Uwaga
Serwis Wedateka jest portalem tematycznym prowadzonym przez Grupę Wedamedia. Aby zostać wedapedystą, czyli Użytkownikiem z prawem do tworzenia i edycji artykułów, wystarczy zarejestrować się na tej witrynie poprzez złożenie wniosku o utworzenie konta, co można zrobić tutaj. Liczymy na Waszą pomoc oraz wsparcie merytoryczne przy rozwoju także naszych innych serwisów tematycznych.

Anna Karenina (Tołstoj, 1898)/całość

Z Wedateka, archiwa
Przejdź do nawigacji Przejdź do wyszukiwania
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Anna Karenina
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wydania 1898-1900
Druk Drukarnia »Czasu« Fr. Kluczyckiego i Spółki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz J. Wołowski
Tytuł orygin. Анна Каренина
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: Pobierz Cały tekst jako ePub Pobierz Cały tekst jako PDF Pobierz Cały tekst jako MOBI
Plik:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu
Indeks stron


{{#lst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/7|ok01|ok01}}

{{#lst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/7|ok02|ok02}}

Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/9 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/10
I.

Wszystkie szczęśliwe rodziny podobne są do siebie, każda zaś nieszczęśliwa jest nieszczęśliwą po swojemu.
W domu Obłońskich zapanował nieład. Żona dowiedziała się o stosunkach męża z guwernantką francuską i powiedziała mu, że nie może mieszkać z nim dłużej. Stan ten, trwający już trzeci dzień, dawał się we znaki i samym małżonkom i wszystkim członkom rodziny i domownikom, gdyż wszyscy widzieli, że wspólne ich mieszkanie niema przed sobą żadnego celu i że ludzie, którzy przypadkowo zeszli się w pierwszym lepszym zajeździe, więcej mają z sobą wspólnego, niż oni, członkowie rodziny i domownicy Obłońskich. Zona nie wychodziła ze swego pokoju, mąż od trzech dni nie był już w domu. Dzieci biegały po całem mieszkaniu; angielka pokłóciła się z szafarką i napisała do swej przyjaciółki, prosząc ją o znalezienie jej nowego miejsca; kucharz odszedł jeszcze poprzedniego dnia w czasie objadu; pomywaczka i stangret również chcieli porzucić służbę.
Na trzeci dzień po zajściu, książę Stepan Arkadjewicz Obłoński — Stiwa, jak go nazywano powszechnie — rano, jak zwykle o ósmej obudził się nie w sypialni żony, lecz w swoim gabinecie, na safianowej kanapie. Ocknąwszy się, poruszył swe pełne, wypieszczone ciało na sprężynach kanapy, jakby miał zamiar znów zasnąć na czas dłuższy, przytulił twarz do poduszki, lecz nagle prędkim ruchem siadł na kanapie i otworzył oczy.
— Tak, tak, jak to było? — myślał, starając się przypomnieć sen. — Tak, jak to było? Tak! Alabin wydawał obiad w Darmsztadzie; nie, nie w Darmsztadzie, ale gdzieś w Ameryce. Tam, lecz tam Darmsztad był Ameryce. Tak, Alabin wydawał obiad na szklanych stołach i stoły te śpiewały Il mio tesoro, i nie Il mio tesoro, ale coś ładniejszego i jakieś karaweczki, które były zarazem kobietami — przypominał sobie Obłoński.
Stefan Arkadjewicz mrugnął wesoło oczyma i z uśmiechem na ustach zamyślił się. — Tak dobrze tam było, bardzo dobrze. Było tam tyle wspaniałych rzeczy, że nie dadzą się słowami wypowiedzieć, a na jawie nawet wyobrazić sobie ich nie można. — Zauważywszy pasmo światła, przenikające do pokoju przez niezupełnie szczelnie zasłonięte sukienną roletą okno, Stepan Arkadjewicz z uśmiechem spuścił nogi z kanapy, włożył je w haftowane przez żonę pantofle; dostał je od niej w przeszłym roku na imieniny, obszyte złocistym safianem, i idąc za dawnem dziewięcioletniem przyzwyczajeniem, wyciągnął rękę ku miejsca, gdzie w sypialni żony wisiał zawsze jego szlafrok. W tej chwili Stefan Arkadjewicz przypomniał sobie nagle, dlaczego nie śpi w pokoju żony, lecz w swoim gabinecie; przestał się uśmiechać i zmarszczył czoło.
— Ach, a! a!... — mruknął, przypominając sobie wszystko, co zaszło. I przed wyobraźnią jego stanęły znów wszystkie szczegóły nieporozumienia z żoną, całe jego położenie bez wyjścia — i co najbardziej go męczyło — cała wina jego.
— Tak! ona nie przebaczy i nie może przebaczyć. Co najgorzej jednak, że cała wina spada na mnie, a jednak nie jestem winien. Wtem też leży cały dramat — myślał. — Ach! ach!... — wzdychał Stefan Arkadjewicz z rozpaczą, przypominając sobie najprzykrzejsze swe wrażenie z całego tego zajścia.
Najprzykrzejsza była dla niego ta pierwsza chwila, kiedy wróciwszy z teatru w dobrym humorze i zadowolony, z ogromną gruszką dla żony w ręku, nie zastał jej Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/13 czuć wyrzutów sumienia, że on trzydziestoczteroletni mężczyzna nie był zakochanym w żonie, matce pięciorga żywych i dwojga zmarłych dzieci, w kobiecie o rok tylko młodszej od niego, lecz pomimo to czuł cały ciężar swego położenia i żałował żony, dzieci i siebie; potrafiłby też lepiej taić swoje postępki przed żoną, gdyby wiedział, że wiadomość o nich tak fatalnie na nią podziała; nigdy nie zastanawiał się głębiej nad tą kwestyą, lecz jakoś zdawało mu się, że żona oddawna domyśla się, że nie jest jej wiernym, i że patrzy na to przez palce. Stepanowi Arkadjewiczowi zdawało się nawet, że żona wyczerpana, postarzała przed czasem, nieładna już kobieta, niczem nie wyróżniająca się, tylko dobra matka rodziny, powinna być pobłażliwą dla niego z samego poczucia sprawiedliwości. Tymczasem pokazało się, że tak nie jest.
— Straszna, straszna historya! — powtarzał Stepan Arkadjewicz i nie mógł nic wymyślić. — A tak dobrze szło wszystko do tego czasu, tacyśmy byli szczęśliwi! Ona była zadowoloną i szczęśliwą przez dzieci, ja nie przeszkadzałem jej w niczem, pozwalając zajmować się domem i dziećmi jak chciała. Co prawda, to niedobrze, że ona była guwernantką w naszym domu, stanowczo nie dobrze, gdyż jest coś pospolitego, trywialnego w stosunku ze swą guwernantką. Ale z jaką guwernantką! (Stepan Arkadjewicz przypomniał sobie z przyjemnością czarne żywe oczy M-elle Roland i jej uśmiech). Lecz póki ona była w naszym domu nie pozwalałem sobie na nic. A najgorzej, że ona już... zupełnie jakby naumyślnie... Lecz co robić? co robić?...
I Stepan Arkadjewicz nie mógł dać sobie żadnej odpowiedzi, prócz tej ogólnej, którą daje życie na wszystkie najbardziej zawiłe i najtrudniejsze do rozwiązania pytania. Odpowiedź ta brzmi: trzeba żyć chwilą, t. j. zapomnieć się. Lecz szukać zapomnienia tego we śnie nie można, przynajmniej przed nastąpieniem nocy nie można już wrócić do tej muzyki, którą wygrywały kobiety — karafeczki, trzeba zatem zapomnieć się snem życia.
