Uwaga
Serwis Wedateka jest portalem tematycznym prowadzonym przez Grupę Wedamedia. Aby zostać wedapedystą, czyli Użytkownikiem z prawem do tworzenia i edycji artykułów, wystarczy zarejestrować się na tej witrynie poprzez złożenie wniosku o utworzenie konta, co można zrobić tutaj. Liczymy na Waszą pomoc oraz wsparcie merytoryczne przy rozwoju także naszych innych serwisów tematycznych.

Anna Karenina (Tołstoj, 1898)/Tom III/całość

Z Wedateka, archiwa
Przejdź do nawigacji Przejdź do wyszukiwania
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Anna Karenina
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wydania 1898-1900
Druk Drukarnia »Czasu« Fr. Kluczyckiego i Spółki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz J. Wołowski
Tytuł orygin. Анна Каренина
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: Pobierz jako ePub Pobierz jako PDF Pobierz jako MOBI
Cały tekst
Pobierz jako: Pobierz Cały tekst jako ePub Pobierz Cały tekst jako PDF Pobierz Cały tekst jako MOBI
Indeks stron







Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/9 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/10 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/11 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/12 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/13 <section begin="X601" />jej błogosławieństwa na to ważne zdarzenie, jakie stosownie do pragnień Kiti, powinno się spełnić dzisiaj po obiedzie na spacerze w lesie.
— Wareńka... będę bardzo szczęśliwą, jeżeli dzisiaj zdarzy się jedna rzecz — szepnęła, całując ją.
— A pan pójdzie z nami? — zapytała zakłopotana Wareńka Lewina, udając, że nie słyszy słów Kiti.
— Pójdę, ale tylko do gumna i tam pozostanę.
— I po co tam pójdziesz? — zapytała Kiti.
— Muszę zobaczyć fury, które przyjechały z pola i porachować je — odparł Lewin — a ty gdzie będziesz?
— Na tarasie.

<section end="X601" />

<section begin="X602" />
II.

Na tarasie zebrało się cale kobiece towarzystwo; panie lubiały zawsze siadywać tam po obiedzie, ale dzisiaj miały prócz tego i zajęcie. Oprócz szycia koszulek i pieluszek, którem wszystkie były zajęte, smażyły tam dzisiaj konfitury według metody nowej zupełnie dla Agafii Michajłownej, to jest bez dolewania wody. Kiti zaprowadziła tę nową metodę, stosowaną zawsze w domu jej matki. Agafia Michajłowna miała polecone sobie zająć się smażeniem, a że była głęboko przekonaną, iż to, co się robi w domu Lewinów, nie może być niedoskonałem, dolała wody do truskawek i poziomek, twierdząc, że bez tego nie można się obejść; maliny smażyły się wiec teraz w obecności wszystkich i należało przekonać Agafię Michajłownę, że i bez wody konfitury będą doskonale.
Agafia Michaiłowna z zaczerwienionem, zasmuconem obliczem, włosami potarganymi i rękami zakasanemi aż po chude łokcie, trzymała rondel nad maszynką i ponuro patrzała na maliny, życząc im z całego serca, aby przypaliły się. Księżna czując, że cała niechęć Agafii Michajłownej skierowaną jest przeciwko niej, jako głównej doradczyni w tej<section end="X602" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/15 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/16 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/17 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/18 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/19 <section begin="X602" />— A cóż tam słychać z konfiturami, Agafio Michajłowno? Czy już gotowe? — zapytał Lewin, uśmiechając się do Agafii Michajłownej i chcąc ją wprawić w dobry humor. — Jak wam się podoba ten sposób?
— Zapewne musi być dobry, według mnie jednak konfitury są za gęste.
— To i lepiej, Agafio Michajłowno, nie zepsują się, a lodu już nam i tak zabrakło i niema gdzie chować — odezwała się Kiti, zrozumiawszy intencyę męża — za to solenie grzybów tak wam się udało, iż mama powiada, że nigdy lepszych nie jadła — dodała uśmiechając się i poprawiając chustkę na starej klucznicy.
Agafia Miehajłowna spojrzała gniewnie na Kiti.
— Niech mnie pani nie pociesza... a ja tylko popatrzę na panią i na niego, i zaraz robi mi się weselej; i to poufałe odezwanie się jej: na niego, a nie na pana wzruszyło Kiti.
— Pojedziemy razem na grzyby, będziecie nam pokazywać miejsca, gdzie ich najwięcej. — Agafia Miehajłowna uśmiechnęła się, pokiwała głową, jak gdyby chciała powiedzieć: „z chęcią pogniewałabym się na ciebie, ale nie mogę.“
— Zróbcie, proszę was, według mojej rady — rzekła stara księżna — i z wierzchu na konfiturach połóżcie kawałek papieru umaczanego w araku: nawet bez lodu nie zapleśnieje nigdy.

<section end="X602" />

<section begin="X603" />
III.

Kiti była nadzwyczaj rada, że ma sposobność spędzić jakiś czas sam na sam z mężem, gdyż zauważyła, że cień niezadowolenia przesunął się po jego wrażliwej twarzy, gdy wchodząc na werandę, zapytał o czem rozmawiano, a nikt nie odpowiedział mu.
Wyszli we dwoje naprzód, i gdy nie było ich już widać z werandy, gdyż dostali się na wyjeżdżoną, pełną <section end="X603" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/21 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/22 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/23 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/24 <section begin="X603" />— Oświadczy się, nie oświadczy — mówił Lewin, obrywając białe wąskie płatki.
— Złe, źle! — chwytając go za rękę, zawołała Kiti, która z dziwnem wzruszeniem przypatrywała się jego palcom, oderwałeś odrazu aż dwa!
— Nic nie szkodzi, za to nie porachujemy tego małego — odparł, odrzucając mały, nierozwinięty płatek. — Już i linijka dopędziła nas.
— Nie zmęczyłaś się Kiti? — krzyknęła głośno księżna.
— Wcale a wcale nie.
— Siądź sobie, konie są zupełnie spokojne i jedź powolutku.
Nie warto jednak było wsiadać, gdyż było już bardzo blisko i całe towarzystwo poszło pieszo.

<section end="X603" />

<section begin="X604" />
IV.

Wareńka wyglądała bardzo ładnie w swej białej chusteczce na czarnych włosach. Dzieci, z któremi chętnie i wesoło bawiła się, otaczały ją dookoła, i Wareńka była widocznie wzruszoną spodziewaną poważniejszą rozmową z mężczyzną, który jej się bardzo podobał. Siergiej Iwanowicz szedł koło niej, zachwycając się nią nieustannie. Patrząc na nią, przypominał sobie słowa, jakie słyszał od niej, wszystko co tylko wiedział o niej dobrego, i coraz bardziej i bardziej dochodził do przekonania, że wrażenie, jakie ona wywiera na nim, jest identycznem z tem, jakiego kiedyś — kiedyś już doświadczał, i to, gdy był jeszcze bardzo młodym. Uczucie zadowolenia, że znajduje się blisko niej, powiększało się wciąż, dochodząc do tego stopnia, że, kładąc Wareńce do koszyka ogromny, znaleziony przez siebie rydz, spojrzał jej w oczy i, zauważywszy na jej twarzy rumieniec radosnego wzruszenia, zmieszał się i nic nie mówiąc uśmiechnął się do niej uśmiechem, który mówił bardzo dużo.
<section end="X604" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/26 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/27 <section begin="X604" />się długowiecznością, on sam niema jeszcze ani jednego siwego włosa, i nikt nie daje mu czterdziestu lat, a zresztą pamiętał, jak Wareńka mówiła, że tylko w Rosyi pięćdziesięcioletni ludzie uważają się za starców, a że we Francyi taki mężczyzna jest dans la force de l’âge, a czterdziestoletni, ma się za un jeune homme. Cóż jednak znaczy ilość lat, gdy on sam czuje się młody duchem, jak dwadzieścia lat temu? Czyż nie oznaką młodości było to uczucie, jakiego doświadczał teraz, gdy wychodząc znowu na skraj lasu, ujrzał w jasnem świetle ukośnych promieni kłoniącego się ku zachodowi słońca zgrabną postać Wareńki, w żółtej sukni, z koszykiem w reku, przechodzącą lekkim krokiem koło pnia starej brzozy? Gdy to wrażenie, wywołane ujrzeniem Wareńki, zjednoczyło się w nim z wrażeniem, wywołanem pięknością widoku, jaki przedstawiało żółcące się owsiane pole, zalane ukośnymi promieniami słońca, i tam za polem, gdzieś daleko, stary las błękitniejący w oddali, Siergieja Iwanowicza opanowała rzewność, i przekonał się, że powziął już stanowczy zamiar. Wareńka, która przed chwilą nachyliła się, aby zerwać grzyb, podniosła się szybkim ruchem i obejrzała za siebie. Siergiej Iwanowicz rzucił cygaro i pospiesznie zbliżył się do niej.

<section end="X604" />

<section begin="X605" />
V.

„Barbaro Andrejewno! gdym był jeszcze bardzo młody, stworzyłem sobie ideał kobiety, którą byłbym w stanie pokochać i z którą, nazywając ją mą żoną, będę szczęśliwy. Dawno już żyję na świecie i teraz dopiero po raz pierwszy znajduję w pani, czego tak długo szukałem. Kocham panią i proszę o jej rękę.“
Siergiej Iwanowicz myślał tak, podchodząc do Wareńki i znajdując się od niej w odległości dziesięciu kroków. Wareńka, klęcząc i nie dając Gryszy zerwać dużego grzyba, przywoływała maleńką Maszę.
<section end="X605" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/29 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/30 <section begin="X605" />w którym szli dotąd, i zaczęli zbliżać się ku gromadce dzieci. Wareńce było przykro i wstyd, jednocześnie lżej na sercu.
Powróciwszy do domu i raz jeszcze namyślając się nad kwestyą swych niedoszłych oświadczyn, Siergiej Iwanowicz przekonał się, iż rozumował poprzednio fałszywie i że nie może sprzeniewierzyć się pamięci Marie.
— Wolniej, dzieci, wolniej! — prawie z gniewem zawołał Lewin, stając przed żoną, aby zasłonić ją przed tłumem dzieci, które z okrzykami radości puściły się pędem na ich spotkanie.
Za dziećmi wyszedł z lasu Siergiej Iwanowicz z Wareńką. Kiti nie potrzebowała pytać się Wareńki, gdyż ze spokojnych, trochę zawstydzonych wyrazów ich spojrzeń, domyśliła się, że przypuszczenia jej nie sprawdziły się.
— No i cóż? — zapytał ją mąż, gdy wracali z powrotem do domu.
— Nie bierze jakoś — odpowiedziała, przypominając uśmiechem i sposobem odezwania się ojca swego, co Lewin zawsze zauważał w niej z pewną przyjemnością.
— Jakto nie bierze?
— A oto tak — odparła, biorąc rękę męża, podnosząc ją do ust i dotykając jej zamkniętemi wargami.
— U kogo nie bierze? — zapytał, śmiejąc się.
— U obojga. A trzeba, żeby tak właśnie...
— Chłopi jadą...
— Nie widzieli...

<section end="X605" />

<section begin="X606" />
VI.

Gdy dzieci piły herbatę, dorośli siedzieli na balkonie i rozmawiali, jak gdyby nic niezwykłego nie zdarzyło się,, chociaż wszyscy, a szczególnie Siergiej Iwanowicz i Wareńka, wiedzieli bardzo dobrze, że zdarzył się pewien, chociaż niepożądany, w każdym jednak razie nadzwyczaj ważny fakt. Oboje doświadczali jednakowego uczucia, jakiego doznaje<section end="X606" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/32 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/33 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/34 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/35 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/36 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/37 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/38 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/39 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/40 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/41 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/42 <section begin="X607" />— Katia, wyrządziłem ci krzywdę! Gołąbku mój, wybacz mi! Jestem waryat! Katia, to ja tylko jestem winien... czy można było robić awantury o takie głupstwo?...
— Żałuję cię bardzo...
— Mnie? mnie? że ja jestem waryat... w każdym razie dreszcz przebiega mnie na myśl, iż każdy pierwszy lepszy może zniweczyć nasze szczęście...
— Rozumie się, że to może oburzać.
— Więc ja naumyślnie zatrzymam go na całe lato i będę dla niego nadzwyczaj uprzejmym — mówił Lewin, całując jej ręce — przekonasz się. Jutro... a prawda, jutro wyjeżdżamy.

<section end="X607" />

<section begin="X608" />
VIII.

Na drugi dzień panie spały jeszcze, gdy przed ganek zajechała bryczka i wózek dla myśliwych. Łaska, która od samego rana wiedziała już, że pojedzie na polowanie, naszczekawszy się i naskakawszy do syta, siedziała teraz na bryczce koło woźnicy, spoglądając nieustannie na drzwi, w których myśliwi dość długo nie pokazywali się. Pierwszy wyszedł Wasieńka Wesłowski w ogromnych nowych butach, sięgających mu do połowy grubych ud, w zielonej bluzie przepasanej ładownicą z nowej, pachnącej skóry, w czapeczce ze wstążkami i angielską, nowiutką dubeltówką bez kurków. Łaska podskoczyła do niego, przywitała się z nim i wspinając się mu na piersi, zapytała po swojemu, czy reszta myśliwych prędko wyjdzie; nie doczekawszy się jednak żadnej odpowiedzi, wróciła na bryczkę i znowu usiadła spokojnie, przekręcając na bok głowę i podnosząc jedno ucho. Nareszcie drzwi otworzyły się znowu z trzaskiem i wybiegł z nich, kręcąc się i podskakując w powietrzu Krak, podpalany ponter Stepana Arkadjewicza, a za nim pokazał się i sam Stepan Arkadjewicz z dubeltówką w ręku i cygarem w ustach. „Leżeć, leżeć Krak!“ — wołał pieszczotliwie na psa, który<section end="X608" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/44 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/45 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/46 <section begin="X608" />cygara, i nie wiedział, czy zgubił je, czy też zostawił na stole; w pugilaresie było trzysta siedmdziesiąt rubli, nie można więc było lekceważyć zguby.
— Panie, ja pojadę prędko na tym dońskim koniu do domu i zaraz wrócę... co? — proponował Wesłowski, chcąc już wysiadać.
— Nie, po co? — odparł Lewin, oceniając wagę Wasieńki przynajmniej na sześć pudów — poszlemy furmana.
Furman pojechał, Lewin zaś powoził pozostałą parą.

<section end="X608" />

<section begin="X609" />
IX.

— Jakaż jest nasza marszruta? Opowiedz nam ją dokładnie? — zapytał Stepan Arkadjewiez.
— Mam taki plan: teraz pojedziemy do Gwoździewa; nie dojeżdżając do niego znajdziemy błoto z dubeltami, a za Gwożdziewem zaczynają się wspaniałe błota z bekasami... a i dubelty trafiają się. Teraz jest upał, lecz przyjedziemy pod wieczór i zapolujemy, przenocujemy, a dopiero jutro z samego rana pójdziemy na duże błota.
— A po drodze nic niema?
— Jest, ale będziemy tylko tracić czas na taki upał... są dwa niezłe miejsca, ale nic w nich chyba nie znajdziemy.
Lewinowi samemu chciało się zajść tam, gdyż błotka te były blisko domu, mógł w każdej chwili udać się na nie, a zresztą były bardzo małe i trzech myśliwych nie będzie miało tam co robić, mijał się więc z prawdą, mówiąc, że w tych błotkach zapewne nic niema. Gdy bryczka zrównała się z niemi, Lewin chciał ominąć je, lecz wprawne myśliwskie oko Stepana Arkadjewicza dostrzegło natychmiast widoczne z drogi szuwary.
— Czy zatrzymamy się? — zapytał, wskazując na błoto.
— Panie, zatrzymajmy się, tu tak ładnie! — zaczął prosić Wasieńka Wesłowski, i Lewin nie mógł nie zgodzić się na jego prośby.
<section end="X609" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/48 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/49 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/50 <section begin="X609" />jeść drugie kurczę i odzyskując dobry humor. — No, teraz nasze nieszczęścia skończyły się już i wszystko pójdzie dobrze! Tylko ja za swoje winy powinienem siedzieć na koźle! Nie, nie... ja będę automedonem... zobaczycie panowie, jak was będę wiózł! — odpowiadał, nie chcąc oddać lejce, chociaż Lewin prosił go, aby puścił na kozioł stangreta. — Muszę odpokutować za moje grzechy i doskonale jest mi na koźle! — I Wasieńka zaczął powozić.
Lewin lękał się trochę, że Wesłowski zmęczy konie, szczególnie zaś lewego, gniadego, którego nie umiał trzymać, pomimowoli jednak uległ wesołości Wasieńki i przysłuchiwał się pieśniom, jakie Wasieńka wyśpiewywał przez całą drogę, lub opowiadaniom jego, jak należy powozić po angielsku, four in hand, i całe towarzystwo w jak najlepszych humorach zajechało na śniadanie do Gwoździewa.

<section end="X609" />

<section begin="X610" />
X.

Wasieńka jechał za prędko, tak, że na błota przyjechali zawcześnie, gdyż było jeszcze bardzo gorąco.
Dojechawszy do rozległych błot, głównego celu wycieczki, Lewin pomimowoli zaczął zastanawiać się nad tem, w jaki sposób możnaby najlepiej uwolnić się od Wasieńki i polować bez żadnych przeszkód. Stepan Arkadjewicz życzył sobie widocznie tego samego, i na twarzy jego Lewin widział zakłopotanie, jakie bywa zawsze u prawdziwych myśliwych przed polowaniem, i pewną, wrodzoną mu dobroduszną przebiegłość.
— Jakżeż my pójdziemy? błoto jest doskonałe, widzę nawet, że są i jastrzębie — rzekł Stepan Arkadjewicz, wskazując na dwa duże ptaki, zataczające kręgi w powietrzu — gdzie są jastrzębie tam zapewne musi być i zwierzyna.
— Czy widzicie, panowie — rzekł Lewin poważnie, podciągając buty i zakładając kapsle na panewki — czy widzicie tę kępę? — i wskazał na porośniętą ciemniejszą trawą<section end="X610" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/52 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/53 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/54 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/55 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/56 tam już Wesłowskiego. Wesłowski siedział na środku izby, i trzymając się obydwoma rękami za ławkę, z której za unurzane w mule buty ściągał go żołnierz, brat gospodyni, śmiał się swym zaraźliwym, wesołym śmiechem.
— Przyszedłem dopiero przed chwilą, Ils aut été charmants. Niech pan sobie wyobrazi, napoili mnie i nakarmili. Co za chleb, to poprostu coś nadzwyczajnego! A wódka... nigdy nie piłem smaczniejszej! I za nic w świecie nie chcieli wziąć pieniędzy, odpowiadali ciągle „Bóg zapłać!“ czy coś w tym rodzaju.
— Po co mieli brać pieniądze? Oni, widzi pan, częstowali pana, przecież nie mają wódki na sprzedaż... — objaśniał żołnierz, ściągnąwszy nakoniec przemokły but razem z wilgotną poczerniałą skarpetką.
Pomimo brudu w izbie zadeptanej butami myśliwych i nogami oblizujących się psów, pomimo zapachu błota i prochu, napełniającego całą izbę, pomimo braku noży i widelców, myśliwi napili się herbaty i zjedli kolacyę z takim apetytem, jaki bywa tylko po polowaniu; poczem umyli się i poszli do stodoły, gdzie furman przygotował już panom posłania na sianie.
Było już ciemno zupełnie, żadnemu jednak z myśliwych nie chciało się spać.
Rozmowa toczyła się przez czas jakiś o broni, o psach, w ogóle o polowaniu, i wszyscy przyjmowali w niej udział. Wasieńka kilkakrotnie wynurzał swój zachwyt nad noclegiem i zapachem świeżego siana, nad wygodnem spaniem na złamanym wozie, nad dobrodusznością chłopów, co go napoili wódką, i nad psami, leżącymi u nóg swych panów.
Obłoński skorzystał z okazyi, aby opowiedzieć o wspaniałem polowaniu u Maltusa, na którem był w ubiegłym roku. Maltus był to znany powszechnie bogacz, który na budowie kolei dorobił się ogromnego majątku. Stepan Arkadjewicz opowiadał o błotach w Twerskiej gubernii, na których Maltus wziął w dzierżawę polowanie, o jego powozach i brekach, i o namiocie, w którym zastawiono nad błotami obfite śniadanie.
— Nie rozumiem cię — rzekł Lewin, siadając na sianie — jak możesz nie mieć wstrętu do tych ludzi? Rozumiem, że śniadanie z lafitem jest bardzo przyjemne, ale czyż te zbytki nie wzbudzają w tobie odrazy? Przecież wszyscy ci ludzie robią pieniądze w taki sposób, że zasługują tylko na wzgardę, nic sobie z niej nie robią, a potem tymi samymi, nieuczciwie zarobionymi pieniądzmi, starają się wkupić do towarzystwa ludzi, pogardzających nimi.
— Ale ma się rozumieć! — odezwał się Wasieńka Wesłowski. — Ma się rozumieć! Obłoński robi to przez bonhomie, a ludzie powiadają: przecież Obłoński bywa...
— Ależ nie... — Lewin słyszał uśmiech w słowach Obłońskiego — ja poprostu nie uważam go za mniej uczciwego niż każdego pierwszego lepszego bogatego kupca lub obywatela... i jedni i drudzy dorabiają się majątku w jednakowy sposób: pracą i sprytem.
— Dobrze, ale jaką pracą? Czyż to jest praca uzyskać koncesyę i potem odsprzedać ją?
— A czy to nie praca? Jest to praca, gdyż gdyby nie było takiego Maltusa lub jemu podobnych, to nie byłoby i kolei żelaznych...
— W każdym razie jednak nie taka praca, jak prostego chłopa lub uczonego...
— Przypuśćmy, jest to jednak praca w tem rozumieniu, że działalność jego przynosi owoce, koleje żelazne... ale ty przecież jesteś zdania, że koleje są niepotrzebne...
— To inna kwesty a; gotów jestem uznać, że są bardzo nawet potrzebne; każdy jednak zarobek, zbyt wielki w stosunku do wyłożonej weń pracy, jest nieuczciwym.
— Któż jednak ma określać ten stosunek?
— Zdobycie czegoś drogą nieuczciwą i podstępną — rzekł Lewin, widząc, że nie potrafi przeprowadzić wyraźnej granicy pomiędzy tem, co jest uczciwem a co nieuczciwem — Tak samo ma się rzecz z zakładaniem kantorów bankierskich — mówił dałej — złe polega na dochodzeniu do ogromnych majątków bez pracy i wysiłku, jak to dawniej było przy odkupach[1]; zmieniło tylko wewnętrzną formę. Le roi est mort, vive le roi! Zniesiono odkupy, zjawiły się natomiast koleje, banki i t. p też zarobek bez żadnej pracy.
— Może to wszystko jest i słuszne i dowcipne... Krak, leżeć! — zawołał Stepan Arkadjewicz na kręcącego się po sianie psa. Obłoński wierzył widocznie w to, czego bronił, gdyż mówił zupełnie spokojnie i nie spiesząc się. — Aleś nie przeprowadził linii granicznej między tem, co jest uczciwe a co nieuczciwe. Czyż nazwiesz nieuczciwością z mej strony, że ja dostaję większą pensyę niż mój pomocnik, chociaż on znacznie więcej pracuje?
— Nie wiem.
— A więc ja ci powiem. Ty za swoją pracę przy gospodarstwie masz, przypuśćmy pięć tysięcy rubli, a chłop, u którego zatrzymaliśmy się, chociaż pracuje od rana do nocy, niema więcej jak pięćdziesiąt, co jest również niesprawiedliwem jak i to, że ja biorę większą pensyę, niż mój pomocnik, a Maltus zarabia więcej niż robotnik kolejowy; ja w ogóle zauważyłem, że ogół zawsze zapatruje się niechętnie na tych ludzi, i zdaje mi się, że to poprostu przez zazdrość...
— E nie, pan się myli... — rzekł Wesłowski — nie może być mowy o zazdrości, zawsze jednak musi w tem być jakaś nieczysta sprawa...
— Przepraszam — przerwał Lewin — twierdzisz, że to niesprawiedliwie, że ja mam pięć tysięcy rubli, a chłop tylko pięćdziesiąt, i masz słuszność. Jest to niesprawiedliwość, ja to sam widzę, ale...
— Ale ma się rozumieć... z jakiej racyi my jemy, pijemy, polujemy, a on pracuje nieustannie? — dziwił się Wasieńka Wesłowski, który widocznie po raz pierwszy w życiu zastanawiał się nad podobnemi pytaniami i który wyrażał zupełnie szczerze swe przekonania.
— Widzisz, ale nie oddajesz mu swego majątku — zauważył Stepan Arkadjewicz, jak gdyby chciał wyprowadzić Lewina z cierpliwości.
Stosunki pomiędzy dwoma szwagrami, napozór jaknajlepsze, w ostatnich czasach zdawały się być naprężonymi, jak gdyby z chwilą, gdy pojęli za żony dwie rodzone siostry, powstało między nimi współzawodnictwo, kto lepiej potrafi unormować swe życie, i obecnie ten naprężony stosunek zarysował się w rozmowie, przyjmującej osobisty odcień.
— Nie oddaję, gdyż nikt tego nie wymaga odemnie, a gdybym nawet sam chciał, to po pierwsze, niemam prawa oddać, a po drugie, nie mogę — odparł Lewin.
— Oddaj temu chłopu, a on nie odmówi.
— Dobrze, ale w jaki sposób oddam? Czyż pojadę z nim do miasta i zawrę umowę?...
— Niewiem, jeżeli jednak jesteś przekonanym, że nie masz prawa...
— Nie jestem wcale przekonanym; wiem właśnie, że nie mam prawa oddać, że ciążą na mnie obowiązki i względem ziemi i względem rodziny...
— Pozwól, jeżeli jednak jesteś przeświadczonym, że ta nierówność jest niesprawiedliwością, to czemuż nie postępujesz w odpowiedni sposób?...
— A właśnie, że postępuję, ale nie bezpośrednio, tylko pośrednio, gdyż nie staram się powiększyć różnicy położenia, istniejącej pomiędzy mną a tym chłopem.
— Wybacz mi, ale jest to paradoks...
— W istocie, to tylko sofistyka — potwierdził Wesłowski. — A! nasz gospodarz! — zwrócił się do chłopa, który wszedł do stodoły. — Cóż to, nie spisz jeszcze?
— Jeszcze nie! Myślałem, że panowie śpią już, ale słyszę że rozmawiają, więc wszedłem. Muszę wziąć grabie; czy on nie ugryzie? — zapytał gospodarz, stąpając ostrożnie bosemi nogami.
— A gdzież ty spać będziesz?
— My pojedziemy na noc na wygon z końmi...
— Ach, co za noc! — zawołał Wesłowski, przyglądając się węgłowi izby i wozowi, widocznym przy słabym odblasku zorzy w dużej ramie otwartych wrót. — Słuchajcie tylko... to kobiece głosy śpiewają i doprawdy wcale nieźle! Kto to śpiewa, gospodarzu?
— Dziewki dworskie... zaraz tutaj obok...
— Chodźmy... pójdziemy przejść się! nie zaśniemy chyba! Obłoński, chodź ze mną!
— Żeby to tak można było i leżeć i iść jednocześnie — odparł Obłoński, przeciągając się. — Tak wygodnie położyłem się...
— No, to już sam chyba pójdę — rzekł Wesłowski, zrywając się z siana i kładąc buty. — Do widzenia panowie! Zawołam was, jeżeli będzie wesoło... wy przyjmujecie mnie polowaniem, lecz i ja o was nie zapomnę...
— Nadzwyczaj miły człowiek — zauważył Obłoński, gdy Wasieńka wyszedł i chłop zamknął za nim wrota.
— Nadzwyczaj miły — powtórzył Lewin, myśląc w dalszym ciągu o poprzedniej rozmowie; zdawało mu się, że o ile potrafił, o tyle dobitnie i dokładnie dał poznać swe poglądy i przekonania, a tymczasem oni obydwaj, ludzie wcale nie głupi i szczerzy, powiedzieli jednogłośnie, iż pociesza się sofistyką. Lewin był w kłopocie.
— Tak, tak mój przyjacielu, musisz koniecznie jedno z dwojga: albo uznać, że obecny ustrój społeczeństwa jest sprawiedliwym, i w takim razie bronić swych praw, albo też zgodzić się na to, że korzystamy z niesłusznych przywilejów, a to ostatnie ja właśnie czynię, i korzystam z nich z zadowoleniem.
— Nie... gdyby one były naprawdę niesprawiedliwemi, nie mógłbyś z nich korzystać z zadowoleniem, ja bym przynajmniej nie mógł. Mnie przedewszystkiem zależy na tem, abym był pewien, że ja osobiście nic winien nie jestem.
— A może iść w rzeczy samej? — zapytał Stepan Arkadjewicz, czując się widocznie zmęczonym natężeniem umysłu. — Nie będziemy przecież mogli spać. Doprawdy, chodźmy!
Lewin nie dawał odpowiedzi, gdyż myślał o tem, co powiedział przed chwilą, że postępuje słusznie tylko pośrednio: „czyż tylko pośrednio można być uczciwym?“ — zapytywał siebie samego.
— A jak silnie pachnie świeże siano! — rzekł Stepan Arkadjewicz, podnosząc się. — Nie zasnę za nic w świecie... Wasieńka już tam coś znalazł. Czy słyszysz śmiechy i jego głos? Chodźmy!
— Nie, ja nie pójdę — odparł Lewin.
— Czy z zasady? — zapytał z uśmiechem Stepan Arkadjewicz, szukając po ciemku swej czapki.
— Nie z zasady, ale po co?
— A wiesz, że narobisz sobie kłopotu — rzekł Stepan Arkadjewicz, znalazłszy czapkę i podnosząc się z siana.
— A to w jaki sposób?
— Czyż ja nie widzę, jak postawiłeś się w stosunku do żony. Patrzę przecież na to i widzę, że u was kwestya, czy ty pojedziesz, czy też nie pojedziesz na dwa dni na polowanie, należy do najważniejszych. Jest to bardzo ładnie, istna idylla, ale nie wystarczy na całe życie. Mężczyzna musi być niezależnym, ma on swoje męskie sprawy... Mężczyzna musi być przedewszystkiem mężczyzną — dowodził Obłoński, uchylając wrota.
— To jest w jaki sposób? czy ma chodzić starać się o względy dworskich dziewek? — zapytał Lewin.
— Dlaczego niema iść, jeżeli mu się tak podoba? Ça ne tire pas à conséquance. Mojej żonie nic przecież nie ubędzie, a mnie jest z tem wesoło. Przedewszystkiem należy strzedz świętości domowego ogniska... aby nic nie było w domu; wiązać sobie jednak rąk nie można w żaden sposób...
— Może masz słuszność! — zauważył Lewin obojętnie i odwrócił się na drugi bok. — Jutro trzeba będzie wyjść raniutko, ja nie budzę nikogo i wychodzę o świcie.
Messieurs, venez vite! — dał się słyszeć głoś po wracającego Wesłowskiego. — Charmante! To ja ją wynalazłem... charmante, wykapana Gretchen, i jużem się z nią zapoznał... doprawdy śliczna! — opowiadał z taką radością, jak gdyby ona specyalnie dla niego była stworzoną taką ładną, a on był wdzięcznym temu, kto ją taką uczynił.
Lewin udawał, że śpi, a Obłoński, włożywszy pantofle i zapaliwszy cygaro, wyszedł ze stodoły, i wkrótce głosy ich zamilkły.
Lewin dość długo nie mógł zasnąć; słyszał jak konie jego żuły siano, jak gospodarz wybierał się ze starszym synem w pole, potem słyszał, jak żołnierz kładł się spać wraz ze swym siostrzeńcem w drugiej połowie stodoły; słyszał, jak chłopiec cieniutkim głosem dzielił się z wujem swemi wrażeniami o psach, które wydawały mu się olbrzymimi i strasznymi; słyszał potem, jak malec wypytywał, kogo będą łapać te psy, i jak żołnierz ochrypłym i sennym głosem odpowiadał mu, że jutro myśliwi pójdą na błota i będą strzelać z fuzyi i jak wkońcu, aby uwolnić się od pytań chłopca, rzekł: „śpij, Waśka, śpij... bo zobaczysz!“ i sam wkrótce zaczął chrapać; wreszcie wszystko ucichło, słychać tylko było rżenie koni i oddychanie pomęczonych psów. — „Czyż tylko pośrednio?“ — zadał sobie Lewin pytanie. — „To i cóż? jam nic nie winien“ — i zaczął myśleć nad jutrzejszym dniem.
„Wyjdę jutro raniutko i będę się starał być spokojnym i panować nad sobą... bekasów jest masa, trafiają się i dubelty. A jak wrócę, zastanę list od Kiti... W istocie, Stiwa może i ma racyę, że nie umiem postępować z nią Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/64 — Trafisz odrazu na błota; nasze chłopaki pobiegły tam już wczoraj.
Łaska biegła wesoło naprzód ścieżką; Lewin szedł za nią bystrym, lekkim krokiem, spoglądając bezustannie na niebo; chciał dojść do błota zanim słońce zejdzie. Słońce jednak nie traciło czasu; księżyc, który świecił jeszcze, gdy Lewin wychodził, teraz lśnił się już tylko jak kawałek żywego srebra; gwiazdy porannej, której przed chwilą nie można było niezauważyć, trzeba było teraz szukać na niebie; niewyraźne plamy na odległem polu były już zupełnie widoczne; były to żytnie kopy. Rosa, osiadła na pachnących wysokich konopiach, której nie widać było jeszcze bez słonecznego światła, przemoczyła Lewinowi nogi i bluzę wyżej pasa. W przeźroczystej ciszy poranku słychać było najsłabsze dźwięki. Pszczoła, gwiżdżąc jak kula, przeleciała nad uchem Lewina. Lewin, przyjrzawszy się, dostrzegł jeszcze drugą i trzecią, wszystkie one wylatywały z po za ogrodzenia pasieki i nikły nad konopiami, spiesząc się w stronę błota, Ścieżka wywiodła Lewina wprost na błoto. Błoto dawało się odróżniać po oparach, kłębiących się w jednych miejscach gęściej, w innych rzadziej, a osiki i krzaki wierzbiny, kołysząc się w nich, wyglądały jak małe wysepki. Na skraju koło drogi, leżeli chłopi i wyrostki pilnujący koni, i wszyscy pozasypiali przed wschodem słońca, otuliwszy się ciepło kaftanami. Niedaleko od nich chodziły trzy spętane konie, jeden z nich zadzwonił żelaznym łańcuchem. Łaska szła koło swego pana, wyrywając się od czasu do czasu naprzód i oglądając się za siebie. Minąwszy śpiących chłopów i zrównawszy się z pierwszą kępką, Lewin obejrzał kurki i puścił psa. Jeden koń, dobrze wykarmiony gniady trzylatek, ujrzawszy psa, rzucił się w bok i, podniósłszy ogon do góry, zarżał. Reszta koni przestraszyła się również i powyskakiwała z błota, człapiąc po wodzie spętanemi nogami; kopyta, wyciągane z gęstej gliny, wydawały dźwięk podobny do klaskania. Łaska zatrzymała się, spoglądając ironicznie na konie a pytająco na Lewina. Lewin pogłaskał psa i gwizdnął na znak, że można już zaczynać.
Łaska pobiegła wesoło przez uginające się pod nią trzęsawisko, i dostawszy się w błoto, natychmiast poczuła pomiędzy znajomymi jej zapachami korzonków, traw błotnych, rdzy i pomiotu końskiego, rozprószony po całej miejscowości zapach ptaków, tych samych ptaków, które teraz zajmowały ją najbardziej. W niektórych miejscach na mchu i błotnistych kępkach zapach ten był nadzwyczaj silnym, nie można jednak było określić, w jakim kierunku wzrastał i słabł; aby odnaleźć właściwy kierunek, trzeba było odejść dalej pod wiatr. Nie czując ruchów swych nóg, Łaska pobiegła wytężonym galopem, takim, aby na każdym skoku mogła się zatrzymać, jeżeli zajdzie potrzeba tego, i skierowała się na prawo od wiejącego, jak zwykle o świcie, ze wschodu wiatru. Wciągnąwszy rozszerzonemi nozdrzami powietrze, doszła do przekonania, że nietylko ślady, ale i one same są tutaj i to nie jeden, ale wiele. Suka zwolniła szybkość biegu. Ptaki były tutaj, ale gdzie mianowicie, nie można jeszcze określić. Chcąc odnaleźć to miejsce, Łaska zaczęła już zataczać koło, ale nagle przeszkodził jej głos pana: „Łaska! tutaj!“ — rzekł Lewin, wskazując jej na drugą stronę. Pies zatrzymał się, pytając pana, czy nie lepiej tak dalej robić, pan jednak powtórzył rozkaz gniewnym głosem i wskazał kępkę, oblaną dookoła wodą, gdzie nie mogło być ani jednego ptaka. Łaska, aby zrobić mu przyjemność, posłuchała go, udając, że szuka, obeszła całą kępkę i powróciła na poprzednie miejsce, gdzie natychmiast poczuła je znowu. Teraz gdy nie przeszkadzał jej, wiedziała już co ma czynić i nie patrząc pod łapy, potykając się i brodząc w wrodzie, pewnemi, silnemi, sprężystemi nogami swemi, zaczęła zataczać koło, które winne było wyjaśnić jej rzecz całą. Zapach ich coraz bardziej i bardziej, coraz pewniej i pewniej uderzał ją i odrazu doszła do przekonania, że jeden z nich jest tutaj, nie dalej jak za tą kępką, o jakie pięć kroków zaledwie; zatrzymała się więc jak skamieniała. Stojąc na swych niskich nogach, nie mogła nic widzieć przed sobą; powonienie jej jednak mówiło, że on siedzi nie dalej jak o pięć kroków od niej; stała, coraz bardziej i bardziej czując go, i napawała się zachwytem, jaki wywoływało w niej oczekiwanie. Naprężony, wyciągnięty ogon poruszał się tylko na samym końcu. Pysk był nawpół otwarty, uszy nastawione. Jedno ucho odwinęło się jeszcze podczas biegu, i suka z trudnością i ostrożnie oddychając, jeszcze ostrożniej obejrzała się w stronę swego pana i to bardziej oczyma niż całym łbem. On ze znaną jej dobrze twarzą, lecz zawsze ze strasznem spojrzeniem, szedł potykając się i, jak jej się zdawało, nadzwyczaj wolno. Łasce zdawało się, że Lewin szedł powoli, a tymczasem on biegł.
Zauważywszy ten szczególny sposób poszukiwań, czynionych przez Łaskę, podczas których naginała się cała do ziemi i zdawała się zagrzebywać coś w ziemi tylnemi łapami, Lewin domyślił się, że tropiła dubelty, podbiegł więc do niej, westchnąwszy w głębi duszy do Boga, aby mu się udało szczególnie z pierwszym ptakiem.
Zatrzymawszy się koło psa, spojrzał przed siebie i dojrzał oczyma to, co ona poczuła nosem; w jamce, między kępkami, w odległości jednego sążnia, widać było dubelta. Ptak odwrócił głowę i zaczął przysłuchiwać się; potem, rozpiąwszy i znowu złożywszy skrzydła, machnął niezgrabnie ogonem i schował się.
— Pil, Pil! — zawołał Lewin, trącając Łaskę.
„Ależ ja nie mogę iść — myślała Łaska — dokąd ja pójdę? Stąd węszę ich, a jeżeli poruszę się naprzód, to ani nie będę wiedziała, gdzie on jest, ani co on za jeden.“ Lecz Lewin znowu trącił ją kolanem i szeptem, w którym słychać było wzruszenie, prosił:
— Pil, Łaseczko, pil!

