Uwaga
Serwis Wedateka jest portalem tematycznym prowadzonym przez Grupę Wedamedia. Aby zostać wedapedystą, czyli Użytkownikiem z prawem do tworzenia i edycji artykułów, wystarczy zarejestrować się na tej witrynie poprzez złożenie wniosku o utworzenie konta, co można zrobić tutaj. Liczymy na Waszą pomoc oraz wsparcie merytoryczne przy rozwoju także naszych innych serwisów tematycznych.

Okruszyny/Tom II/całość

Z Wedateka, archiwa
Przejdź do nawigacji Przejdź do wyszukiwania
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Okruszyny
Podtytuł Zbiór powiastek, rozpraw i obrazków
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt, Michał Glücksberg
Data wydania 1876
Druk Drukiem Kornela Pillera
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: Pobierz jako ePub Pobierz jako PDF Pobierz jako MOBI
Cały zbiór
Pobierz jako: Pobierz Cały zbiór jako ePub Pobierz Cały zbiór jako PDF Pobierz Cały zbiór jako MOBI
Plik:Józef Ignacy Kraszewski - Okruszyny zbiór powiastek rozpraw i obrazków T.2.djvu
Indeks stron


<section begin="ok01" />
OKRUSZYNY.

ZBIÓR
POWIASTEK, ROZPRAW I OBRAZKÓW
PRZEZ
J. I. Kraszewskiego.

Nulla dies abeat, quin linea ducta supersit.

<section end="ok01" />
Tom II.
<section begin="ok02" />

LWÓW.
W księgarni Gubrynowicza i Schmidta,
przy placu św. Ducha l. 10.

WARSZAWA.
W księgarni Michała Glücksberga.

<section end="ok02" />


Nakładem Pillera i Gubrynowicza i Schmidta.
Drukiem Kornela Pillera.


I.
<section begin="X01" />
WYPRAWA DO CHOCINIA.

Wielu uczonych zastanawiało się nad rozchodzeniem się dźwięku w powietrzu, nad biegiem światła, nad szybkością, z jaką płynie i odpływa materja elektryczna; żaden, o ile wiem, nie ułożył formuły, według której możnaby wnioskować o rozchodzeniu się wieści. Gdyby to nie było zuchwałem, rzekłbym, że wieść każda rośnie w stosunku kwadratów odległości od miejsca, którego się dotyczę, i w stosunku liczby osób, które ją sobie podają. Ale na co nam te formuły, mówmy o rzeczy jak się miała.
Działo się niedawno, bardzo niedawno; uciekłem od kłopotów gospodarskich, odetchnąć o kilka mil od domu, u przyjaciela Kazimierza; może też trochę od książek uciekłem, bom ich tylko wziął parę do podróżnej torby, i jakby dla przyzwoitości zapakowałem „Mindowsa“ także, którego jednak nie tknąłem potem, choć go wziąłem na przypadek natchnienia, (a między nami mówiąc, wcalem się tego przypadku nie spodziewał). Wyjechaliśmy skwarnym dniem w drogę: ja szczęśliwy, że dni kilka myśleć nie będę o gospodarstwie, o fabrykach, o wapnie i cegle; on trochę niespokojny o żonę i dzieci, które odjechał od dni kilku tylko. Ależ który poczciwy człowiek nie doświadcza niespokojności takiej, nawet powracając z przejażdżki w pole? Jechaliśmy więc, i opisywać wam nie będę mojej całej podróży. W Łucku pokazałem już towarzyszowi podróży chmurę na północy, z której się grzmotów spodziewałem-, ledwieśmy dojechali do Jarosławicz, lekki wprzód<section end="X01" /> obłok wzniósł się straszliwie czarny, oświecony dziwnie zachodzącem naprzeciw słońcem, grzmiąc, hucząc i niekiedy złocistą przerywany błyskawicą. Zdążyliśmy do gospody, pozatykali kominy, zamknęli okiennice i posilać zaczęli, oczekując burzy. Wśród rozmów różnych, Kazimierz wspomniał mi kilka miejsc, niedalekich jego wioski, a może wartych widzenia. Mówił mi o Hulczy, o Peredylu, o Dermaniu, gdzie dotąd celę Hryszki Otrapiewa ukazują, wreszcie o Chociniu wspomniał.
— W Chociniu — mówił — na starem zamczysku jest pieczara długa w ziemi wykuta, w której była nieboszczka pani K. Wejście do niej ma być zawalone, jednakże wcisnąć się można, ściany jej okryte być mają napisami, których ani pani K., ani nikt dotąd wyczytać nie mógł.
— A! — podchwyciłem — pojedziemy tam! pojedziemy koniecznie, odkopiem wejście, odrysujem pieczarę, zdejmiem fascimile napisów. Kto wie, może staro-słowiańskie, może runiczne, bo znam położenie Chocinia nad Horyniem, jest to odwieczna sadyba!
I uściskałem Kazimierza pełen radości i nadziei, gdy grzmot się odezwał, bryczka się zatrzęsła, ukazała się błyskawica i ojciec Franciszkan z Międzyrzecza Ostrożskiego, który nas powitał:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
Musieliśmy dla burzy i franciszkanina zapomnieć o Chociniu i jego pieczarze tajemnic pełnej. Wszczęła się rozmowa, w której fenomena meteorologiczne teraźniejszego roku największą grały rolę. Opisywaliśmy sobie wzajemnie straszliwe burze, które w Kowelskiem i Pińszczyźnie tyle zrządziły szkody; tymczasem ozwał się grzmot i turkot znowu, trzeci podróżny zawitał. Był to, jak sam mówił, z daleka bardzo, bo aż z pod Warszawy cudzoziemiec, mocno przejęty swą dostojnością ucywilizowanego człowieka, (gdyż nas za bajbardzo, za trochę powerniksowanych barbarzyńców uważał, on, co widywał balet i jadł serdelki warszawskie!). Rozmowa naturalnie zwróciła się w inną stronę, i po półgodzinnej gawędce, w ciągu której oszczędny warszawiak dozwolił się wodzie nastawionej na herbatę przegotować, byle nas na nią nie prosić, rozeszliśmy się, a jego zostawili z franciszkanom. Ledwieśmy wyszli, usłyszeliśmy wołanie na chłopca i przygotowanie do herbaty, którą ucywilizowany człowiek raczył utraktować księdza, towarzysza swego, dając mu jeszcze w dodatku nieocenione przepisy preparowania tego napoju, w zamian za które uczony ksiądz prawił podróżnemu o mieście Łucku i historji Wołynia, jak powiadał z Kromera, ale mnie się zdaje, że gdyby to Kromer słyszał, byłby się relacji zaparł niezawodnie.
Ale otóż prawię o rzeczach nie należących do nas może, powinnibyśmy spieszyć do celu, mówić już o — poczekajcie łaskawi czytelnicy, mnie się zdaje, że przechadzka bez celu, w której się trochę błądzi i chwilę nie wie dokąd idzie, ma swoje wdzięki: wystawcie więc sobie, że jesteśmy właśnie na takiej przechadzce, bo ja mocno zdecydowany jestem prawić wam najświęciej o tem, co do rzeczy nie należy. Taka jest moja determinacja, i powinniście mi podziękować, że was o tem uprzedzam, bo inaczej wzięlibyście akcesorja za przedmiot główny. Ad rem więc, jak mówili starzy, revenons a nos moutons, jak mówiła pani Deshouillères, albo a nos cotons, jak świeżo powiedział G. Sand — to wszystko jedno.
Słuchajcie melodyjnego brzęku łyżeczek w szklankach herbaty, której pragnęliśmy, a za żadne pieniądze dostać nie mogli, przeklinając rachuby cywilizowanego człowieka, który nam tego nektaru udzielić nie raczył, położyliśmy się spać, bo burza zmieniwszy się w pochmurny tylko wieczór, potwierdziła prawdę przysłowia dawnego, że z wielkiej chmury, bywa najczęściej nic. Położyliśmy się spać. Ale winszuję cywilizowanemu człowiekowi i księdzu, co wyspać mogli; my z moim towarzyszem podróży mimo niezmyślonego do snu powołania, nie mogliśmy zdrzemnąć się nawet, z powodu naprzykrzonej gościnności tych „Mejster Floh,“ których Hoffman upoetyzował wprawdzie, ale przez to ich ukąszeń lżejszemi nie uczynił. Wszyscy ci zacni mistrze witali nas w swej gospodzie tak serdecznie, że nareszcie Kazimierz porwał się i spytał mnie, czy się odważę jechać nocą dalej.
Trzeba wiedzieć najprzód, że noc była chmurna, powtóre, że zostawała jeszcze wątpliwość, czyli się zkąd burza nie zerwie, po trzecie, że ktoś z nas dwóch był bojaźliwy. Odpowiedziałem, że pojadę. Kazaliśmy konie zaprządz i dalej ku Dubnu w drogę.
Ale spytacie się mnie znowu pewnie, dla czego to opisuję? Zmiłujcie się, dozwólcie mi trochę pohulać bez celu, tak dawno już kreślę i przekreślam tę nieszczęsną „Historją Wilna,“ która podobno zawsze będzie płótnem Penelopy dla mnie, że mi się chce puścić trochę pióro i swobodnie wyhasać, i co wam to szkodzi? Byleście czytali, nie jednoż wam o tem, czy o owem, „Kalendarz Berdyczowski,“ czy „Pomysły Herdera!“ O! znam was moi czytelnicy; wy czytacie dla spokojności sumienia, aby powiedzieć, żeście czytali, aby pokazać, żeście uczeni, nie dla tego, żebyście czytać umieli lub lubili — czytajcie więc, co daję, albo wreszcie udawajcie tylko, że czytacie, róbcie sobie co chcecie, a ja ciągnę dalej.
A na czemżeśmy stanęli? Wyjeżdżamy z Jarosławicz, noc chmurna i tylko nadzieja księżyca i wiatr już chłodny, i pusto i smutno, i gościniec przed nami pnie się po górach bielejąc. Jedziemy w milczeniu, potem zapalamy fajki, zaczynamy rozmowę i tak mijamy starożytne miasto Murawice, dziś z kilkudziesięciu domków, karczem i bóżnic złożone, pod którem wały horodyszcza dawnego leżą w błocie od lat kilkuset, mijamy piękny Młynów, w którym stajem, szukając źródlanej wody, aby się jej napić. Z łaski Priesnitza pijemy teraz zimną wodę o północy i drżąc od zimna, dla ogrzania się! Wyznajcie, że gdy małpy wyginą zupełnie, człowiek jeszcze doskonałe będzie mógł dać o nich wyobrażenie. Uwierzycież temu, że źródło wyschło i wody nie dostaliśmy. Może też być, że zły duch jaki, zły duch aleopatycznego rodzaju, źródło na chwilę przykrył dłonią, abyśmy się z niego nie napili. Dość, że źródła nie zastaliśmy w domu i pojechali dalej, mijając bielejący w nocy pałac, ogród, stawy i znowu drapiąc się gościńcem ku Dubnu. Daruję wam opisanie tych kilkunastu wiorst drogi do Dubna, znajcie moją wspaniałomyślność; te kilkanaście wiorst mógłbym, gdybym tylko chciał, opisywać przez pięćdziesiąt kartek, w dziesięciu najmniej rozdziałach, i tak: Rozdział pierwszy byłby o publicznych drogach w kraju i za granicą; drogach żelaznych, drogach brukowanych, komunikacyjnych, lądowych i wodnych w ogólności i w szczególności, z dodatkiem uwag statystyczno-politycznych. Rozdział drugi o podróżach i podróżnych, począwszy od Cooka aż do Sterna i Dumasa w ogólności. Rozdział trzeci o podróżach sentymentalnych, bez celu, fantastycznych i t. p. w szczególności. Rozdział czwarty o świetle księżyca, uważanem pod względem jego wpływu na poetów. Rozdział piąty o górach i pagórkach. Rozdział szósty mógłbv traktować o powozach, poczynając od telegi aż do kocza i karykla. Rozdział siódmy o koniach, ich rasach i t. p., a w szczególności o kaniach pociągowych. Rozdział ósmy mógłby opisywać wrażenie podróżnego, zbliżającego się w nocy ku miastu. Rozdział dziewiąty traktowałby o wypadku, właściwym fantastycznym podróżnym, którzy, jak my braliśmy, biorą często słupy drożne za rozbójników, i ognie odpoczywających z mazami czumaków, za ogniki cmentarne. Rozdział dziesiąty wreszcie obejmowałby opisanie podróży począwszy od lazaretu za miastem, aż do bramy łuckiej, w której stojąca straż krzyknęła na nas przeraźliwie: kto jedzie!? W tym rozdziale zastanowićby się wypadało nad trzykrotnem przechyleniem karjolki na prawo i charakterem architektonicznym starego muru po lewej stronie drogi ciągnącego się, którego arkady nie są ani okrągłe, ani eliptyczne, ani strzałowate, ani żadnego nie mające kształtu w klasyfikacjach architektonicznych; i z tego powodu możnaby o nich napisać tyle przynajmniej, ile napisano o architekturze Alhambry i murach cyklopów.
Ale wszystkiemu temu damy pokój, jedynie przez wzgląd na czytelników, przez ojcowską litość naszą nad niemi.
Otóż jesteśmy w Dubnie.
Dubno arcy-zacne miasto powiatowe, cały rok spokojne, żydami zasiane, z rynkiem znakomicie brudnym, z ratuszem ogromnym, i dla tego przez jedenaście miesięcy w roku pustym, z hauptwachem osadzonym topolami, z kilkuset domami zajezdnemi, z ulicą, która się zowie Szeroką, a jest wązką; drugą, która się zowie Panieńską, a jest — nie powiem jaka. Dubno ze starym swym zamkiem, przypominającym książąt Ostrogskich, Tatarów i kolbuszowską tranzakcję, Dubno było przed nami. Gdyśmy wjeżdżali, spało snem miast sprawiedliwych, gdzieniegdzie tylko w oknach domów zajezdnych dogorywały świeczki, oznajmiające podróżnym o niezajętych mieszkaniach. Na szarem niebie nocy czerniały dachy domów, wieże kościołów; w rynku bawiły się psy i koty, szumiały topole pod ratuszem, kołysały się majestatycznie znaki cyrulickie i szewskie.
Było po północy, a jednak gdy karjolka nasza zaturkotała w rynku, dwóch żydków przebudzonych ze snu, wybiegło zapraszać, abyśmy zajechali do zajezdnych domów, które protegowali. My jednak udaliśmy się dalej nająć już zapewniony nocleg, i zaledwie przybyli, padliśmy na łóżko i usnęli znużeni.
Nazajutrz, jak po wszystkich wołyńskich miasteczkach, co się niechybnie każdemu podróżnemu trafia, obiegli nas kupczyki cisnący się wszędy, szparami w ścianach, oknami, drzwiami, nie zaręczam nawet, czy który nie wsunął się kominem, żeby utargować dziesięć groszy. Jeden przynosił kawony baltskie, drugi zalecał zapałki fosforyczne, trzeci szuwaks doskonały, inny wspaniałe miotełki do sukien i t. d., i t. d., trzeba się prawie było bić z nimi, aby się ich pozbyć.
Wyjechaliśmy późno z Dubna zaopatrzeni w paxitos, wagstaff, kawony, siarniczki i tym podobne sprawunki, któreśmy zrobić musieli, częścią z potrzeby, częścią dla odkupienia się od żydów. Kupiłem nawet tuzin ołówków od starego kramarza, który zdawał się zdecydowany nie puścić nas z Dubna, dopókibyśmy nie wysłuchali regestru wszystkich jego towarów, jakich się chciał koniecznie pozbyć.
Ale otóż jedziemy; mijamy Warkowicze, Curków, ukazuje się sosnowy gaik Uizdecki, Kozie Góry, trzy schodzące się trakty z Dubna, Ostroga i Równego; jesteśmy u celu podróży.
Przybywszy bawić się i odpoczywać kilka dni w słodkiem zapomnieniu wszelkich kłopotów, z paletrą w ręku, z pędzlami, na trójnogu, malowałem nie mogąc się nasycić rozkoszą wylewania na płótno i deski wszystkich myśli przychodzących do głowy. Tam sadziłem cerkiewkę naszą wołyńską, otoczoną ludem, tam krzyż nad drogą w pustym krajobrazie, przeciętym tylko błyszczącem jeziorkiem. Malowałem szczęśliwie, swobodnie, a tymczasem dnie upływały i Kazimierz przypomniał, czy nie pojedziem do Chocinia?
Jak tu nie jechać, pytam, gdzie są napisy do wyczytania, pieczara do zwiedzenia? Ale jak znowu odepchnąć niewdzięcznie paletrę i pędzle od siebie, które tylą rozkoszy nas poją?
A więc pojedziem do Chocinia, pojedziemy w poniedziałek. W poniedziałek! Nacóżeśmy ten złowróżbny dzień obrali? Kto widział wyjeżdżać w poniedziałek? Na co było wyjeżdżać w poniedziałek? Niestety, słuszne to refleksje, jak wszelkie refleksje, przyszły nam zapóźno, po czasie! Dzień był pogodny, ale ledwieśmy wyjechali za wrota, wiatr powiał zimny i niebo się zachmurzyło — zły znak. Kobieta z próżnem wiadrem przeszła nam drogę — jeszcze gorzej! Jadziemy jednak i w posępnem milczeniu mijamy Glińsk z wysoką górą, Aresztów, zbliżamy się do Baszowego Kąta. Równe przed nami — Chociń niedaleko. W Baszowym Kącie tradycja, że tam niegdyś krył się, czy był trzymanym jakiś basza; są tu nawet ślady jakiegoś zamczyska, ale gdzież na Wołyniu poszukawszy, horodyszcza, wału nie znajdziesz? Otóż i w stawie przeglądające się Równe, piękne miasteczko, uśmiechające się zdaleka, zdradliwie, choć w niem tylko nędzna traktjernia i mizerna cukiernia, gimnazjalna szkoła i stary pałac. Jestże czego się uśmiechać! A jednak rzecz dowiedziona, że Równe się uśmiecha.
W Równem mieliśmy wyszukać protekcji, aby za wstawieniem się czyjem i poręką o naszej konduicie, dozwolono nam było widzieć chocińską pieczarę. Ale trafiliśmy jak trafiają wszyscy skazani na wyjeżdżanie w poniedziałek. Był to dzień solenny egzaminu uczniów, cały świat okoliczny płynął na egzamin, właściciel Chocinia także. Ledwieśmy potrafili dopytać się o niego i zyskać coś nakształt dozwolenia. Po drodze kupiliśmy dwie świeczki woskowe, librę papieru, ołówki i siarniczki, w nadziei, że te wszystko zda się w sławnej pieczarze, którą oświecić, odrysować i napisy w niej znajdujące się zdejmować potrzeba będzie. Ale, o nadzieje ludzkie! o wyjazdy poniedziałkowe! o wiary próżne! biegliśmy się oszukać i zawieść.
Nie łapmy jednak ryb przed niewodem, i nie zaczynajmy od końca. O pieczarze chocińskiej małośmy się dowiedzieli w Równem, nikt jej nie znał, jedni egzystencji zaprzeczali, drudzy powiadali prozaicznie, że to był loch na kartofle i buraki. Ale ktoby takiemu tłumaczeniu uwierzył?!
Jedziemy, mijamy piękny Szpanów na prawo, drapiemy się po górach, przejeżdżamy brzegiem lasu dębowego, i ukazuje nam się Chocin ze staremi na górze budowlami, które niebieski Horyń opływa, z białą cerkiewką, opasany dalekiemi poleskiemi lasy, piękny, malowniczy, pełen nadziei. Ani zważamy, że deszczyk kropi za kołnierz i chmury gęste się zbierają. Stajemy przed karczmą, święto właśnie, lud ją otacza. Pytam o pieczarę, żyd nie rozumie; wołamy chłopaka, pojął
— Zaprowadź do niej!
— Zaprowadzę!
Ruszamy szczęśliwie w drogę.
Zapytujemy przewodnika, ale z jego odpowiedzi okazuje się, że chociaż zna pieczarę, w środku jej nie był; powiada nam tylko, iż w niej są napisy. Ciekawość rozpala się do najwyższego stopnia, mijamy dworek, zajeżdżamy przed cegielnią, stajem! Pieczara niedaleko — pójdziemy piechotą. O! jak serce bije! ile domysłów po głowach się kręci! Postrzegamy wały starego zamku, na które nas chłopak prowadzi. O, nie wiecie, to odwieczna sadyba, bo na bokach ogromnych wałów porosły stare drzewa, uplotły się nierozgarnione leszczyny, tarna, kalina i głogi.
— Jak się to uroczysko zowie?
— Horodyszcze — odpowiedział przewodnik.
Z Horodyszcza wierzchołku zachwycający widok. Horyń wstążką się wije po zielonej dolinie, sinieją lasy w oddaleniu, jakiś folwark z za drzew na pagórku wygląda, a na miejscu starego zamczyska porosły chwasty i darnina pokryła gęsto ślady budowli, ślady dróg, wszystko! W kwadrat usypane wały dotykają prawie z jednej strony i stromo spuszczają się w Horyń. Z tej strony obrosły drzewami i krzewami, z pomiędzy których ledwie gdzieniegdzie miga rzeka u nóg płynąca. Na przodzie wysoki pagórek łączący się z horodyszczem; tam, mówią, stała cerkiew! Może bóżnica pogańska, jeszcze! Przebiegamy horodyszcze z zapałem, piękny widok nas rozpala, Kazimierz chwyta ołówek, zaostrza go w niedostatku noża zębami i rysuje. Przewodnik wiedzie nas nad sam Horyń i ścieżką wąziuchną przez wał w dół spadającą, zarosłą, sprowadza gęstwinę. Obracamy się, nad nami wysoki wał horodyszcza, o krok Horyń, przed nami urwana ściana gliny żółtej, okryta krzewami i trawą, u dołu w niej otwór pieczary, który na wodę prawie wychodzi.
Ha! wiec nas nie oszukano!
— Chodził tu kto? — pytamy.
— O! chodzili — odpowiada chłopak — panowie, oficery.
— I cóż mówili?
— Nie wiem, jam nie był.
— Nie byłeś w pieczarze?
— Nigdy.
— A pójdziesz do niej z nami?
— Czemu nie.
Gotujem się do wejścia, a raczej do wdrapania się w pieczarę, w której otwór dość szeroki, ale tak niski, że leżąc wchodzić potrzeba.
Rozwijamy papier, zaostrzamy ołówki, zapalamy świecę, przewodnik staje na przodzie, schyla się, wyłamuje kij na obronę przeciw borsukom i lisom, któremi nas straszy, zgiął się we dwoje, przeżegnał i z ufnością w Bogu, wpełznął głową w pieczarę. A za nim i my się drapiemy wewnątrz, nie bez jakiegoś uczucia, w którego składzie najmniej biegły chemik odkryłby trochę bojaźni. Kilka kroków idziemy tak schyleni, ale coraz wyższe sklepienie pieczary, które jednak nigdzie nie przechodząc dwóch łokci, nie daje się podnieść i zupełnie wyprostować, co podróż naszą podziemną czyni nadzwyczaj przykrą. Oglądamy się — nic dokoła, wązki korytarz, który się obsypał w części, ściany gołe, gdzieniegdzie jamy lisie, powietrze duszące, przed nami jeszcze długa ciemna pieczara — pójdziemy ż dalej!?
Walna rada, na której staje, abyśmy więcej ludzi zwołali, a osobliwie postarali się takiego, coby już wprzódy był w pieczarze. Wysyłamy więc po ludzi, a sami zostajem paląc paxitos, wnioskując o przyszłych odkryciach naszych.
Ja przebiegam stare horodyszcze, z którego wzgórków widać Horyń i prześliczny krajobraz dokoła, staję pod staremi dębami i dumam chwilę o przeszłości, po której się tylko u nas zostały mogiły, horodyszcza, kości i pieśni. Lecz dumanie przerywa niecierpliwa ciekawość, a obiecani ludzie nie nadchodzą; trzy razy zbiegam do Kazimierza, trzy razy drapię się i wyglądam, ażali nie idą ludzie. Ale ich nie ma, a my czekamy, aż niecierpliwość zmienia się w nieukontentowanie. Nareszcie idą ludzie, a z nimi ekonom miejscowy, facies illuminowana jak niebo, kiedy słońce zachodzi na wiatr.
Stary jakiś człowiek na przedzie.
— Byłeś w pieczarze? — pytam go.
— Nie, dobrodzieju.
— A waćpan? — zwracam się do ekonoma.
— Ani ja.
Za nami biegł chłopczyk lat kilkunastu.
— A ty?
— Byłem — odpowiada.
— Dawno?
— W przeszłą Wielkanoc, pozapalawszy świeczki, łaziłem z drugim chłopcem.
— Cóżeś widział tam? — spytałem.
— Na końcu są obrazy na ścianie wyrobione.
— Obrazy?! — zakrzyczałem.
— I napisy! — dodał stary człowiek — słyszałem od ludzi.
Na skrzydłach lecę i prowadzę ich do otworu. W chwilę, przygotowanie skończone, świece porozcinane, a stary już wlazł do pieczary, za nim drugi, za nim odważny Kazimierz, z nim ekonom illuminowany, w końcu ja iść miałem, i z świecą zapaloną schyliłem się do pieczary, gdy coś się tak żal świata białego zrobiło, tak smutno i ciężko leźć w ten grób ciasny, że... że... krótko mówiąc, pozostałem, obiecując sobie wtenczas dopiero pójść do końca pieczary, jeśli się w istocie w niej co ciekawego znajduje. Zostałem sam jeden u wejścia, słuchając odgłosu kroków idących w głąb podróżnych, a odgłos ten słabiał, słabiał powoli i — ucichł. Jam oddychał całemi piersiami powietrzem wolnem, bo mnie jeszcze dusiło wspomnienie pierwszej ekskursji w głębi tej lisiej jamy. Oddychałem, ale marzyłem razem o osobliwościach mających się odkryć, dla których widzenia trzeba będzie puścić się w pieczarę i dozwolić dusić ciężkiemu podziemia powietrzu. Po krótkiej chwili glosy się znowu ozwały zdaleka, zbliżały i wreszcie pokazała się głowa Kazimierza obwiniona chustką w otworze.
— Cóżeś widział?
— To samo co i ty!
— Jakto?
— Kilkadziesiąt łokci kurytarza podziemnego.
— A napisy?
— O! bardzo ciekawe! Między innemi...
— Między innemi? — podchwyciłem.
— Wielkiemi literami, w ozdobnej tarczy, wypisano...
— Wypisano — czekałem — jakimże charakterem?
— Czystą kursywą: Domicella!
— A! — zamilkłem.
Kazimierz śmiał się serdecznie.
— W istocie, napisy owe sławne, były to imiona ciekawych odwiedzających, którzy od lat stu, ryli tam je dla wiekuistej pamięci.
— A więcej nic?
— Nic — odpowiedział smutno Kazimierz, jak ja zwiedziony. — Ciasne przejście, w którem się nigdzie wyprostować nie można, kończy się wreszcie ścianą prostą. U dołu jej jest otwór, trochę za wielki dla lisa, trochę za mały dla człowieka. Może być, że tam druga jest pieczara.
— Której my — rzekłem — odkopywać nie będziemy. Jedźmy! dość na tem.
I weszliśmy znowu na horodyszcze trochę się śmiejąc, trochę smutni.
— Piękny widok, wart był tej przejażdżki — rzekłem pocieszając towarzysza — w istocie piękny widok!
— Piękny, gdyby go za mgłą i wieczorem widzieć można — odpowiedział. — Co na to powiesz — dodał — że mi zaręczano, iż oprócz napisów, jest starożytny ołtarz w pieczarze.
— Powiem, że nigdy ludziom wierzyć nie można, przynajmniej w takich razach; ktoś się zwiódł jak my, i szukał satysfakcji zwodząc drugich; ja powiem, żeśmy znaleźli kości wielkoluda w łańcuchach, świątynię murowaną i rękopisma runiczne.
Żart na bok; spytajmy ludzi co mówią i myślą o tej pieczarze, która przecie prostym lochem być nie mogła. Sądzę, że to było podziemne wyjście z zamku na rzekę, na przypadek oblężenia, a może w oblężeniu uczynione; może też wkopali się tędy nieprzyjaciele do ogrodu! — i odwróciłem się do ludzi.
Ludzie kiwali głowami uśmiechając się.
Stary zaczął:
— Powiadają — rzekł — że bardzo dawno, niegdyś, dziewczyna przypadkiem, chodząc za kwiatami na horodyszcze, zobaczyła jakichś ludzi kopiących tę pieczarę, którzy ziemię z niej wyrzucali dla niepoznaki w Horyń, byli to święci czy aniołowie. Oni jej powiedzieli, aby nikomu o tem nie mówiła co widziała, bo umrze. Dziewczyna jednak wytrzymać nie mogła i powiedziała ludziom; ludzie się zbiegli patrzeć na dziwo, ale nikogo nie było: święci porzucili robotę, a dziewczyna umarła.
— Otóż widzisz — rzekłem do Kazimierza — że nie napróżnośmy odbyli wędrówkę, bo wieziem z sobą podanie, które może więcej warte, niż napisy w pieczarze.

Gródek d. 12. września 1841 r.



II.
<section begin="X02" />
BOLESŁAW CHROBRY.
OPOWIADANIE HISTORYCZNE.
Według źródeł spólczesnych napisał
K. SZAJNOCHA.
(We Lwowie nakładem księgarni Edwarda Winiarza 1849. 8 małe str. 256.)
(992 — 1025.)

Caniturque barbarus apud gentes...
Tacyt.