— Potem to się wszystko pokaże — pomyślał Stefan Arkadjewicz, wstał, naciągnął szary szlafrok o jedwabnej, niebieskiej podszewce i odetchnąwszy głęboko, zwykłym prędkim krokiem swych ładnie zbudowanych nóg, które z taką łatwością unosiły jego pełne ciało, podszedł do okna, podniósł roletę i głośno zadzwonił. Na odgłos dzwonka wszedł w tej chwili stary przyjaciel, kamerdyner Mateusz, niosąc ubranie, obuwie i depeszę. Zaraz za Mateuszem wszedł golibroda z przyborami do golenia.
— Czy są papiery z biura? — zapytał Stepan Arkadjewicz, biorąc depeszę i siadając przed lustrem.
— Leżą na stole — odpowiedział Mateusz, patrząc ze współczuciem na swego pana i po chwili dodał z chytrym uśmiechem: właściciel remizy przysyłał.
Stepan Arkadjewicz nic nie odpowiedział i tylko w lustrze popatrzał na Mateusza; ze spojrzeń ich, które spotkały się, widać było, że zrozumieli się nawzajem. Stepan Arkadjewicz zdawał się pytać spojrzeniem: po co ty mi to mówisz? wiesz przecież sam!
Mateusz włożył ręce w kieszenie marynarki i nic nie mówiąc, dobrodusznie, z zaledwie dostrzegalnym uśmiechem, popatrzał na swego pana.
— Kazałem przyjść w niedzielę i zapowiedziałem, żeby do niedzieli nie trudzili i pana i siebie, mówił dalej Mateusz, powtarzając z góry już widocznie przygotowane zdanie.
Stepan Arkadjewicz domyślił się, że Mateusz chce tylko porozmawiać i zwrócić na siebie jego uwagę, otworzył depeszę, przeczytał ją, poprawiając w myśli poprzekręcane jak zwykle wyrazy i twarz jego rozjaśniła się.
— Mateuszu, siostra moja Anna Arkadjewna, przyjeżdża jutro — odezwał się, wstrzymując na chwilę błyszczącą pulchną rękę golibrody, który wygalał mu różową dróżkę na podbródku, między długiemi, gęstemi bokobrodami.
— Dzięki Bogu — rzekł Mateusz, dając do zrozumienia tą odpowiedzią, że on również jak i pan jego rozumie znaczenie tego przyjazdu, t. j. że Anna Arkadjewna, ukochana siostra Stepana Arkadjewicza, może dopomódz do pogodzenia się męża z żoną.
— Sama, czy z małżonkiem? — zapytał Mateusz.
Stepan Arkadjewicz nie mógł mówić, gdyż golibroda robił coś właśnie koło jego wierzchniej wargi, podniósł tylko jeden palec do góry.
Mateusz w lustrze kiwnął głową.
— Sama. Czy na górze przygotować?
— Zapytaj Darji Aleksandrównej, gdzie ona rozkaże.
— Darji Aleksandrównej?... jakby z powątpiewaniem powtórzył Mateusz.
— Tak, powiedz jej. Weź tę depeszę, oddaj jej i spytaj się, jakie wyda polecenia.
— Chcesz spróbować! — pomyślał Mateusz, lecz odpowiedział tylko: Słucham.
Stepan Arkadjewicz już się umył, uczesał i zaczynał się już ubierać, gdy Mateusz, stąpając powoli skrzypiącymi butami z depeszą w ręku, wszedł do pokoju. Golibrody już nie było.
— Darja Aleksandrówna kazała powiedzieć, że wyjeżdża. Niechaj robią, jak się panu podoba — rzekł, śmiejąc się oczyma i włożywszy ręce w kieszenie, przechylił głowę na bok i zaczął się przyglądać swemu panu. Stepan Arkadjewicz na razie nic nie odpowiedział, dopiero po chwili na ładnej jego twarzy pokazał się uśmiech, w którym odbijała się dobroć i smutek.
— No, i cóż Mateuszu? — zapytał, kiwając głową.
— E, jakoś to będzie, panie! — odpowiedział Mateusz.
— Jakoś to będzie?
— Ma się rozumieć!
— Tak myślisz? A tam kto? — zapytał Stepan Arkadjewicz, posłyszawszy za drzwiami szelest kobiecego ubrania.
Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/17 Stepan Arkadjewicz wziął się do czytania listów. Jeden z nich był bardzo nieprzyjemnym, od kupca, który chciał nabyć las w majątku żony. Las ten trzeba było koniecznie sprzedać, lecz chwilowo do czasu pogodzenia się z żoną nie mogło o tem być mowy; najnieprzyjemniejszą zaś była ta okoliczność, że do pogodzenia się z żoną wpływał pieniężny interes. Myśl, że kierując się interesem i chcąc sprzedać las, stara się o przebaczenie żony, myśl ta obrażała Stepana Arkadjewicza.
Przeczytawszy listy, przysunął ku sobie papiery biurowe, prędko przejrzał dwie sprawy, dużym ołówkiem robiąc na nich parą uwag i zaczął pić kawę; popijając wolno kawę z filiżanki, Stepan Arkadjewicz rozwinął wilgotną jeszcze poranną gazetę i z uwagą oddał się czytaniu jej.
Stepan Arkadjewicz prenumerował i czytywał liberalną gazetę, niezbyt skrajną, lecz tego kierunku, którego trzymała się większość. I pomimo to, że ani nauka, ani sztuka, ani polityka nie interesowały go właściwie, jednak w tych rzeczach trzymał się stale poglądów, których trzymała się większość i jego dziennik, i poglądy te zmieniał tylko wtedy, gdy zmieniała je większość; zresztą nie on je zmieniał, one same zmieniały się w nim powoli.
