Uwaga
Serwis Wedateka jest portalem tematycznym prowadzonym przez Grupę Wedamedia. Aby zostać wedapedystą, czyli Użytkownikiem z prawem do tworzenia i edycji artykułów, wystarczy zarejestrować się na tej witrynie poprzez złożenie wniosku o utworzenie konta, co można zrobić tutaj. Liczymy na Waszą pomoc oraz wsparcie merytoryczne przy rozwoju także naszych innych serwisów tematycznych.

Okruszyny/Tom I/całość

Z Wedateka, archiwa
Przejdź do nawigacji Przejdź do wyszukiwania
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Okruszyny
Podtytuł Zbiór powiastek, rozpraw i obrazków
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt, Michał Glücksberg
Data wydania 1876
Druk Drukiem Kornela Pillera
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: Pobierz jako ePub Pobierz jako PDF Pobierz jako MOBI
Cały zbiór
Pobierz jako: Pobierz Cały zbiór jako ePub Pobierz Cały zbiór jako PDF Pobierz Cały zbiór jako MOBI
Plik:Józef Ignacy Kraszewski - Okruszyny zbiór powiastek rozpraw i obrazków T.1.djvu
Indeks stron


<section begin="ok01" />
OKRUSZYNY.

ZBIÓR
POWIASTEK, ROZPRAW I OBRAZKÓW
PRZEZ
J. I. Kraszewskiego.

Nulla dies abeat, quin linea ducta supersit.

<section end="ok01" />
Tom I.
<section begin="ok02" />

LWÓW.
W księgarni Gubrynowicza i Schmidta,
przy placu św. Ducha l. 10.

WARSZAWA.
W księgarni Michała Glücksberga.

<section end="ok02" />


Nakładem Pillera i Gubrynowicza i Schmidta.
Drukiem Kornela Pillera.



Zbiorek ten wyszedł po raz pierwszy w Warszawie w r. 1856. Nie zmieniamy w nim nic. Są to prace różnych czasów i wartości, z których znaczniejszą część pragnęlibyśmy od zagłady ocalić.

1875 Drezno
J. I. Kraszewski.

I.
<section begin="X01" />
ŁZA W NIEBIE.
FANTAZJA.

Było to w niebie.
A pewien jestem, że nieba nie znacie: filozofowie wam je wykreślają omackiem, serce przeczuwa, czy przypomina, myśl nabranemi z niemi farby maluje i złoci; lecz któż nam opowie co niebo? Niebo, ku któremu tęsknim wszyscy żyjąc na ziemi, którego konający spodziewają się i szukają za żywotem doczesnym, niebo dla wszystkich mgłą zakryte i niedostępne.
Kto w niem był nawet myślą, marzeniem, czy duszy ziłchwjtem, jak je opisać potrafi, jak opowie widzenie straszne, cudne, niepojęte, wyrazami tylu, a tak mdłemi, gdzie jednegoby tylko, a tak potężnego potrzeba! Nadto słów jest w języku, za mało myśli w głowach naszych, usta niemieją wśród poczętej mowy i nić pajęcza myśli się zrywa.
Było to w niebie.
Tam panuje cisza i spokój wieczny wśród wiekuistego żywota; niezmienny byt, byt pełny, byt jedyny, w którym drga wszystko co żyje! Albowiem w niebiosach łączymy się z Bogiem: tam całość, tam jedność. Wszystkie barwy zbiegły się w jednę barwę niezgasłego światła, wszystkie dźwięki w jeden śpiew harmonijny, wszystkie linje w najcudniejsze kształty, wszystkie myśli w jednę ogromną myśl żywota wiecznego. Tam każdy pojedyńczo żyje we wszystkich, wszyscy w każdym; duch wszelki jest ogółem i jest sobą, a myśl rodzi się jedna wszędzie i obiega koło duchów, jak dźwięk rozlewa się w powietrzu.
<section end="X01" /> W pośrodku niebios króluje Bóg.
Po nad kołami różnobarwnymi jaśnieją duchy nieśmiertelne; doskonałość do jakiej doszły, daje im miejsce bliższe lub dalsze od bóstwa; jak ciężar ciał ziemskich zawiesza je łub zanurza w wodzie. Sam tu każdy swym sędzią, bo gdy dusza wynijdzie z ciała, leci i staje gdzie ją skrzydła niosą własne: im szersze i silniejsze skrzydła, tem wyższe miejsce.
Stopniami, stopniami od ogniska ciemnieją koła duchów, aż utonęły w ciemnościach, na dnie których leżą i jęczą w bezdnie ci, co żyli ciałem tylko, a zabili w sobie nieśmiertelności pierwiastek. Najbliżej Boga stoją aniołowie niepokalani; promienie jego korony.
Wśród uroczystego milczenia słychać powolną harmonją, zawsze jednę, coraz różną, będącą jakby oddechem żywota niebieskiego: ta pieśń złożyła się z tysiąca, a brzmi jednogłośnie. Każde usta dorzucają do niej słowo, a w głębi wszystkich wyrazów tak rozmaitych, jak liście drzew naszych, drży myśl jedyna.
Z wyżyny niebios, co za spojrzenie na światy! Miliony świateł biegną i złotemi migają kręgami: jedne gasną, powstają drugie, rozłamują się inne, i złotemi warkoczami piszą w sinych ciemnościach głoski nieodgadnione dla nas — znikomości ciała. Ztamtąd przecież, z niebios, głoski te czytelne i pojęte łatwo dla mieszkańców nieśmiertelności przytulonych do łona Bożego.
Tu i owdzie błyska słońce nieruchome, w około którego ślizgają się kule ogniste, powolnie zbliżając się ku niemu. Niektóre z nich jakby z dwóch domostw nosiły wieści, chodzą od słońca do słońca, miotając za sobą grzywę rozrzuconą, płomienistą po eterycznych głębiach.
Tam rodzi się niemowlę — gwiazdeczka, blada, słaba, drgająca z początku, skupia w sobie siły, rozpala się, jaśnieje, porusza, wzlatuje, zawraca młodym tańcem i zagasa wśród biegu — na wieki. Ostygłe członki światka rozlatują się w przestrzenie bezdenne, rozsypują się w proch, w pył, w lekkie pary i — w nicość, duch co je ożywiał — uleciał.
Poniżej, ciemne tylko przepaści, kędy śpią duchy zapomniane. A karą im, ich samotność wiekuista, ich odcięcie od jedności; bo na całą wieczność pozostaną same z sobą, odepchnięte od wielkiej całości. Jęki ich boleści nie dochodzą do sfery duchów żyjących i tłumią się w bezpowietrznej czczości.
A w niebiosach taki spokój, takie wesele! Patrzcie, jak jasne oblicza błogosławionych, jak połączone dłonie, serca, dusze tych, co nie żyli tylko sobie i dla siebie, co nie obawiali się myśli, pracy i cierpienia.
W sercu Ojca odbija się ich myśl każda, a żywotem Jego żyją duchy, pod szatami Przedwiecznego spoczywające. Wszyscy są jednem, każdy czuje siebie w całości, całość w sobie. I nie ma tam tajemnic, bo myśl rodzi się tu widomie, dotykalnie, wzlatuje nad płomienną głową, obiega wszystkie sfery, i nie ma tam zmiany, bo nie ma nic drugiego, i walki, miłość spaja złotym łańcuchem każde ogniwo nieśmiertelnej całości.
Z krain spokoju czemuż wzrok aniołów obraca się tak często na ziemie czarne, i spoczywa na drobnych zaludniających je istotkach? Bo tam nizko widzą próby życia, które zwycięzko skończyli, a serce ich boleje, lituje się i w pomoc braciom leci modlitwą serdeczną.
Jeden z duchów niepokalanych spojrzał na światek mały, i patrzał nań długo, długo, aż zachmurzyła mu się skroń, aż zaciemniały oczy, aż łza litości razem i zgrozy spadła z szafirowego oka na szatę białą jak śnieg.
Łza ta puściła z siebie skrzydła i wzleciała niemi w wyższe kręgi, padając u progu bożego. Wszystkie duchy zapłakały tą łzą zgrozy i politowania, i jak własne prowadziły ją dziecię.
A Ojciec poruszył ramiony światy dźwigającemi i ozwał się głosem, co zlał się z harmonją światów:
— Łzo zgrozy i oburzenia, zkąd wzleciałaś aż do mnie?
— Urodziłam się niżej, Ojcze, święte uczucie matką moją, a anioł mi rodzicem.
W tem obróciły się oczy i twarze duchów ku Ojcu i rzekły:
— Ciężkie jest życie na ziemi, ciężkie próby ciała, przecież dałeś im siły, a nie walczą, dałeś im skrzydła, a nie wzlatują. I oto jeden znów upadł na wieki!
A Ojciec odrzekł:
— Nie potępiajcie, nie oburzajcie się, albowiem i to dzieci moje, nawet w upadku grzechu.
— Dałeś im siły, dałeś im moc, a nie używają ich, przeto płaczemy i dziwimy się! Możeż człowiek czujący się nieśmiertelnym, sprzedawać się na chwilę, możeż liczyć za życie, co jest tylko stopniem ku niemu wiodącym? Zapłakaliśmy, bośmy widzieli upadek, a pojąć go nam trudno!
— Nie potępiajcie i nie sądźcie, albowiem wszyscy zarówno dziećmi mojemi są! Nie potępiajcie — rzekł głos z góry. — Ten co upadł azali się podnieść nie może? ażali jeden z was nie upadłby także, na miejscu człowieka?
— Nie, nie! — śpiewały duchy — bo chwilą ziemskie życie i snem przelotnym tylko.
Zamilkli, a ten, który pierwszy zapłakał ze zgrozy, płonił się zawstydzony, poglądając ku Ojcu.
— Dziecię — rzekł Bóg — potępiasz, bo nie pojmujesz upadku, boś nie walczyło nigdy. Dusza moja rozpromieniła się w was, i nie byliście w ciele i na ziemi, tylko czuciem, litością i wejrzeniem. Nie oburzaj się, albowiem grzech maże pokuta, a za nią idzie grzechu odpuszczenie.
— Nie, nie! Ojcze — rzekł duch wejrzeniem.
Nastało milczenie, a łza leżąca u tronu Boga, szeleściła skrzydły srebrnemi u podnóża.
— Znijdź więc; próbuj i żyj! — rzekł głos wielki — abyś pojął żywot próby.
Zaledwie słowo to wyrzeczone zostało, kręgi się rozstąpiły, i anioł zsuwać się począł ku ziemi. A za nim nieodstępnym towarzyszem zbiegł drugi, skinieniem bożem zesłany, aby mu w pielgrzymce towarzyszył, aby czuwał nad nim.
I znowu niebo jaśniało spokojnie, a oczy wszech duchów zstąpiły śledzić żywot wygnanego na chwilę brata.
Złotowłose dziecię igrało na zielonym trawniku i zadumane głęboko, wsparło główkę na ręce matki.
— Aniołku mój, co ci to jest? — spytała kobieta.
— Matuniu — zadźwięczał głosik miły — nie wiem co mi to, ale niepokój mnie ogarnia, chciałbym zasnąć. We śnie widzę drugie, lepsze życie i jaśniejszy świat, ku któremu serce mnie ciągnie. Tu chłodno, tu ciemno, tu pusto.
— Przy mnie? — spytała matka.
— A nawet przy tobie.
— Dziecię moje, aniołku drogi, nie świat to snów i marzeń, ale świat życia ci się uśmiecha, chcesz odlecieć odemnie i nie powrócić więcej.
— O nie! o nie, matuniu! Boję się oddalić od ciebie i nie pragnę nic, tylko marzyć, a spać sny mojemi.
— Biedne dziecko.
I zapłakała matka, ale nie nad niem — nad sobą.
Złotowłosy synek stulił powieki, usnął i znalazł się w niebie ojczystem.
— Jak ci jest na ziemi? — spytały go duchy tuląc główki do niego.
— Smutno i ciężko, bracia, bo jeszcze młoda dusza wciąż ku wam się zrywa. Tak tam długie chwile, gdy nasza wieczność tak krótka i szybka!
— I już, już zbrukane masz skrzydła! — zawołali bracia wystraszeni.
— Tak mi one ociężały! — westchnął wysłaniec — ledwiem niemi ku wam doleciał. Rozgrzejcie mnie, proszę, rozgrzejcie.
Otuliły go, owiały ciepłem tchnieniem niebios anioły, aż sen się przerwał i duch znowu na ziemię powrócić musiał. Zbudził się by ujrzeć jeszcze płynące łzy matki.
Serce ciągnęło go ku niej, a ciało odrywało do bijącej młodemi obietnicami rozkoszy natury. Od łez matki pobiegło dziecię do wonnych kwiatów, do zabawek, do towarzyszki ich czarnookiej.
I bawiły się dzieci, a matka płakała.
I bawiły się bardzo długo, długo, aż bawiąc się podrosły i zabawa ich zamieniła się w życie.
Naówczas stanęli przeciwko sobie, ciągnieni siłą niepojętą wzajemnie, i rzekli w uniesieniu — myśmy jedno we dwojgu.
W miłości ziemskiej anioł uczuł jakby oddźwięk i wspomnienie niebieskiej, i bytu swego pierwiastkowego, a łzy matki wciąż płynęły, płynęły, aż rzeka szeroką jak morze rozdzieliły dwoje kochanków, których dłonie napróżno wyciągały się jeszcze ku sobie.
Spojrzał anioł na rzekę łez i rzucił się w nią — przepłynął ją namiętny!
A gdy usnął i obudził się w niebie, spytały go duchy, poglądając na zczerniałe od łez skrzydła jego:
— Co się stało?
On milczał, a głos z góry wyrzekł:
— Pierwszy raz upadł w grzechu, nie potępiajcie go jednak, nie oburzajcie się, litości, politowania dla niego!
Duch wygnaniec znalazł się znów na ziemi. Wyschła rzeka łez szeroka, a zazieleniał grób — matka nie żyła. Ich dwoje pozostało z dłonią w dłoni, sami z sobą, jak chcieli.
Czemuż im tak siebie mało, tak brak jeszcze wiele? Czemu uczuł anioł, że mu nie dostawało całego szczęścia, które marzył, na które rachował? Upadł, a upadł na próżno. Oczy towarzyszki jego biegły po ziemi, gdy źrenice jego szły ku niebiosom. Nie rozumieli się i nie byli jednem jak chcieli. Dwa serca biły w dwojgu piersi, nie jedno. On podwójny dźwigał ciężar: swojego skalanego ciała i towarzyszki swej, nad którą już litował się tylko.
Lecz litość nie ratuje.
— Rozstańmy się!
Rozstali, spojrzeli, zapłakali, odeszli.
Anioł spojrzał w szeroki świat na ludzi i towarzyszki ich, serce poczynało mu bić nieraz, ale źrenica widziała już lepiej przyszłość, nie marzył o miłości i zjednoczeniu dla szczęścia, bo w nic na ziemi nie wierzył.
— Tu nie ma dwojga jak jedno serce! — zawołał z boleścią.
Zjednoczymy się nie z jedną znikomą istotą, ale z duszą świata.
I dłonią ogrzaną jeszcze ręką kobiety, wziął w rękę książkę.
Księgi nie nauczyły go nic, krom tego, co przeczuwał, a zabiły w nim wiedzę wrodzoną i wiarę. Rozum podnosił go do bóstwa, lecz razem czynił omylniejszym niż zwierzę. I zachwiał się zapominając swej przeszłości, mówiąc w sobie:
— Jestżem istotnie niebios wysłańcem? Jestżem duchem? Nie ciałożto myśli i żyje we mnie tylko samo? nie zginęż ja ciałem?
Im dalej szedł w nauce, tem ciemniej stawało mu się i błędniej. Chwilami jak błyskawicą ogromną rozjaśniał mu się świat, aż zagasł znowu w pomrokach.
Gdy we śnie zaleciał do nieba, nie poznał się w niem, zwątpił, ażali przeszłość istotną była przeszłością, nie snem ułudnym tylko, ażali nie marzył, iż był aniołem!
A bracia duchowie pytali go napróżno, bo im nie odpowiedział tylko jękiem lub bolesnym zwątpienia i rozpaczy śmiechem.
Wielkie a bezbrzeżne jest nauki morze, a przepłynąć je bezpiecznie tylko ten potrafi, kto się na nie puszcza ze światłem, co je przyniósł z nieba; ci, co je zagasili w sobie, płyną bijąc się z falami, a nigdy nie ujrzą brzegu, chyba ich wiatry nań wyrzucą.
Na suchym, kamienistym piasku, leżał rozbitek długo, nim do siebie powrócił i oczy otworzył, odetchnął. Wody zielone, nizgłębione oceanu, jeszcze mu obmywały stopy: rzucił na nie wzrokiem tęsknym i powstał osłabły.
A w niebiosach głos wyrzekł:
— Upadł w grzechu po raz drugi! nie potępiajcie upadku!
Czemuż serce aniołów i serce ludzkie tak zawsze, tak ciągle pragnie miłości i zjednoczenia? Bo to uczucie mówi mu o niebiańskiej ojczyźnie, ono wyraża nieśmiertelność, połączenie wszystkiego, zlanie się w całość. Ona jest iskierką w nas boską, na obraz Ojca stworzoną. Bój pochodzi z ciała, miłość z ducha.
Zraniony i złamany anioł położył rękę na sercu, podniósł oczy w niebo i spytał siebie:
— Gdzie się obrócę? dokąd pójdę?
Stróż z niebios mu dodany wyciągnął palec i wskazał na tłumy ludzi, ku nim go zwracając.
— Tak, pójdę do nich! — zawołał anioł — i zjednoczę się z nimi, pokocham ich sercem całem wszystkich, cierpiącym dodam odwagi, w osłabionych wieję siły, upadłych wezmę na skrzydła i uniosę ku górze.
Poszedł więc.
Przed nim stała ciżba ciemna, wyjąca głosy tysiącznemi i narzekaniem, jękiem, rozpaczą i szyderstwem, aż serce się krwawiło.
— Powiedzcie mi boleść wasze, wyspowiadajcie choroby, ja was uleczę.
Biedni wszyscy rzucili się nań, i poczęli wołać, każdy swoję wskazując ranę, a on radził, pocieszał, godził i zamiłował ich, aż do poświęcenia za nich życia.
W tem poczęli go pytać jedni — czemu nas nie leczysz? — Pytali go drudzy — ktoś ty jest, żebyś niezgojone i tysiące lat krwawiące mógł zagoić rany? — Szemrali inni — to zdrajca, który nas uwodzi! — Krzyczeli ostatni — zabijmy go, aby nie ważył się z nas szydzić, nas sprzedawać za bluszczu gałązkę. Nie jest ci to szyderstwo, śmieć obiecywać nam szczęście?
A przeciwni szeptali: — Patrzcie, nie duch to ciemności, nie wysłaniec-że to piekielny? Ukamienujmy go! ukamienujmy!
Aż wrzawa powstała i zgiełk straszny; podniosły się ręce, kamienie — i padły na piersi anioła. On chciał wołać o pomoc z niebios, o posłuchanie u ludzi, ale głosu dobyć nie mógł tak wielkiego, aby go usłyszała ciżba namiętna.
Zaćmiło mu się w oczach łzawych, krew trysnęła niemi, gniew podrzucił piersią, a przekleństwo boleści wyrwało się przez usta sine.
Przekleństwo! przekleństwo! najstraszniejszy z upadków ludzkich, najnikczemniejszy z wyrazów, największa ze zbrodni. Albowiem nie dotyka dzisiaj tylko, ale jutra i całej przyszłości niewidzialnym sposobem.
Duch wygnaniec wyparł się ludzkości, odepchnął ją, i myśląc że umrze, a pragnąc już śmierci, bodaj na wieki, zsunął się na ziemię chłodną.
Ciżba podniosła go, piekielnemi skoki depcząc mu głowę i piersi, a szalejąc; ale on nie uczuł tego, nie widział, bo spał i marzył dawno.
Duch jego ciężki przekleństwem własnem, mozolnie ciągnął się ku niebu.
Ale nie stało mu siły na przebycie progów żywota, tak wielkiem brzemieniem ważyła na nim wina.
Bóg spojrzał i ulitował się upadłego anioła, a duchy bracia wszyscy jedną łzą politowania nad nim zapłakali.
— Do niebios! do niebios! na spoczynek mnie przyjmijcie! wolał upadły jęcząc boleśnie.
— Nie! — rzekł głos potężny. — Niebo jest miłością samą, a ty w nie niesiesz nienawiść; niebo jest spokojem, a tyś udręczony jeszcze i rozpacz dźwigasz na barkach; niebo jest wypoczynkiem i nagrodą, a tyś nie walczył z sobą i nie pokonał siebie; znijdź na ziemię i żyj jeszcze.
Przebudził się duch wygnaniec.
Głucha cisza, cisza piekieł panowała do koła, niczem nieprzerwana; na niebie miasto słońca, krwawe jakieś brzaski i czarne osłony, ognie płonęły na spopielałych dolinach, a gęste dymy poruszały się leniwo między niebem a ziemią. Ciżby ludu już nie było przy nim: pozostał sam jeden, przekleństwo tylko kamieniem leżało na jego piersiach.
Ciężko mu było powstać i podnieść się na nogi, powietrze nieprzełknione dusiło; zwlókł się przecie i powolnie ku świtającej słabo jutrzence posunął.
Aż ujrzał przed sobą znowu ludzi, znowu wrzawę, cierpienie i boleść. Ale już nie rzekł jak wprzódy:
— Leczyć będę, radzić wam będę, będę was wspomagał!
Nie wspinał się na wyżyny, aby sypać obietnicami zgłodniałym; poszedł pracować w ciszy, w ukryciu, nie rachując na nagrody, owszem, spodziewając się cierpienia.
A zewsząd popychano go, mówiąc:
— Po cóż ty tutaj? Idź precz! idź precz od nas!
I szedł duch, ale powracał niepostrzeżony, błogosławiąc tym, co go kamienowali.
Długie lata przeszły w nienagrodzonej pracy i pocie, aż poranku jednego znużony, zdrętwiały, od otaczającego go chłodu, usiadł anioł na kamieniu i, zwątpiewając o sobie, zapytał w duszy:
— Jest-lim ja światu potrzebny?
I tysiąc szyderskich odpowiedziało mu głosów:
— Idź precz, zawadą tylko jesteś!
Drugie tysiąc powiedziało mu:
— Jesteś zawadą i zamięszaniem! idź precz!
Duch zapłakał gorzkiemi łzy w duszę swą, i ręce mu opadły, i zrozpaczył o sobie.
— O! ciężkie — rzekł — ciężkie jest życie ludzkie! Na cóż ono się przydało? Sobie wystarczyć nie możemy, a drugim dopomódz nie potrafimy, i po cóż to życie?
Mówiąc to, usnął duch, i powlókł się ku niebiosom, a tak był słaby, że zemdlony pochylił się na ich krańcach i upadł.
Pot ciekł strugami z jego czoła, łzy lały się z oczu, krew z ran płynęła. Towarzysz zbolałą tulił głowę i spiekle mu ocierał usta.
— Bracie, bracie! — wolał chór duchów — znowu upadłeś; bo zwątpienie upadkiem jest jako przekleństwo, rozpacz słabością i grzechem. Tylko wiara i nadzieja wiodą do czynu.
A głos Boga zagrzmiał z góry:
— Zwróć się jeszcze na ziemie!
— Powrócic! Jakże powrócę, poruszając się cieżko do lotu — płakał biedny wygnaniec. — Siły moje wyczerpały się, duch upadł, a cierpienie strawiło mnie, jako trupa trawi wiekowy grób.
— Niech ten pocałunek cię orzeźwi!
I przez usta towarzysza pocałunek miłości z całych niebios siłą spłynął na anioła wygnańca. Rozjaśniło mu się oblicze, zabiło znowu serce, skrzydła podniosły uleciał swobodniej.
A ziemia była w brzaskach różowej jutrzenki wschodzącego dnia, w jasnościach poranku, i wszystko na niej śpiewało i radowało się, jakby przeczuwało pod skorupą doczesnego jakieś inne, wieczne życie.
Anioł zstąpił do nowych cierpień i pracy.
Ludzie spojrzeli na przybywającego obojętnie i pominęli go ze wzgardą. Ich obojętność zapłacił uśmiechem odważnym i szedł dalej.
Zszedł się z drugimi, którzy go powitali szyderstwem, a oddał im je przebaczeniem.
Inni potrącali go z gniewem; gniew wywzajemnił im miłością i politowaniem.
Posilony niebieskim pocałunkiem, niczem się nie zrażał,nie zniechęcał, wstrzymywać nie dał. Lecz powoli otwarły się też oczy ludziom, i w chwili ciszy zawołał z nich jeden:
— Zaprawdę, wiele nam dobrego uczynił, błogosławmy go, błogosławmy!
A za tym jednym krzyknęła ciżba, co go przeklinała i kamienowała:
— Błogosławim! cześć ci! bądź uwielbiony! bądź wynagrodzony uczuciem naszem, za to coś ucierpiał.
Biedny duch, podniesiony tem wołaniem ziemskich braci, wzrósł, spotężniał, ale duma cielesna, duma niszcząca zakołatała razem do serca jego. A serce otwarło się szeroko na jej przyjęcie, wzięło ją, aby w niem mieszkała, i poczęło bić żywiej na oklaski. Duch rzekł miotany wielkością swoją:
— Jam Bogu równy! jam wielki! jam najwyższy!
W tem zciemniało, wszystko dokoła zagasło, ciżba odstąpiła go i poszła wieńczyć innego już wielkiego wygnańca niebios, kamienując nim wybranego na potępienie. Anioł sam pozostał z wielkością swoją.
Lecz tej mu nie wystarczało na życie, chłód jakiś grobowy go otaczał, żarł sam siebie i głodnym był jako wprzódy. Począł szukać lauru na skroni i suche tylko znalazł gałęzie; szukał wspomnień wielkości dla pokarmienia duszy, a znalazł kości ich tylko wyschłe i zimne.
W tem we śnie znów ujrzał niebo, ku któremu podlecieć już nie mógł, najwięcej bowiem upadł dumą, co go więziła w zimnych ziemi dolinach. Jeden tylko wierny towarzysz niebieski stał mu u boku ze łzą litości na oczach.
— Bracie! bracie! — spytał tęsknemi słowy anioł — nie uniesiesz-li mnie ztąd do kraju mego, do niebios?
— A! pragnąłbym, lecz nie podźwignę cię. Okułeś się ciałem, skamieniałeś w dumie; zwróć oczy wyżej i proś Ojca.
Któż wypowie modlitwę upadłego? Słuchał jej Bóg i duchy, a w ciągu upokorzonej pieśni, opadały brzemiona upadków z niebieskiego wygnańca. Na ostatku najleniwiej opuściła go ziemska duma. A głos LBoży mówił z góry:
— Nie sądźcie, abyście sądzonymi nie byli! nie oburzajcie się i nie potępiajcie, abyście oburzenia i potępienia nie wywołali. Upadłeś tylekroć, ile razy walczyłeś, a gdyby nie miłosierdzie, nie podniósłbyś się z upadku.




Długo rozchodziły się słowa Ojca po przepaściach eteru i brzmiały tysiące lat w sercach aniołów i wypisały się złotemi głoski na skrzydłach duchów, i posłaniec niebieski zniósł je aż na naszą ziemię.

Łza oburzenia wylana przez ducha wygnańca, była ostatnią w kręgach błogosławionych.

Warszawa d. 1. grudnia 1846 r.