Jednem z zadań, których rozwiązanie najwięcej pracy człowieka kosztuje, jest zadanie historyczne. Przeszłość jest wielkim cmentarzem, na którym leżą kości nadgniłe, czaszki strupieszałe, a wśród nich, to zardzewiały miecz, to pogniła odzież, to strzaskane berło, to rozprószona do szczętu korona, to złamany kij pielgrzymi. Życie ucieka, zacierając ślady po sobie, jak złodziej, który się lęka, żeby go nie dogoniono; wiatr zniszczenia leci, końcem szaty wlokąc po stopach jego; a nowy żywot zakwitający na zgniliznach przeszłości, okrywa i niepostrzeżonemi czyni mogiły. Jak odgadnąć co było, jak to co było od wtórzyć? Praca i genjusz razem, praca i genjusz oddzielnie, nieustannie się o<section end="X02" /> to siłą, prawie zawsze bezskutecznie. Ślady życia są zawsze znikome, niepewne, a tak ich niewiele, że po nich chodu przeszłości, jej barwy i oblicza dojść trudno. W rozpaczy tworzą sobie ludzie każdej epoki historją, na obraz i podobieństwo swoje; a prawda, której odsłaniają cząstkę tylko, pozostaje cała na wieki dla nas zakrytą.
Z licznych w zawodzie historyka trudności, dwie są do przełamania główniejsze: brak materjałów, brak śladów i ich z sobą sprzeczność. Tam gdzie niedostatek podań, myśl nie umie ich połączyć z sobą i kościom tego mastodonta nadać pozoru żywota; gdzie obfitość opisów i dziejowych gruzów, ileż to niepogodzonych zjednoczyć i pogodzić potrzeba sprzeczności! Wieki też mijają nim stopniową. rozdzieloną między pokolenia pracą, człowiek historją swego kraju wyjaśni i napisze. Długiemi laty zbierają pierwsi pracownicy kwiaty najprzód na mogiłach, potem kości i trawę, i ziemię i cudze popioły, i swoje, i zwierzęce i ludzkie; przychodzi badacz, co ze stosu wybierze tylko potrzebne, drugi co je oczyści, trzeci co je w ład urządzi, ostatni życiem je natchnie! Ale nie rychło to życie! Oto inny jeszcze zabija stworzone, i nowym darząc żywotem, zadaje fałsz pierwszemu.
Zapatrywanie się na przeszłość jest nieskończone, bo i ona nieskończenie rozmaita. Nie ma poglądu zupełnie fałszywego, jak nie ma nigdzie prawdy całej; większej wagi hypotheza śmiała a żywotna, niż blado powtarzanie poprzedników.
Historją naszego kraju, dotąd stoi jeszcze na porządkowaniu swych skarbów; przyszłe dopiero pokolenia może życie im dadzą i całość. Mamy zrobionego wiele, ale to są jeszcze tylko stosy kamieni, którym ówdzie klucza sklepień, tam węgła z ciosu, indziej gzymsa i słupa braknie. W mnogich miejscach postawili pośpiesznie niesforne z sobą części robotnicy; nie jeden tors doczekał się nie swojej głowy, nie jedno ramię ręki cudzej. W kupie gruzów chciałby każdy odbudować choć jednę starą komnatkę i z rozpaczą namęczywszy się, musi ręce złożyć i rzucić przedwczesne dzieło.
Największa część pracowników żmudnie a dokładnie lepi pokruszone ozdoby, i rozmierza długość i szerokość, ślęczy nad pojedyńczemi częściami, nikt jeszcze ogółu, nawet w odrębnej całostce, ogółu żywego nie wskrzesił. I nie dziw, gdzie co chwila brak cegły, tam o pięknych kształtach nie myśleć. Ale są części dziejów, którym wiekuiście materjałów braknąć będzie; tu wyczerpane źródła, wszystko, co mieć możemy mamy przed sobą, potrzeba pisarza tylko coby swoje życie przeszłości poświęcił, z nią się zjednoczył i wlał w nią życie. Trudne zaiste zadanie! Są wieki, które raczej zgadywać niż studjować potrzeba, tak mało zostawiły nam po sobie. Tu genjusz powinien pracy być równy, i mens divinior nieodbitym dla historyka warunkiem. Historyk winien być wieszczem, nie poetą co tworzy dowolnie, ale wieszczem jak Cuvier, co odkrywszy prawa życia, z jednej części mógł śmiało wyrokować o całości. Tu bowiem z cząstek gmachy restaurować potrzeba. A tak historji własnej nie tyle jeszcze ze źródeł swoich, ile z poznania powszechnych dziejów uczyć się należy....
Nie będziemy mieli dopóty wielkiego historyka pierwotnych wieków naszych, dopóki nie znajdzie się człowiek coby zbadał warunki żywota społecznego ludzkości do tego stopnia, by z jednego życia objawu, mógł wnioskować śmiało o drugich. Jakkolwiek pełne rozmaitości jest życie narodów, jakkolwiek są w ludach indywidualności wyłączne; ludzkość i jej żywot stoją na pewnych, niewzruszonych prawach bytu, które dotąd stale, umiejętnie określone nie są.
Mamy historyj mnóstwo, ale tej historji posady, tej umiejętności żywota społecznego obrobionej umiejętnie, nam braknie. Nigdzie ona potrzebniejszą być nie mogła, jak do rozjaśnienia mglistych i urywanych podań o dziejach naszych początkowych. Tu źródła są w liczbie niezmiernie szczupłej, ich wskazówki niewyraźne, częste w nich sprzeczności; akta i dyplomata prawie nie egzystują, potrzeba się ograniczać powieścią kronikarzy; — czem ludu powieść! — często indywidualnem pojęciem prawdy, dosyć krzywem, ale rzadko i najrzadziej nią samą.
Trudną sama z siebie jest wszelka historja; najtrudniejszą historji częścią, powieść o czasach pierwotnych. Cóż gdy zada sobie pisarz opowiedzieć ją potocznie, uczynić malowniczą i żywą? Często tak przyodziana historja wygląda jak skielet potrząśniony kwiatami. Proste kronikarzy słowa, wymowniejsze są pospolicie odnajwymuszeńszych wyrobów stylu; współcześni zwłaszcza są jakby odgłosem czasu i malują go najlepiej. Słuszna więc, gdy dziejopis przywiązuje się do nich i podpiera niemi, bojąc się tworzyć, aby nie spotworzył. Ale nie dosyć na tem; i późniejsi dziejopisowie mają tu wartość swoje, i głos mieć powinni. Oni przechowują podania, oni nam dają drogie pamiątki pojęć narodu o samym sobie. Gruntować się na źródłach tylko współczesnych, odrzucając ze wzgardą późniejszy sposób widzenia i malowania rzeczy, jest to wyrzec się dobrowolnie, może najstosowniejszego na rzecz poglądu, może najzdrowszej wskazówki.
Któż z nas nie ma tej słabości, że sądzi się wyższym nad poprzedników? Ale niestety! któż znowu w głębi duszy, w chwilach zwątpienia, nie dosłucha się w sumieniu swem silnej protestacji przeciwko zarozumieniu własnemu. Wielkość naszę winniśmy ojcom; pojęć naszych siłę, ich pracy umysłowej, która naszę przygotowywała; nasze poprawy ich błędom; szanujmy szczeble na których nie stoimy, bośmy po nich tylko weszli nieco wyżej.
Leży przed nami ciekawy tomik historyczny, którego tytuł czarodziejsko uderza, Bolesław Chrobry. Cóż to? poemat, epos, podanie? Nie, jest to po prostu: Opowiadanie historyczne. Nic na świecie trudniejszego nad takie opowiadanie; a porwać się na powieść podobną o Bolesławie Chrobrym, jest prawie zuchwalstwem.
Szczęściem silni tylko bywają zuchwali (choć się to wyjątkowo i słabym przytrafia), a autor Bolesława Chrobrego, jest pełnym talentu pisarzem. Nim w ślad za nim idąc, opowiemy czytelnikom naszym dzieje Bolesławowskie, zróbmy kilka uwag przedwstępnych.
P. K. Szajnocha przedsięwziął rzecz niezmiernie trudną i dopełnił jej pracowicie, sumiennie, jak można było najlepiej. Dwie rzeczy mamy mu do zarzucenia, mając nieskończenie do pochwalenia więcej. Pierwsze jest, że może zbyt wyłącznie uwiązł autor w źródłach najgodniejszych wiary, ale samych współczesnych, wyrzekając się późniejszych kronikarzy naszych i ich podaniowego poglądu na rzecz, któryby ją w ciekawem świetle mógł niekiedy malować. Kroniki nasze, herbarze, mają w sobie tysiące ciekawych, charakterystycznych podań, legend, powieści z Bolesławowskich czasów, zebrać je i jeśli nie wcielić w historją, to przy niej postawić, było zdaniem naszem rzeczą pożądaną. Powtóre, dla czego p. Szajnocha, niekiedy tak szczęśliwy w swych wyrażeniach, często wybornie posługujący się staremi kronik słowami, silnemi jak życie; czemu obok tego wysilał się w opowiadaniu na styl nie łatwy, ostry, najeżony dzikiemi wyrazy? Ma-lito malować epokę? Nie przeczę, że te ruchy pędzla nadają niekiedy obrazowi charakter, nie wątpię, że nieraz tu szczęśliwie ich użyto, ale też i nadużyto trochę. Wolelibyśmy więcej prostoty wyrazów i stylu, bo nic tak wielkiego jak rzecz prosta, a szatą wielkości najdostojniejszą, jest prostota.
Być może, iż p. Szajnocha w długiem pożyciu z kronikarzami XI wieku, mógł nabrać stylu takiego mimowolnie, to też nie obwiniamy go zbytecznie, robim tylko uwagę, która pisarzowi przydać się może. Obok tych drobnych wymówek, należy postawić pochwały na które autor z wielu względów pracą swoją zasłużył. Sumienność poszukiwań, pogląd żywy na rzeczy, poetyczność ustępów w sposób prawdziwy a piękny przedstawionych, styl często szczęśliwie do kroju myśli stosowny, wstrzemięźliwość w obrazach, któreby łacno więcej ubrane a mniej rzeczywiste być mogły: oto zasługi p. Szajnochy. Gdy zresztą spojrzym na trudności zadania, na rozmiar obrazu na jaki rzucił się młody zapaśnik, poklaśniemy mu z radością i ochotą.
Mieczysławowskie i Bolesławowskie czasy są epopeją dziejów tej części Słowiańszczyzny, u której złotych bram stoją. Z za chmur podań mglistych, z zacieniów i mar Krakusów, Wand, Popielów i Piastów, jak po prześpiewce dalekiem echem powtarzanej, ukazuje się słońce rumiane, młode, daje się słyszeć raźna pieśń wojenna.
Polska utopiona w Słowiańszczyźnie przedchrześcjańskiej, ledwie widna wśród Europy, nagle oświetlona chrześcjaństwa blaskiem, dźwiga się, podnosi i daje znaki poteźnego życia, przypuszczone do wielkiej rodziny ludów chrześcjańskich. Indywidualność jej, missja społeczna, dziejowy charakter, wszystko się w ziarnie już ukrywa, wszystko nagle urzeczywistniać poczyna. Od Mieczysława począwszy, zapatrujemy się na kształtowanie ludu w pieluchach, na wyrabianie się plemion udzielnych w spójny i wielki naród.
Jak na każdej pierwiastkowych dziejów stronnicy, i tu mieści się prorocza legenda, objawiająca przyszłe posłannictwo Mieczysława. Wieszczkowie pogańscy przeglądającego na światło w siedmiu leciech Mieszka, widzą symbolem narodu, który ma oczy na światło dotąd dla niego zakryte, otworzyć; samo jego nazwisko przyszłych zamięszań staje się godłem.
Podbicie zachodniej Słowiańszczyzny przez Niemców, które uważa za bodziec wywołujący jej działalność i rozwinięcie, otwiera jak prolog, stary ten sturamienny dramat. Granice Słowian sięgały po Elbę; nazwiska plemion zamieszkujących rozlegle te kraje, w dzikich przekręceniach często fizjognomji słowiańskiej pozbawionych, doszły do nas zagadkowe i niepojęte. Najznakomitsze z tych narodów były: Obotryci, Wilcy-Lutycy, dzielący się na Kizynów, Circypanów, Tolenzanów i Redarów; Lingowie, Heweldowie, Stoderani, Serbowie, Dalemińcy, Czesi, Morawianie, Ślęzani, Luzycy, Ukrowie, Licykawiki; na wyspie Rugji Ranowie i mnogie inne pomniejsze pokolenia.
Ludy te od czasów Karola Wielkiego, wystawione były na nieustanne najazdy Franków i Niemców; rozczłonkowanie się monarchji Karola Wielkiego, dało wytchnąć Słowianom chwilę, ale chwilę tylko. Książęta sascy powołani na tron niemiecki, sąsiedztwem ze Słowiańszczyzną do podbicia jej pobudzeni, zwrócili się ku niej z nową zawziętością. Za Henryka Ptasznika i Ottona Wielkiego, przez ciąg lat czterdziestu, nie ustawały wojny z plemionami słowiańskiemi, które ujarzmienia ich dokonały.
Henryk dla skuteczniejszego wojowania ze Słowianami, zawarł przymierze z Węgrami i począł wznosić miasta warowne, rodzaj osad wojennych swojego czasu, służących za twierdze w czasie boju, w pokoju hartujących mieszkańców budową około zagród i murów. Osady te składały się niekiedy ze zbójców uwalnianych od kary i uzbrojonych do wojny, których puszczano samopas na Słowian. Henryk z łotrami swemi, w tęgą zimę uderzył na Stoderanów, rozbił ich kilkakrotnie i podstąpił pod Branibór (927). Głodem, żelazem i mrozem dobyto miasta, i obrócono się na Dalemińców. Grona, ich stolica, wziętą była szturmem, a ludność jej męzka dorosła pod miecz poszła zwycięzki, reszta w niewolą niemiecką. Szerząc postrach królowie niemieccy mordują bezbronnych, burzą grody i niszczą kraje. Liczne plemiona bez walki im się poddają. Tak Wacław Czeski (928), postępującemu pod Pragę Henrykowi upokarza się i dań roczną przyrzeka.
Obotryci, Lutycy, Stoderani, Dalemińsy, Czechy, Redarowie, Milzieni podbici, upokorzeni, stają się pastwą okrucieństw zwycięzców. Pamięć tych krwawych znęcań się nad ludami podbitemi, zachowały kroniki. Nie było to jednak zwycięztwo ostateczne, ani Słowianie zrozpaczyli o sobie. Redarowie tłumami się zgromadziwszy, napadają na niemiecką osadę Walisleben, prawem odwetu mordując całą ludność męzką; na to hasło boju reszta Słowian podniosła się znowu. Niemcy pod margrabią stoderańskim Bernhardem i hrabią Thietmarem oblegają wzajem miasto Lunkini. Odsiecz słowiańska przybywająca w pomoc oblężonym, znużona drogą i wycieńczona słoty, naciśniona od Niemców, cofa się, rozprasza i ginie: Lunkini zdobyte. Krwawa to zdobycz znowu: mężowie wycięci, czeladź, niewiasty i dzieci w niewolą uprowadzono.
Słowianie poddają się; Niemcy korzystając z popłochu w głąb ich krajów się posuwają. Za Redarami mieszkający Ukrowie podbici. Ogromne niewolnika słowiańskiego tłumy zapędzone w głąb krajów niemieckich, nazwanie Słowian i niewolników jednoznacznem uczyniły. Po śmierci Henryka Ptasznika, gdy Otto obraca się ku Lotaryngji i Francji, Słowianie korzystać chcą z pory i znowu wybić się usiłują. Ucisk margrabiów niemieckich był bliższą ku temu pobudką. Obotryci pierwsi mordują wojska niemieckie i margrabię swojego Hajka. Gero margrabia wschodniej Słowiańszczyzny, sprasza na ucztę książąt słowiańskich, upaja ich i daje na rzeź swoim żołdakom. Z trzydziestu, jeden tylko książę Heweldów czyli Stoderanów, synowiec Tugomira, uchodzi szczęśliwie. Dobiwszy się do swoich, podnosi broń mściwą na Niemców, współcześnie z Obotrytami.
Gero powszechnej wojnie podołać nie mogąc, woła o pomoc do Ottona; siłą pokonać Słowian nie zdolni używają zdrady, tego najpodlejszego z oręży.
Tugomir bawił wśród nich, wpół jeniec, wpół przyjaciel: tego ujmują obietnicami i pieniedzmi, dają mu niby umknąć z niewoli, puszczają do kraju. On przekrada się do swoich, staje na ich czele, i synowca co z geronowskiej uczty sam jeden uszedł cało, przyzwawszy i zabiwszy, Niemcom swą dzielnicę poddaje. Ludy słowiańskie aż po rzekę Odrę, jedne za drugiemi podobnemi sposobami znużone walką i zdradą, padają w jarzmo saskie.
Tak każde zda się nowe usiłowanie wyswobodzenia Słowian, posługiwało Niemcom na posunięcie się w głąb Słowiańszczyzny, na opanowanie coraz dalszych krajów. Nad podbitemi krajami osadzają książąt z ramienia niemieckiego, z któremi wiara chrześcjańska powoli wściska się do Słowiańszczyzny. Branibor Tugomira, staje się stolicą biskupią (949); u Helwetów i w Stargradzie u Węgrów, w zachodnim kącie Słowiańszczyzny, zakładają również biskupstwa. Tu rozpoczyna się nowa wojna, i wcale inny bój, bój słowa i prawdy przeciwko ciemnocie do przyjęcia jej nieprzygotowanej. Źle niestety szczepi się wiara orężem, i źle nawraca zwyciężca; powoli iść musi dzieło nawrócenia, gdy je wiedzie nieprzyjaciel. Prawda nawet gorzką jest z ust jego.
Margrabia Gero, osobiste mający widoki w podbiciu Słowiańszczyzny, w której o koronie dla siebie, lub syna swojego Siegfrieda marzył, tem zajadlej kończył rozpoczęte, nie wybierając środków, nie wzdrygając się krwi zdradą przelanej. Z pomocą Ottona, który mu posłał księcia Konrada, Gero zawojował Ukranów, i niezmierną zbogacił się u nich zdobyczą. Sasi wielkiem radowali się weselem. Słowianie zaś do reszty zrozpaczeni, widząc Sasów coraz w głąb krajów swych posuwających się dalej a dalej, na rozpaczliwą zbierają się walkę.
Gero odchodzi w pomoc Ottonowi z posiłkami swemi, a Słowianie gromadzą się przeciw margrabi Teodoryka, korzystając z jego nieobecności. Tu pod miastem jakiemś na bagnach otaczających je, raz przecie zadają klęskę Niemcom.
Sprzyjać się zdawały okoliczności tym Słowian usiłowaniom, gdyż między Sasami, kłuły się waśnie i rozterki; dwóch hrabiów saskich Wichman i Egbert, wywołali przez księcia saskiego Hermana, uciekli do Słowian Obotrytów, podżegając ich do wojny. Obotryci pod wodzami Nako i Stojgniewem podnieśli bunt, wygnali załogę niemiecką, księży i poborców. Herman książę saski oblega w Swietlastrana Słowian, pod wodzą wygnańca Wichmana, ale napróżno; ustępuje wreszcie do domu, gnają za nim Słowianie do Saksonii i opadają miasto jego Kukesburg. Mieszczanie od samego Hermana otrzymują radę poddania się Słowianom i proszenia o pokój. Umówione warunki, zerwane potem wypadkiem i rzeź, owych barbarzyńskich czasów owoc wojenny, krwawym mieczem przechodzi po zdobytym grodzie; ocaleni tylko z niej idą w niewolę.
Gero tymczasem z Ottonem wojował przeciwko domowym nieprzyjaciołom i Węgrom, odnosząc zwycięztwa. Wieść o słowiańskiem powodzeniu pod dowództwem Wichmana i Egberta, zwraca Ottona i Gerona w tę stronę. Słowianie ulękli się potęgi cesarskiej i wyprawują do niego poselstwo z ofiarą poddaństwa i danin, prosząc, by sami u siebie urządzić się mogli. Ten główny warunek wskazuje, jak srogie były rządy saskich margrabiów, po krajach podbitych. Cesarz chciał się pomścić upokorzenia Niemców, poszedł ogniem i mieczem w ziemie słowiańskie i stanął obozem nad Raksą (Meklemburg). Tu Słowianie ścisnęli wojska cesarskie między borem, rzeką i bagniskiem. Głód i mór dziesiątkowały cesarskich żołnierzy. Wysłano do Stojgniewa z warunkami pokoju Gerona, chytrego i rozumnego Gerona, który Słowian znał zdawna i wiedział jak ich najłatwiej pokonać; rozpoznał on ich położenie, uwiódł mniemaną napaścią w stronę inną, a pobudowawszy mosty i przeprawiwszy wojsko, opadł ich z tyłu i pobił.
Stojgniew otoczony jeźdźcami, z wysokiego pagórka przypatrywał się nieszczęśliwej walce; sam wkrótce dostrzeżony i zabity. Obóz słowiański owładli Niemcy, wiele ludu pojmawszy i wybiwszy; do późnej nocy rzeź przeciągnęli zwycięzką. Nazajutrz, głowę słowiańskiego wodza wystawiono na widok, a dokoła niej siedmset jeńców zamordowanych. Książęcy doradca z wyłupionemi oczyma, z wydartym językiem, żywy wśród trupów zostawiony. Wichman i Egbert uciekli do Francji.
Taki to charakter miała walka Niemców ze Słowiańszczyzną; z obu stron będąc okrutną, ze strony Sasów tem okrutniejszą, że się dobijali cudzej własności i targali na lud pragnący tylko spokoju w granicach swoich. Ze strony Słowian usiłowania nie ustawały, ale zawsze najnieszczęśliwsze. Chwilowo powrócił stan jaki był przed wojną; Słowianie poddać się musieli i przyjąć rządy niemieckie. Gero tymczasem nie zasypiał i wróconego do ojczyzny Wichmana użył za narzędzie zwykłej sobie zdrady. Wyjednano dla niego przebaczenie cesarskie, Gero i syn jego Siegfried dali zań porękę. Sam teraz margrabia przewidując, że go utrzymać nie potrafi, wysłał między Słowian. Celem tego posłannictwa było rozdwojenie plemion i pociągnięcie niektórych na stronę Niemców; najbardziej zaś chodziło o podburzenie północnych Słowian, przeciwko plemionom lechickim, na które Gero baczne zwrócił oko. Pod przewodnictwem Wichmana, Słowianie ci poczęli wojnę z Polanami i porazili ich wodza Misaka, (Mieszka, Mieczysława). Jednocześnie Gero z posiłkami słowiańskiemi nadeslanemi przez Wichmana, wojując własnym orężem Słowian, pogromił Luzyków, podbił krainę Selpuli i Mieszka samego (963) niemieckiemu zwierzchnictwu zhołdował.
Tu dopiero o Polskę aż oparłszy się Niemcy, zatrzymali podboje swoje, zaprowadzając w podbitych krajach rząd, wiarę, obyczaj nowy. Trzy biskupstwa, w Merzeburgu, w Cycyi i Mysznach założono; Merzeburg ze stolicą arcybiskupią, miał być metropoliją Słowiańszczyzny nawróconej; poczęto wznosić kościoły, rozszerzać klasztory, osadzać mnichów i panieństwo Bogu poświęcone. Dla krain Mieczysława polskiego, w Moguncji założono tytularne biskupstwo poznańskie, które nie rychło za przyczynieniem się dopiero samego Mieczysława życie rozpoczęło.
Walka Gerona ze Słowianami kończy się ze śmiercią syna jego Siegfrieda, poległego w wojnie z Mieczysławem, i wielką rozpaczą a smutkiem ojca. Wichman zawsze między Słowiany krzątający się, pobity przez obotryckiego Mściwoja, gdy wagirskiego Źelibora wspomagał, ucieka do Wilinów. Z tymi obmyśla wojnę przeciwko Mieczysławowi polskiemu (968), ale niefortunnie zapuściwszy się, obegnany zewsząd, gdy o ucieczce zamyśla, a współtowarzysze lżą go rozpaczający, mężnie się broniąc, dościgniony i zabity. „Po krwawej walce wziął nareszcie ranny Wichman swój oręż, i oddał go możniejszemu z nieprzyjaciół, mówiąc: Weź ten miecz i odnieś swemu panu, niech go przyjmie na znak zwycięztwa i odeszle swemu przyjacielowi cesarzowi. — To rzekłszy, obrócił się ku wschodowi, i ostatnie siły zebrawszy, po niemiecku do Boga się modlił, a duszę grzeszną wyzionął.“
W ten sposób opowiada nam autor zebraną w jednę całość, walkę Niemców z Słowianami, która o granice Polski oparłszy się, wstrzymuje czasowo. Widzieliśmy z poprzedzającego, jak przygotowane już było nawrócenie się i chrzest Polski. Stosunki z Czechami, Morawy, z Niemcami, tysiącem dróg powoli wprowadzały nową wiarę do Polski. Samo jej tak łacne i samowolne zaszczepienie przez Mieczysława, dowodzi, jak grunt był uprawny, jak nie obcą już była Lechitom. Znali się oni z wiarą Chrystusową, choć jej nie wyznawali; mieli pomiędzy sobą chrześcjan licznych, może nawet kościoły i księży po większych grodach, a związki możniejszych wcześnie łączyły z chrześcjańskiemi już, pobratymcami. Nawrócenie się Mieczysława i silniejsze sprzymierzenie z Czechami, było przedewszystkiem wielkiej wagi krokiem politycznym, podstępnego boju przeciwko Niemcom wypadkiem.
Słabość Czechów, od stu lat podbitych i ochrzczonych, mogła wszakże w spójni z Polską i sama sil nabrać i nadać siły Polakom. Mniej zapewne wstrętną mogła być wiara nowa, przez pobratymców szczepiona; lecz ten jeden wzgląd nie wystarczałby na obrócenie się ku Czechom, ku którym i późniejsze Boleslawowskie wojny, wskazują zwróconą jakąś rachubę polityczną.
Dąbrówka, zdaniem samych czeskich kronikarzy: „bardzo zła i nadmiar przewrotna baba,“ podeszłego już wieku kobieta, wiele traci na przypatrzeniu się zblizka. Poetyczna strona tej postaci niknie zupełnie, a nawet jej wieniec zielony obraca się w bezwstydną jakąś chlubę, z której szydzą kronikarze. Co do nas, żałujemy szczerze poetycznej i pięknej Dąbrówki, na której miejsce daje nam smutna prawda starą, chytrą, niewstydliwą babę, lubiącą zaloty niewczesne. Słuszną czyni uwagę autor, że kobiet owego czasu piędzią naszego wieku mierzyć się nie godzi; wszakże nie wiele na tem zyska Dąbrówka. Wielką jej zasługą, że potrafiła Mieczysława w chrześcjańskie ująć karby, zniewolić go do oddalenia nałożnic i nakłonić do surowszego życia. Thietmar obszernie się rozwodzi nad środkami, jakich użyła do zniewolenia Mieczysława by zachowywał posty, które ówczesny kościół ściśle bardzo uważał. Nawrócenie Mieczysława pociągnęło za sobą chrzest całego narodu, który nad podziw łatwo przyszedł do skutku, tak już do niego przygotowaną była Polska. Nigdzie mniej nie pozostało śladów pogaństwa i podań o jego obrzędach. W miejscu starych świątyń bałwochwalskich, poczęły się zaraz wznosić chrześcjańskie kościoły. Jordan ustanowiony biskupem poznańskim, zawisłym od magdeburgskiego arcybiskupa.
Za wielebyśmy wymagali od nowo-nawróconych, gdybyśmy z nich od razu chrześcjan w pełnem znaczeniu tego wyrazu mieć chcieli; nie dziwią też wcale u tego rozświtu obyczaje, tchnące jeszcze pogańskiemi; ani Dąbrówka, w podeszłym już wieku, dziewiczym przybrana strojem i w dziewiczych kochająca się zabawach, ani sam Mieczysław pojmujący za żonę po śmierci Dąbrówki, mniszkę z Kalwe w Luzacji, Odę.
Raczej dziwić się należy córce margrabi Teodoryka, że mimo oporu duchownych, wystąpiła z klasztoru, by się połączyć z polskim wodzem. Oda dzieło Dąbrówki skutecznie ciągnęła dalej. Sprawą jej, pomnożyła się w Polsce coraz więcej służba Chrystusowa; wydano mnóstwo jeńców do Niemiec, i chrześcjaństwo gruntowało się w kraju świeżo chrztem obmytym.
Wszystko w owych wiekach nosiło wszędzie, a więc i w Polsce cechy przejścia od pogaństwa: obyczaje ludu i sprawy możnych, ludzie i czyny. Obok Mieczysława małżeństwa postawić można, dla uniewinnienia go niejako, tego samego Gejzę męża siostry Mieczysławowej, Biełokniechini, który chrześcjańskiemu i pogańskim razem Bogom ofiary czynił; obok Dąbrówki, Biełokniechinię ognistą niewiastę, która w zapale gniewu zabijała ludzi. Polska równo z przyjęciem wiary nowej, jak autor uważa, weszła w ściślejsze z ościennemi stosunki. Dąbrówka połączyła ją z Czechami, Biełokniechini z Węgrami, córka Mieczysława z Danją i Anglją; sama wiara i niezbędna potrzeba, związały ją ściślej z cesarstwem niemieckiem. Mieczysław wchodząc w poczet europejskich książąt, z niemi razem hołdował cesarstwu. Tu przywiedziemy słowa autora naszego, według nas trafnie tłómaczące położenie Mieczysława, względem nowo z nim zbratanych chrześcjan. „Jak owa uległość względem Niemiec żadnego bliższego nie miała oznaczenia, tak zarazem zważyć należy, iż nowa, dobrowolnie przybrana rola chrześcjańska naszych książąt, rola młoda, a więc podrzędna, wiodła ich ku również dobrowolnemu poddaniu się temu hierarchicznemu porządkowi europejskiemu, który ich wprawdzie wobec reszty dawniejszych książąt chrześcjańskich poniżał, wszelako w porównaniu z poprzednim ich pogańskim stanem, według własnego mniemania, nieporównanie wywyższał. Owszem, należy sobie wręcz wyobrazić, że jak każdego pół-barbarzyńcę, przypuszczenie do pewnego wyższego społeczeństwa nie hardym, lecz właśnie nadmiar pokornym, względem swych nowych współtowarzyszy czyni; tak też i nasz pierwszy chrześcjański książę ulegać musiał tej słabości natury ludzkiej, tak też i jemu pochlebiać musiało bywanie u dworu cesarskiego, mieszanie się z resztą książąt chrześcjańskich; a jeśli go to niekiedy na upokorzenie wystawiało, tedy właśnie, w tej samej uległości znajdował on swoję dumę. Jako książę pogański, był każdy słowianin butnym względem całego chrześcjańskiego porządku; jako pierwszy chrześcjanin, bywał każdy pokornym. Dopiero potomkowie nowo-ochrzczonych książąt, wyłamywali się w zupełną niepodległość i brali nie raz górę nad protektorami swych ojców.“
Przyjaźń Mieczysława z Niemcami, jego uległość cesarstwu, była całkiem wymuszona; słusznie uważa autor, że cechą nieszczerej przyjaźni, jest zbytnia pokora, a skryta nienawiść. Mieczysław, wedle Thietmara, przy zacnym margrabi Odonie nie śmiał usiąść gdy ten stał, ani wnijść w futrze do niego; nie mniej jednak z tak czczonym margrabią, gdy przyszło do wojny, Mieszko dawał sobie radę. Pomimo przymierza z cesarstwem, nie przestawali Niemcy czyhać na podboje w Słowiańszczyźnie; tak w czasie pobytu cesarza Ottona we Włoszech, margrabia Odo, z Siegfriedem hrabią napadli na Mieczysława i z razu porazili go byli, ale Cydebor brat króla polskiego nadciągnął w pomoc i Niemców rozgromił. Na tem się skończyła próba, gdyż cesarz obum nakazał spokój i przyjaźń. Po powrocie z Włoch, pomimo tej z Niemcami utarczki, której nie był winien Mieczysław, bo się bronił tylko, pojechał do Ottona do Kwedlinburga na wielkanocne święta. Odwiedziny te były nie tylko znakiem poszanowania nowego sprzymierzeńca, ale niejako publicznem, przy chrześcjańskiego świata uroczystym obrządku, zespoleniem się z chrześcjany. Otto przyjął Mieczysława ze czcią i odprawił go bogatemi dary obsypanego.
Mieczysław po śmierci Ottona, który w tym samym roku umarł, przy wyniesieniu na tron syna jego, sprzyjał Henrykowi bawarskiemu czynnie, wiązał się z nim przymierzem i oręż nawet podniósł w jego sprawie. Być może, jak autor uważa, że niedołężność bawarczyka będąca rękojmią niezależności i swobód dla Słowian, kierowała Mieczysławem. Pobił Mieszko margrabiego Odę i Niemców, nie wspomogło to przecie bawarczyka i nie zerwało dobrych stosunków z Ottonami. Gdy Otto III. utrzymał się na tronie cesarskim, Mieczysław oddal mu się, sam pojechał do Kwedlinburga, i z innemi darami wielbłąda cesarzowi ofiarował, przyjaźń swą cesarstwu zapewniając.
Przyjaźń ta w istocie dochowaną została raczej ze strony Niemców, niż Mieczysława. Zajście z Czechami o ziemie zabrane im przez polskiego księcia, wskazuje stosunek, jaki między sprzymierzonemi zachodził. Bolesław czeski i Mieczysław polski, zwaśnieni o kraje zagarnione przez ostatniego, trapili się wojną, która dokuczała Mieszkowi, gdyż Bolesław Lutyków nań swych przyjaciół podbudzał. Mieszko wezwał pomocy cesarstwa i otrzymał ją. Przybyli: arcybiskup Gisyler, hrabiowie Ekihard i Ezykon, Binison, Brunon, Dedou i bardzo wielu innych, spotkali się z Czechami niespodzianie w krainie Selpuli. Bolesław widząc Niemców niezbyt silnych i nieradych bojowi, okazał gotowość układania się o pokój za ich pośrednictwem. Ruszyli z nim niektórzy, resztę do Niemiec odprawiwszy, ale przybywszy nad Odrę, Bolesław oznajmił Mieczysławowi, że sprzymierzeńców jego ma w ręku, i jeśli mu ziem zabranych nie odda, on ich wszystkich zgładzić każe. Na to Mieczysław odpowiedział obojętnie, że Otto o swoich sam upomnieć się potrafi, a on dla nich nic tracić nie myśli. Bolesław wszakże na gwałt się nie ośmielił i splondrowawszy tylko okoliczne ziemie, odciągnął. W takiej to cenie u polskiego wodza były posiłki jego niemieckie.
Zacytujemy tu jeszcze słowa autora, który tłómaczy położenie nowe Polski, względem pobratymców słowiańskich, w następny sposób: — „Polityczne wzniesienie się państwa i narodu polskiego, jak było głównie grożącem od zachodu niebezpieczeństwem wywołane, a przez to po części mimowolne (?), tak też znacznej ze strony zrastających się w to państwo ludów ofiary, to jest zrzeczenia się dawnej, plemiennej, żadnemi politycznemi karby nieskrępowanej swobody i rozpierzchłości wymagało. Przyszło poświęcić ulubiony byt dawny, aby wyższego stopnia organizacji spółecznej dostąpić. Wcieleniem się idei tego postępu była rodzina Piastów, która, jak zwykle bywa, w urzeczywistnieniu tej idei, dynastyczny upatrywała interes. Ów żal utraty dawnego swobodnego patryarchalizmu, znajdował swe uosobienie w licznem zapewne stronnictwie ludu, które nie pojmując potrzeby czasu, ślepo przywiązane do dawnego trybu, widziało w Piastach tyranów, i nie raz mściwy bunt przeciw nim podniosło... Bolała i cierpiała wielka część ludu, bo nie umiała, według legendy, przejrzeć z Mieszkiem i tymi, którzy z Piastami trzymali. Najwięcej zaś na Piastów bolały owe zachodnie ludy słowiańskie, które odrzuciwszy stanowczo myśl nowej organizacji, postanowiły raczej zginąć, niż wiarę i oświatę obcą poślubić; patrząc na Piastów, jako na głównych zdrajców swej sprawy, widząc w nich najsroższego wroga... Ztąd wynikały z jednej strony współczucie, a zapewne i porozumienie między tymi zachodnimi Słowiany, a przeciwnem Piastom stronnictwem w Polsce; z drugiej chęć, a nawet ważna dla Piastów powinność przytłumienia najprzód tego wstecznego stronnictwa zachodnich ludów słowiańskich.... Zaczem kiedy cesarze rzymscy, w interesie rozprzestrzenienia państwa, na gruzach podbitych ludów słowiańskich, zabójcze wojny przeciwko nim podnoszą, współczesny interes Polski, to jest Piastów, nakazywał wspierać cesarzów w tych wojnach, przeciw bratnim Polsce plemionom.“
Jest to w istocie jedyne prawdopodobne tłómaczenie położenia Polski i stosunku jej do ościennych Słowian, którzy stale nieprzyjaciółmi się objawiają; wszakże i dawniejsze plemion nienawiści, a sąsiedzkie waśnie i rodowe braterskie, u dzikich ludów silniejsze jeszcze wzajemne wstręty, wchodzić powinny do rachunku. Widzimy do dziś dnia w blizkich, połączonych z sobą wspólnością pochodzenia ludach, te niepojęte i niezwalczone nieprzyjaźni, zabytek starych wieków i nierozwikłanych dziś tysiąca pobudek.
Niewola Słowian podbitych przez Niemców, była nadmiar okrutna, sami zwycięzcy nie umiejąc jej usprawiedliwić, zaprzeczyć jej nie mogą. Adam Bremeński pisze: sami Niemcy zmuszają Słowian okrucieństwy do buntu; Helmold, w też prawie słowa margrabiów niemieckich, okrutnych wielkorządców cesarskich, obwinia o niepokoje w podbitej Słowiańszczyźnie. Zbiegowie, którzy w kraju wytrwać nie mogli, uciekli do Rugijan, i z nimi wraz napadając wybrzeża osadzone przez Niemców, pobratymców do chwytania za oręż podbudzali. Pięknym wyrazem ówczesnych uczuć, ówczesnych cierpień, jest kilka wierszy królo-dworskiego rękopisom, które tu autor przywodzi.
Słowianie obudzili się wszyscy i za oręż chwycili; chrzest Polski zrywającej z nimi odwieczną jedność, zwiększającej niebezpieczeństwo dla pozostałych, klęska Ottona II. poniesiona we Włoszech, były hasłem i pobudką do wojny. Pozorną przyczyną bliższą wybuchu, odmówienie ręki hrabianki niemieckiej Mściwojowi wodzowi słowiańskiemu, któremu margrabia Teodorvk lżącemi słowy w oczy rzucił: — „Nie godzi się krewnej książąt niemieckich dawać psu słowiańskiemu.“
— Jeślim pies, ugryzę was jak pies!“ — dumnie odparł Mściwój późniejszym posłom, którzy po lepszym namyśle, rękę mu hrabianki ofiarować przyszli. Ruszył potem do Lutyków, rozesłał od nich gońców po Słowiańszczyźnie i owem psiem mianem podburzał wszystkich. Poprzysiądz musiał Mściwoj wierność Słowianom, stanęli przy nim i podnieśli się wszyscy przeciwko Zburzono stolicę biskupią w Hewelbergu, ruszyły zastępy do Brandeburga, zkąd biskup i margrabia wcześnie przed nawałą uszli. Okropna była zemsta zbuntowanych, zniszczenie kościołów zmienionych w bałwochwalnie i pastwienie się nad duchowieństwem, którego grobom nawet nie darowano. W Stargrodzie (Oldenburgu), sześćdziesięciu księży zamordowano, srodze i nieludzko nad starszyzną duchowną się pastwiąc. Zburzony Hamburg nareszcie; ale tu koniec pochodu. Mściwój niedawno wprzódy chrześcjanin, uczuł przestrach na widok wznieconych przez siebie świętokradztw i bezbożności bez liku, umysł się jego pomieszał; napadła go wściekłość szalona, tak, że na uwięzi trzymać 20 musiano.
Słowianie tymczasem powodzeniem coraz bardziej rozgrzani, niszczyli Magdeburg i oczyszczali po Elbę stare słowiańskie ziemie z przybyszów obcych. Zebrało się więcej trzydziestu legij konnych słowiańskich, które z bożkami swemi, z grajkami na czele, pustoszyły ziemie przyległe. Już też i Niemcy gromadzić się do odporu poczynali, w duchu religijnym rozpoczynając tę wojnę. Słowianie nie dotrzymali placu i nie pobici, bo nawet zapasów nie rozpocząwszy, rozbiegli się, a Niemcy nieprzyjaciela nie widząc, toż samo uczynili.
Margrabia Teodoryk, którego srogości i okrucieństwu powstanie słowiańskie przypisywano, zapłacił wygnaniem i nędzą, za klęski przez Niemców doznane.
Mieczysław polski, w tej pierwszej zamieszce czyli postradał i przybolał od Słowian, nie wiemy, lecz domyślać się tego możemy z chętnej pomocy, jaką zaraz potem przeciwko burzącym się jeszcze pobratymcom, udzielał kilkakrotnie cesarstwu.
Kronikarze wzmiankują o przywiedzionem przezeń wielkiem, niezmiernej mnogości wojsku, Ottonowi III, któremu oddał się Mieczysław; posiłki te kilkakrotnie jeszcze dostawione były cesarstwu. Polacy z Niemcami wspólnie dobywali Braniboru czyli Stoderanów. Na niewiele jednak to pomogło, gdyż wkrótce potem Branibór opanowany został znowu przez Słowian, i stoderańska kraina, oraz cała zachodnia Słowiańszczyzna, do bałwochwalstwa i dawnego porządku pogańskiego odpadła.
Walka ta Polski z cesarstwem wspólnie, przeciwko Słowianom sąsiadom nieustanna; walka ze wstecznem stronnictwem domowem, które za jedno trzymało z nieprzyjaciółmi Piastów, niepokoje zewnętrzne i wewnętrzne, przy trudnych nowej państwa organizacji, całych sił wymagających zajęciach, były powodem strat, które Mieczysław poniósł w posiadanem przez siebie państwie.
Nie będziemy tu powtarzali obszerniejszego opowiadania o losach kraju lechickiego, który powolnie zawojowany, i obcemi plemionami zajęty został od wschodu, ani powieści o Waregach i książętach Kijowskich, mniej związku z tą chwilą historyczną, na której stanęliśmy mających; oddamy tylko sprawiedliwość autorowi, że jasno i dobitnie je przedstawił. Włodzimierz Kijowski z Waregami, na lat kilka przed chrztem swym, korzystając z zamięszań w państwie Mieczysławowem, wedle słów Nestora: zajął lechickie grody, Przemyśle, Czerwień i wiele innych. Bolesław II, czeski, opanował ziemię krakowską, która wszakże nie długo w ręku jego pozostała. Uszczuplane na chwilę państwo, więcej stokroć zyskiwało na tem właśnie, co powodowało te straty, niżeli traciło w istocie. Chrześcjaństwo stawiło je na czele Słowiańszczyzny, łączyło z zachodem i obiecywało nowe wcale rozwinięcie, nową i niespodzianą potęgę.
Śmierć Mieczysława rzucała dzieło zaledwie rozpoczętem i zachwianem przez podział krajów, który był jej następstwem, wedle obyczajów tych wieków. Mieczysław zostawił po sobie z Dąbrówki: Bolesława i Władywoja, z Ody, drugiej swej żony: Mieczysława, Świętopełka i Bolesława-Lamberta i krewniaków: Prybuwoja i Odylona. Między tych wszystkich potomków rozerwaną była i podzieloną“ Polska, wedle słów Thietmara. „Był to zwyczaj, — pisze nasz autor, — właściwy wszystkim początkowym państwom i narodom, których wszelka żywotność, tak dalece w jednej panującej rodzinie, jakby w centralnem jądrze się skupia, że ta panująca rodzina, całe państwo za swą prywatną własność uważa i wedle swej dowolności, między swych członków ją dzieli. Wszakże, dopóki rozbudzające się w takim początkowym narodzie życie fizyczne, w swej pierwszej, najdzielniejszej, najgorętszej trwa sile, póty prywatna dowolność przemaganą bywa, trybem dążącym do koniecznego utrzymania cielesnej jedności państwa i narodu. Dla tego mimo ciągłego dzielenia kraju, przez umierających ojców, przywraca zawsze jeden z synów, jedność narodowego ciała.“
Bolesław, Chrobrym nazwany, jak trafnie uważa autor, u wrót historji naszej, zakreśla wróżebne granice przyszłej wielkości państwa; potęga jego jest jakby przepowiednią, u kolebki dalszych losów państwa, jego zawojowań, rozmnożenia się, sławy, działania i stosunków. W istocie wielka to, piękna i zadziwiająca postać, której nic nie braknie do homerycznego bohatera rozmiarów, ani słabości, ani siły, ani pomocy losu, ani walki rozwijającej potęgę i wzmagającej, zarówno w pojedyńczych ludziach, jak w narodach, przemożne i nowe przymioty. Tej to walce z Niemcami zwłaszcza, winniśmy najwymowniejsze świadectwa wielkości Bolesława; a gniew, obelgi miotane, przekleństwa i łajania namiętne Thietmara, są najpiękniejszą pieśnią pochwalną króla. Nienawiść, jaką wzbudzał, postrach, którym przejmował Niemców, wyraziły się silnie w kronice Thietmarowskiej, świadcząc o potędze nieprzyjaciela cesarstwa. Thietmar inaczej go nie zowie, jak słowianinem okrutnym, wściekłym bezczelnikiem, chytrym lisem, jadowitym gadem, lwem ryczącym, lub po prostu wrogiem per excellentiam; w ustach nieprzyjaciela, nie jest-że to uznaniem wysokich przymiotów i wielkiej potęgi Bolesława?
Polska ówczesna wedle słów Marcina Galla, kraj lesisty, obfitujący w złoto i srebro, w chleb i mięso, w miód i ryby, dostarczała mnogich do handlu zamiennego przedmiotów. Była ona oprócz tego pośredniczką handlu między północo-zachodem Europy, a wschodem, to jest: Grecją i Azja, zkąd i dokąd szły szlaki handlowe przez Polskę. Missardi arab, prawi o handlu Polan naddnieprskich, aż do dalekiej Andaluzji; pod Bolesławem i jego opiekuńczą potęgą powstały i ożywiły się wielkie osady handlowe słowiańskie nadmorskie, jak Gdańsk, zwiedzany już przez kupców, łodziami ku niemu z głębi Polski płynących, Szczecin i Julin. Adam Bremeński pisze, że nie masz żadnej pięknej lub rzadkiej na świecie rzeczy, którejby w tych miastach, dostać nie można. Za te towary, jak uważa autor, gromadziły się w Polsce wielkie owe bogactwa, o których wiemy za czasów Bolesława, a których ślady pozostały w wykopaliskach monet duńskich, niemieckich i angielskich. w naszej ziemi.
„Na tej bogatej ziemi zawiązał się naród młody w rycerskim celu. Rozwijając się na zasadzie wojennego pierwiastku, wykształcił się w owej wyższej, właściwie historycznej klasie na rycerską społeczność, kierowaną głównie wojennym trybem, który całej ówczesnej władzy królewskiej, charakter wojennego wodzowstwa, a całemu krajowi widok zbrojnego stanowiska nadawał.“
Kraj cały urządzony był i popisany wojennym trybem, ustanowieni wojenni dziesiętnicy pułkowi, piećdziesiętnicy, setnicy, rotmistrzowie, hetmani; ziemia niektóre dostarczały Bolesławowi mnogości rycerza w łuskowej zbroi i tarczowników, której z trudnością uwierzyć dziś przychodzi. Grody wewnątrz kraju i na granicach, były jak obozowiska, przy których, pod nazwą „stróży,“ rolnicy okoliczni zsypywali magazyny dla żołnierza bolesławowskiego. Nie dziw, że w tym wieku organizowania się społecznego, walki z przeciwnemi żywioły, wewnątrz i zewnątrz kraju, rozerwać go usiłującemi, wszystko do powszechnej obrony, do boju w gotowości stać musiało. Dwór królewski i otaczająca go drużyna, byli to wojsk wodzowie i straż przyboczna, wybór stałego żołnierza, którego król codziennie przy czterdziestu większych i wielkiej ilości mniejszych stolach przyjmował, karmił i częstował. Umiał on nagradzać sowicie swoich rycerzy, bojowców i gości; na dworze jego i po grodach, gdzie postanowieni byli namiestnicy, częstowano ich nieustannie, obdarzano sukniami i różnego rodzaju upominkami. Do nakarmienia tych tłumów. służyły osypy grodowe, a u boku króla, liczni ptasznicy i łowczowie przysposabiali karm pracowitej drużyny. Ogromne koszta jakich wymagało utrzymania rycerstwa, w części sam kraj, opłacając swych obrońców, ponosił, w części zaspakajały wojny, zbogacająca łupem wszelkiego rodzaju. Wojny te w bolesławowskich czasach raczej korzyścią były dla kraju, niż stratą; kronika pisze, że przez nie kraj się cały „ozłocił.“ Szafowano skarbami na biesiady dla rycerzy, na uczty dla przybywających orężnych gości, na wynagrodzenie przelanej przez nich krwi, a sute przyjęcia w królewskim obozie, i to hojne rozdawnictwo zdobyczy, uważać można za środek, którym Bolesław i miłość rycerstwa i gorliwość jego podtrzymywać umiał. Nieprzyjaciela Niemcy, z powodu tych nieustannych godów, nazwali króla „Tragbir“ (Trankbier) opiwoszem. z czego Słowianie Trabę zrobili. Bolesław żalił się zawsze jeszcze, że mało miał przy swych ucztach biesiadników i gości orężnych. „Kto się walecznym gościem u Bolesława w rycerstwie okazał, — mówi kronika nasza, — już nie rycerzem, lecz synem królewskim się nazywał. Toż gdy któremu, jak to bywa, w koniach lub innych rzeczach nie szczęściło się, Bolesław bez miary darami go obsypywał, odzywając się do obecnych: — Gdybym tego walecznego rycerza bogactwami podobnie od śmierci mógł wyzwolić, jak szkodę i niedostatek jego dostatkami swojemi pokonać mogę, samą śmierć chciwą skarbami bym zasypał.“
Skutkiem tej szczodrobliwości swej, miał Bolesław nietylko z własnego kraju, ale z Niemiec, Węgier, z Rusi, liczne drużyny zbrojne. Raz w wynikłym sporze Polaków z Pieczyngami, kazał król wyciąć wszystkich Pieczyngów; pomimo to jednak, przybyły zaraz nowe roty na ich miejsce. Niemcy, pomimo zakazów, mimo odwoływań cesarza i książąt swych, cisnęli się do Bolesława; książęta czescy, ruscy i węgierscy, z pocztami swemi nie opuszczali dworu jego.
Zastanawiającem jest także, jak król, pojąwszy potrzebę połączenia się szczerego z chrześcjańskim światem, silnie duchowne rozwijanie się narodu swego miał na oku. Pierwsi nauczyciele duchowni, księża i zakonnicy zachodu, płynęli do Polski równie licznie, jak zbrojne rycerstwo; król dawał przykład uszanowania dla nich, tak, że podczas gdy oni stali, nigdy siąść nie śmiał i księdzami ich, to jest książętami nazywał. Sam on zakładał kościoły i klasztory, owe ogniska, z których powolnie oświata na kraj rozchodzić się miała. Przez Polskę otwartą szły pielgrzymki pobożnych apostołów nawracających, do Prus, na Ruś, między Pieczyngów; a Bolesław wspierał i czcił tych opowiadaczy słowa żywota, szukających męczeństwa.
Król ten, u początków narodu tak dzielnem ramieniem i głową czynny, przedstawia się nam w wyrazach kronik ogromnej postaci, ciężkim, aż się koń pod nim uginał, otyłym i nie ledwie olbrzymem. Z brzucha jego szydzili nieraz Rusini, przezywając go opojem i karmnym wieprzem, lecz nigdy ich szyderstwo bezkarnie nie uszło. Z niewielu rysów charakteru trudno jest dzisiaj odtworzyć tę znakomitą postać, z całą jej odrębną indywidualnością; wiemy przecie, że siła króla nie była w dłoni i szczęściu, umysł jego umiał pomagać losom i sposobie zwycięztwo. Thietmar, uskarżający się na hytrość Bolesława, który Niemców nieustannie zwodził, wymownie świadczy o przebiegłości jego i bacznem przewidywaniu jutra. Walczy on nie tylko oreżem stali, ale słowem ujmującem, pieniędzmi, namową, wszystkiem czem mógł, i czem było można. Dla niego nawet na dworze cesarza Henryka nie było tajemnic, bo mu ujęci książęta o najskrytszych myślach znać dawali. Duchowieństwo, któremu sprzyjał król, które obdarzał i szanował, broniło sprawy jego, jak swojej. Jednym z doradców i powierników głównych królewskich, był opat Tuni. którego Thietmar opisuje: „Sądząc z habitu, mnich, w rzeczy zaś, lis podstępny“ w łaskach u pana i do najważniejszych używany poselstw. Inny doradca królewski Stojgniew Słowianin, tory, wedle słów tejże kroniki, „zawsze kłamał„ służył tez Bolesławowi do układów, do walki przebiegłej w umowach z ościennemi. Jedną z cech wielkich ludzi, jest, ze się na ludziach poznać i wybór w nich, czynić umieją; a Bolesławowi zarzucić nietrafności niepodobna.
Nie mamy prawie przykładu zdrady między otaczającem go rycerstwem i możnemi; zdradzano dla niego, nie śmiano go zdradzić. Przez tych zręcznych ludzi, jak opat Tuni, jak Stojgniew i inni, utrzymywał Bolesław stosunki, wysyłał poselstwa przyjazne do Czechów, Węgrów, do Włoch, do stolicy Apostolskiej, dworów książąt Zachodu, do Kijowa i cesarza w Konstantynopolu, do Danii i Anglii.
Dozwólmy jeszcze samemu autorowi dopełnić tego obrazu wielkiego króla: „Wszakże, jeśli Bolesław swym politycznym rozumem, jak mu to sami nieprzyjaciele przyznają, nad wiek swój wyższym się okazuje, był on zresztą wiernym synem swojego czasu i jako czas ten, namiętnym i gwałtownym. Olbrzym, zgniatający konie pod sobą; rubaszny biesiadnik, szydzący przy ucztach z nadchodzącego wroga, a w złotą branie zdobytej stolicy, wśród żartów i rycerskiej igraszki wjeżdżający, nie znał on miary, ani surowości w karaniu, ani pożądania w miłości. Nieraz więc wskazawszy kilka osób na śmierć „bezprawną“, przyszło mu przy godowym stole, w pośród dwunastu współbiesiadników i doradców, zadumać się boleśnie i pożałować wyroku. Cierpiały na tej porywczości żony Bolesławowskie. Poślubiał on je „bez zezwolenia kanonicznego,“ jako też bez względu na wielki post i równie dowolnie je zmieniał.“
Pierwszą żoną jego była córka margrabiego Rygdara, wkrótce potem odprawiona; druga Judyta córka Gejzy, z której miał syna Bezpraima, zarówno odpędzona; trzecia Konilda, córka Dobromira „wierna sługa Chrystusa, która niestały umysł swego małżonka, do wszystkiego dobrego nakłaniała.“ Te Bolesław najwięcej kochał i najdłużej trzymał, i miał z niej pięcioro dzieci: Mieczysława, który pierworodztwo nad Bezpraimem otrzymał, w skutek ojcowskiej łaski, Dobromira i trzy córki. Po Konildzie, pojął w poście i bez pozwolenia kanonicznego Odę, córkę margrabiego Ekitarda, kobietę złych obyczajów wedle Thietmara, wreszcie zażądał córki Włodzimierza W. Przedsławy, którą po wzięciu Kijowa, wraz z drugą siostrą W. Ks. Kijowskiego, do Polski uprowadził. Słowa Kosmasa upominają nas, byśmy zbyt surowo nie sądzili tych związków tak płocho i lekko ponawianych: był to więcej obyczaj wieku, niż człowieka.
Wygnanie macochy Ody i braci Mieszka, Świętopełka i Bolesława, opanowanie w lat kilka po śmierci ojca, całego kraju i spojenie go w jednę całość; z powodu zdobyczy krakowskich Czechów i napaści ruskich na Halickie; raczej dodaje niż ujmuje Bolesławowi, który musiał być sam na czele kraju, by go obronić i nie dać mu się rozpaść na części. Interes państwa przemógł osobistych związków i rodowych węzłów siłę.
Wspomnieliśmy wyżej o przechodzeniu przez Polskę licznych apostołów, którzy ziemie pogańskie jeszcze, ku wschodo-północy nawracać usiłowali; najznakomitszym z nich bezsprzecznie jest Wojciech święty, a cześć dla mego Bolesława, dowodzi jak król to rycerstwo Chrystusowe i jego posłannictwo dobroczynne, oceniać umiał. Nie będziemy się tu rozszerzali nad żywotem, skądinąd znanym świętego biskupa Prażan, który przed możnowładców czeskich rozterkami kraj wichrzącemi wolał między pogan ustąpić. Wojciech święty po kilkakroć napróżno usiłując zająć stolicę swoją, nie podoławszy zgodzić dwóch możnych rodów zajątrzonych przeciwko, sobie, szukał spokojnego przytułku we Włoszech najprzód, potem w Polsce. Wezwany przez brata swego bawiącego tutaj, boczył najprzód na dwór Bolesława, który wedle zlecenia papiezkiego, w imieniu Wojciecha z Prażanami, przez posłów jednać go zaczął; ale pojednanie było niepodobnem; obawiali się bowiem Czesi, by sprawców śmierci braci swych i powinowatych nie poszukiwał, i odpychali świętego człowieka.
Uwolniony przez samych Prażan, którzy się go wyrzekli, Wojciech święty przebył zimę na dworze króla polskiego, gotując się na pobożną wyprawę do sąsiednich pogan. „Książę Bolesław, pisze Gallus, kochał go wielce, słuchał wiernie przykazań jego i ustaw miał mocną chęć zatrzymania go u siebie; wszelako nie śmiał się sprzeciwiać woli świętej.“
Za poradą króla i z pomocą jego, wyruszył apostoł święty do ziemi Prusów, w której znalazł pożądaną śmierć meczeńską, dotknąwszy poświęconego pogańskiego Romowe.
Ciało świętego wykupione zostało przez Bolesława i złożone ze czcią w Trzemesznie najprzód, potem w bogatym nadzwyczaj grobowcu w Gnieźnie.
Podobnież wsparł Bolesław za życia i wykupił po śmierci innego jeszcze apostoła Bruna św., który na Rusi u Pieczyngów śmierć znalazł; biskup też pomorski Reinbern, którego użył król do nawracania Rusi, przez mego wysłany był i wspierany. Wszyscy ci Chrystusowi pracownicy męczeńskiej dobili się palmy. Z ich żywotów i z udziału jaki miał Bolesław w ich posłannictwie, dopomagając do niego czynem, słowy i czcią pośmiertną, okazuje się, jaką wagę przywiązywał do rozszerzenia się chrześcijaństwa. Młoda jeszcze w rzędzie chrześcijańskich państw Polska, starała się niejako wkupić w społeczność Chrystusową, gorliwą o rozszerzanie się jej troskliwością.
Nie inny był powód ciągłego przeciwko Słowianom poganom jeszcze, wraz z cesarstwem boju. Bolesław, ilekroć sam nie mógł popierać osobiście sprawy chrześcijaństwa i cesarstwa, nadsyłanemi posiłki dopomagał jej, śląc rycerstwo swoje. Tak w roku śmierci Mieczysława, Polacy idą w zaelbiańską Słowiańszczyznę, a w trzy lata potem, Bolesław już swobodniejszy, i sam panem w domu, osobiście z wielkiem wojskiem w pomoc cesarzowi przybywa (995). Cesarstwo walczyło ciągle ze Słowianami niepokonanemi dotąd, nieotrzymując korzyści widocznych, naprowadzając nawet zaczepne z ich strony wojny. Bolesław zaś posiliwszy nieco, zawojowywał tymczasem ziemie północnych nadmorskich ludów, Lutyków u Odry i Pomorzan u Wisły ujścia, nad któremi powoli zwierzchnictwo Polski się ustalało.
W czasie gdy Polacy św. Wojciecha przez Pomorze do Prus wiedli, był już Gdańsk pogranicznem miastem ich rozległego państwa, i następnie rozszerzyły się podboje bolesławowskie ku Prusom. Ważniejsze jednak zabory króla, były ku południowi. Tu leżała Chrobreja, ze starożytnym grodem Krakusa, zajmująca pod tem nazwaniem obie strony Tatrów, północną ku Wiśle, południową ku Dunajowi. Kraj ten należał niegdyś, do Świętopełkowego państwa Wielkiej Morawii. Za ojca Mieczysławowego stała się częścią Polski; za Mieczysława zawojowali ją Czesi, ale tylko po góry, podczas gdy dalszą zatatrzańską krainę Węgrzy posiadali.
Śmierć Bolesława Okrutnego, księcia czeskiego, zamieszki i podział jego państwa ztąd wynikłe, zwróciły króla ku tej stronie: podstępem wzięty Kraków, wytępiona załoga czeska, i Chrobreja powróciła do Polski; a następnie wypędzeni Węgrzy z zatatrzańskich swych zdobyczy, aż po Dunaj ustąpić Polsce musieli. Te podboje Bolesławowskie, o których zaledwie króciuchną wzmiankę znajdujemy u kronikarzy, były wszakże największej wagi dla przyszłości kraju, i potęgę króla szeroko rozsławić musiały.
Już też zachód i południe Europy, coraz częściej o nowo powstającem państwie odbierały wieści; sam Bolesław wyprawił poselstwo do Rzymu z prośbą, o przysłanie mu duchownych, dla szerzenia nauki Chrystusowej. Zjawili się tamże wygnańcy z Polski z Buskławem bratem Bolesławowskim, synem Mieszka, który do klasztoru wstąpić pragnął; zasłyszano o męczeństwie, wykupnie ciała, grobie i cudach pośmiertnych św. Wojciecha. S. Romuald, w którego klasztorze znalazł przytułek polski książę, wysłał dwóch braciszków do Polski, za namową i poradą cesarza Ottona.
Młody ten monarcha z wielu miar zażądać mógł odwiedzić Polskę, lecz pragnienie oddania czci zwłokom nauczyciela swego Wojciecha, nieochybnie było najsilniejszą do tego pobudką. Może być że i dumnego młodzieńca pysze pochlebiała ta myśl wyprawy do ziemi, „na której nie postała jeszcze nigdy stopa żadnego starożytnego Rzymianina.“
Z nadzwyczajnym przepychem, z okazałością niewidzianą, gotowano się do tej wspaniałej pielgrzymki. Towarzyszyli cesarzowi wielu Rzymian; Zazzo patrycyjusz z Robertem oblacjonarjuszem i kardynałami. Wszędzie po drodze przyjmowali Ottona po miastach biskupi, ówcześni najwyżsi dostojnicy, jak się wyraża autor, w Ratysbonie Gebhard, w Magdeburgu Gizyler, w Cycyi Hugo, w Misnii Eid.
W Ilwie za Głogowem, Bolesław wyszedł spotkać cesarza, radośne zgotowawszy mu przyjęcie.
Na rozległej dolinie różnorodne zastępy rycerstwa i drużyny pańskie uszykowane były, rozmaitością szat i oręża porywając oko. „A nie była tam ladajaka rozmaitość stroju, — pisze Gallus, — lecz co w jakim narodzie najkosztowniejszego się znajduje, mogłeś tam zobaczyć. Za czasów Bolesława, każdy rycerz i każda z pań dworskich, używali bławatów, zamiast płótna lub wełny; ani też futer, jakkolwiek kosztownych i choćby nowych, nie noszono na Bolesławowskim dworze, bez bławatów i złotogłowiu. Złoto bowiem za owych czasów było w tak powszedniej u wszystkich cenie, jak dziś srebro, a srebro za lichą plewę miano.“
Wśród tych szeregów świetnego rycerstwa, postępując Otto z Bolesławem w orszaku swego rzymskiego dworu, zbliżył się w wielkim poście do Gniezna, którego murów dojrzawszy, zdjął cesarz obuwie, bosą nogą szedł do grobu męczennika i ze łzami u niego się modlił.
Zadziwił się cesarz wspaniałości gnieźnieńskiego kościoła i grobowca świętego, obok którego jaśniały ofiary Bolesława: ogromny posąg Zbawiciela na krzyżu, cały ze złota ulany, trzykroć tyle ważący, ile ciężki i olbrzymi Bolesław; niezmierna płyta złota, mająca pięć łokci wzdłuż, a dziesięć piędzi w szerz, rzęsisto kamieniami drogiemi i ozdobami kryształowemi wysadzana, na której napis świadczył, że trzykroć sto funtów złota ważyła, i inne bogactwa.
Ten przepych i potęgę widząc, cesarz zawołał w podziwie: Na koronę moję cesarską, daleko tu więcej widzę, niżeli mi sława doniosła. — Poczem naradziwszy się ze swemi panami, w obec wszystkich dodał: — Nie godzi się tak wielkiego męża, jakby jednego z książąt, dukiem lub hrabią nazywać, owszem na tron królewski wyniesionego, koroną uczcić należy.
I zdjąwszy koronę swę cesarską, włożył ją Bolesławowi na głowę. Poczem ofiarował cesarzowi Bolesław relikwie św. Wojciecha, i wzajemnie darem od niego gwóźdź z krzyża Pańskiego i włócznię św. Maurycego otrzymał. „A tak wielką, — dodaje Gallus, — spowinowacili się onego dnia miłością, że cesarz Bolesława bratem i współrządcą cesarstwa ustanowił, i ludu rzymskiego przyjacielem i sprzymierzeńcem mianował.“
Nadto, co tylko w dostojeństwach kościelnych (ustanawianiu arcybiskupstw) do cesarstwa należało, wszystko to w całem państwie polskiem, Bolesławowi i jego następcom w moc oddał; „którą to ugodę, — dodaje kronikarz, — papież Sylwester zatwierdził.“
„Ustanowił cesarz w Gnieźnie arcybiskupstwo, oddając je bratu św. Wojciecha, Radzymowi, od którego zwierzchnictwa, tylko Ungęra, poznańskiego biskupa wyłączył. Ten, czas jakiś jeszcze, magdeburgskiemu arcybiskupstwu słowiańskiemu podlegał.“ Bolesław, wedle słów tejże kroniki, przyjmował cesarza z cesarską wspaniałością; przez trzy dni koronacyjnego obrzędu, codziennie zmieniano naczynia i cały przyrząd stołowy, stawiąc coraz inny kosztowniejszy; a po skończonej biesiadzie, podczaszowie i stolnicy, zdjęte ze stołów naczynia złote i srebrne, misy, czary, rogi do napoju i t. p., do cesarskiego skarbu oddawali. Komornicy zbierali podobnież sukna, obicia, kobierce, zapony, ręczniki i wszystko to do izb cesarskich nieśli. Oprócz tego, jeszcze mnogie naczynia złocę i srebrne, różnej wytwornej roboty, bławaty barw rozmaitych, przybory wszelkiego rodzaju, kamienie drogie, w darze Bolesław przynosił Ottonowi, nie zapominając dworu jego i otaczających. Najlichszy sługa cesarski, nie wyszedł z Polski nieobdarowanym. Thietmar wspomina, że rota trzechset kiryśników, ze wszystkich podarków najlepiej Ottonowi się podobała.
Odjeżdżającemu cesarzowi, Bolesław towarzyszył do Magdeburga, gdzie spędził Wielkanocne święta; po czem obdarzony wzajemnie, wrócił do Polski; a z drogi jeszcze Otto, pamiętny bogatych darów, z grobu Karola W. w Akwisgranie wyjęte krzesło czyli tron cesarski, w darze sprzymierzeńcowi posłał, jakby przepowiadając mu panowanie nad mnogim ludem słowiańskim.
Autor następujące czyni uwagi nad koronacją gnieźnieńską: „Zawiązane tak stosunki braterstwa z cesarstwem, były nie trwałe. Cały ten wypadek, lubo nader świetny i pełen ważnych następstw dla Polski, wyniknął raczej z młodzieńczego szału Ottona, niż z rzeczywistego składu dziejów ówczesnych. Zachodziła wtedy na Zachodzie wewnętrzna reorganizacja kościoła katolickiego, w skutek której nastąpiło wkrótce wygórowanie wszechwładztwa papiezkiego, podupadniecie władzy cesarskiej. Wyprawa młodego cesarza do Gniezna, była jedną z ostatnich illuzyj tej władzy, a w onej koronacji Bolesława, nie tyle pożądany przezeń zaszczyt, ile chęć cesarską okazania swego prawa rozdawnictwa koronnego. Bolesław później miał tę Ottonową koronę za nic, i owszem pojmując obrót rzeczy w Europie, starał się później o koronę u papieża.“
„Istotnym zaś zyskiem, jaki Polska z pobytu cesarza w Gnieźnie odniosła, było właśnie, odpowiednie teraźniejszemu duchowi czasu, rozprzestrzenienie władzy duchownej ze strony samego cesarza, przez ustanowienie trzech nowych biskupstw i niezawisłej od duchowieństwa niemieckiego archidjecezji krajowej, tudzież zlanie na Bolesława władzy zakładania nowych biskupstw.“
„To było najwalniejszym skutkiem odwiedzin Ottonowych. Rozszerzyła się liczba duchowieństwa, a z niem religja chrześcijańska i cała ówczesna oświata. Miasta: Poznań, Kraków, Wrocław, nawet odległy Kołobrzeg, stały się głównemi ogniskami tego nowego światła, a naczelna stolica ich Gniezno, znosiła się przez swoje arcybiskupstwo, tak bezpośrednio i niezawiśle od wszelkiej podrzędnej za granicą władzy duchownej, wprost z samemże źródłem tej władzy, z stolicą apostolską, jak niezawiśle odtąd od wszelkiego politycznego zwierzchnictwa, królowie dalsze w swoim kraju biskupstwa stanowili.“