„No, jeśli on chce tego, to ja już zrobię, ale nie ręczę za siebie“ — pomyślała i rzuciła się pędem miedzy kępki; Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/68
XIII.

Sprawdził się przesąd myśliwski, że jeżeli pierwszy wystrzał jest szczęśliwym, to i cale polowanie zwykle bywa udatnem.
Lewin zmęczony, głodny, uszczęśliwiony wrócił do izby o godzinie 9. rano, zrobiwszy najmniej z trzydzieści wiorst i przynosząc z sobą dziewiętnaście sztuk dubeltów i bekasów i jedną kaczkę, którą musiał przytroczyć do pasa, gdyż nie mieściła się już w torbie. Towarzysze jego powstawali oddawna i zdążyli już zjeść śniadanie.
— Wiem przecież napewno, że dziewiętnaście — mówił Lewin, rachując po raz drugi powyjmowane z torby dubelty i bekasy, które nie wyglądały już tak okazale, jak wtedy, gdy je zabijał, gdyż pokurczyły się, były poplamione krwią i miały zwieszone główki.
Pokazało się, że Lewin nie pomylił się przy rachunku, i zazdrość Stepana Arkadjewicza sprawiała mu przyjemność; cieszył się jeszcze i z tego powodu, że powróciwszy z polowania, zastał już posłańca z kartką od Kiti.
„Jestem zupełnie zdrowa i wesoła. Jeżeli lękasz się o mnie, to możesz być jeszcze bardziej spokojnym niż zwykle. Mam nowego obrońcę i stróża, Maryę Własjewnę[2]. Przyjechała zobaczyć mnie; powiada, żem zupełnie zdrowa i zatrzymała się do twego przyjazdu. Wszyscy są weseli, zdrowi, a ty mój kochany, nie spiesz się, i jeżeli bawisz się dobrze na polowaniu, to zostań na niem jeszcze jeden dzień.“
Te dwie radości: udatne polowanie i kartka od żony, sprawiły Lewinowi taką przyjemność, że dwa zmartwienia, jakie go spotkały po polowaniu, nie bardzo dały mu się odczuć. Jedno z nich polegało na tem, że gniady koń nie chciał jeść i był nieswój. Furman mówił, że koń ochwacił się.
— Wczoraj zmęczył się, Konstanty Dmitryczu — opowiadał — szedł wczoraj galopem przeszło dziesięć wiorst.
Druga nieprzyjemność, która rozgniewała go na chwilę, lecz z której sam śmiał się potem, polegała na tem, że ze wszystkich zapasów, których Kiti dała tyle, iż zdawało się, że wystarczy ich przeszło na tydzień, nic już nie pozostało. Wracając z polowania głodnym i zmęczonym, Lewin do tego stopnia myślał o pasztecikach, że zbliżając się do chaty, czuł już ich zapach i smak w ustach, jak Łaska zwierzynę na polowaniu, i kazał Filipowi podać je sobie natychmiast; pokazało się jednak, że zabrakło nietylko pasztecików, ale i kurcząt.
— Ależ ma dobry apetyt! — rzekł Stepan Arkadjewicz z uśmiechem, wskazując na Wesłowskiego. — Ja przecież nie cierpię na brak apetytu, ale podziwiałem tylko...
— Trudna rada! — odparł Lewin, spoglądając z niechęcią na Wesłowskiego — daj mi więc, Filipie, przynajmniej kawałek wołowiny.
— Wołowiny już niema... panowie zjedli, a kość rzuciłem psom — odrzekł Filip.
Lewinowi zrobiło się przykro i mruknął: mogliście też i dla mnie zostawić choć kawałeczek! — i niewiele brakowało, żeby się nie rozpłakał.
— Wypatrosz ptactwo — zwrócił się drżącym głosem do Filipa, usiłując nie patrzeć na Wasieńkę, i nałóż w nie pokrzyw... a dla mnie przynieś choć trochę mleka...
Dopiero potem, gdy napił się mleka, zaczął żałować, iż w obecności obcego człowieka dał się unieść gniewowi, i pierwszy zaczął się śmiać ze swego złego humoru.
Nad wieczorem myśliwi znowu wyszli nad błota, nawet i Wesłowskiemu udało się zabić parę sztuk, i na noc wrócili do domu.
Powrotna droga była również bardzo wesoła; Wesłowski śpiewał, przypominał sobie swe przygody z chłopami, którzy uraczyli go wódką, dziewczynę, podobną do świeżego Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/71 Księżna, która siedziała z drugiej strony stołu wraz z Maryą Własjewną i Stepanem Arkadjewiczem, przywołała do siebie Lewina i zaczęła z nim rozmawiać o wyjeździe do Moskwy na czas słabości Kiti.
Wszystkie przygotowania przedślubne raziły Lewina, gdyż drobiazgowością swą nie odpowiadały uroczystości i powadze mającego spełnić się faktu. Obecnie wszelkiego rodzaju przygotowania, dotyczące mających nastąpić urodzin, których termin wyrachowywano jakoś na palcach, wydawały mu się jeszcze bardziej niestosownemi. Przez cały więc czas starał się nie słuchać rozmów o pielęgnowaniu przyszłego dziecka, starał odwracać się i niedostrzegać jakichś tajemniczych, nieskończenie długich pasów, jakichś płóciennych trójkącików, którym Dolly przypisywała nadzwyczajne znaczenie i t. p. Oczekiwany fakt przyjścia na świat syna — (Lewin był pewien, iż będzie syn), fakt, który wszyscy mu obiecywali, w który jednak nie mógł wierzyć, do tego stopnia wydawał mu się niezwykłym — przedstawiał się Lewinowi z jednej strony ogromnem, a zatem niemożebnem szczęściem, z drugiej zaś, nadzwyczaj tajemniczym; urojone więc wiedzenie o tem, co ma zdarzyć się i przygotowywanie się do tego, jak do czegoś powszedniego i zwykłego, wydawało mu się wstrętnem i krzywdzącem.
Księżna jednak nie domyślała się jego uczuć i niechęci, z jaką myślał i mówił o tem, tłómaczyła sobie to obojętnością i lekkomyślnością jego, nie dawała mu więc spokoju, poleciła Stepanowi Arkadjewiczowi, aby wynajął dla młodej pary mieszkanie w Moskwie, i w tej kwestyi właśnie zawezwała teraz do siebie Lewina.
— Niech księżna będzie łaskawa robić, jak uważa za stosowne... ja nie znam się na tem — mówił Lewin.
— A trzeba przecież raz zdecydować się, kiedy przyjedziecie do Moskwy.
— Nie wiem, wiem tylko, że przychodzą na świat całe miliony dzieci bez Moskwy i bez doktorów... dlaczegóż...
— A więc, jeżeli tak...
— Ależ nie, jeżeli Kiti będzie sobie życzyła...
— Z Kiti nie można o tem mówić! Czy chcesz, abym przestraszyła ją tylko? Niedalej jak na wiosnę Natalie Golicynowa umarła, gdyż nie było dobrego akuszera.
— Zrobię, jak pani każe — rzekł z niechęcią.
Księżna zaczęła mu mówić o swych projektach, on jednak nie słuchał jej. Chociaż rozmowa z teściową drażniła go, spochmurniał jednak nie tyle z powodu tej rozmowy, ile z powodu tego, co przed oczyma jego działo się koło samowaru.
„Doprawdy, to niemożebne“ — myślał, spoglądając od czasu do czasu na Wasieńkę. Wesłowski ze swym miłym uśmiechem na twarzy pochylił się ku Kiti i rozmawiał z nią, Kiti rumieniła się i zdawała się być zmieszaną.
Było coś niedobrego w pozie Wesłowskiego, w jego spojrzeniu, w jego uśmiechu. Lewin dostrzegał nawet coś niedobrego w pozie i w uśmiechu Kiti. I znowu pociemniało mu wszystko przed oczyma, i znowu, jak pozawczoraj, nagie, bez żadnego stopniowania, poczuł się strąconym z wysokości szczęścia, spokoju, szacunku dla samego siebie w otchłań rozpaczy, zniechęcenia i pogardy. Znowu wszyscy i wszystko obrzydło mu.
— Tak zrobię, jak pani każe — powtórzył znowu, oglądając się z niecierpliwością.
— Ciężkim jest kołpak Monomacha! — rzekł mu żartami Stepan Arkadjewicz, mając na myśli nietylko rozmowę z księżną, ale też i wzruszenie Lewina, jakie dostrzegał w jego postaci. — Czemu tak spóźniłaś się, Dolly?
Wszyscy wstali, chcąc przywitać się z Darją Aleksandrowną. Wasieńka wstał tylko na chwilę i ze zwykłym teraz młodym ludziom brakiem grzeczności dla pań, skłonił się zaledwie i rozmawiał dalej, śmiejąc się nieustannie.
— Masza nie daje mi spokoju; nie spała dzisiaj w nocy i ciągle kaprysi — tłumaczyła się Darja Aleksandrowna.
Rozmowa pomiędzy Wasieńką a Kiti toczyła się znowu, jak i dwa dni temu o Annie i o tem, czy miłość ma prawo uważać się za wyższą od wymagań świata i opinii. Kiti nie podobała się ta rozmowa, a nawet była jej nieprzyjemną, i z powodu swej treści i z powodu tonu, w jakim była prowadzoną, przedewszystkiem zaś dlatego, iż wiedziała już, jak podziała ona na męża. Była jednak zbyt mało obytą i zbyt niewinną, aby potrafić przerwać ją, a nawet, aby ukryć to zewnętrzne zadowolenie, jakie jej widocznie sprawiało nadskakiwanie tego młodego człowieka. Chciała przerwać tę rozmowę, lecz nie wiedziała jak sobie postąpić; wiedziała, że mąż zauważy każdy jej krok, i wiedziała, że wszystko będzie sobie źle tłumaczył. I w rzeczy samej, gdy zapytała Dolly, co jest Maszy, i gdy Wasieńka czekając końca tej nudnej dla niego rozmowy, zaczął obojętnie przypatrywać się Dolly, pytanie to wydało się Lewinowi oznaką wstępnej przebiegłości z jej strony.
— Pojedziemy dzisiaj na grzyby? — zapytała Dolly.
— Pojedźmy... i ja bym pojechała — zawołała Kiti i zarumieniła się, gdyż chciała przez grzeczność zapytać Wasieńkę czy i on pojedzie, lecz nie zapytała. — A ty, Kostia, dokąd? — zwróciła się do męża, gdy ten szybkim krokiem przechodził koło niej.
— Podczas mojej nieobecności przyjechał maszynista, nie widziałem się z nim jeszcze — odparł, nie patrząc na żonę.
Lewin zszedł na dół, ale nie zdążył się jeszcze załatwić z maszynistą, gdy usłyszał znajome sobie kroki Kiti, idącej ku niemu nieuważnie i zbyt prędko.
— Po co? — zapytał ją ostro — Jesteśmy zajęci?
— Przepraszam pana — rzekła, zwracając się do maszynisty niemca — mam parę słów do powiedzenia mężowi.
Niemiec chciał odejść, lecz Lewin zatrzymał go.
— Niech się pan nie fatyguje.
— Zdaje się, że pociąg odchodzi o trzeciej po południa? — zapytał niemiec — a nie chciałbym się spóźnić!
Lewin nic mu nie odpowiedział i wyszedł z żoną.
— Cóż masz mi do powiedzenia? — zapytał po francusku Lewin.
Nie patrzał jej w twarz i nie chciał widzieć, że ona drżała cała i wyglądała na przybitą i przygnębioną.
— Ja... ja chciałam ci powiedzieć, że nie mogę już wytrzymać... że sprawia mi to męczarnie... — wyszeptała.
— Ludzie są tutaj w kredensie — rzekł gniewnie — nie rób więc scen.
— Chodźmy więc tutaj!
Stali w przechodnim pokoju, Kiti chciała wejść do sąsiedniego, lecz tam angielka miała lekcyę z Tanią.
— Chodźmy więc do ogrodu.
W ogrodzie spotkali ogrodniczka, gracującego ścieżki. Nie myśląc już o tem, że ogrodniczek widzi ją zapłakaną, a jego twarz wzruszoną, nie myśląc o tem, że wyglądają oboje jak ludzie, uciekający przed jakiemś nieszczęściem, biegli naprzód prędkimi krokami, czując, że muszą rozmówić się i przekonać nawzajem, spędzić parę chwil razem i uwolnić się w ten sposób od mąk, jakie cierpią oboje.
— Tak nie sposób żyć! To istna męka! Ja cierpię, ty cierpisz... i za co? — rzekła, gdy znaleźli nareszcie ustronną ławkę, stojącą na zakręcie alei, wysadzanej lipami.
— Jedną rzecz tylko powiedz mi: czy w jego tonie było cobądź niestosownego lub nieprzyzwoitego? — mówił, stając przed nią znowu z pięściami przy piersiach, jak wtedy w nocy.
— Było — odparła drżącym głosem. — Czy ty jednak nie widzisz, żem ja niewinna? Zaraz od samego początku chciałam go traktować, jak na to zasługuje, ale ci ludzie... po co on przyjechał?... byliśmy tacy szczęśliwi!... — mówiła, zalewając się łzami.
Ogrodniczek ze zdziwieniem zauważył, że chociaż nikt nie pędził za nimi, chociaż nie mieli przed kim uciekać i choć nic tak nadzwyczaj przyjemnego nie mogło im się Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/76 — Powiedz mi; moja kochana, tak z ręką na sercu, czy był, nie w Kiti, lecz w tym panu, ten ton, który może być nieprzyjemnym, a nawet przerażającym męża i uwłaczającym mu.
— Jak by ci to powiedzieć... Nie ruszaj się z kąta! — zwróciła się do Maszy, która dostrzegłszy słaby uśmiech na twarzy matki, odwróciła się. — Świat cały byłby zdania, że postępowanie jego jest bez zarzutu, i że ten pan robi tylko to, co inni młodzi ludzie. Il fait la cour à une jeune et jolie femme, mężowi zaś powinno się to podobać...
— Tak, tak... — rzekł Lewin z niechęcią — ale czy i ty zauważyłaś to?
— Nietylko ja, ale i Stiwa naw7et, gdyż wręcz powiedział mi po herbacie: je crois, que Wesłowski fait un petit brin de cour à Kiti.
— Doskonale, teraz już wiem, jak mam sobie postąpić... powiem mu wręcz, żeby się wynosił — rzekł Lewin.
— Czyś zwarjował? — zawołała z przestrachem Dolly — co ci się stało? Kostia, opamiętaj się! — dodała z uśmiechem. — Możesz już iść do Fanny — zwróciła się do Maszy. — Jeżeli upoważniasz mnie, to ja powiem Stiwie, żeby zabrał go z sobą czemprędzej. Można powiedzieć, że spodziewamy się gości... w ogóle nie należy on przecież do naszego domu...
— Nie potrzeba, ja sam...
— Ale ty pokłócisz się z nim?...
— Ani myślę... owszem. Sprawi mi to ogromną przyjemność — odparł Lewin, uśmiechając się w rzeczy samej wesoło. — Przebacz już jej, Dolly! ona już więcej nie będzie — wstawiał się za małą przestępczynią, która, pomimo pozwolenia, nie szła do Fanny, a stała nieśmiało przed matką, patrząc na nią z ukosa i oczekując na jej spojrzenie.
Matka spojrzała na nią; dziecko rozpłakało się i przytuliło twarzyczkę do kolan matki; Dolly oparła na jej główce swą wychudłą, delikatną rękę.
„Czy może być cobądź wspólnego pomiędzy nami a nim?“ — pomyślał Lewin i poszedł szukać Wasieńkę Wesłowskiego.
Przechodząc przez sień kazał zaprzęgać do powozu, którym chciał odesłać Wasieńkę na stacyę.
— Resory połamały się wczoraj! — odparł lokaj.
— A więc do tarantasu, ale prędzej. Gdzie jest gość?
— Udał się do swego pokoju.
Gdy Lewin wszedł do pokoju Wasieńki, Wesłowski, powyjmowawszy swe rzeczy i nowe romanse z kufra, przymierzał właśnie sztylpy.
Niewiadomo, czy Lewin miał jakiś niezwykły wyraz, czy też sam Wasieńka domyślił się, że ce petit brin de cour, jaki usiłował zaprowadzić, jest nie na miejscu w tej rodzinie, był jednak trochę (o ile w ogóle może być nim człowiek obyty ze światem) zakłopotany wejściem Lewina.
— Pan używa sztylp do konnej jazdy?
— Zawsze, najwygodniej... — odparł Wasieńka, stawiając na krześle tłustą nogę, i zapinając guziki, uśmiechnął się wesoło i szczerze.
Nie ulegało wątpliwości, że Wesłowski był dobrym chłopcem; Lewinowi zrobiło mu się go żal, a zarazem, gdy dostrzegł nieśmiałe spojrzenie Wasieńki, zdjął go wstyd za siebie samego, jako za gospodarza.
Na stole leżał złamany kij, który pękł im dzisiaj przy gimnastyce, gdy próbowali podważyć nim ciężki kamień. Lewin, nie wiedząc w jaki sposób rozpocząć rozmowę, wziął do ręki kawałek tego kija i począł odłamywać rozszczepione końce.
— Ja chciałem... — i zamilkł, lecz nagle przypomniawszy sobie Kiti i przykrości, jakich doznali oboje, rzekł, spoglądając stanowczo i prosto w oczy Wesłowskiemu — kazałem zaprzęgać konie dla pana.
— Jakto? — zapytał zdziwiony Wasieńka — kto i dokąd ma jechać?
— Pan na kolej — odparł Lewin pochmurnie, odłamując jeden koniec kija.
— Czy pan wyjeżdża, czy też zaszło coś niespodziewanego.
— Zaszło... że spodziewam się gości — rzekł Lewin, coraz prędzej i prędzej odłamując silnymi palcami końce rozszczepionego kija. — Prawdę mówiąc, nie spodziewam się gości, ani też nie stało się nic nadzwyczajnego, proszę jednak pana, żeby pan wyjechał. Moje niegrzeczne postępowanie zechce pan wytłumaczyć sobie, w jaki się panu tylko żywnie podoba sposób.
Wasieńka wyprostował się.
— Proszę pana wytłumaczyć mi... — odezwał się z godnością, zrozumiawszy nareszcie rzecz całą.
— Nie mogę panu wytłumaczyć — cicho i powoli odparł Lewin, usiłując zapanować nad drganiem swych szczęk — i lepiej niech pan nawet nie pyta...
Ponieważ wszystkie rozszczepione końce były już odłamane, Lewin zaczepił palcami za pozostałe grube odłamki, rozdarł kij na pół i zręcznie pochwycił w powietrzu spadający kawałek.
Zdaje się, że na Wasieńkę bardziej od słów wpłynął widok tych naprężonych rąk, tych muskułów, które dzisiaj rano obmacywał na gimnastyce, błyszczących oczów, cichego głosu i drżących warg; ruszywszy więc ramionami i uśmiechnąwszy się pogardliwie, Wesłowski skłonił się:
— Czy mogę zobaczyć się z Obłońskim?
Wzruszenie ramion i pogardliwy uśmiech nie rozdrażniły Lewina. „Wszak nic innego już mu nie pozostaje?“ — pomyślał Lewin.
— Przyszłe go zaraz do pana.
— Ależ to niema sensu! — zawołał Stepan Arkadjewicz, dowiedziawszy się od przyjaciela, iż wymówiono mu dom. Stepan Arkadjewicz poszedł do ogrodu, gdzie Lewin przechadzał się w oczekiwaniu na wyjazd gościa. — Mais c’est ridicule! Co za mucha ukąsiła cię? Mais c’est du dernier ridicule! Czyż ty myślisz, że gdy młody człowiek...
Lecz widać, że miejsce, w które mucha ukąsiła Lewina bolało jeszcze, gdyż Lewin zbladł znowu, gdy Stepan Arkadjewicz chciał wyjaśnić mu szczegółowo rzecz całą, przerwał wiec czemprędzej szwagrowi.
— Nie mówmy już tylko o tem! Ja nie mogę postąpić inaczej! Zawiniłem i przed tobą i przed nim, zdaje mi się jednak, że wyjazd nie sprawi mu zbyt wielkiej przykrości, a obecność jego jest niemiłą i dla mnie i dla mojej żony.
— Ależ takie postępowanie obraża go! Et puis c’est ridicule!
— A mnie i obraża i jest mi bolesnem! Ja nie poczuwam się do żadnej winy i niemam potrzeby cierpieć...
— Nie spodziewałem się tego po tobie! On peut être jaloux, mais à ce point, c’est du dernier ridicule!
Lewin odwrócił się prędko, odszedł w głąb alei i znowu zaczął przechadzać się tam i napowrót. Wkrótce usłyszał turkot kół tarantasa i dostrzegł z za drzew, jak Wasieńka, siedząc na sianie (jak na nieszczęście w tarantasie nie było siedzenia), podskakując na każdym wyboju, przejechał przez aleję w swej szkockiej czapeczce.
„A jemu co potrzeba?“ — pomyślał Lewin, gdy lokaj wybiegł z domu i zatrzymał tarantas; chodziło o maszynistę, o którym Lewin zapomniał zupełnie. Maszynista, kłaniając się nisko, mówił coś do Wesłowskiego, poczem wdrapał się na tarantas i obydwaj pojechali.
Postępek Lewina oburzył księżnę i Stepana Arkadjewicza. Lewin sam widział, że był nietylko ridicule w najwyższym stopniu, ale że zawinił bardzo i ośmieszył się w najwyższym stopniu. Przypominając sobie jednak swoje własne i żony cierpienia, i zastanawiając się nad tem, jakby postąpił, gdyby po raz drugi znalazł się w podobnem położeniu, odpowiadał sobie wciąż, że postąpiłby zupełnie tak samo.
Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/81 podobałoby mi się, że nie bierzesz moich koni — mówił Lewin. — Nie powiedziałaś mi przecież, że jedziesz stanowczo... a najmować na wsi, po pierwsze nie wypada mi, a po drugie, chłop podejmie się, ale nie dotrzyma zobowiązania i nie dowiezie cię; jeżeli więc nie chcesz mnie zmartwić, weź moje konie!
Darja Aleksandrowma musiała przystać, i na umówiony dzień Lewin przygotował dla niej czwórkę, złożoną z roboczych i wierzchowych koni, niezbyt dobraną coprawda, ale taką, że mogła dowieźć Dolly w ciągu jednego dnia. Teraz, gdy konie były potrzebne i dla wyjeżdżającej starej księżny i dla akuszerki, dawanie koni sprawiało pewien kłopot Lewinowi, przez poczucie jednak gościnności nie mógł pozwolić Darji Aleksandrownej najmować furmankę od chłopów, tembardziej, iż wiedział, że dwadzieścia rubli, których żądano od Darji Aleksandrownej, znaczyły dla niej bardzo dużo, finansowe zaś sprawy Dolly, znajdujące się w opłakanym stanie, Lewin przyjmował zawsze bardzo gorąco do serca, jak swoje własne.
Darja Aleksandrowna, idąc za radą Lewina, wyjechała z domu przed świtem. Droga była dobra, konie szły wesoło, a na koźle, koło stangreta, siedział, zamiast lokaja, ekonom, który miał polecone sobie przez Lewina pilnować bezpieczeństwa i wygód Dolly. Darja Aleksandrowna zaczęła drzemać i obudziła się dopiero wtedy, gdy bryczka zatrzymała się na popas przed oberżą.
O godzinie 10. rano, po napiciu się herbaty u tego samego bogatego chłopa, u którego zatrzymywał się Lewin podczas swej wycieczki do Swiażskiego, Dolly udała się w dalszą podróż, porozmawiawszy trochę z kobietami o dzieciach, a ze starym gospodarzem o hrabi Wrońskim, którego chłop wychwalał bardzo. W domu, będąc nieustannie zajętą dziećmi, Dolly nie miała nigdy czasu zebrać myśli; za to teraz, podczas tej czterogodzinnej jazdy, wszystkie myśli nagromadzone przez dłuższy przeciąg czasu ocknęły się nagle w jej głowie, i Dolly zaczęła wszechstronnie rozmyślać nad swem życiem, jak jeszcze nigdy dotąd nie czyniła tego. Myśli te jej samej wydawały się dziwnemi; z początku myślała o dzieciach, na które księżna, a przedewszystkiem Kiti (na nią można było więcej liczyć) przyrzekły uważać. Dolly jednak była niespokojną o nie „Masza, broń Boże, zacznie znowu dokazywać, koń może kopnąć Gryszę, a Lili jeszcze bardziej rozboli brzuszek.“ Wkrótce jednak teraźniejszość zaczęła ustępować miejsca najbliższej przyszłości, i Dolly pogrążyła się w myślach, że na zimę trzeba będzie zmienić mieszkanie, dać nowe pokrycia na meblach w salonie i sprawić futerko najstarszej córce. Potem zaczęły się jej nasuwać pytania, tyczące odleglejszej przyszłości. „Z dziewczynkami jeszcze pół biedy“ — myślała — „ale chłopcy?“
„Dobrze, że obecnie mogę zajmować się Grysza, ale to tylko dlatego, że teraz sama mam więcej czasu i nie jestem w odmiennym stanie. Na Stiwę, jak zwykle, niema co liczyć, ale ja sama przy pomocy dobrych ludzi pokieruję dziećmi... jeżeli jednak znowu zajdę w stan poważny?“ I przyszło jej na myśl, że niesłusznie powiedziano, iż przekleństwo cięży na kobiecie, aby w bolach rodziła. „Rodzić, jeszcze pół biedy, ale nosić, to jest dopiero prawdziwa męka“ — pomyślała, przypominając sobie swą ostatnią brzemienność i śmierć tego najmłodszego dziecka. I stanęła jej w pamięci rozmowa, jaką miała z młodą babą w oberży. Na pytanie, czy i ile ma dzieci, przystojna kobieta odpowiedziała wesoło:
— Była jedna dziewczynka, ale Pan Bóg zabrał ją i w poście pochowałam.
— Bardzo ci jej żal? — zapytała Darja Aleksandrowna.
— Czego mam żałować?... Stary i bez niej ma dosyć wnuków, a ja miałam z nią tylko kłopot, nie mogłam ani pracować, ani...
Odpowiedź ta, pomimo poczciwego, dobrodusznego wyrazu młodej kobiety, wydała się wstrętną Darji Aleksandrownie; teraz jednak pomimowoli przypomniała ją sobie. W cynicznych tych słowach była część prawdy.
„A i w ogóle“ — myślała Darja Aleksandrowna, przebiegając myślą całe swe życie, jakie pędziła od piętnastu lat, od czasu wyjścia za mąż — „stan odmienny, nudności, przytępienie umysłu, obojętność na wszystko, a przedewszystkiem brzydota. Kiti, młodziutka, ładniutka Kiti, a i ta nawet zbrzydła, a ja wiem do jakiego stopnia staję się potwornie brzydką w takich razach... Połóg, cierpienia, straszne cierpienia, ta ostatnia chwila... potem karmienie, te bezsenne noce, te strazne bole“...
Darję Aleksandrowną przeszedł dreszcz na same wspomnienie bolu, jakiego doznawała od pękania piersi przy każdem prawie dziecku. „Potem choroby dzieci, ten wieczny strach, wychowywanie i złe skłonności ich (przypomniała sobie znowu, co Masza zrobiła w malinach), nauka, łacina, wszystko to takie mozolne i kłopotliwe, a prócz tego wszystkiego i śmierć tych dzieci.“ I znowu w wyobraźni jej powstało wspomnienie, bolesne wspomnienie, raniące zawsze jej macierzyńskie serce; śmierć ostatniego niemowlęcia, chłopczyka, który umarł na koklusz, jego pogrzeb, ogólną obojętność, z jaką patrzano na tę maleńką, różową trumienkę; i znowu odrodził się w jej pamięci ten rozdzierający ból, z jakim patrzała na blade czoło z wijącymi się włoskami na skroniach, na otwarte i uśmiechnięte usteczka; ból, jakiego doznała w chwili, gdy kładziono na trumnę różowe wieko z krzyżem, wyszytym galonem.
„I po co to wszystko? Co z tego wyniknie? To, że ja, nie mając ani chwili spokoju, gdyż albo jestem w poważnym stanie albo karmię, zawsze rozdrażniona i swarliwa, męcząc się sama i męcząc innych, niekochana przez męża, przeżyję tak całe życie i wychowam nieszczęśliwe, źle wychowane i ubogie dzieci. Teraz, naprzykład, nie wiem cobyśmy robili, gdybyśmy nie spędzali lata u Lewinów. Rozumie się, że Kostia i Kiti są w wysokim stopniu delikatni i nie dadzą nam tego uczuć... nie może jednak trwać tak zawsze. Zacznie im przybywać dzieci i nie będą poprostu w stanie przychodzić nam z pomocą... Przecież ojciec, który sam sobie nic prawie nie pozostawił, nie może nam dopomagać. Nawet więc wychować dzieci nie mogę sama, a muszę doznawać upokorzenia i korzystać z obcej pomocy. Przypuśćmy nawet, iż wszystko będzie jaknajlepiej: żadne dziecko nie umrze i ja jako tako wychowam je wszystkie; w najlepszym razie nie będą nieuczciwymi, to wszystko czego mogę pragnąć... i aby dojść do tego rezultatu, muszę tyle napracować i namęczyć się... Całe życie zmarnowane!“... I znowu przypomniała sobie, co mówiła młoda kobieta, i znowu to przypomnienie wydało się jej wstrętnem, nie mogła jednak nie zgodzić się, że w tych słowach było bardzo dużo prawdy.
— Michale, jak daleko jeszcze? — zapytała Darja Aleksandrowna karbowego, chcąc rozprószyć swe ponure myśli.
— Od tej wsi jeszcze siedm wiorst.
Powóz, minąwszy wieś, wjeżdżał na mostek, przez który, głośno i wesoło rozmawiając, szło kilkanaście wiejskich kobiet z grabiami na ramionach. Darji Aleksandrownie wszystkie twarze, zwrócone na nią, wydawały się zdrowemi, wesołemi i drażniły ją swym wyrazem zadowolenia i spokoju. „Wszyscy żyją, wszyscy cieszą się życiem — myślała w dalszym ciągu Darja Aleksandrowna — a ja, wyrwawszy się, jak więzień z codziennego mego otoczenia, dopiero teraz na chwilę przyszłam do siebie. Wszyscy używają życia: i te baby, i siostra moja Natalja, i Wareńka, i Anna, do której jadę, tylko ja jedna nie.“
„A oni napadają na Annę. I za co?... czyż ja jestem lepsza od niej? Ja mam przynajmniej męża, którego kocham... nie tak coprawda kocham go, jakbym pragnęła, ale zawsze kocham, a Anna swego nie kochała. I na czem polega jej wina? Chce żyć... Bóg włożył w naszą duszę to uczucie; a ja dotąd jeszcze niewiem, czym dobrze zrobiła, żem posłuchała jej wtedy, gdy przyjeżdżała do mnie do Moskwy. Powinnam była wtedy porzucić męża i rozpocząć życie na nowo... mogłabym kochać i być naprawdę kochaną. A czyż teraz jest mi lepiej? Nie szanuję go przecież, jest mi on tylko potrzebnym — myślała o mężu — i ja znoszę go. Czyż więc jestem lepszą od niej?... Wtedy mogłam się jeszcze podobać, miałam jeszcze trochę urody“ — myślała Darja Aleksandrowna w dalszym ciągu, i zachciało się jej spojrzeć w lustro; miała przy sobie małe podróżne lusterko w torebce i chciała wyjąć je, spojrzawszy jednak na plecy stangreta i kiwającego się karbowego, nie wyjęła lustra, gdyż pomyślała sobie, że wyda się im śmieszną, jeżeli którykolwiek z nich obejrzy się.