II.
<section begin="X02" />
WSPOMNIENIE
KSIĘŻY TRYNITARZY.

W tej części Łucka, która poprzedza wyspę oblaną wodami Styru i Głuszca, ze sterczączemi ruinami starego majestatycznego zamczyska bazylijańskiego kościoła, odartą sklepioną kopułą, z wysoką wieżycą Dominikanów, której krzyż smutnie się na wierzchołku pochylił, z błyszczącemi dachy katedry i skromnemi facyjaty OO. Bonifratrów i Karmelitów; w tej części miasta, którą dzieli Głuszec od Ostrowu, pierwszej sadyby Łuczan, wsławionej tylu wojnami, oblężeniami, zasianej tylu pamiątkami staremi, wznosi się, obrócony bokiem ku rzece Styrowi i zamkowi, facjatą ku miastu właściwemu, piękny, biały kościółek z klasztorem księży Trynitarzy. Mury jego i struktura pokazują nie zbyt dawną fundacją i świadczą o starannem utrzymaniu. Do obwodowego muru tuż przytyka pełna wrzawy targowej ulica, co jarmark i targ napełniającą się wozami, ludźmi, bydłem. U furty dziedzińca kończy się ten zgiełk i wrzawa; wszedłszy w podwórze kościoła i klasztoru, czujesz jak cię owionął spokój i atmosfera cicha, swobodna ustroni. Kościół księży Trynitarzy ciemnawy, posępny tęsknem wrażeniem do nabożeństwa zachęca. Na sklepieniach jego czytasz w wybladłych już malowidłach, pamiątki z dziejów zakonu; wszedłszy na korytarze długo wyciągające się przed tobą na prawo i lewo, zawieszone obrazami, poprzecinane ołtarzami do modlitwy, krucyfiksami, drzwiczkami cel mniszych, po których rozlega się tylko chód spokojny mieszkańca, <section end="X02" /> bieleje habit braciszka, odzywa się gank wolny i bicie zegaru, oznajmującego ucieczkę czasu; wzdychasz mimowolnie myśląc, jak w wielu potrzebach duszy, okolicznościach, powołaniach, klasztor był koniecznym, jedynym przytułkiem; klasztor był potrzebą równie dla indywiduów, jak dla społeczności, równie dla przyszłości duchownej, jak dla teraźniejszości światowej.
A tymczasem, ileż to dziwnie fałszywych, złośliwych i pozornie wyrozumowanych wyrzucono argumentów przeciwko klasztorom, mnichom, lęgnącym się w murach zaciszy okropnościom moralnym i t. d. i t. d., począwszy od Voltaira, aż do Spiridiona, pani Sand!! Jacy bo to są ludzie, oni potrzebują koniecznie poniżyć to, co czcili, i oplwać, co wprzód szanowali.
Dla czego? dla tego, że to biedne ludziska, że nakrzyczawszy się do woli, zaraz poczuwają potrzebę rekacji, i znowu poklękną przed tem, co potępiali.
Dziwne stworzenie człowiek, a raczej biedne to stworzenie!
Kiedy się już tyle nakrzyczano przeciwko klasztorom, gdy i u nas przetłómaczono historją naturalną mnicha, a biskup Krasicki całe poemata drolatyczne poświęcał, obracając w śmieszność klasztory, teraz znowu przyszliśmy do poznania, do uczucia potrzeby tych świętych ustroni, tych zaciszy poświęconych nabożeństwu, pracy umysłowej, sztukom, wychowaniu młodzieży, staraniom około chorych, obłąkanych, wspomaganiu biednych i t. d.
Każda tego rodzaju instytucyja katolicka rozwinęła się tak, iż w jej ustawie widzisz wyraźnie palec Opatrzności. Każda odpowiadała potrzebie wieku, potrzebom kraju.
Na to nie potrzeba długich dowodów, dość przypomnieć, że zakony ś. Franciszka, ś. Ignacego Lojoli, ś. Dominika i inne, nastały w epokach, urodziły się w krajach, w których najużyteczniej działać mogły. Jedni nawracali pogan, drudzy uczyli sieroty, inni pilnowali chorych, inni pracowali nad naukami, inni walczyli z herezją; tamci nauczali z kazalnicy, dysponowali na śmierć zapowietrzonych, wykupywali więźniów. Ostatnia missja, jedna z najtrudniejszych, z najużyteczniejszych u nas, wymagająca największego poświęcenia i najszlachetniejszego charakteru, prawdziwej miłości chrześcjańskiej, należała wyłącznie do księży Trynitarzy, zakonu ś. Trójcy, dla wykupienia niewolników postanowionego. .
Na korytarzach klasztoru łuckiego wszędzie czytasz, w dość pięknych nakreśloną obrazach, historją zakonu tego.
Tam wsparty na łokciu tatarzyn, pogląda na biało ubranego zakonnika, z krzyżem czerwonym i niebieskim na piersi, który za okup więźniów liczy mu pieniądze; dalej widzisz okowanych, których pociesza, którym daje jałmużnę, których więzy rozkowywa kapłan.
W obrazach tych cała zakonu historją, historją może jedna z najdramatyczniejszych, obfitująca w pełne wzruszeń i pięknści dramatycznych epizody.
Przebiegałem ją oczyma, przechodząc z księdzem definitorem Bieleckim długie i piękne korytarze; zastanawiając się u ozdobnych drewnianemi sztukaterjami drzwi cel, z których każda pięknym, owalnym obrazkiem, nad wejściem w sztukaterją wprawionym się odszczególnia. Zastanowiliśmy się u wielkiego napisu złotemi głoski, na pamiątkę Pawłowi Majkowskiemu, fundatorowi, położonego, u portretu jego, w którym, mimo braku sztuki, wiele jeszcze nie zgluzowanego charakteru staropolskiego; u ołtarza w ścianie korytarzowej. Wszędzie przemawiało do serca i duszy wspomnienie przeszłości pod rozmaitemi wcielonej postaciami.
Ks. definitor ukazywał mi obrazy braciszka zakonu Prestla, który rozliczne, nietylko u księży Trynitarzy, ale i po innych Łucka i okolic kościołach, zostawił prace; obrazy te w większej części zasługują na uwagę artystów, niektóre są szczęśliwej kompozycji, wyrazu i kolorytu. Zaszli my do chóru, skąd dalej do refektarza i biblijoteki.
Może dla tego, żem bardzo już dawno wnętrza żadnego nie widział klasztoru, ale tu na mnie wszystko miłe jakieś i rzewne czyniło wrażenie. Refektarz ciemnawy, sklepiony, z długiemi czarnemi prostemi stoły, na których proste także naczynia, białe talerze i kubki stały; cichy, w tej godzinie przypominał młodsze lata i odwiedziny poczciwych księży Reformatów w Białej. Na wielkim krzyżu rozpięty Chrystus, zdawał się tu umieszczony przypominać, że wstyd nam zbyt dbać o ciało, gdy On dla nas na nim cierpiał tyle. Obok kilka poważnych obrazów zakonników jaśniały w półmroku. Znowu milczącemi korytarzami poszliśmy do biblioteki, wprzód zajrzawszy do auli, dawniej miejsca dysput i uroczystości, dziś smutnego składu ksiąg przewiezionych z innych klasztorów.
Biblioteczka księży Trynitarzy jest jedną z najpiękniejszych (na oko przynajmniej, bom jej przeglądać nie mógł), jakie mi się widzieć zdarzyło. Salka to nie wielka, jasna, wesoła, świeża, i zda się dopiero wczoraj wzniesiona, ozdobiona i czysto wyświeżona, przybrana wytwornie, choć skromnie.
Na sklepieniu świeci jeszcze malowanie allegoryczne, wzięte z tekstu Pisma świętego, wypisanego nad drzwiami. Sapieatia, jej świątynia o siedmiu kolumnach, siedm cnót uosobionych do koła sklepień, składają malowanie stropu. Ściany zdobią prześliczne prostotą swoją drewniane szafy, przez braciszka zakonu snycersko, skromnie a wdzięcznie przybrane. Nad jedną z nich, wznoszą się trzy drewniane popiersia. Nie możemy dość wychwalić piękności tej salki, tych szaf staroświeckich, a tak jeszcze świeżych, i cudnego nad wszystko z okien widoku, na stare zamczysko łuckie.
Wyciąga się ono na wyspie, wśród błyszczących wód, czerwone, ponure z tylu i z przodu, z rysami zębem czasu napiętnowanemi, z okienkami, blankami, strzelnicami, a nad nie wychylają się zielone wewnątrz rosnące topole, tuż zielenieją majową barwą ługi, dalej jak szeroka wstęga wije się malowniczo Styr, i ciemnieją lasy zaroślą i sinieją góry i pola. Obraz to prześliczny, zachwycający! A wspartemu na oknie tej pięknej bibliotecznej salki, jeszcze zda się milej stąd poglądać na zamczysko, przypominające inną część ubiegłych wieków, zamierzchłą, zatartą, milej dumać, mogąc na rozwinięcie marzenia użyć blisko stojących ksiąg i świadectw o przeszłości.
Gdyśmy już tutaj, i gdy naturalnie biblioteka zakonna zakon nam przypomina, — pomówmy o nim trochę. Możeście ciekawi dowiedzieć się o zasługach braci zakonu św. Trójcy, który od niedawnego swego do polskich krajów wprowadzenia, za Jana III. tylu dziadów i pradziadów naszych wyzwolił??
Posłuchajcie więc cierpliwie, a zdaje mi się, że się wam nie uprzykrzy opowiadanie moje.
„Zakon braci bosych ściślejszego zachowania Najświętszej Trójcy, we wszystkich narodach do których jest wprowadzony, tak wielkie daje dowody osobliwszej pobożności, przykładnego życia i wielkiej gorliwości w wykupywaniu więźniów z pogańskiej niewoli, iż z najwyższą ochotą na żądanie W. K. Mości, dajemy pozwolenie tymże zakonnikom, aby w królewstwie polskiem zakon swój zaszczepić i rozkrzewić mogli,“ — pisał Innocenty XI, w liście do Jana III, d. 24 kwietnia, 1685 roku. Pierwsi bracia tego zakonu z Hiszpanii do Polski wprowadzeni zostali. Fundusze ich, wedle reguły zakonu, już to ze składek, jałmużny i zapisów, już z darów jednorazowych wszelkiego przychodu, procentów, w jednej trzeciej części szły na wykupno niewolników koniecznie, zwłaszcza zostających w jarzmie pogan, Turków i Tatarów.
Wspomnijmy co piszą historycy nasi o niewoli tatarskiej, co powiada Beauplan o okrucieństwach i szpetotach dopełnianych na zabranych w jassyr chrześcjanach, na bezsilnych kobietach, na starcach; przywiedźmy na pamięć niewolę Koniecpolskiego, tak pięknie opisaną w Pamiętnikach: a pojmiemy, jak wielkiem dobrodziejstwem było wykupno z niewoli. Często nie jednych pieniędzy tylko, ale pracy, zręczności, narażenia się, upokorzenia potrzeba było, aby dzieło to do skutku doprowadzić.
Turcy i Tatarzy, już to dla okupu wielkiego, już dla samej wartości niewolników i jakiegoś przesądu, że mając chrześcjanina niewolnika, do ubóstwa nie przyjdą, — starali się wielce o zachwycenie chrześcjan. Ich napady na Podole i Ukrainę, często tysiącami ludu, niemowląt i drobnych dzieci gnały w stepy, a potem dalej po świecie.
Zaledwie wielką ceną dokupić się niewolnika było można, a ci, co go dostali w podziale, jeśli nie byli połechtani wysoką ceną, ukrywali się od wykupujących i pozbywać się pracownika nie chcieli. Bracia zakonni za każdą razą musieli się starać o firman dozwalający wykupna, a potem dochodzić, śledzić pilnie, badać gdzie się kto znajduje i prawie gwałtem dobijać się o nieszczęśliwych, których ukrywano.
Przed zaprowadzeniem zakonu, różnemi czasy, to familie zabranych w niewolą, to stany rzeczy pospolitej obmyślały okup, i z takowym posyłały do Tatarów i Turków. Tak w r. 1520, na zjeździe w Bydgoszczy, nakazany był pobór dla wykupna z niewoli tureckiej i tatarskiej jeńców polskich; w roku 1616, na wykupienie czterech synów Piotra Borzysławskiego Podkomorzego Podolskiego złotych 6,000; na wykupno żony i dzieci Albrychta Łudzieckiego zł. 45,000. W roku 1523, na wykupno Mikołaja Strusa, starosty halickiego zł. 15, 000, na wykupno Aleksandra Balabana zł. 10,000, na wykupno Grzegorza Mirskiego zł. 1,500. W roku 1653, na wykupno Jana Sapiehy pisarza polnego koronnego zł. 14,000. Roku 1662 i 1683, na oswobodzenie Krzysztofa Sapiehy, krajczego Lit. zł. 30,000 użyto, — a pamiętny nam los Samuela Koreckiego i tylu innych!
A gdy o bogatszych, o znaczniejszych pamiętał kraj, rodzina, współbracia, kto myślał o ubogim i nieznanym? Nikt — póty, póki nie pomyśleli ci, dla których wszyscy bracia w Chrystusie byli i są równemi. Oto właśnie charakter instytucji chrześcjańskiej, której celem stać na straży tam, gdzie świat nie patrzy, gdzie nikt bez pobudki miłości Bożej nie zwróci oczu i serca. Wszystkie zakony prawie tak powymyślane zostały, aby zastąpiły miejsce czegoś, co w rachunek instytucyi ziemskich nie wchodziło. One brały na siebie najcięższe obowiązki, a najmniej sławy przynoszące: zbierać ubogich, chorych, uczyć dzieci, wykupywać niewolników, grzebać umarłych, — któżby mógł i chciał, jeśli nie zakonnik? Wszak ci to tylko dopełnić mogą, dla których w każdej sierocie, żebraku i nieszczęśliwym przychodzi sam Chrystus.
Ludzie naszego świata wymagaliby oklasków, nagrody, sławy: ci co się świata wyrzekli, mają nagrodę w sumieniu swojem, w poświęceniu samem i obietnicach niebieskich.
Summy, jakiemi zgromadzenie księży Trynitarzy dawniej rozporządzało, były dość znaczne, ale od większej ich części tylko procenta mogły, wedle fundacji, iść na wykupno niewolnika; — nie będziemy tu ich wypisywać, znajdzie o nich czytelnik w dziełku, które nam posłużyło do ułożenia niniejszego artykułu[1].
Pierwsze wykupno niewolników działo się w roku 1688, w lutym, w Kamieńcu Podolskim, natenczas w rękach Turków będącym. Wysłani bracia: Michał od Najświętszej Panny i Michał od Najświętszego Sakramentu, umiejący doskonale sześć języków i służący za tłómacza, przywiedli z sobą ośmiu niewolników, o których zaraz powiemy.
Wyjechawszy ze Lwowa księża redemptorowie, stanęli najprzód w pobliskiem miasteczku Janowie, gdzie ich niespodzianie spotkał tam mieszkający niejaki, z pozoru tylko świętobliwy człowiek, imieniem Xornet. Ten Xornet, jak się pokazuje, wyrachował sobie, iż korzystnem dla niego byłoby samemu pojechać do Kamieńca, do tamecznego baszy, i samemu wykupywać więźni. Ułożywszy więc sobie plan do tego, począł od wmawiania w księży, że do Kamieńca niebezpiecznie i próżno im byłoby jechać; że nie tylko pieniądze, lecz i życie postradać mogą. Na potwierdzenie tego, przekupionych ludzi powysyłał, niby z wielkiej uprzejmości, na zwiady, którzy to ludzie, prawiąc o niesłychanem niebezpieczeństwie, sami nawet ruszać się do Kamieńca nie chcieli. Tak ustraszywszy księży, którzy zdrady nie podejrzywali żadnej, Xornet, kogoś tam ze swoich, tłómacza, wysłał tajemnie (zatrzymawszy pozornem niebezpieczeństwem zakonników w Janowie), do baszy tureckiego, namawiając go i prosząc, aby księżom przybycia do Kamieńca wzbronił i surowo nakazał, ażeby o wykupno więźni starali się przez tegoż Xorneta. Pokazało się potem, że Xornet winien był komuś w Kamieńcu 250 lewów i pieniędzmi księży Trynitarzy chciał własny dług zaspokoić.
Ale wkrótce poznali się bracia na usnutej zdradzie i tajemnie w drogę się przybrawszy, ruszyli dalej; dwakroć w podróży nocując w lasach, wystawieni byli na ciężkie słoty i mrozy. W miesiącu lutym przybyli do Kamieńca, ale tu nie koniec przygód. Lud wszędzie dziwów chciwy, ciekawy i baśnie łatwo tworzący, pierwszy raz suknią zakonu zobaczywszy, począł sobie najróżniej przybycie dwóch braci tłómaczyć. Jedni mieli ich za czarnoksiężników, drudzy za szpiegów, inni za wysłańców papieża, przybyłych z ogromną summą na wykupno wszystkich chrześcjan z niewoli. Powstało w mieście zamięszanie, i nieść o przybyciu tajemniczych osób doszła do baszy, który, jako szpiegów i przyczynę rozruchu ludu, postanowił księży do więzienia zamknąć. Szczęściem ksiądz Michał ujął sobie starszego z dworu baszy datkiem 20 lewów i tak uchronili się od więzienia. Starszy ten obiecał księdzu Michałowi pomoc do wykupienia niewolników, i odjeżdżających ostrzegł, aby za pośredników chrześcjan podobnych Xornetowi nie używali, ale sami i to tajemnie o wykupno odtąd starali się.
Wykupiono ośm osób z niewoli, za które opłacono razem z wydatkami podróży, podarkami i t. d. około czterech tysięcy złotych. Był nać wczas zwyczaj (później dopiero zniesiony), że przybywający redemptorowie uroczyście wykupionych w kościele przedstawiali. Tego dopełniono z wyżej wymienionemi ośmioma osobami, które z kościoła księży Karmelitów na Halickiem przedmieściu we Lwowie, do kościoła księży Trynitarzy wprowadzono, poświęcając tę uroczystość księdzu Janowi Kazimierzowi Denhoffowi, kardynałowi, pierwszemu w Polsce zakonu fundatorowi.
We dwa lata potem, znowu w miesiącu lutym, tenże ksiądz Michał udał się do Kamieńca; po drodze (1690) wstąpić mu wypadło dla zasiągnienia rady i pomocy do Stanisława Jabłonowskiego, hetmana W. Koron. — Na dworze Jabłonowskiego znajdował się kozak Barabasz, który tajemnie wprzód, a potem oczywiście już związał się z rozbójniczemi szajkami, plądrującemi po gościńcach. Barabasz wiedząc że księża jechali do Kamieńca dla wykupna, a zatem nie bez pieniędzy, nasadził na nich swoję szajkę. — Ślad w ślad idąc za księdzem Michałem, kozacy przyjechali na nocleg do miasteczka Czernielica, gdzie dowiedziawszy się, że ksiądz Michał tłómaczów z pieniędzmi po przedzie do Kamieńca wyprawił, skoczyli o dwie mile naprzód, napadli ich, rozbili, i związawszy w biały dzień, poprowadzili do swego naczelnika. Jeden tylko tłómacz, szczęściem wymknąwszy się z rąk zbójców, dostał się do księdza Michała, i wszystko jak było opowiedział. — Struchlał biedny zakonnik na tę wiadomość, a niewiedząc co czynić, udał się z prośbą do naczelnika załogą stojącego w miasteczku regimentu, który chętnie kilkunastu żołnierzy w pomoc księżom, dla odszukania rabusiów dozwolił. Ale napróżno przejechali okolicę wysłani, doliny, zarośla, jary; zamieć i śnieżyca zasypująca drogi, nie dozwoliła nawet dłużej wytrwać objazdowi. Już miał powracać, gdy kędyś z pod wzgórza buchający dym czarny ludzi zastanowił. Gdzie dym muszą być ludzie, pomyśleli, i skoczyli ku temu miejscu szczęśliwie, bo właśnie przy ognisku pod górą zastali rabusiów dzielących się pieniędzmi, a tłómaczów powiązanych i na ziemi leżących. Takim sposobem ksiądz Michał swoje pieniądze cudownie odzyskał, i zostawiwszy zbójców w ręku władzy, sam pospieszył dalej. Na ten raz trzynaście wyrwano osób z niewoli, kosztem około ośmiu tysięcy złotych; byli to po większej części od roku, dwóch i czterech lat pobrani mężczyźni, kobiety, dzieci. Za Wiktorją Ważyńską, wołyniankę, lat dwa i dziewięć miesięcy mającą, a dwa lata niewoli — dano 100 lewów. Jeńców oswobodzonych przedstawiono znowu we Lwowie, w części Janowi III.
W rok potem, tenże ksiądz Michał od Najświętszej Marji Panny znowu niespracowany do Kamieńca jechał, ale na ten raz i pomocą skuteczniejszą od magnatów, i pasportem Stanisława Jabłonowskiego hetmana W. Koron., i umową o wykupno wcześnie z Turkami uczynioną, opatrzony. Ta trzecia jego podróż przyniosła też obfitsze owoce; czterdzieści kilka osób wykupiono, na co trzydzieści cztery blisko tysięcy wyłożono. Oprócz pieniędzy, zamieniono kilku niewolników na tatarów, z dodatkiem pewnej kwoty pieniędzy. Za Stefana Koźlińskiego, 24 lat mającego, dano ich aż trzech. Najdrożej zapłacono za niejakiego Aleksandra Buratini mazura, 22 lat mającego, za którego dano turka i 700 lewów, czyli złp. 4,200, za Katarzynę Kurdwanowską dwudziesto-letnią, która kosztowała 2,160 złp. i Jana Pałeckiego, wieku 36 lat, wykupionego za 900 złotych.
Najtańsza cena była 360 złotych (60 lewów), a w dodatku do tatarów, dano tylko 120 złotych za innych.
Następne dwie wyprawy księdza Jana od Narodzenia Najświętszej Marji Panny, w latach 1694 i 1695 nie mniejszy miały skutek. Jak poprzedzające poświęcone zostały znakomitym dobroczyńcom zakonu, i ukończyły się przedstawieniem wykupionych w kościele. Za dwoma razami przywiedziono żołnierzy, starców, szlachty, kobiet i dzieci, osób sześćdziesiąt kilka, wyłożywszy na to czterdzieści kilka tysięcy złotych.
Najdrożej kosztowało wykupno Jana Kabeckiego, towarzysza z pod znaku kasztelana krakowskiego i hetmana, wieku lat 33 mającego, a niewoli dwa lata, za którego dano turczyna w zamian, z dodatkiem 200 lewów i 10 łokci sukna francuzkiego, za 20 lewów kupionego.
W roku 1695 począł ksiądz Michał od Najświętszej Panny Marji, dawniej już wspominany, starać się o nowe wykupno, który w czasie kilkomiesięcznego swego urzędu, wykupił jednego księdza ormiańskiego i kilku innych niewolników: dokończono zaś poczętych starań, dopiero w roku 1699 w czerwcu, w podróży aż do Budżaku, przez księdza Rocha od Jezusa i Marji podjętej, z której powróciwszy, prezentował wyzwolonych w Marjampolu Stanisławowi Jabłonowskiemu, hetmanowi. Wykupionych osób było czterdzieści i trzy, za trzydzieści kilka tysięcy złotych; między temi franciszkanin ksiądz Ignacy Nużyński, siedmdziesięcio-sześcio-letni starzec, którego wspomożono stu piętnastu lewami. Najdrożej zapłacono za Piotra Ignacego Dulskiego, wołynianina, wieku lat dwadzieścia mającego, a niewoli pięć miesięcy, który kosztował 1,200 złotych. Niektórzy wykupieni liczyli po kilkadziesiąt lat ciężkiej niewoli u tatarów, jako sześćdziesięcio-letni Mateusz Gilnicki, co dwadzieścia kilka lat ją cierpiał, jak Andrzej Stomoszczyk, co czternaście lat u tatarów przebył i t. d.
W roku 1706, coraz dalej i śmielej posuwając się, księża Trynitarze dostali się, dla traktowania o niewolników, do Kilii w Budżaku, gdzie ksiądz Franciszek od Jezusa i Marji trzydziestu sześciu niewolników wyswobodził, za trzydzieści przeszło tysięcy złotych.
Byli między wykupionemi i tacy, którzy trzydzieści lat zostawali w niewoli, jednych wykupywano tylko całkowicie, drugich wspomagano tylko do wykupienia się; a zwłaszcza starym i niezdatnym do pracy, łatwiej przychodziło za siebie zapłacić.
W roku 1712 ksiądz Mateusz od śś. Aniołów i. towarzysz drugi brat Jakób od ś. Antoniego, przyłączywszy się do poselstwa Chomentowskiego, wojewody ruskiego, jadącego do Konstantynopola, podróżowali do Kauszan, w step nogajski, gdzie się im udało dostać pięćdziesiąt sześć osób, za pięćdziesiąt pięć przeszło tysięcy złotych, wyswobodzonych. Za pana Fr. Kobierskiego, z ziemi sanockiej, już pięćdziesięcio-letniego człowieka, po dwudziestu trzech latach niewoli, wykupionego z żoną i trzema synami, zapłacić musiano blizko pięć tysięcy.
Prezentowano ten piękny owoc starań zakonników w roku 1713 dnia 12 stycznia, z kościoła ś. Mikołaja, na przedmieście wiodąc do katedry, a potem do księży Trynitarzy we Lwowie.
W następującej z porządku trzynastej wyprawie, znowu do Kauszan przedsięwziętej, w roku 1720, miesiącu listopadzie, przez księdza Kazimierza od ś. Michała, i towarzysza drogi księdza Sebastjana od Narodzenia N. M. Panny, udało się wykupić, co było bardzo trudnem, dzieci małe po lat cztery, pięć, sześć, mniej i więcej mające, chrześcjan rodziców, ale nazwisk niewiadomych. Za dzieci te płacono po 600 do 900 złotych; za kwatermistrza Aleksandra Jabłonowskiego, chorążego koron. Tomasza Cybulskiego, trzeba było dać 2,700 złotych. Michał Kuszelnicki, wzięty w okopach ś. Trójcy, po dwudziestu siedmiu latach wykupiony nareszcie. Za Jana Międzyborza, starca, dano tylko ośmnaście złotych.
W tej podróży księża Trynitarze zabezpieczeni listem baszy, od wszelkich opłat zwykle od cudzoziemców pobieranych wyjęci, przeprowadzani od miejsca do miejsca pod eskortą dla bezpieczeństwa, łatwiej nieco z ciężkiej swej missji wywiązać się mogli.
Uroczyste też było wielce przedstawienie wykupionych, najprzód w Lublinie, potem w Warszawie dnia 2 stycznia 1721 roku odbyte, od ś. Krzyża procesją do kościoła ś. Jana, przy nadzwyczajnem zgromadzeniu ludzi. Cały tydzień bawili księża Trynitarze z niewolnikami tutaj, nie mogąc nasycić ciekawości powszechnej. Każdy pragnął widzieć nieszczęśliwych, mówić z niemi, i rozpytać o szczegóły ciężkiego tatarskiego jassyru.
Następująca wyprawa z wielkiemi połączona była trudnościami. Dopełniono wykupna częścią w Bakczysaraju, częścią (większa) w Konstantynopolu, w miesiącach wrześniu, październiku, listopadzie roku 1727, przez księdza Józefa od N. Marji Panny i towarzysza ks. Sebastjana od Narodzenia N. P., wykupiono sześćdziesiąt kilka osób, ale nie bez największych trudności. Trzy razy rozpoczynano drogę, w której klęsk, przypadków, trudności i przeszkód doznano niemało. Pierwszy raz wyjechawszy około Chocima trzy miesiące prześledzić musieli dla dżumy w całym Krymie panującej, i powrócili bez skutku. Powtórnie tedy wyjechawszy, dla rozruchów i zamieszek w Budżaku i Krymie, znowu zmuszeni byli wstrzymać się. Nareszcie, gdy z sejmu grodzieńskiego posłem do hana tatarskiego wyprawiony p. Adam Rostkowski starosta wiski, przyłączyli się do niego i księża Trynitarze. Do Bakczysaraju przybywszy, z niemałą trudnością uzyskali księża redemptorowie firman i wykupili tylko dziesięciu niewolników, a tu dowiedziawszy się o większej liczbie nieszczęśliwych w Konstantynopolu, zaraz tam się puścili. Ale w drodze, ile niebezpieczeństw i trudności! P. Pajewski siostrzeniec księdza zabity, tłómacz wierny i przychylny śmiertelnie ranny, niewolnicy wykupieni znowu odebrani księżom. Nareszcie w Benderze nad Dniestrem uprosiwszy, a raczej zapłaciwszy za powtórne wydanie sobie niewolników, z przydanym od baszy konwojem wrócili Trynitarze do Polski. Dawny zwyczaj prezentacji w kościołach, tak piękny i wspaniały, już był ustał, niewolników prezentowano tylko przy manifeście w najbliższym grodzie, jak teraz w trembowelskim; wyprawa ta jedenasta, z innemi kosztami, wyniosła przeszło siednadziesiąt tysięcy złotych.
Między innemi znajdujemy tu w spisie Antoniego niejakiego, sześćdziesiąt-letniego starca, który tak młodo był pojmany, że nazwiska swego nie pamiętał, a jednak, mimo wieku, zapłacono zań 816 złotych. Inni po czterdzieści i więcej lat na galerach w Konstantynopolu przebyli, teraz wracali znowu do zapomnianego w nadziejach, ale nigdy w sercu, — kraju. Wyobraźcie sobie radość, wyobraźcie rozpacz tych ludzi, gdy ich basza benderski znowu chwyta wykupionych i więzi! A poczciwi zakonnicy, powtórnie oddają ostatki na wykupienie.
Aż w roku 1743 dwunasty raz wybrali się znowu księża: Krzysztof od Wniebowzięcia N. Panny, z towarzyszem księdzem Antonim od św. Katarzyny do Konstantynopola.
Tu trzydzieści kilka osób znowu, kosztem blisko trzydziestu tysięcy złotych uwolniono.
W roku 1752 na tatarskie stepy, koczowiska Nogajców jedyssańskiej hordy, na Budżak i do Krymu, jechali znowu ksiądz Marcin od Przenajświętszej Trójcy z towarzyszem, i aż w 1753 roku powrócili z trzydziestą trzema osobami, nie tylko Polakami, ale Ormjanami, Francuzami, Węgrami, i t. d., a co najdziwniej z turczynem jednym, który w drodze do księży Trynitarzy przyłączył się, i zażądał aby go ochrzczono.
Z Tatarami ciężka była sprawa; trudno niewolników wykupić, a potem często już zapłaconych, uwolnionych po drodze odbijano, wykradano, odbierano powtórnie. Tak się stało z trzema wykupionymi w tej wyprawie, których zapłaciwszy, odzyskać było niepodobna.
W roku 1755 szukano niewolników w Konstantynopolu i dalej, bo w Algierze, dokąd posłano pieniądze na wyzwolenie siedmiu majtków okrętu gdańskiego August III. król polski, przez korsarzy zabranego. Dano za nich 7.200 złotych.
W tym prawie czasie, Turcy z Tatarami od Chocima w Podole wpadłszy na wieś Bochawicę niespodzianie, właścicielkę Antoninę z Kobielskich Błońską z dwojgiem jej dzieci pochwycili, i do Chocima najprzód, potem do Konstantynopola zawiedli. Ta, staraniem księży Trynitarzy wykupiona, uwolniona i sprowadzona do kraju, prezentowana Stanisławowi Augustowi w r. 1770, pensją dożywotnią od niego otrzymała.
Szesnastą wyprawę podjęło zgromadzenie w roku 1776, wysyłając do Krymu ks. Maurycego od św. Tomasza, i Józefa od ś. Apostołów, ale rozruchy z powodu obioru hana, niedozwoliły nic uczynić, trzeba było powrócić, trud i koszta darmo poniósłszy.
Następnie w 1777 roku wyjednawszy listy od króla, tenże, z księdzem Chryzostomem od Wniebowstąpienia, ruszył do Konstantynopola. Ale tu ciężko było nie już wykupić, wyszukać nawet niewolników; dwa lata blisko musiał ksiądz redemptor poświęcić poszukiwaniom, sprowadzeniu niektórych z Azji, ugodom o innych, zebraniu wykupionych, wyprawieniu częściowo do Polski, i t. d. Czterech tylko znaczniejszych przedstawiono królowi Stanisławowi, który rozkazał, aby nadal do grodów tylko z manifestami prezentowano oswobodzonych, o czem do rady nieustającej odraportowywać miano.
W roku 1780 i 1781, ksiądz Rudolf od św. Bartłomieja z towarzyszem księdzem Chryzostomem, już to wykupnem, już wyzyskaniem i wyszukaniem niewolników, skutkiem karlowickiego traktatu i firmanów sułtańskich uwolnionych de jure, ale de facto nie wydanych, zajęci byli, co nie bez kosztów i pracy przyszło.
W tej szesnastej i siedmnastej wyprawie, szczególnem jest wykupienie niejakiej Marjanny Zaborowskiej, ze wsi Głębokie, z Podola, 26 letniej kobiety, która dwanaście lat w niewoli spędziła. Marjanna ta, już mahometanka, nowej swej wiary odstąpić nie chciała, — przeto musiano ją zamienić na. dziecię małe, co wszystko kosztowało 4,320 złotych.
Wykupienie całej rodziny Owsińskich przez księdza Rudolfa, kosztowało zakon przeszło 17,000 zł. Owsińscy ci z przymusu zbisurmanili się, wykupieni, wrócili do swojej wiary znowu, ale uważani za mahometan, tajemnie i z największemi ostrożnościami tylko wyprowadzeni być mogli, podając w największe niebezpieczeństwo księży Trynitarzy.
Ostatnia wreszcie, ośmnasta wyprawa księdza Adama od Przenajświętszej Trójcy do Konstantynopola w r. 1781 odbyta w sierpniu, i 1782 w lipcu, oswobodziła znowu osób kilka. Między niemi był Jan Kazimierz Głuchowski, mazur, rodem z Warszawy, wieku lat 22, a trzy niewoli mający, który w szesnastym roku życia skończywszy szkoły, puścił się na podróże, i nieszczęśliwie w Albanii przez Turków był schwytany. Ten, staraniem biskupa jednego uwolniony, kosztem księży Trynitarzy zapłacony i sprowadzony został.
W przeciągu tych ośmnastu pobożnych wypraw, połączonych z tysiącem niebezpieczeństw, niezmiernemi kosztami i trudnościami, nie łatwo dziś wyobrazić się dającemi, oswobodzono z haniebnej, bo nie tylko ciało, ale i duszę uciskającej niewoli, więcej pół tysiąca osób; wypłacono z górą pół milijona złotych.
Ile tu ocalonych od apostazji, ile wyrwanych zepsuciu i zupełnemu spodleniu dzieci, kobiet, słabych i starców, co się już ojczyzny widzieć nie spodziewali! A któż pouczy prace, kto dziś, choć dobrem wspomnieniem uczci tyle poświęcenia?

Gródek, d. 13 Maja 1844.



III.
<section begin="X03" />
WSPOMNIENIA
PANA SZAMBELNA.

Relata refero.

Mało kto, na Polesiu i na Wołyniu całym, nie znł tego poczciwego i miłego Szambelana, który tak niespodzianie ma być wydrukowanym po śmierci. Mogliżbyśmy go zapomnieć? jednego z tych, na wieki już dla nas zaginionych ludzi epoki, która się odrodzić drugi raz nie może, a której synowie dogorywają, lub skonali wzdychając i tęskniąc za swoim światem. Smutne, smutne życie ludzkie, tyle nadziei w niem, tyle szumu, a potem starość w cierniowej koronie żalów i pamiątek, i cicha, zapomniana mogiła. Zstąpił już do niej i mój Szambelan! Wieczny mu pokój! Ale umierając, nie płakał, bo szczęściem Bóg dał mu umrzeć jak żył swobodnym, wesołym i na sercu młodym, choć mu czas poorał czoło i posiwił włosy.
Niechże się po nim zostanie choć to maluczkie wspomnienie, odgłos jego opowiadań, tak młodzieńczych pomimo wieku, których lubiliśmy słuchać.
Opuściwszy dwór Stanisława Augusta, na którym przebył najlepszą część młodości, Szambelan powrócił do rodziny, i tu doświadczywszy różnych losów, zostawszy gospodarzem, ojcem, obywatelem, nareszcie wyrzekłszy się majątku dla dzieci, w maleńkim domku, bawiąc się pracą, dożył reszty dni, które ozłacały wspomnienia świetnej Warszawy Stanisława Augusta. Nie wiem czemu smutno było i pocieszająco razem, patrzeć na tę piękną, pracowitą, swobodną i wesołą<section end="X03" /> starość w której ani umysł swój żywości, ani serce młodych uczuć, ani uśmiech swej łatwości nie stracił Oddawszy dzieciom co miał, i zostawiwszy sobie skromne utrzymanie, osiadł w dawnej swojej wiosce, w maleńkim domku, nie dając nawet poznać po sobie, że jakąkolwiek z siebie uczynił ofiarę. Pod tym słomianym dachem, urządził sobie całe życie nowe i zapełnione w sposób najoryginalniejszy. Znawca i lubownik wyrobów hebla i dłuta, bawił się stolarką, wychowywał kury, uczył sroczki, któreby mu samotną cisze ożywiały i powiesiwszy przed sobą, z jednej strony portret króla, z drugiej portret ulubionego krewnego wesoło, swobodnie trawił dni, przerywane tylko odwiedzinami w sąsiedztwie i podróżami do familji.
Nigdzie Szambelan nie mógł być niepożądanym, bo wszędzie przynosił z sobą, właściwą wiekowi, w którym lepsze lata przeżył, wesołość, grzeczność uprzedzającą, dla kobiet uśmiech zalotny, mimo siwych już włosów i w siedmdziesięciu leciech do mazura gotów, do pogadanki ochotny, wytrwały w zabawie czy w pracy jak dwudziesto-letni młody człowiek, z każdym się zgodził, każdemu podobał, każdego ująć potrafił.
Już sama postawa rzeźka, ruch przymilenia pełen, twarz rozświecona uśmiechem, oznajmiały, że siwe jego włosy nie zmrożą żadnego weselszego towarzystwa. A było z nim tak swobodnie i miło, tak ochoczo przy zabawie, że nikt nigdy nie stęknął na niego. Brak do mazura pary — gotów Szambelan, byle z piękną tancerką, i wytnie jeszcze hołubca jak należy; brak do wista partnera, siada sam i będzie grał, póki trzeba graczom; zechcecie posłuchać opowiadania z dawnych czasów, powie wam co pamięta. A gdy opowiadać zacznie, oczki mu się zaświecą, usta zadrżą, wyprostują krzyże, i znać, że to co mówi rozgrzewa go wewnątrz, bawi, zajmuje, ożywia.
Trudno mi zapomnieć opowiadań pana Szambelana, i zdaje mi się, że szkodaby było, żeby te oryginalne powiastki, malujące swój czas w pewien sposób, z nim zaginąć miały. Spróbuję więc przypomnieć, co od niego słyszałem, i nie dodając nic, nie ubierając, powtórzę jak mi opowiadał swoje przygody, to co słyszał, co widział, et quorum pars magna fuit.
„W r. 1788 byłem jeszcze młodym chłopcem i dalipan niczego — opowiadał mi Szambelan — Król Jegomość postanowił świetnym obchodem uczcić pamięć Jana III. Byłem naówczas w korpusie paziów i jako paź uczestniczyłem w sławnym owym karuzelu, do którego gonitw gotowaliśmy się kilka tygodni bez ustanku, krusząc kopje, zdejmując mniej więcej szczęśliwie pierścienie. Pułkownik Konigsfeld, naczelnik paziów, przewodniczył nam w tych przygotowaniach.
Uroczystość ta, która wabiła nie tylko mieszkańców stolicy, kraju, ale wielu cudzoziemców, odbyć się miała w Łazienkach. Na placu łazienkowskim, niedaleko Białego Domu, zbudowane było okazałe trzypiętrowe amfiteatrom. Były to ganki koliste, mające w sobie siedzenia na kilka stopni podzielone, pokryte różnobarwnemi dachami płóciennemi. Na samym dole mieścić się miał tłum widzów, oddzielonych od jeźdźców i goniących szrankami. W gankach tych były cztery loże i cztery bramy wjezdne, pięknie ubrane. Loże przeznaczone były dla Króla JM., dla dostojnych gości i sędziów, obite bogato i przystrojnie. Na bramach, których rysunek dawał budowniczy J. K. M. p. Kubiński podobno, były herby kraju, Poniatowskich i Sobieskich. Na wierzchu ich powiewały chorągiewki: zielona, pąsowa i żółta, oznaczające, gdzie kto z biletem tegoż koloru miał się umieścić.
W środku, na polu amfiteatrum, ustawiono drzewa z pierścieniami, tarcze do strzelania i figury wypchane murzynów i turków, na których kruszyliśmy groty, tępili pałasze, i eksonerowaliśmy pistolety swoje. Przy samych szrankach, oddzielających nas od widzów, wisiały także w czterech miejscach pierścienie a na ziemi leżały głowy, które w całym pędzie konia, kopjami i pałaszami zbierać mieliśmy. Takież pierścienie wisiały w bramach. Zacząć miał festyn ów karuzel, po nim następowało teatrum, balet i kantata, i iliuminacja, fajerwerk; ale o tem zaraz lepiej rozpowiem; wróćmy do początku.
Z pomiędzy nas paziów, do pierwszego kadryla wybrani byli: pp. Raczyński, Ostrowski, Aksamitowski i Linowski, do trzeciego ja, Lipiński, de Tylly, później szambelan J. K. M. i Mysłowski. Wybrany był także Stanisław Jabłonowski, ale ten później usunięty został. Mieliśmy pracy nie mało w nabyciu potrzebnej zręczności, ale człek wówczas był młody, ochoczy, zwinny, i tysiące pięknych oczu, co na niego patrzeć miały, nie mało dodawały ognia.
Wystawże sobie, kochany panie, ten cały amfiteatr pełen aż do brzegów, okoliczne drzewa obwieszone ludźmi, loże jaśniejące pięknościami, Króla Jego Mości w świetnem gronie, a całe góry sąsiednie, zwłaszcza górę gdzie stoją koszary gwardji litewskiej, jak makiem zasianą ludem. Mówiono, że tysiąc powozów, a do 30,000 głów i oczu przytoczyły się do Łazienek. Miarkuj pan, jak tam serce nam się musiało, żeby się popisać.
Tandem zasiada Król J. M. w loży swojej, posłowie zagraniczni i dostojniejsi w wyznaczonych lożach, za biletami wpuszczani na wschodach, a dołem zaproszeni. Każdy z nas paziów miał po piętnaście biletów do rozdania — ej! i miał je komu rozdać, choć drudzy niemi frymarczyli, bo je po 15 czerwonych złotych w końcu kupowano.
J. M. p. Konarski, pułkownik artylerji koronnej, za przybyciem Króla J. M. dał znak, i z dział uderzono na rozpoczęcie karuzelu. Byliśmy już w gotowości i w stroju za bramami, i poczęliśmy wjazd przez bramę litewską, przy odgłosie trąb i kotłów. Dwóch oficerów prowadzili najprzód z trębaczami kilkudziesiąt ludzi dobornych z lejb-regimentu gwardji koronnej. Byli ci oficerowie: pp. Broniewski i Frankowski, jeśli dobrze pamiętam.
Za nimi nasz pułkownik Königsfeld, dyrektor karuzelu ad hoc, w kolecie białym, suknia na nim pąsowa ze złotym galonem, na piersi orzeł wypukło szyty srebrny, z cyfrą Jana III., na głowie szyszak srebrny, z piórami strusiemi białemi z pąsowem.
Za nim tuż pierwszy kadryl, podobnie coś ubrany, ale u pąsowych sukni obszlegi zielone, galony złote, na głowach kaszkiety srebrne z piórami, w ręku kopje złocone, Potem kadryl drugi, czterech pp. kadetów, kolety białe, galony złote, obszlegi pąsowe, kaszkiety złocone, pióra białe. Tandem i nasza czwórka następowała, tak samo przybrana, tylko na piersiach mieliśmy wyszytą pogoń. Czwarty kadryl, czterech podkoniuszych J. K. M., suknie białe, kolety zielone ze złotem, na piersiach i na plecach wyszyte słońca, kaszkiety szmelcowane czarno, orły na nich złociste, pióra białe z czarnem, szarfy z białego atłasu z frędzlą złotą. Dalej kadryl złożony z pp. oficerów regimentu lejb-gwardji koronnej. Ubrani w kolety paradne regimentu swego pąsowe ze srebrem, na piersiach i plecach haftowane słońca srebrne, kapelusze i kopje. Szósty kadryl w mundurach kawalerji narodowej, porucznicy kawalerji i przedniej straży porucznik także, Strutyński. Siódmy i ostatni miał w sobie dwóch szambelanów króla i pułkownika litewskiego Kirkora, z pułkownikiem i adjutantem Byszewskim, kolety białe, suknie pąs ze złotem, słońce złote na piersiach i plecach, szarfy atłasowe białe ze złotą frendzlą, kaszkiety srebrne ze złotemi orłami, pióra czarne. Zamykali wjazd nasz kilkudziesiąt ludzi, z lejb-regimentu gwardji, z trębaczami, prowadzeni przez poruczników Pągowskiego i Kępińskiego. Najprzód tedy objechaliśmy plac dokoła, salutując króla, sędziów i damy; potem pułkownik Königsfeld stanął w pośrodku, jako mistrz karuzelu, a my po jednym do każdej bramy ustąpiliśmy, czekając znaku na rozpoczęcie gonitwy.
Tandem poczęliśmy najprzód do pierścieni, potem do turków i murzynów biegać, strzelać, kłuć, rąbać, nareszcie objeżdżać amfiteatrum i chwytać na kopje i pałasze głowy i pierścienie. Po trzy razy tę zabawkę z powszechnym powtarzaliśmy aplauzem. Trwał karuzel pięć kwadransów, a powiem panu otwarcie, nie powiedziałbym, czy pięć minut, czy pięć wieków, tak mi się czas pobałamucił. A, jak wszędzie na świecie, nie było bez przypadku. W czasie samej reprezentacji, koń pana Linowskiego podobno, jeśli nie bałamucę, wściekł się od buku trąb, od strzałów i wrzasków i przesadziwszy szranki, uniósł go z bramy w pole, tam długo z nim walcząc i usiłując go pohamować, p. Linowski musiał mu wreszcie z pistoletu, który miał przy sobie nabity (bo to było przed strzelaniem do tarczy), w łeb wypalić. W czasie zaś ataku na ostatku. Nakwaski przypadkiem ciął w twarz Lipińskiego, który od tego razu całe życie miał pamiątkę. Ten Nakwaski był słyszę potem prefektem miasta Warszawy.
Połamawszy brechlance i narzucawszy głów co niemiara przed lożą królewską, skończyliśmy; a żaden podobno z nas nie miał apetytu pójść na kantatę inauguracyjną, choćby był zobaczył piękne ówczesne aktorki, pannę Sitańską, panią Jasińską i pannę Rudnicką.
Po kantacie był balet heroiczny z rycerzami, starcami, parą zakochanych i co do tego należy.
Nim balet wytańcowali, już wspaniała, nowej inwencji illuminacja alla Borghese gotowa była; kilkadziesiąt tysięcy lamp różnokolorowych przedziwnie ustawionych, śliczny tworzyły widok. Nad posągiem Jana III., unosił się łuk tryumfalny przepyszny, z transparentami po bokach, wszystko to i posąg w ogniu kolorowym jaśniało. Na skroni Jana III. palił się wieniec zielony. Nad kanałem po brzegach stały trofea na słupach, połączonych z sobą festonami, łączące dom króla z tryumfalnym lukiem. Po drugiej stronie, ogniami oświecony był także staw, aż do kaskady, nad którą stał obelisk ognisty. Dziedziniec, szpalery, obwieszone latarniami i świecznikami wspaniale, widne były jak we dnie.
Król, czego już dalej byłem świadkiem, powróciwszy do sali, słuchał pięknej mowy, młodego Michała Sobieskiego, wojszczyca liwskiego, którego potęp wziął na swoje opiekę i wychowanie, ale co się z nim stało nie wiem.
Przyszła na nas kolej do nagród, których sędziami byli: generał Byszewski, pułkownik Michniewicz, Döbel Lantau i Poświatowski. Ci spisywali, ile kto razy zdjął pierścień, podjął głowę, i kto ile razy chybił celu, z tego gdy zdali sprawę królowi J. M., sekretarz J. M, P. Karaś czytał imiona odznaczających się, a damy: wojewodzina Bracławska (Jabłonowska), księżna Nassau-Siegen i pani Humiecka, miecznikowa koronna, rozdawały nam i przypinały medale złote i srebrne, na niebieskich wstążkach, z napisem: Equiti dextro, zapony z medalami i pamiętne tej uroczystości medale z Jana III. wizerunkiem. Mnie się dostało odebrać medal z rąk pani miecznikowej koronnej. A powiem tu panu nawiasem, że taż sama pani Humiecka (która mieszkała przeciwko Przebendowskich, na rogu ulicy Koziej), ocaliła w czasie rozruchu generała Igelstrom. Wpadł on do pani Humieckiej, prosząc o ratunek, i nie zawiódł się, bo go tyłem domu swego bezpiecznie potem wypuściła.
Po rozdaniu nagród, nastąpiła wieczerza na 300 osób; stół jeden nakryty był w sali wielkiej, inne pod namiotami umyślnie na to rozbitemi i po mniejszych pokojach. Skończyło się wreszcie wszystko fajerwerkiem, i tym nazajutrz przylepionym po mieście wierszykiem:

Sto tysięcy karuzel, jabym trzykroć łożył,
Żeby Stanisław umarł, a Jan III. ożył.