Właściwe duchowieństwo polskie, poczęło się kształcić po tem wyzwoleniu kościoła; dotąd bowiem kapłani wszyscy cudzoziemcami, najwięcej Włochami byli. Przy biskupstwach otworzyły się szkoły duchowne, seminarja, usposabiające młodzież krajową do stanu duchownego; oprócz nich, ogniskami równie czynnemi były, możne klasztory i opactwa, których liczba wzrastała; istniało już jedno w Międzyrzeczu, wzniosły się zwolna benedyktyńskie klasztory w Tyńcu (Sieciechowie?) i na Łysej-górze. Pierwszy z nich stanął w początkach XI. wieku (1007). Pustynie zaludniały się Eremami; chrześcijaństwo przenikało do najskrytszych kraju zakątów. W takim Eremie żyli w Wielkiej Polsce około Kazimierza braciszkowie reguły świętego Romualda, Jan i Benedykt, z przybyłemi później do nich, Mateuszem, Izaakiem, Krystynem i Barnabą. Żyli oni w bractwie zakonnem pod opieką Bolesława, przygotowując się do zawodu kaznodziejskiego, uczeniem mowy krajowej. Król dwoje pacholąt z dworu królewskiego dał im do posługi. Życie ich było ostre i surowe bardzo, reguła ciężka; patrząc na dobrowolne ich męczarnie, Słowianie pojąć ich nie mogli w początku, później dziwna wytrwałość, szczere nabożeństwo, zwrócić musiały dzikich ludzi ku pobudkom, co tak silne wywoływały poświęcenie. Uczucie religijne zaszczepiało się zwolna przykładami świętego żywota.
Tymczasem Bolesław szerząc wiarę w głębi swych krajów, usamowolniony włożeniem na skroń cesarskiej korony, potężny wolą i ramieniem, rozszerzał granica państwa swojego. Czechy zamieszane, łatwą zdobyczy zdawały się pastwą; książę Bolesław Rudy, któremu Chrobry Kraków z częścią Chrobacji odebrał, którego państwo z braćmi Jaromirem i Oldrzychem, podzielone być miało, wygnał był braci i matkę, a sam srogo nad Czechami panował. Wybuchło powstanie. Bolesław z kraju uciec musiał; a Władybój brat Chrobrego, cioteczny książąt czeskich, przez matkę Dąbrówkę, przywołany, otrzymał nad Czechami zwierzchnictwo. Ale Władybój zapijał się bez miary, a czując się nie silnym na nowym tronie, pospieszył do niemieckiego króla Henryka, oddając mu się ze swem księstwem i prosząc o potwierdzenie. Umarł Władybój po krótkiem panowaniu; osiadł po nim wygnany Jaromir z Oldrzychem.
Zbiegły z Czech Bolesław Rudy wkrótce przytułku i opieki szukał u Chrobrego; co tem lepiej dogadzało królowi Polski, że pod pozorem sprawy jego, spodziewał się sam zagarnąć kraj sąsiedni. Tymczasowo wygnany Jaromir z Oldrzychem, odzyskane dla Bolesława księstwo i wygnaniec na dawnym tronie osadzony. Jaromir i Oldrzych, schronili się na dwór Henryka; główne miasta czeskie, pod pozorem opieki, osadzone załogami polskiemi. Dla Chrobrego, Bolesław Rudy był tylko narzędziem; pod pozorem przyjaźni i zażyłości, przebywając w Czechach, trzymając tam swych ludzi, wysyłając powierników, Chrobry ujmował sobie znaczniejszych panów czeskich. Przewidywał on, że zostawiony sam sobie Rudy, mścić się będzie na nieprzyjaznych, rozjątrzy podwładnych, i wrota mu do owładnięcia Czech otworzy.
Tak się stało: książę czeski „widząc lud swój (w mięsopust r. 1003), bez najmniejszej obawy, szkaradnym świata tego uciechom oddany, tak dalece bezbożnik rozzuchwalił się, że bez względu na zawarte z ludem pod przysięgą przymierze, wszystkich najmożniejszych panów w jednym domu w obec siebie zebrawszy, najprzód własnego zięcia utopionem w piersiach żelazem zamordował, a potem resztę bezbronnych, w sam popielec, za pomocą swych oprawców wytępił.“
Oburzeni i przerażeni Czechowie wyprawili poselstwo ciche do Bolesława polskiego, prosząc o pomoc i ratunek przeciwko Rudemu. Tego było potrzeba Bolesławowi; radośnie przyjął poselstwo, wezwał Rudego pod pozorem układów do siebie, i otoczonego przez oprawców oślepieniem ukarał. Wywieziono go w głąb Polski na dożywotne więzienie. Nazajutrz potem, pospieszył Chrobry pod Pragę, i przyjęty od ludu jak zbawca, owładnął łatwo stolicę i księstwo (w r. 1003, w lutym).
„I jeszcze większa, — pisze Thietmar, — niż zwykle duma ogarnęła mu zapamiętały umysł, po takim wzroście ziemskiej potęgi.“ Wysłał do Rzymu, prosząc papieża o potwierdzenie nadanej mu przez cesarza korony, jednego z tych braciszków reguły ś. Romualda, którzy w pustyni wielkopolskiej pod Kazimierzem przebywali. Całe to staranie spełzło jednak na niczem. Tymczasem Henryk król niemiecki, poskramiając w sobie uczucie, jakiego doznał o zdobyczy Czech się dowiedziawszy, wysłał do Bolesława z oświadczeniem, że przy zawojowanej prowincji utrzymać mu się dozwoli, jeśli Bolesław wedle starodawnego prawa, z rąk jego przyjąć ją zechce i z niej wiernie mu służyć.
Chrobry, który o zupełną niezawisłość się starał, nie przyjął ofiary Henryka. Odprawiono bezecnie posłów niemieckich; usposobiono się do obrony Czech; a miasto uznania hołdownikiem cesarstwa, Bolesław wpływ swój usiłował w Niemczech silniej coraz rozszerzać. Z pomocą i za natchnieniem może Chrobrego, wybuchł w Niemczech bunt przeciwko Henrykowi, na którego, czele stał Bruno, brat królewski, Ernest, margrabia austrjacki, i margrabia Hecyl. Sam Bolesław, posławszy posiłki rokoszanom, ruszył, nie czekając rozpoczęcia wojny ze strony Henryka, lewym brzegiem Elby, przez góry ku ościennym Niemcom.
W Mysznach nad Elbą siedział przełożony graf niemiecki Goncelin, spokrewniony z Bolesławem, i jemu winien swe przełożeństwo. Tego wezwał król do poddania mu Myszen, ale Goncelin odmówił.
Wojsko polskie, podzielone na cztery hufce, puściło się na łupiezką wycieczkę i zniszczenie okolicznych włości; i splondrowaniem krainy Gtomace, wojnę rozpoczęło. Samego jeńca wzięto ze trzy tysiące; wedle obyczaju, uprowadzając go do kraju, dla osadzania nimi ziem pustych.
Ta wielka w jeńcach zdobycz, przyspieszyła odwrót do domu rycerstwa Bolesławowego. Rokosz niemiecki, niepowodzeniem się skończył; margrabia Ernest pojmany został, a Hecyl z Brunonem schronili się na dwór Bolesława; skąd Bruno do Węgier potem, a Hecyl do Niemiec z przebłaganiem do Henryka się udał.
Bolesław więc sam pozostał w obec króla Henryka, z którym się miał zmierzyć. Usiłowano wyrugować go, ze zdobytych Czech najprzód; on wzajem opierając się na swych z Niemcami związkach, nie spieszył z poddaniem, owszem pierwszy wojnę rozpoczął, napadem na posiadłości bawarskie. Ale już i Niemcy ruszali przez granice Milzieńskie ku Polsce; niedaleko jednak zaszedłszy cofnęli się, dowiedziawszy się o grożącej w Łużycach zasadzce.
Wszelkiemi sposobami usiłując odjąć siły Bolesławowi, gdy najłacniej było przeciwko niemu działać w Czechach, poczęto przez wygnańców Jaromira i Oldrzycha knuć przeciw Polakom i narodowe podbudzając uczucia, podnieść na nich skłonną do rozruchów ludność. Silna dłoń, w którą ujął możnowładztwo czeskie Bolesław, już mu sama nieprzyjaciół przygotowywała.
Król Henryk tymczasem, zapowiedziawszy wyprawę wielką na Polskę, miejscem zebrania Niemców naznaczywszy Merseburg, gotował się przebyć Elbę i gromadził łodzie; naprzeciw niego Bolesław szybko ruszył do Łużyc. Odwiódłszy w tę stronę fortelem Bolesława Henryk, sam obrócił się ku Czechom, dokąd od zachodu, Bawarczycy z Frankami jednocześnie wtargnąć mieli. Polegał Bolesław na doniesieniach swych przekupionych przyjaciół niemieckich, lecz te go zawiodły. Pomimo nadspodziewanego obrotu wojsk Henrykowych. gdy te powolnie ku Czechom kroczyły; Bolesław miał czas usposobić się ku ich obronie.
Sam oczekiwał nieprzyjaciela w Pradze, więcej podobno niż należało zaufany w przyjaźni swych nowych poddanych, a powolnem Niemców zbliżaniem się uzuchwalony, tak że gdy ich przybycie obiecywano, rubasznie odpowiedział: — „Gdyby leźli jak żaby, mieliby już czas stanąć!“
Zwłoka Niemców była wyrachowaną: Henryk ciągnął pod pozorem, połączenia się z Bawarami, zachodnią stroną granic; Jaromir tymczasem stronnictwo swe w kraju rozszerzał. Bolesław bojąc się napaści Henryka, nie spodziewał się wcale narodowego przeciwko Polakom w imię uczuć ludowych powstania, i ta rachuba go zawiodła. Henryk bowiem przychodził tylko, by dać punkt oparcia stronnictwu Jaromira i pomnożyć jego siłę, działając zawsze pozornie, przez nie i dla niego.
Do ostatniej chwili Bolesław, charakteru tej całej sprawy nie dopatrzywszy, zbyt ufny w przywiązaniu Czechów do siebie, spostrzegł dopiero niebezpieczne położenie swoje, gdy z Zaacu polska załoga przez mieszczan samych wypartą została, gdy gród jeden u wnijścia kraju sam dobrowolnie się poddał.
Pod zasłoną Henrykowych wojsk budzące się uczucie narodowe, przeciwko obcym najezdnikom, wieści o powszechnej rzezi Polaków, przedwczesne głosy o ucieczce i zabójstwie Bolesława przez Prażan, rokowały już niepomyślny koniec tej walki. Henryk napewno już dla wzięcia i zgładzenia „jadowitego gadu“ Bolesława, wyprawił Jaromira i Oldrzycha do Pragi.
Potrzeba było co najrychlej uchodzić, by fale tego powstania ludowego wojsk i samego wodza nie pochłonęły. Ucieczka nie była wcale łatwą, a nieprzyjazny Bolesławowi Thietmar „najchytrzejszym z ludzi“ zowie z tego powodu Chrobrego. Wyprawiony przez Niemców Jaromir, pozostał w tyle, a Oldrzych wysłał tajemnego do Pragi przodem; potem z ośmią naczelnikami, zbrojnemi w małe poczty, cichaczem podkradł się pod stolicę i ukrył. Szpieg jego miał się ułożyć z Prażanami o napad przed świtem, na zaraniu, na Bolesława i jego ludzi. Hasłem umówionem był odgłos trąbki pastuszej, gdy trzoda o szarym świcie przez most na Mołdawie przechodzić będzie; potem uderzenie w dzwony na Wyszogrodzie.
Bolesław o całej tej zmowie uwiadomiony, dniem wprzódy do ucieczki o zmroku się przysposobił. O północy, nim się jeszcze trąbka pastusza ozwała, niecierpliwi Prażanie rozkołysali dzwony na Wyszogrodzie. Cicho wysunęli się Polacy wśród ciemności, a z pierwszym pułkiem pognał Bolesław do domu.
Zapóżno spostrzegli Prażanie ucieczkę Polaków z królem, ostatnia tylko rota, zostawiona na moście mołdawskim, padła ofiarą z naczelnikiem swym Sobieborem, św. Wojciecha bratem.
Jaromir tegoż dnia, wjechał na stolicę i wzniesiony został z wygnańca na tron książęcy; nazajutrz przybył i Henryk, hołdownika swego na posadzie tej utwierdzić.
Ze zdobyczy Bolesławowskiej pozostała przy Polsce Morawia, od Czech oderwana. „Jak cała ta próba, — dodaje autor, — zagnieżdżenia się w zachodniej ziemi czeskiej, nie zupełnie bez korzyści minęła, tak też nie mógł jeszcze Bolesław oderwać się od myśli, rozprzestrzenienia granic i potęgi swego narodu ku zachodowi. Owszem cały kilkunastoletni przeciąg dalszego panowania Bolesława, zajęty jest najusilniejszą, w tę zachodnią stronę skierowaną dążnością zdobywczą, nieustannemi wojnami z zachodniem państwem niemieckiem.“
„Prócz chęci zdobycia kilku prowincyj, na czem te wojny wreszcie się kończą, wyrażają one owszem ogólny instynktowy popęd wyszłego z łona Słowiańszczyzny narodu polskiego, ku pomszczeniu się na zachodzie, za tę wielką niemiecką napaść, jaką on od czasów Karola W., orężem Franków i Niemców, przez dwa stulecia na przyległą Słowiańszczyznę wywierał.“
Wojny niemieckie, w opowiadaniu autora, zasilonem kroniką Thietmarowską, zajmują znaczną część jego historji; opowiemy je króciej, zwracając tylko uwagę na znaczniejsze i charakterystyczniejsze wypadki.
Powodem pierwszej napaści na kraje niemieckie było, oprócz śmierci cesarza Ottona, zabicie margrabi Ekkiharda, przełożonego w Mysznach. Posunął się Bolesław, korzystając z tego wypadku (1002), zagarniając przyległą Szląskowi polskiemu ziemię Łużycką, miasto Budziszyn; zajął Strelę nad Elbą i wysłał do Myszen, usiłując sobie pieniędzmi zrobić tam stronników.
Zajęte zostały Myszny, a Bolesław, powiada Thietmar, owładał onych stron ziemiami aż po rzekę Elsterę i swoje w nich załogi osadził. Sasów zaś sąsiednich i Niemców upewnił, że czyni to za zgodą Henryka Bawarskiego i w jego sprawie. Działo się to na wiosnę; w czerwcu Henryk obrany został królem, i Bolesław pojechał z innemi do Merseburga na powitanie go, usiłując się przy swoich zawojowaniach utrzymać, na co ogromne wyłożył sumy. Uzyskał jednak tylko Łużyce i kraj Milzieński; Miśnią zaś oddano przyjaznemu i krewnemu Bolesława, Goncelinowi.
Nieukontentowany Bolesław odjeżdżał, zostawując za sobą zarody zamieszek w Niemczech, które podżegał; a niechęć Germanów objawiła się w rozruchu, w którym Bolesław ledwie się ocalić potrafił. Przypadkowa ta napaść, wziętą została przez króla polskiego za umyślną zasadzkę i rozjątrzyła go do reszty przeciwko Henrykowi. W drodze, uchodzący z Merseburga Polacy, spalili Strelę i zabrali tłumy jeńców; tajni posłańcy na dwór niemiecki wyprawieni z poleceniem, by kogo tylko można, przeciwko Henrykowi buntować.
W tej porze przyszło zawojowanie Czech, opowiedziane wyżej, i po niem ucieczka króla z Pragi. Za uchodzącemi hufcami polskiemi, Niemcy pospieszyli przez kraj Milzieński ku Polsce (1004). Oblężony przez Henryka Budziszyn, broniony załogą polską silnie, otrzymał rozkaz poddania się od króla Bolesława, z wolnem odejściem załogi. Zajęto miasto, a Niemcy dalszą ku Polsce wyprawę, na rok następujący odłożyli.
Ogłoszona po zbiorach z pola (1005) obfitych, zebrała się w okolicach Magdeburga, pod wodzą samego króla Henryka i wielu panów dostojnych; przybyły i posiłki czeskie; Jaromira i Lutyków pogan się spodziewano, którzy Niemcom na chrześcjańską Polskę pomagać mieli. Słusznie uważa autor, że Słowianie poganie między nieudolnym Henrykiem, a groźniejszym dla nich Bolesławem wybierając, woleli pierwszego przeciw drugiemu wspomagać. Szła ta zbierana drużyna długo wodzona po moczarach i puszczach przez przekupionych od Bolesława przewodników do rzeki Sprewy; gdzie legła obozem dla spoczynku. Tu już łucznicy polscy podjazdami szarpać ją poczęli, i zabili kilku znaczniejszych; nadeszły też na pociechę pułki lutyckie ze swemi bogi niesionemi na czele wojsk, z proporcami świętemi i znamionami bałwochwalstwa.
Bolesław siedział naówczas w Krośnie poniżej Głogowa, ze znacznym ludem zbrojnym; niespodziewając się, by Niemcy po za osadzone starannie brzegi Odry, przejść mieli. Jakoż siedm dni stały niemieckie siły nad tą rzeką, myśląc o przeprawie, aż nareszcie w bród ją przeszły. Uwiadomiony o tem Bolesław, chcąc zapewne dalej nieprzyjaciela w kraj wprowadzić. cofnął się przed nim. Wszedł Henryk w granice Wielkopolski, ciągnąc ku Poznaniowi, gdzie się Bolesław znajdował, rażony ciągle polskiemi zasadzkami. Głód, napaści te i przeczucie dalszych w kraju, który napadali, niebezpieczeństw, skłoniły go do odwrotu, gdy już byli o dwie mile od Poznania; król polski nie spieszył się z żądaniem rozejmu, sami mu go Niemcy ofiarowali.
Pokój za pośrednictwem arcybiskupa Tagino z Bolesławem uczyniony, „niekorzystny, żalem przepełniający Niemców,“ dowodzi, że rachuby Bolesława powiodły mu się, a zapędzenie się Niemców pod Poznań, w przykrem ich położeniu stawiło.
„Z płaczem“ piszą kroniki niemieckie, zgłodzone, zbiedzone wojska Henryka powracały do domu, za całe trofea wioząc ciała poległych rycerzy. „Wyprawił się był król Henryk, — dodaje współczesny rocznikarz, — aby się krzywdy swej pomścił, ale o biada! mnogie tylko rycerstwo pogubił.“
Do niepomyślności pochodu tego, przyczynić się wielce musiały zdradliwe przyjaciół Bolesława, pod bokiem króla, zamachy i rady, o których za powrotem do kraju, rozpocząć musiano śledztwo, i kilku skarać na gardle.
Wyprawa ta, pomimo korzystnego dla kraju polskiego pokoju, wywołała nowe z Niemcami zatargi, dała powód do długich jeszcze walk i bojów. Wcześnie się do nich sposobiąc, posłał Bolesław do Czech i do zachodnich ludów słowiańskich, zyskując ich na swoje stronę i usiłując wciągnąć w przymierze przeciwko Niemcom. Czesi i Lutycy skłonniejsi dla Niemców nie dali się od nich odciągnąć; Obotryci złączyli się z Polakami; inni Słowianie, odrzucając jego myśl, sami pierwsi o usiłowaniach tych Niemców ostrzegli. Nie dotrzymując poznańskiego rozejmu, wieścią o knujących się przygotowaniach skłoniony ku temu, Henryk nową wojnę sam pierwszy Polsce wypowiedział. „Chcesz wojny, będziesz miał wojnę!“ rzekł poseł. Na co król polski uniewinniając się z zarzutów czynionych, odparł, że niechętnie i zmuszony, przedsiębrać będzie co mu czynić wypada.
Zaczepiony słowem, Bolesław odpowiedział czynem, uderzył zaraz na zachód (1007), i zjawił się pod Magdeburgiem. Słowianie oskarżyciele krwawo zostali skarani, ziemie ich spustoszono, lud uprowadzono w niewolą i po Elbę samą kraje zniszczone zostały. Magdeburg winien był swe ocalenie włóczni św. Maurycego, którą w darze odebrał Bolesław od Ottona; był to patron miasta, zachodziło więc, dodaje Thietmar, braterstwo w Chrystusie między Bolesławem a Magdeburczykami. Puścił się tylko król polski w głąb kraju i zająwszy mieszczan Zerbst’kich, przesiedlił ich do Polski, wraz z jeńcami słowiańskiemi i trzema walecznymi wodzami Sasów.
„Żałość zdjęła króla Henryka,“ posłał żywo do panów saskich, aby się mścili zniewagi swojej; ale ci nie rychło i opieszale nieprzyjaciela ścigali, i namyśliwszy się, jak niebezpiecznem było, garstką gonić za silnem wojskiem, do domów się rozeszli.
W odwrotnej drodze, zajął Bolesław Łużyce i krainę Selpuli, zagarnął bez krwi przelewu Budziszyn, i zwycięzko z łupem, z ludem jeńców, do domu powrócił. Taki miało skutek wypowiedzenie wojny przez Henryka królowi polskiemu, i nierychło Niemcy z nową wystąpili zaczepką.
Co najsrożej boleć musiało Henryka, to przyjaciele bolesławowscy i sprzyjający mu potajemnie w samych Niemczech, na których czele stał wierny Goncelin margrabia myszneński. Tego najprzód na przekor królowi polskiemu, usiłowano upokorzyć i władzę mu odebrać. Powodem był spór Goncelin’a, z zięciem Bolesława, Hermanem, z którego sprawa wywiązała się przed sąd Henryka do Merseburga. Goncelin złożony z margrabstwa i osadzony w mocnem więzieniu, nie tak dla winy jakiej, lecz że u Bolesława „w większych był łaskach, niż się godziło.“
Usunąwszy Goncelina, Niemcy ruszyli na Bolesława (1011), licznie i zbrojno. Posłali wprawdzie wprzód pytając, czy ziem zabranych nie zechce zwrócić bez baju, ale poselstwu sucho odparł Bolesław, że nic nie odda. Po drodze Niemcy chwytali kogo mogli, widząc we wszystkich i we wszystkiem jakieś tajemne roboty Bolesławowskie. W Łużycach Henryk i część wojska się rozniemogła, tak, że do domu wracać musiała, a Jaromir czeski, margrabiowie i biskupi dalej naprzeciw Polsce pociągnęli.
Bolesław był w Głogowie nad Odrą, a Niemcy podstąpili tak, że miasto widzieli, napaść jednak na nie, ani myśleli nawet. Domagali się Polacy uderzyć na Niemców, ale cierpliwy król nie dopuścił im walki niepewnej, wolał szkodzić tylko podjazdami. Ulewy srogie odpędziły najeźdźców, bez pomocy wojska; zachwyciwszy łupu, poszli nazad do domu.
Bolesław pomścił ten najazd nadzwyczaj śmiałym napadem na Myszny, z Budziszyna wyprawionym, który mógł był gród opanować, gdyby zmowa z mieszczanami była się powiodła; zniespokoiwszy tylko nieprzyjaciela, garstka ta wróciła cała do Budziszyna.
W r. 1012. znowu Niemcy gotowali się na Polskę, nie z takim zapałem, nie z taką już ochotą jak wprzódy; obwarowano tylko mocniej granice i powrócono do domów.
Żadna z zaczepek nie uchodziła bezkarnie i ta bez odwetu ujść nie mogła; z licznem wojskiem przebywszy Elbę pod Strelą. wpadł Bolesław pod Libusnę, warowne miasto świeżo przez Henryka odbudowane, mające załogę z tysiąca ludzi złożoną. Zdobycie tego grodu, tak było pewne, że je król uroczyście obchodził, nim dokonane zostało. „Za miastem na wyniosłem miejscu, zkąd można było widzieć gród cały, do którego zdobycia rycerstwo postępowało, zastawiono wspaniałą ucztę królewską. Tam podczas całego szturmu, siedział król z wybranem gronem, przypatrując się bitwie krwawej — padła wreszcie brama, wszczęła się rzeź i łupież okrutna. Zabrano mnóstwo jeńca pospolitego i panów. Mnogich pojmanych panów zaprowadzono przed dumnego tryumfatora, na którego rozkaz, mocna ich straż przyjęła. Potem nastąpił dział zdobyczy i pożar miasta, a wojsko wesoło zwróciło się do domu. Taki obraz zdobycia Libusny, kreśli współczesny Thietmar.
Sprawy w Słowiańszczyźnie wschodniej, nad którą wpływ swój wywrzeć zamyślał podtenczas Bolesław, skłoniły go w cztery miesiące po zburzeniu grodu Henrykowego, do szukania pokoju, który otrzymać był zawsze pewien, byleby go pożądał. W r 1013 zjechał do Magdeburga królewicz polski Mieczysław, dla uroczystego zawarcia przymierza; wdzięcznie przyjęty od Henryka i pasowany przez niego na rycerza. Za nim i sam przybył w kilka tygodni Bolesław do Merseburga, ubezpieczony danemi zakładnikami, że cało wynijdzie. Łużyckie i Milzieńskie ziemie, jakkolwiek to Niemców bolało, zostawić musieli przy Polsce. Bolesław co dziwna, nie był dotąd pasowany rycerzem i król Henryk dopiero tym go zaszczytem ozdobił. W pierwszy dzień Zielonych świąt, poprzysiągłszy na rycerskie śluby, w uroczystym pochodzie do kościoła, Bolesław jako nowo-pasowany, szedł z mieczem podniesionym przed królem.
Za odstąpione sobie ziemie, król polski obowiązał się dostawić posiłki zbrojne na wyprawę włoską, a sam otrzymał na inną wyprawę pomoc w ludziach, na których mu, jak sam zawsze narzekał, zbywało, od Henryka. To przymierze tem łatwiejsze było, że oba królowie inne gorętsze nad pasowanie się z sobą mieli widoki. Henryka do Włoch ciągnęła korona rzymska, Bolesława nęciła wschodnia Słowiańszczyzna i księstwo kijowskie. Zawiódł jednak Bolesław nie dostawiwszy przyrzeczonych do Włoch posiłków, a zapozwany o to, wojną odpowiedzieć się gotował, zwyczajem swym nieprzyjaciół cesarzowi w jego własnych poduszczając poddanych.
Zgoda zawarta była czasowa, i potrzebą tylko wymuszona; wśród niej nawet Bolesław robił przeciwnikowi mnogich nieprzyjaciół. Stojgniew, Bolesławowski poseł, z szwagrami Henryka pod bokiem jego knował spiski, które jednak na niczem spełzły, a szwagrowie w pokutujących odzieży, przeprosiwszy w obec Stojgniewa zagniewanego Henryka, zerwać musieli zmowy z posłem polskim, który odprawiony został, z zapozwaniem króla o niedostawienie posiłków, do Włoch przyrzeczonych.
Niepohamowanej czynności, niezmordowany Bolesław na wszystkie strony zwrócone miał baczne oko; w Czechach Oldrzych, brat Jaromira, wygnał był niedołężnego księcia, a ten do dawnego nieprzyjaciela Bolesława się schronił, Jaromir poróżniony został z cesarzem, staraniem przyjaciół Bolesława, i u niego nie znalazłszy ochoczego przyjęcia, do Niemiec uszedł.
Do Oldrzycha Chrobry wyprawił własnego syna Mieczysława w poselstwie (1014), z przełożeniem ścisłej przyjaźni związku przeciwko cesarzowi. Zdaje się, że Lutycy przytomni umowom odradzili Oldrzychowi ten wielkiej wagi związek przeciwko cesarstwu i zerwali go swojemi podszepty. Oldrzych nie tylko że nie przystał na podane sobie przymierza wnioski, ale zabiwszy towarzyszących synowi Bolesława, dodanych Polaków kilku, jego samego uwięził i do Czech uprowadził.
Potrafił jednak syna ocalić Chrobry, przez swych na dworze cesarskim przyjaciół; Oldrzych musiał go wydać cesarzowi, chociaż w początku się opierał i przytrzymać go pragnął. Mieczysław został powierzony straży młodego grafa Sygfryda; a gdy ojciec ciągle o wydanie go nalega, złożona rada umyślnie w Merseburgu (1015). Większość cesarskich doradców, była za oswobodzeniem Mieczysława, i nareszcie uwolniono go, a to jeszcze, pisze Thietmar, w sposób, jaki mógł być najmilszy Bolesławowi. Zapłaceni niemieccy przyjaciele króla polskiego, wrzawą i krzykiem, pod pozorem gorliwości o głowę cesarską, oswobodzenie to wymogli.
Bolesław jak skoro syna odebrał, począł narzekać, że niedawno pasowanego na rycerza śmiano tak długo zatrzymać, pomimo braterstwa w rycerstwie! Daremnie starał się teścia dla cesarza zjednać zięć Bolesławowski Herman, i skłonić go do osobistego widzenia się, i do wytłómaczenia, w rzeczy zapewne nie dostawionych, do Włoch posiłków. Wysłany tylko Stojgniew; a gdy przez wracającego, znowu pozwano przed cesarza Bolesława, wolał się rozprawić orężem i wtargnąć w granice niemieckie. Jaką ziemię zdobył naówczas, nie wiemy, lecz na żądanie zwrotu jej, odparł, „że co zdobył, tego nie odda, owszem więcej jeszcze zdobędzie.“
Henryk postanowił znowu, nie mogąc podejść Bolesława inaczej, wyprawić się zbrojno na niego z całemi siłami, jakie tylko zebrać było można. Była to ze wszystkich poprzednich wypraw najsilniejsza: pobożny cesarz, zebrawszy hufce swe pod Magdeburgiem, „długo leżąc u stóp ś Maurycego, o przy tarcie pychy wroga Bolesława, ze skruszonem sercem się modlił.“
Drugi zastęp równie liczny, pod wodzą biskupów, grafów i saskiego księcia Berharda, gotował się wpaść do Polski od północy; z nim szły pułki pogan z Lutyków. Z trzeciej strony Oldrzych postępował z Czechami i Bawarami. Na pograniczu Morawii, margrabia Henryk, stał także w oczekiwaniu do boju. Tak zbrojni i liczbą silni Niemcy, kilką drogami puścili się do Polski z cesarzem i wyborem dowódzców na czele. W Krośnie Mieczysław świeżo uwolniony, wezwany został przez Henryka, aby w moc zeprzysiężonej cesarzowi wierności rycerskiej, nie podnosił przeciwko niemu broni, a poręczycieli swych nie narażał na odpowiedzialność.
Królewicz odparł na to wezwanie, że zostaje pod rozkazami ojca, że ani on, ani rycerstwo u boku jego zostające, poddać mu się nie dozwolą. „ Owszem — rzekł, — ile w mej mocy, bronić będę, aż do przybycia ojca, napadniętego przez was kraju: potem zaś nie omieszkam nakłaniać do zgody i przyjaźni z wami.“
Przeszli cesarscy Odrę nie bez krwi przelewu; Sygfryd, który w niewoli Mieczysława oddany mu był za stróża, który się z księciem polskim poprzyjaźnił, a przez to wpadł w podejrzenie porozumienia z Bolesławem, chcąc obmyć się z zadanych podejrzeń, zapędziwszy się z mieczem w ręce między Polaków, zginął. Mieczysław, opłakawszy przyjaciela, ciało jego z uczciwością do obozu cesarskiego odesłał.
Nad Odrą stojący książę Bernhard, odparty silnie przez Bolesława od rzeki, straciwszy do wyprawy ochotę wraz z Lutykami, okolice tylko spustoszywszy, do domu się zawrócił. Odegnawszy go, pospieszył Bolesław przeciwko cesarzowi, któremu bronił wzdłuż Odry, przeprawy na kilkumilowej przestrzeni. Niemcy musieli szukać lesistej i skrytej przeprawy, i tu na brzeg przeciwny się dostali.
Bolesław naówczas, wedle obyczaju swego, na los jednej bitwy nie chcąc się zdawać, począł cofać się w głąb kraju. Cesarz najlepszej był myśli, gdy od Bernharda gońcy oznajmili mu, że porażony uszedł, a Oldrzych i Bawarowie, także dla niewyjaśnionych przyczyn, połączyć się z Henrykiem nie mogli. Austrjacki margraf, pomścił się także tylko napadu polskiego, i na tem poprzestał.
Cesarz pozostawszy sam, z wielkich nadziei musiał skończyć na szybkim odwrocie, gnany już przez Bolesława. Chciano go najprzód napaść nad Odrą u przeprawy, ale doścignąć nie było można, tak cofanie się było szybkie. Przekupieni zaodrzańscy przewodnicy, poczęli wojsko wodzić po puszczach, ociągając odwrót cesarski; wysłani w ślad, niby dla rokowania o pokój, posłowie, starali się także Henryka zatrudnić, gdy tymczasem roty piesze polskie uprzedzały cesarskich i opasać ich usiłowały. W zamięszaniu, nieładzie, łapiąc i zabijając, zaprowadzeni w lasy Niemcy, ledwie się zdrady poczęli domyślać, gdy im już największe niebezpieczeństwo groziło. Opat Tuni, wysłaniec Bolesława, jako zakładnik, wstrzymany został przez nich, póki z zasadzki się nie dobyły główne ich siły, a cesarz z pierwszym hufcem nie umknął co najspieszniej. Ledwie uwolniono opata, las się rozległ trąbami i krzyki: pozostałe wojsko opadnięte dokoła, próbując w początku walki, rozbite i rozprószone zostało. Dowódzcy przedniejsi po większej części polegli, jeńca brano mało. Najznakomitszym był niejaki Ludolf, za którego w zamian, wielu potem Polaków wrócono.
Bitwa ta, jedna z najwalniejszych i najszczęśliwszych Bolesławowskich, była dniem żałoby dla Niemców, którzy ogromne ponieśli straty.
Cesarz dowiedziawszy się o nich od zbiegów, nie chciał dalej postąpić, dopóki pobożnie poległych nie pogrzebł; chciał nawet sam na pobojowisko w tym celu powrócić. Wstrzymany jednak, wyprawił tylko biskupa Myszen Eida, dla sprawienia pogrzebu, za pozwoleniem Bolesława.
Biskup Eid, jest jedną z tych postaci chrześcjańskich, jakie tylko w tych wiekach wielkiej wiary jaśnieją; odmalował go nam autor współczesnemi rysy, z wielką trafnością i barwą.
W trop za uchodzącemi Niemcami szedł wysiany przez Bolesława Mieszko, syn jego, i w kilka tygodni postąpił z siedmiu pułkami pod Myszny. Zapalono przedmieścia, i byliby Polacy zamek zdobyli, gdyby myszeńskie niewiasty serca mężom nie dodały. Tymczasem pułki Mieczysława rozpuściwszy zagony, plądrowały po okolicy. Wezbranie Elby zmusiło do odwrotu i Myszny ocalone zostały.
Wielka była trwoga zemsty Bolesławowskiej, ale król wstrzymał się od niej, przeciwko zwyczajowi swemu, dla niewiadomych przyczyn przez rok cały. Ośmieleni Niemcy, wdali się w układy i rokowania. Bolesław był pod Głogowem. Książęta niemieccy w wielkim poczcie ruszyli przeciwko niemu nad rzekę Mildę, i wezwali go do traktatów ku Elbie. Bolesław miał sobie za ujmę sam ich szukać, odparł więc, że do Elby nie pójdzie. Spytany czyby ku Elsterze nie wyszedł ku nim, powtórnie odpowiedział, że ani przez most na którym stoi, szukać pokoju nie stąpi nogą.
Dwa tygodnie wysiedziawszy nad Mildą, posłowie powrócili z niczem do Merseburga.
Zapowiedziano nową wyprawę, przyrzekając sobie wcześnie, w żadne układy z polskim królem nie wchodzić, zakazując wszystkim hołdownikom cesarstwa, wszelkich stosunków „z nieprzyjacielem ojczyzny.“
Znalazł cesarz niespodziewanego sprzymierzeńca, we wschodniej Słowiańszczyźnie, której książę z drugiej strony na Polskę przyrzekał współcześnie uderzyć gotując ze strony Bolesława srogi odwet dla siebie.
Pomimo uroczystych zobowiązań się nie przyjmowania układów i pokoju, Niemcy próbowali raz jeszcze przymierza z Bolesławem przed wojną. Dwa razy jeździł w tym celu do niego szwagier cesarski Henryk Bawarski, zawsze napróżno. Musiano wziąć się za oręż.
Morawski żołnierz Bolesława, już się uganiał na granicach, już z Bawarami się ścierał i zachwyconych niszczył; a gdy Oldrzych ciągnie w pomoc cesarzowi, Mieczysław syn Bolesława napada Czechy, i z jeńcem a łupem do Polski powraca.
Taki był wstęp do tej wojny. Niemcy zebrali się, posiłkowani przez Czechów i Lutyków, i podstąpili pod Niemczę, małą opuszczoną mieścinę, której zdobyciu drogi czas i siły pierwsze poświęcili. Bolesław, z Głogowa do Wrocławia naglądając, na dalsze kroki nieprzyjaciół się przeniósł. Nie śmiano go jak zwykle napastować samego, usiłując najprzód dobyć Niemczy, która się dzielnie broniła.
Na drugim krańcu Polski, sprzymierzeniec ruski cesarza, obiegł inne miasto lackie; czem nie strwożony Bolesław, siedząc we Wrocławiu, rozsyłał swe gromonośne, chyże pułki na wszystkie strony. Oddziały te rozpierzchłe niepokoją Niemców i ich przyjaciół w różnych stronach; jeden zapędza się do Czech, drugi zdobywa Białogóry, trzeci między Elbą a Mildą pustoszy i szczęśliwie powraca, czwarty goni Lutyków przeważnie, a piąty, choć mniej szczęśliwie, usiłując do Czech Oldrzycha odciągnąć, kraj jego niepokoi.
Najdziwniejsza ze wszystkiego, że Niemcy, zgromadziwszy się pod Niemczą i koniecznie usiłując ją zdobyć, nawet temu podołać nie mogli; tak zręcznie, tak mężnie broniła się ta mała mieścina, całej ich potędze, machinom i napaściom Lutyków. Opatrzono się, że miasta nie wezmą, wówczas dopiero, gdy w obozie cesarskim zaraza i śmiertelność się wszczęła.
Nastąpił jak zwykle odwrót, z którego Bolesław korzystał zawsze, napadając na wycieńczonego nieprzyjaciela. Z drugiej strony, przez księcia ruskiego oblężona twierdza, oparła się także jego wojskom.
Wojska cesarskie na dwa oddziały podzielone, cofać się poczęły; cesarz sam z ks. Oldrzychem przez Czechy, Lutycy z margrabią Hermanem północną stroną. Odwrót pomimo doświadczenia poprzedniego, nie lepiej nad inne się powiódł; dowodem są żałośliwe narzekania Thietmara. Lutycy, cofając się ze swemi chorągwiami świętemi, jedną od cesarstwa rozdartą, druga utopioną z pięćdziesięciu mężami niosącemi ją, postradali. I byliby Lutycy przeszli na stronę Polaków po tej wyprawie, gdyby ich od tego przełożeni, starszyzna nie odwiodła. Starszyzna ta, jak słusznie uważa autor, miała własny interes obstając przy cesarzu, który jej rządzie się samej przez się dozwalał, gdy Bolesław ująłby ją w żelazne kluby swej woli.
Bolesław, zmierzywszy się tylekroć z zachodem, który mu pomimo wysiłków i sprzymierzeń podołać nie mógł, miał się teraz na wschód ku Rusi obrócić, i na nią wywrzeć całą swą siłę. Napad na jeden z grodów polskich przez sprzymierzeńca cesarskiego, księcia Rusi, był bliższym ku temu powodem. Jeśli, jak ze wszystkiego widać, chciał Bolesław władzę swą rozszerzyć ku zachodowi, ostatnia wojna uczyła go, że wprzód wypadało mu ubezpieczyć swe granice od wschodu, i pokazać Rusi siłę swojego oręża. W tym celu zamierzył czasowy pokój zawrzeć z cesarzem, i sam pierwszy zażądał przymierza, którego jakieśmy widzieli, nigdy mu na korzystnych nie odmawiano warunkach. W styczniu 1018 r. zawarty pokój w Budziszynie „nie tak, jak się godziło, — pisze Niemiec annalista, — ale jak było można.“
Przyznane zostały Bolesławowi Morawija, a zapewne Łużyce, ziemia Milzieńska z Budziszynem i inne jego ostatnie zdobycze, które granice Polski ku zachodowi do Elby rozprzestrzeniły.
Nadto wziął Bolesław, jako znak przyjaźni i zwycięztwa w małżeństwo Odę, córkę margrafa Ekiharda. Sam już nie młody, poślubiając sobie kobietę, „która wiodła żywot niedostojny niewieście“ powiada Thietmar, dodając: „godna ze wszech miar tak sprośnego jak Bolesław oblubieńca.“ Gody odbyły się w łużyckiem mieście Scycyjani, w poście, a na przybycie Ody cały lud wyszedł, witając ją z zapalone mi pochodniami.
„To uwieńczenie, — pisze autor, — zwycięzko zawartego pokoju, poślubieniem oblubienicy nieprzyjacielskiego0 narodu, jest tem charakterystyczniejszem, iż również przy następnej wyprawie Bolesławowskiej na wschód, tenże sam, tylko jeszcze bardziej dla pokonanego nieprzyjaciela upokarzający, bo na samejże siostrze książęcej, dopełniony proceder widzieć się daje. Owszem, uprowadzenie to siostry książęcej, było tak znamienitym warunkiem zwycięstwa, że najdawniejsza kronika mówi o niem, jako o głównej pobudce wyprawy.
Wojny ze wschodnią Słowiańszczyzną rozpoczęły się ku końcowi X. wieku, zaborem przez Włodzimierza dokonanym w 981, grodów: Przemyśla, Czerwieńska i innych, o którym wspomina Nestor. Oprócz jakichś w Chrobacji z Rusią zajść, o których napomyka tenże kronikarz, pomiędzy Włodzimierzem a Bolesławem panowała „zgoda i miłość.“ Świętopełk Włodzimierzowicz w zakład przyjaźni, wziął był córkę Bolesława w r. 1013.
Włodzimierzowe potomstwo, z różnych pochodzące matek, rozróżniało się w prawach swych i znaczeniu politycznem. Świętosława, syna pierworodnego, Nestor zowie „złym owocem grzesznego drzewa;“ urodził się bowiem z greczynki, przedtem żony Jaropełka, porwanej przez Włodzimierza i bezślubnie trzymanej po śmierci brata. Z Rogredy miał Włodzimierz czterech jeszcze synów (Jarosława) i dwie córki. Z trzeciej żony czeszki, Wyczesława; z czwartej, bułgarki, Pserysa i Hleba. i t. d. Świętopełk, lubo najstarszy, dziecię jednak nieprawego łoża, w oczach braci, nie miał do następstwa po ojcu prawa. Z córką Bolesława na Ruś przybył biskup Rejnbern, o którym wspomnieliśmy wyżej, i nasiona zachodniej cywilizacji, przez Polskę zawsze na wschód się pomykającej. Wcześnie zaszczepiony wstręt ku Polsce spotkał pierwsze usiłowania pobożnego apostoła, którego apostolstwo charakterem politycznym się oblokło. Nie musiało być bez znaczenia działanie biskupa Rejuberna, gdy jego, syna i żonę polkę, W. Ks Włodzimierz pojmać i uwięzić rozkazał.
Było to właśnie w czasie, gdy Bolesław po wojnie z Henrykiem rozejm z nim w Merseburgu zawierał (1013), bezpieczniej chcąc na Ruś wyruszyć przeciwko Włodzimierzowi. Skutki tej wyprawy nie są nam bliżej wiadome, lubo, że się powiodła Bolesławowi, są dowody; a Pieczyngi sprzymierzeńcy Polski po tej wyprawie ukazują się i w innych wojnach z królem. Oswobodzony został pewnie Swiatopełk z żoną, lecz Rejubern umarł wprzódy w więzieniu.
Włodzimierz dozwolił Swiatopełkowi mieszkać w Kijowie i z nim a z Polską żył „mirem.“ Już na wojnę przeciwko Jarosławowi Nowogrodzkiemu, synowi swemu, wybierający się Włodzimierz, w drodze zachorzał i umarł (1015).
Spadało dziedzictwo na Światopełka, którego, może dla żony polki, nie lubili Kijowianie, i utaiwszy śmierć Włodzimierza, posłali za Borysem, zapraszając go do siebie. Ale Borys odpowiedział pobożnie: — Nie podnieść mi ręki na brata starszego.
Utrzymał się Światopełk na księstwie kijowskiem, zwykłemi owych wieków środkami, morderstwem braci i wygnaniem. Pozostały Jarosław Nowogrodzki, wiedząc co go czekało, pospieszył przeciwko Światopełkowi ku Kijowu. Spotkały się bohaterskie zastępy u Dniepru (1016 r.), i legły na przeciwnych brzegach obozem; oba nie spieszyli do boju. Światopełk, którego Nestor zowie bezrozumnym (bezumien) i Jarosław, zbyt rozumny, zatopiony w księgach i nabożeństwie zwlekali bitwę stanowczą. Jak często w owych czasach, poczęli się nieprzyjaciele drażnić słowami i bój się nareszcie rozpoczął, w którym Jarosław zwyciężył.
Swiatopełk zbiegł do Polski do teścia; to było powodem Bolesławowi do wyprawy na Ruś; gdy jeszcze i Rusini sami, jakieśmy widzieli, podżegli go, oblegając miasto polskie pograniczne w zmowie z Henrykiem, dla tem łatwiejszego pokonania Polaków. Zawarłszy pokój z Niemcami, Bolesław na Ruś się obrócił, z siłą wielką z całej Polski zgromadzoną, pomnożoną Niemcami, Węgrami i Pieczyngami.
W lipcu stały hufce Chrobrego nad Bugiem, kędy czekał na nie Jarosław, taborem leżąc nad rzeką. Jak w poprzedniej bitwie z Światopełkiem u Dniepru, przyszło do zaczepek i obelg, które bój poprzedziły. Wojewoda Jarosławów Blud, począł urągać królowi polskiemu, zowiąc go karmnym wieprzem. Krzyknął Chrobry na swoich: — Jeśli wam tej zniewagi mojej nie pomścić, to ja sam zginę! — I dosiadłszy konia skoczył w rzekę, a wojsko za nim. Jarosław nie spodziewający się tak skorego napadu, nim oręż przypasał, ze swemi uchodzić musiał.
„Jak wiatr tumany kurzu, przed swojem obliczem, — pisze Gallus — rozpędził Bolesław Jarosławowe rycerze; samoczwart tylko uszedł kniaź ku Nowogrodowi, uprowadzając z sobą żonę Światopełkową, porwaną w jakiemś mieście, które rozbitkowie uciekający złupili.“
Już zwyciężcą witany i darami czczony, postępował Chrobry dalej, „nie jako nieprzyjaciel — pisze Gallus — który zdobywaniem miast i zbieraniem pieniędzy pochód zwleka, lecz spiesząc wprost do stolicy, dla objęcia grodu i księztwa.“
Świetnym był w istocie zdobyty Kijów, skład handlu wschodniego, „najkosztowniejszy klejnot wschodu, równający się samemu berłu Carogrodzkiemu,“ mówi Adam Bremeński. Było tam przeszło czterysta cerkwi, ośm rynków, nieznana liczba narodu i niewysłowione skarby. Rodzina Jarosława, macocha jego z córkami, żona i dwie rodzone siostry, siedziały w Kijowie Macochę i żonę przeznaczał Bolesław w zakład za córkę, a siostry, jako zwyciężcą, miał zabrać.
Bronili się Kijowianie, i po spaleniu dopiero części miasta, a szturmie przypuszczonym przez Pieczyngów, otwarli bramy grodu dnia 14. sierpnia 1018 r. Metropolita kijowski, z relikwiami świętych i krzyżem wyszedł powitać i przyjąć króla u Złotej Bramy, w którą z rubasznym żartem ciął wjeżdżając Bolesław[1].
„Niewysłowiona moc skarbów“ poszła na wiernych rycerzy królewskich, a wynagrodzeni Niemcy, Wegrowie i Pieczyngi nieopatrznie zostali odprawieni do domów; Polaków zaś, kazał Bolesław zięciowi Światopełkowi porozstawiać po grodach. Część skarbów kijowskich odprawiono do Polski.
Bolesław rozrządzał się w Kijowie u zięcia, jak na własnej stolicy, i wysłał ztąd w różne strony ważne poselstwa, dla zawiązania stosunków przyjaźnych. Opat Tuni, ulubieniec królewski, wyprawiony z darami i słowy przyjaźni do cesarza Zachodu Henryka; drugi poseł do Carogrodu, dając do wyboru Bazylemu cesarzowi Wschodu przyjaźń lub nieustającą wojnę; trzeci poseł, metropolita kijowski, do Jarosława w Nowogrodzie niósł żądanie wydania Światopełkowej żony, w zamian za siostry, żonę jego i macochę.
Jarosław spokojny siedział w Nowogrodzie na łodzi i na wędkę ryby łowił, co było jego po księgach i nabożeństwie najulubieńszą zabawą; gdy posły przybyli, niosąc wieść o zdobyciu Kijowa przez Polaków, i nie uwierzył im z razu Jarosław. Nadbiegli inni gońcy, potwierdziła się wieść smutna, i musiał książę porzucić łódź i wodę, myśląc uchodzić za morze. Ale Nowogrodzianie nie puścili pana swego i ofiarowali raz jeszcze bić się z Bolesławem i Światopełkiem. Zaczęto dań wybierać i wojska ściągać na nowo.
Bolesław tymczasem zbyt zapewne zwycięzko rozporządzał się u zięcia, który nielubiony, jak widzieliśmy od Kijowian, dla wprowadzonych do Kijowa Polaków, resztę u nich miłości mógł utracić. Począł przeto Światopełk teścia z gościny wypraszać, i sam Bolesław pomiarkował w porę jeszcze, że z garścią swoich zostawszy na zawojowanej prowincji, wkrótce jej podołać nie potrafi. Pomyślał więc o powrocie do Polski, ale odwrót ten był jeszcze zwycięzki, nie jak chcą obcy kronikarze ucieczka; bo w ucieczce, aniby skarbów które uprowadził, zabrać nie mógł, ani sióstr Jarosławowych uwieźć, ani zwyciężać i podbijać jeszcze. Gallus i Thietmar, świadczą tu przeciwko powieści Nestora. Zajęcie grodów Czerwieńskich na Rusi charakter odwrotu Bolesławowskiego i pochodu jego do Polski oznacza.
Zdaje się, że w powrocie tym, Jarosław z mnogiem wojskiem, spotkał osłabionego Bolesława, łatwego spodziewając się zwycięztwa, znowu u rzeki Bugu. Ale nie powiodło się mu przeciwko Chrobremu i rozgromiony został straszliwie, przez tę garść szczupłą, ale najwaleczniejszych rycerzy. Gallus świadczy, że na pobojowisku w równinie nadbużnej, długo jeszcze potem pobożni pielgrzymi, co wedle obyczaju chrześcijańskiego przychodzili grzebać ciała zmarłych, brodzić musieli wśród trupa i krwi rozlanej szeroko.
Do tej to epoki wiąże się podanie o zakopanych słupach na krańcach rozległej Polski, ramieniem Bolesława szeroko rozpartej; o rzuconych w Dniepr trąbach kruszcowych, które zwycięztwo bohatera wiekuiście opowiadać miały.
Po wyjściu króla z Kijowa, Światopełk zapewne zasługując się swej Rusi, załogi polskie po grodach swoich, upokarzające go, wymordować i rozpędzić kazał[2].
Jarosław, uwiadomiony o tem, napadł na rozbrojonego Światopełka i sygnał go z Kijowa.
Nie śmiał już Światopełk chronić się do teścia, uszedł do Pieczyngów, zgromadził u nich posiłki i jeszcze raz wystąpił do boju. Nad Ałtą (1019), bój się braterski rozpoczął, w miejscu gdzie niegdyś Światopełk, Borysa brata swojego zgładził. I modlił się Jarosław podniósłszy oczy w niebo, prosząc pomsty Bożej na Światopełka za Borysa, jako na Kaina za niewinnego Abla.
Okropny jest obraz śmierci Światopełkowej u Nestora, w prostych opowiedziany wyrazach. Sroga rzeź była nad Altą, i ku wieczorowi zbiegł Światopełk, a Jarosław zwyciężył. „A gdy zbiegał, napadł nań bies i rozsłabił mu kości tak, że na koniu siedzieć nie mógł. Niesiono go na noszach. i uciekając z nim przyniesiono go do Brześcia. On zaś wołał nieustannie jak szalony: — Uciekajcie! uciekajcie! gonią nas! gonią! — Na co służba jego wysłała zobaczyć, czy w istocie kto goni za nimi; a nie było nikogo, i uciekali dalej. On zaś leżąc w niemocy, zrywał się i wolał ciągle: — Gonią! gonią! uciekajcie! — I nie mógł tak wytrzymać nigdzie na jednem miejscu, przebiegając polską ziemię, gnany gniewem Bożym. Tak zabiegł w pustynię, między ziemią lacką i czeską, i porzucił tam żywot swój w miejscu złem.“
Reszta panowania Bolesławowego upłynęła w pokoju ciężko zapracowanym; autor maluje tu o ile mu źródła współczesne dozwoliły, obraz ówczesny kraju. Jest to jeden z najlepszych ustępów jego opowiadania, z którego liczne musiemy dać wyjątki.
„Powierzchnię całego kraju odwieczne ocieniają bory. W tych borach rozlega się odgłos siekier, wyrębujących miejsca dla pobożnych pustelni, benedyktyńskich klasztorów i osad jeńców wojennych. Rzednące bory rozwidniają przestrzeń domową; przy coraz jaśniejszej widni gasną starodawne ogniska i obyczaje starodawne; rozbłyska coraz świetniej świeżo nad domem zatknięty krzyż.
„Coraz to więcej Rzymu w samej Polsce. Cała nowa wiara przemawia rzymskim językiem. Wszystko prawie duchowieństwo biskupie i klasztorne składa się z Rzymian, Włochów. Obok Gniezna i Krakowa wznosiły się pomniejsze stolice biskupie: w Poznaniu, Wrocławiu, Kołobrzegu pomorskim. Gdy biskup Rejnberg te ostatnią katedrę opuścił, stanęła inna natomiast w Płocku; budowały się kosztem Bolesławowskim mnogie kościoły, powiększały w znaczenie duchowne i zamożność opactwa w Trzemesznie, Międzyrzeczu, Tyńcu i Sieciechowie, jako też na Łysej Górze.“
Bolesław, jak świadczy Gallus, wysoce cenił czynność cywilizacyjną duchowieństwa i pierwszy dawał przykład czci dla apostołów wiary prawdziwej, „podbite narody barbarzyńskie zniewalał on, nie do pieniężnych danin, ale do przyjęcia wiary prawej“ — a gdy pan jaki przeciw klerykowi lub biskupowi sporną wytoczył sprawę, albo coś z rzeczy kościelnych sobie przywłaszczał, Bolesław wszystkim ręką milczenie nakazawszy, jakby broniący sprawy adwokat, za sprawą biskupów i kościoła świętego przemawiał.“
Bolesław w obec swych duchownych prawodawców usiąść nie śmiał, póki oni wprzód nie usiedli, „a czując że wiele nagrzeszył, albo będąc duchownem napomnieniem w tej mierze skarcony — pisze Thietmar — kazał bywało rozłożyć przed sobą kanony i szukać w nich, jakby popełniony grzech dał się naprawić, i według tych przepisów rzeczywiście oczyścić się zeń usiłował.“
„Podobnie — pisze autor — jak ówczesne wojenne życie ciała narodowego karmiło się pokarmem krwi, tem wszystkich młodych narodów, młodych lwiąt, mlekiem, tak i przepisy kanoniczne ówczesne, za lada przewinienie, stanowiły krwi karę. Kto jawnogrzesznictwa się dopuścił, tego śmiertelnie i sromotnie kaleczono; kto w wielkim poście jadł mięso, temu zęby wybijano.“
Dla nawróconych świeżo pogan surowe te przepisy mogły być w istocie skuteczne, wskazywały bowiem wielką ważność wszystkich kościoła ustaw i lekko prawami, nawet na pozór mniejszej wagi, pomiatać nie dozwalały. A w ogóle łagodniejsze były jeszcze, od praw i kar pogańskich.
„O pierwotnych obyczajach słowiańskich dowiadujemy się głównie z latopistwa innych ludów słowiańskich; większa część onych, ściągała się też zapewne do Polski. Powszechny słowiański obyczaj sejmowania, publicznych narad gromadnych, musiał i tu istnieć w całej sile, gdy i późniejsze życia społecznego rozwinięcie, wskazuje tę formę pierwotną. Prócz tego zachowały się jeszcze w późniejszej Polsce siady dwóch ważnych obyczajowych instytucyj, obowiązujących niewątpliwie Polskę Bolesławowską. Jedną z tych instytucyj była wspólność rodowa, na mocy której pojedyncze rodziny w swojem najogólniejszem rozczłonkowaniu pewną całość prawną tworzyły, i we wszelkich też ważniejszych stosunkach z resztą narodu, jak osobliwie w sprawach sprzedaży lub zamiany, lub zapisu którejkolwiek części dóbr rodzinnych, jako osobne zbiorowe ciało występowały. Druga instytucja dzieliła kraj cały na tak zwane opola, utrzymujące na większy rozmiar, takąż samą pomiędzy pewną liczbą sąsiednich osad, całość i wspólność polityczną, jaka wspólność cywilna, zachodziła na mniejszy rozmiar między pojedynczych rodzin członkami. Tak naprzykład wszyscy mieszkańcy całego opola, odpowiadali za naruszenie publicznego bezpieczeństwa w swoim okręgu, opłacali tak zwaną główszczyznę, za głowę zabitego w swem opolu człowieka, wynagradzali popełniony w nim na obcym człowieku rozbój, ścigali wspólnie winowajcę, byli obowiązani nieść w granicach swego opola wszelką pomoc przechodniom.“
„Nowa wiara sprowadziła roje obcych duchownych. Nowa tegoczesna dążność gromadnego bronienia kraju od nieprzyjaciół, którzy już się byli przedarli do jego granic, utworzyła wewnątrz Polski nowy, po części cudzoziemski stan rycerski, napełniający pod przewodem rycerskiego księcia i jego rycersko-obozowego dworu, cały kraj nieznanym dotąd gwarem i szczękiem nowego życia.“
„W cieniu tych zarośli, oplatających poziom Bolesławowskiej Polski, siedzi starodawny słowiański kmieć. Niegdyś za Piasta sejmowany pan, podupadł on ciężko w tych czasach. Bo teraz aby mieć wagę, potrzeba się było wyprzeć dawnej wiary, dawnego trybu życia i pójść wojować z Chrobrym; a on tylko z przymusu i nazwy chrześcijanin, czci skrycie stare bogi, i rad dawnym żyje zwyczajem. Teraźniejsze obrzędy religijne pełnione przez cudzoziemskie duchowieństwo, teraźniejsze życie wojenne utrwalające jedynowładztwo wodza, a tłumiące dawny obyczaj wiecowy; teraźniejsze dworactwo rycerskie, otaczające Bolesława tłumem cudzoziemskich po większej części „gości“ orężnych, to wszystko budzi w nim wstręt. Unika więc dworu i obyczaju dworskiego; lecz nie może uniknąć koniecznych skutków tej zmiany całego życia, które wcześnie jego sielskiej nawet dosięgają zagrody. Musi płacić dziesięcinę duchownym, musi odbywać stróże pod grodem, składać w nim osep dla żołnierstwa, a tymczasem tuż pod bokiem jego zagrody, powstają osady jeńców, z którymi on, lubo dotąd swobodny i samowładny, niebawem dla tożsamości sposobu życia i obowiązków, ma być niesłusznie zrównanym. Co tem łatwiej nastąpi, że w porównaniu z łupiezkiemi bogactwy rycerstwa, dawne zagrodowe dostatki kmiecia stały się niczem, że ciągła wojaczka zbawiła go większej części czeladzi zaciągnionej w zbrojne szeregi, że tak prócz narzuconych mu służb publicznych, musi jeszcze sobie samemu być sługą, a zuchwałe rycerstwo, rade znieważa go i gnębi.“
Oto warte przywiedzenia wyrazy Marcina Galla, które lepiej od wszelkich naszych rozpraw malować nam będą Bołesławowskie czasy:
„Ilekroć jaki włościanin, chudzina, białogłowa uboga, na którego z wojewodów albo rycerzy żałowali się, Bolesław jakkolwiek ważnemi zajęty sprawami i mnogimi tłumy magnatów i rycerstwa otoczony, nie ustępował z miejsca, aż póki sprawy z porządku nie wysłuchał i po tego, na kogo żałowano się, komornika swego nie wysłał. Tymczasem samego żałującego polecał jednemu ze swych pozostałych, któryby go bronił i za nadejściem przeciwnika, sprawę królowi przypomniał. Jako też upominał król kmiecia, jakby własnego syna, aby nieobecnego bez przyczyny nie winił i krzywą skargą nie ściągał na siebie tej złości, którą on innemu chciał zgotować. Oskarżony zaś, nie ściągał się z przybyciem na wezwanie, ani pod jakimkolwiek pozorem, wyznaczonego przez króla roku nie zwlekał. Toż gdy nareszcie przed obliczem królewskiem stanął, nie okazywał mu król gniewu, lecz wesołą i łaskawą twarzą go przyjąwszy, do stołu go zapraszał i dopiero następnego, albo trzeciego dnia, sprawę rozstrząsał. Zgoła jakby jakiego wielkiego pana sprawę, roztrząsał Bolesław rzecz ubogiego.“
„Nie uciemiężał też — pisze Gallus, — włościaństwo, jako król i pan służebnictwem, lecz jako ojciec łaskawy, spokojnie mu żyć dozwalał. Miał bowiem wszędzie pewne miejsca na leże. i stałą służbę, a nie lubił obozować pod namiotami w polu, lecz najczęściej w miastach i grodach mieszkał. A ile razy z miasta do miasta leże przenosił, zawsze jednych naczelników na granicę wyprawiał, a innych natomiast nad rycerstwem w ziemiach stanowił. Gdy zaś przez którą okolicę przeciągał, nikt, czy to przechodzień, czy gospodarz, wołów lub owiec przed nim nie chował; lecz czy bogacz, czy ubożuchny, każdy radością go witał, cały kraj przypatrzyć mu się zbiegał.“
„Za toż Bolesław odrywał się często od uczt i wczasu, aby kraju od nieprzyjacielskich napaści bronić, a gdy urzędnicy i namiestnicy królewscy pytali go (Gallus), co wtedy z nagromadznemi na uczty szatami i mięsiwami, co z przygotowaną po grodach mnogością jadła i trunków począć? On godną późnych wieków pamięci, odpowiedź dawał, mówiąc: „weselej i chlubniej dla mnie, zachować tu w zabici pisklę kokoszy, niż w tych lub owych grodach leniwie biesiadując, wrogom dać się znieważyć. Bo dla prawego rycerza pisklę utracić, jest to nie pisklę, lecz gród albo miasto utracić.“
„Towarzyszyliśmy — pisze autor dalej, — zbrojnym wycieczkom za dom; pozostaje spojrzeć na niektóre szczegóły publicznego życia rycerstwa w domu. Widzimy to rycerstwo powracające z wyprawy z bogatą zdobyczą, tłumem jeńców, rojnie a liczno, jakby wojna wcale jego liczby nie umniejszała. Bo co w wojnie ofiarą padnie, to mnogi „gość“ zagraniczny, garnący się pod znaki Chrobrego, mnogi ochotnik domowy i zwabiony widokiem zwiezionych łupów, sowicie wynagradza. Nieustannym więc dopływem uzupełniają się poznańskie, gnieźnieńskie, władysławskie, giceskie, morawskie, kiryśników i tarczowników pułki; owe niemieckie, węgierskie, pieczyngskie drużyny posiłkowe; cała Polska brzmi szczękiem zbrojnego ludu, a w sto lat potem opowiadacze tych czasów, dziwią się mnogości Bolesławowskiego żołnierza.“
Część tego rycerstwa rozsiadła się po grodach, główny zastęp otaczał Bolesława; nie szczędził on darów, datków i uczt dla rycerstwa swego ludu. Rozdawnictwo łupów wojennych, szafowanie skarbów, karmienie i pojenie a odziewanie żołnierza i ludu nawet, należało wówczas do obowiązków wodza i króla, równie jak szafowanie sprawiedliwości. Każdy kto się zbliżał do króla, odchodził udarowany; każdy dzień świąteczny chrześciański, po całym kraju obchodzono świetnemi gody i ucztami. Kilkaset beczek miodu, tysiące gości w przeciągu dni ośmiu, składały zwykle królewską ucztę. Aby podobne biesiady jak najczęściej powtarzać się mogły, ustanawiano „na chwałę Bożą“, to jest dla zachęcenia ludu do wiary Bożej, jak najwięcej uroczystości świątecznych w roku, a po każdej biesiadzie rozdawano jeszcze po kilkaset grzywien ubogim. Co więcej, chcąc nawet tych, którzy chodzić nie mogli, albo u dworu i w obec namiestników królewskich stanąć nie śmieli, do udziału w powszechnej wesołości przypuścić, urządzano niejako ruchome uczty, to jest: ładowano na wozy chleby, mięsiwa, ryby, mnogo jarzyn i owoców, dodawano do tego beczki miodu i kwasu, poczem obładowane tak wozy przejeżdżały po miastach z ludźmi, którzy wołali: — Gdzie są chorzy, ubodzy i wszyscy, którzy chodzić nie mogą? Raczono w ten sposób lud co tygodnia. Taki był obyczaj na dworze Włodzimierza Kijowskiego i Bolesława zapewne; bo i o jego ucztach szeroko rozwodzi się kronikarz. Uczty te w pierwszych latach po zaprowadzeniu chrześcijaństwa, miały zapewne na celu wywieść lud z leśnych jego i ustronnych zagród, zbliżyć go do chrześcijańskiej już części społeczeństwa i powoli ku porzuceniu pierwotnej dzikości przywodzić.
Powolne działanie na lud i wykorzenianie pogańskich obyczajów, obcowaniem z królewską drużyną, przynoszącą zarody światła z Zachodu, więcej obiecywało niż inne środki grozy i przymusu.
Dla swojego rycerstwa, Bolesław był ojcem i troskliwym opiekunem; każdy „gość“ był mu „synem;“ oprócz podziału zdobyczy, obdarzał król hojnie odznaczających się końmi, zbroją, nagradzał szkody ich, każdego znał po imieniu (Gallus), każdego wiedział potrzeby.
Czterdzieści większych, niezliczona ilość pomniejszych stołów, stała zawsze w stolicy obozowej Bolesława; dokoła ich tłumy gości, towarzyszów boju, przyjaciół króla i doradców Dwunastu, jak u okrągłego stołu Artusa, przodkuje innym, między nimi opat Tuni, Stojgniew, Sobiebór brat św. Wojciecha i Atanazy Chersończyk z Kijowa i nie jeden graf niemiecki.
Nie wiem czy nasz autor sadząc u stołu królowę i panie jej, nie omylił się w tym rysie obyczajowym; jakkolwiek poważne i szanowane kobiety, w całej naówczas Europie, żyły życiem od mężów odrębnem i udzielnem, nie dzieliły stołu z rycerstwem, ani jego szumnych biesiad. Kronikarze wspominają nie dając jej imienia, o cnej i roztropnej królowej żonie Bolesława, z cnót swych i pobożności pamietnej. Autor mniema ją być Thietmarową Konildą, co bardzo jest prawdopodobnem, porównawszy co Gallus i Thietmar piszą. Wszyscy panowie i panie w bogatych występowali szatach, „bo za czasów Bolesława, każdy rycerz i każda białogłowa bławatów i kosztownych używali materyj, nawet na futer pokrycie. Osobliwie panie dworskie uginały się pod ciężarem kosztownych przyborów i wytworności, nagłówków, złotych, łańcuchów, opon, naramienników, złotogłowiów i klejnotów, co wszystko tak im ciężyło, że będąc w całej gali, nie byłyby w stanie chodzić, gdyby przyboczna służba tego brzemienia kruszców (pisze Gallus), nie podtrzymywała.“
Ten sam kronikarz przywodzi o Bolesławie i nieznanej żonie jego, powieść bardzo charakterystycznie malującą owe czasy i popędliwą Chrobrego surowość. Nie raz w chwilach serdecznej radości wymykało mu się wyznanie, że żałował na śmierć skazanych. Naówczas królowa po piersi męża głaszcząc pytała go, czy radby żeby ich jaki święty z grobu wskrzesił? — Nie mam nic tak drogiego, czegobym nie dał, żeby ich wydrzeć śmierci, odpowiedział Bolesław. Słysząc to królowa, która potajemnie wielu na śmierć skazanych ocalić potrafiła, wiodła ich wraz z przyjaciółmi i żonami do króla, aby go przebłagali... „Gdy zaś przybyli winowajcy, nie przedstawiano ich zaraz królowi, ale wprzód królowej, która surowemi a razem łagodnemi słowami skarconych, wiodła do łaźni królewskiej. Tam król kąpiących się z sobą, jak ojciec synów upominał i chwaląc przodków ich mawiał: — „Wam którzy z tak wielkiego, tak zacnego rodu pochodzicie, nie przystało takich dopuszczać się zdrożności.“ Starszych wiekiem, tylko słowy, już przez siebie, już przez innych karcił, do młodszych, słów i cielesnych plag używał. Wreszcie po ojcowsku napomnianych i szaty królewskiemi obdarzonych, tudzież innemi dary i dostojeństwy uczczonych, radych do domu odprawiał.
Starzejący się już Chrobry, który snać koronacją gnieźnieńską Ottona za to tylko miał, czem była w istocie, oznakę przyjaźni i przymierza, zapragnął wspanialszego obrzędu namaszczenia na królestwo, które już nie długo miał posiadać. Duchowieństwo polskie odprawiło uroczyście ten obrzęd namazania i koronacji królewskiej w r. 1025. W kilka miesięcy później, Chrobry w Poznaniu dnia 17. czerwca żyć przestał.
Zakończmy słowy, któremi sam król pytającym, jak długo po nim trwać miała żałoba, — odpowiedział: — „Nie miesiące, ani lata naznaczam wam kresem boleści; lecz ktokolwiek mnie znał, a łaski mojej doświadczył, długo, codziennie płakać mnie będzie. I nie tylko ci co mnie znali i łaski mojej doznali, płakać mnie będą, lecz nawet i synów ich synowie, zgonu króla Bolesława, słysząc o nim ludzkie powieści, pożałują.“