Lecz nie patrząc się nawet w lustro, pomyślała, że i teraz nie jest jeszcze za późno; i przypomniała sobie Siergieja Iwanowicza, nadzwyczaj zawsze uprzejmego dla niej; przyjaciela Stiwy, poczciwego Turowcyna, który pomagał jej pielęgnować dzieci, gdy te chorowały na szkarlatynę, i kochał się w niej. Prócz nich był jeszcze jeden zupełnie młody człowiek, który, jak to kiedyś żartami powiedział Stepan Arkadjewicz, twierdził, że ona jest piękniejszą od swych młodszych sióstr. I najbardziej niemożebne romanse zaczęły powstawać w wyobraźni Darji Aleksandrownej. Anna doskonale zrobiła, i ja ani myślę czynić jej wyrzuty; jest szczęśliwą, zapewnia szczęście drugiemu człowiekowi i nie jest przybitą tak jak ja, a zapewne, jak zwykle, wesołą, dowcipną i szczerą“ — myślała Darja Aleksandrowna, i ironiczny, przebiegły uśmiech rozchylał jej wargi. Dolly uśmiechnęła się, gdyż myśląc o romansie Anny, równolegle z nim wyobrażała sobie i swój, prawie że taki sam romans z wymarzonym, zbiorowym jakimś mężczyzną, który się w niej kocha szalenie. Ona, również jak Anna, przyznaje się szczerze mężowi, a zadziwienie i zmieszanie Stepana Arkadjewicza, gdy usłyszy tę wiadomość, kazały Darji Aleksandrownie uśmiechnąć się. — Wśród takich marzeń powóz zatrzymał się przy zakręcie, prowadzącym do Wozdwiżeńskiego.

XVII.

Stangret osadził czwórkę na miejscu i obejrzał się na prawo, na łan żyta, gdzie koło wozów stali chłopi. Karbowy chciał zeskoczyć z kozła, lecz potem rozmyślił się i rozkazująco przywołał chłopa, kiwając na niego ręką. Słaby, łagodny wiaterek, dający się uczuwać podczas jazdy, ucichł; bąki obsiadły spocone konie, które też opędzały się od nich nieustannie. Dolatujący od wozów metaliczny dźwięk klepania kosy zamilkł, jeden z chłopów podniósł się i podszedł do powozu.
— Czyś się rozsechł? — zawołał z gniewem karbowy, patrząc na idącego powoli po nieutartej grudzie bosonogiego chłopa. — Chodź prędzej!
Stary chłop z kędzierzawą głową, z garbatemi plecami? pociemniałemi od potu, przyspieszył kroku, podszedł do powozu i oparł na jego skrzydle opaloną swą dłoń.
— Wozdwiżeńskie, do dworu? do hrabiego? — powtórzył. — Tylko jeszcze kawałek pojedziesz, skręcisz na lewo, a potem prosto aleją. A kogo ci potrzeba? czyjego samego?
— A czy państwo są w domu, kochanku? — zapytała Anna, nie wiedząc w jaki sposób zapytać się tego chłopa o Annę.
— Chyba w domu — odparł chłop, przestępując z nogi na nogę i pozostawiając na kurzu wyraźne ślady pięty i pięciu palców. — Wczoraj przyjechali goście... bardzo dużo gości. A co? — zapytał, odwracając się do parobka, który stojąc koło wozu, wołał na niego. — Wszyscy przyjeżdżali tutaj konno, przyglądać się żniwiarce, a teraz zapewne są już w domu... a wy z jakich stron?
— Z dalekich — odparł stangret, siadając z powrotem na koźle. — A więc już blisko?
— Powiadam, że blisko; jak wyjedziesz... — mówił, gładząc ręką skrzydło powozu.
Młody, zdrowy, barczysty parobek zbliżył się również.
— Może szukacie robotników na żniwa?
— Nie.
— Trzeba więc jechać na lewo, a potem prosto — mówił chłop, rozstając się z niechęcią z przejezdnymi i pragnąc widocznie porozmawiać jeszcze trochę.
Stangret ruszył, zaledwie jednak zdołał zawrócić na boczną drogę, chłop zawołał: stój! stój!
Powóz zatrzymał się.
— Widzisz jak jadą! — rzekł stary, wskazując na czterech jeźdźców i szaraban, w którym siedziały dwie osoby.
Był to Wroński z dżokejem, Wesłowski i Anna, oraz księżniczka Barbara i Świażski w szarabanie; całe towarzystwo wybrało się na przechadzkę, przyjrzeć się sprowadzonym niedawno żniwiarkom.
Gdy powóz stanął, jeźdźcy zwolnili kroku. Na czele jechała Anna, a obok niej Wesłowski. Anna jechała powoli na niewysokim, silnym, angielskim koniu, z obstrzyżoną grzywą i krótkim ogonem. Darję Aleksandrownę uderzyła jej ładna głowa z czarnymi włosami, widocznymi z pod wysokiego kapelusza, pełne plecy, cienka figura w czarnej amazonce i cały jej wygląd pełen spokoju i powagi.
Dolly w pierwszej chwili wydało się nieprzyzwoitem, że Anna dosiada konia; według pojęć Darji Aleksandrownej jazda konno dla młodej kobiety łączyła się z lekką kokieteryą, która, zdaniem Dolly, była niewłaściwą dla Anny w jej obecnem położeniu; gdy jednak przyjrzała się bliżej bratowej, pogodziła się natychmiast z jej konną jazdą, gdyż pomimo wykwintnej elegancyi, wszystko i w trzymaniu się, i w ubraniu, i w ruchach Anny było do tego stopnia proste, spokojne i pełne powagi, że nic a nic nie raziło.
Obok Anny na gniadym, trochę narowistym, kawaleryjskim koniu, jechał Wasieńka Wesłowski w szkockiej czapeczce ze wstążkami, wyciągając naprzód grube nogi i widocznie zachwycając się sobą; Darja Aleksandrowna, spojrzawszy na niego, nie mogła wstrzymać się od uśmiechu. Za niemi jechał Wroński, mając pod sobą karogniadego ogiera, którego ściągnął mocno cuglami.
Na końcu orszaku jechał maleńki człowiek w dżokejskim ubiorze. Świażski i księżniczka w nowiutkim szarabanie, zaprzężonym w dużego, karego rysaka, dopędzali gromadkę jeźdźców.
Oblicze Anny rozpromieniło się nagle uśmiechem szczęścia, gdy w drobnej, wsuniętej w głąb starego powozu postaci, poznała Dolly; wydała okrzyk radości, poprawiła się na siodle i puściła konia galopem. Zbliżywszy się do powozu, zeskoczyła bez niczyjej pomocy z konia i, unosząc amazonkę, podbiegła ku Dolly.
— Oczekiwałam, a nie śmiałam spodziewać się! A to dopiero uciecha! Nie możesz wyobrazić sobie mej radości! — wołała, przytulając swą twarz do twarzy Dolly i całując ją, to znów na chwilę odsuwając się od niej i spoglądając na nią z uśmiechem.
— Miła niespodzianka spotkała nas, Aleksieju! — rzekła, oglądając się na Wrońskiego, który również zeskoczył z konia i szedł ku nim.
Wroński, zdjąwszy z głowy wysoki, szary kapelusz, skłonił się Dolly.
— Nie uwierzy pani, jaką przyjemność sprawiła nam pani swym przyjazdem — odezwał się, nadając szczególne znaczenie swym słowom i pokazując w uśmiechu silne, białe, zdrowe zęby.
Wasieńka Wesłowski, nie zsiadając z konia, zdjął swą czapeczkę i wymachując wstążkami witał gościa.
— Księżniczka Barbara — odpowiedziała Anna na pytające spojrzenie Dolly, gdy szaraban zrównał się z niemi.
— A! — zauważyła Dolly, i w głosie jej dało się słyszeć niezadowolenie.
Księżniczka Barbara była ciotką jej męża, i Dolly znała ją już oddawna, nie lubiła jej jednak i nie poważała, gdyż wiedziała, że księżniczka Barbara całe swe życie siedziała jako rezydentka u swych bogatych krewnych, a obecnie Dolly wstyd było za rodzinę męża, gdy przekonała się, że ciotka Stepana Arkadjewicza przebywa na stale pod dachem Wrońskiego.
— Anna zauważyła niechęć Dolly, zmieszała się, zarumieniła, puściła amazonkę i potknęła się.
Darja Aleksandrowna podeszła do szarabanu i przywitała się chłodno z księżniczką Barbarą; Świażskiego znała również. Świażski zapytał ją, co porabia jego przyjaciel-dziwak i jak się miewa jego żona, i rzuciwszy wprawnem okiem na niedobrane konie i powóz z połatanemi skrzydłami, zaproponował paniom, aby jechały w szarabanie.
— A ja pojadę w tym wehikule — rzekł — koń jest spokojny, a księżniczka świetnie powozi.
— Niech pan siedzi! — zawołała Anna — a my po jedziemy w powozie — i ująwszy Dolly pod rękę, wsiadła z nią razem do powozu.
Darja Aleksandrowna ze zdziwieniem otwierała oczy, przyglądając się temu wykwintnemu ekwipażowi, jakiego nie widziała jeszcze nigdy, rasowym koniom i eleganckim postaciom, otaczającym ją. Inna kobieta, mniej uważna, nie znająca Anny dawniej, a szczególnie nie podzielająca przekonań Dolly, nie dostrzegłaby nawet nic nadzwyczajnego w Annie; teraz jednak zastanowiła Dolly uroda jej, jaką kobieta zakwita tylko w chwilach, gdy kocha i jest kochaną. Całe oblicze Anny, wyraźne dołki na policzkach i podbródku, skład warg, uśmiech, który zdawał się krążyć koło twarzy, wdzięk i szybkość ruchów, brzmienie głosu, nawet lekki odcień gniewu, z jakim odpowiedziała Wesłowskiemu, gdy ten zapytał ją, czy pozwoli mu siąść na konia, na którym dotąd jechała, a którego Wasieńka obiecywał nauczyć chodzić galopa z prawej nogi, wszystko to tworzyło nader pociągającą całość, i widać było, że Anna sama wiedziała o tem i cieszyła się swym urokiem. Gdy panie wsiadały do powozu, obydwie zmięszały się nagle. Annę zakłopotało Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/91 — Patrzysz na mnie — odezwała się — i zastanawiasz się, czy ja mogę być szczęśliwą w mem położeniu? I cóż mam ci powiedzieć? Wstyd mi przyznać się, lecz ja... ja jestem niewypowiedzianie szczęśliwa. Zaszło ze mną coś czarownego... jak we śnie, gdy śni się nam coś strasznego, nieprzyjemnego, i nagle budzimy się i przekonywamy, że tych wszystkich mar i straszydeł niema koło nas. Ja obudziłam się... pozostawiłam już za sobą wszystko, co mnie męczyło i czego bałam się, a teraz już oddawna, szczególnie od chwili, gdy jesteśmy z Aleksiejem tutaj, jestem nadzwyczaj szczęśliwa!... — rzekła, spoglądając z nieśmiałym uśmiechem na Dolly.
— Dzięki Bogu! — zauważyła Dolly z radością, pomimowoli jednak obojętniej, niż życzyła sobie. — Cieszę się, żeś szczęśliwa... ale dlaczego nie pisałaś do mnie?
— Dlaczego?... Dlatego, żem nie śmiała... zapominasz o mem położeniu...
— Do mnie? Nie śmiałaś?... Gdybyś wiedziała jak ja... Jestem pewną...
Darja Aleksandrowna chciała opowiedzieć, co myślała dzisiaj rano, lecz wydało się jej, że to opowiadanie nie będzie właściwem.
— A zresztą później pomówimy o tem. Co to za budynki? — zapytała, chcąc zmienić przedmiot rozmowy, i wskazała na czerwone i zielone dachy, które widać było z po za żywopłotu, utworzonego przez krzaki akacyi i bzu — całe miasto...
Anna jednak nie odpowiadała jej.
— Powiedz mi jednak szczerze, jak zapatrujesz się na moje polożenie? co myślisz o mnie? — zapytała.
— Zdaje mi się... — zaczęła mówić Darja Aleksandrowna, lecz w tej samej chwili Wasieńka Wesłowski, który puścił konia galopem z prawej nogi, przegalopował koło nich, podskakując w swym krótkim żakieciku na zamszowem damskiem siodle. „Idzie, Anno Arkadjewno, idzie!“ — zawołał. Anna nie obejrzała się nawet na niego, lecz Darji Aleksandrownie znowu wydało się, że w powozie nie wypada rozpoczynać tej długiej rozmowy, ograniczyła się więc tylko na słowach:
— Nic nie myślę, kocham cię tylko zawsze, a jeżeli kocham kogo, to kocham całego człowieka, takim jakim on jest, a nie takim, jakim bym chciała, aby był.
Anna, przestawszy przyglądać się twarzy przyjaciółki i mrużąc oczy (tego nowego jej nawyknienia Dolly nie znała jeszcze), zamyśliła się, chcąc zrozumieć znaczenie tych wyrazów, a zrozumiawszy je widocznie tak, jak życzyła sobie tego, spojrzała znowu na Dolly.
— Gdybyś nawet miała jakiekolwiek grzechy — odezwała się — to one wszystkie powinny ci zostać odpuszczonemi za twój przyjazd i za to, co mówisz.
I Dolly spostrzegła, że Annie zakręciły się łzy w oczach, uścisnęła więc w milczeniu dłoń bratowej.
— Co to za budynki? Tyle ich... — powtórzyła swe pytanie po chwilowem milczeniu.
— To domy dla służby, fabryka, stajnie — odparła Anna. — A tam dalej zaczyna się park... wszystko to było w ogromnem zaniedbaniu i dopiero Aleksiej wziął się do zaprowadzenia porządku, gdyż bardzo lubi ten majątek i, czego nie spodziewałam się po nim zupełnie, gospodaruje z zapałem i namiętnością. A zresztą to w ogóle taka bogata natura! Do czego się tylko weźmie, wszystko robi doskonale i nietylko, że się nie nudzi na wsi, ale nawet pracuje z zapałem. O ile wiem, stał się doskonałym gospodarzem, wyrachowanym, a nawet i skąpym... ale tylko w gospodarstwie. Gdy idzie o dziesiątki tysięcy rubli, tam nie liczy się z groszem — opowiadała Anna z przebiegłym uśmiechem zadowolenia, z jakiem kobiety często mówią o ukrytych, im jednym tylko wiadomych, właściwościach ukochanego człowieka. — Widzisz ten nowy gmach? to nowy szpital... przypuszczamy, że będzie kosztował przeszło sto tysięcy. O niczem innem teraz nie myśli tylko o tym szpitalu. A wiesz dlaczego go stawia? Chłopi prosili Aleksieja, aby odstąpił im taniej łąki, on odmówił, a ja uczyniłam mu wymówkę, że jest skąpym... rozumie się, że miał i inne powody, ale wziął się do budowania szpitala, aby dać mi dowód, że nie jest skąpym. Jest to zapewne une petitesse, lecz ja jeszcze bardziej kocham go za to... A zaraz ujrzysz i dwór; gmach ten stawiany jeszcze przez jego dziada, nie uległ z zewnątrz żadnej zmianie.
— Wspaniały! — zawołała Dolly, przypatrując się ze zdumieniem ogromnemu gmachowi z kolumnadą, wznoszącemu się na tle zieleni starych, rozłożystych drzew parku.
— Prawda, że ładny? a z domu, z góry rozległy widok na okolicę.
Powóz wjechał w dziedziniec wysypany żwirem i ozdobiony kwietnikami, na którym dwaj robotnicy obkładali świeżo skopany trawnik porowatymi, różnokolorowymi kamieniami, i zatrzymał się przed podjazdem.
— A, oni już przyjechali! — zauważyła Anna, gdy powóz zatrzymał się, spoglądając na wierzchowe konie, które służba odprowadzała do stajni. — Prawda, ładny konik? To mój faworyt. Przyprowadź go tutaj i przynieś mi cukru dla niego... gdzie jest hrabia? — zapytała dwóch lokajów we wspaniałej liberyi, którzy wybiegli na jej spotkanie. — Oto i on! — rzekła, ujrzawszy we drzwiach wchodzących Wrońskiego i Wesłowskiego.
— Gdzie pani umieści księżnę? — zapytał Wroński po francusku i nie czekając na odpowiedź, jeszcze raz przywitał się z Darją Aleksandrowną i pocałował ją teraz w rękę. — Chyba w tym dużym pokoju z balkonem?
— O nie, to zadaleko! Już lepiej w narożnym... będziemy bliżej siebie. Chodźmy już! — rzekła Anna, podając ostatni kawałek cukru ulubionemu przez nią koniowi.
Et vous oubliez votre devoir — odezwała się do Wesłowskiego, który stał na ganku.
Pardon, fen ai tout plein les poches — odparł z uśmiechem, sięgając ręką do kieszeni od kamizelki.
Mais vous venez trop tard — rzekła, obcierając chustką dłoń, którą podawała koniowi cukier.
Anna zwróciła się do Dolly: na długo przyjechałaś? Tylko na jeden dzień? Do czego to podobne?...
— Obiecałam w domu... i dzieci — tłumaczyła się Dolly, czując się zakłopotaną, że swą torebkę musi wyjąć z powozu i że twarz całą ma pokrytą kurzem.
— Nie, Dolly, kochanko moja... Zobaczymy... chodźmy już! — i Anna zaprowadziła Dolly do jej pokoju.
Pokój ten nie był tym paradnym, proponowanym przez Wrońskiego, ale tym, o którym Anna mówiła, że Dolly będzie musiała wybaczyć, iż ją pomieszczono w nim. I ten pokój, za który trzeba było wybaczać, był urządzony z komfortem, wśród jakiego Dolly nie przebywała nigdy, a który przypominał jej pierwszorzędne hotele zagraniczne.
— Tom dopiero szczęśliwa dzisiaj! — odezwała się Anna, siadając na chwilę w amazonce koło Dolly. — Opowiedz mi, co tam słychać u was. Stiwę widziałam niedawno, ale tylko na chwilkę, on jednak nigdy nic nie wie o dzieciach. Co porabia moja ulubienica, Tania? Duża już zapewne dziewczynka?...
— W istocie, urosła bardzo — odparła krótko Darja Aleksandrowna, dziwiąc się samej sobie, że tak obojętnie odpowiada na pytania, dotyczące jej dzieci. — Bardzo nam tam dobrze u Lewinych.
— Gdybym wiedziała — odezwała się Anna — że ty nie gardzisz mną... to was wszystkich prosiłabym do siebie. Stiwa to taki dawny i serdeczny przyjaciel Aleksieja — dodała i zarumieniła się nagle.
— Dziękuję ci, ale tak nam tam dobrze... — odrzekła Dolly zakłopotana.
— A zresztą z radości zaczynam już gadać głupstwa — zawołała Anna, całując znowu Dolly. — Tyś nawet nie Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/96 a tych piętnastu rubli bardzo często brakło. Przed pokojówką jednak nie tyle było wstyd, co nieprzyjemnie.
Darji Aleksandrownie zrobiło się lżej, gdy do pokoju weszła dawna jej znajoma, Annuszka. Elegancka pokojówka potrzebną była Annie, a Annuszka została się przy Darji Aleksandrownej.
Annuszka była widocznie zadowoloną z przyjazdu Dolly, i usta nie zamykały się jej na chwilę. Dolly zauważyła, że Annuszka chce dać jej poznać swój pogląd na położenie Anny, a szczególniej na miłość i przywiązanie, jakie hrabia okazuje jej pani. Darja Aleksandrowna jednak unikała tej rozmowy i przerywała Annuszce za każdem odezwaniem się jej w tym przedmiocie.
— Wychowałam się razem z Anną Arkadjewną, kocham ją nadewszystko! Nie moja rzecz potępiać, zdaje mi się jednak, że tak kochać...
— Daj to do prania, jeżeli możesz... — przerwała jej Dolly.
— Dobrze, mamy dwie specyalne praczki, a wszystka bielizna pierze się na maszynie; hrabia wgląda osobiście w najdrobniejsze szczegóły. Jaki to mąż...
Dolly była rada, gdy wejście Anny przerwało gadaninę Annuszki.
Anna przebrała się w prostą i skromną batystową suknię, której Dolly przypatrywała się z uwagą, gdyż wiedziała, ile kosztuje taka prostota.
— Dawna znajoma — rzekła Anna, wskazując na Annuszkę.
Anna przestała już być zakłopotaną, przeciwnie była zupełnie spokojną i nie znać było po niej najmniejszego przymusu. Dolly widziała, że Anna otrząsła się już zupełnie z wrażenia, jakie wywarł na niej jej przyjazd, i że naumyślnie przybierała ten obojętny powierzchowny ton, wobec którego zdawało się, że zamek od szuflady, gdzie znajdowały się jej uczucia i najserdeczniejsze myśli, jest zamknięty.
— Jak się miewa twoja dziewczynka? — zapytała Dolly.
— Ani?[3]. Zdrowa i teraz wygląda lepiej. Może chcesz ją zobaczyć? Chodźmy, pokażę ci... Miałam Bóg wie ile kłopotu z niańkami — zaczęła opowiadać — mieliśmy mamkę włoszkę... dobra bardzo kobieta, ale strasznie głupia! Chcieliśmy ją odprawić, ale mała przywiązała się do niej bardzo, zmuszeni więc jesteśmy trzymać ją.
— Jak urządziliście się?... — Dolly chciała zapytać, jakie nazwisko będzie nosiła dziewczynka; spojrzawszy jednak na Annę i zauważywszy, że twarz jej spochmurniała nagle, pospieszyła zmienić pytanie. — Jak urządziliście się? czyś już ją odłączyła?
Anna jednak domyśliła się, co ma na myśli jej przyjaciółka.
— Nie to pytanie chciałaś mi zadać? Chciałaś zapytać o jej nazwisko? wszak prawda?... Aleksiejowi przykro, że mała niema nazwiska; to jest, właściwie ma, Karenina... — rzekła Anna, mrużąc oczy i zakrywając je zupełnie rzęsami — a zresztą — dodała, wypogadzając czoło, później pomówimy jeszcze o tych kwestyach. Chodźmy do niej, to ją zobaczysz. Elle est très gentile... zaczyna już pełzać.
Komfort, olśniewający Dolly we wszystkich pokojach, uderzył ją najbardziej w dziecinnym. Były tu wózki, sprowadzane z Anglii, przyrządy, ułatwiające naukę chodzenia, kanapa podobna do bilardu, kołyski, nowe, specyalne wanny i t. p. Wszystko to było oryginalne angielskie, mocne, w doskonałym gatunku i zapewne nadzwyczaj drogie; pokój był duży, bardzo wysoki i jasny.
Gdy Dolly weszła z Anną, dziecko, ubrane tylko w koszulkę, siedziało na wysokiem krześle i jadło bulion, rozlewając go sobie na piersi; karmiła ją i widocznie razem z niem jadła wiejska dziewczyna, będąca na posługach w dziecinnym pokoju. Ani mamki, ani niańki nie było, obydwie znajdowały się w sąsiednim pokoju, skąd dobiegała ich rozmowa, prowadzona jakimś dziwnym francuskim językiem, gdyż tylko w ten sposób mogły porozumiewać się z sobą.
Na głos Anny, wystrojona, wysoka, z nieprzyjemnym wyrazem twarzy, z niespokojnemi, biegającemi oczyma angielka, poprawiając bujne sploty jasnych włosów, pokazała się we drzwiach i odrazu zaczęła się uniewinniać, chociaż Anna nie czyniła jej żadnych wymówek. Po każdem odezwaniu się Anny angielka po parę razy powtarzała prędko: yes, yes, my lady. Chociaż mała patrzała na nieznajomą sobie osobę niezbyt przychylnie, Darji Aleksandrownie podobało się bardzo to czarnobrewe, czarnowłose dziecko z różowem zdrowem ciałkiem, obciągniętem cienką skórką. Dolly z zazdrością pomyślała, iż żadne jej dziecko nie wyglądało nigdy tak dobrze; podobało jej się też bardzo pełzanie malutkiej, gdyż ani jedno z jej dzieci nie pełzało nigdy w taki sposób. W istocie, gdy posadzono ją na dywanie i założono koszulkę, była nadzwyczaj zabawną. Jak małe zwierzątko spoglądała błyszczącemi, czarnemi oczkami na otaczających ją, zdając sobie widocznie sprawę, iż wszyscy przypatrują się jej; uśmiechając się i trzymając nóżki trochę na bok, podpierała się energicznie rączkami, prędko podciągała się całem ciałkiem i znowu stawiała naprzód rączki.
Ogólny jednak nastrój dziecinnego pokoju, przedewszystkiem zaś angielka, nie podobał się bardzo Darji Aleksandrownie. Dolly tem tylko tłumaczyła sobie, że Anna, znając się tak dobrze na ludziach, mogła wziąć do swej małej taką niesympatyczną kobietę, jak ta angielka, że żadna porządna kobieta nie chciałaby wejść do nielegalnej rodziny, jaką był dom Anny. Prócz tego, z posłyszanej krótkiej rozmowy, Darja Aleksandrowna przekonała się, że Anna, mamka, niańka i dziecko nie zżyli się z sobą, i że odwiedziny matki w dziecinnym pokoju nie należały do rzeczy zwykłych. Anna chciała dać dziecku zabawkę, ale nie mogła jej znaleźć. Najbardziej zaś zadziwiła się Darja Aleksandrowna, gdy Anna omyliła się, odpowiadając napytanie: ile ma zębów? i że nie wiedziała zupełnie o dwóch ostatnich.
— Przykro mi czasami, że zdaję się być zbyteczną tutaj — odezwała się Anna, wychodząc z dziecinnego pokoju i unosząc suknię, aby nie przewrócić stojących kolo drzwi zabawek — z pierwszem dzieckiem było zupełnie co innego...
— A mnie się zdawało wręcz przeciwnie... — zauważyła nieśmiało Darja Aleksandrowna.
— O nie! Czy wiesz, żem ja go widziała, Sierożę mego — rzekła Anna, jak gdyby wpatrując się w jakiś oddalony przedmiot — o tem również pogadamy później. Nie dasz mi wiary, ale jestem podobna do tego głodnego, przed którym zastawiono wykwintny obiad, a który nie wie, do czego wziąć się naprzód. Wykwintny obiad, to ty i oczekujące nas rozmowy, jakich nie mogłam z nikim prowadzić, i nie wiem doprawdy, od czego mam rozpocząć. Mais je ne vous ferai grâce de rien, muszę ci wszystko, wszystko opowiedzieć. Przedewszystkiem zaś chciałabym naszkicować ci towarzystwo, jakie zastaniesz u nas — zaczęła — zaczynam od pań. Księżniczka Barbara... znasz ją i ja znam twoje i Stiwy zapatrywanie się na nią. Stiwa powiada, że cały cel jej życia polega na tem tylko, aby dowieść swej wyższości nad ciotką Katarzyną Pawłowną... wszystko to prawda, w gruncie rzeczy jednak jest to dobra kobieta i mam jej wiele do zawdzięczenia. Podczas mego pobytu w Petersburgu były chwile, gdy un chaperon był mi koniecznie potrzebnym, a wtedy nawinęła mi się ona... raz jeszcze powtarzam, że wszystko to prawda, ale w istocie to dobra kobieta i ułatwia mi bardzo me położenie. Wiem, że nie możesz przedstawić sobie nawet, do jakiego stopnia było przykrem me położenie w Petersburgu — dodała Anna po chwili — tutaj jestem zupełnie spokojna i szczęśliwa... ale mniejsza z tem, będę ci wyliczała dalej: potem Świażski, marszałek i wielkiej prawości człowiek, który nieraz Aleksieja potrzebuje; domyślasz Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/101 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/102 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/103 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/104 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/105 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/106 <section begin="X620" />w życiu, i chcąc dokładnie zapoznać się ze wszystkiem, wypytywała Wrońskiego o najdrobniejsze szczegóły, co, widać było, sprawiało mu prawdziwą przyjemność.
— Zdaje mi się, że to będzie jedyny w Rosyi szpital, urządzony racyonalnie — zauważył Świaźski.
— A przytułek położniczy będzie? — zapytała Dolly — jest to rzecz koniecznie potrzebna na wsi. Ja często...
Wroński przerwał jej:
— To będzie nie przytułek położniczy, lecz szpital, przeznaczony dla wszystkich chorób, z wyjątkiem zaraźliwych. Niech pani się przypatrzy — i podsunął Darji Aleksandrownie nowy fotel, sprowadzony z zagranicy, służący dla chorych powracających do zdrowia. — Niech się pani tylko patrzy — i usiadłszy na fotelu, zaczął się nim wozić — chory jest jeszcze osłabiony, nie może chodzić, albo niema władzy w nogach, a potrzebuje świeżego powietrza... siada więc i wozi sam siebie...
Darję Aleksandrownę zaciekawiało wszystko i wszystko podobało się jej, a najbardziej szczery i naiwny zapał samego Wrońskiego. „Doprawdy to bardzo przyjemny i dobry człowiek“, myślała chwilami, nie zwracając uwagi na jego objaśnienia, i przypatrując mu się i wnikając w niego, myślą przenosiła się w Annę. W ożywieniu swem Wroński do tego stopnia podobał się obecnie Dolly, że zrozumiała łatwo, iż Anna mogła się w nim zakochać.