Przyniesiono jednę z kartek królowi, i mówią że go ten koncept zmartwił nie mało.
Wszystko to mignęło i przeszło, a my dziś starzy, co to się z nas porobiło? ha! ktoby to uwierzył, żem tak hasał na koniu z kopją w ręku? I gdzie się to wszystko podziało, te piękności naszych czasów.
— Widywałeś pan Grab...?
Jakże nie! Ta nie była piękna z twarzy, ale figurę miała cudowną, i pierś jak z marmuru wyciosaną. Była z domuL... Wpływ jej na króla był niesłychany, tak że Róg wie czego na nim nie wymogła, gdy chciała, do tego stopnia, ze gdy raz brat jej sławny gracz i rozrzutnik L... zgrawszy się po swojemu do szczętu, i na słowo w dodatku, niejakiemu Wyhowskiemu, począł przed siostrą narzekać, skłoniła króla, żeby pośredniczył między nim a Wyhowskim w układach z gry wynikłych. Ten Wyhowski, był graczem z profesji, a jak grał, uczciwie czy nie, tego nie wiem, to pewna, że L.... grając z nim, przegrał co tylko jeszcze mu z łaski siostry i króla zostawało. Pieniądze gotowe, klejnoty, powozy, konie i zaczną sumę na słowo puścił. Król wieczorem będąc u Grab... widzi ją we łzach, rozpytuje przyczyny, i daje słowo, że na to poradzi.
Nazajutrz rano, byłem na służbie w pokojach Królewskich, wołają pazia — staję.
— Pójdziesz do pana Wyhowskiego, — powiada mi król — i poprosisz go do mnie, natychmiast.
Skłoniłem się, ale tymczasem djabeł wiedział, kto był pan Wyhowski, gdzie on mieszkał i jak go było szukać? W wielkim kłopocie stoję i myślę, gdy szambelan Kownacki, siedzący podówczas w sali, który rozkaz dany mi słyszał, a podobno i wiedział o co chodziło, bo transpirowało o co rzecz szła, powiada mi mieszkanie Wyhowskiego. Nie było więcej nad dziewiątą rano; ruszam szybko.
Nie pamiętam już na jakiej ulicy, wskazują mi mieszkanie przepyszne na pierwszem piętrze, wchodzę.
W pokojach zastaję samę jednę tylko, przecudnej piękności kobietę, — tak, że na widok jej, osłupiawszy z admiracji, ledwie zapytać mogłem:
— Czy zastałem p. Wyhowskiego?
— Nie, — odpowiada mi, — ale wkrótce powróci, wyszedł na ranną przechadzkę.
— Jestem przysłany od J. K. M.
— Może pan wstrzymasz się chwilę?
I jak się tu nie wstrzymać? kobieta jak anioł, Panie Boże mnie skarż, nie mogłem nawet pojąć, jak ten człowiek śmiał chodzić na przechadzkę, mając takie bóstwo za żonę.
Nawiasem mówiąc widziałem ją potem na Wołyniu powtórnie, gdzie za jakąś sprawą przybyła, i trafiło mi się, czego nigdy nie zapomnę, żem ją omdlałą w czasie trzęsienia ziemi trzeźwił w objęciach. Ale wracam do materji.
Śliczna owa pani prsi mnie do dalszych pokoi, prowadzi przez wspaniale apartamenta, udekorowane po królewsku. Siadamy w gabinecie dotykającym sypialni, w której widzę łoże z baldachymem adamaszkowym. Wyobraź sobie pan, ten łotr Wyhowski, sto djabłów zjadł, ze wszystkich stron ubrał wewnątrz łóżko zwierciadłami. Jak Boga kocham prawda. Proszą mnie na czekoladę, łudzi mnie pani, że mąż wróci wprędce, rozpytuje o przyczynę poselstwa, ja udaje skłopotanego, instyguję i siedzę. A jakże było nie siedzieć? choć mi wracać kazano rychło, jakem się w te czarne oczy wlepił ani sposobu odejść. Ej! byłażbo piękna, w życiu takiej drugiej nie spotkałem.
Że też to i takim pięknym trzeba starzeć! Ale choć to tu miło i słodko godziny lecą, Königsfeld gotów wsadzie do aresztu, rozum mi przyszedł nareszcie, i wycofałem się od tej syreny.
Na wschodach właśnie spotkałem pana Wyhowskiego, już powracającego, i odniosłem mu słowa królewskie. Przyrzekł się stawić; piękny był mężczyzna i polityk. Wkrótce przyjechał na zamek i puszczony był do gabinetu J. K. M. gdzie sam na sam z półtorej godziny zabawił. Słyszeliśmy potem, że odpuścił wszystko, co od L. wygrał na słowo, kontentując się gotowizną, precjozami. Taką to władzę miała nad królem piękna, nie piękna, ale zręczna i kształtna p. Gr. Wszakże kiedy mu zakazała słodkich oczu robić do księżnej Kurlandzkiej, i tego usłuchać musiał zostawując innym ten kąsek.
Oto panie był przepych! Oto dwór drugi królewski powiem. Księżna Jejmość miała z sobą pazi bez liku, pp. de Solms, de Reta, i marszałka dworu p. Klopmann. Rozrzutnie i ogromnie wydawała na wystawne w Warszawie życie. Sama pani Łazarowiczowa, co jej sukni dostarczała, kilka tysięcy dukatów za nie wzięła, bo ani księżna, nikt z pań i panien jej dworu, dwa razy jednej sukni nie kładli. Stosy ich zawalały całą jedną salę; wyjeżdżając darowała tę garderobę na szpitale. Sami królewscy furmani, co ją nosili, po kilka set dukatów podostawali.
Przybyłej król J. M. chciał dodać paziów swoich, ale ci kaprysy stroili, i jako szlachta oświadczyli, że królowi tylko w tym obowiązku służyć mogą.
Jeden szambelan de Tylly został jej dodany, i miał się z tego dobrze. Był to piękny, zręczny i umiejący sobie radzić człowiek. Zwąchawszy, że u księżnej pani był w łaskach, poczyna jednego razu kwaśną, minę stroić, wzdychać i chodzić zasmucony. Księżna poleca p. Klopmanu, dowiedzieć się o przyczynie frasunku. Targuje się długo z wydaniem swej tajemnicy de Tylly, nareszcie cedzi przez zęby, że się zadłużył ogromnie, że mu dłużnicy pokoju nie dają, że od nich dnia ani nocy nie ma spokojnej. Tymczasem umówił się z Hurtigiem, Bessonem i innemi, podawał im kwity na znaczne kwoty, których i dziesiątej części nie był winien, i oczekując wyrachowanego skutku, chodził udając wielce zafrasowanego.
Księżna, czy jej wpadł w oko, czy tak z łaski, a z litości robiąc sobie renomę wspaniałości, poleciła nareszcie Klopmannowi zapłacić długi p. de Tylly.
Stało się jak przewidział, kupcy odebrali pieniądze, oddali je szambelanowi, księżna z uśmiechem wręczyła mu kwity, a dobry humor powrócił. Oprócz tego, otrzymał na odjezdnem tabakierę kameryzowaną z portretem księżnej, pełną dukatów, drugą mniejszą od pani de Solmo, i coś tam jeszcze.
Księżna była wcale piękna, i nie bez tego, żeby królowi nie miała się podobać, ale wcześnie to postrzegłszy Gr. wymogła na nim, że całkiem zobojętniał.
Kochał się już w niej otwarcie książę Kazimierz Sapieha, ale faworytem był niejaki Batowski, który potem do księżnej za granicę wyruszył. Księżna przez ciąg całego pobytu miała na usługi ekwipaż dworski i szambelana.
Człowiek jut nie pamięta, co się na ówczas napatrzył, nasłuchał, nażył! Było to życie! Jednego mi żal, to żem medalu z karuzelu nie schował, w pilnej potrzebie musiałem go dać do schowania żydowi Salomonowi, który mieszkał przy kadeckich koszarach, a tyłem go potem i widział.
Opowiem panu jednę historyjkę ciekawą, tylko nie wiem o ile prawdziwą, którą z ust rzeźbiarza J. K. M., pana Regulskiego słyszałem, o sławnym podskarbim koronnym, i podkanclerzym Garnyszu.
Żył pod owe czasy w Warszawie stary kanonik, niejaki p. Piotr Szulc, człowiek niezmiernie bogaty, ale żyjący skąpo, dający na procenta i zastawy, który tym sposobem przyszedł do ogromnego w kosztownościach i kapitałach majątku. Zwąchał to pan podskarbi, który go znał dobrze, i był z nim w stosunkach nieraz, bo mu zawsze brakło na karty i rozpustę. Poprzyjaźniwszy się ze starym, wypatrzył gdzie co było, i ułożył sobie odziedziczyć po kanoniku. Ksiądz Piotr bojąc się śmierci, zawsze odkładał zrobienie testamentu do jutra i nigdy go zrobić nie chciał, choć miał ubogich bardzo krewnych. Gdy kanonik leżał na śmiertelnej pościeli, podskarbi, wyszukawszy Piotra Szulca, między mnóstwem Szulców, którzy śmietankowe ciasteczka roznosili po Warszawie, datkiem i czmuceniem skłonił go do podpisania zawczasu przygotowanego testamentu, i dawszy mu potem kilkadziesiąt dukatów na drogę, wyprawił go zkąd przyszedł. Mógł tedy już przysiądz poczciwy podskarbi, że testament Piotr Szulc podpisał własnoręcznie.
Tymczasem kanonik umiera, kapituła zabezpiecza fundusze, a podskarbi pilnując się pieczętuje state pede wszystko i wynosi na jaw testament.
Było tak i owak, ale podskarbi, któremu nie było z kim wojować tak dalece, zagarnął, jak powiadają z miljon gotówki i ogromne precjoza. Tymczasem o testamencie przebąkiwać różnie zaczęto; zjawili się spadkobiercy ubodzy, i różnemi sposobami usiłowali trafić do podskarbiego, ale on, albo ich do siebie nie dopuszczał, albo śmiejąc się z nich, odprawił z niczem.
Ksiądz Garnysz, podkanclerzy żyjący wówczas, bardzo zacny i poczciwy człowiek, znany był z litościwego serca, i chętnego dla biednych miłosierdzia. Spadkobiercy Szulca udali się do niego, padając mu do nóg, i prosząc o instancją do podskarbiego.
Reflektował się długo prałat, że on im się tu na nic przydać nie może, ale wreszcie, nie mogąc się naleganiom oprzeć, choć nie ufał w skutek, pojechać obiecał do podskarbiego.
A trzeba wiedzieć, że ksiądz Garnysz miał jedną wadę — był tabacznik zapamiętały. Co chwila tabakę zażywał, nosił ją w kieszeni, a w mieszkaniu na każdym stoliku, oknie, stały tabakiery.
Jedzie tedy zamyślony ksiądz Garnysz do podskarbiego, i dobrawszy chwilę, w którejby miał świadków, zaklinać go poczyna na wszystko, aby się ulitował nad ubogiemi spadkobiercami Szulca, i jeśli nie wszystko, to choć część im należnego dziedzictwa powrócił.
— Dajże mi aspan pokój, Mci księże podkanclerzy — odparł podskarbi, — to nigdy być nie może; tak, jak niepodobna jest żebyś Wmość przestał tabakę zażywać, niepodobna równie, żebym ja raz wzięte pieniądze powrócił.
W tem ksiądz Garnysz, biorąc żart na serjo, pyta:
— Na jakże długo mam przestać zażywać tabakę?
— Ba! choćby na cztery tygodnie.
— Biorę Wmci za słowo, panie podskarbi, coram testes.
— Ani razu?
— Staje umowa.
— Że jeśli nie zażyję tabaki przez cztery tygodnie, podskarbi odda dziedzictwo kanonika naturalnym spadkobiercom.
— Opiszemy się.
— Opiszem.
Byli świadkowie, a podskarbi dodał nieodstępnego stróża ks. Garnyszowi, który dał słowo, iż, jeśli złamie umowę, sam się do tego przyzna, co byłby i zrobił.
Wystawmyż sobie teraz męki podkanclerzego! Kazał wszystkie tabakierki sprzątnąć i pochować, a w przedpokoju straż postawił, aby zażywający tabakę, z tabakierkami do niego nie wchodzili. Ze swojej strony podskarbi wszelkie robił starania, żeby skusić księdza Garnysza. Ale napróżno podsuwano mu tabakę.
Cztery tygodnie uszły, a ks. Garnysz chorował, czując jakąś ciężkość w głowie i niezdrowie nieopisane, ale wytrwał. Wezwany podskarbi, aby umowie zadość uczynił, zwyciężony ofiarą uczciwego człowieka, przyznał się, że wielką część zagarniętych kapitałów już puścił i wrócić nie może (co wynosiło praeter propter do 400,000), resztę zaś musiał oddać za tę tabakę.
Podkanclerzy rozdzielił ją między ubogich Szulców, i rozdzieliwszy zaraz chorzeć począł na głowy boleść. A choć do tabaki powrócił, już mu ona nie pomogła. Umarł nieborak, a co najgorsze, że w drukowanych paszkwilach (Rozmowy umarłych), przypisywano śmierć jego niepoczciwym powodom.
Cała prawda, jak mi powtarzał pan Regulski, że na mózgu znaleziono materją zebraną, z powodu nagłego zaprzestania tabaki.
— Zdaje mi się, — mówił po chwili przestanku, zażywszy tabaki Szambelan, — że gdybym teraz jeszcze zobaczył, przy siwych włosach, naszego pułkownika Königsfelda, tobym się go jeszcze zląkł. Prześladował bo nas biednych, a my jego; włóczył się po nocy, śledząc czyśmy na miejscu i nieraz ślizgał się na wschodach po rozsypanym grochu, chwytał rozpalone klamki i t. p. Nazajutrz zaskarżeni paziowie, na których czele był swawolny Turkuł, szli aresztowani wysiadywać rekollekcje w Łazienkach, gdzie ich ze stołu królewskiego karmiono.
Co tośmy się nie raz napatrzyli!
Powiem panu o wiśniach Turkuła, ale o tych pewnie słyszałeś?
— Słyszałem w istocie.
— A więc o mojem jednem poselstwie do marszałkowej koronnej. Raz tedy król, jak nas zwykle posyłał, kazał mi pójść do synowicy swej, córki księcia eks-podkomorzego, nie, mylę się, do siostrzenicy, bo synowicą córka ks. eks-podkomorzego była za hetmanem Tyszkiewiczem, który miał ten sławny dom, pod karjatydami w Warszawie; a mnie król posłał do siostrzenicy, urodzonej z Zam.... siostry królewskiej, która była za M... marszałkiem koronnym. Jak on sam był grzeczny i układny, tak ona wielce dumna i nieprzystępna. Król, który lubił żeby jego Grab... grzeczności robiono, wzywał panią marszałkową na wieczór do niej, gdzie i sam miał być.
Było to po obiedzie. Stawię się z poselstwem królewskiem, nie puszczają mnie. — Co to jest? Nie można! — Jakto nie można, kiedy od króla J. M., albo to ja nie wiem obyczajów? — Więc, choć mi służba drogę zapiera, odpycham, drzwi otwieram i wchodzę przebojem. W trzecim pokoju zastaję panią marszałkową, leżącą na kanapie, która na mnie z gniewem ręką kiwa i głosem powolnym woła: — Tra-a-a-wię, — tra-a-wię.
Ale ja, nie zważając na trawienie, wypowiedziałem co mi polecono, ukłoniłem się i odszedłem.
Kroi J. M. nigdy mnie potem do pani marszałkowei nie posyłał!
Miałem jeszcze jedno ciekawe poselstwo za p. Szczęsnym P., kiedy to w czasie sejmu, gdy król gwarancji odstąpił, i dał się Luchesiniemu obałamucić, pan ten, z ławki powstawszy, eo instante chciał Warszawę opuścić. Królowi J. M. bardzo o to chodziło, żeby się z p. Szczęsnym widzieć i rozmówić koniecznie; posłano mnie już nocą z pachołkiem i pochodnią szukać wiatru w polu. Poleciałem szparko do kwatery na ulice Długą, ale tam już go nie było, postawiwszy warte aby nie wyjechał, sam udałem się go szukać konno po całem mieście. Na poczcie imieniem królewskiem zaprzeczyłem, aby mu koni nie dawano. Jeżdżę i jeżdżę a wszystko nadaremno, aż na Krakowskiem przedmieściu, naprzeciw banku Kabrego, spotykam żydka Judela faktora, któregom przed godziną pytał o pana P..... — Co mi wacpan dasz, a ja pokażę gdzie on jest. — Targ w targ, daję mu cztery talary. Usłużny izraelita prowadzi mnie na trzecie piętro, do jakichś panienek. Tu zastaję w pierwszym pokoju dwie milutkie twarzyczki, ale o p. P. ani słychu! Drugi pokój na klucz zamknięty, klucza nie ma, jak mówią pustka tylko i skład rzeczy. Myślę sobie, żydby mnie nie zwodził, — więc, pomimo krzyku i oporu, podważywszy kolanem, wyłamuję drzwi i wchodzę.
Pan P. siedział dość niespokojny na łóżku. Aż z trąbką pocztarską zajeżdża i ekwipaż jego, bo mu mimo zakazu mojego z poczty konie dano.
Pan P. usilnie prosić i nalegać zaczyna, abym go puścił, ofiaruje mi pieniądze, potem dożywociem wioseczkę z Tulczyńskiego klucza, i kusi żebym z nim jechał. Naśmiawszy się do woli z tych niewłaściwych propozycyj, nalegam i coraz gwałtowniej domagam się, aby ze mną do króla jechał. Widząc że nie przelewki, chmurny idzie za mną. Oddawszy konia pachołkowi, siadam z nim do powozu. Była godzina druga z północy, gdym odszukał pana S. P., — o trzeciej stanęliśmy u króla. Jak skoro wszedł do gabinetu królewskiego, gwałt i krzyk dał się słyszeć, jakiemu równego w życiu nie trafiło mi się być świadkiem. Gadano potem długo i żywo, aż nareszcie król wyszedł i kazał mnie przywołać, bo mu pan P. o mojej nieugiętości wiele mówił. Wziął mnie pod brodę i pochwaliwszy, darował mi na pamiątkę piękny swój własny, kameryzowany zegarek, roboty Gugenmusa, zegarmistrza królewskiego. Pan P. S. też nazajutrz rano, zaprosiwszy do siebie, zobowiązał mnie do przyjęcia upominku. Wielkie obietnice, jakie mi przy tej okoliczności uczynił Król. J. M. spełzły na niczem. Przeszły te czasy swawolne i wesołe, a w ciężkiej biedzie wiele się przyrzeczeń zapomnieć musiało.




IV.
<section begin="X04" />
Ks. STANISŁAW CHOŁONIEWSKI.
(NEKROLOG).

Do nienarodzonych strat, które w tych czasach poniósł kościół katolicki, dotknięty śmiercią głowy swej Grzegorza XVI., biskupa Pelli, wikarjusza apostolskiego Karola Baggs; w Prusiech Maksymiljana Droste de Vischering, biskupa Münsterskiego; na wschodzie patjyarchy ormiańskiego-katolickiego Marousch; we Francji zgonem kilku najznakomitszych prałatów, zaliczyć należy naszą własną ciężką stratę, jaką jest zgon ś. p. Stanisława hr. Chołoniewskiego.
W kościele wojującym mało jest mężów, coby go zastąpić potrafili, nikt może zupełnie miejsca jego nie zajmie. Rzadcy są ludzie jego zdolności, charakteru, świętobliwości i równie chrześcjasńkiej słodyczy, połączonej w potrzebie z męską energją duszy; my, cośmy go znali osobiście, cośmy go cenili sercem i umysłem, Jako człowieka, kapłana, jako pisarza, zbliżeni ku niemu, głębiej zajrzawszy w anielską duszę jego, bolejemy może mocniej od innych nad zgonem. Wieść niespodziana śmierci tego człowieka przejęła nas żalem, pod którego wpływem, tych kilka słów nieudolnych chcemy poświęcić pamięci jednego z najznakomitszych ludzi w kraju naszym, jednego z najmniej przecie poznanych i ocenionych.
Tak jest, niejednokrotnie przekonaliśmy się, że jako kapłanowi, jako pisarzowi, należytej nie oddano mu sprawiedliwości.
Nie czas jest może dzisiaj rozszerzać się nad tem jeszcze, lecz przyjdzie chwila, w której spodziewamy<section end="X04" /> się, że powszechność nasza spłaci na grobie dług zaciągnięty za życia jego.
Oto jest krótki rys życia zmarłego, skreślony w nekrologu bezimiennym (drukowanym w Tygodniku), i zebrany z wiadomości udzielonych nam przez bliskich, do których dodajemy tylko co serce dyktuje.
Stanisław Myszka hrabia Chołoniewski, urodził się w r. 1791, dnia 23. marca, w dziedzicznym zamku rodziny swojej Janowie, z ojca Rafała, miecznika koronnego, starosty dubienieckiego i lityńskiego, matki hrabianki Baworowskiej. Zgon jego matki, zaszły w dzieciństwie Stanisława, okropny, bo zginęła od przypadkowo zapalonej sukni w płomieniach, zostawił synowi bolesne wspomnienie. Ojciec, znakomity swojego czasu człowiek, poświęcił się wychowaniu dzieci, których mu sierotami czworo pozostało. Stanisław był najmłodszym z nich, przy piersiach jeszcze, gdy matka zginęła. Początkowe wychowanie pod kierunkiem Witwickiego odebrał Stanisław w domu, w którym, powiada nekrolog, „przechowywały się i starodawna pobożność i najrzadsze cnoty.“ Najlepszym dowodem tego był sam nasz ksiądz Stanisław. Z domu ojcowskiego przeszedł do uniwersytetu wileńskiego i innych uczonych zakładów, które korzystnie zwiedzał w licznych podróżach swoich za granicą. Usposobiony do życia spłacił dług krajowi, służąc mu najprzód w szeregach wojskowych. Następnie ze zmianą okoliczności wszedł do służby państwa, gdzie pracował przy ministerstwie spraw zagranicznych, pod naczelnictwem ministra hr. Capodistrias. Lecz życie świeckie i zaszczyty, których łatwo przy swych zdolnościach mógł dostąpić, nie smakowały mu nigdy, dusza jego pragnęła wyrzeczenia się świata, oddania Bogu. Powołany do duchownego stanu, nie żadnym widokiem i świecką rachubą, ale serdecznem pragnieniem doskonałości, pokorą chrześcjańską i pobożnością, może już w tej myśli udał się do Rzymu w r. 1827. Tu widok stolicy chrześcjanskiego świata, ziemia krwią męczenników napojona, popiołami ich zasiana, przemówiły silniej jeszcze do wzniesionego serca. Otrzymawszy za pośrednictwem posła rossyjskiego, księcia Gagarina, pozwolenie wstąpienia do seminarjum i dymisją (był urzędnikiem w ministerstwie spraw zagranicznych i kamerjunkrem Jego Cesarskiej Mości), ksiądz Stanisław wszedł do akademji duchownej, gdzie sposobił się lat kilka.
Zdolności jego i charakter, postępy, jakie uczynił, zwróciły nań świętobliwe oko Grzegorza XVI.; mianowany prałatem komornym papiezkim, protonotarjuszem apostolskim, kawalerem złotej ostrogi, naglony aby został w Rzymie, miał nawet spodziewaną pierwszą wakującą nuncjaturę. Lecz nic nie mogło zachwiać przywiązania jego do kraju i chęci, jaką pałał stania mu się użytecznym. Ojciec święty w długich rozmowach z nim, okazywał mu najczulszą ojcowską przychylność; kardynałowie Pacca, Gregorio, Acton, Odeschalchi, byli, można rzec, osobistymi przyjaciółmi zmarłego; wszystko zdawało się zatrzymywać go w Rzymie, na drodze dostojeństw duchownych, u steru katolickiego świata. Pomimo to wiedząc, jak kapłan nieskończenie użytecznym być może w kraju, gdzie wiara potrzebuje dzielnych obrońców przeciwko obojętności, w spadku z XVIII. wieku na nas spadłej, ksiądz Stanisław prosił Ojca świętego, aby mu dozwolił powrócić i pracować na własnej ziemi. Ta tęsknota za krajem jest najpiękniejszą pochwałą zmarłego, najlepszym dowodem prawdziwego powołania. Ani łaski głowy kościoła, ani nadzieja wzniesienia się, ani sposobność doskonalenia naukowego w stolicy katolicyzmu, ani klimat dla wątłego zdrowia jedyną może rękojmią życia będący, nie wstrzymały go tutaj. Napróżno Grzegorz XVI. starał się go nakłonić aby pozostał; w liście do niego pisanym wyraził ksiądz Stanisław, że czuje się powołanym pracować na ziemi własnej, gdzie jako prosty kapłan użyteczniejszym będzie, niż w Rzymie jako jeden z naczelnych wodzów wojującego kościoła; prosił wreszcie, aby jeśli w tem wyraźna jest wola Ojca świętego, raczył mu rozkazać pozostać pod grzechem. Nie uczynił tego Grzegorz XVI., ale z żalem dozwalając powrotu księdzu Stanisławowi, zdumiewał się nad jego pokorą i gorliwością, nad rządkiem poświęceniem. Odtąd wrażenie, jakie na Ojcu świętym uczynił ziomek nasz, nie wytarło się z pamięci jego żadnemi późniejszemi. Wspominał i dopytywał się o niego u przybywających z naszych prowincyj, a krewnych witał radośnie, zasyłając mu przez nich błogosławieństwo swoje.
Wrócił więc prostym kapłanem do kraju, z którego świeckim i urzędnikiem wyjeżdżał, wracając pracować jako duchowny, około ubogich na ciele, budować przykładem swoim i zdumiewać pobożnością, dobroczynnością charakteru, słodyczą niezrównaną.
Życie jego odtąd jest już życiem gorliwego kapłana obywatela. Jeśli w ostatnich jego chwilach chcą widzieć niektórzy upadanie na sercu, jakieś odrętwienie i zobojętnienie, czemuż nie szukają przyczyn w osłabieniu fizycznem i ciężkich próbach moralnych, czemu nareszcie nie starają się poznać lepiej tego, komu na grobie tak niesłuszny ciężki zarzut kładą?! Spełniał on obowiązki kapłana w Kamieńcu, w rodzinnym swym Janowie i gdziekolwiek się znajdował. Kaznodzieja pełen namaszczenia, natchniony i do serc najmniej usposobionych umiejący przemówić, dla naszych wytwornisiów, co poetyckiego kwiecia szukają w słowie bożem i mglistych, filozoficznych niby perjodów, nie był może tem, czem go mieć chcieli, lecz był nauczycielem najlepszym ludu, do którego trafiała zmysłową szatą obleczona myśl jego.
„Nie było łzy — mówi wyżej przywiedziony nekrolog — którejby się nie starał otrzeć, nie było twardego serca, coby go skruszyć nie usiłował! Wiele dusz chwiejących się utwierdził, wielu obłąkanych nawrócił. Czy na kazalnicy, czy w konfesjonale, niezmordowanym był apostołem prawdy, i że przy tak wątłem zdrowiu (bo ciągle prawie był cierpiącym), tyle prac mógł wytrzymać, widocznie nie natura, ale wyższa pomoc go wspierała.“
Lat temu trzynaście, złożony ciężką chorobą, przyjął już był nawet ostatnie pomazanie i na wielką drogę wieczności się przysposobił, lecz Bóg zatrzymał go nam jeszcze. Odtąd ciągle jednak cierpiący, potrzebował gwałtownie podróży do wód dla zniszczenia zarodu choroby, lecz mianowany dziekanem kapituły, nie chciał korzystać z otrzymanego już paszportu, i dla spełnienia obowiązków swych, pozostał w kraju.
Zaród choroby, która go nam wydarła, pozostał i niszczył go powolnie, codzień widoczniej upadał na siłach, ale z rezygnacją chrześcjańską, może z pragnieniem chrześcjanina, patrzał na śmierć i zjednoczenie z Bogiem.
„Dnia 28. czerwca bieżącego roku ksiądz Stanisław Chołoniewski wyjechał z Kamieńca do Janowa, lubo od dwóch tygodni cierpiał mocno na kolki żołądkowe, ale przywykły do ciągłych boleści (mówi nekrolog), nie zmieniał dla nich trybu życia i zajęć swoich. Lekarstw nie chciał przyjmować, prócz gorzkiej wody, która mu nieco ulżyła cierpienia. Pierwszy nocleg był w Tynnie, gdzie dla boleści oka zmrużyć nie mógł, drugi w Konstantynowie nieco spokojniejszy, trzeciego dnia zawczasu stanął w Janowie i zaraz przywołać musiano miejscowego lekarza, który zapisał stosowne dla ulgi choremu lekarstwo. Tegoż dnia, siostra zmarłego, hrabina Grocholska z mężem przybyła; radzono mu kurację wodną, choroba do dnia 7. lipca wzmagała się. Przybyli inni krewni, kochający go i poważający jak ojca, posłano po najlepszych lekarzy. Lecz nic nie pomogło.“
W ciągu dręczącej choroby nikt z krewnych, przyjaciół, sług nawet, najmniejszej oznaki niecierpliwości nie spostrzegł, choć dnie i noce w cierpieniach i bezsenności pędził. Anielska słodycz charakteru podtrzymywana pobożnością, towarzyszyły mu do zgonu.
W dzień Wniebowzięcia Najświętszej Panny Marji spowiadał się, nazajutrz komunję przyjął, nie czując się jeszcze tak słabym, aby ostatniego pomazania żądać. Dopiero dnia 20. sierpnia, gdy usilnie nagleni lekarze wyznać mu musieli, że się znajduje w niebezpieczeństwie, przywołał do siebie proboszcza miejscowego i powtórzył przed nim spowiedź, gotując się na śmierć. A chociaż cierpienie połączone z gorączką i pragnieniem paliło mu usta, wytrwał nic nie przyjmując do dnia następnego, w którym ubrany, przytomny, przyjął komunję i ostatnie pomazanie.
Uspokojony i pocieszony po tem, czule podziękował przyjacielowi (Mikołajowi hr. Grocholskiemu), którego wcześnie uprosił, aby mu o niebezpieczeństwie oznajmił i nie dał opuścić obowiązków chrześcjanina.
Dnia 21. sierpnia klęcząc, powtarzał akta i modlitwy konających, i tak, w modlitwie, bez bolu, spokojny, oddał ducha Bogu o godzinie 4. po południu.
Po przyjęciu wijatyku ostatniemi słowy jego była modlitwa, którą przytomni zapamiętali:
„Najświętszy Ojcze! który mi dozwalasz opatrzyć się ciałem i krwią jednorodzonego Syna Twojego na drogę wieczności, bądź pochwalony i w tej chwili, jako Cię chwaliłem przez całe życie moje; nie racz pamiętać na grzechy moje, kiedy Ci będę zdawał potrójny rachunek jako człowiek, jako chrześcjanin i jako kapłan, a postąp ze mną wedle miłosierdzia Twego.“
Ta piękna, spokojem chrześcjańskiej prawdziwie duszy, modlitwa umierającego, musiała łzy wycisnąć z oczów przytomnych; ale rzewniejszą łzą zapłakali, gdy go ujrzeli umarłym już i na wieki sobie i światu wydartym. Wielu zapewne obcych jak my, a szczycących się przyjaźnią księdza Stanisława, z równem naszemu strapieniem, osłupieniem przyjęli wieść tej śmierci i podzielili boleść rodziny.
Pogrzeb i eksportacja, mające się odbyć w Janowie, naznaczone zostały w dniach 4. i 5. września. Tłum obywateli, krewnych, przyjaciół, znajomych z różnych stron przybyłych i ludu ubogiego był ogromny. Połowa prawie duchowieństwa djecezji znajdowała się w Janowie, niosąc dowód czci i szacunku dla zmarłego.
Ubodzy, których tajemnie wspierał ksiądz Stanisław Chołoniewski, cały wylany dla cierpiących w jakikolwiek sposób, niektórzy o mil kilkadziesiąt do zwłok dobroczyńcy się przywlekli, mówiąc, że to za święty uważali obowiązek. Eksportacja ciała odbyła się z wielką okazałością w dniu 4. września, pogrzeb dnia następującego. Z mów pogrzebowych mianych w ciągu dwóch tych dni, najpowszechniej uczute były: księdza Brudzyńskiego, kanonika krakowskiego, przy wyprowadzeniu ciała z zamku, druga księdza Jana Ostapowicza, proboszcza niemirowskiego, słynnego z wymowy kaznodziejskiej, który do łez słuchaczy swoich wyliczaniem cnót i zasług zmarłego przywiódł.
Dnia 5. września także odbył się obrzęd żałobny po księdzu Stanisławie w Petersburgu, w kościele św. Katarzyny, na który ziomkowie i krewni zmarłego zgromadzili się.
Nie wiem czy nie pierwszą, ogłoszoną drukiem pracą oryginalną księdza Stanisława Chołoniewskiego, była wytworna a króciótka rozprawka w Athenaeum, pod tytułem: Kilka słów o polemice chrześcjańskiej w przedmiotach moralno-filozofcznych (przez kapłana katolickiego, djecezji Kamieniecko-Podolskiej. Od. I. T. VI. str. 1 — 12). Po niej umieściło Athenaeum nasze kilka znakomitych artykułów pióra nieodżałowanego zmarłego. Sen w Podhorcach, tak potężny myślami, tak oryginalny i poetyczny formą, tyle życia i tyle objawiający siły, ukazał się też najprzód w Athenaeum. Winno ono jeszcze ułamek korespondencji de Maistra z Janem Potockim i kilka innych ozdób swoich, księdzu Chołoniewskiemu. Oprócz tego wydał tłómaczenia dwóch zbiorów kazań księdza Veith, „w czem — mówi słusznie nekrolog — zwykłą sobie skromność okazał, gdy własne jego w tym rodzaju utwory są nierównie wyższe.“ Dwa wieczory u pani starościny Olbromskiej, najmniej podobno ze wszystkich pism księdza Chołoniewskiego przypadły do smaku publice. Lecz i tu dla formy umyślnie obranej, a mało powabnej może dla ogółu, zaniedbano wejrzeć na wielkie piękności i myśli głębokie. Uskarżają się na ciemność allegorji, na zbyteczne osłabienie głównej myśli, dla wielu niedojrzanej, bo nikt powolnie i z zastanowieniem czytać nie chce. Może to być, iż słysząc Dwa wieczory czytane przez autora i wyjaśnione nam przez niego, lepiej od innych jesteśmy w stanie pojąć je i ocenić, lecz nam się zdaje, że zarzuty względem formy, więcej nasze niedbalstwo i lekkość, niż istotną jaką wadę mają za przyczynę.
Ostatniem pismem przez ręce nasze wysłanem do druku, dotąd podobno nie wyszłem jeszcze, są Odpowiedzi na dwa pytania i Legenda wschodnia. Odpowiedzi te rozwiązują zagadnienia: o postępie i rozumieniu chrześcjańskiem i o życiu w stanie małżeńskim. Wszystko cokolwiek pisał, tłumaczył, wydawał ksiądz Stanisław Chołoniewski, nosi na sobie jednę — główną, wybitną cechę — wielkiej i szczerej pobożności, ducha prawdziwie chrześcjańskiego i serdecznej chęci nawrócenia wszystkich ku Bogu. Żadnych tu ustępstw dla smaku wieku, dla pochlebiania publiczności, przypodobania się ogółowi; forma zgodna z głębią, szata urosła z ciałem, jak owa tradycyjna Chrystusowa, styl wielkiej czystości, poprawności i prawdziwie polski, przejęty Skargą, którego wielbicielem był ksiądz Stanisław.
Wszakże poznajesz w nim głęboko uczonego, a z uczonością nie na popis wychodzącego, nie szermującego nią na zamalowanie oczu, używającego jej tylko na poparcie przekonania, na utwierdzenie umysłów. Nigdzie innego celu nad wiarę i prawdę. Sen w Podhorcach, najpoetyczniejszy utwór księdza Stanisława, na pozór płód fantazji, wgłębi tchnie religijną myślą, która buchając płomieniem, tak śliczne przybiera barwy! Żywa wyobraźnia nigdzie go nie uniesie za wykreślone wiarą szranki, nigdy on nie przejdzie za koło, własną wolą opasujące dlań plac popisu zdolności ludzkich. Wszędzie on jest najprzód kapłanem. W życiu prywatnem, publicznem, pisarskiem widzisz go zawsze księdzem przedewszystkiem. Słodki w towarzystwie, ujmujący dobrotliwością, grzecznością, współczuciem, dowcipny z serca nie z głowy, ale dowcipu prawdziwie polskiego, z którego się miłość braterska dla ludzi przebijać umiała; gdziekolwiek był, cokolwiek poczynał, nie starł z siebie na chwilę świętego i wielkiego charakteru kapłańskiego. Wśród zabawy, gdy przyszła godzina modlitwy, wychodził od ludzi, aby pokrzepić się rozmową z Bogiem. W pismach też pomniał najprzód na to, co stan mu nakazywał, tak zawsze, tak wszędzie.
Nie będziemy go tu sądzili jako pisarza: raz dla tego, że sąd nasz słusznie podejrzanym być może, bo z sercaby przejętego boleścią i przywiązaniem pochodził; powtóre, że może nie czas jest dziś całkowicie o nim wyrokować. Pozostałe po nim pisma, znane nam w części w rękopiśmie, rozprawy, obrazy i najbardziej ze wszystkiego zajmujące notaty własnych wrażeń i wydarzeń, jeśli kiedy, jak się spodziewamy, ogłoszone zostaną, dadzą dopiero poznać pisarza.
Lecz życie ukończone, przerwane w chwili, gdy najużyteczniejszem być mogło dla kraju i wiary, już sąd o człowieku samo wydało. Z czynów poznać ludzi: spojrzyjcie na czynności, a nie oglądajcie się na namiętne sądy ludzi niechętnych, zazdrosnych, nadto ograniczonych, żeby go ocenić potrafili, zbyt zawistnych, żeby wyrzekli co sumienie każe. Tak jest: przypatrzcie mu się uchodzącemu od świata dla sukni kapłańskiej, uchodzącemu od tronu papiezkiego dla skromnej i ciężkiej pracy na ziemi własnej, nie wahającemu wziąć pióro do ręki, gdy wiedział, ile nienawiści, ile przewrotnych tłumaczeń, ile przykrości wszyscy piszący u nas zarabiają, pozostającemu w kraju dla obowiązków dziekana djecezji i poświęcającemu może życie dla dobra kościoła; przypatrzcie się umierającemu z pokojem i rezygnacją, z modlitwą na ustach; przypatrzcie mu się, a gdy usłyszycie uwłaczających jego pamięci, przebaczcie im, jak im przy śmierci pewnie on także z uśmiechem przebaczył.
Słowa kardynała Odeschalchi, który mówił o księdzu Chołoniewskim: idzie drogą świętych, pozostały może najwymowniejszem a najsprawiedłiwszem ocenieniem jego żywota. Nic do nich dodać nie umiemy, wstydząc się niedostateczności ubolewań i tych kilku słów sprawiedliwości późnej, którą składamy ze łzą prawdziwego żalu, na grobie nieodżałowanego przyjaciela.

Gródek d. 20- września 1846 r.