Ciężka też była żałoba osieroconego po nim kraju; „przez rok cały — pisze Gallus, — nikt w Polsce publicznej uczty nie sprawiał, żaden szlachetny mąż, ani szlachetna niewiasta świątecznych szat nie przywdziewali; nigdzie pląsu, nigdzie skrzypki w gospodach nie słyszałeś, nigdzie śpiewka dziewczęca, nigdzie wesoła nuta po drodze nie zabrzmiała. I tak wszyscy przez rok cały powszechną zachowywali żałobę.“
Autor opowiadania mieści w końcu zamknięcie, przeciągając dzieje po śmierci Bolesława, i wskazując jak wielką była strata jednego człowieka, dla losu kraju całego; nie pójdziemy za nim, odsyłając czytelników do samej książki, z której wyczerpnęliśmy tylko główne zarysy świetnej Bolesławowskiej epoki.
Nie możemy tu nie powtórzyć słusznych pochwał dla autora, który pracowicie i sumiennie otworzyć usiłował obraz jednego z najświetniejszych a najtrudniejszych do odmalowania panowań. Thietmar, Nestor i Gallus, ze szczupłym dodatkiem kilku innych wspomnianych źródeł, głównych mu dostarczyli materjałów; źródła to są dawno znane; przez nikogo jednak tak szczęśliwie do nadania barwy świetnej i żywej historji użyte nie zostały. Dość jest porównać oschłe, zimne i sztywne opowiadanie Naruszewicza, który najbardziej malownicze szczegóły umie w ziarno urzędowej ująć formy, z powieścią autora naszego, by się o wielkiej zasłudze jego przekonać. Poeta potrafił stronę poetyczną tych dziejów odsłonić.
Nie brak wszakże i ważniejszej strony i surowszego rzutu oka, na często trudne do wyjaśnienia zagadnienie ówczesnego bytu. Wykład powodów, dla których zachodnia Słowiańszczyzna stała przy Niemczyźnie przeciw Bolesławowi, charakterystyka czasu i bohatera, spostrzeżenia o instytucjach krajowych, o ucztach Bolesławowskich i ich znaczeniu i t. p. dowodzą, że autor umie się zapatrywać na dzieje ze stanowiska nie tylko poetycznego. Według nas jednak, co najnowszem a najbardziej uderzającem w tem opowiadaniu, to barwa jego historyczna pełna prawdy; to sumienne odtworzenie czasu tego, z jego mieszaniną wielkości i barbarzyństwa, heroiczności i rubaszności; to twarz tego wieku z jej marszczkami i rumieńcem, wdziękami i plamami. Pierwszy pisarz nasz targnął się na ten epizod epiczny i zwycięzko nakreślił główne zarysy jego. Chcielibyśmy doczekać zapowiedzianego dalszego ciągu, który równie troskliwie opracowany, równie barwnie przedstawiony, zjednałby prawdziwą dla autora wdzięczność. Niech tylko autor zbierze się na odwagę i z treściwej powieści swej, która chce i powinna być żywą, śmiało odrzuci wszystko, czego ożywić nie potrafi. Szanujmy najdrobniejsze pyłki, w których jest duch i myśl, znaczenie; lecz odrzućmy drobne, niepowiązane z niczem fakta, niedające się ani związać w całość, ani wytłumaczyć. Zyska na tem całość, skupiając się i jednocząc organicznie, zyska pod względem artystycznym obraz, a poszukujący drobnostek, znajdą je w skarbcach owych, które hieroglif dla nas przechowają do wytłómaczenia może następcom szczęśliwszym.
W bliższych nas panowaniach, obfitsze coraz materjały ułatwią poniekąd, później utrudnią znowu obrobienie. Jak tu niedostatek, tak dalej obfitość będzie zawadą dla opowiadającego; nie powinniśmy zapominać, jak dalece dziś więcej wymagamy od historji, i jak ramy jej szersze więcej obejmować muszą, by nas obraz zaspokoił. Odrzucając mnóstwo gałęzi suchych z tego drzewa, wiele mu nowych zaszczepić będzie potrzeba. Ileż to podań, ile żywych szczegółów wala się jeszcze po za obrębem dziejowym, w istocie do niego należąc!!...