<section end="X620" />

<section begin="X621" />
XXI.

— Zdaje mi się, że księżna czuje się zmęczoną, i że konie nie wiele ją chyba obchodzą — odparł Wroński Annie, gdy ta zaproponowała, aby pójść do stajen, gdzie Świażski chciał obejrzeć niedawno kupionego za granicą konia — niech państwo idą, a ja odprowadzę księżnę do domu... jeżeli pani pozwoli — dodał zwracając się do Anny — porozmawiamy po drodze...
<section end="X621" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/108 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/109 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/110 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/111 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/112 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/113 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/114 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/115 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/116 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/117 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/118 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/119 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/120 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/121 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/122 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/123 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/124 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/125 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/126 <section begin="X623" />względem nieistniejących istot?“ — pomyślała i nagle przyszła jej dziwna myśl do głowy: czy może kiedykolwiek zdarzyć się, że jej ulubieńcowi Gryszy byłoby lepiej, gdyby nie istniał nigdy? Przypuszczenie to wydało się jej do tego stopnia dziwnem i zabawnem, że poruszyła parę razy głową, aby rozprószyć plątaninę bezsensowych myśli.
— Ja nie wiem, ale to niedobrze — odparła tylko z wyrazem obrzydzenia.
Dobrze, ale nie zapominaj, czem ty jesteś, a czem ja... a prócz tego — dodała Anna, zdając się uznawać, że to niedobrze, chociaż mogła przytoczyć tyle dowodów za swojem twierdzeniem, a Dolly przeciw niemu nie mogła dać ani jednego — przedewszystkiem nie zapominaj o najważniejszej rzeczy, że my nie jesteśmy teraz w jednakowem położeniu. Rozstrzygnięcie tej kwestyi dla ciebie polega na rozwiązaniu pytania: czy pragniesz nie mieć więcej dzieci? a dla mnie czy pragnę je mieć w ogóle... A to ogromna różnica... i zgodzisz się chyba, że ja w mem położeniu nie mogę życzyć ich sobie.
Darja Aleksandrowna nie przeczyła; przekonała się jednak, że obie z Anną zajmują tak odległe stanowiska, że pomiędzy niemi istnieją kwestye, co do których nigdy nie będą w stanie porozumieć się, i że najlepiej zrobią, nie dotykając ich wcale.

<section end="X623" />

<section begin="X624" />
XXIV.

— Tembardziej więc musisz urządzić się we właściwy sposób, jeżeli to jest możebnem — rzekła Dolly.
— Tak, jeżeli to jest możebnem — odparła Anna zupełnie innym, cichym i smętnym głosem.
— Czyż rozwód jest niemożebnym? słyszałam, iż twój mąż zgadza się?...
— Dolly, tak mi się niechce mówić o tem!
<section end="X624" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/128 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/129 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/130 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/131 <section begin="X624" />najzacniejszymi i najlepszymi ludźmi — dowodziła szczerze i z zapałem, zapomniawszy już o nieokreślonem uczuciu niezadowolenia i zakłopotania, jakiego doznawała podczas pobytu w Wozdwiżeńskiem.

<section end="X624" />

<section begin="X625" />
XXV.

Wroński i Anna spędzili całe lato i jesień na wsi, ciągle w tych samych warunkach, nie czyniąc żadnych starań w celu uzyskania rozwodu; zdawało się, że stanęła pomiędzy nimi cicha umowa, iż nie wyjadą nigdzie; gdy nadeszła jednak jesień i goście rozjechali się, każde z nich przyszło w głębi duszy do przekonania, że nie można długo wytrzymać takiego życia i że trzeba będzie koniecznie zmienić tryb jego. A dotychczasowy tryb czynił zadość wszelkim wymaganiom: był dostatek, było zdrowie, było dziecko, a prócz tego każde z nich miało swe zajęcie. Anna, gdy nie było gości, pracowała wciąż nad sobą, czytała bardzo dużo i powieści i, stosownie do mody, poważniejsze dzieła; kazała sobie przysyłać wszystkie książki, o których znajdowała pochlebne wzmianki w prenumerowanych przez siebie zagranicznych dziennikach, i odczytywała je z uwagą, z jaką czytuje się tylko wtedy, gdy się jest samotnym. Prócz tego z książek i pism specyalnych zapoznała się z kwestyami, mającemi związek z działalnością Wrońskiego, i to do tego stopnia, że Wroński mógł zwracać się bardzo często wprost do niej z pytaniami, tyczącemi gospodarstwa, budownictwa, chowu koni, a nawet i sportu; podziwiał on jej wiedzę, pamięć, i z początku nie zbyt ufając radom Anny, wyrażał nieraz swe powątpiewanie, w takich razach ona odszukiwała w książkach odpowiedni ustęp i pokazywała mu.
Urządzenie szpitala również zajmowało Annę; tu była nietylko pomocną, ale nawet niejedną rzecz sama obmyśliła i potrafiła wykonać. Najbardziej jednak obchodziła ją kwestya, czy jest kochaną przez Wrońskiego i czy, i o ile może<section end="X625" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/133 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/134 <section begin="X625" />wtedy, gdy ma jakiś stanowczy zamiar, z którym nie chce zdradzić się przed nim. Wroński obawiał się właśnie takiego uśmiechu, do tego jednak stopnia pragnął uniknąć sceny, iż udał, że wierzy, a po trochu nawet i uwierzył w to, w co chciał wierzyć — w jej rozsądek.
— Mam nadzieję, że nie będziesz się nudziła.
— I ja również — odparła. — Gothier przysłał mi skrzynkę książek, odebrałam je właśnie wczoraj... nie lękam się więc nudów.
„Chce przybrać ten ton, to i lepiej — pomyślał — a to zawsze jedno i to samo!“ — i załatwiwszy w ten sposób rzecz całą, udał się na wybory.
Po raz pierwszy dopiero od czasu ich połączenia się, zdarzyło się, iż bez stanowczej rozmowy rozstawali się na czas jakiś. Z pewnych względów niepokoiło go to, z innych zaś był zdania, że dobrze się stało. „Z początku będzie tak jak teraz, coś niewyraźnego i tajemniczego, a potem ona przyzwyczai się stopniowo... w każdym razie mogę jej poświęcić wszystko, prócz mej męskiej niezależności“ — myślał.

<section end="X625" />

<section begin="X626" />
XXVI.

We wrześniu Lewin wyjechał z żoną do Moskwy, gdzie Kiti miała pozostać aż do czasu przyjścia na świat dziecka; siedział już od miesiąca bezczynnie w Moskwie, gdy Siergiej Iwanowicz, mający dobra w gubernii kaszyńskiej i interesujący się bardzo nadchodzącymi wyborami, postanowił wybrać się na nie i zaczął namawiać brata, który głosował z Sielezniewskiego powiatu, aby jechał z nim razem. Prócz tego Lewin miał w Kaszynie do załatwienia parę interesów swej siostry, mieszkającej stale za granicą, gdyż musiał dla niej odebrać pieniądze i załatwić sprawę u marszałka powiatowego.
Lewin nie mógł zdobyć się na stanowczy zamiar, ale Kiti, widząc, że mąż nudzi się w Moskwie, doradzała mu,<section end="X626" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/136 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/137 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/138 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/139 <section begin="X626" />— Nie... To człowiek uczciwy... należałoby jednak koniecznie zachwiać ten stary, patryarchalny porządek, według którego odbywają się u nas zawsze wybory szlacheckie.
Piątego dnia odbywały się wybory marszałków powiatowych; w niektórych powiatach dzień ten był bardzo burzliwym. Świażskiego obrano jednogłośnie na marszałka sielezniowskiego powiatu; nowo obrany marszałek wydał tego dnia proszony obiad.

<section end="X626" />

<section begin="X627" />
XXVII.

Szóstego dnia miały się odbyć wybory na urzędy gubernialne. Obydwie sale, mniejszą i większą, zapełnili obywatele w mundurach rozmaitego rodzaju. Wielu przyjechało wyłącznie na ten dzień. W salach spotykali się znajomi, którzy nie widzieli się od lat wielu, gdyż jedni mieszkali stale na Krymie, drudzy w Petersburgu lub Moskwie, inni zaś za granicą. Koło stołu przykrytego zielonem suknem, nad którym wisiał portret cesarza, tłoczono i sprzeczano się.
Szlachta w obydwóch salach grupowała się stronnictwami, a z niedowierzających, nieprzyjaznych jej spojrzeń, z ciągłego szeptania po korytarzach i kątach widać było, że każda strona starała się nie zdradzić swych tajemnic przed przeciwnikami.
Według wyglądu zebrani dzielili się wyraźnie na dwie kategorye: starszych i młodszych. Starsi byli przeważnie albo w zapiętych pod szyję obywatelskich mundurach nie pierwszej nowości, przy szpadach i w stosowanych kapeluszach, albo w dawnych mundurach wojskowych różnych rodzajów broni. Mundury starszych obywateli, szyte podług dawnej mody, z małymi fałdami na plecach i rękawach, były przeważnie za krótkie i za ważkie, jak gdyby ich właściciele wyrośli z nich. Młodsi zaś nosili porozpinane mundury, długie i szerokie, oraz białe kamizelki, lub też mundury zarządu sprawiedliwości, z czarnymi kołnierzami, haftowanymi<section end="X627" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/141 <section begin="X627" />go pod rękę. Lewin, chociaż i pragnął rozsmakować się, ale nie mógł zrozumieć o co idzie i, oddaliwszy się parę kroków od rozmawiających, zwierzył się Stepanowi Arkadjewiczowi, iż nie wie w jakim celu należy prosić marszałka.
O suncta simplicitas! — zawołał Stepan Arkadjewicz i krótko a zrozumiale wytłumaczył Lewinowi rzecz całą.
Gdyby, jak to miało miejsce na przeszłych wyborach, wszystkie powiaty prosiły gubernialnego marszałka, to wybranoby go samemi białemi gałkami; w tym roku jednak nie trzeba tego było. Teraz zaś ośm powiatów zgodziło się prosić, jeżeli zaś dwa nie będą go prosiły, to Snietkow może odmówić i nie stawiać swej kandydatury, a w takim razie partya konserwatywna będzie mogła wybrać kogobądż innego ze swych stronników. Jeżeli zaś tylko jeden powiat Świażskiego nie będzie prosił, to Snietkow podda się głosowaniu, zostanie wybranym, gdyż będą mu naumyślnie kłaść białe gałki; tym sposobem przeciwna partya zostanie wprowadzoną w błąd i będzie oddawała swe głosy kandydatowi stronnictwa postępowego. Lewin niby to zrozumiał i chciał zadać jeszcze parę pytań, gdy nagle wszyscy zaczęli rozmawiać, krzyczeć i tłoczyć się do większej sali.
— Co takiego? Co? Kogo? Pełnomocnictwo? komu? po co? Odwołują! Nie, nie pełnomocnictwo! Nie pozwalają Flerowowi? To i cóż, że pod sądem? Nie możemy na to pozwolić! Prawo! — słyszał Lewin z różnych stron i razem z innymi, którzy spieszyli się niewiadomo dokąd, i którzy obawiali się widocznie spóźnić, udał się do większej sali, gdzie koło stołu sprzeczali się marszałek gubernialny, Świażski i paru innych agitatorów.

<section end="X627" />

<section begin="X628" />
XXVIII.

Lewin stał dosyć daleko i nie mógł wyraźnie słyszeć, gdyż przeszkadzali mu dwaj sąsiedzi, z których jeden głośno sapał, a drugi szurał ciągle grubemi podeszwami. Zdaleka<section end="X628" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/143 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/144 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/145 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/146 <section begin="X628" />I marszałek wyszedł przez boczne drzwi.
Miała nastąpić nareszcie najbardziej uroczysta chwila: głosowanie na marszałka. Przywódcy jednego i drugiego stronnictwa wyrachowywali na palcach przychylne i nieprzychylne głosy.
Dopuszczenie Flerowa do głosowania dało nowej partyi nietylko jedną gałkę więcej, lecz jeszcze i wygraną na czasie, gdyż można było sprowadzić trzech obywateli, którym intrygi stronnictwa konserwatywnego odjęły możność uczestniczenia w wyborach; dwóch z nich, znanych ze swego upodobania do kieliszka, stronnicy Snietkowa spoili, a trzeciemu schowali mundur.
Dowiedziawszy się o powyższem, stronnictwo postępowe zdążyło podczas rozstrzygania nieporozumienia co do Flerowa, wydelegować paru swych członków, ci zaś zdołali dostać mundur obywatelski, przyprowadzić do przytomności jednego z pijanych i przywieść dwóch wyborców na salę posiedzeń.
— Jednego przywiozłem, zlałem go zimną wodą całego — rzekł do Świażskiego szlachcic, który jeździł po pijanych — nic mu się nie stało, a przyda nam się bardzo w każdym razie.
— A czy nie bardzo pijany, żeby się nie przewrócił przypadkiem? — zapytał Świażski kiwając głową.
— E nie, niech go tylko tutaj nie spoją znowu... Zakazałem w bufecie, aby mu pod żadnym pozorem nie dawano wódki...

<section end="X628" />

<section begin="X629" />
XXIX.

Wysoka sala, w której palono i w której stał bufet, pełna była szlachty. Ogólne wzruszenie wzrastało i na twarzach wszystkich znać było niepokój. Najbardziej wzruszeni byli przywódcy, gdyż znany im był cały zakulisowy przebieg i przypuszczalny wynik wyborów. Byli to wodzowie<section end="X629" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/148 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/149 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/150 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/151 <section begin="X629" />polecono, abyśmy na wzór westalek starożytnych strzegli jakiegoś świętego ognia.
Obywatel uśmiechnął się pod białym wąsem.
— Są i między nami również, choćby naprzykład, nasz wspólny przyjaciel Mikołaj Iwanowicz lub zamieszkały od niedawna hrabia Wroński; ci chcą zaprowadzić przemysł agronomiczny, lecz, jak dotąd, jest to tylko rzucanie kapitałów w błoto i nie prowadzi do niczego.
— Ale dlaczego my nie postępujemy jak kupcy, i nie wycinamy drzew w ogrodzie na deski? — zapytał Lewin; powracając do myśli, która go uderzyła.
— A to dlatego, aby, jak pan zauważył, strzedz ognia, a zresztą to nie szlachecka rzecz. My szlachta, czynimy zadość naszym obowiązkom nie tu na wyborach, ale tam w swym kącie. Każdy stan ma właściwy sobie instynkt i wie, co mu wypada a co nie wypada. Chłopi również... ja im przypatruję się: porządny chłop myśli tylko o tem, żeby wynająć jaknajwięcej ziemi i uprawia ją, choćby była jak najmniej urodzajna... i również niema w tem żadnego wyrachowania, gdyż naraża się tylko na straty.
— Tak jak i my — rzekł Lewin. — Bardzo, bardzo mi było przyjemnie spotkać się z panem — dodał, ujrzawszy zbliżającego się Świażskiego.
— A myśmy spotkali się po raz pierwszy od czasu poznania się u pana — rzekł obywatel — i rozgadaliśmy się trochę.
— Musieliście panowie zapewne krytykować nowe porządki?
— Nie obeszło się bez tego...
— Trochę, ale nie bardzo...

<section end="X629" />

<section begin="X630" />
XXX.
Świażski ujął pod rękę Lewina i poszedł z nim ku swojej partyi.
<section end="X630" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/153 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/154 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/155 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/156 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/157 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/158
XXXI.

Nowy marszałek gubernialny i pewna część członków zwycięskiego stronnictwa zostali tego dnia zaproszeni na obiad do Wrońskiego.
Wroński uczestniczył w wyborach, gdyż nudził się na wsi, chciał zamanifestować swe prawa przed Anną, pragnął dopomóc Świażskiemu i w ten sposób odwdzięczyć się mu za usługi, jakie Świażski swego czasu oddal mu na ziemskich wyborach, przedewszystkiem zaś chciał sumiennie spełnić obowiązki, ciążące na nim, jako na właścicielu ziemskim i szlachcicu, które to obowiązki Wroński uważał dla siebie obecnie za najważniejsze; nie spodziewał się jednak zupełnie, aby wybory te mogły go zainteresować, aby przejmował się niemi do tego stopnia i aby był w stanie być na nich tak czynnym. W kole szlachty był zupełnie nowym człowiekiem, lecz widocznie zyskał sobie ogólne uznanie i nie mylił się przypuszczając, że posiada już wpływ i zaufanie współobywateli. Do osiągnięcia tego wpływu przyczyniła się i zamożność, i urodzenie, i wspaniały lokal w mieście, ustąpiony mu przez dawnego znajomego Szyrkowa, finansistę i założyciela świetnie rozwijającego się banku w Raszynie; i doskonały kucharz, przywieziony ze wsi; i przyjaźń z gubernatorem, z którym kiedyś kolegowali i którego w dodatku Wroński stale protegował; a nadewszystko w uzyskaniu powszechnego uznania dopomogło Wrońskiemu jego uprzejme, jednakowe względem wszystkich postępowanie, wskutek którego większość zebranej szlachty zmieniła swe poprzednie zdanie o nim, gdyż pomawiano go powszechnie o dumę i zarozumiałość. Wroński sam czuł, że prócz tego narwanego jegomościa, żonatego z Kiti Szczerbacką, który à propos de bottes nagadał mu najrozmaitszych głupstw, każdy szlachcic, z którym tylko miał do czynienia, stawał się jego stronnikiem; i on sam i inni widzieli dokładnie, że Niewiedowski zawdzięcza mu swe powodzenie. I teraz u siebie w domu, gdy obchodził wybór Niewiedowskiego, ogarniało go przyjemne poczucie, że zwyciężył kandydat, któremu on dopomagał. Same wybory do tego stopnia pociągały go, że już zamyślał postawić swą kandydaturę za trzy lata na przyszłych wyborach, jeżeli już tylko będzie żonatym; tak samo, jak dawniej, gdy dostał nagrodę na wyścigach w biegu, w którym dżokiej dosiadał konia, zachciało mu się przyjmować w nich osobisty udział.
Dzisiaj obchodzono wygraną dżokeja. Wroński siedział na pierwszem miejscu, mając z prawej strony młodego gubernatora, jenerała świty. Dla wszystkich była to pierwsza osoba w gubernii, zagajająca uroczyście zjazdy, wygłaszająca mowy i wzbudzająca, jak to Wroński zauważył, w wielu obywatelach i uszanowanie i pewną obawę; dla Wrońskiego zaś był to tylko Masłów „Kaśka“, jak go zwano w korpusie paziów, którym opiekował się łaskawie i usiłował mettre à son aise. Z lewej strony siedział Niewiedowski ze swą młodą, energiczną i złośliwą twarzą. Wroński był dla niego uprzedzająco grzecznym i zwracał się do niego z pewnym szacunkiem.
Świażski zapatrywał się wesoło na swe niepowodzenie; nie uważał nawet tego za niepowodzenie, jak to sam zaznaczył, zwracając się z pełnym kieliszkiem do Niewiedowskiego, i twierdząc, że nie można znaleźć godniejszego przedstawiciela nowego kierunku, w jakim powinna kroczyć cała szlachta, i dlatego wszystko, co jest tylko szlachetnem, jak wyraził się Świażski, cieszy się z dzisiejszego powodzenia i obchodzi je uroczyście.
Stepan Arkadjewicz cieszył się również, że spędza wesoło czas, i że wszyscy są w zupełności zadowoleni. Podczas obiadu rozmawiano o minionym zjeździe. Świażski w komiczny sposób przedrzeźniał płaczliwą mowę marszałka i, zwracając się do Niewiedowskiego, zauważył, że jego ekscelencya będzie musiał znaleźć mniej prosty sposób na sprawdzanie sum, niż łzy.
Drugi wesoły obywatel opowiedział, że sprowadzono lokai w pończochach do usługiwania na balu u marszałka gubernialnego, i że teraz trzeba ich będzie zapewne odesłać z powrotem, jeżeli nowy marszałek nie wyda balu z lokajami w pończochach.
Zwracając się do Niewiedowskiego, każdy podczas obiadu powtarzał nieustannie „nasz marszałek gubernialny“ i „jego ekscelencya.“
Tytuły te powtarzano z tem samem zadowoleniem, z jakiem do młodej mężatki mówi się madame i nazywa się ją po nazwisku męża.
Niewiedowski udawał, że nietylko zapatruje się na to obojętnie, ale nawet pogardza trochę temi nazwami, widocznem jednak było, iż jest uszczęśliwiony i że musi panować nad sobą, aby nie zdradzić się z zadowoleniem, jakie byłoby nie na miejscu w tem postępowem, liberalnem towarzystwie, wśród którego znajdował się.
Przed końcem obiadu wysłano parę depesz do osób, które mogły być ciekawe rezultatu wyborów. I Stepan Arkadjewicz, będąc w doskonałym humorze, wysłał do Darji Aleksandrownej depeszę następującej treści: „Niewiedowski wybrany dwudziestoma głosami, załączam ukłony.“ Darja Aleksandrowna, otrzymawszy depeszę telegraficzną, westchnęła tylko nad rublem, zapłaconym za nią, i domyśliła się, iż musiała zostać wysłaną przy końcu obiadu, gdyż wiedziała, że Stiwa ma słabostkę w takich razach: faire jouer le télégraphe.
Obiad z winami nie od miejscowych kupców, tylko sprowadzonemi prosto z zagranicy, był nadzwyczaj wykwintny i smaczny. Świażski dobrał kółko, złożone mniej więcej z dwudziestu ludzi liberalnych poglądów, nowych działaczy, a zarazem dowcipnych i należących do najlepszego towarzystwa. Wznoszono na wpół żartobliwe toasty i na cześć nowego marszałka, i gubernatora, i dyrektora banku, i wreszcie „naszego gościnnego gospodarza.“
Wroński był zadowolony; nie spodziewał się, aby na prowincyi można było znaleźć takie dobrane pod każdym względem towarzystwo.
Gdy obiad miał się już ku końcowi i gdy wszyscy byli już w różowych humorach, gubernator zaprosił Wrońskiego na koncert na dochód pobratymców[4], urządzany przez jego żonę. Pani gubernatorowa życzyła sobie poznać hrabiego Wrońskiego.
— Potem będzie bal i poznasz naszą pierwszą piękność... w istocie warto ją zobaczyć.
Not in my line — odparł Wroński, lubiąc to wyrażenie, uśmiechnął się jednak i obiecał, że będzie.
Obiad skończył się już, goście pozapalali cygara, gdy do Wrońskiego podszedł kamerdyner i podał mu list na tacy.
— Z Wozdwiżeńskiego umyślnym — rzekł.
— Dziwna rzecz, jak on jest podobny do towarzysza prokuratora Świętyckiego — zauważył jeden z gości po francusku, przypatrując się kamerdynerowi.
Wroński rozpieczętował list, zmarszczył się i począł go czytać.
List pisany był ręką Anny. Wroński, zanim go przeczytał, domyślał się już jego treści. Przypuszczając, że wybory potrwają tylko pięć dni, obiecał powrócić w piątek, dzisiaj zaś była sobota, i wiedział, że Anna czyni mu wymówki, iż nie powrócił na czas. Kartka, wysłana przez niego wczoraj wieczorem, widocznie nie doszła jeszcze. Domysły co do treści listu sprawdziły się; ton jednak, w jakim był trzymany, był dla Wrońskiego niespodzianką i to nader przykrą: „Ani jest bardzo chora i doktor powiada, że to może być zapalenie... Tracę już głowę; księżniczka Barbara nietylko, że nie jest żadną pomocą, ale jeszcze przeszkadza. Spodziewałam się ciebie pozawczoraj wieczorem, wczoraj, a teraz posyłam, aby wiedzieć, gdzie ty jesteś Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/163 I chociaż doszła do przekonania, że zbliża się już faza zobojętnienia, nie mogła jednak nic postanowić i nie mogła w niczem zmienić swych stosunków względem niego. Teraz, również jak przedtem, mogła działać na niego swą urodą i również, jak to już czyniła od niejakiego czasu, mogła tylko nieustanną umysłową pracą w ciągu dnia, a w nocy morfiną zagłuszać straszne myśli o tem, co się z nią stanie, jeżeli on przestanie ją kochać. Był, co prawda, jeszcze jeden sposób: nie starać się zatrzymywać go przy sobie (Anna nie pragnęła niczego, tylko aby on ją kochał) ale zbliżyć się do niego i postawić się względem niego na takiej stopie, aby on nie mógł, choćby nawet chciał, porzucić jej. Środkiem tym był rozwód i ślub. I Anna poczęła życzyć sobie tego i postanowiła zgodzić się odrazu, gdy Wroński lub Stiwa zaczną rozmawiać z nią o tem.
Pięć dni zbiegło jej na myślach tego rodzaju, te pięć dni, w ciągu których on miał być nieobecnym.
Czas schodził jej na spacerach, rozmowie z księżniczką Barbarą, zajmowaniu się szpitalem, a przedewszystkiem na czytaniu jednej książki po drugiej. Ale dnia szóstego, gdy konie wróciły bez niego, Anna poczuła, iż brak już jej sił na zagłuszanie myśli o nim, natarczywie cisnących się do głowy. Jednocześnie zachorowała mała, Anna sama poczęła ją pielęgnować, lecz i to zajęcie nie było w stanie ją rozerwać, gdyż choroba nie była groźną. Pragnęła całem sercem pokochać tę dziewczynkę, ale nie mogła, a udawać miłości nie była w stanie w żaden sposób. Tego samego dnia wieczorem, udając się już na spoczynek, chciała jechać do miasta, po głębokim jednak namyśle napisała dziwny i dwuznaczny list, który Wroński odebrał i, nie odczytawszy go wcale, wysłała przez umyślnego. Na drugi dzień rano odebrała jego kartkę i poczęła żałować, iż pisała do niego. Przerażona oczekiwała znowu tego strasznego spojrzenia, jakie rzucił na nią przed swym wyjazdem, szczególnie, gdy się dowie, że dziewczynka nie była tak bardzo chorą; w każdym jednak razie, Anna była zadowoloną, iż napisała do niego; teraz już przyznawała się przed sobą, że ciąży mu, że on z żalem rozstaje się ze swą niezależnością, aby powrócić do niej, i pomimo to rada była, iż on przyjedzie... niech nawet będzie niezadowolonym, ale w każdym razie niech będzie z nią tutaj razem, aby ona mogła wciąż patrzeć na niego i wiedzieć o każdym jego ruchu.
Anna siedziała w salonie pod lampą, z nowem dziełem Taine’a w ręku, czytała, przysłuchując się wyciu wiatru i oczekując lada chwila turkotu powozu; parę razy zdawało się jej, że słyszy odgłos kół, lecz za każdym razem myliła się; nareszcie nietylko koła zaturkotały, ale nawet dało się słyszeć wołanie stangreta, rozlegające się głucho pod podjazdem. Nawet księżniczka Barbara, która kładła właśnie pasjansa, odezwała się, że to Wroński musiał przyjechać. Anna, zarumieniwszy się mocno, zerwała się prędko z krzesła, lecz zamiast zejść na dół, jak to czyniła już dwa razy tego wieczoru, zatrzymała się na środku pokoju. Nagle objął ją wstyd, iż dopuściła się podstępu, najbardziej zaś przeraziła ją myśl, w jaki sposób on przyjmie tę wiadomość. Uczucie doznanej obrazy minęło już i obecnie lękała się tylko, aby on nie wyraził jej swego niezadowolenia. Przypomniała sobie, że córce drugi dzień było już znacznie lepiej i nawet, że była już zupełnie zdrowa; Anna miała nawet do niej urazę, że wyzdrowiała właśnie wtedy, gdy list został wysłanym; potem przypomniała sobie jego, że on jest już tutaj ze swemi rękami, oczami i t. d., usłyszała jego głos i, zapomniawszy o wszystkiem, pobiegła z radością na jego spotkanie.
— Jak zdrowie Ani? — zapytał zniżonym głosem, stojąc na dole i spoglądając na zbiegającą ku niemu Annę.
Za chwilę Wroński siedział na fotelu i lokaj ściągał mu z nogi ciepłe buty.
— Już znacznie lepiej.
— A ty? — zapytał, przeciągając się.
Anna ujęła go za dłoń i pociągnęła ku sobie, nie spuszczając z niego spojrzenia.
— Rad jestem bardzo — rzekł, spoglądając chłodno na nią, na jej uczesanie, na jej suknię, o której wiedział, iż została włożoną naumyślnie dla niego.
Wszystko to podobało mu się bardzo, lecz już tyle razy miała sposobność podobać się!
I ten surowo-kamienny wyraz, którego tak bała się, odbił się na jej twarzy.
— Rad jestem bardzo — powtórzył. — A ty czyś zdrowa? — zapytał, obcierając chustką wilgotną brodę i całując ją w rękę.
„Wszystko jedno, co się teraz stanie — myślała — niech on tylko będzie tutaj, a gdy jest już ze mną, to nie może, nie ośmieli się nie kochać mnie.“
Wieczór przeszedł szczęśliwie i spokojnie w towarzystwie księżniczki Barbary, która skarżyła się mu, iż Anna podczas jego nieobecności zażywała morfinę.
— Cóż miałam robić?... nie mogłam sypiać... myśli przeszkadzały mi. Gdy on jest, nie zażywam nigdy... prawie nigdy.
Wroński opowiadał o wyborach, a Anna potrafiła zadawanemi pytaniami skierować rozmowę na jego powodzenie, to jest na przedmiot, o którym najchętniej rozmawiał; potem opowiedziała mu wszystko, co zaszło podczas jego nieobecności w domu i co mogło go zajmować... i te wiadomości również były bardzo wesołe.
Ale późnym już wieczorem, gdy pozostali sami, Anna, widząc, iż on znowu znajduje się pod jej wpływem, zapragnęła wyjaśnić przykrą kwestyę listu.
— Przyznaj się jednak, żeś rozgniewał się, odebrawszy mój list i że nie uwierzyłeś mi.
Z chwilą jednak, gdy to powiedziała, spostrzegła, że chociaż on był jaknajlepiej względem niej usposobionym, nie przebaczył jej jednak tego.
— W istocie — rzekł — list ten zadziwił mnie bardzo... to Ani jest chora, to znów ty sama chcesz jechać...
— Wszystko, co napisałam, to prawda.
— Przecież ja nie wątpię o tem...
— Nieprawda, wątpisz!... Widzę, żeś niezadowolony.
— Nie wątpię ani na chwilę. Coprawda jestem niezadowolony, że ty zdajesz się nie chcieć przypuszczać, iż są obowiązki...
— Obowiązki jechania na koncert...
— Nie mówmy już lepiej o tem...
— Dlaczego mamy nie mówić?
— Chcę ci tylko powiedzieć, że mogą mi wypaść sprawy niecierpiące zwłoki... teraz, naprzykład, będę musiał jechać do Moskwy w sprawie domu... Ach, Anno, czemu ty tak łatwo poddajesz się rozdrażnieniu? Czyż nie wiesz, że ja żyć nie mogę bez ciebie?
— Jeżeli to prawda... — odezwała się Anna zmienionym głosem, to to życie bardzo cięży ci... przyjeżdżasz i zaraz następnego dnia wyjeżdżasz znowu, tak zwykle postępują tylko...
— Anno, jesteś okrutna... Gotów jestem oddać życie...
Lecz ona nie słuchała go.
— Jeżeli pojedziesz do Moskwy, to i ja pojadę... nie zostanę tutaj. Powinniśmy albo rozejść się, albo być zawsze razem...
— Przecież wiesz, że to jest jedyne moje pragnienie, lecz na to...
— Potrzebnym jest rozwód? Napiszę do niego, sama widzę, że niema innej rady... ale ja pojadę z tobą do Moskwy...
— Zdajesz się grozić mi, a ja przecież marzę tylko o tem, aby nie rozłączać się z tobą.
Ale tylko obojętne, złe spojrzenie prześladowanego i rozdrażnionego człowieka błysło mu w oczach, gdy mówił te pieszczotliwe wyrazy...
Ona dostrzegła to spojrzenie i odgadła zapewne jego znaczenie.
— Jeżeli tak jest w rzeczy samej, jest to prawdziwe nieszczęście! — mówiło jego spojrzenie; było to tylko chwilowe wrażenie, lecz Anna nigdy nie mogła go zapomnieć.
Anna Arkadjewna napisała do męża, prosząc go o rozwód, i w końcu listopada razem z Wrońskim pojechała na całą zimę do Moskwy, pożegnawszy się przedtem z księżniczką Barbarą, która musiała wracać do Petersburga.
Spodziewając się lada dzień odpowiedzi od Aleksieja Aleksandrowicza, a co za tem idzie i rozwodu, Wroński i Anna zamieszkali razem.




Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/169 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/170
I.

Lewinowie spędzali trzeci miesiąc w Moskwie. Dawno już minął termin, gdy według nieomylnych wyliczeń ludzi biegłych w tych rzeczach, Kiti powinna była odbyć słabość; Kiti pomimo to wciąż chodziła i nie było żadnych oznak, by chwila ta była obecnie bliższą, niż dwa miesiące temu. I doktor, i madame, i Dolly, i księżna, a szczególnie Lewin, który bez strachu nie mógł pomyśleć o tem, zaczęli się już niecierpliwić i niepokoić; jedna tylko Kiti czuła się zupełnie szczęśliwą i spokojną.
Kiti zdawała sobie teraz dokładnie sprawę, że powstaje w niej nowe uczucie miłości ku przyszłemu, a jak dla niej, pod pewnym względem już istniejącemu dziecku, i z rozkoszą oddawała się temu uczuciu. Dziecię nie było już teraz tylko cząstką jej, gdyż chwilami żyło swojem, niezależnem od niej, życiem. Sprawiało jej to często ból, ale zarazem Kiti chciało się śmiać, gdyż ogarniała ją dziwna, nieznana dotąd radość.
Wszyscy jej ukochani otaczali ją i wszyscy byli tak dobrzy dla niej, tak dbali o nią, ona zaś we wszystkiem i wszystkich widziała tylko życzliwość ku sobie i dodatnie cechy otaczających ją, gdyby więc nie wiedziała i nie czuła, że to wszystko musi się skończyć wkrótce, nie pragnęłaby wcale innego, przyjemniejszego życia. Jedna rzecz tylko psuła jej wrażenie zupełnego zadowolenia, a mianowicie, że mąż nie był takim, jakim ona najbardziej go kochała i jakim bywał na wsi.
Kiti lubiła jego spokojne, uprzejme, gościnne obejście się na wsi, w mieście zaś zdawał się być ciągle niespokojnym i mieć na baczności, jak gdyby się obawiał, aby ktobądź nie wyrządził krzywdy jemu, a przedewszystkiem jego żonie. Tam na wsi, będąc u siebie w swoim domu, nigdy nie spieszył się i nigdy nie był bezczynnym. Tutaj w mieście wciąż się spieszył, jak gdyby obawiał się spóźnić, choć nie miał nic do roboty. Kiti litowała się nad nim, choć wiedziała, że inni nie podzielają jej zdania. Patrząc na niego, gdy znajdował się w liczniejszem towarzystwie, tak, jak się patrzy czasami na ukochanego człowieka, usiłując widzieć w nim obojętnego sobie, aby określić wrażenie, jakie on wywiera na obcych, Kiti widziała, z obawą nawet wywoływaną przez zazdrość, że mąż jej nietylko nie zasługuje na współczucie, lecz owszem bardzo jest pociągającym przez swe staroświeckie trochę obejście, przez swą nieśmiałą uprzejmość dla kobiet, przez swą silną postać, a przedewszystkiem, jak jej się zdawało, przez swe wyraziste oblicze. Lecz Kiti patrzała nie z zewnątrz, ale z wewnątrz i widziała, że mąż nie jest tutaj samym sobą, gdyż inaczej nie mogłaby wytłumaczyć sobie jego stanu. Chwilami w głębi duszy czyniła mu wyrzuty, że nie umie zastosować się do miejskiego życia, chwilami zaś przyznawała sama, że w istocie musi mu być trudno urządzić się w ten sposób, aby być zadowolonym z pobytu w Moskwie.
W rzeczy samej, cóż miał robić? Kart nie lubił, do klubu nie uczęszczał. Kiti wiedziała już, co to znaczy przyjaźnić się z wesołymi mężczyznami w rodzaju Obłońskiego... to znaczy pić i jechać po pijanemu Bóg wie dokąd; bez przerażenia nie mogła pomyśleć, dokąd w takich razach jeżdżą mężczyźni. Bywać? Wiedziała jednak, że, aby bywać, trzeba znajdować przyjemność w towarzystwie młodych kobiet, a Kiti nie mogła życzyć sobie tego. Czy miał siedzieć całymi dniami w domu z nią, z matką i siostrami? Ale chociaż nadzwyczaj lubiła i zawsze bawiły ją bardzo jedne i te same rozmowy, „Aliny — Nadiny“, jak te rozmowy sióstr pomiędzy sobą nazywał stary książę, wiedziała jednak, że znudzą mu się one dość prędko. Cóż wiec miał robić? czy w dalszym ciągu pisać swe dzieło? Próbował to robić, przesiadywał z początku w bibliotece, robił notatki i zbierał materyały, ale sam mówił jej, że im mniej ma do roboty, tem mniej ma zawsze czasu. Prócz tego żałował, że za dużo rozmawia tutaj o swej książce, i że dlatego wszystko plącze mu się w głowie i przestaje go zajmować.
Pobyt wt mieście miał tylko jedną dobrą stronę, tę, że tutaj nie miały nigdy miejsca żadne sprzeczki pomiędzy nimi. Czy to dlatego, że warunki miejskie były odmienne, czy też dlatego, że oboje stali się ostrożniejsi i rozsądniejsi pod tym względem, ale w Moskwie nie zdarzały się nigdy wybuchy zazdrości, których lękali się oboje, wyjeżdżając do Moskwy.
Pod tym względem zaszło nawet jedno, nadzwyczaj dla nich obojga ważne zdarzenie, spotkanie się Kiti z Wrońskim.
Stara księżna, Marya Borysowna, chrzestna matka Kiti, zapragnęła zobaczyć swą ukochaną chrześniaczkę. Kiti, chociaż nigdzie nie bywała ze względu na swój stan, pojechała jednak z ojcem do staruszki i tam spotkała się z Wrońskim.
Z powodu tego spotkania Kiti mogła sobie uczynić jeden tylko zarzut, że, gdy poznała te znajome sobie niegdyś doskonale rysy, zabrakło jej na mgnienie oka tchu, serce ścisnęło się, a gorący rumieniec oblał jej policzki. Trwało to jednak tylko parę sekund; jeszcze ojciec, który naumyślnie głośno zaczął witać się z Wrońskim, nie skończył rozmawiać z nim, gdy Kiti zapanowała już zupełnie nad sobą, mogła patrzeć na Wrońskiego i rozmawiać z nim z równą swobodą, jak z księżną Maryą Borysowną, przedewszystkiem zaś w taki sposób, że każde jej odezwanie się i każdy uśmiech zyskałyby uznanie męża, którego niewidzialną obecność zdawała się odczuwać w tej chwili.
Zamieniła z nim kilka słów, uśmiechnęła się nawet z jego żartu o wyborach, które nazwał „naszym parlamentem.“ (Trzeba było uśmiechnąć się, aby pokazać, iż dowcip został zrozumianym). Natychmiast jednak zwróciła się do księżnej Maryi Borysownej i ani razu nie popatrzała na niego, dopóki nie wstał, aby pożegnać się; wtedy spojrzała na niego, ale widocznem było, że tylko dlatego, że niegrzecznie jest nie patrzeć się na kogoś, gdy ten ktoś żegna się.
Kiti wdzięczną była ojcu, iż nie wszczynał z nią rozmowy o spotkaniu z Wrońskim; pomimo to widziała, że ojciec jest zadowolony z niej, ona sama również nie miała sobie nic do wyrzucenia; nie spodziewała się nigdy, aby mogła znaleźć siłę zatrzymania gdzieś w głębi duszy wszystkich wspomnień o dawnem uczuciu, jakie żywiła ku Wrońskiemu, i nietylko wydawać się, ale być w rzeczy samej zupełnie obojętną względem niego.
Lewin bardziej niż żona zarumienił się, gdy usłyszał, że Kiti u księżnej Maryi Borysownej spotkała się z Wrońskim. Kiti nie łatwo było powiedzieć o tem mężowi, jeszcze trudniej zaś opowiadać o wszystkich szczegółach spotkania, gdyż nie zadawał jej żadnych pytań, a tylko spoglądał na nią ponuro i z niezadowoleniem.
— Żałowałam bardzo, że cię nie było — rzekła. — Nie tyle nawet, że cię nie było w pokoju... w twej obecności nie byłabym tak naturalną... doprawdy, teraz rumienię się bardziej — mówiła, czerwieniąc się po uszy — szkoda jednak, żeś nie mógł patrzeć przez dziurkę od klucza.
Pełne prawdy, szczere jej oczy powiedziały Lewinowi, że Kiti zachowywała się z godnością, nie zwracając więc uwagi na jej zakłopotanie, uspokoił się natychmiast i zaczął wypytywać szczegółowo, a Kiti na to tylko czekała.
Gdy dowiedział się już o wszystkiem, nawet o tym szczególe, że tylko w ciągu pierwszej sekundy nie była w stanie nie zarumienić się, gdy przekonał się, że spotkanie z Wrońskim nie wywarło na niej prawie żadnego Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/175 — Koniecznie! On był przecież u nas. Co ci to szkodzi? Zajedziesz do nich, posiedzisz, pogadasz pięć minut o pogodzie, wstaniesz i pójdziesz sobie...
— Nie dasz wiary, ale ja już tak odwykłem od tego, że mi doprawdy wstyd! Bo co to jest w rzeczy samej? Przyjdzie obcy człowiek, siądzie, niema nic ciekawego do powiedzenia, im przeszkadza, irytuje się tylko na siebie samego, a potem wynosi się.
Kiti roześmiała się.
— Będąc kawalerem, składałeś przecież wizyty... — zauważyła.
— Składałem, ale zawsze wstyd mi było, a teraz to już odzwyczaiłem się do tego stopnia, że wolałbym dwa dni nie jeść obiadu, zamiast iść na wizytę. Doprawdy, wstyd mi! Jestem pewien, że obrażą się i powiedzą: po coś przychodził, nie mając żadnego interesu?
— Nie bój się, nie obrażą się... już ja ci ręczę za to — rzekła Kiti, patrząc się na męża z uśmiechem i ujmując go za rękę... — Do widzenia się... bądź więc u nich koniecznie...
Lewin pocałował żonę w rękę i chciał już wychodzić, ale ona zatrzymała go.
— Czy wiesz, Kostia, że ja mam już zaledwie pięćdziesiąt rubli?
— To i cóż? zajdę do banku i wezmę. He? — zapytał ze znanym żonie wyrazem niezadowolenia.
— Poczekaj... — rzekła, nie puszczając jego ręki — jestem niespokojna, trzeba, żebyśmy o tem pomówili. Zdaje się, że nie robię żadnych zbytecznych wydatków, a pieniądze płyną jak woda... Musimy chyba urządzić się jakoś inaczej?
— Niema potrzeby — odparł, chrząkając i patrząc na nią z ukosa.
Kiti znała to chrząkanie; było ono oznaką żywego niezadowolenia, nie tyle z niej, co z siebie samego; Lewin w rzeczy samej był niezadowolonym, ale nie z tego, że wyszło dużo pieniędzy, lecz z tego, że przypominają mu o tem, o czem on, wiedząc doskonale, iż nie jest tak, jak być powinno, pragnie zapomnieć.
— Kazałem Sokołowowi sprzedać pszenicę i wziąć z góry za młyn... pieniędzy nam nie zabraknie.
— Dobrze, lecz ja się obawiam, że w ogóle dużo...
— To nic, to nic... — powtórzył parę razy — do widzenia się więc...
— Doprawdy, żałuję chwilami, żem posłuchała mamy.
Tak by nam dobrze było na wsi! Narobiłam tylko wszystkim kłopotu i wydajemy pieniądze...
— Nic nie szkodzi. Nie było jeszcze takiego wypadku od czasu mego ożenienia się, abym powiedział, że mogłoby być lepiej, niż jest.
— Czy naprawdę? — zapytała, patrząc mu w oczy.
Powyższe słowa wyrzekł, nie myśląc wcale o tem co mówi, chcąc tylko ją pocieszyć; gdy jednak rzucił na żonę spojrzenie i przekonał się, że te pełne prawdy, ukochane oczy patrzą na niego pytająco, powtórzył to samo, ale teraz już zupełnie szczerze. „Stanowczo zapominam o jej stanie!“ — pomyślał i przypomniał sobie, co w krótkim czasie oczekuje ich.
— A czy prędko? Jak ci się zdaje? — szepnął, ujmując obie jej dłonie.
— Tyle razy już myślałam o tem, że teraz nic już nie myślę i nie wiem.
— I nie lękasz się?
Kiti uśmiechnęła się pogardliwie.
— Ani trochę — odparła.
— Jeżeli co będzie, to ja będę u Katawasowa...
— Nic nie będzie, nie myśl nawet o tem. Pojadę z ojcem, jak zwykle, na spacer na bulwary. Zajedziemy na chwilę do Dolly, będę czekała na ciebie przed obiadem. Prawda, przypomniałam sobie... Czy wiesz, że Dolly nie może już dać sobie rady? Długów mają po uszy, a pieniędzy ani grosza. Rozmawialiśmy właśnie wczoraj o tem z mamą i z Arsenjuszem[5] i postanowiliśmy, że wy obydwaj rozmówicie się ze Stiwą. Ojcu nie można nawet wspominać o tem... ale żebyście tak, ty i on...
— Cóż my na to poradzimy?
— Będziesz przecież u Arsenjusza, pogadaj z nim o tem, on powie ci, cośmy uradzili.
— Zgadzam się ślepo z jego zdaniem... będę więc u niego i zaraz skorzystam ze sposobności, gdyż pojadę z Natalją na koncert... do widzenia się!...
Na ganku dawny, z kawalerskich jeszcze czasów lokaj Lewina, Kuźma, pod zarządem którego znajdowało się całe gospodarstwo miejskie, oczekiwał na swego pana.
— Krasawczyk[6] ma zmienioną podkowę, pomimo to wciąż kuleje — rzekł. — Co pan każe z nim robić?
Podczas pierwszych dni pobytu w Moskwie, Lewina zajmowały bardzo konie, które zabrał z sobą z Pokrowskiego, gdyż chciał mieć konie na zawołanie i o ile można najtaniej, i w ogóle pragnął urządzić się pod tym względem najpraktyczniej, ale pokazało się, że własne konie kosztują drożej, niż wynajęte, i że, chociaż się je trzyma, trzeba brać ciągle dorożki i najmować karety.
— Trzeba posłać po konowała...
— A jak Katarzyna Aleksandrowna pojedzie? — zapytał Kużma.
Lewin nie dziwił się już teraz, jak to czynił jeszcze niedawno, że trzeba zaprzęgać parę silnych koni do ciężkiej karety i płacić pięć rubli za to, że kareta przejedzie po błocie zmięszanem ze śniegiem ćwierć wiorsty i że będzie czekała cztery godziny. Obecnie wydawało mu się to zupełnie naturalnem.
— Każ stangretowi przyprowadzić parę koni do nowej karety.
— Słucham.
Lewin, rozwiązawszy dzięki miejskim udogodnieniom, tak łatwo i krótko sprawę z końmi, której załatwienie na wsi wymagało zawsze zużycia sporo osobistej pracy i czasu, zawołał sanki, wsiadł do nich i kazał jechać na Nikitską ulicę; po drodze nie myślał już o pieniądzach, tylko o oczekującej go znajomości z petersburgskim uczonym, pracującym nad socyologią, i o rozmowie z nim.
Tylko z samego początku pobytu w Moskwie Lewina wprawiały w zdumienie te najzupełniej zbyteczne, lecz konieczne wydatki, których potrzeba zachodziła co chwila; teraz już jednak przyzwyczaił się do nich. Pod tym względem stał się podobnym do pijaka, który pierwszy kieliszek wypija jak gdyby z musu, drugi już łatwiej, a z trzeciego i dalszych nic już sobie nie robi. Gdy Lewin zmieniał pierwszą storublówkę na liberyę dla lokaja i stangreta, przyszło mu pomimowoli na myśl, że ta liberya, która nikomu nie przyniesie żadnego pożytku, bez której jednak obejść się było nie sposób, sądząc ze zdumienia Kiti i księżnej, gdy napomknął, że możnaby niesprawiać jej; że ta liberya będzie kosztować tyle, co dwóch parobków przez całe lato, licząc od Zielonych Świąt do końca jesieni, a pracujących od wschodu słońca do nocy. Z pierwszą tą storublówką żal mu było rozstawać się, ale już następna, zmieniana na wydanie obiadu dla rodziny, który kosztował dwadzieścia ośm rubli, chociaż przypomniała Lewinowi, że dwadzieścia ośm rubli to dziewięć ćwierci owsa, który w pocie czoła robotnicy na wsi sieją, koszą, wiążą, młócą, wieją i nasypują do worków, poszła już znacznie łatwiej. A teraz wydawane papierki nie wywoływały już żadnego wrażenia i wylatywały z kieszeni jak małe ptaszki z klatki. Lewin przestał już zastanawiać się, czy praca zużyta na zdobycie pieniędzy równoważy się przyjemnością, jaką kupuje się za nie; Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/180 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/181 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/182 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/183 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/184 <section begin="X703" />Gdy czytanie życiorysu skończyło się, prezydujący podziękował prelegentowi, odczytał wiersze poety Meuta, napisane na uczczenie obchodu jubileuszowego, i w paru słowach wyraził swą wdzięczność poecie. Potem Katawasow swym donośnym, krzykliwym głosem, przeczytał referat o naukowych pracach jubilata.
Lewin spojrzał na zegarek, przekonał się, że jest już druga, i pomyślał, że nie zdąży przed koncertem przeczytać Metrowowi swej pracy, a zresztą już mu się odechciało czytać. Przez całe posiedzenie myślał tylko o rozmowie, jaką prowadził niedawno z Metrowem. Teraz umocnił się już w swem przekonaniu, że chociaż Metrow w zapatrywaniach się swych ma trochę słuszności, lecz i jego, Lewina, poglądom nie można również odmówić racyi bytu, i że zapatrywania się każdego z nich mogą wyjaśnić się i doprowadzić do jakiegobądź pozytywnego rezultatu tylko w takim razie, jeżeli każdy z nich kroczyć będzie wytkniętą przez się drogą. Postanowiwszy wymówić się od zaproszenia Metrowa, Lewin w końcu posiedzenia podszedł do niego. Metrow zaznajomił Lewina z prezydującym, z którym rozmawiał właśnie o najświeższych nowinach politycznych. Korzystając ze sposobności, Metrow opowiedział prezydującemu to samo, co opowiedział Lewinowi, a Lewin uczynił znowu tę samą uwagę co i rano, lecz dla rozmaitości dorzucił jeszcze parę słów, które w tej chwili przyszły mu na myśl. Potem rozpoczęła się rozmowa o sprawie uniwersyteckiej. Ponieważ Lewin słyszał już to wszystko parę razy, pośpieszył zatem powiedzieć Metrowowi, że żałuje bardzo, iż nie może korzystać z jego zaproszenia, poczem pożegnał się i pojechał do Lwowa.

<section end="X703" />

<section begin="X704" />
IV.

Lwów, żonaty z Natalią Szczerbacką, siostrą Kiti, spędził całe swe życie w zagranicznych stolicach, gdzie wychowywał się i gdzie zajmował dyplomatyczne urzędy.
<section end="X704" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/186 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/187 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/188 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/189 <section begin="X704" />— To już ja w takim razie z nim pogadam — zawołała ze śmiechem Natalia, zatrzymując się na dole i otulając się w rotundę. — Jedźmy więc i nie traćmy czasu...

<section end="X704" />

<section begin="X705" />
V.

Poranny koncert składał się z dwóch nowości.
Pierwszą z nich była fantazya: Król Lir w stepie, drugą zaś kwartet, poświęcony pamięci Bacha. Rzeczy te były nieznane jeszcze zupełnie, i Lewin pragnął wyrobić sobie o nich swe zdanie. Po wejściu na salę odnalazł krzesło bratowej, poczem stanął pod kolumną i postanowił uważnie i pilnie wysłuchać całego koncertu. Lewin usiłował nie myśleć o niczem innem i nie psuć sobie wrażenia patrzeniem na kapelmistrza w białym krawacie, wymachującego rękami; na panie, które, wybierając się na koncert, wstążkami od kapeluszy pozawiązywały sobie uszy, i na całą publiczność, którą, albo nic nie zajmowało, albo zajmowało bardzo wiele rzeczy, nie mających nic wspólnego z muzyką; starał się również unikać rozmów ze znawcami muzyki, a stał spokojnie, patrząc w ziemie i słuchając.
Lecz im dłużej Lewin słuchał fantazyi, tembardziej przekonywał się, że trudno mu będzie wyrobić sobie o niej jakiebądź zdanie. Nieustannie zaczynał się, jak gdyby się zbierał muzykalny wyraz uczucia, lecz natychmiast rozpadał się, na odłamki nowych, urywkowych, muzycznych wyrazów, czasami zaś na niczem niepowiązane, prócz fantazyi kompozytora, nadzwyczaj jednak skomplikowane dźwięki. Lecz i same urywki tych muzykalnych wyrazów, czasami nawet ładne, były nieprzyjemne, gdyż były zupełnie nieoczekiwane i nic ich nie zapowiadało. Radość i smutek, rozpacz i pieszczota, tryumf i poniżenie, następowały po sobie bez żadnego porządku, jak uczucia obłąkanego i równie jak u obłąkanego, uczucia te mijały niespodzianie.
<section end="X705" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/191 <section begin="X705" />myśl wykuć z marmuru cienie bohaterów poematów, unoszących się koło postaci poety. „Cienie te są do tego stopnia mało podobne do cieni, że aż muszą opierać się o drabinę“ — zauważył Lewin. Powiedzenie to podobało mu się, ale nie pamiętał czy nie użył go już poprzednio w rozmowie z Piescowem, i myśl ta popsuła mu humor.
Pieśców zaś dowodził, że sztuka jest jedna i że może osiągnąć najwyższy swój rozwój tylko wtedy, gdy wszystkie jej rodzaje łączą się razem w jedną harmonijną całość.
Drugiej części koncertu Lewin nie mógł już słuchać, gdyż Pieśców rozmawiał z nim przez cały prawie czas, krytykując surowo zbytnią, nienaturalną naiwność kwartetu, którą porównywał z naiwnością prerafaelistów w malarstwie. Gdy koncert skończył się, Lewin spotkał jeszcze paru znajomych, z którymi porozmawiał i o polityce, i o muzyce, i o wspólnych znajomych; spotkał się również z hrabią Bolem, u którego miał być z wizytą, o czem zapomniał już zupełnie.
— Jedź więc do nich zaraz — rzekła mu Lwowa, której opowiedział o tem — zapewnie nie przyjmą cię, a potem przyjeżdżaj po mnie na posiedzenie... zastaniesz mnie tam...

<section end="X705" />

<section begin="X706" />
VI.