Stepan Arkadjewicz nie wybierał ani kierunków, ani poglądów, lecz te kierunki i poglądy same przychodziły do niego, zupełnie tak samo, jak nie wybierał fasonu kapelusza lub kroju surduta, lecz używał tych, które wszyscy nosili. Mieć zaś pewne poglądy dla niego, obracającego się w pewnych sferach, odczuwającego potrzebę pewnej działalności umysłowej, potrzebę rozwijającą się w latach dojrzałości, było tak samo koniecznem, jak mieć kapelusz. Jeśli istniał jakibądź powód, dla którego kierunek postępowy więcej mu przypadał do smaku, niż konserwatywny, którego trzymało się również wiele osób z jego sfery, to powód ten nie leżał w tem, że Stepan Arkadjewicz uważał kierunek postępowy za rozumniejszy, lecz w tem, że nadawał się więcej do trybu życia Stepana Arkadjewicza. Postępowa partya twierdziła, że w Rosyi wszystko jest źle, i rzeczywiście Stepan Arkadjewicz miał dużo długów, a pieniędzy stanowczo brakowało mu zawsze. Postępowa partya mówiła, że małżeństwo jest instytucyą przestarzałą, i że koniecznie należy ją przeinaczyć: i w rzeczywistości życie rodzinne dawało niezbyt wiele przyjemności Stepanowi Arkadjewiczowi i zmuszało go do kłamstwa i wybiegów, tak wstrętnych jego usposobieniu. Postępowa partya mówiła, czyli wyrażając się ściślej, kazała się domyślać, że religia jest niczem innem, jak tylko hamulcem dla barbarzyńskiej części ludności, i rzeczywiście Stepan Arkadjewicz nie mógł wytrzymać bez bolu w nogach nawet niedługiego nabożeństwa, i nie mógł zrozumieć, na co są potrzebne te wszystkie straszne i wzniosłe twierdzenia o tamtym świecie, kiedy jemu i na tym było bardzo wesoło. Jednocześnie Stepanowi Arkadjewiczowi, lubiącemu pożartować, sprawiało przyjemność odezwać się czasami, że jeśli ktoś pyszni się swem pochodzeniem, to nie powinien zatrzymywać się na Ruryku i wyrzekać się protoplasty swego, małpy. W taki sposób kierunek postępowy stał się nałogiem Stepana Arkadjewicza, który lubiał swój dziennik jak cygaro po obiedzie, za ten lekki zawrót głowy, jaki mu sprawiały jego teorye. I dzisiaj ze zwykłą przyjemnością przeczytał artykuł wstępny, dowodzący, że za naszych czasów zupełnie bez powodu powstaje krzyk, jakoby radykalizm zagrażał pochłonięciem konserwatywnych elementów i jakoby rząd obowiązany był przedsięwziąć środki ku zdławieniu hydry rewolucyonizmu, gdyż przeciwnie — zdaniem pisma niebezpieczeństwo polega na mniemanej hydrze rewolucyjnej, a w uporze tradycyi, hamującej prawdziwy postęp — i t. d. Stepan Arkadjewicz przeczytał też i drugi artykuł, treści ekonomicznej, w którym była mowa o Beutamie i Millu, i w którym odzywano się z przekąsem o ministeryum. Z wrodzoną sobie bystrością Stepan Arkadjewicz pojmował znaczenie każdego przekąsu, przez kogo, pod czyim adresem i z jakiego powodu był wypowiedzianym, i jak zwykle, sprawiało mu to pewną przyjemność. Lecz dzisiaj przyjemność tę zatruwało wspomnienie o radach Matreny Filemonównej i o tem, że w domu nie wszystko idzie jaknajlepiej; przeczytał też i o tem, że hrabia Beust wyjechał podobno do Wiesbadenu, i o tem, że niema już więcej na świecie siwych włosów i o sprzedaży karety, lecz wiadomości te nie dostarczyły mu zwykłego ironicznego zadowolenia.
Skończywszy gazetę, drugą filiżankę kawy i kołacz z masłem, Stepan Arkadjewicz wstał od stołu, strzepnął okruchy kołacza z kamizelki i odetchnąwszy, uśmiechnął się wesoło, nie dlatego, żeby niemiał nic przykrego na myśli — wesoły uśmiech wywołało dobre trawienie. Lecz wesoły ten uśmiech zaraz przypomniał mu o wszystkiem i Stepan Arkadjewicz zamyślił się.
Dwa głosy dziecinne — ojciec poznał głos Gryszy, młodszego syna, i Tani, starszej córeczki — dały się słyszeć za drzwiami. Dzieci coś niosły i upuściły.
— Mówiłam, że na dach nie można sadzać pasażerów — krzyczała po angielsku dziewczynka — masz zbieraj teraz!
— Wszystko idzie do góry nogami — pomyślał Stepan Arkadjewicz — dzieci same biegają, i podszedłszy do drzwi zawołał na nie. Dzieci postawiły szkatułkę, która miała przedstawiać powóz i przybiegły do ojca.
Dziewczynka, jego ulubienica, wbiegła śmiało, objęła ojca za szyję i śmiejąc się zawisła na niej, ciesząc się jak zawsze, ze znanego sobie zapachu perfum, który się rozprzestrzeniał od ojcowskich bokobrodów. Pocałowawszy go w końcu w zaczerwienioną od pochyłego położenia twarz, na której w tej chwili odbijała się miłość ojcowska, dziewczynka odjęła ręce i chciała biedź z powrotem, lecz ojciec zatrzymał ją.
— Jak tam mamusia? — zapytał, gładząc delikatną szyjkę dziewczynki. — Jak się masz? — rzekł, uśmiechając się, do witającego się z nim chłopca.
Stepan Arkadjewicz wiedział o tem dobrze, że mniej kocha chłopca i zawsze starał się być jednakowym dla dzieci; lecz chłopczyk zawsze odczuwał to i nie odpowiedział uśmiechem na oziębły uśmiech ojca.
— Mama? wstała... — odpowiedziała dziewczynka.
Stepan Arkadjewicz westchnął.
Znów więc nie spała całą noc.
— Cóź, czy wesoła?
Dziewczynka wiedziała, że ojciec poróżnił się z matką i że matka nie mogła być wesołą, a ojciec powinien wiedzieć o tem i że tylko udaje, pytając o to z takiem lekceważeniem; zarumieniła się więc za ojca, który natychmiast zrozumiał to i także zarumienił się.
— Nie wiem — odpowiedziała. — Mama nie kazała się uczyć, ale kazała iść na spacer z miss Hull do babci.
— No, więc idź, Taniusiu moja. Poczekaj tylko małą chwilkę — odrzekł ojciec, przytrzymując ją i gładząc po delikatnej rączce, poczem zdjął z kominka postawione tam wczoraj pudełko z cukierkami i dał jej dwa, które najbardziej lubiła: czekoladkę i pomadkę.
— Dla Gryszy? — zapytała dziewczynka, pokazując na czekoladkę.
— Tak, tak — i pogłaskawszy ją jeszcze po obnażonej szyjce, Stepan Arkadjewicz pocałował córkę we włosy i pozwolił odejść.
— Kareta czeka — zameldował Mateusz. — I jakaś kobieta z prośbą — dodał po chwili.
— Czy długo już czeka? — zapytał Stepan Arkadjewicz.
— Z pół godzinki.
— Mówiłem ci już tyle razy, żeby w tej chwili meldować.
— Muszę przecież dać panu czas wypić kawę — odpowiedział Mateusz tym przyjacielsko-hardym tonem, na który gniewać się niepodobna.
— Proś więc prędzej — rzekł Obłoński, marszcząc się z niezadowoleniem.
Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/22 pośród porozrzucanych po pokoju rzeczy, koło otwartej komody, w której czegoś przed chwilą szukała; Posłyszawszy kroki męża, odwróciła głowę patrząc na drzwi, i napróżno starając się nadać twarzy surowy i pogardliwy wyraz, czuła mimowoli, że boi się i jego i mającego nastąpić spotkania. Przed chwilą chciała zrobić to, co chciała i już robić dziesięć razy wciągu tych trzech dni: odłożyć rzeczy swoje i dzieci, które chciała zabrać ze sobą do matki, i znów nie mogła zdecydować się na to; lecz i teraz, tak jak poprzednio, mówiła sobie, że stan taki dłużej trwać nie może, że p winna cobądż przedsięwziąć, ukarać, zawstydzić go, odemścić mu się choć małą cząstką tego bolu, który oni jej i zadał. Wciąż jeszcze mówiła, że odjedzie od niego, lecz czuła, że to jest niemożebnem, gdyż nie mogła odwyknąć od i uważania go za i swego męża i od kochania go: prócz tego czuła, że jeśli tutaj, w swoim własnym, domu, zaledwie dawała sobie rady z pięciorgiem dzieci, to i jej i dzieciom będzie jeszcze gorzej wszędzie, dokąd ona razem z niemi wszystkiemi przeniesie się: i tak już w ciągu tych trzech i dni i najmłodszy zachorowały, gdyż nakarmiono go złym rosołem, a reszta: wczoraj prawie że nie jadła obiadu. Dolly uznawała, że porzucać domu mężowskiego w żaden sposób nie można, lecz wciąż oszukiwała samą siebie, układając rzeczy i i udając, że odjeżdża.