OSOBY.

Wacław IV. król Czeski.

Joanna jego żona.
Przemysław.
Jarosław hrabia Gwido.
Jan Nepomuk, spowiednik królowej.
Wanda, siostra Przemysława.

Albertus, ojciec jego.
(Scena w Pradze Czeskiej.)

III.
<section begin="X03" />
PIERWSZY AKT DRAMATU
JAN Z NEPONUK.

SCENA I.
Ogród przy zamku królewskim.
Przemysław, — Wanda.
Przemysław.
Słuchaj siostro, ty mnie nie rozumiesz, ty nic nie pojmujesz, psujesz mi wszysko, z ciebie nigdy nic nie będzie. Kto cię nauczył tego najgorszego w świecie sposobu okazywania zawsze na jaw, co się w sercu dzieje, — bodaj poszedł w głąb ziemi!
Wanda.
A możeż być inaczej? możnaż kochać, a okazywać nienawiść?
Przemysław.
Czy można! nie tylko można ale często konieczna potrzeba, żyjąc i mając do czynienia z ludźmi. Ty nie znasz wcale ludzi. Wszyscy są jak małe dzieci; póki zabawka wysoko, że jej dosiądź nie mogą, pragną jej: jak dostaną, popatrzą i porzucą. Czy nikt nas tylko nie słyszy?
Wanda.

Pewnie nikt, król pojechał na polowanie, a z nim wszyscy.

Przemysław.

Wiem o tem, trzeba być jednak ostrożnym i zawsze się oglądać. Powiedz mi, na co tak wyraźnie okazujesz królowi, że ci w serce zajechał?

<section end="X03" />
Wanda.

Nie potrafiłabym tego ukryć. I jakże?

Przemysław.

Szalona, pytasz mnie jak, a jesteś kobieta? Jak? jak chcesz — ukąś się za język, ile razy masz mu co słodkiego powiedzieć; zagryź usta, gdy mu się masz uśmiechnąć; stroń, kiedy za tobą goni; będziesz goniła, gdy zacznie uciekać. Tym sposobem rozdrażnisz go i dopniesz celu. Celem jest, żeby się z tobą ożenił.

Wanda.

Ach! jakżebym była szczęśliwa, mój bracie! (chce go uścisnąć).

Przemysław.

Bez tych pieszczot: gdy zostaniesz królową, potrafisz mi tysiącem sposobów okazać swoję wdzięczność. Teraz uważaj tylko, abyś go przywiodła do tego stopnia szaleństwa, iżby na nic się nie oglądając odrzucił Joannę, a ciebie wziął za żonę. Na to potrzeba teraz udawać oziębłą. Nikt nas nie słyszy? (ogląda się).

Wanda.

Nikt, — jak chcesz.

Przemysław.

Nikt nas nie słucha? (ogląda się).

Wanda.

Nikt.

Przemysław.

Mam i drugi sposób. Królowa Joanna....

Wanda.

Jak dobra pani!

Przemysław.
Czy nie myślisz się nad nią rozczulać? Cicho! mam drugi sposób. Królowa... Nikt nas nie słucha? (cicho) Królowa kocha hrabiego Gwido.
Wanda (szybko).

Ona? To fałsz! To sama cnota, to anioł! A gdybym nie tak go kochała, nigdybym. Teraz nawet wspomniawszy na królowę, gotowam uciec i jej szczęściu swoje poświęcić. Ty wiesz Przemysławie, jak go kocham; miłość czyni mnie występną, niewdzięczną, szaloną. Wacław dla mnie nie jest królem, jest Wacławem tylko; patrząc na niego, zapominam o wszystkich i o wszystkiem. Na cóż Wacław jest królem, a Joanna jego żoną!

Przemysław (uśmiechając się).

I ksiądz Jan od ciebie piękniejszego nie powie kazania. Ty królowej żałujesz, gotowa jesteś poświęcić jej swoje szczęście; a czy wiesz, że ona, ten twój anioł, nienawidzi i ciebie — gotowaby cię w łyżce wody utopić, gdyby mogła; — stara się ciebie stąd wygnać.

Wanda.

Ona! tak dobra dla mnie!

Przemysław.

Czyż nie wiesz, że w każdym człowieku jest dwóch ludzi: jeden od świata na pokaz, drugi tajemny i skryty; pierwszy ubrany w fałszywą powierzchowność, drugi prawdziwy i szczery. Ona się uśmiecha do ciebie w komnatach zamkowych, w kościele; lecz gdy jest sama z sobą, ze swemi poufałemi, wówczas nie kryje swej nienawiści. Nie żałuj jej, bo ona by ciebie nie żałowała.

Wanda.

Pojąć tego nie mogę. Królowa! ona!

Przemysław.

Tak jest, tak jest, ja ci ręczę, ja wiem dobrze. Nikt nas nie słyszy? (ogląda się).

Wanda.
Czegóżeś tak niespokojny? nie ma nikogo.
Przemysław.

Słuchajże i milcz potem. Jeżeli chcesz być królową, żoną Wacława, staraj się go ku sobie pociągnąć, rozognić, przyprowadzić do niecierpliwości, do tego szaleństwa, w którem człowiek przywykły aby wszystko padało przed nim na kolana, gotów dać życie za chwilę. Przyprowadź go do tego, aby obejść się bez ciebie, żyć bez ciebie nie mógł. Czasem, gdy będziecie sami, przypominaj mu królowę; znienacka potem napomykaj o hrabi Gwido. Rozumiesz! Tak, razem, niby niechcący. Tym sposobem wejdzie razem miłość, zazdrość i nienawiść do jego serca, z którego na wieki wygnamy królowę.

Wanda (do siebie).

Biedna królowa!

Przemysław.

Cicho! Biedna!!! Trzeba myśleć osobie, nie o niej. Tak Wando, o sobie tylko. A jak ty zostaniesz królową, spodziewam się, że nie zapomnisz, iż mnie winnaś koronę.

Wanda.

Wacława, nie koronę.

Przemysław.

Cicho! Jesteś dziecko! Cóżby on był wart bez korony!

Wanda.

Jakto? I ty to mówisz? ty?

Przemysław.

Nikt nas nie słyszy?? (ogląda się). Cicho! Ja tak mówię — ja! Cha! cha! Inaczej wartżeby był tyle zachodu!

Wanda.
Bracie! ja się ciebie boję.
Przemysław.

Mnie? czemu?

Wanda.

Czasem gdy jesteśmy sami, gdy się śmiejesz, uśmiech twój jest okropny, przejmuje zgrozą. Słyszałam raz taki z więzienia — wychodził z ust, które nazajutrz kat zamknął na wieki.

Przemysław (surowo).

Kat! Cicho! Kto ci pozwolił takie głupstwa prawić? Idź precz. Siedź nad kądzielą i pamiętaj com ci rozkazał!

SCENA II.
Przemysław (sam).

Trzebaż było aby los mi dał taką siostrę, którą niczego dobrego nauczyć nie można, ani nawet pokrycia tych przeklętych miłośnych drgań serca, których ja nie pojmuję. Cóż to jest kochać? — ja nigdy nie kochałem. Na matkę, na ojca, na nią, na cały świat patrzałem i patrzę z góry, obojętnie, jak orzeł, kiedy podleci, żeby z wysoka sam wybrał sobie pastwę. Dzieci tylko, kobiety i głupcy kochają; rozumni umieją korzystać, ze wszystkiego korzystać, dla siebie, sobie. Ja sobie jestem bóstwem, kochanką, światem; kochając tylko siebie jestem tak szczęśliwy, jakbym nigdy nie był kochając ludzi.

Teraz wszystko się do moich życzeń klei i skłania. Wprowadziłem młodego hrabiego Gwido na dwór królewski. Gwido kocha królowę. Bardzo łatwo mi będzie z tego wyciągnąć, ze królowa go kocha. Potem znowu bardzo łatwo mi będzie rozjątrzyć króla, natchnąć go zazdrością, gniewem, nakoniec nauczyć Wandę, jak ma zostać królową. Wówczas, ja będę panował. Lecz — cóż to za szelest? A! to ten stary! mój ojciec. Do licha, będę musiał słuchać nudnej jego gawędy. Hm! nie wypada uciekać!

SCENA III.
Przemysław, — Albertus.
Przemysław.
Witam cię ojcze. Dokąd-że to wyszedłeś tak późno?
Albertus.

Spojrzeć na niebo mój synu, i pomodlić się pod temi lipami.

Przemysław.

Więc, nie przeszkadzam. (Chce odejść).

Albertus.

Czekaj, będę jeszcze miał czas na modlitwę, a z tobą tak trudno złapać chwilę rozmowy.

Przemysław.

Tyle mam zatrudnień! W tej chwili...

Albertus.

Przynajmniej w tej chwili, nie odmówisz mi rozmowy. Króla nie ma.

Przemysław (niecierpliwie).

Siądźmy więc i — mówmy.

Albertus (po chwili).

Przemysławie, — powiedz mi, mnie się zdaje, ja czuję, przeczuwam coś okropnego na waszym dworze, jakieś intrygi, podejścia, knowania.

Przemysław.

Nie rozumiem.

Albertus.
Coś się tu knuje. Ten hrabia Gwido, który, nie wiem dla czego, pokazał się na dworze, i tak długo siedzi, tak wszędzie za królową się ugania, że już wszyscy gadają.
Przemysław (żywo).

Już gadają? — A!

Albertus.

Ciebie to cieszy, jak widzę.

Przemysław (miarkując się).

Dziwi tylko.

Albertus.

Potem — zdaje mi się — nie śmiem tylko być pewnym, król zdaje się coraz oddalać, od tej biednej królowej, tego anioła.

Przemysław (żywo znowu).

Doprawdy? już?

Albertus.

Cóż to? ciebie to raduje?

Przemysław.

O! bynajmniej, mnie to dziwi. Ale mówmy ojcze cicho, bo czasem...

Albertus.

Nikt nas nie słucha! Król także zdaje się zamyślony, smutny! stroni od królowej. Wanda twoja siostra, moja córka, częściej się pokazuje, niżby powinna.

Przemysław.

Alboż nie powinna pokazywać się jak najczęściej? Młoda, piękna, nie powinna przecie zamykać się jak stara kobieta, której ostatnie nadzieje, z ostatniemi zębami wypadły.

Albertus.

Lecz na dworze — złe języki.

Przemysław.

Psy zawsze szczekają.

Albertus.
A król młody.
Przemysław.

To chwała Bogu.

Albertus.

Może mu się podobać: młoda, niedoświadczona, może...

Przemysław.
Więc cóż? ojcze, myślisz-że, iż Wanda da się uwieść, splamić?
Albertus.

Nie daj Boże, aby tak było! poszedłbym razem z jej poczciwością do grobu. Nie chcę żyć, jeśli mam patrzeć jeszcze na taką szkaradę.

Przemysław.

Ale nie, ojcze, to być nie może, ona się tego nie dopuści. Jednakże, jeśli, przypuśćmy, jeśli. Gdyby naprzykład; mówmy cicho — (ogląda się). Gdyby — rozwiódł się, porzucił Joannę, chciał, — przypuśćmy, zaślubić Wandę.

Albertus (z oburzeniem).

Możeż ona zezwolić na to! Byłaby to nie wiem, czy nie większa jeszcze od pierwszej zbrodni. Zepchnąć z tronu tego anioła!

Przemysław.

Dla czegóż anioła? wszyscy ją aniołem nazywają dla tego, że płacze i modli się. Czemże Wanda od niej gorsza?

Albertus (po chwilce).

W dzień, kiedy się to stanie, zaśpiewacie nad moją trumną. Nie chcę dożyć i chwili, w której ludzie na nas powiedzą, żeśmy niewdzięczni i zdrajcy.

Przemysław.

Cicho! cicho! Za cóż zdrajcy?

Albertus (podnosi się).

Bo ty Przemysławie knujesz zdradliwie, chcesz na tronie Joanny posadzić swoją siostrę. Myślisz, że stary, nie widzę tego? Przemysławie! znam cię od dzieciństwa; zawsze byłeś taki, zawsze po cudzych karkach drapałeś się do góry.

Przemysław (śmielej).

Mówmy szczerze, ojcze; alboż to zły sposób? karki się nie połamały, a ja jestem w górze.

Albertus.

A Bóg, — a sumienie?

Przemysław.

Nie rozumiem, co to wadzi, żeby Wanda nie była królową... Ależ! cicho! ojcze.

Albertus.

Nie nazywaj mnie ojcem — Przemysławie. Nie takiegom się syna spodziewał.

Przemysław.

To grubo! I za cóż? Cóżem zrobił? Wszak żadnych nie masz dowodów.

Albertus.

To, coś mówił.

Przemysław.

Żartowałem ojcze.

Albertus.

Z ojca? Daj Boże, żeby z twoich siwych włosów i starej poczciwości syn się nie urągał. Ale ty, — ty nie dożyjesz starości i nie będziesz miał syna (odchodzi).

SCENA IV.
Przemysław, — Gwido za drzwiami.
Trafił! To jedno, czego się lękam — śmierci! Przeklęta, przychodzi wśród najpiękniejszego życia, nadziei; spycha z wysoka w grób. Grób — ten czarny koniec życia, — grób — a za grobem.... Dajmy temu pokój, — będę myślał umierając (odchodzi).

SCENA V.
Gwido.

Odszedł ztąd! Przecież mogę sam jeden, niewidziany przejść się pod jej oknami, i smutnie popatrzeć na to światło, które zapewne jej księgę, modlitwy i pobożne usta oświeca. Na cóż mi było jak głupiemu ptakowi, dać się na lep ułowić, aby w nim jak pióra — serce, duszę, spokojność, może życie zostawić. Przyszedłem, ale odejść nie mogę; trzyma mnie tu władza, której nie chcę, a muszę być posłuszny, — władza, która mnie nigdy pewnie do szczęścia, a może pod miecz katowski prowadzi; — władza, która pociągnęła moje serce ku jedynej może kobiecie, nie mogącej go przyjąć. Gwido! Takież to były twoje młode nadzieje? Myślałżeś kiedy, że będziesz błądził pod oknami kobiety, w której uśmiechu może być szczęście twoje i śmierć twoja razem; której miłość będzie zbrodnią dla niej, a dla ciebie... Ha! cóż mi to wszystko znaczy? Śmierć, męczarnie, nie sąż to drobne rzeczy, przed obliczem tej wielkiej miłości, którą mam w sercu; wielkiej jak nadzieja, ognistej jak piekło, długiej jak wieczność. Gwido! pocałunek jej tylko, nie wart-że śmierci z rąk kata?

SCENA VI.
Gwido, — Przemysław nadchodzi.
Przemysław (do siebie).

Błądzi pod jej oknami.

Gwido (postrzega go).

Przemysław!

Przemysław (do siebie).

Postrzegł mnie.

Gwido (zbliżając się).
Dobry wieczór. — Król powrócił z polowania?
Przemysław.

Nie jeszcze. Ty hrabio nie byłeś z nim?

Gwido.

Jestem chory.

Przemysław (uśmiecha się).

Chory! doprawdy. Rozumiem, na serce!

Gwido (obojętnie).

O! nie, wcale.

Przemysław.

Jesteś nie szczery ze mną, hrabio; nie dobrze tak z przyjaciółmi postępować.

Gwido.

To my jesteśmy przyjaciółmi?

Przemysław.

Przynajmniej ja twoim.

Gwido.

Jestem ci wdzięczen panie, lecz jakże zasłużyłem?

Przemysław.

Czemu byś mógł nie zasłużyć?

Gwido.

Tak pochlebne wyrazy mieszają mnie zupełnie. Jeśli jesteś przyjaciel, bądź-że szczery.

Przemysław.

Spodziewam się wzajemności.

Gwido.

Najchętniej (chwila milczenia).

Przemysław.
Dawno widziałeś królową!
Gwido.

Królową? Dla czegóż! Cóż to jest? Jakto? Widziałem ją dziś rano, wówczas kiedy ty i wszyscy.

Przemysław.

Myślałem, że w niebytności królewskiej...

Gwido (obruszając się).

Podobna potwarz!

Przemysław (zimno).

Alboż to grzechem widzieć królowę?

Gwido.
Tak, lecz ty co innego myślisz. — Ofiarowałeś mi przyjaźń, dowiedź jej, powiedz mi imię tego psa, tego podłego zwierzęcia, który śmie niegodziwemi domysły kalać królowę; powiedz mi, abym wydarł język plugawy i rzucił krukom na pastwę; — powiedz, proszę cię, wymagam tego, powiedz!
Przemysław.

A! czegóż się tak unosisz? Nikt mi nic nie mówił, nikt się niczego nie domyślał; twój gniew tylko mógłby najgorsze podejrzenia zrodzić w każdym, prócz mnie.

Gwido.

Czyż się oburzyć na potwarz nie wolno?

Przemysław.

Na potwarz! Lecz cóżem ci złego powiedział; pytałem tylko, czyś widział królowę? Jest-że w tem co złego! ja i wszyscy dworscy, widujem ją sto razy. Hrabio, twoja prędka obraźliwość jest złym znakiem.

Gwido (pomięszany).

Jakto? miałżebym?

Przemysław.
Odkryłeś przypadkiem swoją tajemnicę.
Gwido.

Ja nie mam żadnej.

Przemysław.

Mów to komu innemu, każdemu, komu chcesz, nawet sobie, ale nie mnie. Moje oko widzi wszystko z daleka. Lecz nie lękaj się, ja ci sprzyjam, bądź spokojny, — on nic o tem wiedzieć nie będzie.

Gwido.

On? któź-to — on? Ja nie rozumiem.

Przemysław.

Nie ufasz mi! Chcesz wprzód dowodów życzliwości, przyjaźni; będziesz je miał. Masz rozum, że się lada przed kim z tajemnicą tak wielkiej wagi nie wydajesz.

Gwido.

Ale powtarzam ci, przysięgam.

Przemysław.

Sto razy możesz krzywo i napróżno przysiądz; ale hrabio, to się na nic nie zdało. Możesz mnie tem tylko oburzyć; bo widzę, że mnie masz za podłego, że mi nie ufasz. Czy wolisz mi się zwierzyć i mieć przyjaciela, czy nie ufając zrobić wroga — niebezpiecznego wroga?

Gwido.

Bez przyjaźni się obejdę, a gniewu się nie boję.

Przemysław.

To ostatnie słowo?

Gwido.

Jeszcze nie, bo pomimo tego coś powiedział i com powiedział, przyznam ci się do wielkiej tajemnicy, którą tak pragniesz wiedzieć z ust moich, od dawna o niej wiedząc zkądinąd. Wiedz więc, że — kocham królowę.

Przemysław.
I na tem koniec?
Gwido.

A cóżby mogło być więcej!

Przemysław.

Drugie tyle.

Gwido.

O! tego pewno nigdy nie będzie!

Przemysław.

A gdyby już było? Gdybym ci o tem pierwszy zwiastował?

Gwido (patrzy mu w oczy).

Możebym nie uwierzył. Boże! możnaż wierzyć temu. Jabym oszalał! Jabym! Słuchaj, jabym był prawie Bogiem, — jabym oddał życie, sławę, imię, siebie, was, wszystko.

Przemysław (do siebie).

Znać z zapału, że od królowej i dobrego słowa jeszcze nie pozyskał. (głośno) Obejdzie się bez tak wielkich ofiar. Takie szczęście, albo przychodzi darmo, albo wcale nie przychodzi. Jeślibyś zaś jakim przypadkiem miał za nie płacić, proszę cię, oddaj kogo chcesz, tylko nie mnie. A teraz do zobaczenia. — (na stronie) Rzuciłem mu żagiew w serce (odchodzi).

SCENA VII.
Gwido.

Onaby mnie kochała! To więcej, niż mogłem kiedykolwiek marzyć. A Przemysław mi to mówi, człowiek, na którego wspomnienie drżałem zawsze. Poczciwy! O! kocham go teraz; kochałbym szatana, któryby mi przyniósł taką nowinę — nowinę niebieską.

Lecz wiedząc, że mnie kocha, trzeba też wiedzieć, co z tego będzie? Myślmy! Tak — nie — nic! Nic więcej! Na cóż więcej! kocha mnie! Nie jest-że to więcej niż wszystko! Teraz, gdyby można umrzeć! A! otóż król wraca z polowania. Umknę (odchodzi).

SCENA VIII.
Wacław, za nim paź prowadzi sforę ogarów, w głębi przejeżdża orszak myśliwych i konia królewskiego prowadzą.
Wacław (zamyślony).
Prowadź te psy chłopcze i zostaw mnie samym. Każ szukać Przemysława, niech tu przyjdzie do mnie. Jestem zmęczony; cały dzień na koniu i tak nieszczęśliwie; — prawda, że się od złej wróżby zaczęło: mnich przeszedł mi drogę i kobieta z wiadrem próżnem. Co za niedbalstwo, żeby ich nie usunąć. Łowczego każę uwięzić; tylko co nie spadłem z konia; — każę konia zastrzelić; — nigdy więcej nie pojadę na polowanie. Czemuż ten Przemysław nie przychodzi? I on jeszcze pozwala sobie nie dbać o mnie. Ale on jeden jest mi wierny, umie mnie pocieszać, on jeden czuwa prawdziwie nademną. — A tyle niebezpieczeństw mnie otacza! — Śmierć w każdym kącie — wszędzie. — Dość byłoby się o to drzewo uderzyć, żeby się zabić, — upaść można i złamać nogę; wszędzie śmierć, nieszczęście; — o ten kamień, można rozbić głowę. — Czemuż nie poodrzucają tych kamieni! — Powietrze, którem oddycham, może być zabójcze. — Ci, co mnie otaczają mogą pragnąć mojej śmierci, mogą się targnąć na mnie. — O! przeklęta korono. Jestem sam jeden, — zostawili mnie, opuścili, nie dbają. Nie mam do kogo słowa przemówić! — Nawet żona. — Żona szatan w anielskiem ciele, — kto wie co robiła w czasie polowania. A! gdybym wiedział, gdybym wiedział. Gwido, nie, — Gwido nie jeździł; — Gwido! On tu nie darmo. Co on tu robi? Po cc przybył na mój dwór? Zapytam się Przemysława, — on musi wiedzieć o wszy — stkiem, on mi powie wszystko.

SCENA IX.
Wacław, — Przemysław.
Wacław.

Od jakże to dawna nauczyłeś się czekać na siebie?

Przemysław.

Najjaśniejszy Panie, biegłem tu, gdym się dowiedział, żeś mi przybyć rozkazał, — tylko com spotkał pazia. Lecz winien jestem, bom nie czekał, — ukarz mnie.

Wacław.

Ciebie, mój najwierniejszy sługo!

Przemysław.

Jestem wiernym, to prawda; wiernym jak pies, który da się zabić za swojego pana. Panie wywiódłeś mnie z nędznej chatki do swojego pałacu, — wdzięczność moja musi być dozgonną. Zepchnij mnie do więzienia, a i tam będę się modlił za ciebie.

Wacław.

Wierzę ci, kocham ciebie, jednego ciebie; — wierzę ci lepiej niż wszystkim, niż — (z cicha) niż żonie.

Przemysław (dosłyszawszy).

Królowa! To anioł dobroci!

Wacław.

Dość, nie powtarzaj tego, co ciągle słyszę. Aż nadto prawią jej pochwał. Nie masz-że co nowego do powiedzenia?

Przemysław.

Cóżby było, o czembyś N. Panie nie wiedział?

Wacław.

Bóg wie! Dwór mój, jest to przepaść, na jej dnie mogą być żmije, których nie widzę. A cały dzień dzisiejszy, same nieszczęsne przepowiednie; strawiłem go gryziony jakiemiś przeczuciami.