— Czy państwo przyjmują? — zapytał Lewin, wchodząc do hrabiów Bolów.
— Przyjmują, niech pan pozwoli — rzekł szwajcar, zdejmując z niego futro.
— Potrzebnie! — pomyślał Lewin, zdejmując z westchnieniem rękawiczkę i otrzepując kapelusz. — Po co ja tam idę? co ja mam im do powiedzenia?
W pierwszym salonie Lewin zastał hrabinę Bolową, jak surowym i gniewnym głosem wydawała jakieś rozporządzenia służącemu; ujrzawszy Lewina, uśmiechnęła się<section end="X706" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/193 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/194 <section begin="X706" />Lewin odwiózł Natalję do Kiti, zastał żonę w dobrym humorze i pojechał na obiad do klubu.

<section end="X706" />

<section begin="X707" />
VII.

Lewin przyjechał do klubu na sam czas, gdy wszyscy prawie goście i członkowie już się pozjeżdżali. Lewin nie był w klubie od bardzo dawna, od czasu, gdy po skończeniu uniwersytetu, mieszkał stale w Moskwie. Pamiętał dobrze klub, szczegóły jego wewnętrznego urządzenia, zapomniał jednak zupełnie o tem wrażeniu, jakiego dawniej zawsze doznawał w lokalu klubowym. Zaledwie jednak wjechał na szerokie, półokrągłe podwórze i, wysiadłszy z dorożki, wszedł na ganek, a szwajcar ujrzawszy go, otworzył mu drzwi i ukłonił się; zaledwie ujrzał w sieni kalosze i futra członków; zaledwie usłyszał tajemniczy, poprzedzający go dzwonek i ujrzał, wchodząc po szerokich, wyścielonych dywanem schodach, figurę w niszy, a we drzwiach na górze trzeciego, znajomego sobie szwajcara w klubowej liberyi, który, nie śpiesząc się, otwierał drzwi i przyglądał się wchodzącemu gościowi; Lewina ogarnęła znowu dawna atmosfera klubu, atmosfera wytchnienia, spokoju i komfortu.
— Niech pan będzie łaskaw zostawić kapelusz — zwrócił się szwajcar do Lewina, który zapomniał o przepisie klubowym, że kapelusze należy zostawiać w kontramarkami. — Dawno pan nie był już u nas. Książę jeszcze wczoraj zapisał pana; księcia Stepana Arkadjewicza niema jeszcze.
Szwajcar znał doskonale nietylko Lewina, lecz i wszystkich jego krewnych i znajomych, dlategoteż wspomniał zaraz o starym księciu i o Stepanie Arkadjewiczu.
Minąwszy pierwszy, przechodni pokój z parawanem, i drugi, gdzie za przegródką, mieściła się owocarnia, Lewin wszedł do jadalnego pokoju, wyprzedzając po drodze idącego zwolna staruszka.
<section end="X707" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/196 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/197 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/198 <section begin="X707" />nienawiści do tego człowieka, powiedział mu nawet, że słyszał od żony, iż spotkała się z nim u księżnej Maryi Borysownej.
— Ach, księżna Marya Borysowna! — zawołał Stepan Arkadjewicz i opowiedziało niej anegdotę, z której wszyscy roześmieli się, szczególniej Wroński śmiał się tak serdecznie, że Lewin poczuł, iż pogodził się już z nim najzupełniej.
— Wypiliście już? — zapytał Stepan Arkadjewicz, wstając i uśmiechając się. — Chodźmy więc dalej!...

<section end="X707" />

<section begin="X708" />
VIII.

Gdy wszyscy wstali od stołu, Lewin czując, że podczas chodzenia dziwnie jakoś prawidłowo i lekko poruszają mu się ręce, udał się z Gaginem do sali bilardowej i po drodze spotkał się z teściem.
— I cóż? Jakżeż ci się podoba nasza świątynia próżniactwa? — zapytał książę. — Chodź, przejdziemy się trochę...
— Dobrze, chciałem właśnie obejść sale i przyjrzeć się... to musi być ciekawe...
— Tak, dla ciebie ciekawe, mnie to już jednak mniej zajmuje. Ty, spoglądając na tych staruszków — rzekł, wskazując na zgarbionego członka klubu, ze zwieszającą się wargą, który szedł w ich stronę, przestawiając zaledwie nogi, obute w miękkie prunelowe trzewiki — myślisz, że oni przyszli już na świat takimi grzybkami.
— Dlaczego grzybkami?
— Nie znasz tej nazwy, to nasz klubowy termin. Kto ciągle bywa w klubie, staje się takim grzybkiem. Ciebie to bawi i śmiejesz się z tego, a ja tylko czekam chwili, gdy sam zostanę takim grzybkiem. Znasz przecież księcia Czeczeńskiego? — zapytał stary książę, i Lewin domyślił się z uśmiechu księcia, iż zaraz opowie coś zabawnego.
— Nie, nie znam.
<section end="X708" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/200 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/201 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/202 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/203 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/204 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/205 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/206 — Usiedliśmy z Iwanem Pietrowiczem w gabinecie Aleksieja — odparła Stepanowi Arkadjewiczowi na pytanie, czy można palić, dlatego właśnie, aby nie krępować się paleniem, i spojrzawszy na Lewina, zamiast zapytać go czy pali, wzięła ze stołu szyldkretową papierośnicę i wyjęła z niej papierosa.
— Jak jesteś dzisiaj ze zdrowiem? — zapytał brat.
— Nerwy, jak zwykle.
— Bardzo dobry, prawda? — zapytał Stepan Arkadjewicz, widząc, że Lewin spogląda na portret.
— Nie widziałem nigdy lepszego.
— I nadzwyczaj podobny — dodał Wołkujew.
I Lewin przestał spoglądać na portret, a spojrzał na oryginał; szczególny blask oświecił twarz Anny w chwili, gdy poczuła na sobie jego spojrzenie. Lewin zarumienił się i, chcąc utaić swe zmieszanie, zamierzał zapytać Annę, kiedy poraz ostatni widziała się z Darją Aleksandrowną, lecz Anna odezwała się:
— Rozmawialiśmy przed chwilą z Iwanem Pietrowiczem o najnowszych obrazach Waszczenkowa... widział je pan?
— Widziałem — odparł Lewin.
— Przepraszam, przeszkodziłam panu, chciał pan mówić...
Lewin zapytał, czy dawno widziała Dolly.
— Wczoraj była u mnie; gniewa się na Gryszę o stopnie, zdaje się, że nauczyciel łaciny uprzedził się w istocie ku niemu.
— Widziałem te obrazy i nie podobały mi się one bardzo — powrócił Lewin do poprzedniej rozmowy.
Rozmowę, prowadzoną z Anną, Lewin traktował nie tak po rzemieślniczemu, jak rozmowy, toczone dzisiaj rano; do każdego wyrazu w obecnej rozmowie przywiązywał szczególne znaczenie, a mówić do niej stanowiło dla niego jeszcze większą przyjemność, niż słuchać jej.
Anna odzywała się nietylko szczerze i rozumnie, lecz mądrze i od niechcenia, nie przywiązując żadnej szczególnej wagi do swych myśli, a nadając wielką wagę słowom osoby, z którą rozmawia.
Wołkujew, wspomniawszy o nowym kierunku w sztuce, o nowych ilustracyach do Pisma Świętego, wykonanych przez francuskiego artystę, zarzucał rysownikowi krańcowy realizm, graniczący z niemożebnością. Lewin zauważył, że Francuzi pierwsi wprowadzili do sztuki warunkowość i że dlatego poczytują sobie za szczególną zasługę powrót do realizmu; widzą, jednem słowem, poezyę w tem, że nie kłamią. Twarz Anny rozjaśniła się cała, gdy zrozumiała tę myśl, i Anna roześmiała się.
— Śmieję się — rzekła — jak pomimowoli śmieje się człowiek, gdy ujrzy bardzo podobny portret. Odezwanie się pana charakteryzuje najdokładniej obecną sztukę francuską; malarstwo i nawet literaturę, naprzykład Zolę i Daudeta. Chyba zwykle tak bywa, że tworzy się swoje conceptions z wymyślonych, warunkowych postaci, a potem, gdy wszystkie combinations są już poczynione, a wymyślone postacie znudzą się, wtedy zaczyna się wymyślać inne, bardziej naturalne i żywotniejsze.
— Ma pani zupełną słuszność... — zgadzał się Wołkujew.
— Więc byliście w klubie? — zwróciła się Anna do brata.
„Tak, tak, to kobieta!“ — myślał Lewin, zapominając się i patrząc uporczywie na jej ładną, ruchliwą twarz, która obecnie zmieniła się nagle. Lewin nie słyszał, o czem mówiła pochylając się do brata, jednak uderzyła go zmiana jej wyrazu. Na nadzwyczaj wspaniałej w swym spokoju przed chwilą twarzy jej nagle odbił się wyraz ciekawości, gniewu i dumy. Trwało to tylko jedną chwilę. Przymrużyła oczy, jakgdyby wytężała pamięć.
— No tak, a zresztą to nikogo nie obchodzi — rzekła i zwróciła się do Angielki.
Please order the tea in the drawnig-room[7].
Dziewczynka podniosła się i wyszła.
— Zdała egzamin? — zapytał Stepan Arkadjewicz.
— Świetnie... bardzo zdolna dziewczyna i ma dobry charakter.
— Skończy się na tem, iż pokochasz ją bardziej, niż swoją własną.
— Widać, że to mężczyzna mówi. W miłości niema ani bardziej ani mniej... kocham córkę jedną miłością, a ją drugą.
— A ja powiadam Annie Arkadjewnie — rzekł Wołkujew — że gdyby setną część energii, zużywanej na tę małą Angielkę, użyła na wychowywanie i oświatę rosyjskich dzieci, to przyczyniłaby się do nadzwyczaj ważnej i pożytecznej pracy.
— Wolno panu tak mówić, ale ja nie mogę. Hrabia Aleksiej Kiryłowicz zachęcał mnie bardzo (wymawiając wyrazy hrabia Aleksiej Kiryłowicz nieśmiało i pytająco spojrzała na Lewina, który pomimowoli odpowiedział jej spojrzeniem potakującem i pełnem szacunku), abym zajęła się szkołą na wsi. Byłam tam parę razy. Dzieci podobały mi się bardzo, ale nie mogłam jakoś przywiązać się do nich. Mówi pan o energii. Energia jest skutkiem zamiłowania, a jeżeli zamiłowania niema, musu nie można sobie zadawać. Pokochałam tę dziewczynkę, sama nawet nie wiem za co i dlaczego — i znowu spojrzała na Lewina. Uśmiech jej i spojrzenie mówiły mu, że tylko do niego zwraca swe słowa, że chodzi jej tylko o jego zdanie, i że jednocześnie wie z góry, iż rozumieją się nawzajem.
— Zgadzam się z panią najzupełniej... ani szkole, ani żadnemu innemu zakładowi w tym rodzaju nie można oddać serca, i zdaje mi się, że właśnie z tego powodu te filantropijne instytucye przynoszą zawsze tak mało owoców.
Anna zamilkła na chwilę, potem uśmiechnęła się. — Tak, tak! — potwierdziła. — Nigdy nie mogłam. Je n’ai pas le coeur assez large, aby pokochać całą ochronę z zamorusanemi dziećmi. Cela ne m’a jamais véussi, a jest przecież tyle kobiet, które stworzyły sobie z tego position sociale. I teraz tembardziej — rzekła ze smutnym, pełnym zaufania wyrazem, zwracając się pozornie do brata, lecz w rzeczy samej tylko do Lewina — i teraz nawet, kiedy niezbędnem mi jest jakiebądź zajęcie, nie mogę w żaden sposób... — i nagle, marszcząc brwi (Lewin domyślił się, że Anna marszczy się, gdyż jest niezadowoloną z siebie, że mówi tylko o sobie), zaczęła mówić o czem innem.
— Wiem o panu — odezwała się do Lewina — że pan jest złym obywatelem i bronię zawsze pana o ile mogę i umiem.
— W jaki sposób broni mnie pani?
— Sposób obrony zależy od zarzutów, stawianych panu. Może panowie pozwolą na herbatę? — zaproponowała, podnosząc się i biorąc do ręki oprawną w safian książkę.
— Niech mi pani pozwoli, Anno Arkadjewno! — poprosił Wołkujew, wskazując na książkę.
— Nie, nie skończyłam jeszcze.
— Mówiłem mu już o tem — zwrócił się Stepan Arkadjewiez do siostry, wskazując na Lewina.
— To szkoda, moje pisanie to coś w rodzaju tych koszyczków i rzeźb, które wyrabiano w więzieniu, a które sprzedawała mi Liza Merkałowa... była ona członkiem jakiegoś towarzystwa, opiekującego się więźniami, i ci nieszczęśliwi tworzyli istne cuda cierpliwości.
Jeszcze jeden rys zauważył Lewin w tej kobiecie, która podobała mu się niezwykle. Obok rozumu, wykwintnego obejścia i urody, była w niej szczerość, gdyż nie usiłowała taić przed nim całego ciężaru swego położenia. Gdy skończyła mówić westchnęła, a twarz jej, przyjąwszy nagle surowy wyraz, stała się jakby wykutą z marmuru. Z tym wyrazem na twarzy Anna była jeszcze ładniejszą, niż przedtem, lecz wyraz ten był nowym, gdyż nie miał nic wspólnego z kręgiem wrażeń, tryskających szczęściem i dających szczęście, jakie malarz pochwycił na swym portrecie. Lewin spojrzał jeszcze raz na portret i na jej postać, gdy, ująwszy brata za rękę, przechodziła z nim przez wysokie drzwi i, co go zadziwiło nawet, ogarnęła go dziwna litość ku niej.
Anna poprosiła Lewina i Wołkujewa, aby przeszli do salonu, a sama została się z bratem, gdyż chciała rozmówić się z nim. „Czy o rozwodzie? czy o Wrońskim? czy o tem, co on robi w klubie? czy też może o mnie?“ — myślał Lewin.
I pytanie, o czem Anna może rozmawiać ze Stepanem Arkadjewiczem, zaciekawiało go tego stopnia, że nie zwracał żadnej uwagi na Wołkujewa, opowiadającego mu o zaletach dziecinnej powieści, napisanej przez Annę.
Podczas herbaty rozmawiano w dalszym ciągu, i rozmowa toczyła się wciąż o kwestyach poważniejszych i mających ogólne znaczenie. Nietylko nie zdarzyło się, aby trzeba było szukać przedmiotu do rozmowy, lecz przeciwnie, zdawało się, że nie zdąży się jeszcze wypowiedzieć wszystkiego, co się ma na myśli, ale że z chęcią przestaje się mówić, aby usłyszeć, z czem chce się odezwać ktoś inny. I Lewinowi zdawało się, że wszystko o czem tylko jest mowa, bez względu na to, czy to mówi ona, czy też Wołkujew lub Stepan Arkadjewicz, ma swe szczególne znaczenie, a to dzięki temu, że ona zwraca na to uwagę i czyni od czasu do czasu swe spostrzeżenia.
Biorąc udział w ogólnej rozmowie, Lewin zachwycał się przez cały czas Anną, jej rozumem, wykształceniem, urodą, a jednocześnie i jej prostotą i szczerością; słuchał, rozmawiał i przez cały czas myślał o niej, o jej wewnętrznem życiu, i usiłował przeniknąć jej myśli. I Lewin, chociaż przedtem potępiał ją surowo, obecnie dziwnym tokiem myśli uniewinniał ją zupełnie, a zarazem i litował się nad nią i obawiał, że Wroński niezupełnie ją rozumie. O jedenastej, Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/212 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/213 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/214 <section begin="X711" />Lewin odpowiedział żonie i zaufawszy jej pozornemu spokojowi poszedł przebrać się.
Gdy wrócił po paru minutach, zastał Kiti na tem samem miejscu; gdy podszedł ku niej, spojrzała na niego i wybuchnęła płaczem.
— Co? co? — dopytywał, wiedząc już z góry, co.
— Zakochałeś się w tej wstrętnej kobiecie, oczarowała cię... widzę to po twoich oczach. Tak, tak! Inaczej być nie może. Piłeś i grałeś w klubie, a potem pojechałeś i do kogo? Musimy koniecznie jechać... ja wyjeżdżam jutro...
Lewin długo nie mógł uspokoić żony; uspokoił ją wreszcie, gdy przyznał się, że uczucie litości i wypite wino odebrały mu panowanie nad sobą, że uległ wpływowi Anny, i gdy obiecał, że teraz będzie jej unikał.
Do jednej tylko rzeczy przyznawał się szczerze, że sam nie wie już co robić, siedząc w Moskwie, gdzie spędza się czas tylko na gadaniu, jedzeniu i piciu; oboje ani się spostrzegli, jak zegar wybił trzecią, i dopiero wtedy, pogodziwszy się już zupełnie, mogli zasnąć spokojnie.

<section end="X711" />

<section begin="X712" />
XII.

Pożegnawszy się z gośćmi Anna zaczęła chodzić po pokoju. Z chwilą, gdy Lewin wyszedł, Anna zupełnie przestała o nim myśleć, chociaż bezwiednie (jak postępowała w ostatnich czasach ze wszystkimi młodymi mężczyznami) przez cały wieczór robiła wszystko, co tylko mogła, aby wzbudzić w nim uczucie miłości ku sobie, i chociaż wiedziała, że osiągnęła swój cel, o ile można go osiągnąć w ciągu jednego wieczoru, mając do czynienia z uczciwym, żonatym człowiekiem. Lewin podobał się Annie nadzwyczaj. Nie zważając na wyraźną różnicę, z męskiego punktu zapatrywania się, pomiędzy Wrońskim a Lewinem, Anna, jako kobieta, dostrzegła, że obydwaj mają w sobie wiele wspólnego, za co Kiti pokochała i Wrońskiego i Lewina.
<section end="X712" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/216 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/217 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/218 <section begin="X712" />obok miłości, wiążącej ich, istnieje pomiędzy nimi zły duch jakiejś niezgody, którego nie mogła zwalczyć ani w nim, ani, tembardziej, w jego sercu.

<section end="X712" />

<section begin="X713" />
XIII.

Nie ma takich warunków, do których człowiek nie mógłby się przyzwyczaić, szczególnie gdy widzi, że wszyscy podobnie postępują. Lewin trzy miesiące temu nie uwierzyłby, że może zasnąć spokojnie wśród okoliczności, w jakich znajduje się obecnie; nie przypuszczał, aby pędząc bezcelowe, jałowe życie, w dodatku do tego życie nad stan, po pijatyce (to, co się działo w klubie, nie ma innej nazwy), po zawiązaniu przyjaznych stosunków z człowiekiem, w którym kiedyś kochała się jego żona, po niemających żadnej racyi bytu odwiedzinach u kobiety, której nie można było nazwać inaczej jak upadłą, i po zmartwieniu żony — mógł z czystem sumieniem udać się na spoczynek; a jednak pod wpływem zmęczenia, bezsennej nocy i wypitego wina zasnął mocno i spokojnie.
O piątej rano obudziło go skrzypienie otwieranych drzwi; zerwał się z łóżka i obejrzał się — Kiti nie było w łóżku, lecz za parawanem paliło się światło i słychać było jej kroki.
— Co takiego?... co? — zapytał na wpół przez sen. — Kiti! Co?
— Nic — odparła, wychodząc ze świecą w ręku z za parawanu. — Jestem trochę niezdrowa — rzekła, uśmiechając się szczególnie miłym uśmiechem.
— Co? czy już się zaczęło? — zapytał z przestrachem — trzeba czemprędzej posyłać — i zaczął ubierać się z pośpiechem.
— Nie, nie — uspakajała go, uśmiechając się i przytrzymując go za rękę — zapewniam cię, że nic... było mi trochę niedobrze, ale teraz już przeszło zupełnie — i Kiti<section end="X713" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/220 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/221 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/222 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/223 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/224 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/225 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/226 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/227 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/228 <section begin="X714" />bardziej czas ubiegał, tem silniej występowały obydwa nastroje; chwilami, gdy nie był przy niej, stawał się coraz bardziej spokojnym, zapominając o wszystkiem; chwilami zaś, gdy był przy niej, wzmagały się cierpienia jego i poczucie niemocy, ogarniające go na widok jej męczarni; zrywał się, chciał spieszyć, sam nie wiedział dokąd i biegł do niej.
Czasami, gdy ona przywoływała go ku sobie, zdawało mu się, że to ona wszystkiemu winna, lecz ujrzawszy jej pokorne, uśmiechnięte oczy i usłyszawszy słowa: „męczę się strasznie“, winił Boga; przypomniawszy sobie jednak o Bogu, błagał Go natychmiast, aby mu przebaczył i ulitował się nad nim.

<section end="X714" />

<section begin="X715" />
XV.

Pojęcie czasu przestało istnieć dla Lewina; wszystkie świece dopalały się już; Dolly przed chwilą była w gabinecie i namawiała doktora, aby się położył. Lewin siedział, słuchając jak doktor opowiadał o szarlatanie magnetyzerze, i przyglądał się popiołowi doktorskiego papierosa; był chwilowo w okresie odpoczywania i zapomniał o wszystkiem, wyszło mu zupełnie z pamięci, co się dzieje dookoła. Nagle rozległ się krzyk, jakiego nigdy w życiu jeszcze nie słyszał. Krzyk ten był do tego stopnia strasznym, że Lewin już nie zerwał się, lecz lękając się nawet oddychać, popatrzał z przerażeniem na doktora. Doktor przechylił głowę na bok, zaczął się przysłuchiwać i po chwili uśmiechnął się zachęcająco i z pobłażaniem. Wszystko, co się działo dzisiaj, było niezwykłem i przestało już dziwić Lewina. „Zapewne, tak powinno być“ — pomyślał i nie ruszał się z miejsca. Kto wydał ten krzyk? Wstał z krzesła, pobiegł na palcach do sypialni i, nie zwracając uwagi na Lisawetę Pietrowną i na starą księżnę, stanął na swojem miejscu koło wezgłowia. Krzyk ucichł, lecz coś się zmieniło teraz; co, tego nie <section end="X715" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/230 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/231 <section begin="X715" />— Mamo, czy naprawdę? — zapytał głos Kiti.
Szlochanie księżnej było jedyną odpowiedzią.
I wśród ogólnej ciszy, jako niewątpliwa odpowiedź na pytanie matki, dał się słyszeć zupełnie inny głos, różniący się od wszystkich przyciszonych głosów w pokoju. Był to śmiały, krnąbrny, nie zwracający na nic i na nikogo uwagi, krzyk nowej ludzkiej istoty, która zjawiła się, niewiadomo skąd.
Gdyby przedtem powiedziano Lewinowi, że Kiti umarła, że razem z nią i on umarł, że dziecko ich jest aniołem i że Bóg stoi tutaj przed nimi, nie zadziwiłby się wcale; lecz obecnie, powróciwszy do świata rzeczywistości, musiał wysilać swój umysł, aby pojąć, że ona żyje i że jest zdrową, i że ta krzycząca rozpaczliwie ludzka istota jest jego synem, Kiti żyła, cierpienia minęły... i Lewin był niewypowiedzianie szczęśliwym; widział swe szczęście, sprawiało mu ono niewypowiedzianą rozkosz. A dziecko? Skąd, po co wzięło się ono tutaj?... Do myśli o niem nie mógł się przyzwyczaić w żaden sposób... zdawało mu się ono być zbytecznym nabytkiem, do którego nie mógł się przyzwyczaić przez dłuższy czas.

<section end="X715" />

<section begin="X716" />
XVI.

O dziesiątej stary książę, Siergiej Iwanowicz i Stepan Arkadjewicz siedzieli u Lewina i porozmawiawszy o Kiti, zaczęli mówić o polityce i sprawach bieżących. Lewin słuchał ich i pomimowoli przypomniał sobie podczas rozmowy to, co już należało do przeszłości, co działo się przed dzisiejszym rankiem; przypominał też sobie i siebie samego, jakim był wczoraj, zanim się to zdarzyło... Jakgdyby sto lat minęło od tego czasu! Widział się na jakiejś niedościgłej wyżynie, z której, aby nie narazić się nikomu, z kim rozmawiał, musiał zstępować ostrożnie od czasu do czasu. Był zajęty rozmową i nieustannie myślał o żonie,<section end="X716" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/233 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/234 <section begin="X716" />Lewin westchnął ciężko; to śliczne dziecko wzbudzało w nim tylko obrzydzenie i politowanie, a spodziewał się innych zupełnie uczuć.
Zanim nieprzyzwyczajone dziecko zaczęło ssać pierś, Lewin odwrócił się od niego.
Śmiech, jaki się rozległ nagle, kazał mu obejrzeć się; to Kiti roześmiała się, ujrzawszy syna koło swych piersi.
— Dosyć już, dosyć! — mówiła Lisaweta Pietrowna, ale Kiti nie chciała oddać dziecka, dopóki nie zasnęło na jej ręku.
— Popatrz teraz — rzekła Kiti, pokazując mężowi niemowlę, — aby mógł przyjrzeć się mu. Zgrzybiała twarzyczka zmarszczyła się jeszcze bardziej, i dziecko kichnęło.
Lewin, uśmiechając się i usiłując zapanować nad łzami rozczulenia, ucałował żonę i wyszedł z ciemnego pokoju; zapatrywał się jednak na to dziecko w zupełnie niespodziewany sposób, i nic wesołego ani radosnego nie było w tem uczuciu; przeciwnie, przejmowała go o nie nowa, nieznana mu dotąd a uciążliwa obawa; budziło się w nim poczucie istnienia nowej bolesnej struny. I poczucie to było z początku do tego stopnia męczące; obawa, aby ta bezbronna istota nie ucierpiała, była do tego stopnia silną, że zaćmiewała sobą zupełnie dziwne poczucie bezmyślnej radości a nawet dumy, jakiej doznał, gdy dziecko kichnęło.

<section end="X716" />

<section begin="X717" />
XVII.

Interesa Stepana Arkadjewicza były w złym stanie.
Pieniądze, wzięte za dwie trzecie lasu, rozeszły się już, i po odtrąceniu dziesięciu procentów Stepan Arkadjewicz odebrał już wszystko od kupca za ostatnią część. Kupiec nie dawał już więcej, tembardziej, że tej zimy Darja Aleksandrowna po raz pierwszy wystąpiła ze swemi prawami do majątku i nie chciała podpisać na kontrakcie pokwitowania z odbioru pieniędzy. Cała pensya szła na wydatki<section end="X717" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/236 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/237 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/238 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/239 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/240 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/241 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/242 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/243 <section begin="X718" />— O ile obietnica jest możebną do spełnienia. Vous professez d’étre un libre penseur, lecz ja, jako człowiek wierzący, nie mogę w takiej nader ważnej kwestyi postępować wbrew duchowi chrystyanizmu.
— Lecz w różnych wyznaniach chrześciańskich, i u nas także, o ile wiem, rozwód istnieje — zauważył Stepan Arkadjewicz. — Cerkiew nasza uznaje go i widzimy przecież, że...
— Uznaje, ale nie w takich razach...
— Aleksieju Aleksandrowiczu, nie poznaję cię — rzekł Obłoński po chwili milczenia — czy to nie ty sam (a czy my nie oceniliśmy tego) przebaczyłeś jej wszystko i, idąc za głosem prawdziwego chrześciańskiego uczucia, gotów byłeś wszystko poświęcić? Sam przecież powiedziałeś: oddać kaftan, gdy zabierają koszulę, a teraz...
— Proszę cię — przerwał mu nagle Aleksiej Aleksandrowicz piskliwym głosem, zrywając się na równe nogi — proszę cię daj spokój... tej rozmowie.
— Ależ! Wybacz mi, jeżelim cię zmartwił — rzekł Stepan Arkadjewicz, uśmiechając się, aby ukryć swe zmięszanie, i wyciągając rękę ku szwagrowi — ale ja tylko, jako poseł, spełniłem, co mi polecono.
Aleksiej Aleksandrowicz podał mu rękę, zamyślił się i po chwili odparł:
— Muszę pomyśleć i zastanowić się. Pojutrze dam ci stanowczą odpowiedź, gdy powezmę ostateczną decyzyę.

<section end="X718" />

<section begin="X719" />
XIX.

Stepan Arkadjewicz zamierzał już pożegnać się, gdy Korniej zameldował:
— Siergiej Aleksiejewicz!
— Co to za Siergiej Aleksiejewicz? — chciał zapytać Stepan Arkadjewicz, lecz natychmiast przypomniał sobie o kim mowa.
<section end="X719" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/245 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/246 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/247 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/248 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/249 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/250 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/251 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/252 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/253 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/254 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/255 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/256 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/257 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/258 <section begin="X721" />wiarę i to szczęście, które, będąc wyższem ponad wszystko doczesne, napełnia wtedy naszą duszę. Człowiek wierzący nie może być nieszczęśliwym, gdyż nigdy nie jest osamotnionym. Zaraz się pan o tem przekona...
Hrabina chciała już zaczynać czytać, gdy znowu wszedł lokaj. — Borozdnia? proszę powiedzieć, że jutro o drugiej. — Tak — rzekła, zakładając książkę palcem i z westchnieniem spoglądając przed siebie zadumanemi, ślicznemi oczyma — tak działa prawdziwa wiara. Pan zna Marie Saninę... wie pan co za nieszczęście ją spotkało? Straciła jedyne dziecko... rozpacz jej nie miała granic... I jak się panu zdaje? Wiara przyszła jej z pomocą, i obecnie wdzięczną jest Bogu za śmierć tego dziecka. Tylko wiara zapewnia nam takie szczęście!
— O tak! to bardzo... — odparł Stepan Arkadjewicz, zadowolony bardzo, że hrabina będzie czytała, i że pozwoli mu odetchnąć przez ten czas. „Lepiej chyba będzie, gdy dzisiaj nie będę ją o nic prosił“ — pomyślał — „a najlepiej będzie, gdy jak najprędzej wyniosę się, aby nie odezwać się z czem niewłaściwem! “
— Będzie się pan nudził — zwróciła się Lidya Iwanowna do Landaua — nie zna pan angielskiego języka, ale zaraz skończę czytać.
— Nic nie szkodzi... będę rozumiał — odparł Landau z tym samym uśmiechem i zamknął oczy.
Aleksiej Aleksandrowicz i Lidya Iwanowna spojrzeli na siebie znacząco i hrabina zaczęła czytać.

<section end="X721" />

<section begin="X722" />
XXII.