V.
<section begin="X05" />
ZAPOROŻE.

История новой Сѣчи, или послѣдняго коша запорожскаго, составлена изъ подлпнныхъ документовъ запорожскаго сѣчеваго Архива, А. Скальковскимъ. Издаше второе, часть I. Одесса, 1846. 8. 367. Часть II. 367 стр.).
Jedną z najciekawszych zagadek historycznych, których dla braku dowodów rozwiązać dziś prawie niepodobna, jest utworzenie się kozactwa, którego pierworodne elementa i samo pierwsze zawiązanie się na Niżu, dotąd pozostaje tajemnicą niedocioeczoną. Żadne wielkie imię nie przyświeca porankowi tego osobliwszego zgromadzenia ludzi, a gdy ich znajdujemy na kartach historji, już oni stają w nich takiemi, jakiemi mają być do ostatka swego bytu; imiona pierwszych polskich hetmanów, są raczej oznaką opanowania Kozaczyzny przez Polskę, niżeli uformowania się jej. Po za początek XVI wieku mgłami okryta kozacza przeszłość, nieodgadniona, zagadkowa. Wielu siliło się zajrzeć w ciekawe instytucje kozactwa, ażali w nich nie odkryją słowa tajemniczego, dającego jaśniejsze pojęcie początku stowarzyszenia, ale ani instytucje, ani historja, dostatecznie nie powiadają jeszcze, jak zawiązało się to rycerstwo osobliwsze, długo obroną, długo postrachem i niepokojem dla Polski będące.
Za granicę, nieprzestąpioną dotąd, początków XVI wieku, w których ukazują się już Kozacy na scenie historycznej, nikt dotąd wyjść nie potrafił.
Do najważniejszych dla dziejów kozaczyzny wypadków, policzyć należy odkrycie archiwum zaporożskiego, wprawdzie z późniejszych i ostatnich czasów, ale nie-<section end="X05" /> mniej wielkiej i niezaprzeczonej wagi. Odkrycie to winniśmy pilności i gorliwości p. A. A. Skalkowskiego; który też pierwszy dotąd z niego korzystał. Nie wiem, czy wprzód egzystencji takiego archiwum domyślać się nawet było można. Wedle powszechnego mniemania, Zaporożcy nie wiele dbać mogli o zachowanie piśmiennych pamiątek bytu, który się odbijał uroczo w ich pieśniach i podaniu. Przecież dziwnym trafem pracowitemu badaczowi, który tyle już uczynił dla historji noworossyjskiego kraju, statystyki jego i pamiątek, udało się odkryć, uporządkować i korzystać z ciekawych obłamków akt, zawierających najautentyczniejsze dzieje ostatniego wieku Zaporoża.
W archiwum wynalezionem przez A. Skalkowskiego, nietylko jedna historja ostatnich czasów, ale wiele do dziejów dawniejszych się znajduje. Przez analogję wnosić można z wielu szczętów o bycie kozackim w XVII wieku, a nawet po części w XVI.
Głównie z archiwum zaporożskiego czerpiąc, napisał Skalkowski, drugie już mającą wydanie, historję ostatniego kosza zaporożskiego. Nie zaniedbał wszakże oglądać się i na dawniej już nabyte materjały, powieści Mullera, Bautysz-Kamieńskiego, Maksymowicza, Korża i innych. Z tego utworzona całość jak dalece zajmującą jest, mówić nie potrzebujemy. Dwie dotąd wydane części, a najbardziej pierwsza, dla badaczy polskich przedstawiają źródło szacowne, zwłaszcza jeśli je obok źródeł dawniejszych się postawi i z niemi porówna. Prawda nie inaczej się może zdobywa, jak wpatrzeniem się w dwie zupełnie przeciwne strony jednej rzeczy. Nie zawadzi więc poradzić się dzieł, które jedne z nich wyjaśniają. Co do nas, oddając sprawiedliwość wielkiej pracowitości, talentowi i jasnemu wykładowi p. Skalkowskiego, chcemy tu czytelnikom dać pojęcie kozaczyzny, wedle nowych źródeł, zwłaszcza jej wewnętrznego bytu i instytucyj, opisanych w części pierwszej historji pana Skalkowskiego.
Przebieżym więc krótko treść wzmiankowanego dzieła, przeplatając uwagami, jakie się nam nastręczą.
A najprzół co się tyczy głównego materjału historji niniejszej. Archiwum odzyskane przez p. Skalkowskiego w części, zawiera akta odnoszące się do lat 1730-1775 w oryginale, kopje zaś wierzytelne różnych dawniejszych, do roku 1660 rozciągające się. Do drugiego wydania dzieła o Zaporożcach, znacznie bardzo rozszerzonego, dodał p. Skalkowski wiadomości wyjęte ze zdobytych znowu przezeń sześćdziesięciu plik nowych akt. W czasie pobytu naszego w Odessie, samiśmy ten szacowny zabytek oglądali, i mogli się przekonać, jak wielkiej i cierpliwej pracy wymagało wyczytanie, wypisanie zeń potrzebnych faktów i uporządkowanie ich wreszcie logiczne.
Pracę tę zawdzięczy p. Skalkowskiemu przyjęcie jego dzieła i pociecha wewnętrzna z dokonanego użytecznego, a nie łatwego przedsięwzięcia.
Jakim sposobem, z jakich elementów, kiedy mianowicie powstało kozactwo, jest i będzie wiekuistą może zagadką. Napróżno może silą się ją rozwiązać w sposób stanowczy. Tu nie myśl organizacyjna jednego człowieka, nie wyrozumowany plan polityka, ale sama potrzeba stworzyła instytucję. Kozactwo na brzegu Tatarszczyzny wyrosło samo przez się, sponte, jak wyrastają drzewa w dolinach, kwiaty w cieniu drzew, ogromne trawy zielone na starych pobojowiskach.
Nikt założycielem jego nie był, krom okoliczności i czasu. Z ludności poblizkich, ciągle najeżdżanych i łupionych, mężniejsi wystąpili ku obronie granicy i siedli na niej na straży. Do nich przyłączyli się zdala, może chciwi boju młodzieńcy (mołodcy), i tak rzucone było pierwsze ziarno kozackiej drużyny. Wszystko, co widzimy w instytucjach kozaczyzny, było koniecznością z jej pobytu wynikłą. Bezżeństwo, stowarzyszenia węzły, zapał religijny, i wszystko, co wedle p. Skalkowskiego Zaporoże podobnem czyni do rycerskiego zakonu, nie na wzór czegoś, nie po myśli czyjejś, ale z potrzeby wynikło i samo z siebie powstało. W początku XVI wieku Polska zwróciła oczy na tę straż pograniczną, samorodną, i zapragnęła uregulować ją, urządzić, zagarnąć i na swą korzyść obrócić. Udało się to w części tylko, w części spełzły myśli piękne, wykonaniem słabem i niedość wyrachowanem.
Wszelką słuszność ma p. Skalkowski twierdząc, że najstarsze wzorowe kozactwo, utworzyło się w Rusi południowej, że Dońcy i inni, są późniejsi od Zaporożców, (choć o niewiele), i może już na wzór Niżowców ustanowieni. Wszakże, z równem prawdopodobieństwem twierdzićby można, że jedne potrzeby, jedne okoliczności, jedne przyczyny, w różnych miejscach skutki jednakie wyrodzić mogły.
Kozactwo zaporożskie zjawia się w historji polskiej między r. 1500 a 1516. W tym czasie już stowarzyszenie dobrowolne uregulować się, w ciało odrębne i polityczne znaczenie mające, zsiadać poczyna; Polska wyciąga rękę ku tej pogranicznej straży. W początku XVI wieku Kozacy są już tem, czem pozostać mają do końca; pozostały byt tajemniczy pierwiastkowy ich XV, a może XVI wieku sięgać. Prawie współcześnie z zaporożskiem, zjawia się kozactwo dońskie, i oba otrzymują od Polski i Rossji prawa, na posiadane już de facto ziemie i sankcję instytucji. Ze stowarzyszenia dobrowolnego, swobodnego, stają się ciałem wojskowem, stanem odrębnym, i przysięgają na niezmienne wytrwanie na stanowisku i w charakterze swoim.
Za najstarszy akt, tyczący się Kozaków zaporożskich, cytuje p. Skalkowski w uniwersale Bohdana Chmielnickiego, 15. stycznia 1655 zawarty, konfirmacyjny przywilej Stefana Batorego z roku 1576, 20. sierpnia.
Przywilej ten potwierdził Kozakom zaporożskim ziemie, zwłaszcza na zimowiska posiadanie miasteczka Trechtemirowa w dół nad Dnieprem do Czyhryna, i zaporożskich stepów w chyhryńszczyźnie, ziemie, osady, wsie, gródki, chutory, rybołówstwo. W szerz zaś od Dniepru na step, ile używali od dawna. Także Gródek stary zaporożski, Samarę z przewozem i ziemiami w górę Dniepru do rzeczki Orła, a w dół do stepów nogajskich i krymskich; przez Dniepr zaś i limany dnieprowy i Bohu, jak bywało „od wieków“ do oczakowskich ullusów, i w górę rzeki Bohu do rzeki Sieniuchy. Od samarskich zaś ziem, przez step do rzeki Donu, gdzie za Przecława Lanckorońskiego, Kozacy zaporożscy miewali zimowniki swoje, etc. etc.
Taką przestrzeń kraju udzielną, w posiadanie objęli Zaporożcy, najprzód ją zająwszy de facto, potem prawnie sobie mając nadaną. Pan Skalkowski zdaje się powątpiewać, jakiemby prawem Polska mogła nadawać to, co nie było dowiedzioną jej własnością? Dla nas niezaprzeczonem jest, że polscy królowie w spadku po litewskich książętach, mieli do tych, zdawna zawojowanych aż po Czarne morze ziem, prawo niezaprzeczone. Dowody historyczne własne i świadectwo obcych (Chalcocandyles piszący za Kazimierza Jagiellończyka) posiadamy. Nadanie więc, a raczej potwierdzenie, ważne było na swój czas dla kozactwa.
Przecław z Brzezia Lanckoroński, którego pierwszym hetmanem wiemy (a hetmaństwo to między rokiem 1500 a 1515 się mieści), odnosi pierwsze zawładanie kozactwem przez Polskę, do panowania Zygmunta I. Ten Przecław starosta chmielnicki, wspomniany jest u Starowolskiego, (Bellatores Sarm. LXXVII), jako uczeń Konstantego księcia Ostrogskiego, który inter Russiae accolas floruit. W młodości swej, całą zwiedził Europę, był nawet w Jeruzalem i różnych krajach dzikich (barbarorum diversa regna odiit), gdzie się wiele, wojskowości tyczącego, wyuczyć miał zręczność. Wróciwszy do kraju, mówi Starowolski, użył nauki wojennej ku potrzebie i pożytkowi miejscowemu, wiele nowych rzeczy stanowiąc; inne, do dawnego przywracając porządku i karność wprowadzając ścisłą. On pierwszy z Ostafim Rusinem (cum Ostaphaeo illo Roxolano), Kozaków zaporożskich twórcą (sic), (cum Ostaphaeo illo Roxolano Cosachorum Zaporosensium authore), w tysiąc dwieście jazdy kozackiej ku Oczakowu wybiegł, i pobiwszy i nabiwszy Tatarów, 30 000 bydła różnego, i pięćset koni zdobyczy przywiódł ztamtąd. 1 ózniej pobił Turków u Białogrodu (quod et Moncastrum vocaut). O późniejszych jego czynach w Prusiech wspomniawszy, Starowolski nie oznacza ani roku urodzenia jego, ani śmierci. Niesiecki rok śmierci daje 1531, i powiada, że czytał list Zygmunta I., dozwalaiacv mu zaciągu dwóchset ludzi na wyprawę. Żeby zaś miał być hetmanem kozackim, o tem u naszych pisarzy nie znajdujemy wyraźnej wzmianki. Mógł im przypadkowo hetmanić, to jest dowodzie, a nie by przecie hetmanem. Starowolski, który mało co o nim wiedział, przecież Ostafiemu Rusinowi, nie jemu, uformowanie porządnej kozaczyzny przyznaje.
Cytuie tu pan Skalkowski zdanie pana Broniewskiego, historyka dońskich Kozaków, odnoszącego historyczny początek Dońców do 1520-1540 roku. My dodamy, że Grondski (Hist. Belli Cosacco Polonia, pag. 15 et sea.), mówiąc o początkach kozaczyzny, zdaje się mieć ich nawet za starszych od Zaporożców: Cosaccorum antiguissimi simul et celeberrimi etc. vocantur Dunenses. Po nich dopiero przywodzi Zaporovjenses, Zadnieprscy et Ukrainscii etc. — Z tego wszystkiego jednak zdaje się okazywać, że oba kozacze stowarzyszenia są pewnie współczesne, ale cokolwiek odmiennych charakterów, dla różnych wpływów tu Polski, tu Rusi wschodniej.
Pięć lat przed nadaniem przywileju Stefana Batorego, w r. 1571, dońscy Kozacy mieli nadany także list konfirmacyjny, podobny tamtemu, od Cara Iwana Wasilewicza. Kozactwo inne późniejsze, słusznie widzi pan Skalkowski tylko na wzór pierwobytnego uformowanem, jako grebieńskie w 1580, jaickie (uralskie) 1584 i t.d.
Granice Zaporoża w początku XVIII wieku (a pewnie i XVII także), wedle oznaczenia na karcie de Bocsett’a, były: na północ od Krylowa granicy polskiej Dnieprem do Perewołocznej, graniczyło z hetmańszczyzną (Ukrainą wschodnią). Na wschód od Perewołocznej do Bachmutu Orłem rzeką i Dońcem z ziemiami Kozaków słobodzkich, osadzonych tu za Bohdana Chmielnickiego. Z lewej strony Donca i Kalmijusa, do ujścia tej rzeczki w morze Azowskie, szła granica Kozaków dońskich. Na południe od ujścia Berdy, do ujścia Końskich Wód (do Dniepru); granicą teraźniejszą północnej części taurydzkiej gubernii rozciągał się step pusty, koczowisko Tatarów nogajskich, a z Ukrainy szła tu droga, zwana Murawskim szlakiem, czyli traktem. Na południo-zachód, poczynając od ujścia Bohu do Dnieprowskiego Limanu, czyli od Zaporożskiego Perewezkiego Postu w górę Bohem do Zaporożskiego Gardu, czyli stanowiska i toni rybnej, szła granica od Nogajców, zwanych przez Kozaków białogrodzkiemi, jedyssańskiemi, budżackiemi lub oczakowskiemi; wreszcie na zachód, poczynając od Gardu do Sinych Wód lub Czarnego Szlaku, a ztąd granicą zachodnią-ukraińską, sąsiadowali z polskiemi województwami od Orlika do Czyhryna, w początku XVIII wieku już stolicą starostwa, a na Kozaczym gródkiem.
Tak ograniczone ziemie zaporożskie zwały się, powiada pan Skalkowski u Rusi Ukrainą Zadnieprzańską, u Polaków Niżem lub Dzikiem Polem. Nam się zdaje, że Dzikie pole, właściwiej do stepu niegdyś litewskiego, za Zygmunta I. dozwolonego na wypasy Nogajcom, a później przez nich zawładanego stosowało się. Polacy zwali także ziemie kozackie Zaporożem; nazwisko Niżu, w XVI wieku używane, później spotykamy coraz rzadziej.
Pięć było głównych granic Zaporoża, a raczej stanowisk granicznych: 1. w Perewołocznie od hetmańszczyzny; 2. w Bachmucie od słobód; 3. u Kalmijusu od Dońców; 4. u Nikityńskiego przewozu nad Bohskim Limanem, przeciw Oczakowa, od Krymu i Turcji; 5. w Gardzie, od rzeczy-pospolitej polskiej.
Pan Skalkowski obszernie nieco rozciąga się o sąsiadach Zaporoża, a zwłaszcza o Tatarach, o których my tu nie widzimy potrzeby się rozszerzać. Uderzy zapewnie niejednego, jak mała istotnie była ilość Tatarów, a jak wielki postrach, imienia niegdyś groźnego Europie! Kiedy Rossja, której winniśmy rozstrojenie i zniszczenie tej najezdniczej tłuszczy, policzyła ich siły, już było po nich. Statystyczne obrachunki, nie dają całej ludności Nogajców w początku XVIII wieku nad 60.000 płci obojej.
Już w XVIII wieku całe Zaporoże zostawało pod strażą pięciu oddziałów wojska, rozciągających się po nad jego granicami. Cały kraj dzielił się (wedle wszelkiego podobieństwa od dawna), na pięć okręgów (pałanek), którym przewodniczyli pułkownicy, naglądający razem na granice. W 1735 r. założony nowy Post Prognoiński, a później jeszcze dwie nowe pałanki, z powodu pomnożenia ludności wiejskiej w Zaporożu, już co raz przeradzającem się i zmieniającem powolnie w osady wojskowe właściwe.
Oprócz siczy samej, ogniska i stolicy kosza, gdzie Kozacy nieżonaci i towarzystwo zamieszkiwało, kraj dzielił się na ośm pałanek: Kudacką, Buh-Gardowską, Ingulską, Pregnoińską, Orelską (Orłowską), Samarską, Protowczańską i Kalmijuską. W pałankach były wsie, zamieszkane przez żonatych Kozaków i poddanych zaporożskich, lud, czerń.
P. Skalkowski podaje ciekawe statystyczne wiadomości o ludności i liczbie siół w Zaporożu, i o osadach w Oczakowskiem, przez wychodźców zaludnionych w latach 1764-1767, jako Hołcie, Krzywem, Jeziorze nad Kodymą, Jasienowem, Holmie, Pereletach i Bałcie.
Bałta, naprzeciw polskiego miasteczka Palejowe Jezioro, założona około roku 1748, miała w 1764 z500 sadyb. Zaludniona była na stronie tureckiej przez Wołochów, Żydów i różnych zbiegów.
Ognisko Zaporoża, Niżu, stanowiła sicz, to jest, stały obóz wojska zaporożskiego kozaczego. Od miejsca tego zwali się Kozacy Niżowcami. Wojsko — powiada Skalkowski — składało się ze starszyzny i towarzystwa, podzielonego na kurzenie. Stolicą była tak zwana sice czyli kosz Zaporożców. Rozmaite są wywody tych nazwań, po większej części zbytecznie naciągane. Wejrzawszy na przeszłość Zaporoża, łatwo się przekonać, że większej części nazwań odnoszących się do dawnej kozaczyzny, początku szukać potrzeba w języku polskim. Późniejsze nawet XVIII wieku archiwum zaporożskie dowodzi, jak język kozaczy przesycony był polszczyzną, z której do końca się nie wyzuł. Słusznie też bardzo p. Skalkowski często odwołuje się do źródłosłowu polskiego. Nazwania siczy i kosza nigdzie, tylko w polskim języku szukać potrzeba. Pozostałe wyrażenia zasiec się w obozie, zasieki dowodzą, że i sicz nie oznacza nic innego, jak obóz. Koszem nazywano go także dla plecionych płotów, stanowiących może pierwiastkowe palisady. Grondski wychwalając Kozaków poświadcza, że byli w sypaniu wałów i stawianiu palisad biegli i wprawni. (Bellum Cos. Pol. 15 in confciendis fossis, vallis et agendis cuniculis peritissime).
Sicz, był to ufortyfikowany gródek, opasany wałem i palisadą dziwnej budowy. Składała się ona z trzech części: przedmieścia, czyli tak zwanego kramnego bazaru, gdzie każdy kureń i przybylcy goście mieli swoje kramy i szynki, gdzie stały mieszkania bazarnych, atamanów i wojskowego kantarzeja (strażnika wag i miar). Brama, baszta mocna, osadzona działami, prowadziła z kramnego bazaru do kosza, to jest, na obszerny plac, gdzie stało trzydzieści ośm budowli długich, w sposobie koszar, zowiących się kurzeniami. Budowle te dokoła opasywały plac nieprzerwaną linja, stojąc jedne za drugiemu Naprzeciw baszty, miedzy opasującym wałem a rzeczką Podpolną, stała polanka, to jest mieszkanie koszowego i starszyzny, soborna cerkiew siczowa Opieki Matki Bożej, patronki wojska, dom dla duchownych, skarbiec wojskowy i kancelarja. Trzecia część siczy stanowiła oddzielną forteczkę, na zachód kosza leżącą, rodzaj cytadeli, gdzie w r. 1735 był już komendant ruski z załogą. Wszystkie budowy były drewniane, a koszowego dom wyglądał na prostą wieśniaczą chałupę, bez żadnych osobliwszych wygód i zbytku, nawet bez komory i skarbca, bo mienie koszowego chowane było w składzie powszechnym kurenia, do którego on należał. Sicz z trzech stron opasana była rzeczką Podpolną, łączącą się długim zakrętem zwanym Sysiną z Dnieprem. Od strony walów trakt wielki nad rzeką Bazawlukiem, szedł niedaleko ujścia Słonej, do niego stał most nazwany „Mostkiem Cerkiewnym.“ Rzeczka Podpolna była tak głęboką, że zaporożskie wojenne łodzie, dęby, greckie i tureckie tumbasy z wagą przepływały ją, lub stawały tu na kotwicach. Portem właściwym była zatoka zwana „Ustępem, “ obszerna, ale dziś zamulona i zaniesiona piaskami.
Cytuje pan Skalkowski słowa starego zaporożca, Korża, dowodzące, że koszem zwano szałasy pastusze, przewożone na kołach. Od nich to zapewne wielki obóz, przenośnie nazwany koszem Zaporożców, a nazwanie to utrzymało się do ostatnich czasów bytu kozaczego. Cytuje także zdanie orjentalistów, dochodzących, że kosz po turecku znaczy zbierać. Wiele wyrazów używanych na Zaporożu pożyczone są u Turków i Tatarów, ale nie sądzimy, aby te wyrazy były nie słowiańskiego, lecz całkiem obcego pochodzenia. Kosz znaczył nie tylko w siczy, ale i wszędzie główną kwaterę starszyzny kozaczej, potem towarzystwo całe, wielką jedność kozaczą.
Kurenie (zowiące się tak od dymów, właściwie dymy to jest chaty) były mieszkaniem towarzystwa, bezżennych kozaków; żonaci mieszkali w pałankach i wydzieleni już byli z tego stowarzyszenia, złożonego z samych tylko nieżonatych początkowo. Żonaci zostawali imieniem kozakami, siedzieli na ziemiach Zaporoża, ale egzystencją swoją świadczyli już o nadchodzącym upadku. Towarzystwo (nieżonaci) corocznie losem mieli wydzielane sobie tonie na rzekach i miejsca do łowów. Pozostałe od losów ziemie rozdawano na starszyznę, duchownych, wieśniaków, gości, nawet czabanów tatarskich i wołoskich.
To coroczne miotanie losów jest wielkiej wagi. Zwyczaj to stary, okazujący, jak na Zaporożu nic nie było wyłączną własnością jednego, wszystko należało do wszystkich. Że nawet dożywotnio nie nadawano ziemi, przekonywa, jak chciano prawo wspólności ugruntować, corocznie o niem przypominając. Okaże się i niżej, że wszystko to wyrachowane było w ten sposób.
Trzydzieści ośm było wielkich kurzeni czyli dymów, w których mieściły się całe razem żyjące sotnie towarzyszy. Pan Skalkowski podaje liczbę towarzystwa w trzech latach 1755, 1759 i 1769. Ogółem w pierwszym było 13.085, w drugim 11.769, w ostatnim 12.247 samego żołnierza gotowego do boju i dobrze zbrojnego, gdyż ogółem, wedle doniesień kozaczych, w r. 1755 liczyli 27.000 ludzi w siczy, zapewne ze starymi, żonatymi i niezdatnymi do boju rachując.
Nazwanie kurzeni zkądby pochodziły, nie rozwiązuje pan Skalkowski, musiały być czysto tradycyjne lub przypadkowe. Korż opowiada, jak od wypadków nadawano imiona ludziom, toż samo być mogło i z całemi kurzeniami. Kureń, po małorossyjsku, oznacza do dziś dnia szałas jak i kosz. Nazwania kurzeni starożytniejszych były: Niezajmajski, Koniołowski, Umański, Korsuński, Myszastowski i t. d. Kurenie w Wielkim Ługu, powiada Korż, stawiane były z bierwion, od siekiery i piły obrabianych. Niektóre były tak obszerne, że więcej 600 kozaków mieściło się w jednym. Wewnątrz nie było przegród żadnych. Do koła, pod ścianami, aż do drzwi były stoły i wązkie ławy. Pierwsze, honorowe miejsce pod obrazami, zasiadał ataman kurzenny. Przed ikonami paliły się lampy bogate i świece, w wielkie święta zwłaszcza zapalane. Piece do pieczenia chleba osobno stawiane były, gdzie i kucharz się mieścił, w kurzeniu zaś tylko piece dla ogrzania. Każdy z tych kurzeni miał swoją gromadzką własność, szynk i kram na bazarze, dwór przy zabudowaniu swojem i po pałankach. Własność ta powszechna nie mogła być żadną miarą odprzedana lub odstąpiona jednemu, dowody są wyraźne. Koszowy, nawet ataman, rachował się w swoim kurzeniu jako prosty towarzysz, tak bardzo szacowano cześć należenia do niego.
Sicz rządziła się wybraną z miedzy siebie starszyzną, dzielącą się na stopnie i urzędy. P. Skalkowski daje nam z ostatnich czasów dokładne spisy starszyzny Zaporoża. Na czele stał ataman koszowy, po nim wojskowy sędzia, assauła wojska, pisarz wojska zaporożskiego i 38 kurzennych atamanów. Za nimi szli pięciu pułkowników pałanek, a przy każdym z nich pisarz, assauła, podpisarz i podassauła; dalej komendy na postach złożone, podobnie jak pałanek starszyzna, komendy na przewozach: wszystkiego ogółem sto kilkanaście ludzi różnych stopni. W czasie wojny zdaje się, że liczba ta powiększała się, jak widać ze spisu 1796 r.
Wszystkie starszyzny były u kozaków wybieralne. Dość było być kozakiem i członkiem tego towarzystwa, aby być wybranym na kurzennego starszyzny. Z kurzennych wybierano koszowych, atamana, sędziego, assaułę, pisarza; tak się domyślamy przynajmniej. Nie wiemy, czy były przykłady dawniej wyboru na koszowych wprost z towarzystwa.
Urzędy były wyborowe i nie dożywotnie, ale tak jak podział i losowanie ziemi corocznie się zmieniały. Co rok do 1. stycznia towarzystwo zbierało się do siczy (sami kozacy bezżenni), i po zwołaniu przez koszowego assaułę, który chodził po kurzeniach z wojskowym niosącym buławę, gromadziło się przed mszą na rynek wielki czyli Majdan, a tu, „wedle starego obyczaju“ następowały wybory. Starszyzna z lat przeszłych powinna była składając dziękować za powierzony urząd. Niekiedy wybory te wrzawliwe pełne były sporów, a czasem kończyły się bitwą i krwi rozlewem.
Starsi składali z siebie wszystkie oznaki władzy: czapki, buławę, pieczęć, kałamarz (pisarz), szablę, obok ksiąg rachunkowych, przygotowanych na stole. Towarzystwo odbierało rachunki tylko od tych, z których nie było rade.
Wybory te, lub rada powszechna, różniła się od rady wojskowej czyli schadzki tem, że na ostatniej mieli miejsce i głos tylko starszyzna sama.
Ataman koszowy, główny naczelnik, rodzaj rocznego dyktatora, stał na czele siczy, z władzą na pozór nieograniczoną, ale ona, jak inne tego rodzaju, całkiem wszakże zależała od opinji, od wyrażania głosem jednego myśli wszystkich. Skoro wyrażona myśl ojca atamana nie godziła się ze zdaniem starszyzny i towarzystwa, dawano do zrozumienia atamanowi o tem; otaczająca rada wstrzymywała czynności.
Władza atamanów w ostatnich czasach była bardzo wielka, oni byli główną swojego kraiku, wojska, a nawet duchowieństwa starszyzną. Jako ostateczny sędzia Zaporożcow, ataman wyrokował bez odwołania i karał nawet śmiercią. W imieniu siczy, albo raczej: „kosza przesławnego wojska zaporożskiego,“ znosił się z sąsiedniemi mocarstwami, Krymem, Turkami i t. p., z pogranicznemu władzami, potwierdzał wybory urzędników wojskowych, rozdzielał towarzystwa na kurzenie, losowanie ziem, wód i lasów coroczne, podział zdobyczy rozporządzał. On rozstrzygał o przyjęciu kozaka do towarzystwa i uwolnieniu z niego.
Rada jednakże wojenna, wyrażająca opinję całego kosza, częstokroć wpływała silnie na czynności atamana. Przed nią obowiązany był ataman objawiać o wszelkiej następującej czynności ważnej, pytając swej rady wedle formy: „A cóż bracia (dzieci) będziemy robili?“.
Koszowego władza ograniczona też była rocznym czasu przeciągiem. W późniejszych dopiero czasach wybory koszowych umyślnie z roku na rok odkładano. Trafiało się, że ulubionych atamanów okrzykami wzywano, aby „panowali“ i nadal, wszakże dla formy składali corocznie buławę i szablę na stole.
Wojskowa starszyzna właściwa składała się tylko z czterech osób: koszowego, sędziego, pisarza i assauły, dawano przecież poczestne imię starszyzny zasłużonym starcom, którzy dawniej urząd jaki piastowali. Ci starcy zasiadali na radzie i w kurzeniu pierwsze miejsce po starszyźnie. Sędzia był pomocą atamanowi w ostatecznem wyrokowaniu, we wszystkich sprawach siczowych, zastępował go także pod niebytność czasową z władzą najwyższą. Przy nim były koszowy skarb i armata. Pisarz wojskowy, członek rady przybocznej atamana, ekspedjował wszystkie listy, instrukcje i co tylko pisanego w siczy wychodziło. Podpisywał na aktach, listach i t. d. nie swoje imię, ale formułę, zwyczajnie w takich razach używaną. Pisarze poważani byli dla swej umiejętności i użyteczności bardzo wysoko.
Wojskowy assauła był przybocznym atamana rozkazów roznosicielem i stróżem porządku. Niekiedy wyprawiano go z komendą dla chwytania hultajów i oczyszczania granic; dla dośledzenia prawdy w zaszłych po pałankach sporach. Ataman koszowy miewał przy sobie po kilkadziesiąt ludzi z kurzenia, z którego pochodził, wybranych dla przybocznej straży.
Wojskowemi klejnotami zwały się znaki władzy, nadawane wojsku przez królów polskich, potem przez cesarzów rossyjskich, jako wielka chorągiew z orłem białym, później czarnym cesarskim, buława, buńczuk, kita, pieczęć, proporczyki, laski, a w ostatnich czasach srebrne bębny. Pierwszy raz te znamiona nadał wojsku zaporożskiemu Stefan Batory. Buława i buzdygan były srebrne, mniejsze żelazne rozdawane były pułkownikom i na znak wolnego przejścia (sauf conduit), gdzie zrozumialsze były niż pisma i paszporty.
Buńczuk składał się z wysokiej dzidy, złotem jabłkiem zakończonej, z przytwierdzonemi u góry dwoma lub trzema białemi ogonami końskiemi. W czasie uroczystości nieśli te znamiona: buławę koszowy, laskę i pieczęć sędzia, drugą laskę assauła, wielką chorągiew, buńczuk i kitę wojskowa starszyzna tytułowana chorążym, buńczucznym i piernacznikiem.
Pułkownicy byli pochodowi i po pałankach. Przy nich w wyprawach była i starszyzna pułkowa, złożona z assauły, pisarza, podassauły i podpisarza.
Pułkownik miał buzdygan, jako znak władzy, noszony za pasem, i znaczek, czyli małą chorągiewkę, niesioną przez pułkowego chorążego. Pałanki miały osobne pieczęcie. Kosza zaporożskiego pieczęć wielka wyobrażała kozaka w polu z rusznicą na ramieniu, szablą u boku, jakby na straży stojącego, przy wetkniętej w ziemię pice.
Pieczęć Kudackiej palanki miała konia, nad nim skrzyżowany miecz i strzałę, z boku gwiazdę i księżyc; Samarskiej lwa podtrzymującego tarczę ukoronowaną, na której skrzyżowane dwie strzały przecięte lukiem; Bub-gardowskiej jelenia i pikę i t. d. Pan Skalkowski daje rysunki kilku pieczęci ciekawych, ale nie starych.
Atamani kurenni byli naczelnikami tych dziwnych gromad, które nosiły imię kurzeni, i stanowiły rodzaj rycerskich rodzin, związanych węzłami braterstwa wojskowego. Pan Skalkowski dowodzi, ze tylko z atamanów kurzennych wybierani bywali koszowi i starszyzna. Niekiedy koszowi podziękowawszy, zostawali znów kurzennymi. Władza i znaczenie ich były wielkie, nazywano ich w kurzeniach ojcami i słuchano jak ojców, przyjmowano nawet bardzo srogie kary. U nich były klucze od skarbu wojskowego kurzenia, a bez nich otworzyć go nie było wolno.
Ataman kurzenny był uosobieniem kurzenia, jak koszowy był reprezentantem całej siczy kozackiej. Atamanowie kurzenni zostawali na gospodarstwie w siczy, a w pochód z wybranemi ludźmi wychodzili nakaźni. Kurzeń każdy miał chorągiewkę swoje.
Do wojskowej służby należeli: dobosz mający pewne znaczenie z powodu swej funkcji, on dawał sygnały do wszystkich ważniejszych czynności, zwoływał na wybór dnia 1. stycznia. Wysyłano go czasem po ważnych zbrodniarzy, asystował przy egzekucjach wyroków.
Puszkarz wojskowy zawiadywał artylerją, prochami, ołowiem i kulami, przewodził armatą. On strzegł puszkarni, gdzie osadzano winowajców.
Wojskowy tłumacz, zwłaszcza dla stosunków z Krymem i Turcją, ważną był figurą w wojsku; towarzyszył on pisarzowi i atamanowi.
Wojskowy kantarzej strzegł wag i miar w bazarze siczowym, pobierał opłaty od handlujących, którzy ralec, ofiarę dobrowolną składali dla starszyzny.
Szafarze znajdowali się na przewozach w Kudaku, Samarze i Buhgardzie. Ci pobierali opłatę przewozową i doglądali promów i łodzi.
Pan Skalkowski cytuje tu jeszcze atamana siczowej szkoły, zostającej pod zwierzchnictwem starszego duchownego, ale tego mamy za całkiem nową kreację; ostatnich czasów, gdy coraz więcej żeniło się kozaków, i to stowarzyszenie, w początkach bezżenne, z karbów wychodzić poczynało.
Towarzystwem zwali się tylko kozacy bezżenni, nie żonaci.
Autor nastaje bardzo na podobieństwo zaporożskiego towarzystwa do monastycznej reguły, do rycerskiego zakonu, jakby upatrywał w instytucjach ślad nadanego mu, a później zatraconego charakteru tego. Myśl ta oryginalna nie jest bez zasady; chociaż podobieństwo do rycerskiego zakonu, wyrobiło się samo przez się, sponte, a nie nadane przez kogobądź zostało. Że Zaporożców wiązały węzły towarzystwa (wspólności mienia) i wiary i powołania, nic pewniejszego; ale pomimo to niebyła nigdy kozaczyzna czemś do rycerskiej reguły podobna. Jedno męztwo i gorliwość religijna (później rozwinięta może prześladowaniem) nie wystarczają tu jeszcze. Podobieństwo przypadkowe dziwnie hypotezę, a raczej porównanie pana Skalkowskiego podtrzymuje, ale tu tylko dowcipne zbliżenie, nic więcej. Najgodniejszem uwagi tu, jest wspólność mienia. Spartańskie owe publiczne uczty, narady, stowarzyszenie z wyzuciem. osobistości na korzyść ogółu. To sicz czyni zjawiskiem na swój czas nadzwyczaj zajmującem, zagadnieniem dla historyka równie ważnem, jak dla psychologa i polityka, Kto wie nie jest-li to pozostałość staro-słowiańskich gminnych instytucyj, przerodzona i zmieniona naciskiem okoliczności? To małe stowarzyszenie ludzi bezpotomnych, pozbawionych rodziny, związków i w sławie towarzystwa szukających nagrody, za poświęcone mu związki i przyjemności żywota familijnego, musi zastanawiać tembardziej, że składający je członkowie, zbiegowisko różnego i mało oświeconego ludu, nie zdają się pojmować wysokich celów, jakie im przypisuje pan Skalkowski. Tułaczowi, wygnańcowi, prześladowanemu, który się już zaparł swoich i wystąpił przeciwko rządzącym społecznością prawom, miło może było znaleźć kąt, w którym opiekę, braci, cel nowy dla życia i zabezpieczenie przyszłości mu dawano. To trochę tłumaczy, dla czego sicz nigdy pustką nie stała. Samo niebezpieczeństwo, na które narażeni byli w walkach Kozacy, może było też pociągające dla organizacyj pewnych żądnych boju i czynności. Ale jak wytłumaczyć w owych czasach zaparcie się osobistej własności i zlanie takie z ogółem?
Upadek rycerskich zakonów, powiada autor, wyrodził potrzebę powstania nowego przedmurza od Turcji. Kozactwo zawiązało się i stanęło na granicy.
Porównanie do zakonu, które Skalkowski usilnie przeciąga, jest, jakeśmy wyżej powiedzieli, dowcipne, w pewien sposób trafne, ale ściśle brane być nie powinno.
Nastaje na to, że kozactwo wiązało się pod hasłem wiary, i wszelki zapisujący się do towarzystwa, przyjmował greko-rossyjską. Być to mogło i było w ostatnich czasach, nie wiem czy egzystowało w początku. Wojny XVII wieku z Polską, może poprzedzające je okoliczności, wyrobiły ducha tego religijnego, który później tak jasno już jest widny. Same wojny z poganami rozwijały uczucie religijne, przekonaniem o walce za wiarę. Co się tyczy ślubu, jak go zowie Skalkowski czystości, nie sądzim aby o nim kiedykolwiek była mowa u Kozaków. Wcale co innego była bezżenność. Bezżenność ta jest koniecznością dla ludzi w ciągłej walce i w takiej wspólności wszystkiego żyjących. Ona dowodzi, jak silnie tu budowały czasy i okoliczności. Wszystko co ze sobą ciągnie małżeństwo, przywiązuje do miejsca, do ziemi, do własności, do życia, zmiękcza i osłabia człowieka. Tu potrzeba było ludzi nie mających nic za sobą i całą duszą żyjących w orężu. To też czasy, gdy po pałankach poczynają się mnożyć familje żonatych kozaków, są już epoką upadku kozaczyzny. Bezżenność, którą brak zastanowienia i niechęć wyrzucały zakonom rycerskim, mniszym stowarzyszeniom i kapłaństwu naszemu, okazuje się tu wypadkiem naturalnym, gdy chodzi o uzbrojenie ludzi do ciągłego boju. Tak wszędzie, gdzie człowiek powołany jest do wielkiej a ciągłej czynności z poświęceniem siebie samego nieustannem, musi on najprzód wyrzec się związków, coby mu ciężyły na drodze, coby go w tył zwracały, coby trudniejszą stokroć czyniły walkę wspomnieniem strat, jakie może pociągnąć za sobą. Bezżenność kozactwa wynikła ze wspólności mienia i stanu bojującego. Lecz bezżenności ślub, jak go chce mieć pan Skalkowski, nie był właściwie ślubem, gdyż Kozacy żenili się i z żonami zamieszkiwali w pałankach, a w czasie wypraw swych wcale nie stronili od kobiet. Zakaz przechowywania kobiet w siczy był tylko policyjno-administracyjnym środkiem utrzymania spokojności i porządku. Dla tego to matki, siostry, dziecięcia własnego do kosza wprowadzać nie było wolno.
Zapytuje się autor, zkąd w Rusi mogły się wziąć podobne instytucje i przypisuje egzystencją ich wpływowi Polski. Zapewne w części, ale instytucje są wynikłością czasu i wypadków, i tu nie inaczej urosły. One z kolei wpływały na ludzi i okoliczności znowu, bo takie jest prawo powszechne bytu.
Cytowany tu pan Grabowski, nic zupełnie nie dowodzi, krom, że także widzi podobieństwo Zaporoża do zakonu rycerskiego. Radzić bezżeństwo, jako stan zasług pełny w oczach Boga (wedle opinji pana Skalkowskiego), nie sądzę, żeby mieli Polacy, ani żeby oni koniecznie tę formę monastyczną nadali Zaporożu. Forma ta raczej w widokach porządku wzięta i koniecznością w takiem stowarzyszeniu będąca, sama z siebie powstała.
Dowody jakie daje autor, że szlachta polska łączyła się z Kozakami przeciwko bisurmanom, mogłyby być daleko liczniejsze. Kwestji nie ulegają stare zwłaszcza związki siczy z Polakami, oparte na wspólnej nienawiści pogan.
Dość obszernie rozwodzi się autor dalej nad pojęciem wspólności wszystkiego u Zaporożców, nad wyrzeczeniem się przez nieb osobistej własności na korzyść ogółu. Nikt — powiada — nie stanowił osobnej osoby w towarzystwie, każdy był częścią gromady miru.