Ujrzawszy męża, Dolly zapuściła znów ręce w komodę, udając że czegoś szuka i obejrzała się na niego dopiero wtedy, gdy Stepan Arkadjewicz już zupełnie podszedł ku niej; lecz twarz jej, której chciała nadać stanowczy i surowy wyraz, zdradzała przestrach i cierpienie.
— Dolly! — odezwał się mąż cichymi i bojaźliwym głosem, wsunąwszy głowę między ramiona i starając się nadać sobie wzbudzający politowanie i pokorny wygląd, lecz mimo to twarz jego jaśniała świeżością i zdrowiem. Dolly jednym rzutem oka obrzuciła od głowy do nóg jaśniejącą zdrowiem i świeżością postać męża. „Tak, on jest szczęśliwym i zadowolonym!“ — pomyślała — „a ja?... i ta wstrętna dobroć, za którą wszyscy go tak lubią i chwalą, ja nienawidzę go za tę właśnie dobroć“ — pomyślała i zacięła usta, przyczem muskuły prawego policzka zaczęły jej drgać.
— Co panu potrzeba? — odezwała się prędkim, nie swoim, piersiowym głosem.
— Dolly! — powtórzył Stepan Arkadjewicz drżącym głosem. — Anna przyjedzie dzisiaj.
— Cóż mnie to obchodzi? Ja jej nie mogę przyjmować — zawołała.
— Lecz przecież trzeba Dolly...
— Proszę ztąd odejść — nie patrząc na męża krzyknęła, i zdawało się, że krzyk ten spowodowanym jest przez fizyczny ból.
Stepan Arkadjewicz mógł być spokojnym, gdy myślał o żonie, mogło mu się zdawać, że „jakoś to będzie“, jak się wyrażał Mateusz i mógł spokojnie czytać gazetę i pić kawę; lecz gdy zobaczył jej zmęczoną, zbolałą twarz, gdy usłyszał jej głos, w którym słyszeć się dawało poddanie się losowi i rozpacz, coś go ścisnęło w gardle i w oczach stanęły łzy.
— Mój Boże! co ja narobiłem! Dolly! Na miłość Boga!... Przecież... Nie mógł mówić więcej, łkanie ścisnęło mu gardło.
Dolly zamknęła szufladę i spojrzała na męża.
— Dolly, cóż ja mogę powiedzieć?... Chyba to tylko, abyś mi przebaczyła... Zważ tylko sama, czy dziewięć lat pożycia nie może okupić chwili, chwili...
Ona spuściła oczy i słuchała, co on jej powie, i zdawała się błagać go, aby ją w jakibądź sposób przekonał.
— Chwili zapomnienia... — wymówił Stepan Arkadjewicz i chciał mówić dalej, lecz usłyszawszy ten wyraz Dolly znów zacisnęła wargi jakby z bolu fizycznego i muskuł prawego policzka znów jej drgać począł.
— Proszę wyjść, proszę wyjść stąd!... krzyknęła jeszcze przeraźliwiej — i proszę mi nie mówić nic więcej o swych chwilach zapomnienia i o swych...
Chciała wyjść, lecz potknęła się i musiała uchwycić za poręcz krzesła, żeby nie upaść. Twarz jej rozszerzyła się, wargi nadęły, a oczy napełniły się łzami.
— Dolly — odezwał się znowu mąż, który już płakał — na miłość Boską pomyśl o dzieciach, one przecież nic nie zawiniły! Jam winien, mnie ukarz, każ mi odkupić moją winę, gotów jestem uczynić wszystko, co tylko będę mógł. Winien jestem, wiem o tem, i wyrazić nawet nie mogę, w jakim stopniu! No Dolly, przebacz mi!
Dolly usiadła. Stepan Arkadjewicz słyszał jej głośny i ciężki oddech i żal mu jej było niewypowiedzianie; parę razy chciała zacząć mówić, lecz nie mogła; on czekał.
— Ty pamiętasz o dzieciach, żeby bawić się z niemi, a ja pamiętam naprawdę i wiem, że one zmarnują się teraz — odrzekła i widocznem było, że powtórzyła jedno z tych zdań, które w ciągu tych trzech dni nieraz musiała mówić sama do siebie.
Powiedziała mu „ty“, i on z wdzięcznością spojrzawszy na nią, chciał się zbliżyć i ująć ją za rękę, lecz ona ze wstrętem odsunęła się od niego.
— Ja pamiętam o dzieciach i dlatego wszystko, co tylko będę mogła uczynić, uczynię, żeby je ratować; lecz sama jeszcze nie wiem, jak postąpię, gdyż niewiem w jakim razie mam je uważać za uratowane: czy wtedy, gdy wywiozę je od ojca, czy też wtedy, gdy zostawię je z przewrotnym, tak, z przewrotnym ojcem... Powiedz pan sam, czy po tem, co zaszło, możemy żyć razem? Czy to byłoby możebnem? Sam pan powiedz, czy to byłoby możebnem? — powtarzała podnosząc głos, — po tem, jak mój mąż, ojciec mych dzieci, zawiązuje stosunek miłosny z guwernantką swych dzieci...
— Więc cóż robić? cóż robić? — powtarzał smutnie, sam nie wiedząc co mówi, i coraz niżej i niżej pochylając głowę.
— Wzbudzasz pan we mnie wstręt i obrzydzenie — zawołała, gorączkując coraz bardziej. — Pańskie łzy, to woda! Nigdyś mnie pan nie kochał; niema w panu ani serca ani szlachetności! Jesteś pan wstrętnym dla mnie i obcym, tak obcym zupełnie! — głosem, pełnym bolu i uporu, powtórzyła ten bolesny dla siebie wyraz „obcym“.
On patrzał na nią i upór, który odbijał się na jej twarzy, przeraził i zadziwił go. Nie rozumiał tego, że współczucie, jakie okazywał, drażni ją, gdyż widziała w niem tylko litość nad sobą, a nie miłość. „Ona nienawidzi mnie i nie przebaczy mi“ — pomyślał sobie.
Nagle w drugim pokoju zapłakało dziecko; Darja Aleksandrówna zaczęła się przysłuchiwać i twarz jej złagodniała.
Przez parę sekund zdawała się namyślać, jakby nie zdając sobie na razie sprawy, gdzie się znajduje i co ma robić, wreszcie wstała i skierowała się ku drzwiom.
— Kocha przecież moje dziecko... — pomyślał Stepan Arkadjewicz, zauważywszy zmianę, jaką krzyk dziecka wywołał na jej obliczu... — moje dziecko, więc jakże może mnie nienawidzić?
— Dolly, jeszcze jedno słowo — odezwał się, idąc za nią.
— Jeśli pan pójdziesz za mną, zawołam na służbę i na dzieci! Niech wszyscy wiedzą, żeś pan podły! Ja wyprowadzam się dzisiaj, a pan zostań tutaj razem ze swoją kochanką!
Powiedziawszy to, Darja Aleksandrówna wyszła i zatrzasnęła drzwi za sobą.
Stepan Arkadjewicz westchnął, obtarł twarz i powoli wyszedł z pokoju. „Mateusz powiada, że jakoś to będzie, ale jak? mnie nie zdaje się to możebnem. Ach, jak to wszystko jest przykre i jak ona ordynarnie wykrzykiwała“ — mówił sam do siebie, przypominając sobie krzyk żony i wyrazy: podły i kochanka. „Dziewczynki zapewne słyszały! Strasznie ordynarnie!“ Stepan Arkadjewicz postał parę chwil, obtarł oczy i wyprostowawszy się, wyszedł z pokoju.