Stepan Arkadjewicz stracił do reszty głowę, słuchając tych nieznanych sobie dotąd zupełnie rzeczy. Ruchliwe petersburskie życie działało na niego w ogóle pobudzająco, otrząsając go z moskiewskiej odrętwiałości; Obłoński lubił i rozumiał tę ruchliwość w sferach bliskich i znajomych<section end="X722" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/260 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/261 <section begin="X722" />Powróciwszy do domu do Piotra Obłońskiego, u którego zatrzymywał się zawsze w Petersburgu, Stepan Arkadjewicz zastał list od Betsy. Betsy donosiła, że chciałaby bardzo skończyć wczorajszą rozmowę i że prosi go, aby odwiedził ją jutro. Zaledwie Stepan Arkadjewicz zdążył przeczytać ten list i skrzywić się nad nim, na dole rozległy się głośne kroki ludzi, niosących jakiś ciężar.
Stepan Arkadjewicz wyjrzał przez drzwi; paru ludzi niosło odmłodzonego Piotra Obłońskiego, który był do tego stopnia pijanym, że nie mógł wejść o własnych siłach na schody; ujrzawszy Stepana Arkadjewicza, kazał postawić się, i trzymając go mocno za ramię, wszedł z nim do mieszkania i zaczął opowiadać, gdzie i w jakiem towarzystwie spędzał wieczór; w trakcie tego opowiadania zasnął.
Stepan Arkadjewicz, co mu się rzadko zdarzało, upadł jakoś na duchu i długo nie mógł zasnąć. Wszystko, o czem tylko przypomniał sobie, sprawiało mu niesmak, a najbardziej wieczór, spędzony w salonie Lidyi Iwanownej.
Nazajutrz rano Obłoński otrzymał od Aleksieja Aleksandrowicza stanowczą odmowę w sprawie rozwodu. Stepan Arkadjewicz domyślił się, że na to postanowienie szwagra wpłynęło orzeczenie Francuza, wypowiedziane w jego wczorajszym, rzeczywistym lub udanym śnie.

<section end="X722" />

<section begin="X723" />
XXIII.

Aby małżeństwo zdobyło się na jakiebądż postanowienie, między małżonkami musi istnieć jedno z dwojga: albo zupełne zerwanie, albo zgoda i miłość. Gdy stosunki małżonków są nieokreślone i gdy niema ani jednego ani drugiego, nie może być przedsięwziętym żaden stanowczy krok. Bardzo wiele małżeństw latami całemi nie może zdobyć się na żadne postanowienie, a to tylko dlatego, że pomiędzy niemi nie istnieje ani zerwanie ani miłość.
<section end="X723" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/263 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/264 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/265 <section begin="X723" />dziecka, gdy się nie kocha swej własnej córki... Czy on ma pojęcie o miłości ku dzieciom, czy on wie, jak ja kocham Sierożę, którego poświęciłam dla niego? Co mu jednak zależy na tem, aby mi sprawiać ból? Nie, nie może być inaczej... on musi kochać inną kobietę!“
I przekonawszy się, że chcąc uspokoić siebie, zatacza znowu myślą koło, które przebiegała już tyle razy, i że znowu poddaje się poprzedniemu rozdrażnieniu, Anna przelękła się o samą siebie. „Czyż w żaden sposób nie można? Czyż nie mogę całej winy przyjąć na siebie?“ — zapytała i znowu zaczęła przypominać sobie wszystko z samego początku. „On jest uczciwy, szlachetny, kocha mnie, ja kocham jego również, i w tych dniach otrzymam rozwód. Czego mi może jeszcze brakować? Brak mi spokoju, zaufania, ale przemogę się. Tak... teraz, gdy przyjedzie, powiem mu, że to moja wina, chociaż to nie moja, i natychmiast wyjedziemy.“
I aby nie oddawać się dłużej przykrym myślom, które ją tylko rozdrażniały niepotrzebnie, Anna kazała przynieść kufer i wzięła się do pakowania rzeczy.
O dziesiątej przyjechał Wroński.

<section end="X723" />

<section begin="X724" />
XXIV.

— Dobrześ się bawił? — zapytała, wychodząc do niego uśmiechnięta i uradowana z jego przyjazdu.
— Jak zwykle — odparł, poznając za pierwszem spojrzeniem, rzuconem na nią, że jest dzisiaj w dobrym humorze. Wroński przywykł już do tych nagłych zmian usposobienia, obecna zaś zmiana sprawiała mu tem większą przyjemność, że sam był w jaknajlepszem usposobieniu.
— Co ja widzę! Widzisz, jak to dobrze! — zawołał, wskazując na kufry, stojące w przedpokoju.
— Tak, trzeba jechać. Wyjeżdżałam trochę na spacer; tak już jest ładnie i gorąco, że zachciało mi się na wieś. Nic cię chyba nie zatrzymuje już w Moskwie?
<section end="X724" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/267 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/268 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/269 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/270 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/271 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/272 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/273 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/274 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/275 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/276 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/277 <section begin="X725" />„Nie poczuwam się do żadnej winy względem niej — myślał — jeżeli chce ukarać samą siebie, tant pis pour elle.“ Gdy wychodził z pokoju, zdawało mu się, że ona odezwała się do niego i w sercu jego powstało nagle współczucie ku niej.
— Co, Anno?
— Nic — odparła również obojętnie i spokojnie.
„Nic!... a więc tant pis“ — pomyślał, obojętniejąc znowu, poczem odwrócił się i wyszedł. Wychodząc, ujrzał w lustrze jej bladą twarz z drżącemi wargami, chciał więc zatrzymać się i odezwać się do niej serdeczniej, lecz nim namyślił się, co ma powiedzieć, nogi same, bez udziału jego woli, wyniosły go z pokoju.
Wroński cały ten dzień spędził na mieście, i gdy późnym wieczorem powrócił do domu, służąca oznajmiła mu, że Annę Arkadjewnę boli głowa, i prosi, aby nikt nie wchodził do jej pokoju.

<section end="X725" />

<section begin="X726" />
XXVI.

Żadna poprzednia sprzeczka nie trwała cały dzień; dzisiaj dopiero miało to miejsce po raz pierwszy. Nie można nawet nazwać tego nieporozumieniem; było to raczej widoczne przyznanie się do obojętności. Czyż można było rzucić jej takie spojrzenie, jakiem on spojrzał, gdy wchodził do jej pokoju po dyplom? Spojrzeć na nią, przekonać się, że serce pęka jej z bolu, i odejść, nie odzywając się ani słowa i nic sobie nie robiąc z jej cierpień? Nie ulega wątpliwości, że on nie tyle zobojętniał ku niej, co nienawidzi ją, gdyż kocha inną kobietę.
Przypominając sobie wszystkie ostre wyrazy, jakie powiedział jej, Anna wyobrażała sobie i te, które, widocznem było, że chciał i mógł jej powiedzieć, i pomimowoli poddawała się coraz większemu rozdrażnieniu.
„Nie zatrzymuję pani — mógł powiedzieć jej — może pani iść sobie, dokąd jej się żywnie podoba! Zapewne pani<section end="X726" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/279 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/280 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/281 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/282 <section begin="X726" />powóz zajechał, jak otwierały się drzwi wchodowe i jak wyszedł, wrócił się jednak do sieni i ktoś biegł na górę po schodach. To kamerdyner wracał się po zapomniane przez Wrońskiego rękawiczki. Anna podeszła do okna i widziała, jak nie oglądając się zupełnie, wziął rękawiczki przyniesione przez kamerdynera, poczem oparł rękę na plecach stangreta i powiedział mu parę słów; nareszcie wsiadł do powozu, przyjął zwykłą swą pozę, to jest założył prawą nogę na lewą i, ubierając rękawiczki, znikł na rogu ulicy, nie rzucając ani jednego spojrzenia na okna jej pokoju.

<section end="X726" />

<section begin="X727" />
XXVII.

„Pojechał! wszystko skończyło się już!“ — rzekła do siebie Anna, stając koło okna, i w odpowiedzi na to pytanie, ogarnęło ją wrażenie ciemności, jaka zapanowała, gdy wczoraj wieczorem zgasła świeca; stanął jej również w pamięci i sen widziany ostatniej nocy. Obydwa te wrażenia, łącząc się w jedno, napełniły jej serce zimnym jak lód przestrachem.
„Nie... to nie może być!“ — zawołała, przeszła przez pokój i mocno zadzwoniła.
Lękała się teraz do tego stopnia pozostawać samą, że nie czekając na przyjście lokaja, poszła na jego spotkanie.
— Proszę się dowiedzieć, dokąd hrabia pojechał — wydała polecenie.
Lokaj odparł, że hrabia pojechał do stajen.
— Hrabia kazał powiedzieć jaśnie pani, że powóz natychmiast powróci.
— Dobrze... zaczekaj. Napiszę zaraz kartkę, poszlesz z nią Michała do stajni... tylko niech się spieszy!
Siadła przy biurku i napisała:
„Przyznaję się do winy. Wracaj do domu, musimy się rozmówić. Na miłość Boską przyjeżdżaj czemprędzej, gdyż nie mogę dać sobie rady!“ — zapieczętowała list i oddała lokajowi.
<section end="X727" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/284 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/285 <section begin="X727" />pozostanę sama... prawda, mogę jeszcze zatelegrafować“ — i napisała depeszę:
„Muszę koniecznie widzieć się z tobą, przyjeżdżaj natychmiast.“
Oddała depeszę lokajowi i poszła przebrać się.
Gdy powróciła w okryciu i kapeluszu na głowie, spojrzała znowu w spokojne oczy Annuszki; w tych małych, dobrych, szarych oczach dostrzegła szczere współczucie ku sobie.
— Annuszko moja kochana... co ja mam robić z sobą? — zawołała łkając i bez sił upadła na krzesło.
— Niech się pani uspokoi, Anno Arkadjewno!... przecież nic się nie stało takiego — uspokajała ją pokojówka.
— Dobrze... pojadę — rzekła Anna, i w rzeczy samej przestała szlochać i wstała z krzesła. — Jeżeli podczas mojej nieobecności nadejdzie depesza, odeszlij ją bezzwłocznie do Darji Aleksandrowny... a zresztą ja sama wrócę niezadługo!...
„Przedewszystkiem nie trzeba myśleć, trzeba działać, wyjechać i czemprędzej opuścić ten dom“ — szepnęła, przysłuchując się ze strachem przyspieszonemu biciu swego serca, poczem prędko wyszła i wsiadła do powozu.
— Dokąd pani każe jechać? — zapytał Piotr, siadając na kozioł.
— Na Znamienkę, do Obłońskich.

<section end="X727" />

<section begin="X728" />
XXVIII.

Na dworze była pogoda. Przez cały ranek padał drobny, rzęsisty deszcz i niebo rozjaśniło się dopiero przed godziną. Żelazne dachy, płyty chodników, kamienie bruku, koła, metalowe i skórzane części powozu, wszystko to błyszczało w jasnem, majowem słońcu; była trzecia godzina i na ulicach snuły się tłumy przechodniów.
Siedząc w kącie wygodnego powozu, kołyszącego się lekko na sprężystych resorach i ciągnionego prędko przez<section end="X728" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/287 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/288 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/289 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/290 <section begin="X728" />— Przyjechałam pożegnać się z tobą — rzekła, wstając.
— Kiedyż wy jedziecie?
Anna, nie dając odpowiedzi bratowej, zwróciła się znowu do Kiti.
— Bardzo mi przyjemnie, żem się z panią spotkała — rzekła z uśmiechem — słyszałam o pani bardzo wiele dobrego, nawet od męża pani... był u mnie i podobał mi się nadzwyczaj, dodała ze złym widocznie zamiarem — co porabia obecnie?
— Wyjechał na wieś — odparła Kiti, rumieniąc się.
— Niech pani będzie łaskawą kłaniać mu się odemnie... ale koniecznie...
— Koniecznie! — naiwnie powtórzyła Kiti, patrząc jej ze współczuciem w oczy.
— Do widzenia więc, Dolly! — i Anna wyszła z pospiechem, ucałowawszy Dolly i uściskiem dłoni pożegnawszy się z Kiti.
— Zawsze taka ładna i pociągająca — uczyniła uwagę Kiti po wyjściu Anny — wygląda jednak na nieszczęśliwą, na bardzo nieszczęśliwą!
— Nie... tylko dzisiaj jest w niej coś niezwykłego — odparła Dolly. — Gdym odprowadzała ją do przedpokoju, myślałam, że się rozpłacze lada chwila.

<section end="X728" />

<section begin="X729" />
XXIX.

Anna, wracając powozem od Dolly, była jeszcze bardziej rozdenerwowaną, niż w chwili wyjazdu z domu. Do poprzednich przykrości dołączyło się jeszcze jedno nieprzyjemne uczucie, jakiego doznała, rozmawiając z Kiti; zdawało się jej, że Kiti jest na nią obrażoną i że pragnie trzymać się od niej z daleka.
— Dokąd pani każe? Do domu? — zapytał Piotr.
— Do domu — odparła, nie myśląc nawet teraz dokąd ma jechać.
<section end="X729" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/292 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/293 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/294 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/295 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/296 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/297 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/298 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/299 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/300 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/301 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/302 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/303 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/304 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/305 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/306 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/307 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/308 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/309 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/310 <section begin="X801" />wyrażał się Siergiej Iwanowicz, który, im bardziej zajmował się tą sprawą, tem więcej nabierał przekonania, że jest to sprawa przybierająca ogromne rozmiary i mogąca stanowić epokę.
Koznyszew poświęcił się cały tej sprawie i przestał zupełnie myśleć o swej książce; odbierał ogromną ilość listów i zapytań, na które nie miał nawet czasu odpowiadać. Będąc zapracowanym przez całą wiosnę i część lata, dopiero w lipcu zdołał wybrać się do brata na wieś.
Siergiej Iwanowicz jechał na wieś, aby odpocząć i aby tam w ciszy wiejskiej napawać się widokiem podniosłego nastroju ludu; o istnieniu tego nastroju i on sam i wszyscy działacze społeczni byli głęboko przeświadczeni.
Katawasow oddawna już obiecał Lewinowi, że go odwiedzi; spełniając swą obietnicę, wyjechał razem z Siergiejem Iwanowiczem.

<section end="X801" />

<section begin="X802" />
II.

Zaledwie powóz Siergieja Iwanowicza i Katawasowa zatrzymał się przed niezwykle ożywionym dzisiaj dworcem kolejowym, zajechały cztery dorożki, zajęte przez ochotników. Panie z bukietami w rękach rzuciły się ku nim, a ochotnicy, otoczeni damami i tłumem licznie zebranej publiczności, weszli do sali.
Jedna z grona pań, odprowadzających ochotników, wychodząc z sali zwróciła się do Siergieja Iwanowicza:
— Pan również przyjechał żegnać ich? — zapytała po francusku.
— Nie księżno... sam wyjeżdżam na odpoczynek do brata... a pani zawsze ich odprowadza? — zapytał Siergiej Iwanowicz z lekkim uśmiechem.
— Ma się rozumieć! — odparła księżna. — Czy to prawda, że od nas pojechało już ośmset ludzi?... Malwiński nie chciał mi wierzyć...
<section end="X802" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/312 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/313 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/314 <section begin="X802" />— Widzi go pan? — rzekła księżna, wskazując na Wrońskiego. Wroński miał na sobie długie palto i czarny kapelusz z szerokiemi skrzydłami; szedł przez peron prowadząc pod rękę matkę. Obłoński kroczył koło niego i opowiadał mu coś z przejęciem.
Wroński spoglądał ponuro przed siebie i zdawał się nie zwracać uwagi na Stepana Arkadjewicza; ale gdy Obłoński zwrócił zapewne jego uwagę, obejrzał się na Siergieja Iwanowicza i na księżnę, i uchylając kapelusza, skłonił się im. Postarzała i zbolała twarz jego zdawała się być wykutą z kamienia. Na peronie puścił matkę naprzód i wszedł do wagonu. Przed samem odejściem pociągu rozległy się dźwięki orkiestry: „Boże, cesarza chroń!“ potem okrzyki „hurra“ i „żywio!“ Jeden z ochotników, wysoki młody człowiek z zapadłą piersią, kłaniał się z zapałem, starając się, aby wszyscy widzieli go i machał nad głową filcowym kapeluszem i bukietem. Za nim wysuwali się, kłaniając się również, dwaj oficerowie i niemłody już człowiek z długą brodą.

<section end="X802" />

<section begin="X803" />
III.

Pożegnawszy się z księżną, Siergiej Iwanowicz razem z Katawasowem wszedł na chwilę przed odejściem pociągu do przepełnionego wagonu.
Na następnej stacyi chór, składający się z młodych ludzi, głośnym śpiewem przywitał zbliżający się pociąg; ochotnicy znowu kłaniali się i wysuwali z okna, ale Siergiej Iwanowicz nie zwracał na nich najmniejszej uwagi; miewał tyle do czynienia z ochotnikami, iż znał już ogólny ich typ i przestali go już zajmować. Katawasow zaś, zajęty ciągle nauką, nie miał sposobności poznać ich bliżej, zaciekawiali go więc bardzo i profesor wypytywał o nich nieustannie Siergieja Iwanowicza, który też poradził mu, by na następnej stacyi przesiadł się do wagonu drugiej klasy i porozmawiał z nimi.
<section end="X803" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/316 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/317 <section begin="X803" />krytykować ochotników, również zdawał się niedowierzać Katawasowi i badać go.
— Cóż... potrzeba tam ludzi — odparł, śmiejąc się oczyma i zaczął natychmiast rozmawiać — o ostatnich wiadomościach z teatru wojny.
Żaden z nich, ani Katawasow, ani stary oficer nie mieli odwagi przyznać się, iż nie wiedzą dobrze, z kim jutro ma być stoczoną bitwa, gdyż, jak brzmią ostatnie wiadomości, Turcy są zupełnie pobici i wyparci ze wszystkich pozycyj; rozeszli się więc, nie wiele dowiedziawszy się ze wspólnej rozmowy.
Katawasow, wróciwszy do swego wagonu, pomimowoli mijał się z prawdą, dzieląc się z Siergiejem Iwanowiczem swemi wrażeniami, wyniesionemi z rozmowy z ochotnikami, gdyż dowodził, że ochotnicy wyglądają na bardzo sympatycznych ludzi i doskonałych żołnierzy.
Na głównej stacyi w gubernialnem mieście przywitały pociąg znowu śpiewy i okrzyki, znowu ukazali się kwestarze i kwestarki z tacami, a panie gubernialne ofiarowały ochotnikom wspaniałe bukiety i poszły za nimi do sali bufetowej; wszystko to jednak odbyło się mniej uroczyście i nie z takim zapałem, jak w Moskwie.

<section end="X803" />

<section begin="X804" />
IV.

Podczas przestanku pociągu Siergiej Iwanowicz nie wchodził do sali, tylko przechadzał się po peronie; przechodząc po raz pierwszy koło przedziału Wrońskiego, zauważył, że okno jest zasłonięte firanką, gdy mijał je jednak, wracając z powrotem, dojrzał w niem starą hrabinę. Hrabina przywołała go do siebie.
— Jadę z nim... odprowadzam go do Kurska — rzekła hrabina.
— Tak... słyszałem — zauważył Siergiej Iwanowicz, przystając koło okna i zaglądając w nie. — Jaki to ładny<section end="X804" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/319 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/320 <section begin="X804" />rozbolały go zęby. Ucieszy się, gdy zobaczy pana... niech pan idzie do niego... przechadza się z tej strony pociągu.
Siergiej Iwanowicz odparł, że z największą przyjemnością uczyni to i wyszedł z wagonu.

<section end="X804" />

<section begin="X805" />
V.

Wroński w długim paltocie i nasuniętym na oczy kapeluszu, chodził jak zwierzę uwięzione w klatce po peronie, na przestrzeni dwudziestu kroków, pomiędzy stosami worków, rzucających wydłużony, skośny, wieczorny cień. Siergiejowi Iwanowiczowi, gdy podchodził, zdawało się, że Wroński udaje, iż go nie widzi, ale Koznyszew nie zwracał na to uwagi: stał on wyżej po nad wszelakie osobiste rachunki z Wrońskim.
W tej chwili w oczach Siergieja Iwanowicza Wroński był tylko człowiekiem działającym w imię wzniosłej sprawy i Siergiej Iwanowicz miał sobie za obowiązek pokrzepić go i wyrazić mu swe uznanie, zbliżył się więc do niego.
Wroński przystanął, wpatrzył się w niego, poznał i uczyniwszy parę kroków na spotkanie Siergieja Iwanowicza, uścisnął go bardzo mocno za rękę.
— Bardzo być może, że pan nie życzy sobie widzieć się ze mną — rzekł Siergiej Iwanowicz — ale czy nie mogę być panu pożytecznym?
— Z nikim widzenie się nie może sprawić mi tak mało nieprzyjemności, jak z panem — odparł Wroński. — Niech mi pan wybaczy... tak niewiele co przyjemnego spotyka nas w życiu...
— Rozumiem pana... pragnę tylko ofiarować mu swe usługi — rzekł Siergiej Iwanowicz, przypatrując się zbolałemu obliczu Wrońskiego — może będzie panu potrzebnym list do Milana lub Risticza?
— O nie! — odrzekł Wroński z pewną trudnością. — Jeżeli to panu wszystko jedno, może przejdziemy się trochę<section end="X805" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/322 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/323 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/324 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/325 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/326 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/327 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/328 <section begin="X807" />odebrała od Stepana Arkadjewicza list pełen żalu i skruchy za wszystkie grzechy. Mąż błagał ją, aby ratowała jego honor i prosił, aby sprzedała swój osobisty majątek i popłaciła jego długi. Dolly była w rozpaczy, dowodziła, że nienawidzi męża, że żałuje, iż wyszła za niego za mąż, miała zamiar odmówić mu stanowczo i starać się o rozwód, skończyło się jednak na tem, że przystała na sprzedaż części swej wioski. Kiti z bezwiednym uśmiechem zachwytu przypominała sobie zakłopotanie swego męża, jego niezręczne i nieśmiałe odzywania się, gdy kilkakrotnie chciał przystąpić do zamierzonej rozmowy, i jak nakoniec, pragnąc przyjść Dolly z pomocą, a obawiając się urazić ją, zaproponował Kiti, aby zrzekła się części swego posagu na rzecz siostry. Kiti nie przyszło to przedtem na myśl.
„I on ma zostać potępionym? On, z tem dobrem sercem, z nieustanną obawą, aby nie uczynić komubądź przykrości, nawet dziecku! Wszystko dla innych... nic dla siebie. Siergiej Iwanowicz jest przekonanym, że Kostia spełnia tylko swój obowiązek, zajmując się jego interesami, siostra również. Obecnie i Dolly z dziećmi jest na jego opiece; wszyscy chłopi schodzą się do niego nieustannie, jak gdyby on był ich sługą.“
„Tak... bądź tylko takim, jak twój ojciec, tylko takim!“ — szepnęła, oddając Mitię niańce i dotykając ustami jego policzków.

<section end="X807" />

<section begin="X808" />
VIII.

Z chwilą, gdy na widok umierającego ukochanego brata, Lewin po raz pierwszy spojrzał na kwestyę życia i śmierci z punktu nowych, jak je sam nazywał, przekonań, jakie niespostrzeżenie dla niego samego w okresie od dwudziestego do dwudziestego czwartego roku życia zastąpiły dawne dziecinne i młodzieńcze wierzenia, to nietyle przeraził się samej śmierci, co życia, o którem nie wiadomo mu było<section end="X808" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/330 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/331 <section begin="X808" />Nie mógł nie uznawać, że wtedy objawiła mu się prawda, i że obecnie znowu błądzi, gdyż z chwilą, gdy tylko zaczynał myśleć o tem spokojnie, wszystko obracało się w niwecz; nie mógł uznać i tego, że wtedy mylił się, gdyż cenił bardzo nastrój duchowy, w jakim znajdował się, a zapatrując się na niego, jako na daninę, złożoną swemu słabemu charakterowi, bluźniłby tylko przeciwko tym chwilom. Toczył więc z sobą przykrą, męczącą wewnętrzną walkę i wytężał wszystkie moralne siły, aby wyjść z niej zwycięsko.

<section end="X808" />

<section begin="X809" />
IX.

Myśli tego rodzaju nękały go czasami silniej, czasami słabiej, nie opuszczały go jednak nigdy. Lewin czytał i rozmyślał, i im bardziej oddawał się czytaniu i rozmyślaniu, tem bardziej widział się oddalonym od pożądanego celu.
Przekonawszy się w ostatnich czasach, że materyalizm nie da mu żadnej odpowiedzi, odczytał z uwagą i Platona, i Spinozę, i Kanta, i Schellinga, i Hegla, i Schopenhauera, w ogóle filozofów, którzy nie zapatrują się na życie z materyalistycznego punktu widzenia; dopóki czytał lub sam usiłował wynaleźć zarzuty, obalające inne twierdzenia, szczególnie materyalistyczne, zdawało mu się, że rozmyślanie doprowadzi go do pożądanego celu. Przyjmując określenia niejasnych i trudno zrozumiałych wyrazów duch, wola, substancya, swoboda, zapuszczając się z rozmysłem w labirynt wyrazów, jaki stawiali mu filozofowie lub jaki stawiał sam sobie, Lewin zaczynał cokolwiek pojmować. Wystarczało jednak na chwilę zapomnieć o sztucznym biegu myśli i spojrzeć na rzecz całą pod innym kątem, a nagle cała ta sztuczna, misterna budowa, rozpadała się, jak domek z kart.
Pewnego razu, czytając Schopenhauera, podstawił zamiast woli, miłość, i ta nowa filozofia przez dwa dni, po których porzucił ją, zadawalniała go zupełnie; lecz i ona również rozpadła się i okazała się lekką, niegrzejącą<section end="X809" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/333 <section begin="X809" />Lecz to było nietylko nieprawdą... było to złośliwym żartem jakiejś złej siły, złej, działającej naprzekór i takiej, której nie można było poddawać się.
Należy szukać ratunku przed tą siłą, a ratunek znajduje się w ręku każdego: trzeba tylko unicestwić zależność swą od zła, a na to jest tylko jeden środek — śmierć.
I Lewin, człowiek szczęśliwy w pożyciu rodzinnem, zdrowy, parę razy był do tego stopnia bliskim samobójstwa, że pochował sznury, aby nie powiesić się na nich, i obawiał się chodzić ze strzelbą, aby nie zastrzelić się; nie zastrzelił się jednak i nie powiesił, lecz żył w dalszym ciągu.

<section end="X809" />

<section begin="X810" />
X.