Wszystkie czynności starszyzny były za poradą gromady całej w imieniu kosza. Kozacy kurenni za całą własność mieli w Zaporożu zimownik, kilka, kilkadziesiąt koni, część zdobyczy w skarbcu, i handlem zapracowany grosz. Handel wszakże należał do ostatniej epoki upadku. Zimowniki wedle wszelkiego podobieństwa w XVI wieku losem się rozdzielały corocznie, jak ziemie i wody. Koń tylko i oręż stanowiły własność kozaka.
Cytowany ułamek skazki kozaczej, doskonale maluje wyrzeczenie się mienia wszelkiego u Zaporożców: „Przyszedłem do siczy (powiada powieść), i zapisałem się do kurzenia, a gdy mnie całkiem przyjęto, ataman zgromadziwszy wszystkich, wymierzył mi w kureniu trzy arszyny wzdłuż, dwa w szerz i rzekł: „Ot tobie dom (domowina grób), a jak umrzesz zrobim ci krótszy jeszcze“. Nie dziw, że w ostatnich już czasach upadku za Kalniszewskiego atamana, osobista własność ukazuje się u starszyzny. Lecz dawniej wszystko było powszechnem mieniem kosza lub szczególnem kurzenia, nigdy kozaka pojedyńczego. Stół nawet, jego pomieszkanie, był wspólny wszystkim. Jeden kucharz gotował dla kurzenia każdego, wszyscy siadali za jeden stół pod wodzą atamana. Kucharze należeli też do towarzystwa i oni także zbierali małą opłatę stołową na zakupienie potrzebnych w rynku zapasów kuchennych.
Dowody, jakie przywodzi Skalkowski, że ataman koszowy częstokroć podlegać musiał kurzennym i czynić ich wolą, nie koniecznie nas przekonywują, że zawsze tak było. Zależeć to mogło i od charakteru atamana i od wielu okoliczności. Przywiedziony przykład z r. 1746, każe się domyślać odegranej tylko komedji, którą się pan koszowy zasłonił przed Korsuńskim rządzcą. Nie potrzeba wreszcie dowodów wyszukanych na to, że Zaporoże było wielką gminą, rządzącą się samą przez się, i charakteru najzupełniej dogmatycznego. W stosunkach z sąsiadami ataman odzywał się zawsze imieniem wszystkich, listy podpisywano: „Wojsko zaporożskie niżowe, ataman koszowy, starszyzna wojskowa, starcy, atamani kurzenni i całe towarzystwo“. Nikt nie działał w imieniu własnem, ale z towarzystwem.
To towarzystwo, jak gdyby stowarzyszenie tajemnicze, miało wyrazy przyjęte do poznania i powitania. Pierwszy Korż wspomniał o nich. Kozak przybywający do zimownika, nie zsiadając z konia, witał podwórko wołając: puhu! puku! kozak z chaty odpowiadał także puhaniem, a gość na nie dopiero wołał: kozak z ługu. To było przyjęcie, rozpoznanie się w podwórku; w izbie także forma przywitania stała była. Kozak wchodząc, mówił do gospodarza: „atamanie, towarzystwo głową wam“. Na co gospodarz odpowiadał: „głową, proszę siadać panie mołodcze“.
Pan Skalkowski wypisując to z Korża, który sam podobno omylił się, dyktując powitanie, usiłuje wytłómaczyć, co ta głowa znaczyła. Należało i tu szukać źródła w polskim języku. W XVI wieku u nas mówiono powszechnie: czołem panie bracie, głową panie bracie, przy powitaniu. Kozackie pozdrowienie toż samo znaczy, i ni mniej ni więcej jest opowiedzeniem pokłonu. W broszurze Albertus z wojny dowiadujemy się, że ten rodzaj pozdrowienia był właściwiej wojskowy, bo pleban, którego wita Albertus, w początku zdaje się nie rozumieć o co chodzi.
Rząd Zaporoża słusznie charakteryzuje Skalkowsk demokratyczno-patrjarchalnym. Mało przywiązujemy wagi do wyrazów, a przecież częste użycie słów: ojciec, brat, w społeczeństwie takiem, jak było kozackie, nie jest bez znaczenia. Poszanowanie starców i miejsce ich w towarzystwie udowodnił przywiedzionemi cytatami autor.
Rozróżnia jeszcze w towarzystwie krom starszyzny, starców i młodzieńców, mołodców. Oni to byli zapewne powodem do dziwacznych posądzeń, które rzucano na Kozaków w XVII wieku. Mołodcy znajdowali się w liczbie kilkudziesięciu, sposobiąc się na kozaków! Zwykle byli to chłopcy od lat 15 do 20, do orszaku koszowego przywiązani. Starsi kozacy mieli ich po jednemu u boku. Autor obstając przy porównaniu do zakonu, czyni ich nowicjuszami niby.
Przyjmowano do towarzystwa wszelkiego stanu i pochodzenia ludzi wolnych, ale włościan nie chłopów. Tak chce autor, wątpimy jednak bardzo, czy zawsze tak być mogło.
Nowo zaciągającego się powinien był przedstawić stary Kozak i ręczyć za niego. Kozacy uwalniali się z siczy, gdy w niej byli zbyteczni, lub żądali tego, ślub więc żaden nie wiązał na całe życie; niektórzy pożeniwszy się (ale przykłady są tylko w ostatnich czasach), osiadali w Małorusi, lub gdzieindziej pod starość.
Tu jeszcze przywiedzione są przykłady, że wiele osób znakomitych w XVIII wieku wpisywało się w towarzystwo, jako członkowie honorowi, zwłaszcza generałowie i pułkownicy rossyjscy. Między członkami honorowemi siczy, znajdujemy z podziwieniem znakomitego astronoma Krzysztofa Eulera. Prawdziwie charakterystycznym jest ułamek listu cytowany tu, w którym Bohustawski gubernator, szlachcic, Michał Kleczkowski, odpowiada na propozycję koszowego, aby się zapisał do wojska zaporożskiego.
Było to już w r. 1752. Pan Kleczkowski wcale bez ceremonji odpisuje koszowemu Ihnatowiczowi: „Co zaś WMość pan raczysz pisać w liście swym do nas, zapraszając w służbę zaporożską, odpowiadam: gdybym był złodziejem, albo rozbójnikiem, albo hultajem jakim, albo drapieżcą; gdyby mi się zachciało onych rycerstw stepowych i dokazywania z za krzaków, odbierania luziom nietylko chudoby ale i życia; możebym na waszą służbą się udał. Ale że ja pod znakiem koronnym i tak towarzyszem zostaję, owej służby waszej nie potrzebuję“.
List ten dziwnie dumny świadczy o wyobrażeniach, jakie miano nawet na granicy wówczas o Kozakach zaporożskich.
Jaka była fizjonomja, jaki widok tych zaporożskich stepów głuchych, które długo na mapach dzikiem polem się zwały? domyśla się autor. Gdzieniegdzie przytuleni w zaroślach hajdamacy i hultaje, dalej w stepie zimownik kozacki, licho i do czasu sklecony, pół w ziemi, pół nad ziemią, kędyś do góry przyparty, a w trawach zielonych wielkie tabuny koni, a po granicach snujące się posty i straże Niżowców. Nigdzie drogi, prócz kilku starych, odwiecznych szlaków, któremi ciągnęły karawany po sól do Krymu, po rybę na Don i w Zaporoże, ze zbożem i towarem do Oczakowa. Droga główna zwala się u Polaków Czarnym szlakiem, niekoniecznie, jak chce pan Skalkowski, dla niebezpieczeństw podróży, ale też może dla samego koloru ziemi, czerniejącej wpośród zielonego stepu. Zwano ją także szpakowym traktem, od imienia atamana przewodnika karawan kozackich, później ajdamaki, Szpaka (około 1733 roku).
Na karcie Zanoniego napisano po turecku: Kerwan-Joli, karawan droga, po polsku droga niedojrzana. Ciągnęła się ona głębokiemi parowy, brzegiem rzeczki Bałkami, aż do przewozu na Dnieprze Nikity.
Drugi trakt był Murawski z Mało-Rossji przez wschodni step zaporożski do Końskich Wód i na krymskie już ziemie idący. Zimowniki kozackie w stepie, stanowiły dla czumaków stacje spoczynku i były razem szynkami, gospodami. Karawany więc szły bezpiecznie tutaj, przez samych osłaniane Kozaków od napaści i grabieży. Za Dniepr przechodząc czumak, smarował koszulę w dziegciu, bojąc się dżumy, rusznicę gotował, dobywał z wozu piki, a na szyi wieszał human (ładownicę), w której był i bilet na swobodny przejazd. Nogajski step pusty był zupełnie, w nim tylko trawę i wodę znalazł podróżny. Od Zaporoża do Baszty Perekopskiej stada tylko tatarskie pasły się na zielonych przestrzeniach, strzeżone przez dzikich jak one czabanów. Naówczas w istocie podróż przez te stepy była dramatyczną i zajmującą samem niebezpieczeństwem ciągiem, towarzyszącem pielgrzymowi, który doszedłszy do Perekopskiej bramy, jeszcze nie kończył bolesnych prób i trudów.
Po źródliskach, po mogiłach, łobodach, rzeczułkach kierowano się w tej milczącej pustyni, którą najlepiej znał mieszkaniec Zaporoża, zawsze patrzący w dal, ażali w niej nie ujrzy tatarskiej ordy, ku Rusi się skradającej.“
Oto wedle jednego dokumentu z połowy XVIII w. wizerunek stepu odmalowany przez samych Zaporożców:
„Od ujścia rzeczki Orla Łysej-Górki, do komisarskiej Szujałkowskiego mogiły, która się zowie Szujałkowskiego dlatego, że tam komisarza Szujałkowskiego zaporożscy Kozacy, w czasie wypędzenia lachów z Samary (1635), zabili; od Riaskich mogiłek do Gromowej mogiły, dziś zwanej Majdaniec, która się dla tego nazywa Gromową, że na niej, stojącego Kozaka na pikiecie, piorun z koniem ubił; od tejże mogiły do mogiłek Try-Braty nazwanych, które się zowią dla tego Try braty, że tam dawnych czasów trzej bracia przed napadem Tatarów schronili się, gdzie jednego zabito a dwóch żywcem wzięto; od Chriaszczowatej mogiły do Dunajewskiego Bajraku w uroczysku Berezie, w którem uroczysku w bajraku siedział na zimowisku Kozak Lewuszkowskiego kurzenia Sydor Dunaj dawnych czasów, a tam go napadłszy orda zrąbała i stąd się zowie Dunajów Bajrak mogiła, między Bykiem a Dobrówkami rozkopana; od tych uroczysk na wyżynach Gryszyńskiej bałki, mogiła rozkopana, tam Kozak dońskiego kurzenia Grysza, dawnych czasów postrzelony od Tatarów, skąd i bałka jego imię nosi, i t. d.“
Opis ten stepu w istocie wart był wypisu. Co za kraj! gdzie mogiły tylko i ślady śmierci drogę znaczą! A jak ta przeszłość znajoma Zaporożu, jak pamiętna! jak każdy wzgórek nazwać umieją i kronikę jego opowiedzieć!!
Oto jeszcze, z kroniki ruskiej rękopisnej XVII wieku, kilka słów o wyprawach kozackich na stepy: „Wyruszyli przecież w te szerokie pustkowia i stepy, gdzie nie było jednej ścieżynki, ani śladu, jak na morzu, i wspomnieni rycerze dobrze znając przejścia, jak na wiadomych drogach, przy niebezpieczeństwie, aby nie byli gdzie od Tatar napadnięci, jeździli; miesiąc i więcej ognia nie znali, raz we dnie mizernego jadła, zacierki i suchara tłuczonego zjedli, koniom rżeć nie dając; jak dzikie zwierzęta po tarnach i trzcinach ukrywali się, z ostrożnością wielką w drogę się dalszą posuwając po krzakach i zjeżdżając do kupy.
„Na dzikim tym stepie, rozpoznawali drogę swoją dniem po słońcu, po mogiłach i wzgórzach, nocą po gwiazdach, wietrze, rzekach. A tak Tatarów wypatrzywszy, napadali na nich niespodzianie i małą garścią rozbijali wielkie ich gromady, zabranych w niewolę do Moskwy lub do Polski, gdzie zręczniej było, odsyłali, łaskę królewską przez to zasługując sobie.“
Kozacy musieli się niejako ztatarzyć, aby wyśledzać Tatarów, podchodzić ich i walczyć z nimi. Orężem może i znajomością rzemiosła wojennego przechodzili Kozacy Tatarów; odwaga, zuchwalstwo, równe były ze stron obu. Często Tatarzy niespodzianie wpadali na Zaporoże, i dla tego musiano w końcu największe zachowywać ostrożności, aby się nie dać napaść nagle. Korż opisuje, że na ten cel porobione były strażnice, reduty i osobne sygnały zwane figurami. Kozacy pikietowi ciągle poglądali z kurchanów, czy nie pokażą się gdzie Nogajcy, co często we 20 na daleko liczniejszą wrzaskliwie wpadając gromadę, razili ją więcej postrachem, niż orężem. Kozacy wjeżdżając na mogiły stepowe, mieli przykaz nie inaczej na nich pokazywać się, jak po jednemu, aby w ten sposób rozróżnić ich było można w stepie od Tatar.
Na lewej stronie Dniepru, od północo-wschodu hetmańszczyzny, poczynając od ujścia Orla do Konki (Końskich Wód), stały tak zwane reduty i figury. Jedna reduta czyli strażnica od drugiej na 20, 30 werst, ale tak, aby jednę z drugiej widzieć było można. Strażnice te były obszerne nakształt kurzeni, opasane parkanami, wewnątrz jedna izba, sień i komórka. Na nich po 50 ludzi, zmieniających się, wartowało. Ci jeździli na zwiady i wyglądy w stepy. Przy każdej strażnicy stała figura i sygnał, który składał się z dwudziestu beczek smolnych, od sześciu w górę coraz zwężający się i kończący jedną. Beczki połączone były linami smolnemi; zapalano wierzchnią za pomocą sznura długiego, którego koniec klak saletrowany składał. Na dany znak o Tatarach zapalał się jeden sygnał, a za nim inne pograniczne. Wynalazek ten może nie być tak nowym, jak się na oko wydaje i podania świadczą o starożytności zwyczaju zapalania ogni i stosów drew suchych na górach w czasie niebezpieczeństwa. Na Litwie obyczaj ten zdaje się niezmiernie dawnym.
Zimowniki, pomieszkania zimowe, mieli tylko towarzysze zaporożscy, później żonaci także Kozacy; niektóre z nich wielkie ziemi przestrzenie miały sobie przydawane, od 15 do 20 werst okręgu. Losami corocznie rozdawano zimowiska Kozakom, a ta doczesna własność stawała się tak świętą, że nikt siana ukosić, ryby łowić, na cudzej nie śmiał przestrzeni. W r. 1755 w czterech pałankach było czterysta trzydzieści zimowników. Kozacy zajmowali się tu uprawą roli bardzo mało, a raczej polowaniem, rybołówstwem, chowem stad i handlem.
P. Skalkowski wspomina tu o niedokładnościach, znalezionych na karcie Zanoniego, które zresztą, jak się przekonywamy codzień, nie jednej tej tylko karty rysunek szpecą, pełno ich jest w całym atlasie.
Nie potrzebujemy się rozszerzać z p. Skałkowskim o przywiązaniu Kozaków do wiary swojej i gorliwości ich religijnej. Ten charakteru Zaporoża znak właściwy, zwłaszcza od XVII wieku, ukazuje się wyraziście i dobitnie. Wstręt Niżowców ku wszelkim ludziom obcej wiary, przechodził w krwawy i nieubłagany fanatyzm. Bądźmy więc sprawiedliwi; jak z jednej strony o fanatyzm katolicki obwinia autor szlachtę i duchowieństwo polskie, tak z drugiej nie może zaprzeczyć, żeby się przy braku oświaty i Kozacy nie dali unosić daleko niebezpieczniejszemu, bo zawsze krwi rozlewem kończącemu fanatyzmowi.
Były to nieuchronne walki, nieuchronne, w wiekach głębokiej i szczerej wiary, skutki zbliżenia ludzi różnych przekonań; rozpoznawajmy je z bezstronnością historyka i nie kładźmy winy na jedne tylko barki.
Najlepszym dowodem niecierpliwej nietolerancji Zaporożców, nawet względem starowierców ruskich,, jest ich postanowienie — „aby na ziemi Zaporoża różnowiercy nie byli i nie mieszkali.“ (Иновѣрнымъ не быть и не жить).).
Cerkiew Zaporoża tem była odrębną, że nie podlegała wyższej władzy duchownej za granicami ziemi kozackiej, ale pragnęła zarządzać sama sobą.
Kosz zaporożski usiłował nie podlegać i nie zależeć od hierarchii powszechnej rossyjskiego kościoła; koszowy uważał się za naczelnika i głowę, a jak się wyraża p. Skalkowski, za W. Mistrza zakonu swego. Szczególne zaś poważanie mieli Kozacy dla klasztorów kijowskich, zwłaszcza dla międzygórskiego monasteru Przemienienia Pańskiego. Sicz jako parafja liczyła się do tego monasteru, zależącego dawniej wprost od patrjarchy.
Na Zaporożu księży brano tylko z międzygórskich mnichów, niemi osadzano cerkiew Siczy, monaster Samarski, oni wyświęcali księży do pałanek. Przy tej niezależności od metropolji kijowskiej upierali się Zaporożcy od 1686 roku, skarżąc się patrjarsze na Gedeona metropolitę, który sicz chciał pod swoję zająć opiekę.
I to godna uwagi, że duchowni w siczy nie zostawali dożywotnio, ale po roku zależeli „od łaski wojskowej,“ która albo ich w miejscu pozostawiała, albo prosiła u monasteru o innych. Zwało się to zwyczajną przemianą. Zaporożcy wzięci pod opiekę moskiewskiego i całej Rusi patrjarchy, oddani znowu zostali w roku 1688 do parafji międzygórskiej. Władza patrjarchy, jak mówi Skalkowski, była tylko nominalna, w istocie zaś sam koszowy rozrządzał nawet kościołem.
Przez czas kosza tureckiego od 1709 roku nie wiadomo spełna, jacy duchowni odprawiali służbę zwyczajną, a w r. 1734 znowu zwrócono się z powrotem na ziemie dawne, do parafji międzygórskiej. Tak dalece Kozacy stali przy niezależności swojego duchowieństwa, że w r. 1769, gdy przyszło iść na wojnę, nie dozwolili, aby towarzyszący im trzej jeromonachowie podlegali zwierzchnictwu ober-świaszczennika armji czynnej. Inne przykłady tegoż rodzaju opuszczamy.
Pobożność Zaporożców, wedle autora, była gorliwa bardzo i zapału pełna. Mieli oni czternaście cerkwi stałych, dwie wojskowe przewoźne. Skarbce tych cerkwi i ich dochody stale i przypadkowe z ofiar Zaporożców były dość znaczne. Część zdobyczy pobożniejsi oddawali na cerkwie; ofiary tego rodzaju cytowane przez autora, są wymownym dowodem gorliwości religijnej. Naczynia do świętych ofiar srebrne i złote robiono w Kijowie i stolicy. Starcy zwłaszcza zajmowali się ubieraniem i porządkiem cerkwi prawie codziennie. Korż opisuje bogactwa wielkie siczowego skarbca. Przy głównej siczowej cerkwi była dzwonnica z czterema oknami, na których stały armaty, zarówno ku obronie od napaści i do wystrzałów świątecznych służące. Budowy były drewniane; siczowa cerkiew zawsze nosiła tytuł: Opieki Matki Bożej. W niej na tablicach umieszczone były imiona poległych w boju, których wspominano przy nabożeństwie.
Autor opisuje epizodycznie pobyt w siczy biskupa Miletu, Anatola, który w roku 1759 tu przebywał, a nabożeństwo uroczyste tak się Zaporożcom podobało, że go chcieli zatrzymać nadal u siebie; lecz dozwolenia na to od rządu nie dostali. Przy cerkwi siczowej była szkoła, jak sądzimy, w bliższych nas czasach już urządzona. Uczniowie jej mieli wyłączny przywilej kolędowania w siczy.
O prawach i sądownictwie u Zaporożców najlepiej opowiedział Korż, naoczny świadek, wszakże i akta, z których korzysta p. Skalkowski, nowych dostarczają w tej mierze szczegółów. W ogólności uczucie sprawiedliwości, obyczaj stary, tradycje, składały prawodawstwo siczy, a ostateczny wyrok wydawał ataman.
Żadnego zbioru praw nie mamy. Sądy też ograniczone być musiały samym stanem Zaporoża, który pewnego rodzaju spraw (np. granicznych, i t. p.), nie znał. Jedyne sprawy mogły być o szkody poczynione w zimownikach, o grabież, dług, osobiste spory i urazy itp.
Atamani sądzili i rozstrzygali czasem w koszu, to znów w pochodach, t. j. objazdach siczy, jakich dwa protokoły cytuje nasz autor. Sąd kosza był bez apelacji; naczelnicy pałanki donosili o spełnieniu wyroku. Wojskowy assauła zajmował się wymiarem sprawiedliwości w wojsku, gdy miał w tej mierze dane polecenie. „Obyczaj — powiada i pan Skalkowski — stanowił tu prawo“.
Kryminalnie karano, jak widzimy z przykładów, za gwałt kobiecie domierzony, kijmi publicznie w rynku, za zuchwalstwo, przywiązaniem do armaty w bazarze; wystawiano winnych pod szubienicą, zabijano powolnie kijmi, wieszano, i t. d.
Najlepszem źródłem podobno w tej mierze, pozostaje nam opowiadanie Korża. Korż opisuje, że kozacy palanek, gdy się powadzili, szli z kołaczem, pozywać się do pałanki najprzód, kłaniając chlebem i solą. Jeśli tu nie radzi byli wyrokowi, posyłano ich do siczy, to jest, najprzód do kurzenia, w którym byli zapisani. Ataman kurenny rozsądzał ich powtóre; jeśli Kozacy należeli do dwóch kurzeni, ojcowie schodzili iię i decydowali. Ostatecznie z kołaczem, chlebem i solą, pokłonem szli do koszowego, który często, jak opisuje Korż, kijmi kończył przekonanie upartego i skłaniał go do podpisania się na dany wyrok.
Kary według Korża były: szubienica, najprzód stawiano je nad szlakami wielkiemi. Wieszano podwożąc konno pod pętlę, a gdy ta założona była, popędzono konia i winowajca zostawał zawieszony. Wieszano także za nogi, za żebro na hakach, a trupa zostawiano do rozsypania się kości. Wbijano na pal (kół), sześciołokciowy, zakończony dwu-łokciowem żelezcem. Na nim także zostawał do wywiędnienia (mówi Korż) wbity tak, że gdy wiatr powiał, okręcał nim aż kości trzeszczały. Kara ta rzadko była używana. Trzecia, a może najstraszniejsza kara, były kije. Sadzano winowajcę u słupa w rynku, stawiano obok piwo, miód, wódkę, a każdy przechodzący napiwszy się uderzył, i bito tak aż do śmierci.
Gospodarstwo, a właściwie uprawa roli i nasion zbożowych, była bardzo proporcjonalnie nieznacząca. Chociaż Zaporoże zajmowało ziemie żyzne i obszerne, zajęcia wojskowe, duch kozacki, nie dozwalały im trudnić się rolą Może też mieli sobie za upodlenie ten rodzaj pracy? Dość, że w XVIII wieku przy upadku kozactwa, gdy niechybnie uprawa roli musiała stosunkowo do dawniejszych czasów rozprzestrzenić się; zboże własne nie starczyło nigdy koszowi na jego potrzeby. Wyżywienie towarzystwa było wszakże bardzo proste i niewymyślne: na powszechny stół podawano zwyczajnie kuleszę (kaszę) hreczaną, pszenną lub jęczmienną na rzadko, mleczywo, ryby, chleb żytni, placki pszenne, palanice i korzę; rzadko potrawy mięsne. W czasie wojny wystarczało: tolokno (pszenny) i tłuczony suchar. Zasiewano też mniej żyta niż pszenicy, owsa, prosa, jeczmienia, hreczki i grochu. Ogrodowiny uprawiano: ogórki, kapustę, harbuzy, tykwy. Ogórki uważały się za wielki i wyborny przysmak. W roku 1755 sami Kozacy przyznawali się, że prawie roli nie uprawiali.
Stada składały ulubione zajęcie i główne tutaj bogactwo. Każdy zimownik miał owce, bydło i tabun koni na stepie. Konie, zwłaszcza zaporożskie, sławne były ze swej wytrzymałości i dobroci.
Koszowi miewali w ostatnich czasach tabuny po kilkaset koni.
Trudnili się Kozacy rybołówstwem także, na wydzielonych losem wodach, i handel wiedli rybą suszoną; zajmowali się (dla skór najbardziej) myśliwstwem — polowanie na lisy, których futra wychodziły ztąd do Krymu, było ważniejszem zajęciem Kozaków po pałankach. Na skarb wojskowy, cerkiew i pałankę dawali oni dziesięcinę skórami. Na step wychodziły cale wyprawy zimowe dla polowania na lisy i bawiły tam, póki skóry miały wartość, potem wyprawiano je u garbarza i rozdzielano na myśliwych. Wilki, zajęce i jelenie do roku 1760 znajdujące się w lasach Zaporoża, były także celem polowania, ale zwłaszcza dla skór, gdyż mięsa dzikiego zwierza niechętnie używali, przenosząc rybę i kaszę.
Pszczoły, sady i ogrody zaprowadzone w zimowiskach, po wsiach, dawały także przychód Kozakom.
Dochody Kozaków, całego towarzystwa, to jest skarbu wojskowego, składał żołd pobierany od Polski, później od monarchów rossyjskich; prowiant dawany, dochody szynków siczowych w pałankach i zimownikach, dymowe pobierane od włościan osiadłych na gruntach Zaporoża, po wsiach dochody z przewozów, dziesięciny z rybołowstwa i myśliwstwa, sztrofy i zdobycze wojenne. Wyobrażenie o ilości ryby poławiającej się tu, dać może, iż w roku 1771, w ciągu trzech miesięcy, na część starszyzny samej, wypadło 4380 sztuk wierozubów. Co się tyczy wojennej zdobyczy, ta jakakolwiek była, składała się najprzód (na co przed wyprawą przysięgano), do ogólnej massy; z tej wydzielała proporcjonalnie na kurenie i starszyznę. Towarzystwo właściwe nad służbę wojskową nie znało innych powinności, żonaci i osiedli daleko ich więcej mieli na sobie. Płacili podatki, dawali podwody, robotników, zboże, osypy i t. p.
W czasie wojny siano i owies obowiązani byli przygotowywać. Szynki płaciły podatek zwany kufowem od beczki wszelkiego napitku. Starców, (jak w Polsce) zasłużonych i t. p. uwalniał kosz i dawał uwolnienie od ciężarów powszechnych.
Samo położenie siczy nad rzekami spławnemi, przeznaczyło jej później, gdy duch rycerski pierwiastkowy upadać zaczął, stać się ogniskiem niemałego handlu. Handel ten początkowo może dla potrzeby miejscowej przedsięwzięty, stał się wreszcie przedmiotem zysku. Dalekie z razu wojenne na łodziach (monoxylach) wyprawy pod Konstantynopol, na brzegi Rumelji, do Warny. Izmajłowa, były niejako rozpoznaniem drogi, dla późniejszych handlowych spokojnych pochodów. Zaporożcy puszczali się na statkach swych z morza Czarnego, po nad brzegami do tureckich ziem, już tylko potem dla handlu i przemysłowej zdobyczy. Takie były XVIII wieku ich wyprawy morskie.
Główny handel zaporożski był z Turcją i Krymem, zkąd oprócz soli i wszelki inny wschodniego pochodzenia towar przychodził do siczy, z niej potem wychodził do Ukrainy i do Polski. Futra, ryby, skóry stanowiły materjał do zamiany; może jak mówi Skalkowski, masło także, kawior, tytuń, płótno. W zamian przywożono: bakalje, oliwę, wino, jedwabie, bawełnę, oręż| siodła i t. p.
Autor daje nam wiadomości o handlu z ostatnich już czasów, z których nie zawsze w tej mierze sądzić możemy o dawniejszych, pewni będąc, że rozprzestrzenienie handlowych zajęć, nastało z upadkiem ducha wojennego w Zaporożu. Handel drogą suchą z Krymem był jednym z najważniejszych; dostawano ztamtąd zamianą wino, sól, safjany, jedwab i t. p. Sól była głównym przedmiotem. Kozacy wysyłali swoje liczne, pod ich opieką zostające, watahów poczty, po sól do Krymu. Nadzorcy słonych jezior o urodzaju soli oznajmywali do kosza prosząc go o opiekę nad tym handlem. Wszystkie poczty watahów z Rusi szły przez Zaporoże. Wojsko miało bardzo wielkie dochody z tego handlu solnego.
Z Krymu przychodziły wielbłądy, które hodowano w siczy na podarki i zapewne używano też do dźwigania ciężarów. Niektóre, jak widać, rodziły się w Zaporożu. Handel z Polską usiłując objaśnić autor, poradził się najprzód Pamiątek starego szlachcica, potem Kitowicza. Oba źródła nie są dość autentyczne, a zwłaszcza pierwsze, będące prostą tylko powieścią, która często w błąd wprowadzić może, na trafnych i nie trafnych osnowana będąc domysłach. Lepsze są dowody stosunków z pogranicznemi rządcami wielkich majątków w bracławskiem, wzięte z archiwum zaporożskiego. Zaporożcy przyjeżdżali z towarem do Humania i innych miasteczek, gdzie mieli zapewnione bezpieczeństwo. Wiedli z sobą konie na sprzedaż, rybę i sól najzwyczajniej.
Tu wspomnienie o czumakach, składających Karawany handlowe, a tak nazwanych od smarowania się dziegciem, przeciwko czumie. Dawniej zwłaszcza, jak słusznie uważa autor, czumak był znakomitym dla ludu, braci swej człowiekiem, jako nieustraszony, prawy i pełen znajomości krajów. W istocie, do przebycia stepu, potrzeba było odwagi, pamięci miejsc wielkiej i wytrwałości wypróbowanej. Każda watka czumacka miała swego atamana, którego wóz (maża) poprzedzał inne; ten wybrany na całą podróż, wskazywał drogę, noclegi, popasy i t. p. Drugi był kucharzem watki i na swym wozie wiózł kocieł. Czumak miał z sobą pikę i rusznicę na wozie, a w razie niebezpieczeństwa, maże stanowiły tabor, który nie łatwo dobywać było. Na wozie atamana stary kogut, nocny stróż, jechał ze związanemi nogami, jak to i dziś jeszcze widzieć można.
Handel z Małorossją, a później z nową Serbją, w ostatnich zwłaszcza czasach, wzmagał się coraz bardziej. Rząd rossyjski nadał siczy niektóre zwolnienia od ceł i swobody.
Wewnętrzny w samej siczy handel drobnostkowy, miał miejsce głównie na bazarze kramnym, gdzie była gospoda dla kupców i sklepy Zaporożców. Od bramy Hassan-Baszy zwało się i to przedmieście temże imieniem, każdy kureń miał tu swój kram, z którego dochód szedł na korzyść jego. Drugi bazar podobny był w Kamiennem i ingulskiej palance. Tatarzy przyjeżdżali czasem do siczy, przywożąc z sobą burki, siodła, strzały, łuki, oręż, i mieniając lub zakupując stare konie i bydło na rzeź. Był i sąd regularny bazarny, w sporach handlowych ustanowiony.
Wszystko, co tu autor o handlu, a później o ustanowionych powiada pocztach, należy już do samych ostatnich czasów Zaporoża. W miarę wygasania wojennego ducha, gospodarstwo, rola, handel, które esencjonalne Zaporoża starego reguły, niedozwalające osobistej własności łamały, coraz więcej zajmować poczęły. Stowarzyszenie dawniej rycerskie uległo prawu powszechnemu upadku.
Pokój codzień bardziej zapewniany od Tatar i Turcji, podbojami rossyjskiemi, rozszerzając się do koła, czynił tę milicję prawie niepotrzebną, granica usuwała się i uciekała przed nią; musieli wiec Kozacy znaleźć nowe zajęcia i przerobić się, zmienić, upaść na duchu. Ciągła walka jak dawniej, nie podsycała ich męztwa, nie rozwijała działalności. Z ostatka archiwów widzimy jasno, jak daleko odeszli Zaporożcy XVIII wieku od przodków swoich z wieku XVI.
Autor, może nie bez przyczyny, uskarża się na pisarzy, którzy bez dostatecznych źródeł usiłowali nam wystawić dawne Zaporoże. Utrzymuje on, że wyjąwszy Mullera, Beauplan’a, Chevalier’a i kilku innych opowiadających o kozactwie, reszta raczej paszkwile niż historję ich pisało. Nie będziemy się o to sprzeczali. Dodamy tylko, że dla dopełnienia obrazu, jaki sam pan Skalkowski nam daje, należałoby koniecznie poradzić się źródeł polskich, zwłaszcza co do historji i bytu w XVI i XVII wieku. Każdy przedmiot zyskuje na obejrzeniu ze stron kilku.
Im silniej sprzeciwią się sobie podania, tem jaśniej z porównania ich prawdę wyczytać można.
Kozak — powiada pan Skalkowski, mówiąc o domowem życiu i obyczajach — nie rodził się na Zaporożu, nie był żonaty, nie miał tu familji, położenie jego było całkiem nowe i niepodobne żadnemu innemu. Przychodzili i zapisywali się w siczy z dalekich polskich prowincyj: szlachta, żydzi nawet, (których naturalnie chrzczono).
Przybywający, jeśli nie był wyznania cerkwi wschodniej, przyjmował ją publicznie i przysięgę towarzystwu składał. Dawne imię swoje zmieniał na zupełnie nowe, które mu nadawano zwyczajnie od wypadku jakiego, charakteru i t. p. To się zwało kliczką. Tak nawet poprzezywano Wiśniowieckich (Bajda), Rożyńskich (Bohdan Rożny) i t. p. Tu mógł był Skalkowski przypomnieć, że i to czyniło Zaporoże podobnem do zakonu. Korż szeroko rozpowiada o nadawanych nowych imionach. Pamięć przeszłości rzucano tu na progu, aby zupełnie nowe rozpocząć życie i zerwać ostatnie ze światem związki. Zmiana imienia ma wielkie znaczenie. Dawni pisarze wspominają o próbach, które zadawano chcącym wstąpić w Zaporoże: przepływanie porohów, wyprawy morskie i t. d. Ale w ostatnich czasach nie znalazł o tem wzmianki pan Skalkowski.
Kozacy ubierali się zwyczajnie w kontusze z wylotami (tak i na pieczęciach ich widzieć można), pod któremi nosili żupan, przepasany pasem. Kitowicz dość dobrze opisuje strój odświętny Kozaka: szarawary sine, ze złotym galonem szerokim, półkontusik czerwony z wylotami, żupany białe jedwabne, pasy także ze złotem, czapki wysokie z siwych smużek, z wierzchem jedwabnym czerwonym i złotym kutasem. Czasu wojny Kozak miał spisę i samopał za cały oręż, proste siodło bez poduszki, wojłok, strzemiona drewniane, uzdę rzemienną lichą. Konie ich były lekkie i zwrotne jak wiatr. Koszule nosili grube, czarne, tłustością napojone, chroniące od brudu; szarawary płócienne, na nogach buty lub łapcie; na wierzchu koszuli krótki kontusz z cielęcej skórki niewyprawnej, bez pasa, z wylotami wielkiemi, zarzuconemi na plecy. Na głowie mieli czapki cielęce, także ostro zakończone i pochylone na bok. Głowę całą golili, osełedec wisiał nad nią, wąsy długie i spuściste, brody niektórzy zapuszczali, inni golili.
Tak ich opisuje Kitowicz, ale autor nie przyznaje, aby to miał być strój Zaporożca; raczej hajdamaki charcyza (złodzieja).
Korż, naoczny świadek, tak o tem pisze:
„Dla odróżnienia od Dońców, Zaporożcy głowę i brodę powszechnie golili, zostawiając tylko czub (chochoł ruski), od którego Wielkorusini zwali Małorusinów chochlami, kraj ich Chochlandją. Czub ten bywał czasem bardzo długi, splatano go więc i zakręcano za ucho: taki zwano osełedcem. Wszyscy nosili wąsy bardzo długie, zakręcone w górę i starannie czernione i smarowane.“
Długi wąs był chlubą Zaporożca.
Odzież czasu służby i wojny, jednakowa dla wszystkich i jednobarwna: kaftan (skórzany zwał się każan) czerkieski na wyloty i szarawary sajetowe jasne (sukienne), buty safjanowe, pas szalowy, czapka kabardynka (z wydry). Na wierzch zarzucali burkę, zwaną wilczurą. Na uroczystości i święta w siczy stroili się jak kto mógł, na co kogo stało, i bardzo bogato. Starszyzna ubierała się nawet w aksamity, ale to w ostatnich czasach. Oręż nie wielki był i nie wymyślny; szabla dość rzadka, pistolety tylko dla stroju, spisa i rusznica stanowiły zasadę uzbrojenia. Przypominamy tu, nie przywodząc opisu uzbrojenia Beauplan’a, który widzieć musiał Kozaka ustrojonego na święto, może i przeciężonego rynsztunkiem.
Stół był jeden powszechny dla wszystkich; kucharz nalewał w drewniane misy jadło, stawiał napoje różne w konwiach z czerpakami (szklanek nie używano), i zwoływano do stołu. Ataman zasiadał pomodliwszy się w końcu stoła pod ikonami, potem Kozacy wszyscy. Stawiając rybę na stole, obracano ją głową ku atamanowi.
Po skończonym obiedzie modlono się znowu, kłaniano atamanowi i jedni drugim, dziękowano kucharzowi: „Bóg zapłać bracie!“ i składano po groszu dla niego, lub więcej, jeśli kto chciał. Jeść gotowano trzy razy na dzień w dużych miedzianych kotłach.
Zaporożcy na strój, jadło, napój chętnie tracili co mieli (gdy byli za siczą), nie mając dla kogo zbierać, nie troszcząc się o jutro, rozsypywali co na ich część przypadało z obojętnością największą. Niektórzy przekazywali na cerkwie swoje bogactwa i majętność ruchomą. Pisano wiele o niezmiernych skarbach Zaporoża, o beczkach srebra i złota, i do dziś dnia krążą u ludu powieści o zaklętych zakopanych skarbach na Niżu. Życie i obyczaje żonatych niczem się nie różniły od zwyczajnych Małorusinów.
Korż, jako o całkiem osobnej klasie narodu, wspomina o pastuchach. Ci tabmiczycy, skotary, czabany nosili rzemienny pas, a przez plecy uwieszony rzemienny haman, nabijany stalowemi lub srebrnemi guzami, sprzączkami, błyskotkami. W hamanie było krzesiwo, krzemień, hubka, do pasa uczepiona szwajka i łyżka z futerałem drewniana.
Pastusze obyczaje, potrawy, ubiory były całkiem odrębne; długie w pustych stepach samotne przebywanie, nadawało im charakter dzikością napiętnowany, milczący. Czabany rzucali się na nieosiodłane konie i kierując tylko dłoniami, zmuszali dzikiego rumaka do posłuszeństwa, walcząc z nim. Czasem walczyli odważni z całemi stadami wilków, lub co trudniej przychodziło, ze żnieżnicami, burzami, zamieciami, przeciw którym nie było schronienia w nagiej pustyni. Odosobnienie od ludzi, ciągłe przebywanie z bydlętami, czyniło ich zaiste ciekawem plemieniem, centaurom podobnym.
Kończąc obraz swój Zaporoża, autor nasz usiłuje dać nam wyobrażenie literatury kozackiej. Może być bardzo, że jak chce i dowodzi pan Skalkowski, wojsko nie było bez hramotnych w XVIII wieku, że miało wielu co czytać i pisać umieli, ale ci najmniej na właściwą literaturę Zaporoża wpływali. Pamiątką kozactwa są głównie cudnej piękności dumy, pieśni, śpiewy, które składali wszyscy, ale pewnie nie piśmienni.
Te pieśni z serca wyszłe, jeden wyśpiewał, wszyscy później powtarzali, dodając do nich, co myśl przyniosła. Tak powstawała duma ludowa Zaporoża, której barwom wyrażeniom, energicznej prostocie, dziwić się musimy i zachwycać niemi.
Chociaż literaturę siczową dzieli nasz autor na: 1. podania, 2. pieśni i 3. urzędowe akta, właściwie najwięcej uwagi zwraca pieśń sama.
Akta urzędowe są drogim materjałem dla historii; pieśń właściwym utworem fantazji i objawem ducha; podań dzisiaj powątpiewamy, aby wiele znaleźć się mogło. Z upadkiem Zaporoża umarło podanie, którego podać nie było komu. Ze Kozacy dawniej dochowywali święcie tradycyj, widać to z cytowanego wyżej aktu, gdzie opisując step, każde nazwanie mogiły tłumacza. Pieśń formą swą łatwiejsza do schwycenia, pieśń, co ma skrzydeł dwoje jak ptaszek, uleciała do Rusi sąsiedniej i zasiadła pod jej strzechą. Tu ją do dziś dnia zbierają badacze, materjał przyszłemu wielkiemu poecie, co będzie Homerem Zaporoża, gotując. W starej siczy pieśń, a zwłaszcza pieśń historyczna, rzucona przez teorbanistów, bandurzystów, o dawnych, o sławnych hetmanach, o mężnych Kozakach, o dalekich na morze wyprawach, długie godziny spoczynku skracała.