Był piątek i w jadalni stary zegarmistrz Niemiec nakręcał zegar. Stepan Arkadjewicz przypomniał sobie swój żart o łysym zegarmistrzu „że Niemiec sam był nakręconym na całe życie, aby nakręcać zegary“, i uśmiechnął się. Stepan Arkadjewicz lubiał dobry żart. „A może być, że jakoś to będzie! Niezłe powiedzenie: jakoś to będzie!“ — pomyślał. — Trzeba to będzie opowiedzieć komu.
— Mateuszu! — zawołał. — Przygotujcie z Maryą w gościnnym pokoju wszystko dla Anny Arkadjewny! — wydał polecenie Mateuszowi.
— Słucham.
Stepan Arkadjewicz włożył futro i wyszedł na ganek.
— Czy pan będzie na obiedzie w domu? — zapytał Mateusz, wyprowadzając go.
— Nie wiem jeszcze. Weź na wydatki domowe — rzekł, wyjmując dziesięć rubli z pugilaresu. Czy wystarczy?
— Musi wystarczyć — odpowiedział Mateusz zatrzaskując drzwiczki od karety i cofając się ku gankowi.
Tymczasem Darja Aleksandrowna, uspokoiwszy dziecko i domyśliwszy się po turkocie karety, że mąż już odjechał, powróciła do sypialnego pokoju. Było to jedyne miejsce, w którem mogła zapomnieć o domowych kłopotach, a miała ich zawsze tyle na głowie, gdy tylko na chwilę wyszła. Już i teraz, w ciągu tych paru chwil, spędzonych w dziecinnym pokoju, Angielka i Matrena Filimonowna zdążyły zadać jej parę pytań, na które z odpowiedzią nie można było zwlekać i na które tylko ona mogła dać odpowiedź. „Co włożyć dzieciom na spacer? Czy dać im mleka? Czy trzeba posłać po drugiego kucharza?“
— Ach! dajcie mi święty spokój — odpowiedziała i wróciła do sypialni, gdzie siadła na tem samem miejscu, na którem siedziała podczas rozmowy z mężem; załamała wychudzone ręce, z kościstych palców których opadały pierścionki i zaczęła przypominać sobie niedawną rozmowę, jaką miała z mężem.
— Wyjechał, lecz co z nią zrobił? — myślała — Czyżby ciągle jeszcze z nią się widywał? Nie, nie, Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/28 Połowa Moskwy i Petersburga była w pokrewieństwie lub w przyjaźni ze Stepanem Arkadjewiczem. Obłoński urodził się w sferze ludzi, którzy byli i stali się silnymi świata tego. Trzecia część działaczy państwowych, obecnie już starców, była kiedyś w przyjaźni z ojcem jego i znała go jeszcze w poduszce; druga część była z nim na „ty“, a trzecia byli to dobrzy znajomi, a zatem ci, co mogli rozdawać dary tego świata pod postacią posad, dzierżaw, koncesyj i t. p., wszyscy byli jego przyjaciółmi i nie mogli o nim zapomnieć, jako o jednym ze swoich. Obłoński nie potrzebował nawet starać się tak bardzo o dobrą posadę, trzeba było tylko nie odmawiać, nie zazdrościć, nie kłócić się, nie obrażać, czego on zresztą nigdy przez wrodzoną swą dobroć nie czynił. Roześmiałby się, gdyby mu powiedziano, że nie dostanie posady z pensyą, która mu jest potrzebną, tem bardziej, że nie żądał nawet nic nadzwyczajnego, chciał tylko mieć to samo, co mieli jego rówieśnicy, a zajmować tego rodzaju stanowisko mógł nie gorzej, niż ktokolwiek inny.
Stepana Arkadjewicza lubili ci, co go znali, nietylko za jego dobre serce, wesołe usposobienie i nie podlegającą najmniejszej wątpliwości uczciwość, lecz w nim samym, w jego postawie, w błyszczących oczach, w czarnych brwiach i włosach, w rumianej twarzy, było coś, co usposabiało przyjaźnie i rozweselająco ludzi, mających z nim jakąbądż styczność. „Aha! Stiwa! Obłoński! Jak się miewasz?“ prawie zawsze z uśmiechem zadowolenia odzywał się każdy przy spotkaniu z nim. Jeśli i zdarzyło się niekiedy, że po rozmowie z nim pokazało się, że nic tak szczególnie przyjemnego nie zaszło, to pomimo to, drugiego, trzeciego dnia, przy spotkaniu się z nim, każdy cieszył się znowu tak samo.
Będąc już trzeci rok naczelnikem jednego z urzędów w Moskwie, Stepan Arkadjewicz pozyskał prócz miłości, głębokie uznanie swych kolegów, podwładnych, przełożonych i wszystkich, kto tylko miał z nim do czynienia. Główne zalety Stepana Arkadjewicza, które wyrobiły mu ogólne poważanie, polegały: po pierwsze na wielkiej wyrozumiałości dla ludzi, podstawą której była ogromna znajomość swych własnych wad; po drugie na zupełnym liberalizmie, nie tym, o którym czytał w dziennikach, lecz tym, który miał we krwi i który sprawiał, że zupełnie jednakowo obchodził się ze wszystkimi, nie zwracając uwagi na ich stan majątkowy i pochodzenie; i po trzecie, co było najgłówniejszem, na najzupełniej obojętnem traktowaniu swego zajęcia, wskutek czego nigdy nie unosił się i nie popełniał żadnych omyłek.
Przyjechawszy do biura, Stepan Arkadjewicz, poprzedzany przez szwajcara, przeszedł do swego gabinetu, włożył mundur i wszedł do sali posiedzeń. Wszyscy pisarze i urzędnicy wstali i oddali mu ukłon. Stepan Arkadjewicz prędkim krokiem, jak zwykle, podszedł do swego miejsca, podał rękę wszystkim członkom i usiadł przy stole.
Pożartowawszy i porozmawiawszy tyle, ile wypadało, Stepan Arkadjewicz wziął się do roboty. Nikt nie umiał lepiej od niego zachować tej granicy swobody, prostoty i urzędowej powagi, która jest tak potrzebną w każdej wspólnej pracy.
Sekretarz uprzejmie i z szacunkiem, należnym zwierzchnikowi, zbliżył się z papierami pod pachą i odezwał się poufało-liberalnym tonem, zaprowadzonym w biurze przez Stepana Arkadjewicza:
— Nareszcie otrzymaliśmy odpowiedź od penzeńskiego rządu gubernialnego. Oto może pan będzie łaskaw...
— Otrzymaliśmy wreszcie? — odezwał się Stepan Arkadjewicz, odkładając na bok papier. No, panowie... i posiedzenie rozpoczęło się.
— Gdyby oni wiedzieli — myślał Stepan Arkadjewicz, pochyliwszy poważnie głowę podczas referowania sprawy — że ich prezes, pół godziny temu wyglądał jak chłopiec, którego mają ukarać — i oczy jego śmiały się podczas odczytywania referatu. Posiedzenie powinno było trwać do drugiej bez przerwy; o drugiej przerwa i śniadanie.
Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/31 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/32 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/33 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/34 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/35 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/36 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/37 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/38 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/39 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/40 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/41 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/42 {{#lst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/43||X107}}

{{#lst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/147|X131|}} gdy jakiś mężczyzna w oficerskim szynelu przeszedł bardzo blizko niej, zasłaniając sobą migocące światło latarni. Anna obejrzała się i od razu poznała twarz Wrońskiego. Dotknąwszy ręką daszka czapki, Wroński skłonił się przed nią i zapytał, czy jej czego nie potrzeba i czy może jej być pomocnym? Anna dość długo spoglądała na niego, nie dając mu żadnej odpowiedzi, i pomimo tego, że stał w cieniu, widziała, a może tylko wydawało się jej, że widzi — wyraz twarzy jego i oczów. Był to ten sam wyraz, pełen szacunku i zachwytu, wyraz, który tak silnie podziałał na nią wczoraj. Anna niejednokrotnie powtarzała sobie w ciągu ostatnich paru dni, a nawet i przed chwilą, że Wroński nie jest dla niej niczem innem, tylko jednym z wielu podobnych do siebie, na każdym kroku spotykanych, młodych ludzi; że ona, Anna, nigdy nawet nie pozwoli sobie myśleć o nim; lecz teraz, w pierwszej chwili spotkania, ogarnęło ją uczucie radosnej dumy; nie potrzebowała pytać go, skąd wziął się, gdyż wiedziała to również dobrze, jak gdyby on sam powiedział jej, że dlatego znalazł się tu, aby był tam, gdzie i ona.
— Nie wiedziałam, że i pan jedzie. Po co pan jedzie? — zapytała, odejmując rękę od poręczy. Radość, której nie mogła stłumić, i ożywienie malowały się na jej obliczu.
— Po co ja jadę? — powtórzył Wroński, patrząc jej prosto w oczy. — Pani wie, że jadę po to, aby być tam, gdzie i pani; inaczej nie mogę — dodał po chwili.
I w tej chwili, jakby przezwyciężywszy wszelkie przeszkody, wiatr począł sypać śnieg z dachów wagonu, począł trząść jakimś kawałkiem blachy, który oberwał się na dachu, a na przodzie pociągu ponuro i płaczliwie odezwał się ryk gwizdka lokomotywy. Cała zgroza zamieci wydała się Annie jeszcze bardziej wspaniałą. Wroński rzekł do niej parę wyrazów, których dusza jej pragnęła, lecz których rozsądek bał się: nic więc nie odpowiedziała i na twarzy jej widać było wewnętrzną walkę, którą Wroński zauważył.
— Niech mi pani wybaczy, jeśli uraziły ją moje słowa — przemówił pokornie; mówił grzecznie, z szacunkiem, lecz tak stanowczo i z takim uporem, że Anna dość długo nie mogła zebrać się z odpowiedzią.
— Nie powinno tak być, jak pan powiada, i jeśli pan jest uczciwym człowiekiem, proszę zapomnieć swe słowa, również jak i ja je zapomnę — odrzekła w końcu.
— Żadnego słowa pani, żadnego jej gestu i nie zapomnę nigdy i nie mogę...
— Dość już, dość! — zawołała Anna, starając się napróżno nadać surowy wyraz swej twarzy, której Wroński przypatrywał się bacznie. Schwyciwszy się ręką za poręcz, Anna wstąpiła na schodki i prędko weszła do sionki wagonu. Lecz w sionce zatrzymała się, zastanawiając się nad wszystkiem, co miało miejsce przed chwilą. Nie przypominając sobie ani jego, ani swoich słów, instynktownie pojęła, że chwilowa ta rozmowa, ogromnie wpływała na wzajemne zbliżenie się ich — i Anna czuła się i szczęśliwą i przestraszoną zarazem; postawszy parę sekund, weszła do wagonu i zajęła poprzednie swe miejsce. Stan naprężenia, który ją męczył z początku, nietylko wznowił się, ale nawet wzmógł do tego stopnia, że Anna obawiała się, iż lada chwila zerwie się w niej jakaś zanadto wyprężona struna; przez całą noc Anna nie mogła spać, lecz w tem naprężeniu i tych marzeniach, które napełniały jej wyobraźnię, nie było nic nieprzyjemnego i ponurego, owszem, wywoływały one wrażenie palące, radosne i pobudzające. Nad ranem, Anna siedząc na ławce, zaczęła drzemać, a gdy obudziła się, na dworze było już zupełnie jasno i pociąg zbliżał się do Petersburga. Myśli o mężu, o domu, o synu, o codziennych kłopotach zaczęły ją ogarniać.
W Petersburgu, zaraz po wyjściu z wagonu, pierwszą osobą, która zwróciła na siebie uwagę Anny, był mąż.
„Ach, mój Boże, skąd on ma takie uszy?“ — pomyślała Anna, patrząc na sztywną i okazałą postać męża; Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/150 przedmiotem, lecz człowiekiem; pomimo to Wroński spoglądał na niego, jak na latarnię, wiszącą na środku wagonu, a młody człowiek krzywił się, czując, że traci panowanie nad samym sobą, gdyż nie jest uznawanym za człowieka.
Wroński nic i nikogo nie widział: uważał się za mocarza, nie dlatego, żeby miał być pewnym, że wywarł wrażenie na Annę, tego nie był jeszcze pewnym, lecz dlatego, że wrażenie, jakie ona wywarła na nim, napełniło go szczęściem i dumą.
Co z tego wyniknie, Wroński nie wiedział i nawet nie myślał o tem, dochodził tylko do przekonania, że wszystkie dotychczas rozstrzelone i rozrzucone siły jego winny być zjednoczone i z całą straszliwą energią skierowane ku jednemu celowi: pewność ta uszczęśliwiła go. Wiedział tylko, że powiedział jej prawdę, mówiąc, że jedzie tam, dokąd jedzie i ona, że całe swe szczęście, jedyny cel życia znajduje tylko w tem, aby na nią patrzyć i słyszeć ją, i gdy w Bołogowie wyszedł z wagonu, aby napić się selcerskiej wody i gdy ujrzał Annę, mimowoli wypowiedział jej wszystko, co myślał; obecnie był rad, że jej to powiedział, że ona wie wszystko i że myśli o tem. Wroński nie mógł spać przez całą noc; wróciwszy do wagonu przypominał sobie nieustannie wszystkie okoliczności, wśród których widział ją i wszystkie jej odezwania się, a w wyobraźni jego unosiły się obrazy przyszłości, przyspieszające bicie serca.
Gdy Wroński w Petersburgu wyszedł z wagonu na peron, czuł się po bezsennie spędzonej nocy tak rzeźkim i ożywionym, jak po wzięciu chłodnej wanny. Oczekując na wyjście Anny, Wroński zatrzymał się przed swym wagonem. „Raz jeszcze zobaczę ją — mówił do siebie, mimowoli uśmiechając się — ujrzę jej chód, jej oblicze: odezwie się może, odwróci głowę, popatrzy, może nawet uśmiechnie się.“ Lecz zanim dostrzegł Annę, Wroński ujrzał jej męża, którego naczelnik stacyi z uszanowaniem przeprowadzał przez tłum publiczności, zalegającej peron. „Prawda! Mąż!“ Teraz dopiero po raz pierwszy Wroński przypomniał sobie, że mąż jest osobą, związaną z nią ściśle; dotąd wiedział tylko, że Anna ma męża, lecz nie wierzył w jego istnienie i uwierzył dopiero teraz, gdy zobaczył go i jego głowę, plecy i nogi w czarnych spodniach, szczególniej, gdy ujrzał, jak ten mąż spokojnie wziął ją za rękę, jak swoją własność.