Myśląc o tem, czem jest i po co żyje, Lewin nie mógł dać sobie odpowiedzi, co doprowadzało go do rozpaczy; gdy jednak przestawał stawiać sobie to pytanie, wtedy zdawał się wiedzieć i czem jest i po co żyje, a to dlatego, że szedł przez życie drogą prostą i pewną.
Po powrocie w początkach miesiąca czerwca na wieś, zabrał się energicznie do swych poprzednich zajęć. Cały czas zajmowało mu gospodarstwo, stosunki z sąsiadami i chłopami, tudzież interesy siostry i brata, którymi zajmował się gorliwie, rozmowy z żoną i krewnymi, myślenie o dziecku i pszczelnictwo.
Zajmował się tem wszystkiem nie dlatego, aby uznawał to za konieczne dla siebie lub dla celów ogólnych, jak to czynił dawniej; owszem, rozczarowawszy się z jednej strony niepowodzeniami poprzednich swych zamiarów, które miały na celu ogólny pożytek, z drugiej zaś zanadto zajęty swemi myślami i ilością spraw, które ze wszystkich stron sypały się na niego, Lewin przestał teraz zupełnie myśleć o sprawach społecznych i sprawy te zajmowały go tylko dlatego, że zdawało mu się, iż musi postępować tak, jak postępuje, nie może inaczej.
<section end="X810" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/335 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/336 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/337 piechotą na folwark, aby być obecnym przy puszczaniu w ruch nowej wialni.
Przez cały ten dzień Lewin, rozmawiając w polu z ekonomem i chłopami, a w domu z żoną, z Dolly, z jej dziećmi, z teściem, myślał wciąż o jednem i temsamem, co, pomimo nieustannych kłopotów gospodarskich, zajmowało go wciąż, i szukał we wszystkiem prześladujących go zagadnień: „cóż ja jestem takiego? gdzie się znajduję? po co tutaj jestem?“
Stojąc w nowej stodole, Lewin wyglądał przez otwarte wrota, w których kłębił się suchy i gorzki pył, wychodzący z młocarni na oświeconą gorącem słońcem trawę, rosnącą na podwórzu i na świeżą słomę, wyniesioną przed chwilą ze stodoły; chwilami spoglądał na jaskółki, wylatujące ze swych gniazd z pod okapu; na ludzi, uwijających się po ciemnej i pełnej kurzu stodole i dziwne myśli przychodziły mu do głowy:
„Poco robi się to wszystko?“ — myślał. — Poco ja tu stoję i każę im pracować? Z jakiej racyi oni wszyscy tak pracują i usiłują okazać mi swą gorliwość? Dlaczego wysila się tak ta stara Matrena, moja znajoma?“ (leczyłem ją, gdy podczas pożaru spadła na nią krokiew z dachu) — myślał, spoglądając na szczupłą babę, która, zgarniając grabiami ziarno, z trudnością przestawiała po klepisku czarne, ogorzałe nogi. — „Wtedy wyzdrowiała, lecz nie dzisiaj to jutro, nie jutro to za lat dziesięć zakopią ją i śladu po niej nie pozostanie... ani po niej, ani po tej elegantce w czerwonej spódnicy, co tak zręcznie przerzuca snopki. I ją również zakopią, i gniadego wałacha... tego zapewne prędko“ — myślał, spoglądając na spasionego konia, ciężko oddychającego z rozdętemi nozdrzami, zaprzężonego do kieratu. — „I jego zakopią... i Fedora, co podaje, z jego kędzierzawą, pełną plew brodą i koszulą rozerwaną na plecach, również zakopią. A on tymczasem rozwiązuje snopy, komenderuje i krzyczy na baby i wprawną ręką poprawia rzemień na kole rozpędowem. Nietylko ich zakopią, ale i mnie, i nic po mnie nie zostanie. I po co to wszystko?“
Myślał o tem i jednocześnie spoglądał na zegarek, chcąc obliczyć, ile zmłócą w ciągu godziny. Musiał to wiedzieć, aby wyznaczyć jaka ilość zboża powinna być dzisiaj zmłóconą.
„Zaraz upłynie godzina, a dopiero zaczęli trzecią kopę“ — pomyślał, podchodząc do parobka, który podawał i, usiłując przekrzyczeć huk maszyny, kazał mu podawać mniej naraz.
— Za dużo podajesz odrazu, Fedorze! Widzisz przecież, że wszystko zatyka się w maszynie. Podawaj wolniej...
Fedor cały czarny od lepiącego się do spoconej twarzy pyłu, krzyknął coś w odpowiedzi, lecz w dalszym ciągu nie podawał tak, jak Lewin sobie życzył.
Lewin zbliżył się do młocarni, odsunął robotnika i sam wziął się do podawania. Pracując w ten sposób do samego południa, wyszedł razem z Fedorem ze stodoły i wdał się z nim w rozmowę.
Parobek pochodził z dalszej wioski, z tej samej, w której Lewin dawniej wydzierżawiał ziemię związkowi robotników; ziemię tę teraz dzierżawił stróż. O tej ziemi właśnie Lewin zaczął rozmawiać z Fedorem i zapytał, czy Płaton, bogaty i porządny chłop z tej samej wioski, nie zgodziłby się wziąć jej.
— Za drogo dla niego, Płaton nie wyjdzie na swojem — odparł chłop.
— A Kiryłow wychodzi przecież?...
— Mitiucha[8] nie może nie wychodzić! Ten skórę zedrze z człowieka, ale musi mieć swoje; on nie ulituje się nad chrześcijańską duszą. A stryj Fokanycz[9] czy będzie dusił człowieka? Często pożycza, choć wie, że nie będzie mógł odebrać... czasami nie chce nawet odbierać...
Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/340 coś bardziej bez sensu, jak to co on powiedział?... Powiedział, że nie trzeba żyć dla siebie, to jest, że nienależy żyć dla tego, co pojmujemy wszyscy, do czego marny skłonność, czego sobie życzymy, lecz należy żyć dla czegoś niepojętego, dla Boga, którego nikt pojąć ani określić nie może... I cóż? czyż ja nie zrozumiałem tych na pozór bezsensowych słów jego? A czy zrozumiawszy je, wahałam się choć na chwilę z uznaniem ich słuszności? czy może wydały mi się głupiemi, kłamliwemi lub obłudnemi?
„Nie... ja zrozumiałem to, co on mówił, i to zupełnie tak samo, jak on to rozumie... Nigdy w życiu mem nie pojąłem jeszcze nic tak ściśle i dokładnie, i nigdy w życiu nie wątpiłem o tem i wątpić nie mogę. I nie ja jeden, lecz wszyscy, cały świat to jedno tylko rozumie zupełnie, o tem jednem nie wątpi i zawsze zgadza się na to. A ja szukałem cudów i żałowałem wciąż, żem nie był świadkiem żadnego cudu, który mógłby przekonać mnie; cud materyalny nawróciłby mnie zupełnie... a oto istnieje cud, jedynie możebny, wciąż spełniający się, otaczający mnie ze wszystkich stron, a ja nie zauważałem go!
„Fedor powiada, że stróż Kiryłow żyje dla brzucha... taki cel życia daje się pojąć i wytłumaczyć łatwo. My wszyscy, jako istoty rozumne, nie możemy żyć inaczej, jak tylko dla brzucha. I nagle ten sam Fedor powiada, że to źle żyć dla brzucha, a należy żyć dla prawdy, dla Boga, a ja odrazu z paru półsłówek rozumiem go. I ja i miliony ludzi, którzy żyli przed wiekami, i którzy żyją teraz, chłopi i możni, ubodzy duchem i mędrcy, co rozmyślają i piszą o tem, i głoszą swym niewyraźnym językiem: my wszyscy zgadzamy się na to jedno: dlaczego trzeba żyć i na czem polega dobro. Ja i wszyscy ludzie mamy tylko jedno jasne, nie ulegające wątpliwości poczucie, a poczucie to nie może być objaśnionem przez rozum, ono jest niezależnem od niego, niema żadnych przyczyn i nie może mieć żadnych skutków.“
„Jeżeli dobro ma swoją przyczynę, nie jest już dobrem, jeżeli zaś pociąga za sobą w skutku nagrodę, również nie jest dobrem; a zatem dobro stoi po za łańcuchem przyczyn i skutków.“
„Ja wiem, na czem ono polega i wszyscy to wiedzą.“
„Jakiż więc cud większy po nad to może istnieć?“
„Czyżbym znalazł rozwiązanie wszystkiego, czyż mogę uznawać cierpienia me za skończone?“ — myślał Lewin, krocząc po pokrytej kurzem drodze, nie zwracając uwagi ani na upał ani na zmęczenie, i mając wrażenie, że dokuczliwy, długotrwały ból przestaje sprawiać mu cierpienia. Uczucie to było do tego stopnia radosnem, że nie mógł mu dać z początku wiary. Tracił chwilami oddech ze wzruszenia, i nie mając sił iść dalej, zboczył z drogi do lasu i usiadł w cieniu osiki na nieskoszonej trawie, zdjął kapelusz ze spoconej głowy, a opierając się na łokciu, położył się na soczystej, gęstej trawie leśnej.
„Tak, muszę zastanowić się nad tem i wszystko obmyśleć dokładnie — myślał, przyglądając się bacznie niezmiętej trawie i śledząc za poruszeniami zielonego chrząszcza, pnącego się po łodydze jeżyny — z czego ja się cieszę? Co ja odkryłem?“
„Nic nie odkryłem... dowiedziałem się tylko o tem, co już wiem oddawna. Poznałem siłę, która nietylko kiedyś w przeszłości dała mi życie, ale która i teraz daje mi je; przestałem ulegać złudzeniom i wiem czego się trzymać!“
„Dawniej mówiłem, że w mojem ciele, w ciele tej trawy i tego chrabąszcza odbywa się przemiana materyi według praw fizycznych, chemicznych i fizyologicznych. W nas wszystkich, razem z osinami i obłokami i z mgławicami odbywa się rozwój... Z czego ten rozwój?... na co?... Nieskończony rozwój i walka... Jak gdyby mógł istnieć jakibądż kierunek i walka w bezmiarze i nieskończoności! I ja dziwiłem się, że pomimo największego wysiłku myśli, krocząc tą drogą, nie mogę znaleźć celu życia, celu mych wszystkich ciążeń i zabiegów. Teraz zaś powiadam, że cel życia mego jest mi znanym: żyję dla Boga, dla duszy.“ I cel ten, pomimo swej jasności, jest tajemniczy i cudowny... nic nie istnieje, co by nie miało tego celu. Doprawdy, tylko duma — rzekł do siebie, przewracając się na brzuch i związując ostrożnie łodyżki traw, starając się nie połamać ich.
„I nietylko duma rozumu, ale głupota rozumu, a przedewszystkiem oszukaństwo... dobrze mówię... oszukaństwo rozumu, właśnie szachrajstwo rozumu“ — powtórzył z naciskiem Lewin.
I pokrótce przypomniał sobie cały bieg myśli, jakie nurtowały go w ciągu tych ostatnich dwóch lat, a początkiem których była widoczna myśl o śmierci; myśl ta ogarnęła go na widok chorego bez nadziei ukochanego brata.
Lewin po raz pierwszy wtedy przekonał się naprawdę, że dla niego, również jak i dla każdego człowieka, nic nie istnieje w przyszłości, prócz cierpienia, śmierci i wiekuistego zapomnienia, i doszedł do przekonania, że w ten sposób żyć nie można, że trzeba albo wytłumaczyć sobie życie w ten sposób, aby ono nie wydawało się złośliwą ironią jakiegoś złego ducha, albo też zastrzelić się.
Nie uczynił jednak ani jednego, ani drugiego, a żył, myślał i czuł w dalszym ciągu, a nawet ożenił się i zaznał wiele radości, i o ile nie myślał o przeznaczeniu swem, był szczęśliwym.
Czego oznaką to było?... Ze żył dobrze, ale myślał źle.
Żył (nie zdając sobie sprawy z tego) moralnemi prawdami, jakie wyssał z mlekiem matki, gdy zaś myślał, nietylko nie uznawał tych prawd, ale unikał ich nawet bacznie.
Teraz zaś było dla niego widocznem, że może żyć tylko dzięki wierze w zasady, w których był wychowanym.
„Coby też ze mnie było i jak przeżyłbym swe życie, gdybym nie miał tej wiary, nie wiedział, że trzeba żyć dla Boga, a nie dla czynienia zadość swym potrzebom? Kradłbym, kłamał i rozbijał; nic by dla mnie nie istniało, co Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/344 Lewina uderzyło spokojne, apatyczne niedowierzanie, z jakiem dzieci przyjmowały wymówki matki. Widocznem było, iż przykro im, że matka przerwała wesołą zabawę i nie wierzyły ani słowa temu, co mówiła; nie mogły nawet wierzyć, gdyż nie były w stanie zdać sobie sprawy, jak ważnem jest to wszystko, z czego korzystają, nie były więc w stanie pojąć, że to, co niszczą, jest tem właśnie, co stanowi główną podstawę ich życia.
„To wszystko istnieje samo przez się — myślały — i nic ciekawego ani ważnego w tem niema, gdyż zawsze tak było i będzie... my nie potrzebujemy myśleć o niczem... mamy już wszystko gotowe... my chcemy wymyśleć coś swojego i zupełnie nowego, wpadłyśmy więc na pomysł, aby w filiżance smażyć nad świecą maliny i żeby lać sobie mleko strumieniem prosto do ust. Są to rzeczy wesołe i nowe, nic a nic nie gorsze od picia z filiżanek.“
„Czyż nie to samo czynimy i my; czy ja postępuję inaczej, usiłując rozumowaniem odkryć znaczenie sił przyrody i cel życia ludzkiego?“ — myślał w dalszym ciągu.
„A czy inaczej czynią wszystkie teorye filozoficzne, naprowadzając człowieka na dziwną drogę, wręcz przeciwną naturze jego; drogę, po której krocząc, dochodzi do poznania tego, co mu już oddawna jest wiadomem, i to tak dokładnie, że bez wiedzenia o tem nie byłby w stanie żyć. Czyż w rozwoju teoryi każdego filozofa nie widać wyraźnie, że zna z góry, również napewno jak Fedor, i wcale a wcale nie lepiej od niego, główny cel życia, a tylko wątpliwą umysłową drogą chce powrócić do tego, co już wszystkim wiadomo.“
„Sprobójmy pozostawić dzieci samym sobie, aby musiały myśleć o swych potrzebach: przygotowywaniu naczyń, dojeniu krów i t. d Czy dokazywałyby wtedy?... pomarłyby z głodu. Gdybyśmy tak zostali puszczeni samopas z naszemi namiętnościami, rozumowaniami, bez żadnego pojęcia o jedynym Bogu i o Trójcy!... lub też bez pojęcia, że dobro istnieje, bez zrozumienia na czem polega zło moralne.“
„Spróbujmy zbudować cobądź bez tych pojęć!“ „My burzymy tylko, bośmy syci duchowo... zupełnie jak dzieci!“
„Skąd pochodzi u mnie radosne, wspólne z chłopem poczucie, jedyne, mogące zapewnić mi spokój duchowy? — Skąd ja je wziąłem?“
„Ja chrześcijanin, wychowany w pojęciu Boga, korzystając przez całe życie z tych darów duchowych, jakimi obdarzył mnie chrześcijanizm; ja, jak dziecko nieletnie, nie poznając się na nich i nie oceniając ich, burzę, a mówiąc właściwiej, pragnę burzyć to, co stanowi podstawę mego życia. A jak tylko następuje ważna chwila w życiu, ja, jak dziecko, gdy mu głodno i chłodno, idę do Niego, i mniej jeszcze od dziecka, łajanego przez matkę za swawolę, czuję, że me dziecinne usiłowania, aby marnować to, co stanowi istotę mego istnienia, nie zostaną mi wzięte za złe.“
„Doprawdy, to co wiem, wiem nie przez rozum... ta świadomość jest mi objawioną i daną przez serce i przez wiarę w to, co wyznaje Kościół.“
„Kościół!... Kościół!“... — powtórzył Lewin, odwrócił się na drugą stronę i opierając się na ręku, zaczął spoglądać w dal na stado zbliżające się ku rzece na drugim brzegu.
„Ale czy mogę wierzyć we wszystko, czego naucza Kościół?* — myślał, chcąc wypróbować samego siebie i obmyślić wszystko, co może zburzyć jego obecny spokój. Naumyślnie zaczął przypominać sobie dogmaty Kościoła, które zawsze wydawały mu się najbardziej zagadkowymi i które dawały mu najwięcej do myślenia. — „Stworzenie? A ja w jaki sposób tłómaczyłem sobie istnienie? Istnieniem? Nicością... Djabeł i grzech? A ja w jaki sposób objaśniam sobie zło?... Kto to jest Zbawiciel?“...
„Ja właśnie nic nie wiem i nie mogę wiedzieć, tylko to, co mi powiedziano, tak samo jak i innym.“
I zdawało mu się teraz, że niema ani jednego dogmatu kościelnego, sprzeciwiającego się najgłówniejszemu: wierze w Boga i w dobro, jako w jedyne przeznaczenie człowieka.
Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/347 kół i parskacie konia, był jednak do tego stopnia pochłoniętym przez swe myśli, że nie przyszło mu nawet do głowy, iż stangret jedzie po niego.
Na te myśl wpadł dopiero wtedy, gdy stangret zatrzymał przed nim wózek i rzekł:
— Przysłała mnie pani... przyjechał brat pana i z nim jeszcze jakiś pan...
Lewin wsiadł na bryczkę, ujął za lejce i dość długo nie mógł przyjść do siebie, jak człowiek, nagle zbudzony ze snu; przyglądał się dobrze utrzymanemu koniowi ze spoconym zadem i szyją, spoglądał na siedzącego obok siebie stangreta Iwana, przypominał sobie, że spodziewał się przyjazdu brata, że żona jest zapewne niespokojną, iż tak długo nie powraca z folwarku, i snuł domysły kto przyjechał razem z bratem...
I brat i żona i niewiadomy gość przedstawiali mu się teraz zupełnie inaczej, niż dawniej. Zdawało mu się, że obecnie stosunki jego ze wszystkimi ludźmi będą zupełnie inne.
„Pomiędzy bratem a mną nie będzie już tej, pewnego rodzaju, niechęci, istniejącej dotąd zawsze pomiędzy nami, nie będzie żadnych sprzeczek; z Kiti nie będę się już nigdy kłócił, dla gościa, który przyjechał, bez względu na to, kto to jest, będę uprzejmy i grzeczny; zmienię również zupełnie mój sposób postępowania ze służbą, z Iwanem“...
Wstrzymując wyprężonemi lejcami sytego i rwącego się do biegu konia, Lewin spoglądał na Iwana, który siedział koło niego. Iwan nie wiedział co ma robić ze swemi rękami, aby dać im jakiekolwiek zajęcie, więc nieustannie obciągał na sobie wydymającą się od wiatru koszulę. Lewin chciał zacząć z nim rozmowę i powiedzieć mu, że niepotrzebnie wziął konia na munsztuk, ale tego rodzaju odezwanie się wyglądałoby na wymówkę, a Lewin pragnął serdecznej rozmowy; na razie jednak nic innego nie przychodziło mu do głowy.
— Niech pan będzie łaskaw skręcić na prawo, bo tu pień — odezwał się Iwan, i chciał ująć za lejce.
— Bądź łaskaw nie wtrącać się w nieswoje rzeczy i nie uczyć mnie rozumu! — zawołał Lewin, rozgniewany uwagą stangreta.
Uczyniona mu uwaga, jak zwykle tak i teraz rozgniewała go; przekonał się też ze zmartwieniem, iż mylnem jest przypuszczenie jego, że nastrój duchowy może odrazu wpłynąć na postępowanie przy zetknięciu się z rzeczywistością.
O ćwierć wiorsty przed domem Lewin spostrzegł Gryszę i Tanie; dzieci biegły na jego spotkanie.
— Wuju! I mama idzie, i dziadzio, i Siergiej Iwanowicz i jeszcze ktoś — mówiły, wspinając się na wózek.
— A kto to taki?
— Bardzo straszny! i tak ciągle robi rękami — odparła Tania, stając na wózku i przedrzeźniając Katawasowa.
— Stary czy młody? — dopytywał się Lewin z uśmiechem. Gesty Tani przypominały mu kogoś znajomego.
„Ach, aby to tylko nie był jaki nieprzyjemny człowiek!“ — pomyślał Lewin.
Dopiero gdy wózek skręcił na boczną drogę, Lewin ujrzał całe towarzystwo i w niespodziewanym gościu rozpoznał Katawasowa, który w słomianym kapeluszu na głowie, machał rękami tak właśnie, jak pokazywała Tania.
Katawasow lubił nadzwyczaj szerokie dysputy na temat filozofii, z którą zapoznawał się z rozmów z przyrodnikami, znajomi zaś jemu przyrodnicy nigdy nie pracowali nad nią; podczas pobytu swego w Moskwie, Lewin nieraz prowadził z Katawasowem gorące spory. Pierwszą rzeczą, jaką Lewin przypomniał sobie, ujrzawszy go, była właśnie jedna z takich rozmów, podczas której Katawasow był głęboko przekonanym, że zbija wszystkie twierdzenia swego przeciwnika.
„Nie, już za nic w świecie nie będę się więcej sprzeczał i nie będę lekkomyślnie wygłaszał swego zdania“ — pomyślał Lewin i, przywitawszy się serdecznie z bratem i Katawasowem, zapytał o żonę.
— Zaniosła Mitię do Kołka[10], chce, aby dziecko przespało się tam, w pokoju nie może spać z powodu upału — rzekła Dolly. Lewin zawsze odradzał żonie nosić Mitię do lasu i postępek jej nie podobał mu się.
— Nosi się z nim z miejsca na miejsce — rzekł książę z uśmiechem — radziłem już jej, aby na próbę zaniosła go do lodowni.
— Ma zamiar przyjść potem do pasieki; zdawało się jej, że ty tam jesteś... my wszyscy tam idziemy — mówiła Dolly.
— Cóż słychać kolo ciebie? — zapytał Siergiej Iwanowicz brata, puszczając naprzód całe towarzystwo.
— Wszystko po staremu... jak zwykle gospodaruję — odparł zapytany. — Jak długo masz zamiar zabawić? Spodziewamy się ciebie już oddawna.
— Jakie dwa tygodnie... muszę wracać do Moskwy, mam tam dużo zajęcia.
Spojrzenia braci skrzyżowały się, i Lewin pomimo zwykłego, a teraz szczególnie silnego pragnienia, aby pomiędzy nim a bratem istniał życzliwy, a przedewszystkiem szczery stosunek, poczuł, że spogląda na Siergieja Iwanowicza niechętnie; spuścił więc oczy i nie wiedział co mówić.
Lewin zaczął dopytywać się Siergieja Iwanowicza o jego dzieło, chcąc wszcząć rozmowę o rzeczy interesującej brata i odciągnąć go od opowiadania o serbskiej wojnie i o kwestyi słowiańskiej, co Siergiej Iwanowicz miał na myśli, wspominając o zajęciach, oczekujących go w Moskwie.
— Czy były już recenzye o twojej książce? — zapytał Koznyszewa.
— Siergiej Iwanowicz uśmiechnął się, gdyż pytanie to wydało mu się zadanem rozmyślnie.
— Sprawami tego rodzaju nikt się nie zajmuje teraz, a co ja, to już najmniej — odparł. — Przekona się pani, Darjo Aleksandrowno, że będziemy mieli deszczyk — dodały wskazując parasolem na białe chmurki, unoszące się nad wierzchołkami drzew.
T dosyć było zamiany tych paru zdań, aby pomiędzy braćmi zapanował nietyle wrogi, co oparty na obojętności i niechęci stosunek; a takiego właśnie stosunku Lewin pragnął uniknąć koniecznie.
— Bardzo dobrze pan zrobił, przyjeżdżając do mnie — odezwał się, podchodząc do Katawasowa.
— Wybierałem się już oddawna... pogadamy sobie trochę tutaj na wsi! Czy pan już skończył czytać Spencera?
— Nie, nie doczytałem do końca — odparł Lewin — a zresztą niemam już teraz potrzeby czytać go.
— Jakto? Czy on pana nie zajmuje? Dlaczego?
— Dlatego, że przekonałem się stanowczo, iż ani w nim ani w innych autorach tego rodzaju nie znajdę rozwiązania zajmujących mnie kwestyj. Teraz...
Spokojny, wesoły uśmiech Katawasowa uderzył Lewina do tego stopnia, iż żal mu się stało swego usposobienia, które burzył tą rozmową, przypomniawszy więc sobie swój zamiar, dał jej spokój.
— A zresztą potem porozmawiamy — dodał. — Jeżeli mamy iść do pasieki, to tędy tą ścieżką — zwrócił się da wszystkich.
Lewin doprowadził swych gości wązką drożyną do nieskoszonej polanki, na której kwitły całe kępki bratków. Całe towarzystwo zasiadło w cieniu gęstych, młodych osik, pod któremi stały ławki, przygotowane naumyślnie dla odwiedzających pasiekę, a bojących się pszczół, sam zaś gospodarz udał się do izby pasiecznika, aby kazać przynieść chleba, ogórków i świeżego miodu dla starszych i dzieci.
Usiłując stąpać jak najciszej i przysłuchując się pszczołom, które coraz częściej przelatywały koło niego, Lewin doszedł wązką ścieżką do chaty. Gdy przekraczał próg chaty, zaplątała mu się w brodę pszczoła; ostrożnie wyjął ją palcami i wypuścił; w sieni zdjął wiszącą na gwoździu siatkę, włożył ją na twarz i, trzymając ręce w kieszeniach, udał się do zagrody, za którą mieściły się ule; na środku w równych, regularnych rzędach stały stare ule, dawni i dobrzy jego znajomi, dzieje każdego z nich znał doskonale; po bokach, koło płotu, stały nowe, ustawione dopiero w tym roku.
Przed otworami uli brzęczały i igrały w powietrzu roje pszczół i trutni, a w pośród nich, wciąż w jednym kierunku, w stronę lasu, gdzie kwitły lipy, i z powrotem stamtąd do ula, przelatywały niezmordowane robotnice, spiesząc po plon lub wracając obciążone nim.
W uszach rozlegało się co chwila brzęczenie przelatującej prędko robotnicy lub darmozjada trutnia; od czasu do czasu zaś gwar wzmagał się, to pszczoły stojące na straży swego dobra, gotowe każdej chwili kłuć żądłami nieproszonego śmiałka, niepokoiły się. Stary pasiecznik strugał obręcze i tak był pochłonięty swem zajęciem, że nie zauważył nawet wejścia Lewina. Lewin też, nie odzywając się wcale do niego, zatrzymał się na środku pasieki.
Cieszył się, iż zdarzyła mu się sposobność spędzić chwilę sam na sam; chciał zebrać rozprószone myśli i zapomnieć trochę o rzeczywistości, dającej mu się odczuwać na każdym kroku.
Przypomniał sobie, że zdążył już rozgniewać się na Iwana, okazać bratu swą obojętność i niechęć, i lekceważąco odezwać się do Katawasowa.
„Czyżby to był tylko stan chwilowy, i czy minie on, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu? — pomyślał.
Ale natychmiast, gdy poprzedni nastrój ogarnął go znowu, przekonał się z radością, że zaszło z nim coś nowego i ważnego: rzeczywistość na chwilę tylko przyćmiła duchowy jego nastrój, lecz nie zburzyła go zgoła.

Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/353 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/354 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/355 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/356 <section begin="X815" />gotowi są na wszystko: przystać do szajki Pugaczowa, iść do Chiwy, Serbii...
— A ja ci powiadam, że nie setki i nie ludzie, niemający nic do stracenia, lecz najlepsi przedstawiciele narodu! — odparł Siergiej Iwanowicz z rozdrażnieniem, jak gdyby bronił najdroższego swego skarbu. — A ofiary? Pod tym względem naród cały dobitnie zaznacza swą wolę.
— Wyraz „naród“ należy do bardzo nieokreślonych — rzekł Lewin. — Pisarze gminni, nauczyciele ludowi, a z chłopów jeden na tysiąc może, wie o co idzie; pozostałe ośmdziesiąt milionów, jak nasz Michajłycz, nietylko nie wyjawia swej woli, ale niema nawet najmniejszego pojęcia o tem, o czem ty chcesz, aby wyjawiał swą wolę. Jakież mamy prawo twierdzić, że to wola narodu?

<section end="X815" />

<section begin="X816" />
XVI.

Siergiej Iwanowicz, jako doświadczony dyalektyk, nic nie odparł, przeniósł tylko dysputę na inny przedmiot.
— Jeżeli chcesz za pomocą arytmetyki poznać nastrój ludu, to się samo przez się rozumie, że natrafisz na nieprzezwyciężone trudności. Przedewszystkiem nie jest u nas wprowadzone powszechne głosowanie i w tym wypadku zresztą nie mogłoby mieć ono żadnego zastosowania, gdyż nie wyraża nigdy woli narodu... istnieją jednak inne sposoby. Rzeczy tego rodzaju unoszą się w powietrzu, a odczuwa się je sercem. Nie wspominam już o tych podwodnych prądach, nurtujących stojące morze narodu, widocznych jednak dla każdego nieuprzedzonego obserwatora; rzuć tylko okiem na społeczeństwo wzięte w ściślejszem znaczeniu. Przeróżne odłamy inteligencyi, toczące z sobą zwykle zajadłą walkę, zjednoczyły się obecnie w zwartą całość; umilkły wszelakie rozdźwięki, wszystkie organa społeczne mówią jedno i to samo, wszyscy odczuli żywiołową siłę, pochwyciła ich ona i unosi w jednym kierunku.
<section end="X816" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/358 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/359 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/360 <section begin="X816" /> Chciał jeszcze postawić zarzut, że, jeżeli ogólne przekonanie jest nieomylnym sędzią, to, wychodząc z takiej zasady, rewolucya i komuna mają te same racye bytu, co i ruch w kwestyi słowiańskiej. Wszystko to jednak były tylko myśli, które nie mogły niczego rozwiązać. Jedna tylko rzecz nie ulegała wątpliwości, że obecnie spór ten drażni Siergieja Iwanowicza, nie należy więc sprzeczać się; Lewin zamilkł zatem i zwrócił uwagę swych gości na zbierające się chmurki, doradzając prędki powrót do domu, zanim deszcz zacznie padać.

<section end="X816" />

<section begin="X817" />
XVII.

Książę i Siergiej Iwanowicz siedli na bryczkę; reszta towarzystwa, przyspieszając kroku, wracała czemprędzej do domu.
Ale chmura nasuwała się szybko i trzeba było prawie biedź, aby zdążyć przed deszczem do domu. Obłoki, ciągnące nisko przed główną chmurą, czarne jak dym z kopciem, biegły po niebie z niezwykłą szybkością. Do domu było jeszcze ze dwieście kroków i lada sekunda należało spodziewać się ulewy.
Dzieci, wydając wesołe okrzyki, biegły naprzód. Darja Aleksandrowna, której nogi plątały się w spódnicach, nie szła już ale literalnie biegła, nie spuszczając na chwilę oka z dzieci. Mężczyźni szli dużymi krokami. Gdy pierwsza ciężka kropla upadła i odbiła się o żelazny dach, wszyscy byli już na schodach. Dzieci, a za niemi dorośli, wbiegli na werandę, rozmawiając wesoło.
— Gdzie jest Katarzyna Aleksandrowna? — zapytał Lewin Agafii Michajłownej, którą spotkał w sieni. Klucznica była obładowana chustkami i pledami.
— Zdawało mi się, że razem ze wszystkimi... — odparła.
— A Mitia?
<section end="X817" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/362 <section begin="X817" />Kiti z Mitią była na drugim końcu lasku, pod starą lipą, i wołała na męża. Dwie postacie w ciemnych ubraniach (przedtem były w jasnych), stały nad czemś pochylone. Gdy Lewin podbiegł ku nim, deszcz przestawał już padać i niebo zaczynało się wyjaśniać. Na niańce spódnica była sucha, ale na Kiti ubranie przemokło do nitki i oblepiło ją całą. Chociaż deszczu już nie było, obie kobiety stały wciąż tak samo, jak stały przedtem, gdy zerwała się burza, pochylone nad wózkiem, z podniesionym zielonym daszkiem.
— Nic wam się nie stało?... Dzięki Bogu!... — zawołał, biegnąc ku nim.
Rumiana, zmoczona wodą twarzyczka Kiti zwróciła się ku niemu i uśmiechnęła nieśmiało z pod kapelusza, który zupełnie zmienił swój kształt.
— Czyż ci nie wstyd?... Doprawdy nie rozumiem, jak można być do tego stopnia nieostrożną! — gniewał się Lewin na żonę.
— Słowo daję, jestem niewinna. Chciałam już wracać do domu, nagle on zaczął płakać i musiałam go przewijać. Zaledwieśmy... — zaczęła się tłumaczyć Kiti.
— Mitia nie zmókł, nic mu się nie stało i nie obudził się nawet.
— Dzięki Bogu, że nic wam się nie stało... przepraszam cię, sam nie wiem co gadam...
Zabrano mokre pieluszki; niańka wyjęła zwózka dziecko i wzięła je na ręce. Lewin szedł koło żony i przepraszając ją za chwilowe uniesienie, ściskał ukradkiem przed niańką jej rękę.

<section end="X817" />

<section begin="X818" />
XVIII.

Dzień cały minął Lewinowi na prowadzeniu bardzo ożywionych rozmów, w których tylko jedna, zewnętrzna część jego umysłu zdawała się przyjmować udział. Lewin rozczarował się już coprawda co do zmiany, jaką spodziewał się znaleźć w swem usposobieniu; pomimo to z <section end="X818" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/364 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/365 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/366 <section begin="X818" />— A przedewszystkiem martwiło mię, że doznawałem daleko więcej obawy i politowania, niż przyjemności. Dopiero dzisiaj, gdym się przeraził nadzwyczaj podczas burzy, przekonałem się, do jakiego stopnia kocham dziecko.
Uśmiech zadowolenia zakwitł na ustach Kiti.
— Przestraszyłeś się więc bardzo? — zapytała. — I ja również... teraz, gdy już wszystko minęło, jestem jeszcze bardziej przerażona. Prawda, jaki ten Katawasow jest sympatyczny!... cały dzień dzisiejszy spędziliśmy nadzwyczaj przyjemnie. I ty, gdy zechcesz, potrafisz nadać stosunkowi swemu z Siergiejem Iwanowiczem taką serdeczną, ujmującą cechę... Powracaj już jednak do nich; po kąpieli bywa tu zawsze gorąco i duszno.

<section end="X818" />

<section begin="X819" />
XIX.

Wyszedłszy z dziecinnego pokoju, Lewin znowu przypomniał sobie myśl, co do której nie zupełnie wyraźnie zdawał sobie sprawę.
Zamiast iść do salonu, z którego dobiegały go głosy rozmawiających, stanął na werandzie, a opierając się rękami o poręcz, zaczął przypatrywać się niebu.
Ściemniło się już zupełnie, a w południowej stronie nieba, na którą Lewin spoglądał, nie było chmur zupełnie. Chmury zasłaniały widnokrąg z przeciwnej strony. Od czasu do czasu rozjaśniała je błyskawica i dawał się słyszeć odległy grzmot. Lewin przysłuchiwał się miarowemu spadaniu kropel z lip, rosnących w ogrodzie, i spoglądał na widziany już tyle razy trójkąt gwiazd i na rozgałęzienie drogi mlecznej, przechodzącej przez środek trójkąta. Za każdym razem, gdy zamigotała błyskawica, nietylko droga mleczna, ale i jasne gwiazdy znikały; z chwilą jednak, gdy błyskawica gasła, pojawiały się one znowu na tych samych miejscach, jak rzucone czyjąś celną, niewidzialną dłonią.
<section end="X819" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/368 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/369 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/370

Przypisy

  1. Przed wprowadzeniem systemu akcyznego na trunki w Rosyi prawo sprzedaży ich w pewnych miejscowościach rząd wydzierżawiał t. z w. odkupszczykom, którzy robili milionowe majątki. System ten nazywał się systemem „odkupów.“ (Przypisek tłumacza).
  2. Była to madame, nowa, ważna nader osoba w rodzinnem życiu Lewina.
  3. Anna nazywała tak swą córeczkę.
  4. Południowych Słowian.
  5. Arsenjusz było na imię mężowi siostry Kiti, Lwowej.
  6. Lewy koń dyszlowy, sprowadzony ze wsi.
  7. Każ podać herbatę do salonu.
  8. W ten pogardliwy sposób chłop nazywał stróża.
  9. Tak nazywał starego Płatona.
  10. Tak nazywał się lasek koło domu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: J. Wołowski.