Przemysław.

Przeczucia królów są od Boga!

Wacław.

Boję się wszystkiego.

Przemysław.

Są ludzie tak przewrotni.

Wacław.

Ty wiesz coś? mów!

Przemysław.

Dotąd nic jeszcze N. Panie.

Wacław (niespokojnie).

Wiesz co o królowej?

Przemysław.

Nic, N. Panie.

Wacław.

Co robiła?

Przemysław.

Pytałem się, mówiono, że była na modlitwie.

Wacław (z cicha).

A hrabia Gwido, — był — był tam?

Przemysław.

Nie widziałem go prawie, dopiero teraz przed chwilą.

Wacław.

Zkąd szedł?

Przemysław.

Zdawał się zamyślony chodzić po ogrodzie.

Wacław.
Zamyślony? myślał? podejrzany! Cóż myślał?
Przemysław.

Nie mówił mi, lecz z miny uważałem, że był wesół.

Wacław.

Nie chory?

Przemysław.

Zdaje się zdrów i zupełnie szczęśliwy.

Wacław.

Rozumiem, coś knuje pewnie.

Przemysław.

Posądzasz panie, tak dobrego człowieka!

Wacław.

Dobrego? Możesz-że za niego zaręczyć?

Przemysław.

Ręczyć! Ja ręczyć! Skoro tylko W. K. Mość sądzisz.

Wacław.

Cóż ja sądzę?

Przemysław.

Coś złego o nim.

Wacław.

Ha! tobie jednemu powiem to tylko, — powiem, ty mi musisz dopomódz. Słuchaj! mnie się zdaje, — ja sądzę, że — że królowa mnie zdradza, że hrabia Gwido jest jej — wspólnikiem, kochankiem. — Jak ci się zdaje? Milczysz? Cóż? Nie odpowiadasz?

Przemysław.
Mogęż cokolwiek wyrzec przeciw żonie mego pana, przeciw królowej?
Wacław.

Ja ci pozwalam.

Przemysław.
Byłbym niewdzięczny.
Wacław.

Byłbyś nieposłusznym i niewiernym, gdybyś mi wszystkiego nie odkrył; każę, mów co wiesz!

Przemysław.

Najjaśniejszy Panie, ja nic nie wiem.

Wacław.

Nie chcesz powiedzieć. Bądź szczery, — wszystko ci wolno: mów, mów! Uwolnij mnie od tej piekielnej niespokojności która mnie gryzie. Otwórz mi oczy, powiedz choćby mi to przykrem być miało, skończ tę niespokojność, — przeczuwam coś złego.

Przemysław.

Nie śmiem, nie jestem pewny, domysły.

Wacław.

Są domysły? Mów, domysły!

Przemysław.
Ach! niech tylko na mnie spadnie złe, jakie z tego wyniknąć może?
Wacław.

Bądź spokojny, mów, mów, mów. — Widzisz jak cierpię piekielnie. Mów wszystko co wiesz, czego się domyślasz, co mówią. Mów wszystko, i więcej jeszcze, mów, potrzebuję tego; serce moje, dusza czekają i drżą.

Przemysław.

Mam mówić wszystko? Kazałeś Najjaśniejszy Panie — będę posłuszny. W istocie, snują mi się po głowie okropne domysły, codzień okropniej mnie dręczą. Twoja spokojność Najjaśniejszy Panie, twoje szczęście, za które oddałbym życie, wszystko mnie nagli abym nic nie taił. Hrabia Gwido i królowa kochają się.

Wacław (przyskakuje ku niemu ze złością).

Dowody! Jakie masz dowody! Mów potwarco, potwarco mów! (ciśnie go za gardło). Daj mi dowody. Widziałeś co, słyszałeś?!

Przemysław.

Najjaśniejszy Panie! Chcesz-że mi moją wierność śmiercią nagrodzić? Za cóż ten gniew na mnie? Opowiem wszystko. Oddawna łapałem ich wejrzenia; dziś hrabia Gwido chory był na polowanie z tobą, lecz dość był zdrów, aby dzień cały na upale przepędzić pod oknami królowej.

Wacław.

Jest-że to dowód? Mów więcej.

Przemysław.

Ich spojrzenia na siebie.

Wacław.

Cóż to za dowód znowu? Znasz-że ty, miłość czy nienawiść oczy zaiskrza. Powiedz mi, co teraz moje oczy mówią dla ciebie?

Przemysław.

Śmierć czy życie z rąk twych Najjaśniejszy Panie, zawsze mi są dobrodziejstwem.

Wacław.

Miałeś dowody? oskarżasz ją, mów-że coś widział więcej. Czy połapałeś listy? czy podsłuchałeś rozmowy? czy widziałeś uściski? Mów! (Przemysław milczy). Nic! nic nie widziałeś i śmiesz oskarżać królowę?

Przemysław.

Najjaśniejszy Panie, kazałeś mi mówić co myślę.

Wacław.

Na cóż o tem myślałeś?

Przemysław.
Bom ci wierny królu.
Wacław.

I dla tego rozdzierasz mi serce? (wychodzi).

SCENA X.
Przemysław (patrzy za odchodzącym i podchodzi).
Wacław, (odwraca się i wola do niego).

Zostań się.

Przemysław (skłania głowę i zostaje — po chwili mówi.)

Źle. Jakiś czart usadził się na mnie; upadłem na drodze, którą myślałem zajść daleko. Upadłem, ale się podniosę. Nie wierzy, — ale już zazdrość pocznie mu szarpać serce; ale już będzie o tem myślał w dzień i w nocy; wszystko mu się zdawać zacznie podejrzanem. Byleby! A to by było szkaradnie — byleby hrabiego Gwido nie wygnał ze dworu — to by mi zaszkodziło. (chce odejść).

SCENA XI.
Przemysław, — Ksiądz Jan (wchodzi i zatrzymuje go).
Ksiądz Jan.
Przemysławie! wstrzymaj się chwilę. Widziałem króla, biegł w gniewie, wszystkich rozpędzał i odpychał. Cóż to mu jest? Co mu się stało?
Przemysław.

Alboż ja wiem?

Ks. Jan.

Widziałeś się z nim. Musisz wiedzieć.

Przemysław.
Zapewnie polowanie się nie udało.
Ks. Jan.

Polowanie! O! nie. Umiem i ja czytać w sercu ludzi; to co innego.

Przemysław.

Naprzykład?

Ks. Jan.

Coś ważnego! nie wiesz?

Przemysław.

Jabym was ojcze o to powinien zapytać? Kto ma takie zaufanie u królowej, u króla; kto jeszcze przy tej sukni duchownej może, będąc spowiednikiem, zbadać najtajniejsze serca przepaści; tegoby się potrzeba pytać, co i jak na dworze się dzieje?

Ks. Jan.

Głębokie serca przepaści Bóg zna jeden tylko; a jeśli się one kiedy przed jego kapłanem otworzą, to tylko na chwilę. Zamknie je słowo pociechy, przysięga wspomnienie tajników odkrytych wymaże z pamięci. Powiedz mi, co się stało królowi?

Przemysław (z uśmiechem ruszając ramionami.)

Czy ja wiem? Zapewne nie udało się polowanie? Ale to mniejsza, to przejdzie. Wy ojcze powiedzcie mi co to się stało królowej. Drzwiczki od jej serca stoją ci otworem. — Ona jest smutna, jakby była chora, niespokojna, zadumana ciągle. Wszyscy to widzą i pytają zkąd pochodzi?

Ks. Jan.

Ja jeszcze tego nie widziałem.

Przemysław.

Jak to ojcze? Chyba widzieć nie chciałeś?

Ks. Jan.
Nie rozumiem ciebie.
Przemysław.

Cha! cha! niby też to! kogo innego oszukasz, ale nie mnie pewnie. Na co te skrytości, jak gdybym ja tego wszystkiego przynajmniej tak dobrze, jak wy nie wiedział. No ojcze, bądźmy szczersi, trzeba temu jakoś zaradzić!

Ks. Jan.

To w twojej jest mocy?

Przemysław.

Jak-to? w mojej mocy? cóż to jest? w mojej mocy! Co? o czem mówisz? wszak ja się do niczego nie mięszam.

Ks. Jan.

Powiedz, że nie powinienbyś się mięszać.

Przemysław.

Proszęż tłómaczyć się jaśniej. Ja nie wiem o co chodzi?

Ks. Jan.

Sam przecie badać mnie zacząłeś niedawno. O czemże mówiłeś? Jest-że tyle tajemnic i intryg, że z nich nie śmiesz wybrać, o której ze mną mówić będziesz?

Przemysław (na stronie.)

Wplątałem się. (głośno). Ależ ojcze, mówmy jaśniej, proszę.

Ks. Jan.

I ja życzę tego od ciebie.

Przemysław.
No dobrze, mówmy więc, lecz czekaj. Obejrzę się, czy nikt nas nie słucha.
Ks. Jan.

Na co? To, co mamy mówić, jest-że tak niebezpiecznem?

Przemysław.

Jak to? Nie rozumiem was, przyczyna smutku królowej, gdyby była wiadoma.

Ks. Jan.

Jest wiadoma.

Przemysław.

Gdyby się rozniosła, rozgłosiła, gdyby doszła do króla.

Ks. Jan.

Król, będąc jej przyczyną, spodziewam się, że wie o niej. A jeśli się jej nie domyśla, — a! mam jeszcze iskrę nadziei!

Przemysław.

Cóż to jest? o czem to mówicie? To coś innego, niżeli sądziłem. Ojcze, ja nie rozumiem.

Ks. Jan.

Tak! Ty nie wiesz zapewnie, że król kocha twoją siostrę; że miłość, jaką miał dla królowej, gaśnie codzień; że ty, że wszyscy zausznicy, podsycacie te miłostki zgubne dla ciebie, dla niej. Ty nie wiesz, że chcesz ją widzieć na tronie. Na Boga! zkąd-że to zuchwalstwo, ta myśl świętokradzka! Ty nie wiesz o niczem Przemysławie! Spytaj się swego sumienia, ono ci o tem lepiej niż ja powie. Jeśli postał kiedy jaki smutek na twarzach otaczających ciebie, nie byłżeś ty zawsze choć tysiączną cząstką w przyczynie tego smutku! A nic nie wiesz! a każdego się lękasz! Spojrzyj w siebie i popraw siebie. Jako poradnik i poufały króla, dźwigasz już pół korony i połowę za nią odpowiedzialności przed Bogiem. Władza jaką masz nad umysłem królewskim, nie tak użytą być powinna; nie powinna być mieczem w ręku szalonego, ani głownią zapaloną w ręku dziecka; bo krew, łzy, ogień, których będziesz przyczyną, pociągną cię na dno piekieł. Przemysławie! Chciałeś abym mówił z tobą szczerze, masz prawdę całą, zrób z „niej użytek jaki zechcesz.

Przemysław (śmieje się z gniewem).

Ojcze! ostrożnie, ostrożnie! Są jeszcze inne prawdy w twych piersiach, o których odkrycie poproszę cię może innym sposobem. Królowa, której bronisz, wartaż jest obrony?

Ks. Jan.

Co! co! coś powiedział szalony! I tego już sposobu myślisz użyć dla zepchnięcia jej z tronu, na którym siostra twoja nie usiędzie. Nie! zbrodniarzu, Bóg jest wielki.

SCENA XII.
Poprzedzający — Królowa.
Królowa (do sług towarzyszących jej).

Zostańcie tam, chcę mówić z ks. Janem.

Ks. Jan.

Królowo!

Przemysław (nizko się kłaniając).
Pani! N. Pan powrócił z łowów, zapewnie byłby życzył cię widzieć.
Królowa (zimno).

Widziałam go.

Przemysław.
Rozkażecie mi się oddalić?
Królowa.

Możesz zostać. Wszak jesteś szpiegiem, słuchaj więc tutaj, bobyś zdaleka słuchał bez pozwolenia i usłyszał czego nie mówiono.

Przemysław.
Ja! ja! najlepszy twój sługa, najwierniejszy. Ja! Cóż-to za potwarca mógł mię tak oczernić, któż mnie takiem podejrzeniem splamił w twych oczach?
Królowa.

Dosyć; — wiem co przed chwilą na tem miejscu mówiłeś królowi. Znam wierność twoją. Milcz, — idźmy. (Przemysław stoi z gniewem się passując.)

Królowa (do ks. Jana).

Zbliża się święto uroczyste, święto Narodzenia Pańskiego, chciałabym odbyć spowiedź jutro. Czekać mnie będziesz w kaplicy.

Ks. Jan (odprowadzając królowę.)

Będę czekał.

SCENA XIII.
Przemysław (sam.)

Wszystko się łamie, przewraca, psuje; wszystko czego dotknę, na kark mi spada; ale już walka rozpoczęta, i zginę, ale się nie cofnę nikczemnie. Dalej więc, niech będzie walka między niemi a mną, śmiertelna! Jeśli się cofnę, zginę; — idąc dalej, mam przynajmniej nadzieję wygranej. I to wiele. Rzuciłem już zazdrość w serce króla. To ziarno wschodzi i na opoce; nie trzeba mu słońca, ani wody, ani wiosny, rozwija się wśród bezsennych nocy, kwitnie w burzy. Druga miłość pomaga mi jeszcze. Król kocha Wandę. Ja ich zgubię! a po ich karkach pójdę dalej. Ten mnich, rzucił mi przykrą myśl w głowę. Moja siostra nie mogłaby, nie miałaby być królową? Czemuż? bo się nie urodziła w złotych pieluchach, pod zamkiem, przy dźwięku rogów i wiwatach! ale jest kobietą i piękna. Dla wielu ludzi rozkosz jest szlachectwem, złotem, urodzeniem, wszystkiem; a kiedy idzie o zaspokojenie żądzy, znikają wszystkie względy. Ona będzie, ona musi być królową! Do mocy jej wdzięków, dodajmy moc mojej głowy, a zwycięztwo przy nas, choć na chwilę nogami się pośliznęło. Poznacie jednak Przemysława. Idę do króla.

1838 r.

IV.
<section begin="X04" />
MYTHOLOGIA SŁOWIAŃSKA
i PRUSKO-LITEWSKA.

Die Wissenschaft des Slawischen Mythus im weitesten, den altpreussisch-lithanischen Mythus mitumfassenden Sinne. Nach Quellen bearbeitet, sammt der Literatur der slawisch-preussisch-lithanischen Archäologie und Mythologie. Als ein Beitrag zur Geschichte der Entwickelung des menschlichen Geistes, entworfen von Dr. Ignatz Johann Hanusch, öfentl. ord. Professor der Filosofie und ihrer Geschichte an der k. k. Universität zu Lemberg. Lemberg, Stanisławów und Tarnow, 1842. Verlag von Joh. Milikowski, 8. 432 Seit.

I. WSTĘP.

Dotychczasowe prace za przedmiot Mythologją słowiańską mające, wszystkie prawie obejmując część tylko pewną przedmiotu, nie stanowiły całości, nie kusiły się o syntezę, o systemat porządny. Pierwszy podobno profesor Hanusz, sam jak sądzim Słowianin (rodem Czech), z wielkim zapasem i znajomością najrozliczniejszych źródeł i materjałów, usposobiony filozoficznie do badań, z pewną metodą i systematycznym występuje tu wykładem, nie ograniczając się już, jak poprzednicy, zbiorem wiadomości rozpierzchłych, krytycznem ich ocenieniem i złożeniem nawet w jedne całość porządną, i rozeznaje on rozliczne w Mythologii elementa, różne wpływy odróżnia co zkąd wyszło, ja- <section end="X04" /> kiej pod duchem właściwie słowiańskim uległo zmianie i jak się ostatecznie wyrobiło.
Pracę tę profesora Hanusza pod wszystkiemi względami, ważną i zastanawiającą, chcemy tu w treści podać czytelnikom naszym, zwracając ich uwagę na rezultata otrzymane, na wynikłe wnioski i rzucone światło nowe, na mythus słowiański. Długo zapewnie czekać będziemy, nim się to dzieło u nas w przekładzie ukaże, a tymczasem ta treść i wzgląd na nie, zastąpi niedostatek przekładu i da nam poznać bliżej wypadki otrzymane przez szanownego profesora, za pomocą jego filozoficzno-historycznej metody.
Profesor Hanusz, przedewszystkiem jest filozofem. Pojmuje on swój przedmiot filozoficznie, zapatruje się nań ze stanowiska wyższego, układa rozpierzchłe rysy w jedne systematyczną całość, i bada znaczenie u każdego symbola, uosobienia, wyobrażenia. Sama metoda autora jest już względnie do mythologii naszej całkiem nową i wydaje też niespodziewane owoce, doprowadza do świeżych zupełnie wniosków. Wielka znajomość źródeł, ułatwia autorowi ogromną tę pracę, w której tak trudno, bez nici, jaką tu jest myśl filozoficzna, trafić do końca. Mielibyśmy tylko do zarzucenia szanownemu autorowi, że źródeł różnej wartości, różnego czasu, pochodzenia, bez gruntownego ich ocenienia, za podporę używa, co częstokroć dowody jego osłabia, że nie wchodząc w pochodzenie mniemań późniejszych pisarzy z drugiej i trzeciej ręki, na równi je stawi ze źródłowemi świadectwy. Ale tu staje w obronie pisarza, wielka trudność krytycznego ocenienia tak rozlicznych pomocy, jakich używać musiał; drugą bowiem taką księgę moglibyśmy napisać o samych cytowanych, przez uczonego autora. Ale idźmy do rzeczy.
W pierwszych rozdziałach wykłada autor pojęcie mythów i mythologii, stosunek mythologii do historji mythów, różne mythów rodzaje. Tu najprzód opowiada nam, co rozumie przez historją: rozwinięcie się ludzkości pod przewodem Opatrzności boskiej. Historją, powiada, jest dwojaka: wewnętrzna i zewnętrzna, historja myśli i czynów, rozwijania się umysłowego i działania; te dwie historje spojone z sobą, stanowią dopiero całość doskonałą. Wykłada następnie stosunek ludzkości do natury w pierwszych wiekach dzieciństwa. Mythus, powiada, jest pierwszem objawieniem się działalności budzącego się ze snu umysłu ludzkiego, co tworzyć zaczyna. Mythus podobien jest pierwszym krzykom nowo-narodzonego dziecięcia, będąc słabym i niekompletnym wyrazem obudzającej się w nim duszy. Każdy naród, ma nie tylko sobie właściwe myty, ale różne w różnych perjodach swego rozwijania. Prawdziwa mythologja nie jest zbiorem i opisaniem mythów, lecz raczej ich historją. Filozoficzna historją mythów, powinna obejmować trzy główne doby ich dziejów: początku, kwitnienia, śmierci. Ten ostatni perjod musi przyjść na każden myth, każdą mythologią, z samopoznaniem duchownem ludzi. Tu wykłada autor trojaką naturę mythów pod względem filozoficznym i trojakie ich pochodzenie historyczne, z głównych szczepów, że się tak wyrazim: indyjskiego mytu, parsickiego (perskiego) i greckiego.
Słowiański mythus uważa autor za spójnią i wynikłość tych trzech.
Trojakie pojęcie mythów. 1. W pierwszej dobie, myśl ich i obraz myśli, łączą się w całości nierozerwanej, doskonałej, są jednem. 2. W drugiej ciało, a raczej obraz mythu zabija myśl, i staje się martwem, niepojętem. 3. W trzeciej wydobywa się znowu na jaw sama treść, sama myśl i duch mythu, okazuje się jego prawdziwe, wewnętrzne znaczenie. Mythologja, powiada dalej autor, jest częścią tylko archeologji; archeologja stanowi dzieje początkowe; a że głównem jej jądrem jest mythus, on przeto i dziejów właściwych jest zarodem.
Poznanie mythów jest niezbędnem do gruntownego poznania ducha narodu. Tu, wylicza autor ludy słowiańskie najprzód, i ich liczbę teraźniejszą na kuli ziemskiej uważa za sześćdziesiątą część całej ludności ziemi, rachując Słowian 66, 265.000. (To co do quantum, chociaż sam autor, quantum za rzecz tutaj wielkiej wagi nie uważa; dalej co się tyczy quale). Uznając ze pojedyncze indywidua w Słowiańszczyźnie, wielce się umysłowie odznaczyły i zaszczytne zajmują miejsce w dziejach kultury powszechnych, wyznaje razem autor, ze w sobie wzięta cała Słowiańszczyzna, dotąd czynnie i stanowczo w historji umysłowej nie wystąpiła. Tu cytuje słowa Herdera, co powiedział, że wielki kolos słowiański więcej miejsca zajmuje na ziemi, niż w dziejach. Pojedyńczych Słowian zasługi, nie naruszają wedle sprawiedliwego obwinienia ogółu Słowian, o niejakąś duchowną bierność, (geistige Passivität des Slavenstames.)
Przyczyn tej bierności autor odkryć nie może; późne zaś ukazanie się Słowian w historji, przypisuje ich charakterowi narodowemu, nie wiodącemu ich do łupieztwa, wojen, zdobyczy, ale do życia rolniczego, spokojnego. Temu to rodzajowi życia, winni, wedle autora, Słowianie małe swe rozwinięcie umysłowe.
Słusznie też zwraca uwagę i na to, że Słowianie wszyscy razem wzięci, nie mając jak Niemcy jednego wspólnego języka, wzajemnego między sobą umysłowego związku mieć nie mogli; co rozbijając ich siły, powolniejszemi postępy umysłowe czyniło. Nakoniec wypatrując się w losy Słowiańszczyzny i dzieje, zdaje się przepowiadać plemieniu naszemu z kolei dla niego przyjść mającą dobę rozwinięcia potęgi. Upadek państwa rzymskiego, powiada, nowe życie wlał w plemię germańskie; kto wie jaki wielki fakt historyczny, Słowian z odrętwienia dotychczasowego wyprowadzi. Dla nas, wieki upłynione wydają się długie, dla Opatrzności, są one jedną chwilą wieczności; czas więc jeszcze i ołowianom pozostał i kolej na nich przyjść może.
„Słowianie, powiada Szaffarzyk, (Geschichte 58), wydali pojedynczych mężów znakomitych we wszystkich gałęziach życia: wodzów, monarchów, polityków, duchownych, uczonych, sztukmistrzów, rękodzielników, kupców; — czas przyjdzie, że cały naród odznaczy się, jak pojedyncze jego potrafiły się odznaczyć części. Następuje badanie charakteru dawnych Słowian, których autor zowie sercem ludów, jak Germanów ludów głową; stosunek dwóch narodowości tych do siebie, jak uczucia do ducha stanowiąc. Dawni Słowianie w życiu prywatnem odznaczali się gościnnością, nawet względem obcych i nieprzyjaciół, dobroczynnością, czystością obyczajów, poszanowaniem starszych, religijnością i t. d.
— Łagodne, miłe jeszcze oblicze starej Słowiańszczyzny. Poświadcza to „Iugenium nec malignum nec fradulentum.“ Prokopa, Helmolda Charakterystyka (ed Reinacii 1581, p. 67, 90), wyrazy bijografa św. Ottona i t. d. Robi tu uwagę autor, że u Słowian nie było większego znać występku, nad przywłaszczenie sobie cudzej własności, gdy per excellentiam złodziejem (źle czyniącym), nazywał się ten co kradł.
Co się tyczy życia narodowego, Słowianie lubiący pokój, przywiązani byli do roli, mężni, gdy potrzeba wymagała, oręż nosili więcej dla obrony, niżby zaczepiać mieli. Wodzów wybierali tylko czasu wojny. W podobny sposób malują Słowian świadectwa dawnych pisarzy, tak ich pojął i Herder. (Ideen IV, 56). Nawet w czasie, kiedy chrystjanizm ostatki niszcząc bałwochwalstwa, jął się prześladowania srogiego, Słowianie broniąc mu się, nie okazali pomimo rozjątrzenia, takiego okrucieństwa, jak inne ludy.
Są na to historyczne dowody. Poznanie charakteru Słowian, powiada autor dalej, jest dla nas rzeczą bardzo ważną; w dziejach bowiem u starożytnych historyków, napotykamy gdzie niegdzie wspomnienia o narodzie spokój lubiącym, łagodnym, który zasiedlał krainę na pograniczu Azji i Europy (Ritter). Ten naród, wedle historyków, czcił światło i ogień, (właśnie główne Słowian bóstwa).
Mamy więc już cechę mythologji Słowian, której piętnem spokój, cisza, łagodność; Niemcy, są tu przeciwnym zupełnie Słowianom biegunem. (Grimm) potwierdza charakter takowy narodu: ulubioną jego rozrywką muzyka i śpiew, do dzisiejszego dnia w pieśniach narodowych gminu, smętna, łagodna, miękka.
Tu przeciwko wybitnemu charakterowi łagodności Słowian, zarzuca sam autor historyczne ślady, ofiar z dzieci czynionych, ofiar z ludzi, zwłaszcza nad Łabą i w Pomorzu, wielożeństwo i t. d. Ale było-li to powszechnem, czy raczej wyjątkiem tylko, a co więcej, nie było-li tylko pożyczonem u obcych, jak się niezawodnie zdaje, a mianowicie u sąsiednich Germanów??
Gdy Słowianie (przed dawnemi wieki), weszli do Europy, i wcisnęli się w głąb jej, plemie ich pomieszać się musiało z plemionami dawniej tę ziemię zasiedlającemi: z Grekami, Latynami, Germanami, Finnami; już to przez wojny, handel, wędrówki, już z innych powodów narody musiały się pomięszać między sobą i wpływać wzajemnie na siebie; a że mythy łączyły się dawniej najściślej z życiem narodu, przechodziły i one przez indywidua nawet pojedyncze do obcych i od obcych wpływały. Słowianie pożyczali bogów u swych sąsiadów, i nawzajem swoje zaszczepiali tam o nich wyobrażenia. Stosunki z Rzymianami wiele z ich mythów do słowiańskich pokoleń religii, wniosły; toż z Germany. Ten ostatni wpływ uważa autor za odświeżający i ożywiający, w czem się z nim pogodzić trudno; usposobieniem zaś Słowian i ich kulturą tłómaczy, dla czego mniej daleko drugim ludom dali, niżeli od nich wzięli, skłonniejsi będąc do przyjmowania, niż udzielania. Zresztą jak słusznie uważa autor, trudno aby Rzym lub Grecja miały pożyczać mythów u Słowian, mając daleko doskonalej rozwiniętą mythologią własną. Całość jej spójna, zdaniem naszem, nie dozwalała już wcisnąć się pojęciom, co z nią związku i w niej wytłumaczenia mieć nie mogły.
Zdaniem Szaffarzyka, którego tu autor cytuje, w obyczajach, zwyczajach, wierze, prawach, skłonnościach starych europejskich plemion, Traków, Celtów. Germanów, Litwy i Słowian, tak wielkie są podobieństwa, tak znaczne ślady pokrewności i zgody, że niepodobna i Słowian nie uważać za starych Europy współmieszkańców, co gdyby tu w piątym dopiero wieku po Chrystusie osiąść mieli, wyróżniać się byli powinni od dawniejszych mieszkańców, zabytkami swojego Azjatycyzmu, którego tak prędko utracić nie mogli; a już gdy się ukazują w dziejach, nie noszą tej cechy świeżego przyjścia. Cytuje tu przykłady podobieństw mythologicznych Szaffarzyk. U Celtów czczono Dusy, u Słowian Diasy, Diesy; u Litwinów (uważanych pospolicie za plemie staro-europejskie), czczony był Perkun, u Słowian Perun, u Łotyszów Perkons, Staro-Prussów, Perkunos, u Gothów Faicghuns; słowiańska Prija (Venus), u Skandynawów zwała się Freja z przydomkiem Wanadis, (to jest wendyjska, czyli słowiańska): skandynawska Sif (staro-niem: Sippia) łotewska Seewa jest toż samo co Żywa (Ceres), Wola toż samo co Wiła, Skandynawska Tyr (Mars), u Słowian zwał się Tur, (zkąd uroczystości Turzyce zwane, Letnice później) i t. d. i t. d. i t. d. Podobieństw takich zebrał Szaffarzyk bardzo wiele, i zaiste przekonywającym sposobem okazał pokrewieństwo plemion, i starożytność w Europie Słowian, gdyż inaczej nie mogliby i nie mieliby czasu powiązać się tak głęboko z sąsiady.
Z powierzchownego wejrzenia na elementa słowiańskiej mythologii, wywiązało się u niektórych przekonanie, że ona jest tylko zbiorem obcych mythów. Takie było zdanie Naruszewicza, Bardholda i bardzo wielu innych. Przeczy temu nasz autor, dowodząc, że mythologja, z obcych tylko pierwiastków złożona, nigdyby życia mieć nie mogła, ducha będąc pozbawioną i duchowi narodu nie odpowiadając wcale. Co się tyczy bliskości słowiańskich, do innych mythów, podobieństwo najczęściej tylko okazuje się powierzchownem i zwodniczem i na niem takiego systematu mythologicznego synkretyzmu budować nie można.
Starosłowiańskie mythy, powiada Dobrowski, są indyjskiego pochodzenia; toż utrzymując Kollar, rozjaśnił rzuconą tylko ideję pierwszą, w swojej Sława Botyne; ale i to nie tłómaczy jeszcze całkowicie mythologii. Uznać-li tylko indyjską całą, mythologja Słowian, byłoby to odmówić jej egzystencji własnej. Naród u narodu pożyczyć całkowicie tego, co jest wyrazem jego życia, co jest jego życiem prawie, nie może; mogli Słowianie z Azji wychodząc, wynieść pierwiastek swych mythów, ale nie całą swą, później wykształconą w miarę potrzeby i konieczności mythologiją.
I. W niej tedy musi być stary wschodni pierwiastek, — i
II. Przez długie wieki — pobytu Słowian w Europie, wyrobiony nowy.
Rozpoznanie co w mythologii Słowian wschodniego jest początku, a co póżniej dotworzonem zostało, ukazuje się połączone z wielkiemi trudnościami, z powodu niewyjaśnienia jeszcze dostatecznego, jasnego, metodycznego, mythologii wschodu. Indyjski też mythus, zdaniem uczonych, jest takie częścią tylko dawniejszego od siebie pierwiastkowego. Któż wie, czy słowiański nie od tamtego poszedł? Któż wie, jak i kiedy Słowianie weszli do Europy, czyli jednoplemienni, czy już w swojej wędrówce rozdzieleni na plemiona? Co z sobą wnieśli?
Tu autor zastanawia się nad początkiem imienia Słowian, którego tu powtarzać nie będziemy; przywodząc potem zdanie Dobrowskiego, co w najstarszych Słowianach już dwa oddzielne rody widział, do jednego licząc (Anty) Kroatów, Serbów, Russów; do drugiego (Sławianie), Czechów, Lachów, Polaków, Wendów; uważając, że pierwsi starosłowiański język od drugich lepiej pojmowali i bliżej niego byli. Ale ta klasyfikacja Dobrowskiego, nic nie dowodzi; jak równie mylnem jest jego zdanie o starosłowiańskim języku, za który skłaniał się uważać paradoksalnie djalekt cerkiewny.
Inni badacze dzieląc rozmaicie Słowian na szczepy, którym nadają imiona od położenia jeograficznego kraju jaki zajmują, jako Palacki, Maciejowski i Szaffarzyk nawet; nic stanowczego jednak nie uczynili i nie dowiedli większego powinowactwa jednych, a dalszego pokrewieństwa drugich plemion. W tej niepewności jak podzielić Słowian, autor wykazuje trudność dojścia pojedyńczych mythów właściwych plemionom; cytacją Herodota z Szaffarzyka dowodzi, że istotnie oni dzielili się w starożytności już odległej na plemiona, co i drugi wyciąg z Ptolomeusza poświadcza; domyśla się też, iż nie wszyscy weszli zapewnie razem do Europy, a przybywający później przynosili z sobą nowe mythy, gdy osiedli dawniej, już byli swoje zmodyfikowali.
Dwojakim sposobem, powiada autor dalej, dojśćby można egzystencji i śladu indyjskiego mythu, słowiańskim, historycznym, lub filozoficznym. Z tych filozoficzny, badający ducha jego i poszukujący go w Słowiańszczyźnie, zdaje mu się pewniejszy dla małej ilości faktów, któreby historycznie kwestją tę rozwiązać mogły.
Wyszukanie pierwiastku nie wschodniego w mythologii Słowian, to jest właściwego im, wyrobionego już w nowej ojczyźnie, daleko jest ważniejszem, niż wykrycie elementów indo-parsyjskich, ale też nierównie trudniejszem. Do odkrycia drugich są pewne daty, pewien punkt wyjścia, gdy pierwszym tego braknie. Elementa nie wschodnie, jeszcze są dwojakie: przybrane lub własne, wyrobione. A gdybyśmy już mieli dane i odkryte oba pierwiastki, indyjski i słowiański własny, jeszczeby pozostawało, działanie ich na siebie, związek ich z sobą oznaczyć. Trudności więc są zastraszające i wielkie. Pomocą jednak ku wyjaśnieniu idei słowiańskiego mythu, sądzi autor, litewski i staro-pruski tak jak skandynawski, wyjaśnił germańską mythologją. A z powodu wielkich analogij między staro-pruskim i celtyckim mythem, skłania się autor do mniemania, że słowiański ma się do staro-pruskiego i litewskiego, jak germański do celtyckiego i skandynawskiego.
Tu przywodzi autorów, co Litwę i Słowian spokrewnili z sobą, szukając dowodów na analogją, jaka się w mythach spotyka, i dalej jeszcze wspomina o wielkiej trudności wyszczególnienia mythów każdego z osobna plemienia, co oddzielnej całości nie stanowiąc, są tylko listkiem wieńca mythologii słowiańskiej w ogóle. Nareszcie przychodzi do rozpoznania i klasyfikacji źródeł, okazując wielką ich znajomość. Nie tylko tu autorowi wymawiać nie można zapomnienia czego-bądź-kolwiek, ale ledwieby nie przyszło zarzucać, że zanadto obszernie pojął je i obciążył się niemi; a częstokroć dla zbytniego ich ogromu, nie mógł wartości pojedynczych podań krytycznie ocenić.
Cytacje autora brane z najrozmaitszych dzieł, różnych czasów i różnej autentyczności, nadają wprawdzie wielką różnostronność i rozmaitość, wielkie bogactwo jego dziełu: ale czynią je razem pod wielu względami krytyce podległem. Zbyt w ogólności zawierza badaczom późniejszym, i za mało rozróżnia podania współczesnych lub bliskich, od wymysłów lub domysłów osnowanych częstokroć na niegruntownych i pozornych wiadomostkach. Przy takiem bogactwie źródeł, jakie tu okazuje autor i których użył, nie myślmy, aby wszystko zdał na nie; owszem dopiero w jego ręku powiązane myślą syntetyzującą, stanowią one całość i przykładają się do związania idei o słowiańskiej mythologii, gdy dotąd zdawały się ją niepodobną czynić, na oko sprzeczając się z sobą.
Dzieli autor źródła, na bezpośrednie i uboczne.
Zabytki pogaństwa w pomnikach, jako to: bożnicach, bałwanach, grobowcach, monetach, napisach, albo imionach miejsc, gór, rzek, uroczysk, i t. p. Tu wymienia dzieła wprost o mythologii Słowian, starożytnościach ich, lub w ścisłem z niemi związku będących narodów.
Liczy autor do bezpośrednich źródeł zabytki pogaństwa w pieśniach, podaniach, i t. d. poematach pisanych (Słowo o pułku Igora, Kralodworshy Ruhopis). Następuje spis dzieł obejmujących pieśnią podania, przysłowia, i t. d. Tu także łączy autor do źródeł mythów. zabytki prawodawstwa, ustaw, i t. d.
Do ubocznych źródeł rachuje dzieła traktujące o języku, o dziejach, o jeografii słowiańskich ziem, wypisując wszystko prawie, co w jakikolwiekbądź sposób Słowiańszczyzny poznanie ułatwić może.
Zastanawiając się nad stanem teraźniejszym mythologii, do której wyjaśnienia tyle przytoczył źródeł, autor wyznaje, że dotąd cząstkowo tylko, ułamkowie, drobnostkowo, traktowaną była.
Żalił się już na to Dobrowski, żalił się sam Szaffarzyk, powiadają że co obcy robili cudzoziemcy, wszystko się na nic nie zdało, bo ani znajomości języka tak nieodbicie potrzebnej, ani ducha, ani zwyczajów nie mieli. Tymczasem Słowianie sami, badaczów cudzoziemców przepisując, pogmatwali to, co jedniby tylko wyjaśnić mogli; dowodem tego (cytuje Szaffarzyk), Strzedowski, Łasicki, Łomonosów, Popów, Linhart, Naruszewicz, Potocki, Czułków, Glinka, Kajssarów i Karamzin. W ostatnich czasach nieco gruntowniej rzecz tę traktowali Strojew i Russów, u Czechów Jungmann.
Następnie cytuje autor sąd p. Maciejowskiego, daleko sroższy jeszcze o pracach dawniejszych w przedmiocie mythologii i nareszcie dzieli mythologów naszych na trzy klasy.
Pierwsi chcą usystematyzować od razu i w porządną ulać całość mythologiją, której części podobno nie dobrze poznali. Tu należy Papanek (ad. Strzedowsky).
Jabym do tej klasy załączył i szanownego autora Dziejów Litwy.
Drudzy, nie mogąc dojść do ładu z mythologiją, w sposób alfabetyczny wiadomostki o niej pozbierane układają, (Popow, Le Clerc, Naruszewicz), nawet Jungmann.
Trzeci, objaśniają ją prównaniem z indyjską. W tej trzeciej kategorji, sam tylko stoi Kollar. Następuje spis dzieł o mythologii traktujących.
Do wywiedzenia z tego, w jakim zostaje stanie mythologija Słowian i wyniesienie jej na stopień naukowy, na jakim stanęły wszystkie już prawie wschodnie i zachodnie narody, czego potrzeba, zapytuje autor. Szczególnych warunków, które dzieli na objektywa i subjektywa, to jest: zasadzające się na nowych źródłach i pomocach, lub sposobie użycia ich, a raczej autorze co ich użyje; tu cytacja źródeł znowu i wyszczególnienie pomocniczych wiadomości, które pracujący posiadać powinien.
Następują ogólne pojęcia o mythologii słowiańskiej.
A najprzód o charakterze ludów wschodnich i europejskich. W tamtych spostrzega autor tendencją do nieruchomości, do zasklepienia się w sobie, do bezwładnego utrzymania się przy dawnem; w drugich ciągłe dążenie do ruchu, postępu, odmiany. W Europie stulecie jedno płodniejsze jest w rezultata i wypadki, niż tysiące lat na wschodzie. Dzieje u nich idą zwolna o kiju, u nas mają skrzydła.
Ale, ciągnie dalej nasz autor, i zbytni ruch i twarda bezwładność, złe są, bo są ostatecznościami. W charakterze Słowian równoważą się te skłonności dwu-snopów i przychodzą do doskonałej całości; ale charakter ten jeszcze nie jest zupełnie rozwinięty. We dwóch epokach pogańskiej i chrześcijańskiej, młodość swą zaledwie przeżyli Słowianie i nie dojrzeli jeszcze do czynu. Teraz już odzywa się w całej Słowiańszczyźnie prawdziwie młodzieńcza żądza owładnienia wszystkiem, użycia wszystkiego, młodzieńcza bo zapamiętała i nie przygotowująca jeszcze ziarna, co jej pożądany wydać ma owoc.
Charakter słowiański, łączący w sobie orjentalny z okcydentalnym, objaśnia wielce mytholgiją słowiańską.
Pod względem historycznym, jedni się zgadzają na poszukiwanie w Azji jakiegoś mythu początkowego, źródłowego, którego zasadą była cześć słońca (i ognia); drudzy, jak w elipsie, dwa ogniska pierwiastkowe stawiąc, z których wszystkie się póżniejsze rozwinęły mythy. Te dwa ogniska są to: myth indyjski i perski. O! co jeden tylko początkowy uznają, mają go lub za staro-indyjski, lub za perski (Zend-mythus) i godzą się na to, że zależał na czci światła (słońca). U Słowian znać ślady tego mythu widoczne; u wszystkich plemion prawie, czczono światło, słońce, ogień. Sama jedna pierwiastkować wyrazów świat i światło (swet), dowodzi mytbologicznego pojęcia światłości, jako całości. Wiemy iż główną czcią u Litwy była cześć ognia, czyli światła; toż u jednoplemiennych Prusów, u Czechów, Bułgarów i innych Słowian.
Nawet imienia głównego boga światła i słońca Buddha, Koros, znajduje się jeszcze w słowiańskich językach cząstkowe ślady. Bister ulilnie chce Buh i Budh przybliżyć; ale więcej tu stanowczym jest pierwiastek Bud, w nieskończonej ilości nazwisk miejsc słowiańskich znajdujący się: Budyssin, Budziaki, Buda, Budecz, Budiejowice, Burlence, i t. p. U Litwy bogini mądrości Budte, a niezapomnijmy że pierwsze może pogan i dziczy schronienie, nazwane też było Budą. Bud, jest pierwiastkiem wyrazu budzić (po sanskrycku Bod’hana).
Nazwę Koros, znajduje autor w słowiańskim Kors, Korscha, Chors, Gorcho, Kurcho i t. d. Nazwę Sur (Lvan) boga słońca, Kollar wynajduje u Słowian w imionach Suari, Sur-bi, a mybyśmy dodali i litewskie: Sur-wid, Swarno.
Jak długo mythus cały zasadzał się na czci ognia, niepodobna oznaczyć: czyli współcześnie indyjski i perski powstały i zlały się z sobą, jak utrzymywać się zdaje Ritter; czyli jak inni chcą, indyjski poprzedził perski? Autor na to ostatnie przychyla się zdanie i oznacza trzy doby w mythologii słowiańskiej.
1. Indyjska.
2. Wpływem perskim, czy to współczesnym, czy późniejszym, który okazać i wydzielić potrzeba.
3. Właściwie słowiańska z tych i innych pierwiastków wykształcona, dopiero mytlius oddzielny narodowy stanowiąca.