Nastaje wielce i słusznie autor na różnice, jakie dzielą poezje zaporożskie od małorossyjskich. Charakter pierwszych wcale odrębny być musiał, ale dziś pomieszano tak, że wydzielić co Zaporożu należy, prawie niepodobna. Jednem z piętn właściwych Kozakom siczowym jest obojętność ich dla kobiety. Oto jak ojciec posyłając syna (przybranego) w Zaporoże, naucza go w jednej pieśni:

Musimy kochać kobiety,
Jak siostry nasze i matki,
Prócz nich nikogo nam kochać,
Uciekać jak od szatana.
Bo wiedz mój synu miły,
Że rycerz wojować musi,
A żalby mu było żony.

W innej pieśni, przez pana Kuleszę przywiedzione) (jeśli nie utworzonej), Kozacy zobaczywszy czaplę na błocie, biorą ją za kobietę. Ale nie potrzebujemy tu rozszerzać się nad pieśnią, której przykłady liczne i obszerną o niej wiadomość podało już Athenaeum.
Słowo jeszcze o urzędowych aktach Zaporoża. Największy ich zbiór znany, bezwątpienia znajduje się w ręku autora, któremu winniśmy historję ostatniego kosza. Powiada on, że stare akta dochodzą u niego do XVI. wieku. Z XVII. wieku większą jeszcze liczbę posiada ich w wynalezionem archiwum, i spodziewamy się, że je ogłosi w następnych tomach swej historji. Jeśli częstokroć przywodzone obszernie XVIII. wieku urzędowe pisma zasługują na uwagę, tembardziej winien pan Skalkowski użyć i w całości wydać to, co ma z XVI. i XVII. wieku. Spodziewamy się, że uczynić tego nie zaniedba. Nie pójdziemy dalej za naszym autorem w historją ostatniego kosza, i wystawiwszy z pierwszej części obraz Zaporoża, zakończymy, oddając sprawiedliwość pracowitości użytecznej i wielce chwalebnej, talentowi i jasności wykładu. Pragnęlibyśmy tylko, aby przy podanej zręczności odkrył nam, co archiwa zajmującego dla dawniejszej przedstawiać mogą historji. Bez tego częstokroć bliższe nas dzieje niezrozumiałemi pozostaną. Gdybyśmy radzić mogli, życzylibyśmy, aby pan Skalkowski, nie ograniczając się materjałami posiadanemi, zebrał co w Rossji i przez polskich a zagranicznych pisarzy o Kozakach wydano, i jął się pracy wielkiej, ale do której łatwiej jemu niż komu wziąćby się było, pracy wielce pożądanej: historji dawnego kozactwa.
Tymczasem i to co nam daje autor, przyjmujemy z wdzięcznością.

Gródek d. 5 czerwca 1846 r.



VI.
<section begin="X06" />
UCZENI I PISARZE.
ZAKONU KAZNODZIEJSKIEGO W POLSCE.

Nim przystąpimy do wiernego wypisu z rękopisom, który trafem dostał się w ręce nasze, musimy dać o nim wprzódy wiadomość czytelnikom, aby o wiarogodności źródła sami sądzić mogli. Rękopism ten w arkuszu, dzieli się na dwa nierównej objętości tomy, z których pierwszy stron 513, drugi 743 zawiera w sobie; nosi zaś tytuł następujący:
„De rebus gestis iu provincia Russiae S. Hyacinthi Odrovonsii ordinis praedicatorum, historicus commentarius, Libris XI. digestus, diversarum antiąuitatum monumentis et observationibus a Fratre Clemente Chodykiewicz S. Th. Lectore ejusdem ordinis et provinciae alumno, nuper pro re Cenolii subarbani Leopoliensis SS. Mariae Magdalenae et Thomae Apostoli, deinde Magistro studentium Generalis Leopoliensis Studii, illustratus anno ab orbe Redempto MDCGLXIV.“
Z obszerności rękopismu miarkować można, jak dalece jest waźniejszem i obfitszem w wiadomości to dzieło, od Russyi księdza Szymona Okolskiego, która w pierwszem wydaniu sto siedmdziesiąt tylko stronie liczy. Biblioteka Załuskich, jak się z ogłoszonego spisu przekonać można, nie posiadała żadnego zbioru podobnego o historji zakonu kaznodziejskiego w Polsce; miała tylko jeden, czy dwa rękopisma, o powszechnych dziejach dominikanów w Europie; nie czytaliśmy też nigdzie o odpisie księdza Chodykiewicza, który jednak<section end="X06" /> we Lwowie znajdowaćby się powinien. Przypisana Józefowi Aleksandrowi Jabłonowskiemu, wojewodzie nowogrodzkiemu, który do napisania powołał autora, i dopomógł mu ku temu materjałami udzielonemi. Kosztem jego zapewne wyjść miała; ale ogromne koszta na wydanie tego dzieła, czy też inne okoliczności, nie dozwoliły widać zamiaru przyprowadzić do skutku. Z jednej okoliczności wnosimy, że autentyczny rękopism znajduje się przed nami, nie kopja jego; na końcu bowiem drugiego woluminu, znajduje się poświadczenie notarjusza apostolskiego księdza Józefa Augustynowicza O. P. doktora 1765 roku dane, jako kopje przywilejów, aktów i dyplomów w dziele zawarte, zgadzają się całkowicie z oryginałami, na które 3ię powołują, pod pieczęcią jego z podpisem własnoręcznym.
Treść rękopisom całego, obfitującego w bogate, a mało znane szczegóły, z akt klasztornych i rekopismów wyczerpnięte, jest następująca: Rozdział I. Krótka wiadomość o założeniu zakonu kaznodziejskiego i wprowadzeniu jego do Polski. — Rozdział II. O przybyciu św. Jacka do Polski i czynnościach jego. — Roz. III. O pielgrzymce św. Jacka do Prus i na Pomorze. — Roz! IV. O pielgrzymstwie apostolskiem św. Jacka na Ruś.; — Roz. V. O powrocie jego z Kijowa do Krakowa. — Roz. VI. O pielgrzymce św. Jacka do Tartaryi Wielkiej i innych narodów barbarzyńskich. — Roz. YII. O szczęśliwym powrocie do Krakowa i drogiej śmierci św. Jacka. — Roz. VIII. O beatyfikacji świętego. — Roz. IX. O kanonizacji jego. — Roz. X. Św. Jacek ogłoszony naczelnym patronem królestwa polskiego, i W. Ks. Litewskiego. — Roz. XI. O cudach św. Jacka po kanonizacji.
Księga II. — Roz. I. O początku zakonu pielgrzymujących. — Roz. II. O wikarjuszach generalnych zakonu tego. — Roz. III. O rozkrzewieniu wiary przez ten zakon. — Roz. IV. O szczególnym ubiorze pielgrzymujących, (tu umieszczona wiadomość o nadaniu pozwolenia noszenia czapki, rękawic i sandałów czerwonych, jako znaków gotowości do męczeństwa). — Roz. V. O przywilejach towarzystwa pielgrzymujących czyli missjonarzy kaznodziejów. — Roz. VI. O poselstwach apostolskich. — Roz. VII. O missjach apostolskich braci kaznodziejów prowincji ruskiej.
Księga III. — Roz. I. O pierwszym stanie prowincji za braci pielgrzymujących. — Roz. II. O powtórnym stanie prowincji ruskiej. — Roz. III. O podziale zakonu i jego zjednoczeniu. — Roz. IV. O ustanowieniu prowincj. — Roz. V. O trzecim stanie prowincji. — Roz. VI. O wikarjuszach generalnych kongregacji ruskiej. — Roz. VII. O wznowieniu prowincji ruskiej. — Roz. VIII. Szereg chronologiczny prowincjałów prowincji ruskiej św. Jacka. — Roz. IX. Prowincja ruska nazwana od imienia św. Jacka. — Roz. X. Akta kapituł generalnych w prowincji ruskiej. — Roz. XI. O granicach zakreślonych prowincji ruskiej. — Roz. XII. Prowincjał ruski jest notarjuszem apostolskim, i ma władzę postanowienia notarjuszów zakonnych, czyli prowincjonalnych. — Roz. XIII. O studjach w prowincji ruskiej ustanowionych.
Księga IV. — Roz. I. O męczennikach — Roz. II. O arcybiskupach i biskupach. — Roz. III. O spowiednikach papieżów, królów i książąt. — Roz. IV. O inkwizytorach w Polsce i Rusi. — Roz. V. Rozkrzewiciele i obrońcy wiary świętej katolickiej zakonu kaznodziejskiego w Polsce. — Roz. VI. O uczonych pisarzach Polakach zakonu kaznodziejskiego, (to jest rozdział, który tu wypisujemy w całości). — Roz. VII. O mężach sławnych świętego Dominika w prowincji ruskiej. — Roz. VIII. O zakonnicach reguły ś. Dominika w prowincji ruskiej.
W tomie drugim jest, prospectus totius operis, i pochwała prowincji najprzód, potem księga I. — Roz. I., w którym o początku i nazwaniu Rusi mowa. — Roz. II. O podziale Rusi. — Roz. III. O książętach ruskich. — Roz. IV. O przybyciu braci kaznodziejów, przed założeniem Lwowa, do miasta tego w roku 1234. — Roz. V. O powtórnej fundacji braci pielgrzymujących we Lwowie. — Roz. VI. O Konstancji królowej halickiej, matce Lwa księcia, fundatora miasta i klasztoru kaznodziejskiego. — Roz. VII. O założeniu kościoła i klasztoru lwowskiego. — Roz. VIII. O odpustach wieczystych. — Roz. IX. O relikwjach śś., któremi udarowany kościół lwowski. — Roz. X. O cudownym obrazie Boga-rodzicy Panny, przez ś. Łukasza ewangelistę malowanym, w kościele księży zakonu kaznodziejskiego łaskami słynącym. — Roz. XI. O cudach autentycznych obrazu lwowskiego Najśw. Panny Marji, uznanych i approbowanych. — Roz. XII. O uroczystej obrazu tego koronacji. — Roz. XIII. O wspaniałym koronacji obrzędzie. — Roz. XIV. O akcie koronacji i wprowadzeniu obrazu do miasta. Roz. XV. O ukazaniu się cudownej gwiazdy, nocy po koronacji następującej. — Roz. XVI. O rocznicy koronacji. — Roz XVII. O spowiednikach przy kościele Bożego Ciała. — Roz. XVIII. O posągu alabastrowym Bogarodzicy. — Roz. XIX. Przywodzą się Lwowian zdania. — Roz. XX. Przywodzą się zdania Przemyślan, i odpowiedź Lwowian na nie. — Roz. XXI. O obrazie ukrzyżowanego Chrystusa i innych obrazach. Roz. XXII. Wypis wszystkich nadań, przywilejów królów, książąt i panów, klasztorowi lwowskiemu uczynionych. Roz. XXIII. O wodociągu klasztoru lwowskiego. — Roz. XXIV. O szpitalu św. Łazarza do bractwa różańcowego należącym. — Roz. XXV. O uroczystej procesji w niedzielę oktawy Bożego Ciała dokoła miasta Lwowa i innych miast. — Roz. XXVI. O nowym kościele Bożego Ciała. — Roz. XXVII. O klasztorze przedmiejskim lwowskim śś. Maryi Magdaleny i Tomasza apostoła. — Roz. XXVIII. O klasztorze lwowskim śś. Mikołaja biskupa i Małgorzaty panny i męczenniczki, panien dominikanek. — Roz. XXIX, O klasztorze w Mościskach Katarzyny P. i M. — Roz. XXX. O klasztorze w Jaworowie śś. apostołów Piotra i Pawła i św. Jacka Odrowąża, patrona Polski. — Roz. XXXI O klasztorze królewskim w Żółkwi Wniebowzięcia N. Panny i świętego Marka ewangelisty. — Roz. XXXII. O klasztorze królewskim ś. Andrzeja apostoła, panien dominikanek. — Roz. XXXIII. O klasztorze w Busku. Roz. XXXIV. O klasztorze w Brodach. — Roz. XXXV. O klasztorze Góry św. w Podkamieniu. — Roz. XXXVI. W Lachowicach. — Roz. XXXVII. W Konstantynowie. — Roz. XXXVIII. W Tarnopolu. — Roz. XXXIX. W Lubarze..
Księga II. — Roz. I. O klasztorze w Kamieńcu. — Roz. II. O klasztorze Niepokalanego Poczęcia tamże, i o klasztorze pp. dominikanek. — Roz. III. O Smotryczu. — Roz. IV. W Latyczowie. — Roz. V. W Barze. — Roz, VI. W Szarawce. — Roz. VII. W Czartkowie. — Roz. VIII. W Morachwie. Roz. IX. W Winnicy. — Roz. X. W Sokulcu. — Roz. XI. W Sołobkowie. — Roz. XII. W Tywrowie. — Roz. XIII. W Nesterwarze czyli Tulczynie, domie missyjnym.
Księga III. — Roz. I. O klasztorze w Jezupolu. — Roz. II. W Haliczu. — Roz. III. W Kołomyi. — Roz. IV. W Jazłowcu. — Roz. V. W Potoku. — Roz. VI. W Rohatynie. — Roz. VII. W Tyśmienicy. — Roz. VIII. W Buczaczu. — Roz. IX. W Sniatynie. — Roz. X. W Czarnelicach. — Roz. XI. W Bohorodczanach.
Księga IV. — Roz. I. W Szkłowie. — Roz. II. W Ostrownie. — Roz. III. W Witebsku. — Roz. IV. W Bielicy. — Roz. V. W Ule. — Roz. VI. W Czaśnikach. — Roz. VII. W Malatyczach. — Roz. VIII. W Smolanach. — Roz. IX. W Hołowczynie. — Roz. X. W Samnelpolu. — Roz. XI. W Dudakowie.
Księga V. Roz. I. W Mińsku. — Roz. II. W Nowogródku. — Roz. III. O pp. dominikankach w Nowogródku. — Roz. IV. W Stolpcach. — Roz. V. W Ziembinie. — Roz. VI. W Kłecku. — Roz. VII. W Zasławju, — Roz. VIII. W Połonnem. — Roz. IX. W Rakowie, — Roz. X. W Chotajewiczach.
Księga VI. — Roz. I. W Pińsku. — Roz. II. W Czarnobylu. — Roz. III. W Owruczu. — Roz. IV. W Rzeczycy. — Roz. V. W Byszowie. — Roz. VI. W Buchowicach. — Roz. VII. W Chodorkowie.
Księga VII. — Roz. I. O klasztorze Kijowskim. — Roz. II. O klasztorze w Serecie. — Roz. III. W Nowogrodzie Siewierskim. — Roz. IV. W Czerkasach — Roz. V. W Czerwonogrodzie. — Roz. VI. W Trębowli. — Roz. VII. W Kodaku. — Roz. VIII. W Hyacyntopolu. — Roz. IX. W Biżynie. — Roz. X. W Czerniechowie. — Roz. XI. W Smoleńsku. — Roz. XII. W Adamgrodzie czyli Horodyszczu. — Roz. XIII. W Żytomierzu.
Z tej treści o bogactwie rękopismu naszego łatwo wnosić, gdyż każdego prawie klasztoru dyplomata i nadania, per extensum są wypisane całkowicie; wiele też wiadomości o budowach, darach, o mężach pamięci godnych, mieści w sobie to obszerne dzieło, z cierpliwością prawdziwie zakonną, godną benedyktyna dokonane. W innym artykule, jeżeli czas pozwoli, damy może rzut oka na całość, tu tylko postanowiliśmy wypisać rozdział o mężach sławnych pismami w Polsce, który choć w cząstce, przyłożyć się może do uzupełnienia materjałów dziejów literatury naszej.
(Rozdz. VI. Tom I. str. 450.) De Eruditis Scriptoribus Polonis Ordinis Praedicatorum.
Uczonych mężów zakonu kaznodziejskiego w Polsce urodzonych, szereg tu wystawię porządkiem alfabetycznym, licząc wszystkich tych, co liczne i wielkie lub drobniejsze tylko wydali pisma, nie żeby im zbywało na chęci i możności uczynienia czegoś znaczniejszego, ale że w Polsce trudno znaleźć dobrodziejów, coby na wydanie łożyć chcieli. Jedni z nich pisali po łacinie, drudzy po grecku, po hebrajsku, lub po polsku, dla ziomków i dla obcych. Więcej tu kazań niż dzieł innych, bo u nas są one prawie codzienną potrzebą. Leżą prócz tego po archiwach i bibljotekach uczonych naszych księgi teologiczne, filozoficzne i historyczne, które gdyby wydane były, znacznieby spis ten pomnożyły jeszcze, Zebrał sześciudziesięciu najlepszy i mądry książę Józef Aleksander Jabłonowski wojewoda Nowogrodzki, i mnie ich spis z wrodzonej dobroci swej udzielił, do którego ja dodałem resztę, liczbę stu przechodzącą, o jakich wiedzieć mogłem, w porządek ich alfabetyczny umieściwszy, i o niektórych rzecz obszernie rozwodząc. Główne tu zająć powinien miejsce:
Abraham Bzowski (Bzovius), szlachcic polski, z ojca Tomasza Bzowskiego, herbu Ostoja, z matki Magdaleny Wężykównej urodzony. Na chrzcie świętym wziął imię Stanisława, z którego Szczepanowskich rodziny była babka jego po ojcu. Gdy rodzice jego z morowego powietrza pomarli, a on cudownie ocalał, babka jego, pobożna niewiasta w miasteczku Proszowicach, wzięła go na wychowanie; a od Wawrzyńca stryja w dziesięciu leciech pierwsze miał nauki początki. Ciotka jego wzięła go potem do Secemina, a tu dziecię to, rówieśników swych i krewnych kalwinów na katolicką wiarę już nawracało, zadziwiając różnowierców. W Krakowie potem nauki kończył, słuchając lekcyj i kazań Piotra Richi, Jana Wolbramczyka, Urzendowa, Dobrocieskiego, Powodowskiego, Seweryna. W Proszowicach śmiertelnie zachorzawszy, miał jednego dnia widzenie ś. Jacka, który go o odzyskaniu zdrowia upewnił, i nakłonił aby szedł do Krakowa, a tam u ś. Trójcy, pod imieniem Abrahama, wstąpił do zakonu kaznodziejskiego. Tu praesbiterem będąc, pomagał w kazaniach Bartłomiejowi z Przemyśla, sławnemu naówczas kaznodziei. Posłany do Włoch, słuchał filozofii w Medjolanie, a w Ferrarze i Bononii teologii. Wróciwszy do kraju, celował w nauczaniu, bractwo różańcowe wprowadził. Obraz N. Panny Majoris z Rzymu do Krakowa sprowadził i kaplicę jej wystawił. Bibljotekę dominikańską niezliczonemi rękopismami zbogacił; w Warszawie kościół ś. Jacka założył, pamiątkę jego starając się w brewjarzach i mszałach utrwalić. Szląskie klasztory odzyskał, zkąd ś. Czesława ciało, przez heretyków uwiezione, odebrał. Ustawy zakonne z rozkazu starszych w lepszą ujął formę. Niezliczonych różnowierców kazaniami i pismami nawrócił. Do Rzymu się wybrawszy, za szczególną opieką ś. Jacka uszedł grożących niebezpieczeństw, i przełożonym został nad bibljoteką Wirginjusza Ursini, księcia Bracciani; zkąd przeniesiony do bibljoteki watykańskiej, tak długo tu pozostał, aż rabusie napadli nań, i sługę jego zabili; poczem do klasztoru ad Minercam przenieść się musiał.
Tu na dwóch studentów teologii z klasztoru krakowskiego, w kollegjum ś. Tomasza, wieczysty fundusz uczynił, i tu siedmdziesięcioletni umarł w r. 1637. Był to mąż wielkiej nauki i pracowity, genjusz miał wiekuisty, który późni potomkowie podziwiać muszą i chwalić. Nikt z Polaków nad niego nie był szczęśliwszy w pisaniu, co dowodzi ogromna liczba prac jego. Dzieła jego następujące:
I. Dalszy ciąg Roczników kościelnych kardynała Baronijusza, w dwunastu tomach.
II. Thesaurus Laudum B. V. continens, Conciones XL. Super Salve Regina, Clementi VIII.
III. Sertum Gloria S. Hyacinthi Odrovonsii Orationes XV. Cardinali Montalto.
IV. Flores aurei super totius anni Evangelia, Cardinali Maciejovio.
V. Concionum de tempore et de Sanctis IY. Volumina, Cardinali Galaminio.
VI. Florida Mariana XXIV. Panegiricis Thomae Zamojski.
VII. Monile Gemmeum XII. Orationibus Nicolao Komorovio.
VIII. Taumaturgus Polonus, sen vita s. Byacinthi Stanislao Minskio.
IX. Propago S. Hyacinthi, seu vitae illustrium virorum Ord. Praed. Prov. Polon.
X. Tutelaris Sylesiae, seu vita B. Ceslai Joanni Episcopo Vratislaviensi.
XI. Paulus V. Pontifex maximus. Urbano VIII.
XII. Nomenclator Sanctorum professione medicorum.
XIII. Rosarium, seu exercitia societatis Christianae, rodalitatis Rosarii Principi Vladislao.
XIV. Rosarium Marco Antonio et Camillas Borghesiis.
XV. De Rosario Libri III. Idiomate polouico Nicolao Komorovio.
XVI. De Rosario Libri II, ad Coustantiam Austriacam Reg. Pol.
XVII. Trilogium B. Virginis pro Singulis festivitatibus ipsius Couciones III.
XVIII. Sermones Quadragesimales.
XIX. Romanus. Pontifex, in Tomos III distminctus.
XX. Historia ordinis praedicatorum.
XXI. Hypomnematum Libri XVI.
Pisze Paweł Ruszel in Triumpho pag. 101, że po śmierci Bzowskiego, znaleziono dwadzieścioro ksiąg, przez niego napisanych i do druku gotowych. Chwalą go wielce różni pisarze, między innymi Jakób Vitellins, mowę jego przedrukował, pod tytułem: Chrysostomus Romanus. Maciej Sarbiewski napisał do niego odę XVIII. Wawrzyniec Śmieszkowic, wiersz na pochwalę jego do Urbana VIII. Mikołaj Żorawski, Antoni Quarenghi, Szymon Starowolski i inni wspominają go ze czcią.
Abraham Boleslaviensis (Bolesławski), napisał księgę pod tytułem: Rapsodus permodum Quotlibeti diversarum materiarum praedicabilium, cujus Initium est: Suxit mel de Petra; materje ułożone w porządku alfabetycznym....
Adam Piekarski, wydał kazania przygodne i o świętych: (de Tempore et de Sanctis.)
Alan Brodziński, klasztoru warszawskiego alumnus, pozostawił następujące dzieła:
I. Tragedja „de Podagra“ z greckiego Lucyana w Toruniu 1680.
II. Briciusza de Vasolatione wierszem i prozą w Toruniu 1689.
III. Farsalia w jęyzku polskim, w Oliwie 1691.
IV. Tragedje Seneki wierszem polskim, 1696.
V. Summa ś. Tomasza, wierszem łacińskim.
VI Traktat o stolicy ś. Piotra i rzymskim najwyższym Kapłanie (de Petri sede et Romano Pontifice).
Albertus Margonius, uczony mąż klasztoru poznańskiego, pozostawił dzieła następujące.
I. Rosas salutares, seu Librum de Rosario.
Cur II. Filozofją wyłożył wierszem (?), którą przypisał Urbanowi VIII. Żył około roku 1689.
Albert Ochabowicz, z warszawskiego klasztoru, magister i prowincjał polski, wydał Teologją pod tytułem: tarcza wiary, (Scutum fidei), po polsku, Lubliu, 1736 r, Umarł w Gdańsku w r. 1746.
Albert Suski wydał:
I. Apologia de SSrno Sacramento.
II. Sermones de Tempore et de Sanctis.
III. Filadelphia quatuor ordinum mendicantium, in Concilio Basileensi instituta.
Albertus Laudatius, wydał kazania pogrzebowe, 1617. r.
Aleksander Dowgjało, z prowincji litewskiej, mąż pobożnością i nauką znamienity. Wydał księgę o męce Pańskiej, pod tytułem: Purpura salutaris; także kazania na rok cały, po polsku. Coetum justis, infernus peceatoribus.
Angelus Żorzewski. Kazania pogrzebowe, 1717.
Andrzej Radawicki, wydał różne kazania pogrzebowe, 1614.
Angelus Wierzbowicz, z klasztoru gdańskiego ś. teologii magister, przeor i proboszcz u ś. Mikołaja, mąż cnót wielkich, żywota kontemplacyjnego i umartwienia zwierciadło; bractwo kompassji Najświętszej Marji Panny przy kościele naszym gdańskim ustanowił, ambonę z drogiego orzechowego drzewa własnym kosztem wystawił i pozłocił, doskonałą sztuką i wykonaniem znamienitą. Od tego to męża, dodaje ks. Chodykiewicz, ja w kościele ś. Mikołaja w Gdańsku ochrzczony byłem, jak świadczy księga metryk. Napisał Compendium frlozoficzne thomistyczne; drukował także kazania. Umarł w Gdańsku w sławie świątobliwości.
Angelus Polikowski, z klasztoru lwowskiego, prowincji ruskiej, S. T. Magister, ex-prowincjał; wydał psalm Miserere, z włoskiego ojca Savonaroli, uwagami objaśniony, na polski język przetłómaczony. Także kazanie, które miał na uroczystych obłóczynach Teofili Taidy z Leszczyńskich księżnej Wiśniowieckiej, pod tytułem: Triumphus triplicis gratiae. Jest tu opis całej tej uroczystości.
Antoni Grodzicki, wydał żywot ś. Jacka, z całym processem jego kanonizacji i opisem aktu tego.
Antoni z Przemyśla (Praemisliensis), pierwszy prowincjał ruski. kaznodzieja znakomity i reformator życia zakonnego; napisał księgę o różańcu; także de Utilitate Ecclesiae et ordinis profectu per divisionem, kilka kazań, świadczy ks. S. Okolski.
Augustyn Filipowicz, ż klasztoru góry Różańca ś. w Podkamieniu, prowincji ruskiej, ś. Th. Magister, i drugi Regens seminarjum studjów powszechnych tegoż konwentu; za jego staraniem i przewodnictwem znowu ustanowionego, szczególniej opatrzności w rządach nauka i wymową znakomity, wydał kazanie na pogrzebie JW. Antoniego Cetnera, starosty żytomirskiego, fundatora, w r. 1737. Także kazanie w czasie uroczystości koronacji obrazu łuckiego miane. Umarł dnia 6. sierpnia, wieku swego 51 roku, w r. 1751.
Bartłomiej Vielicius, wydał:
I. Kazania przygodne i świąteczne.
II. Expositionem super Epístolas Quadragesimales.
III. Collecturam Sermonum de Tempore et de Sanctis, cum introductionibus gravissimis.
Bartłomiej Praemisliensis, krakowskiego kościoła katedralnego kaznodzieja zwyczajny, Bartłomieja Mediny uczeń, młot na heretyków, pohańbienie niepoczciwych, wszelką nauką był napojony; pisał:
Postyllę polską na ewangelje całego roku.
Kazania na ewangelje, po łacinie.
Książeczkę o bractwie Imienia Bożego. Starowolski, strona 198.
Bazyli Jastrzębski, wydał uwagi nad tajemnicami Różańca świętego.
Bazyli Filepkowicz. Życie Piusa św. po polsku wydał.
Bernard Pawłowski (Pavlovius), wydał Tractatum de propositionibus Modalibus et Quaestiones super universam Logicam.
Bernard Bośkiewicz, wydał różne kazania pogrzebowe, 1698.
Bernard Praxillus, wpierw kanonik regularny, potem zakonu kaznodziejskiego; pobożnością i nauką sławny, pisał:
Monomachia, seu Libri tres contra Arianos.
De primatu Romani Pontilicis.
De processione Spiritus S. a Filio, contra Schismaticos.
De modo militae Christianae, wierszem łacińskim i polskim. Żył około r. 1530.
Bernard Pegasius, napisał Tractatum de Trinitate et de divinis Nominibus, i De Auxiliis divinae Gratiae.
Bonawentura Awedyk, kaznodzieja wyborny, wydał w różnych miejscach kazania treści rozmaitej, 1739.
Bonifacy Trybowicz, drukował kazania różne.
Kajetan Kijanowski, wydał kazania różne, 1727.
Kamili Jasiński, S. T. Magister, wydał Summarium omnium Actorum Capitulorum, Generalium Ordinis et Direetorium Electionum. Umarł w Krakowie, 1651.
Kamill Samboriensis (z Sambora), teolog sławny, o którym ktoś napisał: Fenix doktorów Kamili Samborski, S. T. Magister; z konwentu krakowskiego, na cudowisko Włoch i Polski akademii uczony i biegły; niestety niewierna i zazdrosna śmierć go nam porwała! W filozofii drugi Arystoteles, w matematyce Albumazar, w poezji Greków i Łacinników Virgili i Homer; zakonu i prowincji ozdoba; całej Polski cud prawy. Trzydzieści zaledwie lat przeszedłszy, umarł w Poznaniu, w listopadzie r. 1605, wydał uczone wielce kommentarze nad Arystotelesem i ś. Tomaszem.
Cesław Bajer, wydał różne kazania pogrzebowe w r. 1638.
Christophor Poznańczyk (Posnaniensis), wydał kommentarjusz nad listami wszystkiemi świętego Pawła.
Wykład obrzędów W. Tygodnia.
Kazania przygodne i świąteczne, (ex Sacrae Theologiae scaturigine).
Konstanty Czapkowski, zakonnik klasztoru w Podkamieniu prowincji ruskiej, S. T. Magister, kaznodzieja wyborny, wydal kazanie miane na uroczystości obłóczyn trzech zakonnic benedyktynek, obrządku ormjańskiego, we Lwowie; poświęcone Tobjaszowi Augustynowiczowi, arcybiskupowi lwowskiemu obrządku ormjańskiego. Umarł w Kamieniu r. 1728.
Cyprjan Sedulius, wydał:
Speculum humanae salvationis,
Do Sacerdotio.
De admirando nomine Jesu.
Ophonimum Salutis.
Thema super Epistolas Dominicas totius anri.
Cyprjan, suffragan wileński, pisał dzieła różne, teologiczne i kazania, pozostałe w rękopiśmie.
Cyprjan Cosicensis, wydał żywoty Świętych, znajdujących się w martyrologu rzymskim.
Cyprjan Stefanowski, wydał różne kazania pogrzebowe, 1655.
Cyprjan Sapecki, magister, kaznodzieja, sławny, wydał kazania różne; także Rosarium Concionatorum i Calendarium caeleste, z żywotów świętych zakonu, 1722. Także kazania o męce Pańskiej.
Dominik Frydrychowicz, S. T. Magister, mąż bardzo biegły w języku hebrajskim, wydał:
I. Conciones de Dominicis, Tomi IV.
II. Commentarium in Orationem Dominicam, Salutationem Angelicam, et Symbolum Apostolorum.
III. Modum introducendi Rosarium.
IV. Życie św. Rozalii, po polsku.
V. Patronatus s. Hyacinthi.
VI. Adversus Polyantheam Hyppoliti Maraci Concordantia, rerum et verborum.