Ujrzawszy Aleksieja Aleksandrowicza, z jego po petersbursku zdrową cerą i pewną siebie postawą, w okrągłym kapeluszu, z nieznacznie wystającemi plecami, Wroński uwierzył w jego istnienie i doznał na ten widok przykrego wrażenia, jakiego doznałby zapewne człowiek spragniony, który po długich poszukiwaniach znalazł nareszcie źródło i zastał w niem psa, owcę lub bezrogę, które wypiły i zmąciły wodę. Szczególniej raził Wrońskiego chód Aleksieja Aleksandrowicza. Wroński sobie tylko przyznawał niezaprzeczalne prawo kochania Anny. Lecz ona była zawsze ta sama i widok jej, tak samo fizycznie ożywiając go, pobudzając i napełniając szczęściem jego duszę, podziałał na niego. Wroński kazał niemcowi lokajowi, który, wysiadłszy z wagonu drugiej klasy podbiegł do niego, zabrać rzeczy i jechać z niemi do domu, sam zaś podszedł do Anny. Wroński przypatrywał się spotkaniu męża z żoną i z przenikliwością zakochanego zauważył pewne zakłopotanie, z jakiem Anna rozmawiała z mężem. „Nie, ona nie kocha go i nie może kochać“ — nabrał wreszcie przekonania.
— Jakże pani spędziła noc? — zapytał, kłaniając się i jej i Aleksiejowi Aleksandrowiczowi, i pozwalając temu ostatniemu przyjąć ten ukłon na swój rachunek i przypomnieć go sobie lub nie.
— Dziękuję panu, bardzo dobrze — odpowiedziała Anna.
Twarz Anny zdawała się mieć wyraz zmęczenia i nie było znać na niej ożywienia, które zwykle przebijało się w jej oczach lub uśmiechu; lecz przez jedną chwilę, gdy spojrzała na niego, mignęło coś w jej spojrzeniu i chociaż płomień ten wnet zagasł, Wroński czuł się uszczęśliwionym tą chwilą. Anna spojrzała na męża, gdyż nie wiedziała, czy Aleksiej Aleksandrowicz zna Wrońskiego. Karenin patrzał z niezadowoleniem na Wrońskiego i zaledwie zadawał sobie fatygę, przypomnieć kto to taki. Spokój i pewność siebie, cechujące Wrońskiego, natknęły się, jak kosa na kamień, ze sztywną pewnością siebie Aleksieja Aleksandrowicza.
— Hrabia Wroński — rzekła Anna.
— Zdaje mi się, żeśmy znajomi — obojętnie odezwał się Aleksiej Aleksandrowicz, podając rękę Wrońskiemu. — W jedną stronę jechałaś z matką, a w drugą z synem — mówił dobitnie, darząc każdym słowem, jak rublem. — Pan zapewne powraca z urlopu? — zapytał Karenin, i nie czekając na odpowiedź, zwrócił się do żony swym żartobliwym tonem: — Cóż, czy wiele łez zostało uronionych w Moskwie przy pożegnaniu?
Zwróceniem się do żony, Aleksiej Aleksandrowicz chciał dać do zrozumienia Wrońskiemu, że pragnie pozostać z nią sam na sam i zwróciwszy się ku niemu dotknął ręką kapelusza; lecz Wroński odezwał się jeszcze do Anny Arkadjewny:
— Będę miał zaszczyt złożyć pani me uszanowanie w jej domu.
Aleksiej Aleksandrowicz znużonym wzrokiem spojrzał na Wrońskiego.
— Będzie nam bardzo przyjemnie — odezwał się chłodno — przyjmujemy co poniedziałek. — Poczem, pożegnawszy się na dobre z Wrońskim, Aleksiej Aleksandrowicz odezwał się do żony: „Jak to dobrze, że miałem właśnie pół godzinki czasu, że przyjechałem po ciebie na dworzec, i że mam możność złożyć ci dowód mej gorącej miłości — mówił w żartobliwy sposób.
— Zanadto dużo mówisz o swej miłości, abym miała ją zbyt cenić — odrzekła również żartobliwe Anna, mimowoli przysłuchując się odgłosom kroków Wrońskiego, idącego za niemi. — „Lecz co mnie to może obchodzić?“ — Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/154 — Mówiłem przecież pani, że to mama — zawołał, zwracając się do guwernantki.
— Ja wiedziałem! Syn również, jak i mąż, wywarł na Annie uczucie, graniczące z rozczarowaniem, gdyż wyobrażała go sobie doskonalszym niż był w rzeczywistości, i musiała zadawać sobie pewien przymus, aby módz zachwycać się nim. Pomimo to, Sierioża był zachwycającym ze swymi jasnymi kędziorkami, błękitnemi oczkami i pulchnemi, zgrabnemi nóżkami, odzianemi w mocno naciągnięte pończoszki. Anna odczuwała fizyczną prawie rozkosz w jego pieszczotach i w poczuciu, że syn znajduje się blisko niej: jego pełne ufności i miłości, prostoduszne spojrzenie uspakajało ją moralnie, również jak i słuchanie naiwnych jego pytań. Anna wydostała podarunki, które dzieci Dolly przysłały mu, i opowiedziała synowi, że w Moskwie jest dziewczynka Tania, że Tania ta umie czytać i że nawet uczy już inne dzieci.
— A czy ja jestem gorszy od niej? — zapytał Sierioża.
— Dla mnie jesteś lepszym od wszystkich na świecie.
— Wiem o tem — odpowiedział Sierioża, uśmiechając się.
Anna nie zdążyła jeszcze wypić kawy, gdy zameldowano hrabinę Lydję Iwanównę. Hrabina Lydja Iwanówna była to wysoka, otyła kobieta, z niezdrową żółtą cerą i pięknemi czarnemi oczyma z wyrazem zamyślenia. Anna lubiała ją bardzo, lecz dzisiaj dopiero, jak gdyby po raz pierwszy, dojrzała w hrabinie różne jej ujemne cechy.
— No i cóż, moja droga, czy zaniosłaś oliwną gałązkę? — pospieszyła zapytać hrabina, wszedłszy zaledwie do pokoju.
— Tak, wszystko należy uważać już za skończone, lecz wogóle cała ta historya nie miała tego znaczenia, któreśmy jej przypisywali — odpowiedziała Anna. — Wogóle moja belle soeur jest zanadto stanowczą.
Hrabina Lydja Iwanowna, która zawsze zajmowała się różnemi sprawami niedotyczącemi jej, miała zwyczaj nie słuchać nigdy tego, co ją obchodziło.
— Doprawdy, dużo jest smutku i zła na świecie, a ja taka znużona dzisiaj jestem — przerwała hrabina Annie.
— Czem? — zapytała Anna, usiłując powstrzymać uśmiech.
— Zaczyna mnie już nużyć to ciągłe, napróżne kruszenie kopii za prawdę, i chwilami’bywam już do niczego. Cała sprawa siostrzyczek (była to filantropijna, religijno-patryotyczna instytucya) była już na najlepszej drodze, lecz z tymi panami nie można sobie dać rady — dodała hrabina Lydja Iwanowna z ironicznem poddaniem się losowi. — Idea sama podoba się im, lecz spaczają ją, a potem zaczynają krytykować, i to w dodatku płytko i marnie rozumując. Dwóch, trzech ludzi zaledwie, a w ich liczbie i mąż pani, pojmują całą doniosłość tej sprawy, reszta zaś tylko szkodzi nam. Wczoraj pisał do mnie Prawdin...
Prawdin był znanym powszechnie panslawistą, mieszkającym za granicą, i hrabina Lydja Iwanowna opowiedziała treść jego listu.