II. PIERWIASTEK INDYJSKI W MYTHOLOGII SŁOWIAŃSKIEJ.

Indyjski mythus, jak się pokazuje z ksiąg Vedas, zasadza się na pojęciu jednej, wielkiej, wszystko obejmującej całości, która jest wszystkiem, w której jest wszystko. Ten pierwiastek jest zarazem wszystkiem co jest, i środkiem wszystkiego, ogniskiem, gdzie się wszystko zbiega. Za nim nie ma nic.
Wszystko co żyje, jest tylko objawieniem tej wielkiej jednostki i całe universum jest tą jednostką, albo raczej ciałem jej. Powstanie tego universum jest wcieleniem tej jednostki (Awatar). Im bliższe co jest tej jednostki, tem doskonalsze, oddalając się od niej, traci byt.
Ta jednostka (universum) cieleśnie wzięta, daje się podzielić na trzy względy, trzy części: górną, średnią i dolną.
Creuzer i Colebrooke, tak wyjaśniają jeszcze tę ideję. Wszystkie bóstwa do trzech się odnoszą: ognia, powietrza i słońca, wedle krain pobytu, Ziemi, średniej krainy (powietrza), i górnej bóstwa, podrzędne wypływem są głównych. W istocie zaś, jedno jest tylko bóstwo wielkie, wielka dusza świata. (Mahàn àtmà) i tak zowią słońce ożywiające świat.
Parabrama jest jednostką życie dającą, duszą świata i jako słońce i niebiosa zowie się on Brama, bogiem światłości błyskawicy, piorunu i t. p. Ten sam Parabrama w średniej krainie uważany, jest ożywiającem powietrzem, warunkiem życia, oddechu. Jako taki, zowie się Wischnu, bóg powietrza. Jeszcze ten sam Parabrama, jako w najniższej krainie daje życie będąc ogniem, ciepłem i zowie się Schiwa bóg ognia, światów światło, powietrze i ciepło są warunkami wszelkiego życia, a Brama, Wischnu i Schiwa, składają i są jednym Parabrama. W najstarszych Vedas, widoczne jest jeszcze to znaczenie.
Toż wyobrażenie indyjskie, jedności, całości świata i jednego Boga, powinnoby się znaleźć w mythologii Słowian, pomimo ich wielobóstwa, które się temu na oko przeciwić zdaje. Jakoż Helmold powiada wyraźnie, ze Słowianie czcili unum Deum in coetis, ceteris imperitantem; illum pracpotentem, coelestia tantum curare; hos vero de sanguine ejus processive et unum quemque eo praestantiorem, quo proximiori illi Deo Deorum. Imię to najstarszego Boga, wedle Kollara, utrzymało się u Słowian niektórych; i wyraźnem podobieństwem do Parabrama: to jest, Praboh. — Dodatek Helmolda „coelestia tantum curara,“ który i Naruszewicz wyłożył, mało dbającego o ludzkie rzeczy oznaczać się zdaje boga, w rządy świata nie mięszającego się. Ále takie właśnie w późniejszych czasach i u Indjan miano wyobrażenie o Parabramie.
O tym jednym wielkim Bogu Słowian, mówi też Prokop. (De bello gothico). — Słowianie znali tylko jednego Boga (δεovεva)), piorunowładcę (τοντμς αστραπές ςημονρου),), którego za władzcę wszech rzeczy uważali (απαντον κόριον μονον αντσό).
Imię jego było: Piorun, Perun, Proven. Tu cytuje autor nasz Sarnickiego, ale my go za żadne źródło uznać nie możemy, zwłaszcza, że tu się opiera na Herbersteinie i Guagninie, którzy dalej znowu na kimś opieraćby się musieli i t. d.
Naruszewicz porównywa Boga Perun do rzymskiego: Jupiter fulminator, i nie bez przyczyny dodaje autor, bo Jupiter, Neptun i Pluto, wystawiają nie co innego, tylko indyjskie: Brama, Wischnu i Schiwa; a wyobrażenie jednego Boga wielkiego, znajduje się u starożytnych, jak poświadcza: Euzebius, Seneca i t. d. U Indjan też wystawiano Bramę z ogniem w ręku, lub głową ognistą. Ponieważ zaś Parabrama, był wszystkiem, przeto go nie czczono w świątyni osobnej, której nie potrzebował, ale w świecie całym, którym był. — Tu słowiański Proven, zgadza się zupełnie z Bramą, bo wedle Helmolda (nullae effigies expressae) nie było jego osobnych posągów, czczono go w lasach, pod gołem niebem (silvas vel lucos iuhabitabat). Tu znowu autor cytuje Rakowieckiego, ale nam zdaje się napróżno, bo Rakowiecki sam opiera się na Prokopie, i nic nad niego więcej nie ma.
Cześć bez świątyń i posągów Bramy-Pioruna, jak u Indjan tak u Słowian, musiała tylko być taką w początkach. I w Indji Parabrama, rozdzielając się na Bramę, Wischnu i Schiwę, otrzymał cześć osobną, posągi, i do dziś dnia przez sektę Sauras tym sposobem jest czczony.
Toż się stało z piorunem Prove, którego cześć później wyrodziła posagi, przywiązała się do drzew świętych (dąb). Nazwę Perun, Proven (Proven zniemczony Perun), wywodzi Jungmann, przez formę Parom od zepsutego Brama. Inni wyprowadzają od Peru (pru pierwiastkiem początkowym być się zdaje), uderzam, bije (ąuatio, ferio), zkąd peraun (ef χεραυνος)) piorun.




Przejściem z indyjskiego mouotheizmu (jednostwa, jednostki) do późniejszego polytheizmu, stanowi Trimurti, której symbolem jest tajemnicze słówko Oum. Ze trzech, Brama, Wischnu i Schiwa, siada się jedność, świat cały.
W słowiańskiej mythologii na miejsce indyjskiej Trimurti znajduje się Triglaw, który (jak Trimurti czczona na górze Meru, zsyłająca w doliny wszystko dobre) czczony był na górach także.
W życiu św. Ottona (Script. rer. Bamberg, 1718) pisze wyraźnie, że w Szczecinie najwyższa jakaś góra poświęcona była: summo paganorum Deo Trigelaus, który miał trzy głowy, wedle tłómaczenia kapłanów dla tego, że panował nad trzema królestwami, nieba, ziemi i piekieł. Toż samo o nim Frencel. W życiu św. Ottona jest też wzmianka o połączeniu tych trzech głów złotym wierzchem, co i w Trimurti, indyjskiej na znak zjednoczenia ich było używanem, trójkąt je z sobą wiązał.
O poświęconej formie trójkąta u Słowian, czytaj u Schmid’a (Chron. Zwikau, 344).
Wedle Naruszewicza Trzygłów czczony był po całej niemal Słowiańszczyźnie.
Góra Terglou, dziś zwana, w kraińskich Alpach, zwać się pewnie dawniej musiała Tryglau; w Pomeranii jest dotąd wieś Triglaf, nazwana tak od tego bóstwa (Frencel).
Cześć Triglawowi oddawano w jednej z najspanialszych Kontyn czterech Szczecina, którą jako najcudniej zbudowaną opisują. (List. Anonym. Script. rer. Bamberg 6-0 p.)
Bóg indyjski Parabrama, czczony w trójcy zwanej Trimurti, jako pierwiastek wszelkiego życia, uważany był w niej jako obu-płciowy, Lingam-Joni, równie jak trójkąt, był jego symbolem. To też u Indjan występował raz niewiastą, to znów mężem. I u Słowian Triglaw bywał bogiem lub boginią; Schedius, Schmid, Albinus, Ekhard, poświadczają to. Ritter uważa go za boginią, toż Kajssarów; Jungmann porównywa go równie z indyjską Trimurti, jak z Diana-triclaria (Diva triformis). Tak indyjską Trimurti wyobrażano w spoczynku siedzącą, tak i Tryglawa, (Vita s. Ottonis).




W Indjach pojęcie Trimurti w jednej całości jaką składała, nie długo się utrzymało, wkrótce wyrodziły się sekty, które nie mogąc wyobrazić bóstwa, coby było zarazem słońcem, powietrzem i ziemią, jęły pojedynczo wyznawać to Bramę, to Wischnu, to Schiwę, pierwszeństwo i zwierzchność mu dając. We trzech po sobie następujących epokach, przemagała cześć Bramy to jest: słońca, jako jedynego wcielenia Boga (Avatar). Potem nastąpiła cześć Wischnu, nareszcie Schiwy, którego wcieleniem (avatar) był obraz śmierci i życia Lingam. Oprócz niesnasek wynikłych z tego, że każda z sekt swojemu Bogu pierwszeństwo dawała, poróżniono się i o płeć bóstwa, chociaż dwu-płciowość jego, oznaczała tylko, że ono było wszystkiem. W tym perjodzie niesnasek religijnych o płci bóstwa, płeć oddzielnie występować zaczęła, jako nowy pierwiastek i potworzono boginie żony, matki, siostry i t. p.
Co się tyczy mythu Słowian, — powiada autor, — okazuje się że Piorun w istocie reprezentował Parabramę, u wszystkich Słowian, nawet u Prusów i Litwy. Trimurti zaś w jednej osobie, znajduje się tylko u niektórych pokoleń słowiańskich; u Rusi, Prusów i Litwy, nie ma jej. Tu zrobim uwagę, że autor ominął chyba dobrowolnie ślady Trimurti litewskiej, jakie mógł wynaleźć u Narbutta; wyobrażenie trójcy zupełnie indyjskie widoczne jest u Litwy. Nawet w znaczeniu pierwiastkowem Bramy, Wischnu i Schiwy, czczeni byli trzej bogowie razem, którym palił się ogień nieustanny. Ale o tem niżej jeszcze powiemy obszerniej.
Cześć Trimurti w Indji, upadła przez rozszerzenie wyłącznej czci Bramy, Wischnu i Schiwy, i tak nazwano ją już nie w jedności, ale w rozdzielonych osobach. U Słowian najwięcej znaczna jest cześć Bramy i Schiwy, uważanej jako bogini. Wischnu się nie okazuje wcale; chybaby za niego wziąć cytowanego, jako jednego ze trzech głównych bogów u Helmolda, Radegastat, na co wszystko niżej dowody.




Bramy czciciele, oddzieliwszy go z Trimurti, i uczyniwszy pojedyńczą jednostką, stworzyli sobie w ten sposób nowego Bramę, dając mu znaczenie duchowne. Brama oznaczający pierwiastków o słońce, później stał się symbolem prawdy, wiedzy, światła, rozumu (jak Hermes Trismegistos). Brama, — powiada Creuzer, — najwyższa istota, początek wszystkiego, nie miał świątyń i posągów. Brahm, bóstwo późniejsze, wyrażał naukę i światło duchowne, — część już tylko. Toż i u Słowian stało się z wyobrażeniem Peruna i Proven. Oba te nazwania początkowo są jednem, ale Perun różni się od Proven właśnie jak Brama od późniejszego Brahm Proven czczono szczególnie jako bóstwo umiejętności prorocze, wszystko wiedzące. Helmold posiada, że gaj poświęcony Prove, był miejscem najświętszem. na które zbierały się sądy. Któż nie wie, że u ludów pierwiastkowe sądy, wyroki, są najwyższej mądrości wyrazem? Nawet Eckhard, Cranz i inni z tego powodu wywodzili Prove (Prono) z greckiego Πpovειν.
Wywód fałszywy, ale dowodzi znaczenia bóstwa. To znaczenie miał Perun, zwłaszcza u północno-wschodnich Słowian, Morawian, u których wedle Strzedowskiego, był bóstwem jakichś ordaliów, próby rozpalonego żelaza. Rozpalone żelazo, które w ręku trzymał, zwać się nawet miało prawdą (lex divina — Wacerad). Różnica Peruna i Prove, bijąca być musi, gdy wielu mythologów za dwa oddzielne bóstwa ich mają (Rakowiecki, bracia Jungmann); (porównaj Prowe i prawo, w obydwóch pierwiastek pru).
Tu cytuje nasz autor Maciejowskiego, który powiada, że Prove u Słowian przewodniczył sądownictwu i gospodarstwu rolnemu, (dwom najwyższym objawieniom ducha narodu). W imieniu Prove nad-elbańscy Słowianie sądy odbywali, a wedle tegoż autora, zapewnie i inne słowiańskie ludy, Ruś nowogrodzka, Morawy, Dalmaci, jego też wzywać musieli przy wydziale sprawiedliwości.
Znaczenie duchowne Bramy, najwłaściwszem mu w Indjach być musiało, jako dawcy ksiąg świętych Vedas. On jest tym, którego przed Wischnu i Schiwa, oznaczano wyrazem Oum, Oum oznacza wypadek samopoznania istoty duchownej, jest tego samopoznania skutkiem. Zastanawia się tu autor, że w słowiańskich językach, pierwiastek wyrazów Oum i Vedas, znajduje się ze znaczeniem odpowiedniem pierwotnemu: Veda. wiedza; Oum, urn (Λoγoς, νοoς).




Przechodząc od duchownego znaczenia Bamy-Prove i zwracając się do materjalnego, jakie Brama oddzielony od Wischnu i Schiwa miał, znajdziemy stosunek Bramy i Indras, taki jak Pioruna i Podaga.
Wedle Glossarium Boppa, Indra jest bogiem powietrza, niepogody. Brama ma się do Indras, jak słońce do firmamentu; oddzielony znowu od Wischnu i Schiwa, sam jest jednem i tem samem co Indras.
Grimm (D. M. 116) stawi Perkuna obok sanskryckiego Perjangas, imienia, które nosił Indras, jako Jupiter pluvius, oznaczającego niepogodę, burzę, gromy. I w istocie, znaczenie pierwiastkowe Bramy-Pioruna tak później zostało ścieśnione, że je ograniczono do bóstwa rzucającego tylko gromy. U Słowian Perunowi poświęcone, były wszystkie góry, których wierzchołki były siedzibą burz i piorunów etc.
W ten sposób uważany słowiański Perun, odpowiada skandynawskiemu Thor, który, wedle Adama bremeńskiego, był uosobieniem firmamentu. Thor jak Perun początkowo był bogiem światła; wystawiano go trzymającego siedm lub dwanaście gwiazd.
Miejsce Indry, wedle autora, zajmuje u Słowiau Podaga, u Litwy Podangis, wywodzony przez niego, nie wiemy czy zupełnie trafnie, od Po (pod) i Dangas (dungus) niebo. Nam by się zdało, że Podaga, Słowian, jest zepsuciem tylko wyrazu i nazwania Pogoda zepsuciem, jakiego zresztą mnóstwo natrafiamy przykładów. Co się tyczy litewskiego Po-dangis, o tego egzystencji, nawet nic nie wiemy.
Gdy zatem, powiada autor dalej, Brama-Proven (piorun), z jednej strony zeszedł na bóstwo pogody, z drugiej strony utrzymał się, jako Bóg światła i ognia, to ostatnie znaczenie jego było panującem. Jako Bóg światła odbierał ofiary wiecznie płonącego ognia. Cytowany tutaj Sarnicki, nie jest wedle nas żadnem źródłem stanowczem, zwłaszcza, że znajdą się lepsze.
Jako Bóg światła Piorun zlał się wkrótce ze Światowitem, cześć obu bóstw, pomięszać się musiała. Jako światłości i słońca bóstwo Piorun (równie ze Światowitem), przewodniczył rolnictwu. Tu autor przywodzi dziwaczny wywód Frencla, powtórzony przez Eckharda, napomykający o pochodzeniu Prove, Prono od Grony (narzędzia rolniczego!!!). Wywód ten na żadna nie zasługuje uwagę.




Radegast, Radigast, Radogost etc. wziął imię od znaczenia swego, rad—gość, jako bóstwo gościnności, dobrej rady, przyjacielskie, dobroczynne. O nim pisze Helmold, jako o najpierwszym (princeps) z bogów w Retrze. Cytuje dalej autor Mussiusa (de diis Obotritorum), Stredewskiego, Papauka, Balbinusa i t. d. Niektórzy mieli Radagesta za ubóstwienie bistorycznego królika Radagosta (411 r.), co autor zbija, dowodząc, że Radegast oznaczał dobroczynne bóstwo nie małego wpływu. Późniejsze jego nazwanie, mieni być Dobropan; wyrocznie pod jego zostające inwokacją, dowodzą wedle autora, jakoby pośrednictwa jego między ludźmi a wyższemi Bogi.
Takie właśnie znaczenie i pozycją między indyjskiemi bóstwy, ma Wischnu, który najprzód ukazuje się w mythologji, jako uosobienie powietrza, Wayu (Rhode). Zrobim tu uwagę, że Wieją, olbrzym mithologji litewskiej, schodzi się zupełnie z tym Wayu indyjskim. Powietrze jest według autora właśnie pośredniem między niebiosy i ziemią. Wischnu, występuje tu jako zastępca Bramy, nie już stworzycielem, ale utrzymującym stworzone; on, występując w rozmaitych wcieleniach (Awatar), okazuje się zawsze dobroczyńcą ludzkości. Niejednokrotnie występuje jako nieustraszony rycerz, właśnie i Radegast ma ten sam charakter, bo Eckhard powiada, że u Wendów oznaczał toż co Mars, boga wojny.
Radegasta posąg w Retra, stał pomiędzy symbolem jasności i ciemności, górnego i dolnego świata, jako uosobienie powietrza, skronie miał uwieńczone z dziwnego jakiegoś kruszcu wyrobioną koroną. Na głowie jego siedział ptak, mieszkaniec powietrza. Innym jego atrybutem była głowa byka, lub (Stredowski) pół-lwia pół-ludzka postać. Ale i Wischnu także występował w takiej postaci, (Rhode 141, II.).
Jako Wischnu w mythologii indyjskiej, w zjednoczeniu swem z Bramą, oznaczał słońce, tak i Radegast często u Słowian (Tkany), wyrażał boga światłości. Czczono go ofiarą ognia. Tu autor podnosi do wysokiego stopnia prawdopodobieństwa, wywód Narbutta. który Radega od Rodzić, litewskiego Radikt, tworzyć (sanskryt radh) wyprowadza; zgodnie ze znaczeniem bóstwa czynnego, tworzącego (dobre).
Wischnu t. j. uosobienie utrzymującej, opatrznej siły bożej (wedle słów Creuzera), spadł w Indii później do znaczenia bóstwa domowego, zabezpieczającego spokój rodziny. Toż z Rodegastem u Słowian, którego później bóstwem mniejszego znaczenia uznając, tylko dodano mu nazwę Hlawaradze i Rozwodicz (rozdzielający powaśnionych).
Awatar’y (wcielenia) Wischnu, zawierają w sobie historyczne, astronomiczne, fizyczne i inne pierwiastki, ztąd ich liczba i różnorodne znaczenie. Uważany Wischnu, jako wcielenie słońca, w tych awatar oznaczać może różne stanowiska słońca jego biegu Uważany jako zastępca najwyższego bóstwa, lub samo objawienie się bóstwa tego w awatar’ach oznaczać może, że wszelkie utrzymanie stworzonego, jest niejako dalszym ciągiem tworzenia. Stworzenie w duchu indyjskiego mythu jest emanacją, to jest przejściem ze stanu boskości, w stan podzmysłowy, czyli inaczej mówiąc, ze stanu nieokreślonego, nieskończonego, w określony, skończony. Dla tego Wischnu ukazuje się najprzód wychodzący z wody, (z której wedle pojęcia Wschodu, świat wyjść miał), jako ryba, jako zwierzę ziemnowodne, jako zwierzę zupełne, nareszcie wpół-zwierzę, wpół-człowiek, potem jako karzeł-człowiek, w ostatku jako człowiek zupełny. Te sześć wcieleń (awatar) uznają zgodnie wszyscy mythologowie. Powstałe trzy wcielenia ostatnie, są natury historycznej i oznaczają symbolicznie początkowe dzieje ludzkości.

Pierwsze wcielenie (awatar) Wischnu-Radegast

Kollar stawi Wischnu-rybę obok słowiańskiego bóstwa-ryby Mokosz, Makosz i t. d., a lepiej podobno jeszcze obok Crodo , o którem pisze Cranz (Saksonja), że je wyobrażano, jako starca stojącego na rybie, trzymającego w ręku koło i naczynie, Crodo odpowiadałby zupełnie pojęciom indyjskim o początku świata i wcieleniu pierwszem. Koło w jego ręku oznaczałoby słońce, a naczynie (pełne kwiatów) nowe odrodzenie świata po tym awatarze.
Crodo, chociaż czczony za Słowiańszczyzną, niemniej uwalany jest powszechnie za bóstwo słowiańskie; Wischnu także wyobrażany był z kwiatami i kołem w ręku. (Paulinus. System. Bram. 284).
Ściśle połączony z Crodo (także zwanym Sater), jest słowiański Sytiwrat, którego przez to Jungmann, za jedno z nim bierze. U Wacerad’a znajdujemy Sytiwrata, jako Saturna.
Zwrócić tu także powinno uwagę samo już brzmienie wyrazu Sytiwrat lub Sytiarad, tak zbliżające się do indyjskiego Satiawrata. Satiawrata w indyjskiej mythologii oznacza powrót do życia świata po awatarze pierwszym. Toż zdaje się oznaczać wyraz zepsuty Sytiwrat, Zyti-wrat od życie wraca. Cząstka wrat pozostała w wielu słowiańskich imionach. Pierwsza połowa nazwania wywodzić się może od żyti lub siti (siać), mającego choć daleki związek jedno-znaczenia z charakterem bóstwa. Sytiwrat, mógłby oznaczać powrót do zasiewów, do uprawy roli. Sito, jest greckim także przydomkiem bogini Cerery; a tu nie od rzeczy będzie zbliżyć znaczenie wyrazów Σίτώ polskie sito, Tirop, sitya (sanskr ) żyto.
Jeśli zechcemy wywodzić od syty (nasycony), wpadniemy na znaczenie odpowiadające łacińskiemu: satur, Saturnus.
U Indjan Satiawrata, jest synem słońca; albo słońcem wiosennem, młodem i t. d. Tu autor rozszerza się dalej nad symbolicznem i prawdopodobnem znaczeniem tego bóstwa, co za zbyteczne uważając, opuszczamy.
Zauważym tu tylko nazwanie słowiańskie bóstwa Kirten, schodzące się z przydomkiem Bramy. Krita Karta. Radegast wedle Wacerada, ma być wnukiem tego Kirta.

Drugie wcielenie Wischnu-Radegast.
Z godłem drugiego wcielenia Wischnu, żółwiem, Kollar porównywa bóstwa słowiańskie Zelo czyli Żółw (prw. Χελώνμ). O tem bóstwie wspominają: Naruszewicz, Stredowski, Jungmann.
Trzecie wcielenie Wischnu-Radegast.

Trzecie wcielenie w postaci dzika, w słowiańskiej mythologii; o bóstwie pod tą postacią czczonem, jest jedno tylko wspomnienie u Ditmara merseburskiego, jakoby go czcili Redarowie, a raczej że się go lękali. Autor nie wiele tu dowieść mógł, tak jak nic prawie, ślad tylko o strasznym jakimś dziku u Redarów przywiódł.

Czwarte wcielenie Wischnu.

Wischnu, pół-lew, pół-człowiek, odpowiada słowiańskiemu bóstwu Lwarazyk, o którem Ditmar wspomina że je czczono u Redarów, w temże mieście Riedegast zwanem Lwarczyk, zdaje się odpowiadać mało znanemu bóstwu Rusi, Silny i Krepky zwanemu. To bóstwo, wyobrażano z dzidą w prawicy, srebrną kulą w lewej ręce, a u nóg jego ludzie i lwie głowy. W zbiorze obotryckich starożytności, napotykamy trzech Radegastów ze lwiemi głowami.
Fałszywie zupełnie szukając, autor nasz, w nazwach miejsc, śladu nazwania bóstwa, podcytowuje, z Gwagnina, Ławaryszki pod Wilnem, które żadnej styczności w etymologii z nazwą Lwarazyk’a mieć nie mogą.

Inne wcielenia Wischnu.

Z pozostałych awatarów Wischnu, znany był Słowianom, człowieczy kształt jeden Radegasta (kał Σęoχμν). Jednakże Radegasta wyobrażano pięciorako: czterykroć pod postacią zwierzęcia, piąty w postaci człowieka młodego, podobnego do Krishna-Awatar.
Tu zastanawia autora szczególny fakt, dla czego w zbiorze starożytności obotryckich u Masch’a, jeden tylko znalazł się Perkun-Brama, a pięciu Radegastów, co wedle niego potwierdza pojęcia o Wischnu-Radegaście wyjaśnione.
O Indo-słowiańskiem bóstwie Shiwa-Siwa, Helmold przywodzi w trójcy głównej bogów słowiańskich, bóstwa Siwa, odpowiadające nie tylko brzmieniem, ale i znaczeniem indyjskiej Siwa. Wejrzawszy na etymologiją wyrazu Siwa, Żywa, Żywię, oznaczającą bóstwo życia, natrafiamy na nowe podobieństwo z Siwą Indjan, będącą także symbolem wszelkiego życia. Znajdujemy u Creuzera (Symbol. I. 412) wykład, jako u Indjan jedno bóstwo Shiwa, miało dwa znaczenia, żywota i zniszczenia, gdyż w wyobrażeniach Indjan, nie było absolutnego zniszczenia, tylko przejście z jednego stanu w drugi. Ogień ziemski, którego indyjskie (Siwa jest symbolem, ma także dwa przymioty, dobroczynny i niszczący.
Shiwa, będąc uosobieniem pierwiastku żywotnego na ziemi, musiała się odznaczyć dwu-płciowością którą okazuje Lingam-Joni. Colebrooke uważa, że u większej części bóstw indyjskich, będących uosobieniem pierwiastku życia, natrafia się na dwu-płciowość. Pojęcie dwupłciowości nie musiało być zupełnie obce i Słowianom, gdyż u Wacerada (Mater Verborum) znajdujemy nazwy: dwutelec i namezecnik (hermophroditus). Słowianie czcili Shiwę, w postaci żeńskiej mianowicie; jednakże nie brak śladów, że było bóstwo męzkie tego imienia także, na co naprowadza autora nazwa bóstwa Sibog, Tzibas (Bandtke etc. i Żywię bóg, wspomniany w kronice Prokosza). (?)
Przymiotnik Pripegal (Pripekal), któren Siwa słowiańskie nosiło, uważa nasz autor, w takim do niego stosunku, jak indyjskie Lingam.
Wyobrażano Siwa z ptakiem na głowie (jak Radegesta) lub małpą u (Masch’a), małpa zaś i w mythologii ludów ma związek z Siwą, w której bajecznej historji, gra rolę tak zwany Hanumann małpa. Według innego mythu, Siwa indyjska uważa się za matkę małp.
Wola lub turza głowa dawana Siwie u Słowian, znajduje się i u indyjskiej Siwa, jako symbol siły. Porównać z nazwaniem obchodów znanych turzyce.
To co tu autor przywiódł, dowodzi wedle niego, istności u Słowian bÓstwa dwu-płciowego Siwa, Ziwa, Dziwa, Dzewa i t. d., podobnego indyjskiemu; bóstwa tego cześć wyraźniej daleko i dobitniej się okazuje u Słowian, niż Bramy i Wischnu, zkąd wnosi że większa część Słowian należała początkowo do sekty Siwaitów.
Tu tłómaczy autor, jako dwu-płciowość bóstw, w wyobrażeniach pierwotnych ludów, była niezbędną do wyjaśnienia początków wszech rzeczy, i jako wyrodziły się pojęcia o jednem i tem samem bóstwie dobroczynnem, razem i szkodliwem; wreszcie jak one, rozdzielając się potem, stały się osobnemi bogami jednej płci i charakteru, znajdując wszędzie mythologicznym pojęciom Indjan odpowiedne u Słowian.
Schiwa-Siwa, bóstwo dobroczynne płci męzkiej.
U Indjan wyobrażano sobie Schiwa, albo z jedną głową, albo z pięcią głowami, jako bóstwo życia, rodu, rodzenia.
U Słowian odpowiada temu symbolowi, wedle autora Porenuz, wedle Saxo, Gram czterogłowy z piątą na piersiach. O tych pięciu głowach jego, ma Frencel i Eckhard opisujący go, jako bóstwo przewodniczące porodzeniu. Toż o nim Naruszewicz. Uwaga względem kształtu który u Indjan był symbolem ognia, tu wciśniona, nic nam się dowodzić nie zdaje.
Wedle pojęć indyjskich, Perenuz słowiański u Saxo Gram, występuje też jako bóstwo karzące i srogie.
Schiwa, bóstwo płci żeńskiej dobroczynne.
Bogini dobroczyna Shiwa-Parwati (Bhawani), zsyłająca szczęście i pomyślność, znajduje się u Słowian w postaci Siwy, bogini Polabów. Ma ten mythus związek ze Złotą Babą, początkowo zapewnie jedno znaczczą co Siwa, a później zeszło na bóstwo, opiekujące się wyłącznie rodzącemi i porodzeniem. W Wacerada słowniku Siwa toż oznacza, co Ceres. Jak Ceres i Parwati. Siwa także w sile wdzięku, zowie się Krasopani, i przeistacza w nią. Rhode powiada, że żadne bóstwo indyjskie pod tylą się nie ukazuje postaciami, co Siwa-Parwati. Toż powiedzieć i o słowiańskiej.
Stredowski ma ją za Venus, łącząc i jednocząc nazwy Siwa i Dziewa, i opowiadając o świątyni Panago ria (Pani-gora) za Strabonem, nad którą się i nasz autor szeroko rozwodzi, upatrując w Siwe Słowian, rozmaitych bóstw, których imiona i godła przybierała. Cały ten ustęp na czystem tylko podobieństwie imion i domysłach oparty, w rozbiorze tym opuścić musiemy, dla jego rozciągłości; ograniczając się napomknieniem, że wedle autora, Siwa ukazywała się w mythologii Słowian, już to jako Krasopani (Venus), już jako Ceres, i t. d.
Shiwa, bóstwo żeńskiego rodzaju szkodliwe, (złowrogie).
U Indjan Shiwa, jako bóstwo złowrogie, występowała pod nazwą Kali, (czarna, gniewna). Słowiańską Kali jest Morana, Morzena, Marzanna, symbol zimowego słońca, bóstwo śmierci i zimna. Przeciwna była bogini wiosny i życia.
„W Indjach jest obyczaj bałwan Kali (Durga) siódmego dnia na nowiu marcowym z uroczystym obchodem obnosić, i wreszcie do Gangesu wrzucać“ (Rhode). Toż samo u Słowian działo się z bałwanem Moreny, jak świadczą nasi kronikarze.
Shiwa, bóstwo złowrogie męzkiej płci.
Indyjska Shiwa w tej postaci zowie się Mrdra („bójczy), i Rudra (krwawy); u Słowian ukazują się ślady czci tego bóstwa, w nazwaniu serbskiem boga Ubijcy, Krwnika i t p. Postaci szczególnej i godeł nie miało to bóstwo w czynach ni kształtach objawiające się. Zdaje się, że cześć jego u Słowian nie była powszechną, chociaż wedle cytat autora, i Słowianom znaleźli się wyrzucający srogość i okrucieństwo. Dziwią się niektórzy, z jaką cierpliwością i zrzeczeniem się siebie, cierpieli męki najsroższe ci, co opętani byli przez demonów (bóstwa), i ofiarami na ciało swoje mniemali błagać swych bogów.
Autor cytuje tu jeszcze w Indjach bardzo zwyczajne topienie i zabijanie dzieci płci żeńskiej, które pisarz życia św. Ottona, u Słowian wzmiankuje także; przypomina o ukrócaniu życia starców zwyczajnem u Indjan, a niebezprzykładnem i u Słowian (Krauz, Vandalia). Tu należy (do czci Shiwy) palenie się wdów, będące symbolicznem powtórzeniem spalenia Parrati dla Shiwa (Rhode). I u Słowian panował ten zwyczaj także, u Litwy nawet niewolników jeszcze żonom dodawano; o słowiańskich wdów paleniu się, na stosach mężów swych, wyraźnie pisze Ditmar (Chroń. VIII, (VII.) p. 105. Ed. Steinhi). Toż poświadcza Bonifacius, cytowany u Kollara.
W późniejszem wyrobieniu się mythologii Słowian, Shiwa jako bóstwo złowrogie, zmieniło się w Pikal, Pikollo, Pikolos, Pikulik i t. d. w boga piekieł.
Na tem kończy autor porównanie słowiańskich i indyjską mythologiją, a raczej poszukiwania śladów w niej pochodzenia indyjskiego; pozostało jeszcze określić wpływ mythu parsyjskiego (perskiego) i rozwinięcie się na tych dawnych, właściwego Słowian mythu, co wedle poszukiwań autora naszego, w dalszym ciągu sprawozdania tego wyłożymy.

Gródek, Styczeń, 1843 r.
V.
LISTY LITERACKIE.

<section begin="X01" />
I. O celu powieści.