VII. Commentarium in Rosarium.
VIII Tractatus incipit Saxo percussit Phylistacum.
IX Clenodia XXVIII, sive Ducatus Russiae versu vernaculo, sub Nomine Petri Alexiewicz Magni Ducis Moschoviae. Inne pisma jego nie wydane, miały się znajdować w Częstochowie.
Dominik Żurawski, jubilarius, śpiewak sławny, który na ogromnej karcie pargaminowej spisał ksiegi chóralne, używane dotąd w konwencie generalnym lwowskim.
Dominik Kociałkiwski, magister poznański, mąż apostolski, i swego czasu kaznodzieja, w całej Polsce nie mający równego, wiele tomów kazań i o Różańcu pozostawił. Umarł 1683 r.
Fabjan Birkowski, rodem ze Lwowa, w prozie i wierszu odznaczający się, ale skromnością i pobożnością jeszcze wyższy; w akademii krakowskiej dostąpiwszy stopni, i obejrzawszy kraje obce, wstąpił do zakonu kaznodziejskiego, i słowa bożego stał się zwiastunem, przez lat kilka tu nauczając. Potem posłany do Warszawy, Władysława IV., książęcia i króla nadwornym był kaznodzieją, z nim do Moskwy jeździł; w języku greckim biegły. Odmawiając hymn: Ave Maria Stella, usnął w Panu siedmdziesięcioletni w Krakowie 1638. Pochwałę jego w pogrzebowem kazaniu wyraził ks. Adam Piekarski S. J. — Pisał:
I. Postyllę na wszystkie roku Niedziele i Święta, po dwa kazania zawierającą.
II. Ecclesiasticorum Orationum. Volumen latine.
III. Exorbitationes Russicas et haereticas.
IV. Lacrimas in funere Annae Jagiellonae.
V. Sermonem in funere Petri Skarga Soc. Jesu.
VI. Gratiarum actionem post reditum de Turcico bello.
VII. Laudes S. Hyacinthi, Caatii et aliorum.
VIII. Carmina Latina et Polonica.
Fabjan Sierakowski, wydał kilka kazań panegirycznych, 1664.
Ferdynand Januszewski, wydał:
I. Sententiae Morales Conscientiae directivae, in quatuor libros distincta, Cracoviae, 1687.
II. Theologiam speculativam et moralem.
III. Compeudium utriusque Theologiae.
IV. Cursum Philosophicum, Logicam, Physicant et Metaphysicam.
Felicjan Nowowiejski, S. T. magister, Poznańczyk, w prowincji swej wiele zasłużony. Wydal księgę o prowincji polskiej pod tytułem: Phaenix decoris et ornamenti Posnaniae, 1752.
Florjan Siewierski, magister prowincjonalny polski wydal kazanie o ś. Jacku i inne, r. 1722.
Florjan Straszyński, wydał kazania panegiryczne w czasie koronacji obrazu Częstochowskiego miane, 1717.
Gabryel Zawisza. Lwowianin, prowincji ruskiej, kaznodzieja sławny, wydał komentarz o modlitwie Pańskiej.
Jerzy Trzembnic, wydał księgę o cudach obrazu Najświętszej Panny w Gidlach.
Henryk Bitterfeld, z Brzegu, pisał do Jadwigi królowej Polskiej księgę: de Contemplatione et vita activa. Także Libruni de Regimine hominis.
Henryk Russjan, zakonnik klasztoru Góry Różańca św. w Podkamieniu, prowincji ruskiej, S. T. magister, exprowincjał, definitor kapituły generalnej Rzymskiej; teolog JW. Józefa Potockiego, kasztelana krakowskiego hetmana W., mąż szczególnej rozwagi, nauki i zręczności; u panów wielce wzięty. Wydał na świat kazanie panegiryczne o św. Franciszku Regi. S. Jezu 1738; także kazanie o św. Józefie Oblubieńcze Najświętszej Marji Panny, 1742. Także kazania różne, na uroczyste obchody panów miane, z wielką pochwałą przyjęte, w rękopiśmie po nim zostały.
Hieronim Makowski, pisał różne kazania pogrzebowe, 1642.
Hieronim Węgliński, wydał kazanie o Podwyższeniu Krzyża św., 1642.
Hieronim Waksmański, zakonnik klasztoru lwowskiego, prowincji ruskiej; S. Th. Praesentat i przeor tegoż konwentu; theolog JW. Józefa Potockiego kasztelana krakowskiego, socjusz definitora na kapitule generalnej bonońskiej; wydał kazanie pogrzebowe, na pogrzebie tegoż pana miane i inne w czasie koronacji obrazu Najświętszej Panny lwowskiego, 1752. Umarł we Lwowie dnia 6 grudnia 1759.
Okruszyny. Tom I. 8 Hiacynt Mijakowski, pisał kazania, różne, 1634.
Hjacynt Chorzyński, pisał kazania pogrzebowe, 1628.
Hjacynt Klońshi, magister ex-prowincjał ruski, kaznodzieja królewski; zostawił różne kazania w rękopiśmie.
Hjacynt Majewski, wydał kilka kazań wybornych.
Ignacy Kownacki, wydał po polsku książkę pod tytułem: Sparta Polska, czyli o cudach obrazu Najświętszej Panny Marji Łuckiej; i o innych obrazach cudownych tejże Bogarodzicy w Polsce. Także Żywot Karola Franco, kleryka professa, r. 1708.
Innocenty Zatwardziałowicz, zakonnik klasztoru Góry Różańca ś. w Podkamieniu, prowincji ruskiej, S. T. magister, mąż wielce uczony i zakonnej reguły stróż ścisły; napisał dzieł wiele różnej treści, a między temi:
I. Contra Clypeum Cleri Poloni ab Adamo Rostkowski Episcopo Philadelphiensi, Snffraganeo Luceoriensi, Epistolam sub titulo: Civis Poloni Verementani; dziełko uczone i potrzebne dla zachowania zakonnych praw i swobód.
II. Contra novi praetensi Refformati Christianissimum editum 1745., scripsit eversionem, ubi doctum instituit dialogum Catholici cum Reformato, ac egregie Lutheranorum blasphemias confundit ac evellit.
III. Scripsit contrę Haebraeos Infanticidas, quos convincit reos Sanguinis Christiani, 1752.
IV. Librum latinum contra pseudo-politicos.
V. Paupertatem religiosam solidis SS. Patrum rationibus evincit. Te i inne dzieła godne były zaiste wydania.
Jan z Trzebnicy (Trebnicensis), pisał:
Kazania miane na koncylium w Konstancji do duchownych, które się poczynają: Praeclarissimi Viri Pontificis etc.
Jan Marcellinus, Krakowianin, pisał wykłady:
I. Super Epistolas quae singulis diebus dominicis leguntur.
II. Sermones eruditos de Tempore et de Sauctis.
III. Sermones in Adventu et Quadragesima.
IV. Compendium omnium rerum Theologicarum pro Concionibus.
V. Summam fidei Catholicie Romanae, contra gentes et haereticos.
VI. Super Quatuor Libros Sententiarum.
VII. Super Librum Physicorum.
VIII. Super 12 Libros Metaphysicorum Aristotelis.
Jan z Elbląga (Elbingensis), napisał: Summam de Tribus dietis, seu de Tribus partibus poenitentiae.
Jan Faustonius, inkwizytor heretyckiej niegodziwości, pisał:
I. Super Genesim.
II. Super Exodum.
III. Super Leviticum.
IV. Super Deuterenomium.
V. Super quatuor Libres Sententiarum.
VI. Sermones Magistrales ad clerum de Tempore et de Sanctis per totum annum.
VII. Tractatum de Officio Inquisitionis.
VIII. De Imitatione Christi. Żył około r. 1416.
Jan Damascenus, Lwowianin, zakonnik klasztoru tutejszego, prowincji ruskiej, wydał księgę o obrazie Dominika ś. w Suriano, i o cudach lwowskiego obrazu ś. Dominika, 1639.
Jan Ewangelista Pawłowicz, gdański zakonnik, kaznodzieja sławny, praw parafii ś. Mikołaja przeważny obrońca; wydał kazania panegiryczne jedno o ś. Ignacym Lojoli 1698; drugie o ś. Andrzeju Awelinie, 1712. — Także na pogrzebie Stanisława Odrowąża Mieszkowskiego, sędziego, i na pogrzebie Jana Kazimierza Skiwskiego, starosty radomskiego.
Jan z Mościsk (Joannes Mosticensis), pisał: Concionem in Dominica secunda quadragesimae, de s. Thoma Aquinate editam Cracoviae, 1632.
Jan z Brzegu Polak (Joan. Bregensis Polonus), rodem ze Szlązka, biskup chełmiński, mąż nauką i obyczajami znakomity; pisał kazania różne, słynął około r. 1734. Świadczy o nim Starowolski, Altamura w Bibli. Dominie, i t. p.
Jonas Cieszkiewicz, pisał po polsku żywot s. Agnieszki de monte Politiano.
Jozafat Hoffman, pisał życie Benedykta XIII, zakonu kaznodziejskiego, drukowane w Warszawie 1734; także życie ś. Jana Nepomucena 1741, i różne kazania.
Józef Szymak, zakonnik prowincji litewskiej, magister, ex-prowincjał; wydał księgę polską uczoną, na pochwałę zakonu kaznodziejskiego, pod tytułem: Prerogatywa zakonu kaznodziejskiego, w Wilnie, przypisaną JO. księciu Michałowi Radziwiłłowi, wojewodzie wileńskiemu, W. hetmanowi W. Ks. litewskiego.
Justyn z Miechowa (Miechoviensis), mąż najpobożniejszy, pisał księgę o Litanii Loretańskiej, w której pod tytułem: Virgo veneranda, wylicza wielu mężów uczonych i świętych zakonu kaznodziejskiego. Napisał także księgę pod tytułem: Rosa mystica; także rozprawę o Ewangelii Mateusza ś. w trzech tomach. Pełen dobrych uczynków, umarł w Krakowie r. 1689..
Wawrzyniec Świecki, kaznodzieja, pisał o obrazie Najświętszej Panny Marji Dżukowskim, 1686. Umarł w Sieradzu 1709.
Leonard, S. T. Bakalarz, Zygmunta Augusta króla spowiednik; biblją świętą łacińską na język polski przełożył.
Łukasz Lwowczyk, (Leopolieasis), prowincji ruskiej zakonnik, kaznodzieja najgorliwszy; pozostawił kazania i adnotacje na Biblią ś. Chwali go Antonius Seneński Portugalczyk w kronice pod r. 1560, i Altamura w bibljotece.
Ludwik Sękowski, pisał kazania o męce Pańskiej, 1726.
Ludwik Sacranus, napisał: Thesaurum pauperum, to jest: Conciones de Tempore et de Sanctis.
Marcin, którego jedni herbu Strzemie piszą, drudzy pewniej z rodu Bodułów (trzy lilie białe jedna pod drugą w linji prostopadłej) być mienią. Jan Casalus mieni go mężem pobożnym, pisarzem odważnym, rzymskich najwyższych biskupów spowiednikiem, biskupem sławnym, wreszcie arcybiskupem Cosentińskim, polskim prymasem, kaznodzieją wybornym, umysłu doskonałego mężem, godnym poszanowania w przyszłości. Poprawić należy Altamurę, który go mieni rodem Karsulaninem, a w Polsce urodzonym z szlacheckich rodziców herbu Strepa, gdyż Karsuli w Polsce nigdzie nie ma. Był to wyborny pracownik, historyk i teolog; w literaturze bardzo biegły, ale nadewszystko obyczajami znakomity. Pisma jego wyliczyliśmy wyżej. (Mówiąc o biskupach, wylicza autor istotnie: 1: Tabulam Decretalium; 2. Chronicon Summorum Pontificum et Imperatorom; 3, Sermones de Tempore et de Sanctis; 4, De diversis miraculis; 5, De religione graecorum; 6, Historiam de Guelfis. Bzowski o tych rękopismach w bibljotece watykańskiej wspomina. Miał także napisać: Memorabilia Romae, według Vossiusza. Grobowiec jego w Bononi u Dominikanów wspomina autor, na którym pochodzenie jego polskie i prymasowstwo napis poświadcza: Hic jacet Fr. Martinus Polonus Ord. Praedic. Archiepiscopus Gnesnensis. Przyznają go sobie Cystersi, Dominikanie i Benedyktyni).
Na niego wrzucona została potwarz, jakoby w swej historji o Joannie Papissie bajkę pomieścił: Petrus de Valleclausa, pierwszy zarzuca mu bezwstydnie, że się ta baśń w jego kronice znajduje, i że on jej jest autorem. Baronius go wszakże broni, mieniąc tej bajki sprawcą Marjana Scota, który o lat dwieście żył przed Marcinem. Drugi po Marjanie Scocie potwarca, co tę złośliwą wiadomostkę powtórzył, był Sigbert Chronologus, Niemiec, jako widzimy z Bellarmina, który z Marcina tę infamją znieść usiłuje; a Binius w życiu Leona IV pisze, że w monasterze w Gemblaku jest bardzo stary rękopism, który tam za autograf poczytują, a w nim żadnej nie ma wzmianki o Joannie Papissie. Trithemius o Marcinie pisząc, nie wzmiankuje o tej baśni i tak powiada: Marcin, zakonu kaznodziejskiego, Ojca ś. papieża rzymskiego biskupa spowiednik, a potem jak głoszą, jakiegoś miasta biskup; mąż uczony w Piśmie świętem i biegły, a w świeckiej literaturze nie obcy, w kazaniach do ludu nadzwyczaj był doskonałym. Pisał też dzieła wyborne, któremi imie swe u potomnych uwiecznił Tabulum Decreti i Chronicon krótki ułożył.
Tę baśń o Papissie, wywraca w sposób niezwyciężony nasz Echard w dziele: Scriptores Ordinis Praedicatorum T. I. 361. (Następuje mniej dla nas ciekawe zbijanie zbitego dziś i uznanego fałszu, którego powtarzać nie widzimy potrzeby).
Mathiasz Janviensis, pisał o Sakramencie Eucharystii i Tractatum de frequenta Communione, ex viginti octo classicis authoribus collectum, contra Hussitas, 1460.
Melchior z Mościsk (Mosticensis), wielce uczony i pobożny mąż, biegły prześladowca heretyków, cudowny w zbijaniu błędów dogmatyk, kaznodzieja siły pełen. Mąż jeden, gdy o sądzie ostatecznym kazał, widział go z twarzą ognistą i jakby promienie siejącą na słuchaczów. Orzechowski pisze, że gdy we Lwowie kazał o Dalkanie i Abironie, takim przejął przestrachem, iż się ziemia zdawała rozstępować pod przeklętym ludem. Sokołowski, króla Stefana kaznodzieja, doskonałego mówcę kościelnego określając, Melchiora z Mościsk za przykład wystawia. Dwa razy na dzień odprawiał Officium za umarłych, raz za nieboszczyków, drugi raz za siebie, nieustannie rozmyślając o śmierci; nieustannemi bojował z sobą umartwieniami, postami, modlitwami; snu sobie nie dozwalając, skąpiąc jadła, biczując; a nigdy z ust mu się nie wyrwało nad słowa: Benedictus Deus. W największych boleściach wyrazy te powtarzał Ecce in flagella paratus sum. Umarł w Krakowie, gdzie taki położono mu nagrobek:
R. P. Fri. Melchiori a Mościska, S. Th. Doctori, ferventissimo Praedicatori, acerrimo fidei Catholicae Defensori, hujus Conventus filio, Patri ac Benefactori, olim per viginti quinque annos Provinciali Poloniae, Patres Conventus Observaatiae ergo posuerunt. Obiit anno 1591, die 19 Maji, aetatis vero suae anno 80.
Martyrologium stare dominikańskie liczy go do błogosławionych wyznawców. Bzowski omylił się kładąc rok jego śmierci, 1590, gdyż nagrobek pewniej tę datę daje. Kazania liczne pozostały w rękopismach. List od Bernarda Ochina w całości tu autor mieści.
Melchior z Warki, S. Teol. Magister, nauką i obyczajów nieskazitelnością zaletny, na kontemplacji często wpadał w zachwycenie, od zmysłów odchodząc. Był postrachem szatanów, wyrzucając ich często z opętanych. Dwa razy ukazał mu się szatan, w postaci psa ujadającego, przeszkadzając mu na modlitwie, którego Melchior do nogi stołu uwiązał, i póty tak przywiązany pozostał, póki go Melchior skończywszy modlitwy nie puścił. O ostatnim dniu swym, wcześnie mając widzenie, zdrów i przytomny, przyjął święte Sakramenta i kładąc się w łóżko, olejem świętym namaszczony, począwszy wyrazy: „Subvenite Sancti, Bogu ducha oddał w Wilnie 1602 roku. “ (Bzowski Propago, cap 12). Starowolski Elegija — Alph. Fernandes — Gravina vox Turturis. Napisał po polsku księgę o bractwie Różańca świętego.
Marjan Pruski, mnich klasztoru Różańca świętego w Podkamieniu, prowincji ruskiej, S. T. Magister, exprowincjał, mąż pobożny i uczony, wydał mowę mianą na koronacji obrazu w Podkamieniu. Więcej o nim w rozdziale o sławnych mężach prowincji ruskiej.
Marjan z Krzepic (Crepicensis), zakonnik lwowski prowincji ruskiej, S. T. Magister, ex-prowincjał; napisał zbiór całkowity teologii i filozofii, który został w rękopiśmie w bibliotece lwowskiej.
Michał Wojniłowicz, zakonnik prowincji lwowskiej, S. T. Magister, ex-prowincjał, wydał życie ś. Ludwika Bertranda, w Wilnie 1672. Także kazanie na pogrzebie Emanuela Brzostowskiego, i kazanie na pogrzebie Ogińskiego, 1680 r.
Michał Siejkowski, ś. Teologii magister, napisał i wydał:
1. Monologium Dominicanum et Sanctuarium s. Trinitatis, seu de Caeuobio suo Cracoviensi, 1748.
2. Chronicon Universitatis Cracoviensis, 1733.
3. Elogia Universitatis Cracoviensis, 1747.
4. Panegires Latinas.
5. Petri Hyacinthi Pruszcz Cinelia, seu memorabilia Regni, 1745.
6. Praestantiorum polonorum concionatorum bibliothecam.
Modest Borkowski, wydał kazanie pogrzebowe w r. 1652.
Modest Pierzakowicz, napisał kazanie pogrzebowe, w r. 1635.
Mikołaj z Mościsk (Mosticensis), doktor teologii, wielkiej nauki i doświadczenia mąż, przysłużył się literaturze metodycznym układem krótkiego zbioru filozofii, którą drukowano. Logiki jego jest ksiąg siedm.
I. Summę ś. Tomasza z wielką pracą, w formę syllogizmów ułożył.
II. Pisał dwa tomy o zasadach spowiedzi.
III. Tablicę Sakramentów.
IV. Metodę egzaminu kapłanów przed wyświęceniem.
V. Elementa exercitationis spiritualis.
VI. Akademją pobożności po polsku.
VII. Infirmarją duchowną po polsku.
VIII. Conclave spirituale, seu Recollectiones.
Dysputował publicznie z arjanami w rynku krakowskim.
Umarł w Krakowie około r. 1636.
Paweł Ruszel, zakonnik lubelskiego zakonu, teolog i pisarz sławny; przez lat trzydzieści wstrzymywał się od jedzenia mięsa, wigilje poniedziałki, piątki i soboty poszcząc o chlebie i wodzie. W celi swojej miał obraz N. Panny, przed którym zwykł był się modlić, i wiele łask dla siebie i drugich otrzymywał. Obraz ten po jego śmierci umieszczony został w niższych krużgankach klasztoru, gdzie wielą łaskami słynie. Umarł mąż pobożny w r. 1658; w kapitularzu lubelskim pochowany. (?)
Napisał i wydał:
1. Po polsku: Skarb nieprzebrany o drzewie Krzyża ś. w księgach trzech, roku 1655 w Lublinie.
2. Kazanie pod tytułem: Tryumf ś. Jacka, rozciągłe i erudycji pełne; w r. 1641 w Wilnie wydane.
Paweł z Zatora (Zatoriensis), wydał kazania przygodne i świąteczne. — Super XII. liaros metaphysices. — Super Sententiarum. — Summam virtutum et vitiorum. — Summam de Sacramentis. — Ecclesiae catholicae contra haereticos, który początek: Medice, cura te ipsum. Słynął około r. 1490.
Piotr, mąż uczony, ciągiem czytaniem ksiąg świętych się wprawiał; pisał Kommentarjusz nad ewangieIją ś. Łukasza. Żył około roku 1465. — Wspomina o nim Plodius, Alf. Fernandes, Altamura i inni.
Piotr z Poznania, napisał księgę piękną różnych materyj do kazań z ewangielij. Także o epistołach i ewangeljach na rok cały, i kazania przygodne i świąteczne. — Bzowski Tutelaris Silesiae.
Piotr Długoszewski, ś. teologii uczony magister, wychowaniec klasztoru warszawskiego, egzaminator synodalny i cenzor ksiąg djecezji poznańskiej, któremu konwent warszawski wszystko winien, on bowiem tu studjum generalne ustanowił, kościół i skarbiec w naczynia potrzebne zaopatrzył i w inne ozdoby, on klasztor zbudował i w dobra uposażył. Ośm trienujów przeorem był tego klasztoru, z wielką wszystkich pochwałą. Był mąż dojrzałego rozsądku, nauki gruntownej, i w inne cnoty bogaty, któremi senatorów i panów jednał wielce dla siebie. Napisał wyborne dzieło po polsku, kontrowersji z heretykami pod tytułem: Tarcza wiary chrześcjańskiej, i różne kazania, 1708. Umarł w Warszawie, 1729.
Petronijusz Kamieński, wydał kazania polskie.
Piotr Prasołowicz, prowincji ruskiej, ś. teologi magister, ex-prowincjał, teolog i kaznodzieja wymowny. Kazanie jego na koronacji obrazu w Podkamieńcu miane, drukowano.
Peregrin Lignicensis, wydał dzieło kaznodziejskie, nazwane Peregrinum. Żył około r. 1341.
Rajmund Jezierski, klasztoru lubelskiego zakonnik, ś. teologii magister, potem biskup Baccowieński, mąż najuczeńszy. Wydał kazanie uczone na koronacji obrazu N. P. Sokalskiej; drugie na koronacji podkamieńskiej; trzecie także lwowskiej. Także na pogrzebie JW. Tarły, wojewody sandomierskiego, i inne już gdy był biskupem miane i męża tego godne.
Rajmund Czaszyński. Są jego kazania w języku polskim, drukowane w Warszawie w roku 1745.
Rajmund Mądrowicz, zakonnik klasztoru lwowskiego, generał prowincji ruskiej, ś. teol. bakalarz; napisał księgę pod tytułem: Cycada Rythmica (seu Quaestiones 43 primae partis Summae S. Thomae carmine, seu quadam cadentia terminationes compilaverat). Księgę tę approbował ojciec Jakób Dominik Potocki, prowincjał ruski w r. 1639.
Remigijan Bobiński, zakonnik tegoż klasztoru i prowincji, magister, prowincjał, obdarzony od Bogarodzicy wielkim talentem, teologa i kaznodzieja znakomity; kilka lat kazał we Lwowie; zostawił wiele kazań uczonych, z tych jedno drukowane, miane na uroczystej profesji dwóch sióstr dominikanek, Pelagii i Genowefy z rodziny Mycielskich, kasztelanek poznańskich, Weroniki z Konarzewskich Mycielskiej córek.
Rychard Gdańszczanin (Dantiscanus), magister, pisał o księgach Sentencji (Liber Sententiarum) i de veritate Formarum; także Propugnaculum fidei Catholicae contra Joan. Hus. Świadczy Bzowski.
Samuel z Lublina, mąż wielkiej uczoności, dowcipu bystrego, magister teologii. Napisał:
I. Philosophicarum disceptationum, tomów cztery, drukowanych w Kolonii.
II. Casus conscientiae (per alphabetum).
III. Compendium Ferrarieusis super librum contragentes. Pełen zasług, umarł w Lublinie 1685 r.
Seweryn Lubomlczyk (Lubomlius), z rodziców starozakonnych, któremu Matka Najświętsza ukazawszy się rzekła: Chceszli się uzdrowić z choroby, wstąp do zakonu mojego dominikańskiego. Tem tknięty udał się do Łucka, gdzie naówczas missjonarze dominikanie kazali, i od nich ochrzczony został. Następnie habit przyjąwszy, uczyniwszy professją, stał się doskonałym chrześcjaninem i dobrym zakonnikiem. Kanonizacji ś. Jacka w Rzymie był pilnym stróżem, któremu też przed śmiercią ukazał się święty Jacek i upewnił go o zbawieniu. Wiele ksiąg ułożył na zawstydzenie heretyków i odszczepieńców.
I. Dziesięć obszernych tomów na cztery ewangelje, którym dał tytuł: Monotessaron Evangelium, 1606. Kraków, folio.
II. Thesaurum seu officinam concionatorum, przypisane Zygmuntowi III. w Wenecji 1597 r.
III. Dziełko o życiu i cudach ś. Jacka i jego kanonizacji, temuż królowi przypisane w Rzymie.
IV. Herezji od ś. Tomasza potępionych, spis ogólny w sposobie drzewa.
V. Indicem de Christi, Genealogia ad Sixtum.
VI. Turrim Babelis, w niej wykłada herezje wszystkie, aż do swoich czasów. Żył około roku 1606. Pochowany w Krakowie. Wspominają o nim Malvenda, Bzovius i inni. Poprawić potrzeba w Nowowiejskim rok jego śmierci.
Simon Grunovius, wydał na świat kronikę pruską, przypisaną Zygmuntowi III.
Szymon, prowincjał polski, napisał księgę o życiu i cudach ś. Jadwigi, z powodu procesu kanonizacyjnego, do którego był przez Urbana IV. wyznaczony, poczyna się: Splendoris aeterni genitor. Żył około r. 1362.
Szymon Okolski, ś. teologii magister, prowincjał ruski, wydał dzieł wiele.
I. Najsławniejsze dzieło jego jest: Orbis polonus, i t. d.
II. Russia florida, seu de incremento et progressu provinciae Rusiae, wydane we Lwowie 1646 r.
III. De imagine B. V. ad Podkamień, właściwy tytuł: Mons Sanctus Rosarianus, super oppidum Podkamień, po polsku. Kraków, 1648 r.
IV. Praeconem Divini Verbi, kazania różne. Kraków, 1640 r.
V. Castra militis christiani.
VI. Laurea dierum.
VII. Vitae Virginum Ordinis Praedicatorum.
VIII. Diarium belli inter milites Polonos et Zaporovios.
IX. Historiara de imagine Leopoliensi Deiparae Virginis.
X. Różne kazania pogrzebowe i inne.
Takiemu to mężowi ojciec Kasper Niesiecki S. J. w tomie IV. Korony Polskiej str. 426 zarzuca, że wiele rodzin szlacheckich opuścił; a o Stanisławie Kostce nic nie powiedział, choć o nim nie mógł nic wiedzieć.
(Następuje obrona Okolskiego, którego autor uniewinnia tem, że i Niesiecki dopełnień Dańczewskiego potrzebował, i własnemi jego słowy z tomu III. tu powtórzonemi, oznajmującemi t. IV. który dla śmierci Okolskiego wyjść nie mógł. Zarzuca tu autor Renne Niesieckiemu, że szlachtę tworzył, (uolnit enim creare nobiles ubi Niesiecki solebat). Obronę tę Okolskiego dosyć obszerną, opuścić z żalem musimy, zwłaszcza rzeczy tyczące się dekretu mniemanego na jego księgę, którego w istocie nie było).
Stanisław Grzepski, w językach greckim, hebrejskim i łacińskim biegły, profesor filozofii w akademii krakowskiej; umarł w r. 1572 wieku swego 42. Oprócz geometrji po polsku, kilka mów panegirycznych, wydał i Tractatum de multiplici siclo et talento haebraico; także o wagach i miarach u Hebrejów. Dzieło to szacowne i rzadkie było w bibliotece Józ. Aleks. Jabłonowskiego w Lachowcach.
Stanisław Ormieński, kaznodzieja sławny, wydał różne kazania panegiryczne, 1689 r.
Stanisław Temberski, wydał mowę na dzień urodzin Cecylii Renaty królowej polskiej, 1664 r. Kraków.
Tomasz Bogdanowicz, zakonnik lwowski, konwentu Bożego Ciała, prowincji ruskiej, ś. teologii magister, wyborny kaznodzieja, napisał i wydał: Tuba novi testamenti, in folio, w Częstochowie po polsku; drugi tom dzieła tego został w rękopiśmie. Umarł we Lwowie dnia 13. marca 1718 r., życia lat 60.
Tomasz Rościszewski, wydał o czci obrazów świętych, i obrazie cudownym w Bochni, książkę pod tytułem: Sanctum Aureum, 1639 r.
Tomasz Purzecki, wydał kazanie pogrzebowe w roku 1638.
Tomasz Szulc Prątnicki, napisał i wydał: Compendium Summae S. Thomae. Gedani, 1619.
Tomasz Kijewski, wydał kazanie o Nawiedzeniu Najświętszej Panny 1730 r. w Łucku.
Tomasz Miłochowski (Milochoyius), magister, napisał i wydał:
I. Tabulas diversas in opera S. Thomae.
II. Introductionem thematum ex Patribus S. Thomae ad conciones per totum annum.
III. Claustrum animae.
IV. Tractatum de Corpore Christi.
V. Tractatum de gradibus amoris divini.
VI. Sermones Quadragesimales.
VII. Clypaeum Ecclesiae Romanae, przeciwko heretykom swojego czasu.
Tomasz Tomicki, wydał: Rosa Judica, życie ś. Róży Limańskiej.
Walenty, św. Izabelli królowej portugalskiej życie, na polski język przełożył. (Kto i kiedy nie pisze?)
Walerjan Lithvanides (Litwinowicz?), S. T. magister, astronom doskonały; oprócz wielu ksiąg pobożnych, wydał księgę jedne: Hortus Rosarianus kommentarjusz nad ewangelją ś. Mateusza; pisma matematyczne do druku przygotowane, wylicza Ruszel.
Wiktoryn, S. T. bakałarz, kaznodzieja i śpiewak wdzięczny, który dwanaście tomów, czyli wielką ksiąg ilość do śpiewu choralnego ręką swą napisał i malowaniami ozdobił, i te konwentowi krakowskiemu poświęcił. Umarł w konwencie w Bochni. Seweryn Lib. I. de vita s. Hyacinthi p. 72.
Wincenty z Kielc, który ułożył Officium kanoniczne o ś. Stanisławie biskupie i męczenniku, dla kapłanów.