Od niejakiego czasu każda wychodząca na świat powieść, witana bywa od krytyków pytaniem o cel. To pytanie powtórzone kilkakrotnie, dało nam do myślenia, nie żebyśmy uznawali jego słuszność, lecz że zdaje się nam, iż sama krytyka z celu powieści, jaki być może i powinien, niedokładnie sprawę sobie zdaje.
Minęły te czasy, kiedy powieści były prostą zabawką dla pisarzy i zabawką tylko czytelników. Dzisiejszy wzrost w potęgę romansu i powieści, wycieczki jego za granice dawniej ściśle obwarowane, uczyniły wymagania celu poważnego słusznemi i usprawiedliwiają poniekąd natarczywe domagania się od krytyków.
Lecz są tacy, a do ich liczby najznakomitszych włączyć potrzeba, co chcieliby powieść, utwór przedewszystkiem artystyczny z natury swej i artystyczny cel mający przed wszystkiemi, uczynić sługą myśli socjalnych, politycznych przekonań, wyrobnicą filozofji popularnej i t. p. Tu już zgodzić się na ich żądania nie możemy, i odtrącić musim rodzaj niewoli, w który nas zaprządz usiłują. Zastanówmy się więc obszerniej nieco nad powieścią, abyśmy okazali, jaki cel przystał jej i o ile artysta obcy sztuce cel przyjąć może, nie narażając się na urodzenie potworu.
Nie pamiętam, który pisarz francuski powiedział, że czytając nie jednę powieść, usiłującą mu coś dowieść, pytać musiał dokończywszy zawsze, albo: „Co to dowodzi?* albo:, kto tego dowodzi?“
<section end="01" /> W istocie, powieść ściśle biorąc, nic dowieść nie może, nad to, że autor tak lub inaczej myślał. Jest ona i będzie zawsze wyrazem indywidualnego przekonania, które odziane w szaty opowiadania i mniej więcej prawdopodobnej a wymarzonej rzeczywistości, po sankcją zawartej w sobie prawdy, uciekać się musi do ogółu. Nie mówię, żeby pewien rodzaj loiki w osnuciu wypadków powieści nie miał egzystować i nie mógł czynić wrażenia na czytelniku; lecz ostatecznie któż sobie nie powie: Dla czego tak koniecznie być miało? Los tak wielką gra rolę w powieści, która zaprząta się w osnowie swej nie tylko myślą celową, ale artystycznemi względy, że wypadki, które mają być poparciem zdania, często wyglądają jak proste skutki trafu.
Cel więc powieści nie może leżeć w tej treści, która dowolnie ułożona nic nie dowodzi, i przy najlepszych chęciach stawi tylko słabą powagę imaginacji, na której wiadomo, jak mało opierać się można. Gdzież cel będzie? Oto w wyrobieniu, w szczegółach, w obrazach. Zdania dogmatyczne rzucane, choćby z pewnym ciągiem w powieści, nie robią także wielkiego skutku na czytelnikach. Jakkolwiek powtarzać się mogą w coraz nowej formie i rozwijać mniej więcej loicznie, pisarz nie może argumentacji i djalektyce poświęcić kart, których cel naturalny, pierwszy leży w przemawianiu do serca i wyobraźni.
Więcej niż zdania, powinny tu działać obrazy.
Rozumowane prawdy wcielić się muszą, oblec szaty cielesne i z całą artystyczną ozdobą, oblaskiem wystąpić przed czytelnikiem.
Celem więc powieści nie argumentacja, ale przemawianie do uczucia, które ma zrodzić myśl w czytelniku i wzbudzić wzruszenie w nim, które każe myśleć i zastanawiać się.
To najpierwsza prawda i pewnik, któremu nikt zdaje się zaprzeczyć nie może.
Jakkolwiek obszerne są dziś ramy romansu i powieści, jakkolwiek daleko sięgają dziś pisarze tych utworów, nie mogą się przecie wyrzec tego, co stanowi treść i naturę tego rodzaju płodów; nie mogą najprzód nie starać się o formę artystyczną, o zadośćuczynienie warunkom sztuki.
Zadanie więc celu w powieści sprowadza się do zagadnienia prostego: czy cel artystyczny powieści zgodzić się i iść może w parze z celem utylitarnym? Tu fakta starczą za odpowiedź, i w literaturze romansu mnóstwo jest utworów dawnych i nowych, które warunkom obu odpowiadają. Owszem, powieść bez celu wydaje się jako igraszka, jako coś nieożywionego, martwego, po którego przeczytaniu, czczość w sobie czujemy. Prostego wypadku opowiadanie, obraz najlepszy, najdobitniejszy, tak dalece nam nie wystarcza, że zamykając książkę, pytamy niechybnie z francuzem owym: „Co to dowodzi?“ Ale równie często przychodzi nam też spytać: „Czy to dowiedzione?“
Przemawiając do uczucia, jakeśmy wyżej powiedzieli, powieść najprzód z uczuciem napisaną być powinna.
Cel więc najsurowszy przejść powinien w pisarzu do stanu uczucia i w czyn (powieść) dopiero się wcielić.
Powieść, której na chłodno cel obmyślany, która chłodno wyrozumowaną została i dla pewnych powodów rachunkowo, że tak powiem, opatrzoną, prawie zawsze na nic się nie zdała.
Cel, nie w myśli narzuconej z góry, nie w nadanem przez kogoś zdaniu, ale w sercu pisarza być powinien. Kto sądzi, że cel nadać sobie można, przyjąć od kogoś i nim zlepić jakieś tam wypadki, podwatować powieść — grubo się myli. Cel winien jako krew płynąć w całej powieści i ożywiać ją niewidoczny; powinien najdrobniejsze naczynia jej wypełniać, drgać w każdym jej ruchu, a nigdzie, chyba w rumieńcu uczucia, nie wychodzić na jaw. Gdzie ta krew rozlewa się i płynie, jak z rany rozciętego ciała, pisarz wstręt wzbudza i odpycha.
Tymczasem w większej części nowych celowych powieści, cel jest tak widocznie superfetacją, narością, nie naturą jej, że ich doczytać nie można. Zarzucić to możemy dwom ostatnim, a zwłaszcza ostatniemu romansowi pana E. Sue.
Usiąść do pisania powieści, zapowiadając sobie, naznaczę cel taki lub taki, nie dosyć. Tym celem wprzód żyć potrzeba, przejąć się, uczuć go, zanim on w czyn przejdzie. Z rozumowania i rozumu wprost wynikający utwór, będzie chłodny i kaleka. Wyobraźnia bujna będzie niepohamowana, wbrew celowi częstokroć, wymykać się z pod kontroli rozmysłu i psuć co obmyślano najstaranniej.
Kawałki poklejone powieści wyglądać będą, jak klejanka rozbita i zlepiona.
Krytyka więc nie powinna się odzywać do pisarzy: miejcie cel w powieściach swoich, nadajcie go sobie; ale raczej myślcie, doskonalcie się, wyróbcie w sobie uczucie wiekowi i czasom właściwe, bądźcie sami wprzód tem, czem chcecie, żeby była powieść wasza; żyjcie tem, czem drugich karmić myślicie.
Narzucić rozumowaniem cel, jest to gdzieby wartość artystyczna przynajmniej być mogła, kompromitować ją nawet. Jak dalece utylitarny cel, który nie przeszedł w uczucie w pisarzu, szkodliwym być może części artystycznej powieści, dowodzić obszerniej nie myślemy. Co chwila wstrzymywany, to naglony celem tym, obok niego nie w nim stojącym, artysta już nie na sztuki warunki, ale na obce im wcale warunki użyteczności zważać będzie. Ztąd, co obrazem posilnym być miało, stanie się szkicem tylko; co szkicem być miało, rozleje się na blady obraz; ztąd czynność (akcja) rozprzęże się częstemi argumentacjami i dogmatycznemi ustępy, będącemi najdobitniejszym dowodem bezsilności pisarza. Bo rozumowanie w powieści celowej jest, jak owe papieru wstęgi z ust starych malowanych postaci wychodzące, z napisami: św. Piotr św. Katarzyna; rozumowanie nie dowierzając obrazowi, podpisuje pod nim jego znaczenie. Takich rozumowań pełno jest i pełniej niż gdzieindziej w chybionym i słabym Marcinie pana E. Sue. Wszystko co wcielić się nie mogło odrębnym niejako procesem i ketorogenjalną formą, dodatkowo stawi się przed czytelnikiem.
Nikt nie powie, żeby długie rozdziały rozumowań i gadaniny, artystycznej wartości powieści dodawać miały. Tam gdzie celem niejako, jak często u Richtera bywa, okazać zdaje się dokąd myśl zalecieć może, jak lot jej niepohamowany i niewyrozumowany, tam gdzie fantazja w pełni swobody szerokiemi wznosi się do góry skrzydły, któż zarzuci cały rozdział poetycznych dywagacyj? Ale gdzie jak w Marcinie, w Żydzie, cel całkiem inny, czemuż nie wszystek się wcielił, czemuż suche i połamane reszty myśli, co szat cielesnych nie wdziały, walają się obok poetycznych obrazów? Jak w poezji liczby, tak w powieści uderzają długie, rozumowane ustępy. A one są właśnie skutkiem tego, że autor celem swym nie przejęty, nie żyjąc nim, usnuł go tylko w głowie i przylepił do książki.
Mówiliśmy wyżej, jaki cel nie jedna powieść i powiastka, nieśmiertelnym Jana Pawła mieć się zdaje; mówmy więc, jakie być mają i mogą cele powieści.
Dzisiaj nadewszystko, pod tym wyrazem cel, rozumieć poczęto wyłącznie cel moralny, jak w czasach Marmontela, moralny według wieku naszego i jego potrzeby. Jemu nawet, zdaje mi się, wielu teoretyków, jak A. Cieszkowski, nie wahaliby się poświęcić, wszelkich innych, a zwłaszcza celu artystycznego.
Chcieliby oni powieść uczynić posługaczem filozofji i nauki socjalnej nowej, nie zważając na to, że powieść niewiasta, wprzód piękną i powabną dziewicą, nim matką-karmicielką być musi.
A nawet w matce jest jeszcze instynkt podobania się, jest niewieści wstyd, jest pewne uczucie piękności, której kobieta wyrazem w stworzeniu. Powiedzą mi zapewne, że przeszły czasy, gdy powieść była dziewczynką piękną tylko i zalotną, a wesołą, że czas uczynić ją matką karmiącą przyszłe pokolenie.
Zgoda, lecz nie czyńcie z niej proszę, ani kucharki, coby wasze pomyje wylewała na ulicę, ani starej baby wodzącej dzieci na pasku; możecie ją uczynić tem, lecz kucharka i baba przestanie być wyrazem tego, czego objawem jest kobieta na ziemi. Będzie to machina do czegoś, nic więcej — odbierzecie jej życie.
Starajcie się raczej natchnąć piękną matkę przyszłych pokoleń myślą, któraby je wyśpiewała jak Korynna zgromadzonemu ludowi.
O tyle więc cel poważny, cel obcy, cel nieartystyczny przystał powieści, o ile on jej wdzięku, bez którego sobą być przestaje, nie psuje i nie zaciera. A całą tajemnicą, jak powiedzieliśmy wyżej, jest, aby owa dziewica nasza nie rozumowała, ale śpiewała z uczuciem. Ona wzruszyć, a nie argumentować powinna. Myśli tu urodzić się mają z obrazów i uczucia. Nie nakazujcie jej, aby to lub owo mówiła, ale każcie jej wprzód przejąć się żywo tem i wziąć do serca, co ma przed wami wyśpiewać.
Jeśli nie chcecie zostawić ją, jak była wprzódy, swobodnem dziecięciem, co zbiera kwiaty na wieniec po łąkach, nie zmuszajcie jej przynajmniej do prania ścierek i wylewania brudów.
Wzory najdoskonalszych powieści pochodzą z czasów, gdy innego celu nad malowanie świata i człowieka powieść nie miała.
W niezrównanym Don Quichocie Cervantesa, cel, który żyje w głębi, myśl pobożna co go zrodziła, tak jest podrzędną na pozór i wcieloną w obrazy, że nie łatwo ją nawet odgadnie pospolity czytelnik, któremu dana widoczniej, odraziłaby tylko. Tu owo głębokie aksioma: „że człowiek szlachetniejszy i większy nad wiek swój i tłumy, śmiesznym tylko będzie i wyśmianym Don Quichotem,“ zdaje się z razu nie egzystować. Cóż przecie, jeśli nie to powiedział Cervantes? Próżno mu przypisują cel inny, myśl pospolitszą; ta jedna wytłumaczyć potrafi nieśmiertelność dzieła i jego sympatyczność dla wszystkich.
Myśl ta wieczna i prawdziwa dla wszystkich czasów i krajów, tłumaczy nam przyjęcie z zapałem Don Quichota do dziś dnia i wszędzie.
Ale zważmy, jak cel ten doskonale wcielony, jak żaden myśli tej szczątek nie objawia się argumentacją, gadaniną, jak wszystko tu czynem. Może też autor, sam o tem nie wiedząc, wyraził, z czego sobie sprawy nie zdawał; a ten sposób wcielenia myśli, jest podobno rękojmią najlepszą silnego jej objawienia. Najwięksi poeci kwitnęli jako kwiaty nie znający siebie, swej barwy i woni. Dziś gdy wszystko wyrozumianem być musi, rozumowanie zabija prawie wszystko co żyło dawniej. Giniemy od tego czem wojujemy.
Powieść rozumowana, wyrachowana, obmyślona, jest najczęściej płodem ułomnym, biednym i archistycznym. Autor, któryby czuł to, co myślał, dalekoby lepiej wyrazić potrafił o co mu chodziło.
Powieść, jak wszelki utwór ludzki, niczem innem nie jest, jak wyrażeniem myśli. Lecz myśl w powieści winna, jak się wyżej rzekło, wyrazić się dla serca i wyobraźni, to jest uczuciem i obrazem.
Uczucie jest myślą, bez samowiedzy o niej. Obraz jest myślą, także wcieloną w materjalne szaty.
Myśl sama się znająca, kierująca sobą, nie wchodzi w zakres powieści. Myśl co się wie i zna, myśl w pełni, jaka po czynie tylko wyradza się, ostatecznym będąc objawem czynu w terminie ducha, nic już nie ma wspólnego z sercem i wyobraźnią.
Żadna powieść bez myśli, a zatem bez celu być nie może. Lecz są powieści, gdzie tyle jest drobnych myśli, a nie ma jednej głównej, coby je jak matka tuliła do piersi, że powieść wydaje się bezmyślną, dla tego, że w niej regulująca wszystko dusza nie odzywa się. Myśl więc główna, ażeby egzystowała, nieuchronnym jest warunkiem. Żadne dzieło doskonałem być, a nawet być i istnieć właściwie, bez głównej myśli, bez jednoczącego zarodu nie może.
Piszą, że Walter-Scott, jak sam zeznawał, siadał i poczynał romanse swoje, nie wiedząc nigdy, jak je skończy. Wątpimy bardzo, żeby to prawdą być miało ale i w takim razie nawet, miasto myśl główną każdej dać powieści, jedną potężną myślą odtworzenia przeszłości, żył we wszystkich swych tworach.
Dla dzisiejszej krytyki cel, taki naprzykład, jakiśmy Walter-Scotta romansom naznaczyli, już nie wystarcza. Wymagania, z których krytyka zdać sobie sprawy nie umie lub nie chce, nie ograniczają się więc celem, ale celem pewnego rodzaju.
Gdy więc zarzucają pisarzom, czemu celu im braknie, nie chcą się tylko wyrazić jasno, jakby powinni: ze cel już istniejący, uważają za niedostateczny dla ożywienia utworu, i nie tego rodzaju jakby go mieć żądali.
Celem zowie krytyka dzisiejsza nie myśl już jakakolwiek, ale myśl koniecznie społecznej użyteczności. Cele dzisiejsze powieścio-pisarzy otworzenia przeszłości teraźniejszości, pewnych charakterów, pewnych położeń towarzyskich, analizy, uczucia i t. p., dziś uważają się za małe i niedostateczne.
Na to z krytyką się zgodzić nie możemy, bo ona także tłumaczyć się wymownie i oprzeć przy zwojem nie potrafi.
Czy powieść celowi utylitarnemu podołać, a raczej czy odpowiedzieć mu może? Nowe pytanie. Na nie inaczej odpowiedzieć niemożna, jak wskazując przyszłość i starając się ją odgadnąć.
Gdy wielkie kwestje socjalne tak zaprzątną ludzkość, że dotkną wszystkiego, czem ona żyje, wpiją się w najtajniejsze duchowego jej bytu narzędzia; zdaje się dzikiem, zdaje się niepojętem, żeby jaka czynność umysłowa za obrębem kwestyj tych w obojętności pozostać miała.
Tak dziś w Niemczech poezją, tę niepodległą i swobodną panią, uczyniono namiętności i myśli politycznych a socjalnych tłumaczem. Nie powiemy, żeby to poszło na korzyść poezji. Heine, Freiligrath, Herwegh, będą to dla przyszłości dokumenty historyczne, ale nie poeci, i zimny Goethe wyżej stanie od nich wszystkich. Tak samo w powieści zapewne. Romans utylitarny, romans wojujący za społeczną teorją, za namiętnościami politycznemi wieku, ciekawym będzie wyrobem dla wnuków naszych, ale obok Don Quichota, Tristrama, Shandy, Gil-Blasa, nie stanie. Cel czasowy, chwilowy, miejscowy, drobny, maleńki, nie da życia utworom, które doń zastosowane zostaną tylko chwilowe, miejscowe i drobne.
Żyje i żyć będzie Molier, malujący człowieka i ludzkość; żyje i żyć będzie Shakespeare, który inną stronę jego pojął i wyraził; Goethe, Schiller, każdy ze swego stanowiska zapatrujący się na wiecznie zagadkową ludzkość; ale tłum pisarzy, co służyli namiętności chwilowej, co wyrazili nie człowieka, tylko indywiduum i indywidualne, czasowe fazy ludzkości, zostanie tylko dokumentem historycznym, do poradzenia się dla badacza dziejów.
Co najwięcej, to że najdobitniej stronę wielką, szlachetną i piękną wieku swego wyrażający pisarze, ostoją się, bo w niej ludzkość objawia się cała. Lecz ci, co idei przejścia, ideje podrzędne niejako narzędzia życia wystrugają, zginą razem z użytecznością tych narzędzi.
Cel więc powieści uczuty więcej być powinien niewyrozumowany i pisarz żyć ma wprzód myślą, którą do czynu w utworze swoim przeprowadza. Cel powieści winien być najprzód z natury jej wypływający, estetyczne piękno, potem dopiero utylitarna dążność; a to, o tyle, o ile ona się pogodzić potrafi z głównym warunkiem, estetycznem pięknem. Cel obcy pierwszemu nie dodatkiem, nie przyrością, nie chorobliwą superfetacją być powinien, ale duszą książki z jej żywotem wewnętrznym.




II — „Marcin Podrzutek“

Nigdybyśmy słowa rzec nie czuli się obowiązani o „Marcinie Podrzutku“ pana E. Sue, gdyby nie dwa ku temu skłoniły nas powody. Pierwszym jest, że czujemy potrzebę kilka słów odpowiedzieć coś na list Alberta Gryfa, sąd nasz o „Żydzie Tułaczu,“ tegoż autora rozbierającym, i powtóre, że „Marcin Podrzutek“ przez szczególną troskliwość dwóch współ-ubiegających się z sobą księgarzy warszawskich, aż dwa razy w jednej tylko Warszawie przetłumaczony został, zagrażając nas potopem makulatury humanitarnej.
Ze we Francji, Niemczech i Anglji „Marcin Podrzutek“ uznany został dziełem chybionem, nie śmiemy nawet wspomnieć; bo A. Gryff wyrzuca nam, że w sądzie o „Żydzie Tułaczu“ poszliśmy za zagranicznemi. Ale cóż począć, kiedy się sumiennie tak myśli, jak świat cały? trzebaż wyrzec się przekonania dla oryginalności? Tego, tak sumienny człowiek, jak A. Gryff, wymagać po nas nie może. A zatem powiemy znowu to, co ziewając powiedziano zagranicą: Marcin się nie udał. Pod względem sztuki jak dalece niższy jest od starszych braci, mówić i dowodzić byłoby zbytecznem. Jakkolwiek wedle słusznej uwagi pana Gryffa, my wszyscy powieścio-pisarze rodziwie, w sztuce, a zwłaszcza w zawiązaniu i prowadzeniu intrygi nie celujemy, poznać się nam jednak wolno na tem, gdy kto z nami się zrówna. U nas obrazy pojedyncze, cel ogólny, tak dalece ceniony jest wyżej nad materjalną machinę książki, że aż do zbytku zapomnieliśmy, iż ogół czytelników nie może się obejść bez intrygi w romansie. Pan Sue, wprawny jak Francuz, jedynie przez jakieś lekceważenie czytelników, Marcina pozbawił tej ułudnej machiny, która w innych jego dziełach, tak zręcznie obmyślana bywa. My z naszem zaniedbaniem, on z odwagą godną lepszej sprawy, rzucił w oczy intrygą najdziwaczniejszą, nawiązał węzłów, które potem rozcina zamiast rozwiązywać, słowem, brodząc w. nieprawdopodobieństwach, rzadko nawet usprawiedliwiać je raczy. Ale zapomniałem, że tu nam wcale nie o książkę pod względem sztuki i sztuczki nie chodzi, tylko o cel i myśl dzieła.
Pod tym względem jest to rozwinięcie coraz dobitniejsze, ale coraz bezsilniejsze myśli socjalistowskich, które już w Żydzie przeglądały.
Pan Sue w epilogu okazuje nam czego chce nareszcie; nieszczęściem gdyby najbiedniejszego z naszych kmiotków zamknąć do tego domu poprawy, który tak pięknie w romansie z daleka wygląda, nie usiedziałby w nim tygodnia. Nic to innego, jak rodzaj więzienia, w którem wygodny stół i dobra odzież osładza byt dla bydlęcia, ale dla człowieka ceniącego swobodę osobistą, przywykłego do życia, jakie się wyrobiło wiekami u nas, niepodobnaby zamknąć się w falausterze tego rodzaju. Jest bowiem coś nieznośniejszego nad nędzę, nawet i srogi niedostatek — to niewola w żywocie codziennym, wszystkich dni i godzin, to najprzód rozmierzone i odarte z nadziei życie, to pewność jutra taka, że jutro staje się bezbarwnem.
Człowiek więcej żyje duchem niż ciałem, nawet najmniej ukształcony opłaca daninę duchowemu pochodzeniu swojemu; tą aspiruje ku nieznanemu, tą wiekuistą w zawodach nadzieją, tem wejrzeniem w przyszłość mglistą, w której palące Fata-Morgana upatruje. Dajcie nędzarzowi chleb, odzież i powiedzcie mu, żeby w rozmierzonych godzinach żył bez zmiany żadnej do śmierci, pewien jestem, że waszej ofiary nie przyjmie. Chcecie zrobić z ludzi machiny, i w wieku machin i pary, każdego z członków społeczeństwa kółkiem tylko machiny społecznej myślicie uczynić! — Falanstery wasze i socjalistowskie marzenia, są groźbą tak strasznej niewoli, obleczonej pozorem błyszczącym, jakiej od początku świata nie było. Na tej drodze ustaćby musiał postęp wszelki, zatamowałoby się swobodne ludzkiego ducha, rozwinięcie.
Nędza, cierpienie i żywot pełen wypadków, a niepewności nie sąż stokroć wielkiem narzędziem wielkich czynów? Zapominacie, że dobry byt materjalny, o który jedynie wam idzie, ludzkość równa z karmnemi wieprzami. Nie, nie! nie pierwszym celem jest chleb i jadło, nie pierwszym celem byt dobry. Myślcie o pokarmie duszy dla klas wydziedziczonych, równo przynajmniej, jak o pokarmie ciała, a kształcąc je moralnie, uczynicie cud wielki, bo wzniesieni duchem, nawet głodu zapomną! Nigdy teorje oparte na celu materjalnym, na poszukiwaniu dobrego bytu, nic nie zrobią dla ludzkości.
Mogą utuczyć chudych, nakarmić głodnych, ale nie uszczęśliwią nieszczęśliwych.
Duch dokonywa wszystkiego co chce.
Myśl i życie myśli, panuje materji.
Wychowaniem duchowem sposóbcie przyszłość ludzkości, a nie zaprzątając się co jeść i pić będziemy.
Nie mówię, ażeby nie dbać o nędzę, ażeby nie 3tarać się o podźwignięcie z niej całych klas społeczeństwa, ale do dziś dnia, jedyny cel socjalistów: nakarmić ciało, dać ciału do syta — a tego nie dosyć, a na to nie pora nawet.
Te klasy nieszczęśliwe, które tak czasem trafnie maluje pan Sue, klasy, z których wyszli Baskina i Bambosz i tyle innych zbrodniarzy i niegodziwców, gdyby do syta nakarmione zostały, nie przestałyby być czem są. Braknie im nie chleba i pracy, ale nauczycieli jak Klaudjusz Gerard.
Mimowolnie wpadliśmy na to imię, które postać najznośniejszą, ale blado zarysowaną u pana Sue oznacza. Klaudjusz Gerard jest tem, czem Gabryel w Żydzie, ale o ileż niższym od niego. Pan Sue stara się dowieść, że zbrodnia, występek, skażenie, zepsucie, niczyją nie są winą, tylko winą społeczeństwa, że towarzystwo, które nie czuwa nad każdym, nie daje chleba, (zawsze tu chleb na pierwszem miejscu), odpowiadać ma, za wszystko robactwo, które je pożera. Zgubna i fałszywa teorja!
Nie zaprzeczamy, że społeczeństwo więcej pewnie na każdego z swych członków zwracać powinno uwagi, niżeli dotąd; ale niemniej zbrodzień swej zbrodni winę dźwiga, nie ono. Nie ma, powtarzam, nie ma niesprawiedliwości na świecie, gdy na świat wejrzemy z wysoka. Ten dokuczliwy brak chleba. ta nędza sroga, którą daje za powód zbrodni, nie szukając jak należy, w zarodach wychowania, w wychowania braku, nędza w innych wyrabia genjusz, wydobywa siły, spotęgowuje zdolności.
Nie tam, gdzie nie było wychowania, gdzie zaraźliwy oddech niewiary, bestjalstwa, owioną kolebkę, nędza rozwinie tylko robactwo, którego zarody leżą w zepsutym człowieku. Nie o chleb wołać potrzeba Francji, i o osuszenie Solonji, ale o wychowanie dla ludu, o pokarm dla duszy.
Mówiąc o proletarjuszach, pan Sue maluje stan swojego kraju po części prawdziwie — tak jest. We Francji proletarjusz uciśniony przez spekulanta, przez fabrykanta, często pracować nie jest w stanie, i praca mu sie płaci. Dla czego, że rewolucja francuska przed czasem, wprzód nim usposobić potrafiła do pracy i żywota swobodnego, uwolniła wieśniaków. Z tej to mniemanej swobody, która nie historycznie, ale racjonalnie narzuconą została nieprzygotowanym, wyrodziło się to złe. Ztąd to pochodzi, ze tłumy Lyońskich wyrobników nie mają chleba, przytuliska i jutra, i z rozpaczą chorągwie rozruchu podnoszą.
W kraju rolniczym administracja czuwać powinna, aby pracownicy mieli prace, mieli ziemię, którąby uprawiali; w kraju rękodzielni, do niej należy stanąć między przedsiębiorcą a wyrobnikiem i zastrzedz, żeby chciwy dorobkowicz nie korzystał z krwawego potu nędzy. Prawodawstwo francuskie w tym względzie, pod wpływem mieszczańskim od 1830 roku zostające, wyznać potrzeba, nie tylko niedostatecznem jest, ale cale na korzyść kapitalisty, przeciwko wyrobnikowi.
Ujmując się za proletarjusza, pan Sue ma zupełną słuszność, i tego mu zaprzeczyć nie możemy. Ale ani prawodawstwo złe, ani administracja niedbała i stronnicza, nie wymawiają występku i zbrodni. Myśl rzucona przez pana Sue prawodawcom, ażeby występkom starać się zapobiedz, więcej niżeli strzedz ukarania, gdy się już spełniły, jest piękną i to wyznajemy chętnie. Lecz czemuż myśl ta w „Żydzie Tułaczu,“ „Tajemnicach Paryża“ i „Marcinie Podrzutku“ powtarzająca się, ogranicza się czysto materjalnym względem, na chleb powszedni?
Socjaliści w tej mierze dali dowód powierzchowności swojej doktryny. Żaden w świecie system, w którego głębi nie ma myśli, ducha podnoszącej, pielęgnującej ducha, nie potrafi przerobić, ani nawet przyjąć się między ludźmi. Gdzie nie ma wielkiej idei duchownej, najponętniejsze obietnice dostatku i dobrego bytu, nie wstrząsną ludźmi, nie zajdą do ich duszy. Systematy takie przemawiać będą do rozumu i rachuby, ale nie do duszy i serca. Socjalizm przemawia do namiętności, i od namiętności zginie w pierwszej próbie. Były tego i będą dowody.
Rozpalając namiętności, rehabilitując ciało wedle wyrażenia właściwego, padnie od cielesnej materjalnej niemożebności urzeczywistnienia.
Takie myśli nastręczyło nam przeczytanie Marcina, który mniej wyraźnie niż Żyd, napastując wiarę, nie mniej przeto jest przeciwny wierze w ogólności. Wprawdzie doktor Clement żegna się z synem do zobaczenia, i Claude Gerard cytuje Ojców kościoła, ale to są tak ciemne ustępy, że z nich wiary pisarza wybadać trudno. Dla niego podobno chrześcjaństwo było pewną formą socjalizmu, która dziś ustarzała, nic więcej. Nie powiemy nic o tysiącu dzikich i niemoralnych pomysłów, których pełno w tej książce.
Claude Gerard dozwala w „pewnych wypadkach“ samobójstwa! Marcin, ten czysty i idealny kamerdyner, łamie pieczęci, podsłuchuje u drzwi. A pan Sue nakrzykując na jezuitów, daje mu w usta jezuicką całkiem maksymę, która wyrównywa sławnej zarzucanej synom Lojoli: „Nie zważać na środki, na cel patrzeć.“ Marcin kilkakrotnie tak samo postępuje, właśnie jak jezuici, sam się czyniąc sędzią, czy środki mniej uczciwe wiodące go do celu, użyte być mogą lub nie!
Gdy mowa o jezuitach, muszę nareszcie odpowiedzieć na zarzut pana Gryffa, który mnie całkiem nie zrozumiał. Wyrzuca on nam sprzyjanie jezuitom, gdy mu przecież wcale co innego w artykule o Żydzie powiedzieć chcieliśmy, nad to co on tam wyczytał. Chcieliśmy powiedzieć, że w XVI. wieku jezuici byli podporą kościoła i do utrzymania katolicyzmu silnie się przyczynili.
Ale nie chcieliśmy powiedzieć i nie powiedzieliśmy, żeby jezuici zawsze czyści byli, zawsze pożyteczni, i żeby ich towarzystwu słusznie zarzutów czynić, z późniejszych czynności je potępiając, nie było można. Jezuici, którzy w XVI. wieku stali murena przeciwko postępom protestantyzmu, nie bez przyczyny w XVIII. wieku przez głowę kościoła potępieni zostali. Ich późniejsze wskrzeszenie nie oddało im ani znaczenia, ani siły dawniejszej. Dziś strasznem w nich jest tylko imię. Oto cośmy panu Gryffowi, którego sumienność i młodzieńczy zapał oceniać umiemy, zbyt daleko posunionych zdań nie dzieląc, odpowiedzieć chcieli. Zresztą powtarzamy, że panu Sue w Żydzie nie chodziło o jezuitów, ale o wiarę. Tę to on usiłował wstrząsnąć, aby na gruzach jej wiarę w socjalizm i humanitarności przyszłość zbudował.
Ale Marcin, dalszy ciąg Żyda, pod względy pewnemi, jakże jest słabym wysiłkiem! Prócz pana Duriveau ojca i syna, charakterów w swoim sposobie prawdziwych, epoki naszej synów, nie ma podobno jednej postaci, w którejby żyłach krew płynęła, w żyłach ich płynie tylko atrament. Życia pełne postacie, które zajmowały w Żydzie mimowolnie, tu się już nie ukazują. Osoby wchodzą i znikają ze sceny coraz nowe; a autor o nie troszczyć się wcale nie zdaje. Chodziło mu widać przedewszystkiem o myśl główną, o socjalne prawdy.
Od Salamandry do Martin’a, mój Boże, jak ogromna przestrzeń, jaki upadek! od tej powieści na pozór bezmyślnej, która tak żywo odtwarza świat i życie, (co jest i winno być pierwszym celem artysty), do powieści celowej, do romansu socjalnego, jakie znużenie, jaki wysiłek, jaka talentu utrata.
Czemu to? czemu? Bo żaden prawdziwy artysta sługą i wyrobnikiem, choćby najszczytniejszej myśli, być nie może. Jeśli ta myśl tak nim owładła, że się sączy przez wszystkie pory jego utworów, jeśli sam nie wie jak żyje w tej atmosferze, dobrze! potrafi tworzyć i zostanie artystą; ale jak skoro myśl sobie narzuca i myśl przybiera na zimno i lepi nią jak klejem, to co nią nie przesiąkło, utwory jego będą słabe, liche i amfibia prawdziwe, w których ani sztuka, ani idea moralna światu objawić się w pełni nie potrafią.
Tak jest właśnie z panem Sue. On myśli, której dziś jest sługą, nie wyrobił z siebie, ale ją wziął od drugich gotową; żyje nią sztucznie, a nie zjednoczył się z nią tak, żeby w dziełach jego mięszaniny swojego i cudzego nie było widać. Co się tyczy wiary naprzykład, idea pana Sue tak jest niewyrobiona, tak niedecydowana, jak w ogólności francuskich myślicieli. Nikt nie odkryje, co pan Sue chce postawić na miejscu zwalonego katolicyzmu, dla ważnej przyczyny, że i pan Sue i jego nauczyciele sami o tem nie wiedzą. Przez grzeczność tylko dla tłumu, doktor Clement zdaje się wierzyć w nieśmiertelność duszy! Jeszcze dwa romanse, a przyjdziemy do tego.
Jednem z najciekawszych w Marcinie zasadniczych zdań jest to: „nikt nie ma prawa do zbytku, póki wszyscy nie osiągną koniecznie potrzebnego.“ Jest to paradoks, z pomocą którego możnaby zbytek wszelki, a z nim większą czczość umysłowych rozkoszy, odłożyć do sądnego dnia. Le nécessaire koniecznie zowie się u pana Sue — chleb, dach i suknie dobre. Ale to nie jest konieczne! konieczne, to udoskonalenie duszne, to ulepszenie moralne. A konieczne dla ciała, nigdy nie może być udziałem wszystkich. Społeczeństwo nie winno, że jego członkowie niektórzy dziś opatrzeni w konieczne, jutroby je stracili nieopatrznością, rozpustą, lenistwem. Socjaliści w takim razie zapewnie myślą w niewolą i kuratelę wziąć nieopatrznych swych członków. Radbym widzieć, jak ich naówczas biedni, których swobodna nędza życie stanowi, za ich postępowość błogosławić będą.
Piękne i wzniosłe są myśli, mające na względzie ulepszenie bytu klas upośledzonych, lecz opierając się na niebacznie określonych zasadach, nie mogą być płodne.
Wznieśmy do bytu moralnie i materjalnie wyższego, klasy społeczeństw upośledzone, ale nie kosztem innych; nie odbierajmy jednym dla dania drugim, bo niesprawiedliwość jednę, zastępujemy drugą tylko.
Dla wszystkich świat wystarczy. Można nadać byt dobry biednym, nie odbierając nic nikomu. Świat nie ma pewnej tylko sumy dobra, ale ma go tyle, ile sobie wyrobi, wypracuje. Tymczasem usposóbcie ubogich do zdobycia moralnej i materjalnej niezawisłości, usposóbcie ich nie w motyki i narzędzia pracy, ale w cnoty męztwa, łagodności, pokory i odwagi, miłości i cierpliwości. Oto są narzędzia osłodzenia! a gdy te dacie ludowi, wszystko mu dacie. Nie troszczcie się o strawę, bo tej nie zabraknie mu, gdy będzie mieć życie umysłowe i duszne, co go podniesie wyżej. Tysiąc razy lud i biedni giną, nie przez nędzę swą, ale przez ciemnotę i namiętności. Nie rehabilitujcie ciała, ale je poskromcie, a dajcie im dusze, których im tak często braknie!
Zajrzyjcie w Ewangelją, tam także znajdziecie socjalizm, ale oparty na podniesieniu dusznem, na udoskonaleniu wewnętrznem, i to jest jedyny, jaki zdolny jest świat przemienić i rany jego uleczyć.
Z wielką ostrożnością, z wahaniem, ale po dwakroć rzuca pan Sue myśl fałszywą, myśl niedorzeczną: „o niesprawiedliwości dziedzictwa.“ Jest to płód socjalizmu, który nie chce, aby człowiek miał po człowieku cokolwiekbądź dziedziczyć. Jakto? Moje mienie co reprezentuję. Moją pracę, lub przez dziada i ojca i t. p. Każda majętność niczem innem nie jest, tylko pracą ucieleśnioną (nie mówimy o wyjątkach). W stanie, który dawniej zwano stanem natury, a który jest jakby przeciwległym biegunem stanu cywilizowanego, na ostatnich szczeblach organizmu nawet, widzimy własność i pracę. Ptak, który gniazdo swoje ściele, przywłaszcza sobie, czyni własnością swoje gniazdo, które z zebranego pierza i słomy zbudował. Człowiek, który dobył gruntu zarosłego, nie jestże w pewien sposób jego twórcą i właścicielem? Znajdujecież niesłusznem, że gniazdo ptaka przekazuje się dzieciom? Człowiek, który nabywa pracą, czy nabytem ma prawo rozporządzić, jak mu się podoba? Tu prawa jednozgodnie przyznają mu władzę obrócenia pracy skutków, jak zażąda. Czemże jest dziedzictwo, jeśli nie pośmiertną ofiarą pracy? Gdzież niesprawiedliwość dziedzictwa? gdzie niesłuszność? Sprawiedliwiejże byłoby oddać zapracowane przezemnie, odebrawszy odemnie, na własność temu, który nie pracował?
Doktor Clement u pana Sue majątek zapracowany oddaje w większej części ubogim. Bardzo to pięknie, ale tym sposobem nie podniesie się ubóstwa, ani zaradzi niedostatkowi. Dajcie ubogim pracę dobrze płatną, dajcie przystęp wszędzie, gdzie ich wprowadzić może zasługa, talent, poświęcenie i t. p., rozłamcie przed niemi zapory proletarjatu, a dacie więcej niż wasze dziedzictwa — własność dana, nie była bez pracy, ani ocenioną, ani w pożytek obrócić się im może. Byłaby to zachęta do próżniactwa, i lep dla namiętności, bo ten sposób loicznie idąc, gdybyśmy świat wedle idei socjalnych przetworzyli na dzień jeden, jutro ci, co przez dzień więcej od drugich zapracowali, wezwani by być mogli do nowego obrachunku i wydziedziczenia.
Lecz tego rodzaju żądania, dłuższej rozprawy i daleko systematyczniej poprowadzonej, wymagałyby, niż te kilka słów rzuconych mimochodem.
Pan Gryff w jednem miejscu odpowiedzi na artykuł o Żydzie, na wyrzeczone przez nas słowo, że nauka Chrystusa odepchniętą została przez ludzi, odpowiada zaprzeczeniem i twierdzeniem, że tak nie jest. Szacowny recenzent nie zrozumiał głębokiego mythu Żyda i tego znaczenia, jakieśmy do niego przywiązali. My powtarzamy, tak jest, tak! Nauka Chrystusa nie została przyjętą, została odepchniętą!
Spójrzmy po świecie, a tysiączne tego będziemy mieli dowody. Gdzie jest żywot wedle Ewangelji i słów Chrystusowych? gdzie braterstwo? gdzie pokora? gdzie poświęcenie? gdzie miłość?
Cnoty to zasadnicze chrześcjańskie, których nic nie zastąpi. Odepchnęliśmy Chrystusa z dusz naszych, bo piersi, które codziennie krzyżem się Jego zbroją, są próżne miłości, braterstwa, pokory i poświęcenia! nasze obyczaje, nasze życie, nasze czyny, są-li ewangeliczne? O! pogan w nas jeszcze znać więcej niż chrześcjan w każdym kroku, w każdej myśli. W tem rozumieniu powiedzieliśmy i powtarzamy: Chrystusa odepchnęliśmy i dla tego podobni Żydowi tułaczowi błąkamy się w strapieniu, smutku, trwodze i krwawych przeczuciach jutra!
Przez odepchnięcie Ewangelji i Chrystusa, przyszliśmy do mętnych źródeł socjalizmu czczego i systematów, które kosztem jednych, chcą podnieść drugich; przez to przyszliśmy do zasadzania wszystkiego na dobrym bycie, na materjalnych potrzebach, na chlebie i soli. Lecz dziś jeszcze, jak zawsze cza3 spojrzeć w te prawdy, których nawet powierzchowne przyjęcie już tyle dla świata zrobiło — czas się poprawić i kajać. Miłością, miłosierdziem, pokorą, światby jeszcze mógł zakwitnąć i przemienić się, a jęki nieszczęśliwych, co na dnie towarzystwa ludzkiego gnieceni leżą, zmieniłyby się w głosy błogosławieństwa i radości.




Zakończymy wyrazami zdziwienia i zapytaniem panów księgarzy, co spowodować mogło aż dwukrotne tłumaczenie Marcina? Godziż się ludziom, co choćby dla własnego zysku, ale przecie stoją u wrót, któremi oświata przechodzi i drzwi jej odmykają; — godziż się ludziom, co tyle użytecznych dzieł wydali i wydają, <section begin="X02" />puścić się na spekulowanie w tłumaczeniach takich dzieł, i puszczanie ich przez niedorzeczne współzawodnictwo, w cenie tak niskiej, jakaby ledwie najlepszemu, najświętszemu dziełu, w widokach jakiejś propagandy przystała? Godziż się tłumaczenie aż dwa razy powtarzać i niem karmić za bezcen tych, co książkę często byle tanią kupują, bo innej nad tanią nie mogą. Jeśli panowie potrafiliście Marcina ośm tomów dać za rubla, czemu nie spróbujecie innych nakładowych dzieł waszych równie tanio sprzedawać? Bylibyśmy wam bardzo wdzięczni! bardzo wdzięczni! A! powiecie zapewne — honorarja! Moi panowie, znamy honorarja wasze, słowo w słowo równają się one honorarjom dobrych kopistów za granicą. One was nie zrujnują pewnie. Ale zrujnuje was nieopatrzność własna, tłumaczenia, któremi zalewacie księgarnie, niedowarzone kompilacje, które sypiecie na nas. Zrujnuje was cena ogromna książek, które wyjąwszy Marcina, niesłychanie są drogie. Jeśli potrafiliście wyjść na Podrzutku, bądźcie loiczni, spróbujcie zniżyć ceny innych dzieł także, a chętnie wam przebaczy czytająca polska publiczność, nawet tłumaczenia, któremi ją obdarzyliście.

<section end="X02" />

KONIEC TOMU DRUGIEGO.

Przypisy

  1. O Szczerbcu, mieczu Bolesława, który się przechowywał długo w skarbcu koronnym, jest powieść u kronikarzy, iż go anioł królowi przyniósł. Piękna ta legenda posłużyła Aleks.mLesser do szkicu, który widzieliśmy w Albumie P. E. Kastawieckiego.
  2. Wymordowanie załóg polskich po zamkach dzielnicy Swiatopełkowej, po odejściu Bolesława miejsce mieć mogło.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.