VII.
<section begin="X07" />
BORYSÓW.

Opisanie powiatu borysowskiego
pod względem statystycznym, geognostycznym, historycznym, gospodarczym, przemysłowym, handlowym i lekarskim, z dodaniem wiadomości: o obyczajach, śpiewach, przysłowiach i ubiorach ludu, gusłach, zabobonach i t. p., z godłem: Pour toute critique nous n’avons qu’un mot a repondre: Faites mieux, et nous vous lirons avec plaisir, avec reconnaissence. Wilno, drukiem Marcinowskiego, 1847, 8vo, z rycinami i mapą, str. 446 i t. d.

Uczuwszy potrzebę poznania własnego kraju, w najrozmaitszy sposób staramy się ją zaspokoić. W najróżniejszych miejscowościach dawnej Polski wyszły temi czasy dzieła po większej części, jeżeli nie ostatecznie ukończone, to przynajmniej nie wiele do życzenia zostawujące. Jedni w sposobie podróży postarali się dać nam fizjognomję kraju, któren poznali; drudzy zbierają jego pamiątki, inni jeszcze rozpatrują się w nim umiejętnie ze stanowiska naukowego; ostatni radziby objąć całość i nam ją przedstawić. Poszukiwania i prace są codzień głębsze i odkrywają przed nami, o czemeśmy może nie śnili przed kilkudziesiąt laty. Ze jedno tylko wspomnę: jak powszechnem było utyskiwanie na brak u nas pomników sztuki, jak dziś naprzykład jedno niedokładne i niezaspakajające, a przecież użyteczne dzieło pana Sobieszczańskiego zmienia dla wielu postać rzeczy i wskazuje, że najtrudniejsza to zebrać pomniki jakie mamy, by z nich całość, jaką one stanowią, złożyć.
W innej sferze, jedno z najszacowniejszych dzieł w swoim rodzaju, benedyktyńskiej pracy: „Starożytna Polska“ panów Balińskiego i Lipińskiego, pozostawiając za sobą w niedojrzanej odległości nieforemny zarys<section end="X07" /> Świeckiego, iluż materjałami zbogaca krajoznawstwo nasze.
Tern dziełem tak skromnie zapowiedzianem, a tak wybornie dokonanem, słusznie pochlubić się może Warszawa; lecz że i my nie próżnujemy, dowodem książka, która w tej chwili leży przed nami, a którą dać chcemy poznać czytelnikom naszym.
Marszałek, to jest głowa szlachty i obywatelstwa powiatu borysowskiego, zarządu mińskiego, hrabia Eustachy Tyszkiewicz, znany nam z kilku prac o starożytnościach kraju i podróży po Szwecji, o której w Athenaeum była mowa, przedsięwziął za pomocą kilku wybranych członków ustanowionego na to komitetu, na których czele stoi hrabia Konstanty Tyszkiewicz, posiadacz szacownych zbiorów łohojskich, zająć się opisem powiatu borysowskiego, którego jest naczelnikiem. Określił się skromnie planem małym, ale postarał się zapełnić go z nadzwyczajną sumiennością i staraniem. Owoc tej pracy obywatelskiej hrabiów Tyszkiewiczów, panów Septyma Swidy, Konstantego Dulicza, Józefa Bohdanowicza, Józefa Bielickiego doktora medycyny leży przed nami. Nosi on tytuł: „Opisanie Powiatu Borysowskiego“ pod względem statystycznym, geognostycznym, historycznym, gospodarczym, przemysłowo-handlowym i lekarskim, z dodaniem wiadomości o obyczajach, śpiewach, przysłowiach i ubiorach ludu, gusłach, zabobonach i t. d. Wilno, drukiem Antoniego Marcinkowskiego, 1847, 8vo, 446, 43 i IV. str., kilka rycin i mapa powiatu borysowskiego.
Zbiór ten za wzór postawić można dla tych, którzyby coś w tym rodzaju przedsiębrać chcieli, nie pod względem układu, który za mało jest może systematyczny, ale dla jego różnostronności i wykonania pojedyńczych części opisu.
Część historyczna cała (zdaje się hrabiów Tyszkiewiczów obu), gospodarska, badania obyczajów i zwyczajów ludu, i przysłowia zebrane i ułożone najlepiej. Flora (nie wyjmując artykułu o grzybach, które koniecznie ścisłego potrzebowałyby zadeterminowania), i część lekarska, zostawiają wiele do życzenia. W ogólności jednak całość dzieła daje pojęcie jasne, dostateczne i bardzo szczegółowe tego kątka ziemi, który się borysowskim powiatem zowie. Zaiste, trudno nawet w początku zdać sobie sprawę z tego, jakim sposobem opis jednego tylko powiatu mógł tak sporą księgę utworzyć. Gdybyśmy nie mówię na tę skalę, ale na znacznie nawet mniejszą, każdy swój kąt opisać potrafili; co za piękny materjał historyczny, jakiby to był zbiór szacowny! Lecz wieluż mamy takich marszałków, jak hrabia Eustachy Tyszkiewicz, a takich obywateli, jak Konstanty i pan Swida i wszyscy ich pomocnicy? Nieskończenie mało.
Gdyby przykład powiatu borysowskiego obudził chęć szlachetną współzawodnictwa, jakżeby to jeszcze wartość jego opisu podniosło!
Lecz poprzestańmy na tym wstępie i zbliżmy się do samego dzieła, które sucha rozpoczyna statystyka sucha, bo się liczbami wyrażać musi, lecz żywa, gdy do znaczenia liczb wejrzysz! Ściśle biorąc, po wzmiance o położeniu geograficznem, geognostyczne postrzeżenia i meteorologja następowaćby powinny.
Powiat borysowski graniczy z powiatami mińskiego zarządu: cieńskim, kopyskim, mińskim, ihumeńskim; wileńskiego: wilejskim i dziśnieńskim; witebskiego: łepelskim; zawiera obszaru całego ziemi 806.157 dziesiątin; miast, wsi i osad różnych 989; domów, dworów i karczem 15.013, a w nich ludności całej męzkiei 55.256, żeńskiej 54.515 dusz.
W całej tej masie ludności, rocznie się rodzi mężczyzn 2.065, kobiet 2.242, umiera 1.329 i 1.305, zawiera małżeństw 798, rozwodów żydowskich zachodzi 10. Widzimy, że na stosunkowo mniejszą liczbę kobiet, więcej się ich przecie rodzi niż mężczyzn; ztąd wniosek łatwy, że ich też więcej umierać musi; a tego nie tylko nie okazuje tablica, ale przeciwnie. Jak to pogodzić? nie wiem, może odpływem kobiet jakim za powiatu granice, może emigracją jaką, którąby wskazać należało?
Z dołączonej skazówki wyczerpujemy także ciekawą wiadomość, iż największa liczba dzieci przypada (u ludu) na miesiąc czerwiec, najmniejsza na grudzień. Stosunek ten potwierdza wymownie nie jedno przysłowie ludu, tyczące się obfitej jesieni i głodnego przednówku.
Spis wszystkich osad, wsi, miasteczek i t. p., nie jest bez interesu, nawet dla dawnej kraju historji. Najznakomitszemi pod wszystkiemi względami, obywatelami-posiadaczami ziemi, są tu hrabiowie Tyszkiewicze, do których kilkadziesiąt wsi należy. Książę Radziwiłł, który posiada 7.183 dusz, Borysowszczyzny (pod miastem powiatowem). Lecz właściwie za gospodarzy powiatu uważać tych należy, którzy tu fabryki, szkółki, biblioteki, kierunek, że tak powiem, wszelkiego ruchu, życia i postępu w swych rękach mają. Temi są hrabiowie Tyszkiewicze.
Nie dziwujcie się czytelnicy, że wam tem hrabstwem miotamy w oczy nieustannie: czynimy to nie przez żadne pochlebstwo, bo od żadnego z Tyszkiewiczów, nic prócz życzliwości nie potrzebujemy, ale żebyśmy zawstydzili nie jedną arystokratyczną rodzinę, która sadzi, że na zbutwiałych, acz zaszczytnych starych buławach, szablach i infułach, spokojnie zasypiać może, że starając się o owce, gorzelnie, buraki i swoją kieszeń najukochańszą, do niczego więcej nie jest obowiązaną. Takich rodzin w każdym powiecie naliczym wiele, a troszczących się o dobro publiczne, o sprawę ogółu, o postęp, o oświatę, pracujących sercem całem, jak ci, których wymieniam, — nie znam wcale, lub bardzo mało.
Ale zwróćmy się do Borysowa, za daleko jesteśmy już od niego. To co w opisie o jurysdykcjach powiedziano, do każdego innego powiatu zastosować się może.
Pod względem wyznań religijnych dzieli się ludność na 53.063 greko-rossyjskiego obrządku, 49.924 rzymian-katolików, 22 ewangelików, 1.569 staro-obradzców i 6.703 żydów płci obojej.
Przed nowem rozporządzeniem o klasztorach, znajdowały się w borysowskim trzy klasztory dominikańskie, jeden bernardynów i jeden bazyljanów. W dobrach klasztornych było tylko dusz 477, lecz mienie całego duchowieństwa rzymsko-katolickiego w ogólności wynosiło 3.000 dusz przeszło. Są trzy dziekanje (dekanaty) prawosławne, a dwie rzymsko-katolickie. Kościołów katolickich 13, ruskich cerkwi parafialych 60; synagogi żadnej.
Od roku 1806 była w samym Borysowie, potem w miasteczku Chołopieniczach, szkoła powiatowa o czterech klasach, którą później zamknięto. Pozostały tylko dwie szkółki parafjalne, z których wkrótce jedna tylko się utrzymała. Tę hrabia Eustachy Tyszkiewicz ofiarą domu na jej pomieszczenie i funduszu na opłatę nauczyciela do dwu-klasowej podniósł.
Widzimy z tego, jak mało jeszcze o oświacie ludu, tym warunku jego postępu, pomyślano, i jak wiele do uczynienia pozostało. Lecz nie wszystko razem uczynić można.
Straż wojskowa, żołnierze na urlopie, kantoniści i inne osoby, pod wiedzą ministerstwa wojny zostające, nie dochodzą półtora tysiąca.
W zapasowych magazynach włościańskich liczyło się zboża: żyta czetwerti 29.905, jarzyny 17.728, w ogóle 47.633. Zapas ten w głodne lata 1844-45 zużyty został całkowicie.
Droga pocztowa, przechodząca przez powiat borysowski, dzieli się na sześć stacyj pocztowych. Most na Berezynie z groblami sążni 260 wynosi.
Głową rzek tutejszych jest Berezyna, wypływająca z północno-zachodniej strony tegoż powiatu pod Dokszycami, która wpada do Dniepru w powiecie rzeczyckim, spławna od ujścia Sierhuny. Dźwiga ona bajdaki z solą, zbożem, wódką, pieńką, wańczosem, klepką, maszty, szpyry, płyty towarne, brusy i kłody. Największa szerokość rzeki wynosi sążni 25-30, najmniejsza 15-20. Rząd zamyśla przekopać kanał do rzeki Sierhuny, dla ominięcia jezior Maniec i Pławjo, i oczyścić łoże często płytkie i zamulane samej Berezyny.
Oprócz Berezyny zasługują na wzmiankę: kanał sierhuczewski w roku 1803 wykopany z 12 śluzami; rzeki: Dźwinosa wpadająca do Wilji; Wilja biorąca początek w powiecie tutejszym w Milczu; Hajna uchodząca do Berezyny i Jessa do Ułły, przez którą łączy się z Dźwiną. Oprócz tych mniejsze rzeczki: Plissa, Seha, Bóbr, Bresiata, Rawa, Usiaża, Cna wiosną dozwalające spławiać drzewo. Dwanaście jezior i kilkadziesiąt wielkich strumieni (rzeczułek) dopełniają tego obrazu wodnych komunikacyj powiatu. Z jezior najznakomitszem jest zwane Pelik (Peleg u Buffona), którego wody rozpływają się w dwie przeciwne strony do Bałtyckiego i Czarnego morza.
Jarmarki drobne w miasteczkach: Chołopieniczach, Łohojsku, Ziembinie, ledwie zasługują na wspomnienie, i tu nawet nie miejsce mówić o nich.
Cały przychód z powiatu borysowskiego wynosi rządowi 162.745 rubli srebrem, a utrzymanie duchowieństwa, pensje urzędników i t. p., rozchody wynoszą 33.379 rubli srebrem.
Takim rysem statystycznym szczegółowym rozpoczyna się opisanie, a po nim następują wiadomości historyczne o mieście i powiecie, część książki bez ochyby najbardziej zajmująca i najlepiej wypracowana.
Borysów leży na lewym brzegu Berezyny, przy ujściu do niej Sehy, na pochyłej płaszczyźnie, gruntach piasczystych i błotnistych. Od północy osłania miasto góra, od wschodu blizkie lasy, od południa tylko odkryte. Pozór jego tak opisują wydawcy.
Przybywający spostrzega przed sobą gęsto ściśnięte, czarne, drewniane, kominami tylko i kościołem murowanym bielejące, nie wielkie miasteczko. Pod nogami widać przystań handlową, zabudowaną wzdłuż nad prawym brzegiem rzeki, zapełnionej najczęściej bajdakami, bielejącemi od rozpiętych żagli.
Mnóstwo ludzi wynoszących ze statków towary, liczne furmanki dla kupna produktów przybyłe i jakby obozem w oddzielnych gromadach rozłożone, ożywiony ruch w tem miejscu przedstawiają. Wspaniały most, na 2.000 arszynów długi, przystań z miastem łączący. Po za miastem widać wyniosły grzbiet wzgórza, obszerną zakończony płaszczyzną, która w uprawną rolę jest zamieniona. Na lewo pośród piasków mogilnik żydowski i gęstym sosnowym lasem zarosły; naprawo obszerne sianożęci i wypasów przestrzeń, którą Berezyna dwoma krętemi korytami przerzyna; cały zaś ten widok otacza w dali ciemny pas sosnowych lasów w które powiat obfituje.
Klimat miejscowy wcale się łagodnością nie odznacza, w czerwcu stanowczo dopiero zaczyna się ciepło, zima trwa do połowy marca, mrozy tu dochodzą do 25 stopni R. Sady z powodu przymrozków wiosennych, rzadko owocem obdarzają. Autor utrzymuje, że nie będąc przyjemnym wcale, klimat jest wszakże bardzo zdrowy.
Herb miejski nadany w roku 17U2 wyobraża w białem polu bramę z dwiema wieżami, między niemi św. Piotr z kluczami.
Latopisy litewscy przyznają założenie Borysowa Borysowi Ginwiłłowiczowi w drugiej połowie XII wieku, ale pewniej daleko, jeśli nie zakład osady nierównie dawniejszej, to zamczysko należy się księciu Borysowi Wszewołodowiczowi około roku 1102. Pamiątką tych starych lat jest kamień w rzece Dżwinie leżący o milę od Dzisny i inny między Kochanowem a Urszą. Ostatni ustawiony był w kształcie druidyckich dolmeaów na czterech nogach kamiennych. Stryjkowski cytując pierwszy, wyczytał na nim czego nie ma, to jest: Grinwiłłowicza.
W roku 1127 zdobywa szturmem Borysów Wszewołod Olgowicz; wspomnienia historyczne od tej epoki aż do XIV. wieku milczą. Małe znaczenie grodu i miasteczka dośc tłumaczy ten brak wzmianki o nich. W XIV. (ku końcowi) i XV. wieku kilkakrotne pochody Witolda na Orszę, Witebsk, Smoleńsk i Psków, zostawiły po sobie dotąd niezatarte drogi.
Siady tych Witowych dróg (w podaniach tutejszych Witold się Witem nazywa) są dosyć liczne. Stare gościńce, pola, studnie, noszą dziś jeszcze imię bohatera, po którym piętna stóp i podania dotąd pozostały. Jedna ludu powieść wspomina o trzebionych drogach, o zarzucanych przezeń błotach, o wznoszonych mostach, W Masałajach Witowa studnia dla niego w jednym z pochodów wykopaną być miała.
O Świdrygielle zapisały dzieje, ale lud nic nie zapamiętał; chociaż tu pochwycił księcia Michała Olszańskiego, którego kazał w Dźwinie utopić, odsyłając do Witebska.
W wojnach Aleksandra z teściem Janem Bazylewiczem w roku 1500, Zygmunta I. z Bazylim Iwanowiczem, kraj tutejszy był także teatrem ruchów wojennych; w Borysowie Zygmunt Stary posła od Ojca świętego Leona X. przyjmował; a nareszcie choć w małych potyczkach z siłami W. E. Moskiewskiego, zmusił je do cofnięcia się od Berezyny ku Dnieprowi. Tu gońce Michała Glińskiego, dwa razy zdrajcy, przynieśli królowi ofiary żalu, czy zemsty? Bóg tylko sądzić może.
Pobytu Zygmunta I., który tu odebrał wieść zwycięztwa odniesionego pod Kropiwną, nie ma śladu w Borysowie; i słusznie się dziwi temu autor. Lecz czas niemógł-że go zniszczyć?
Za Zygmunta Augusta nic się tu ważniejszego nie przytrafiło.
Stefan Batory dopiero, po Witoldzie następcą, (bo lud dobrze bohaterów odróżnić i pamiętać o nich umie), dotąd w ustach gminu tutejszego pozostał. Liczne powieści przejście jego tutaj opowiadają z poetycznemi szczegóły. W miejscu zwanem Stanicą Królewską lub Stań-Królem, szlachcic pokrzywdzony od wojska, zatrzymał go temi słowy.
Odpowiedź królewska na prośbę uciśnionego, któren się domagał wynagrodzenia z ziemi starościńskiej, Bierz i Milcz, dać miało początek osadzie zwanej Milcz lub Milcze. Są tu drogi Batorowskie, karczma u przewozu przez Berezynę Baturyną zwana; Biała-Łuża, której zalane wodą piaski, wysypaniu dla bohatera uczynionemu przypisują; a wreszcie niedaleko Stań-Króla, ciekawy Kamień Królewski. Na nim niezgrabnie wyciosany rycerz z mieczem i tarczą, nad głową wielka korona i głoski u spodu R. S. B. (Rex Stephanus Bath.), dwa kola poniżej wyryte jedno w drugiem, dały powód do mniemań, że tu król obiadował (mają oznaczać talerze).
Gmin, który pomni dobrze Batorego, nie zna całkiem Zygmunta III., który tu był przecież, idąc do Orszy. Gwagnin opisuje ówczesny zamek borysowski z basztami i parkanami, dosyć obronny, między parkanami ziemią i kamieniami umocniony.
Szkoda, że dawniejszego opisu borysowskiego grodu, nie zostawił nam w relacji dwojakiej podróży baron Herberstein, któren dwakroć przejeżdżając tędy, zapisał ledwie miejsca nazwisko, brak dróg dobrych w kraju pustym i oddalenie od Orszy.
Zamek też nigdy nie musiał być obwarowanym ze szczególnem staraniem, choć wielce na to zasługiwał położeniem swojem. Była to zawsze drewniana, długa budowa, na wyspie, z jedną drewnianą także bramą. Dziś i to zniszczało, lub całkiem zmieniło nazwę i przeznaczenie; na tem miejscu stoją koszary i karczma zajezdna.
Umieszczone tu przez autora myśli i badania o handlu, ze szczególną troskliwością są opracowane i na szerszy rozmiar daleko, niżeli borysowskiego powiatu opis wymagał. Ale inaczej, cóżby się powiedzieć dało? jak się wytłumaczyć było można?
Obszernie tu mamy o projekcie połączenia dwóch mórz za Zygmunta III. powziętym, przez Berezynę z Wilją, i projekcie, któren na papierze pozostał aż do 1806 roku, a raczej do 1799, w którym kanał berezyński kopać rozpoczęto.
W roku 1655 szturmem zdobyty Borysów przez wojska cara Aleksego; Stefan Czarniecki nadaremnie w roku 1660 trzymał go w oblężeniu, od którego odstąpić musiał.
Spotykamy wreszcie, po Witoldzie i Batorym, Karola XII. u Berezyny, przepowiadającego może nowy i straszniejszy nad wszystkie boje, który historję tego kątka ziemi miał wsławić. We wsi Uchołoda są ślady przejścia Szwedów Karola XII. w mogiłach i długiej grobli, „królewską“ zwanej.
Miasto Borysów należące od najdawniejszych czasów do starostwa, po drugim podziale oddzielone od niego zostało przez cesarza Pawła; starostwo nadane zaś książętom Radziwiłłom.
Nadania miejscowe nie sięgają bardzo odległych czasów (znać dawniejsze zaginęły), gdyż najpierwsze z czasów Zygmunta Augusta (1563 roku). Ważnym jest akt renovationis z roku 1792 dnia 15. czerwca. Pomimo tych przywilejów, które nie potrafiły zapobiedz przywłaszczaniu sobie władzy nad nim starostw, Borysów swobodniej rządzić się poczyna w roku 1798.
Pojąć łatwo, że miasto narażone położeniem swem na wojny i napady, akt starych mieć nie może. Najstarsze poczynają się w drugiej połowie XVII wieku.
Sięgając XII. wieku, nie ma przecie pamiątek dawnych, ani budowli; podania są tu jedynemi skarbami przeszłości. Kościół miejscowy, jak dziś jest, przeszłego nawet wieku nie dochodzi.
Przychodzim do chwili, która najżywiej dla strony tutejszej jest pamiętną, która zatarła krwawym blaskiem swoim wszystko, co tu wprzód jaśniało — do odwrotu Napoleona w roku 1812 i bitwy nad Berezyną. Opisana ona szczegółowie, żywo i malowniczo w dziele naszem i do niego odsyłamy czytelników. Ten ustęp najwięcej zajmujący, wybornie wypracowany, nic nie zostawia do życzenia. Nawet podania, nawet powieści ludu, dodają mu barwy i świeżości. Gdzież nie wzrośnie podanie, gdzie baśń się nie wciska?!
Czytając wypisane przez hrabiego Tyszkiewicza, przytomni niejako jesteśmy procesowi tworzenia się ludowych tradycyj i zdumiewamy się nad siłą, z jaką rosną i przeszłość malują. Wiele w tej sile fantazji, mniej prawdy niestety!
Nic nie powiemy o skarbach Francuzów, których tu opowiadają takie mnóstwo, ale musiemy wspomnieć, że wójt wsi Sciudzionki „pokazuje miejsce, gdzie król pruski był ubity; opowiada, jak później, niedawnemi czasy ukazywał się Turek i t. p.“
Nie prędko po klęsce doznanej w roku 1812, miasto Borysów do porządku przychodzić zaczęło, zniszczone musiało się odbudowywać, a przez jakiś czas, nawet jurysdykcje w lichych mieściły się domkach, szkoły całkiem wyniosły się do Chołopiewicz.
Borysów w roku 1680 miał rynek z komorami, cerkiew św. Spasa, domów 382; dziś połączony wspaniałym mostem z prawym brzegiem Berezyny, ma dwie cerkwie drewniane, kościół murowany jeden, dwie bożnice żydowskie, dwa młyny, 609 z górą domów, a w nich 5.917 mieszkańców. Kupców chrześcjan 8, żydów 44, mieszczan 420, żydów 1566, hrażdan (obywateli miejskich) 80. Na kwadratowym rynku miasta stoi w pośrodku cerkiew prawosławna, w 1834 roku wzniesiona. Ulic i uliczek około 20, w części tylko brukowanych. Na miejscu dawnego zamku, na wyspie, stoi ostróg.
W okolicy zwraca uwagę wojenna słoboda żołnierzy inwalidów.
Dochody miasta nie przechodzą 1790 rubli, rozchód wynosi 1660 rubli. Mieszczanie trudnią się uprawą roli, wszyscy prawie mają ogrody i pola; wstęp do lasów, dawniej od starostw dozwalany, dziś kupnem drzewa zastąpiony.
Oprócz szpitala kościelnego, żadnego innego nie ma dobroczynnego zakładu, żadnej też fabryki; spław na Berezynie wszystkich zajmuje.
Handel tutejszy dosyć jest czynny. Berezyna na Dniepr niesie drzewo, smołę aż do morza Czarnego przeznaczone; nawzajem od Krzemieńczuka przychodzi tu sól, w mniej urodzajne lata zboże, krupy. Nieco trudniejszy jest spław drzewa do Bałtyckiego morza, przeciw wodzie do jeziora Pelik, na śluzy lepelskie, jezioro, przekopem od Ulanki, Ulanką na Dźwinę. Śluzy i porohy Dźwiny, a mianowicie długość tej drogi, trudną ją i mniej powabną czynią. Lecz wkrótce może połączenie Dźwiny z Berezyną prostsze i łatwiejsze, i w tej stronie ożywi handel.
W roku zwyczajnie urodzajnym przychodzi tu z Małorossji na 250.000 rubli srebrnych towaru, w tej sumie samej soli za 230.000 rubli srebrnych.
Handel drzewny tutejszy roczny nie przechodzi 195.000 rubli srebrem.
„Widok powierzchowny miasta Borysowa — pisze autor, którego tu wyrazy przywiedziemy w całości — jest tenże sam, co i wszystkich innych, małych litewskich miasteczek. Prócz obywatela za interesem przybyłego, albo urzędnika docześnie zamieszkałego, liche i brudne żydowstwo wszystkie celniejsze domy, place i ulice miasta zalega i cały przemysł trzyma w swych rękach; mało znaczący handel przewozowy, towar łokciowy, produkta konsumcyjne, gorące napoje, rzemiosła wszelkiego rodzaju, wszystko jest w rękach żydów. Mieszczanin w długiej szarej kapocie, z czapką barankiem obłożoną, czego tylko potrzebuje, z rąk żyda nabywać musi; nie ma bowiem dosyć siły w sobie, a wszystkim im w ogóle brak potrzebnej jedności i umiejętności, ażeby gałąź przemysłu handlowego z rąk żydowskich wytrącić i sami utrzymać mogli. Mieszczanie borysowscy najwięcej rolą się zajmują. Niektórzy z nich są kowale, szewcy, a najczęściej umiejętni i wyborni rybacy. Latem zwykle nabiera Borysów więcej życia; włościanie małorosyjscy, flisy z bajdaków, pospólstwo z stron różnych, płytnicy naprzemian przybywający, widzieć się dają na ulicach, lub po małych kramikach, gdzie drobne i skromne potrzeby swe opatrują. Często spostrzedz można kilku takich ludzi, a pośród nich żyda, wymownie ich odurzyć usiłującego, za temi innych żydów trzymających ich na oku, aby gdy się pierwszemu nie uda, ponowioną natarczywością i wybiegami, drobiazgową korzyść z nich wyciągnęli. Często się zdarza, że za przybyłym, przyzwoicie odzianym obywatelem, dwóch lub więcej żydów w tropy goni; oglądając go, mierząc dokoła okiem, czynią między sobą narady, uwagi i spostrzeżenia; są to miasteczkowi krawcy, którzy na plecach przybyłego pana odbywają swojej profesji naukę; dochodzą kroju jego sukni i wzór z niej zdejmują, aby, jeśli któremu z nich dla kogo z okolicy odzienie zrobić wypadnie, mógł go zapewnić, że modny frak lub surdut uszyje. Osoby takie i tym podobne widoki, stanowią znamię i rys wydatny miasta Borysowa; wszędzie żydzi, wszędzie pospólstwo.“
Ale z różnorodnego pospólstwa tego, liczby zajmujących utworzył obrazków badacz obyczajów gminu! He ich jeszcze żyd dostarczyć może, choć go już tak na wszystkie strony obracano.
Dwa tylko jarmarki ma Borysów: na Nowy Rok i w dziesiątą niedzielę po Wielkiej nocy; oba mało znaczące.
Włościanie tutejsi — powiada dalej autor — są urody nieprzerosłej, ani zbyt mali, postawy ciała foremnej, zdrowi, do pracy leniwi, o zachowanie swej własności niedbali, w naruszeniu cudzej nieskrupulatni. Wpływ przemożny żydów, szeroko dotąd pośród wiosek obywatelskich rozpostarty, zdaje się być główną tego przyczyną.
Dodajmy, że nie mniejszą przyczyną złego, jeśli jest, są zawsze sami właściciele ziemi. Jak za dzieci złe zawsze odpowiada ojciec, tak za włościan właściciel ziemi. Do niego należy poprawa ich moralna, dobry byt, wszystko; gdyby chciał, może ich niedolę osłodzić, odwieczną niewiadomość oświecić, zepsucie położenia ich skutek, wstrzymać i uleczyć. Żydzi są tu tylko, jak wszędzie, czynnymi współpracownikami dziedziców. Złe, jakie widzimy w najniższych społeczności klasach, ani nas zadziwiać ani zrażać nie powinno. Jakież to wychowanie tych ludzi, jakie staranie o moralne (o umysłowem i mówić nie można) udoskonalenie? gdzie piecza o te dzieci, które jak wołu wprawiają do pracy, nie dając im ani czasu, ani chęci wzniesienia oczu nad czarną ziemię i zadymioną chatę? Możemyż wymagać po nich cnót, których nie szczepim
Nie obwiniajmy, bo wina jeśli nie na nas, cośmy wszystkiego w chwili uczynić nie mogli, to na dziadów i pradziadów naszych spadnie. Pod względem dobrego bytu wprawdzie wieśniak naszego kraju daleko stoi wyżej od biednego proletarjusza Irlandji i Francji nawet, wyżej też od niego stoi moralnie; umysłowie tylko nikt już od niego niżej stanąć nie może. Jegoż w tem wina? Lud, któren obwiniamy, jest przecie stokroć cnotliwszy od nas samych, jeśli weźmiemy w rachunek, że go nikt tej cnoty nie uczy, nikt nie wpaja, choć od niego wymagamy jej przecie.
Lud powiatu borysowskiego, wedle sposobu życia, dzieli autor na mieszkańców leśnej części i polistej: „Mieszkańcy strony południowej i zachodniej, lasami zarosłej, mającej spławne rzeki, do ciągania towarnego lasu zimą, do spławiania go latem nawykli; z tej pracy, nie wychodząc daleko od domów, otrzymują w znacznej części swoje zarobki. Każdy z porządnych włościan bywa tu zwykle opatrzony w niemałą liczbę zdrowych i dobrze utrzymanych koni, w znaczne trzody bydła, które po lasach się pasą. Domy mieszkalne i zabudowania gospodarskie niemal u wszystkich włościan zwykle brudno są utrzymane; dachy na nich porujnowane, pogniłe; parkany co jesień rozebrane i spalone, bo na postawienie nowych, drzewo ich nie wiele pracy, a nic zgoła pieniędzy nie kosztuje; każdy z nich najdalej o kilkaset kroków od lasu mieszka, a wspólnictwo własności leśnej do dziś dnia tak jest tu w używaniu, że włościanin w lesie obywatelskim bez żadnej uwagi na jego własność rąbie, psuje, co chce i gdzie mu się podoba, nie szukając na to żadnego pozwolenia; nakoniec przedaje na swój dochód drzewo, węgiel, smołę w przekonaniu, że to najprawniej czyni.“
Któż temu winien? jeśli nie właściciele, którzy nie starają się w lasach zaprowadzić porządku, choćby to może po wiekowym nałogu z trudnością przyszło? Chcemyż żeby włościanie szanowali, czego my nie szanujemy i o co niedbamy?
Idźmy dalej:
To wspólnictwo i łatwość otrzymania w potrzebie drzewa, może być główniejszą przyczyną, że się z tak łatwego nabycia własności leśnej, w włościanach naszych nie wyrobiło uczucie potrzeby zachowania czystości, porządku i oszczędności w zabudowaniach. To niedbanie o budowle i własne mieszkania, stawia nieoswojonemu i niedoświadczonemu oku przejeżdżającego obraz nędzy kraju większej, niż ona jest w rzeczy samej. Gospodarstwo rolne u mieszkańców tej strony dosyć jest niedołężne i ograniczone; pola niewiele mają, sieją zawsze tyle, ile do wyżywienia siebie i swych domowników potrzebują; myśl zapasu rzadko im do głowy przychodzi; handlu ziarnem zgoła nie prowadzą. Znają się na rybołówstwie i myśliwstwie, mając nie małą liczbę barci i ułów po lasach. Włościanie leśni, okrążeni takiemi bogactwami przyrodzenia, nie lękają się niedostatku, bo choć przypadkiem zima wcześniej się zacznie, a wody przed czasem opadną, lub na polu nieobfity urodzaj, skóra dzikiego zwierza, sztuka zwierzyny ustrzelona, lub pracowita pszczoła, dochód mu przyniesie, a ludzie handlujący, Berezyną chleba dostarczą. Ubiór tych włościan jest wcale skromny: mężczyzna nosi zwyczajnie siermięgę (kapotę) szarą lub ciemnej barwy z maleńką zamiast kołnierza wypustką, z sukna bardzo mocnego i trwałego prostej wełny, tkanego sposobem właściwym naszym wieśniakom we trzy nitki; czasem bywa biaława, krój ma w sobie właściwy, zawsze jednostajny u mężczyzn i kobiet, nie szeroka, poła na połę daleko nie zachodzi, za kolana rzadko przedłuża się, u kobiet stóp sięga, równie latem jak zimą do użycia służy; póki nowa, zowie się świtą. Drugą odzieżą jest także kapota z płótna grubego, takiegoż jak poprzedzająca kroju, zwana nasuw, i kładzie się czyli nasuwa na wierzch siermięgi, podczas deszczu jesienią lub śniegów zimową porą. Kożuch podobnegoż kroju, bardzo częstego jest użycia, jesienią, zimą, a przy ostrzejszych zmianach powietrza i latem ciągle noszony; w mrozy kładzie się na kożuch siermięgę i nasuw.
Do podwiązania się służy dziaha, to jest: pas zazwyczaj rzemienny z klamrą do zapinania, przy którym wisi rzemienna kaleta, a w niej nóż i krzesiwo z hubką.
Spodnie latem z płótna, zimą sukienne, na uczkurni, to jest: postronkiem, ściągające się. Na nogach rzadko buty skórzane, zwyczajnie łapcie, rodzaj obuwia w kształcie trzewika, z łyka lipowego, wiązowego, a w niedostatku i łozowego uplecione, które czarnym rzemieniem lub postronkiem, na oburucz (czyli z obojej strony) okręcając nogi, od stóp do kolan, dobrze płótnem obwinięte, przywiązują. Czapka zimą z siwych lub czarnych prostych owiec, zwyczajniej z prostego sukna, baranem podbita, z długiemi uszami, latem okrągława w rodzaju kołpaka, z takiegoż sukna, a czasem kolorowa z cieńszego. Jak zimą tak latem szyja naga, koszula spięta błyszczącą spinką piersi okrywa. Kobiety, równie jak mężczyzni, używają siermięgi, nasuwu i kożucha, ale bez pasa, częściej trzewika niż łapci, latem pospolicie boso.
Mężatka od dziewczyny strojem głowy różni się; pierwsza obwija głowę płótnem białem namiotką zwanem, którem otulając opięto podbródek, część policzków i uszy, daje nad czołem wystawę, a z tyłu popuszcza dwa kłapcie; u młodych wierzch zdobi ogrodowy kwiatek; druga nigdy nie nosi namiotki, pospolicie zawiązuje chustkę, przypina kwiatek, lub jeśli mieć może, koniec pawiego pióra, z pod której puszczone są na ramiona dwa długie sploty włosów, wstążką lub kwiatem zakończone, młodsze nie noszą nawet chustki, mają gładko uczesaną głowę, z dwoma splotami włosów. Sznurówka, cały stan okrywająca, zawsze kolorowa, dziewkom właściwa; andarak czyli spódnica, dokoła otulająca, sznurkiem ściągnięta, częściej kolorowa niż płócienna, na tej płócienny fartuszek, na szyi mnóstwo paciorków; kolców u uszu nigdy prawie. Młode mężatki i dziewczęta, całe w bieli, idąc do dworu na robotę, osobliwie czasu żniwa, sztywnie i jak najczyściej ubierają się.“
Mieszkańcy zachodnio-północnej części powiatu polistej, z okolicy Dokszyc, zupełnie się od poprzedzających różnią ubiorem. Odzież, świta sukienna po kolana, bronzowego koloru, na niej biały nasuw płócienny, opasany rzemiennym pasem; łapcie w kształcie trzewika plecione, do kolana aż opasujące nogę rzemieniem, lub powrozem. Szyja naga, koszula spięta spinką. Kobiety noszą namiotki staranniej obwiązane, świty bronzowe, andarak kolorowy, trzewiki lub łapcie. Dziewki chodzą w bieli cale. Mieszkańcy pól cały dochód mają z roli, przewozu i zarobkowania za domem. „Domowstwa ich, — pisze autor, — są zwykle czysto, dobrze i ochędożnie utrzymane; ogrodzenia wszędzie całe, zapasy drzewa opałowego porządnie ułożone, rozsądnie i w miarę potrzeby używane; narzędzia rolnicze i wozy starannie zachowane, zatem długotrwałe, bo nabycie drzewa nie mało ich kosztuje.“
Utyskuje autor na brak podań; przecież gdzie się dochowały ślady Witowych pochodów, Batorowych stannic i szwedzkie mogiły na niedostatek ich zbytecznie uskarżać się nie można. Być bardzo może, że w przyszłości wszystko to zatrze pobojowisko pod Sciudzionką, które dziś już sprowadza tylu ciekawych ku sobie.
Miasteczka powiatu borysowskiego, nie odznaczają się niczem takiem, czemby na siebie szczególną uwagę zwrócić mogły. Jest ich tu siedm, których dzieje szczegółowe poprzedza rys ogólny historji miasteczek w prowincjach naszych, pracowicie wykończony.
Ze wszystkich zastanawia najwięcej miasteczko Łobojsk, którego tu dzieje opowiedziane są wybornie, i istotnie ciekawe. Osada ta sięga odległej starożytności, bo już w połowie XII. wieku wspomnienie o niej w Ipatjewskiej kronice. W rodzinie Tyszkiewiczów zostaje od trzynastu pokoleń. Ślady tu pieczołowitości o nie dziedziców, więcej niż gdzieindziej widzieć się dają. Łohojsk, sam tylko w powiecie borysowskim, ma fabryki: tkanin lniano-bawełnianych (założoną przez dziedzica w r. 1837) i odlewów żelaznych. Ma bank pożyczki dla mieszkańców, których dobry byt najwymowniej dowodzi, że starania zawsze wieńczy skutek, byleby te wytrwale myślą pewną kierowane były.
Zakład tutejszy tkanin lniano-bawełnianych ma 50 warsztatów, na których na rok wyrabia się od 800 do 900.000 arszynów; z obrotem kapitału od 20 do 25.000 rubli srebrem. Przędza lniana kupuje się w kraju, bawełna przychodzi z manchesterskich przędzalni.
Nie będziemy się tu rozciągali nad historją cerkwi i kościołów, których liczbę wyżej wypisaliśmy, i powiemy tylko w ogólności, że starych tego rodzaju gmachów nie ma wcale. Fundacje są dawne, ale budowy nie sięgają czasów, którychby pamiątką będąc, zastanawiały nas pod względem sztuki, lub tradycyjnej normy budownictwa. Opisawszy cerkwie i kościoły z ich aktami, o założeniu poświadczającemi, wspomniawszy o zakonach, przystępują wydawcy, do rysu geognostycznego powiatu, krótko bardzo skreślonego, ale dostatecznego dla ziemi, która nie zdaje się nic szczególnie zastanawiającego w łonie swem ukrywać.
Następuję obszerny artykuł o gospodarstwie ziemiańskiem, ze wszech miar ciekawy i zajmujący, tem właśnie może, iż autor wszystko spisał, aż do najznajomszych nam i pospolitych czynności, któreby innemu mniej bacznemu oku łatwo wymknąć się mogły, a przecież do obrazu całości należą. Opisy nawet narzędzi rolniczych, które wkrótce znikną z udoskonaleniem niezbędnem rolnictwa, do jakiego idziemy, nazwania i t. p., będą dla przyszłości jedynem źródłem, z którego ucząc się dziwić będzie, jakeśmy spali długo.
W dziewiętnastym wieku, użycie smyka np. (brony z kłód jodłowych zupełnie pierwiastkowej) ledwie do uwierzenia!
Obszerna ta rozprawa bezsprzecznie do najlepszych w dziele tem należy, a nawet można powiedzieć, jest najdobitniejszym obrazem stanu gospodarstwa, nie w jednym tylko borysowskim powiecie, skreślonym ze znajomością rzeczy prawdziwą, z cierpliwością i zamiłowaniem dokładności chwalebnem. Może ona służyć za wzór do rysów gospodarstwa w innych prowincjach, któreby na udoskonalenie jego wpłynąć mogły, wskazując jak nisko stoimy w tym względzie. Nie wszystko zapewne odrzucać potrzeba, co wiekowe doświadczenie nam dało: lecz wszystko prawie udoskonalenia wymaga na tle naszem, naszego; ale potrzebujemy i tu postępu.
Mamy tu wiadomości o ogrodach także, o lasach, o handlu drzewem, miarach, wagach i t. p. Wracamy jeszcze raz do wieśniaka, o którym mówiąc, autorowie odzywają się z tem samem zdaniem, jakie nieco wyżej zbijaliśmy. Nie będziemy powtarzali swoich protestacyj, lecz przekonani jesteśmy, że głębsze wniknienie w stan ludu zmieni wyobrażenia piszących. Wiele jest złego, ale gdzie nikt nie piele, chwast rośnie swobodnie.
Utyskiwania na pijaństwo słuszne, ale i tu kto mu winien? Jeśli żyd, czemu go nie wypędzim?? Wszak żyda trzymać nikt nie zmusza? i borysowski powiat pochlubić się może, razem z Zarządem Mińskim, że pierwsi w r. 1841 prosili o wygnanie żydów z karczem. Po żydach w spadku pozostałe pijaństwo, ze zmniejszeniem gorzelni, z pilnem okiem na szynki, a najbardziej z moralnem podniesieniem ludu ustać musi.
Z całego rysu gospodarskiego wnosząc i opierając się na wniosku autora, widzimy że borysowski powiat wcale do urodzajnych okolic należeć nie może. W siedmiu latach jeden wielki urodzaj, jeden nieurodzaj, jeden rok średni, dwa nieco lepsze, dwa nieco lichsze od średniego oto obraz cały. W ogólności więc, niewdzięczną jest dosyć rola, lecz czy takąby pozostała przy staraniach umiejętnie skierowanych na ulepszenie jej? Wątpimy bardzo.
W leśnej części powiatu myśliwstwo, jeśli nie gałąź przemysłu, to pewien dochód dla wieśniaka i zabawę dziedziców stanowi: słusznie mu należał rys szczegółowy także. Tu jeszcze polowanie na niedźwiedzie, na dziki, łosie, sarny (rzadkie), wilki, rysie, kuny, wydry, borsuki, obfitym często wywdzięcza się plonem; a rybołówstwo zajmuje wszystkich, w pobliżu jezior i rzek zamieszkałych. Sum, jaki się tu poławia, waży czasem 120 funtów.
Z chorób endemicznych tylko kołtun, o którym już tyła pisano, może się słusznie nazwać tem imieniem: inne właściwie nie są niemi. Febrę przepuszczającą, skrofuły, i t. p. winni mieszkańcy nie tak klimatowi i ziemi, jak sposobowi życia i niedostatkowi, częstokroć do użycia pokarmów niezdrowych zmuszającemu. Artykuł o chorobach nic zastanawiającego nie zawiera: a spis roślin, wedle wszelkiego podobieństwa, musi tylko znaczniejsze obejmować. Trochę obfitszy jest artykuł o grzybach, i nie braknie mu nic, krom naukowych nazwisk, pod któremi są znane; a bez nich, z powodu różnego przezywania w różnych okolicach, nic się tu, oprócz o najznajomszych nauczyć nie można.
Zbiory naukowe Borysowa ograniczają się kilku prywatnemi, z których najznaczniejszy jest Łohojski.
W Mściżu u p. J, Slizienia, zbiór roślin i szklarnie, biblijoteka do 7000 dzieł dochodząca, zbiór medalów i monet (2000), zaszczyt przynoszą zacnemu posiadaczowi. Zamiłowanie w nauce, w naukowych skarbach, które ją dotykalnie przedstawiają, w utworach sztuki, i oto dziś cecha, która jedynie od gminu odróżnia. Ci co bez książki, bez myśli, bez celu żyć mogą, to gmin prawdziwy, to tłum; każdy w miarę swej możności, przy dzisiejszej taniości rzeczy, podsycających i kształcących umysłowy żywot, zdobyć się na nie może. Gdybyśmy mniej kart, mniej butelek, mniej stemplowego papieru na procesa niepotrzebne kupowali, mielibyśmy wszyscy więcej pokarmu dla ducha, i więcej wartości w oczach własnych.
Jedyne zasoby powiatu borysowskiego znajdują się w Mściżu i Łohojsku.
W Łohojsku biblioteka, kilka tysięcy dzieł licząca, zbiór aktów, dyplomatów, autografów, medalów i monet (1140). Starożytności różnych, jako: krzyż kościelny z czasów Zygmunta I., dwa pałasze z popiersiem Batorego, chorągiew szwedzka zdobyta przez Stefana Czarnieckiego, pałasz Piotra W., laski, karabele, buzdygany, buławy, broń, zbroje, i t. p., godne są widzenia. Oprócz tego, rzeźby i odlewy różne, a jak dla nas najciekawsze roboty p. Rafała Slizienia, którego talent tak głośny, a tak mało komu bliżej znany, i 220 blach, rytowanych przez krajowych sztycharzy (zbiór jedyny w swoim rodzaju), powiększają tutejsze skarby. W zbiorze rycin i rysunków, spotykamy roboty: Czechowicza, Smuglewicza, Damela, Rustema, Orłowskiego i wielu innych; z obcych: Canalettego, Dominiquina, Wouwermana, Sotimeny, Callota i t. d.
Są tu jeszcze etruski i naczynia z Herkulanum i Pompei. Jeśli dodamy, że hrabia Tyszkiewicz, posiadacz tych szacownych zbiorów, spieszy niemi wspomagać każdego z piszących, że chętnie dzieli się tem, co zebrał i na korzyść ogólną rad obrócić, co mu dały zamiłowanie rzeczy krajowych, sztuki i nauki, i usilna praca, dopełniał najlepiej tego rysu. Cześć niech będzie ludziom takim.
Właśnie też, o czci mówiąc, natrafiamy na sławnych ludzi borysowskiego powiatu, o których osobną znajdujemy wiadomość. Pochlubić się godzi, by zachęcić tych którym jeszcze lub stara sława, lub walka choć bez sławy a z pożytkiem, zasmakować może. Nie jeden sił nabierze do pracy, gdy ją ocenioną i uczczoną, choć późno zobaczy. Najsławniejsi Borysowianie są: ś. p. Feliks Żukowski, profesor b. uniwersytetu wileńskiego, rodem z parafii mściżskiej, z ubogich bardzo rodziców (ur. 1782 d. 25 maja, umarł 1834, d. 9. lutego) filolog i badać i starożytności; i zmarły także, profesor Ignacy Szydłowski, urodzony w Hajnie. O obydwóch wiadomość zajmującą dają wydawcy; może też drugiego z nich, jako ziomka, zbyt wysoko oszacowali. Nie jest Szydłowski bez zasług, i gdyby tylko jako wydawca wizerunków stawał przed nami, jużby mu odmówić ich nie można; ale jako poeta, jako krytyk, jako pisarz wreszcie, nie odznacza się ani talentem wyższym, ani żadną wybitną dążnością, któraby myśl czynną, żywą w nim okazywała. Gdyby ten dowcip, którym w rozmowach, w nieznanych artykulikach, w szyderskich ucinkach, szafował, użył był inaczej, możeby on cechę wybitną jego fizjonomji literackiej stanowił. Wdzięczni jesteśmy wydawcom za spis artykułów Szydłowskiego, artykułów drukowanych różnocześnie, któren będzie wskazówką dla przyszłego bijografa.
Przychodzim wreszcie do monografii ludu, zbioru pieśni jego, i opisu weselnych obrzędów, któren nowym jest materjałem do historji klasy tej, przechowującej w sobie odległych wieków jeszcze pojęcia, podania i symbole. Ileż to, dziś bez znaczenia dla nas pozostałych ceremonij, głębokie niegdyś miało znaczenie, którego sam lud już nie wie, powtarzając bez myśli, co z myślą czynili dziadowie.
Tłómaczenia pieśni Szydłowskiego nie zasługiwały na przedruk nowy: starając się o wdzięk jakiś pieszczony, tłómacz zatarł właściwy im charakter. Nie chcemy bez dowodu zarzutu tego czynić, oto jeden. Pieśń ludu mówi:

Nie siadzi Tacianka bokam,
Heta tobi nie z narokam;
Siadzi sabie praściusieńka,
Budzie tabie milusieńka.

Tłómacz zaś:

Nie patrz Tacianko na stronę,
Nie są to żarty zmyślone; (??)
Siądź prosto, podnieś oczęta,
Zajmie je luba ponęta. (?!!)

Lecz mając w artykule p. E. M. pieśni ludu oryginalne co ważniejsza, możemy opis wesela przez Szydłowskiego opuścić.
Uroczystości te obchodzone przez lud, jak pieśni, zbliżają się wiele do innych u ludu litewskiego i ruskiego postrzeganych; z tą tylko różnicą, że w borysowskiem wpływ starej litewszczyzny jest bardzo widoczny i pierwszy raz w zbiorze tym na jaw wychodzi. Dotąd mówiono tylko o wpływie Rusi na Litwę, lecz okazuje się, że i Litwa w prowincjach, z któremi długo spojoną była, wiele swojego pozostawiła. Obchodzenie kupałły, dziadów, radawnicy wiele ma styczności widocznej z litewskiego pogaństwa obrzędami. Dobrze, że nie pogardzono i zabobonami ludu, które są pewnie pozostałością starej wiary, utrzymującą się pomimo nowej lub do niej przylepioną. Przysłowia także w zajmujący sposób ułożone, nie mało się przyczyniają do przedstawienia nam tutejszego ludu. Niektóre z nich malujące naprzykład stosunek pana do włościanina, wyborne. — Łaska pańska tylko do proga. — Nie tyle pan dokuczy, co panięta (officjaliści). Wół ma język długi, a gadać nie może. — Prosi pan na tłokę, a nie przyjdziesz, za łeb powlokę. — Pany się z sobą drą, chłopom czupryny drżą. — Gdyby nie pański rozum, a nie nasza chytrość, przepadlibyśmy. — Gdy ci wierzą, nie klnij się; gdy cię biją, nie proś się.
Ostatnie, w kilku słowach głęboką znajomość ludzi okazuje. Wzbudzasz niewiarę, gdy sam czując fałsz, zbytkiem dowodów chcesz go wmówić; drażnisz gniew, gdy się chcesz jego skutkom wyprosić.
Przysłowia, pogadanki, wykrzykniki, w których lud sam siebie i świat ze swojego stanowiska maluje, które przy pieśni gminnej uderzają zupełnie odrębną fizjonomją, bo pierwsza idealizuje, drugie nagą chwytają rzeczywistość, zebrane tu w wielkiej liczbie i ułożone z myślą rozklassyfikowania, rzucają wiele światła, na obraz borysowskiego gminu. One też kończą jego monografiją, po której tylko krótka rozprawa, o śladach słowiańszczyzny w powiecie tutejszym i dodatki następują.
Otóż treść całego dzieła, z której widać, żeśmy ją, nie napróżno w początku chwaląc, za wzór dla innych stawili. Zupełny brak systematycznego układu, jest jedynym zarzutem, jaki dziełu temu uczynić można. Lecz z tychże materjałów, łatwo systematyczniej ułożyć, a bez nich żaden system, sam przez się nic nie powie. Badania historyczne, rys gospodarski, obraz ludu, <section begin="X07" />odznaczają się i pracowitem wykończeniem, i zbiorem ciekawego materjału. Wszędzie styl zastosowany do rzeczy, niewymuszony, prosty, jasny a kilku ledwie dojrzanych russycyzmów, w książce tego rodzaju prawie nieuniknionych, nawet wyrzucać nie chcemy autorom. Bodajbyśmy jak najwięcej dzieł tego rodzaju i tak dokonanych mieli.

<section end="X07" />

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.

Przypisy

  1. Zebranie wszystkich redempcyj, które prowincja polska zakonu Najświętszej Trójcy do wykupienia niewolników, w krajach tureckich i tatarskich, od roku 1688, do roku 1783, czyniła, podane do publicznego wszystkich stanów uwiadomienia, przez ks. Adama od Najświętszej Trójcy Redemptora. Za dozwoleniem zwierzchności, w Warszawie, 1783 r. Doktor Nadworny J. K. M. 8vo, 95 stron.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.