Potem hrabina opowiadała jeszcze o nieprzyjemnościach i przeszkodach, o które rozbija się połączenie kościołów, i odjechała nareszcie, spiesząc się bardzo, gdyż w ciągu dnia musiała być jeszcze na posiedzeniu jakiegoś towarzystwa i w komitecie słowiańskim.
„Przecież to wszystko było i przedtem, ale dlaczegóż ja nie zauważyłam tego dawniej? — pytała Anna samą siebie. — „Czyżby hrabina była dzisiaj bardzo rozdrażnioną? W istocie jest to zabawne! cel życia jej stanowi cnota, jest chrześcijanką, a pomimo to nieustannie jest zagniewaną i ma nieprzyjaciół, i to wszystko nieprzyjaciół, których zjednała sobie na polu chrześcijaństwa i dobroczynności.“
Po odjeżdzie hrabiny przyjechała przyjaciółka Anny, żona dyrektora, i opowiedziała wszystkie miejskie ploteczki. O trzeciej i ona odjechała również, obiecując przyjechać na obiad. Aleksiej Aleksandrowicz był w ministeryum. Pozostawszy samą, Anna zużyła przedobiedni czas na rozmowę Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/157 godzina, gdy bronzowy zegar w stylu Piotra I nie zdążył jeszcze wybić po raz piąty, w salonie zjawił się Aleksiej Aleksandrowicz w białym krawacie i we fraku z dwoma gwiazdami, gdyż zaraz po obiedzie musiał wyjeżdżać. Każda chwila czasu Aleksieja Aleksandrowicza była zajętą i miała swe przeznaczenie: żeby być w stanie wydołać nawałowi codziennych zajęć, Aleksiej Aleksandrowicz starał się być nadzwyczaj punktualnym. „Bez pospiechu i bez odpoczynku“, było jego dewizą. Wszedłszy do salonu, gospodarz przywitał się z gośćmi i usiadł, uśmiechając się do żony.
— Nareszcie skończyło się me osamotnienie. Nie uwierzysz, jak to przykro (Aleksiej Aleksandrowicz położył nacisk na wyrazie przykro) siadać samemu do obiadu.
Podczas obiadu Aleksiej Aleksandrowicz porozmawiał z żoną o moskiewskich znajomych, dopytując się z ironicznym uśmiechem o Stepana Arkadjewicza, lecz rozmowa była przeważnie ogólną o petersburskich społecznych i urzędowych stosunkach. Po obiedzie Aleksiej Aleksandrowicz spędził pól godziny czasu z gośćmi i — znów z uśmiechem uścisnąwszy rękę żony, wyszedł i pojechał na sesyę. Anna nie pojechała tego wieczoru ani do księżnej Betsy Twerskiej, która dowiedziawszy się o przyjeździe Anny, zaprosiła ją na herbatę, ani do teatru, gdzie miała już zakupioną lożę. Anna dlatego głównie została się w domu, że suknia, w którą miała się ubrać, nie była jeszcze gotową. Zająwszy się po odjeździe gości swą garderobą, Anna straciła humor. Przed odjazdem do Moskwy, Anna wogóle umiejąca niedrogo ubierać się, oddała modniarce trzy suknie do przerobienia; suknie trzeba było tak przerobić, aby ich nie było można poznać i powinny były być gotowe już trzy dni temu. Okazało się jednak, że dwie z nich były jeszcze zupełnie nie zrobione, a trzecia nie tak, jak Anna życzyła sobie. Modniarka przyszła tłómaczyć się i dowodziła, że tak będzie lepiej, Anna uniosła się do tego stopnia, że jej samej potem przykro było; aby zupełnie uspokoić cię, poszła do dziecinnego pokoju i cały wieczór spędziła z synem, położyła go spać, przeżegnała i otuliła kołderką. Anna była zadowoloną, że nie pojechała nigdzie i że tak dobrze spędziła cały wieczór: było jej lekko na sercu i ogarnął ją spokój wewnętrzny i teraz dopiero przekonała się, że wszystko czemu podczas podróży przypisywała tyle znaczenia, było tylko jednem z nic nieznaczących zdarzeń światowego życia, i że niema się czego wstydzić ani przed sobą, ani przed światem. Anna z angielskim romansem w ręku siadła przy kominku, oczekując na męża. Punkt o wpół do dziesiątej dał się słyszeć dzwonek i Aleksiej Aleksandrowicz wszedł do pokoju.
— Przyszedłeś nareszcie! — odezwała się Anna, podając mężowi rękę.
Aleksiej Aleksandrowicz pocałował podaną sobie rękę i siadł koło żony.
— Z przyjemnością widzę, że podróż udała ci się — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz.
— Najzupełniej — odpowiedziała Anna i zaczęła opowiadać wszystko z początku: swą podróż z Wrońską, przyjazd do Moskwy, wypadek na stacyi. Potem opowiedziała, jak na razie żałowała brata, a potem Dolly.
— Nie zdaje mi się, aby można było usprawiedliwiać takiego człowieka, chociaż to twój brat — rzekł surowo Aleksiej Aleksandrowicz.
Anna uśmiechnęła się, gdyż zrozumiała, że mąż jej powiedział to dlatego, aby pokazać, że wzgląd na pokrewieństwo nie może powstrzymać go od wypowiedzenia swego szczerego przekonania; Anna znała tę cechę charakteru męża i lubiła ją.
— Cieszę się, że cała ta historya skończyła się dobrze i żeś przyjechała — mówił Aleksiej Aleksandrowicz. — Cóż mówią w Moskwie o nowej ustawie, którą przeprowadziłem w radzie państwa?
Anna nie słyszała nic o tej ustawie i zrobiło się jej przykro, że była w stanie zapomnieć tak łatwo o tem, czemu on przypisywał tyle wagi.
— Tutaj ustawa ta narobiła dużo hałasu — dodał Aleksiej Aleksandrowicz z pewnym siebie uśmiechem.
Anna spostrzegła, że mąż chciał jej opowiedzieć coś przyjemnego dla siebie o całej tej sprawie, zręcznemi więc pytaniami naprowadziła go na to opowiadanie. Aleksiej Aleksandrowicz z tym samym, pewnym siebie uśmiechem, opowiedział jej o owacyach, które go spotkały z powodu przeprowadzenia tej ustawy.
— Jestem bardzo, bardzo zadowolony, gdyż dowodzi to tylko, że społeczeństwo nasze poczyna nabierać rozumnego i właściwego poglądu na tę sprawę.
Dopiwszy drugiej filiżanki herbaty ze śmietanką i z chlebem, Aleksiej Aleksandrowicz podniósł się i poszedł do swego gabinetu.
— A ty nie jeździłaś nigdzie? musiałaś się nudzić? — zapytał żony.
— Nie! — odpowiedziała Anna, wstając również i przeprowadzając go przez salon do gabinetu. — Co czytasz obecnie? — zapytała.
— Czytam obecnie Duc de Lille, Poesie des Eufers — odrzekł Aleksiej Aleksandrowicz. — Nadzwyczaj ciekawa książka.
Anna uśmiechnęła się, jak uśmiechamy się nad słabostkami kochanych przez nas ludzi, i wziąwszy go pod rękę, doprowadziła do drzwi gabinetu. Annie znany był zwyczaj męża, który stał się już dla niego koniecznością, czytywania wieczorami; wiedziała, że Aleksiej Aleksandrowicz, pomimo zajęć swego urzędu, pochłaniających mu prawie cały czas, poczytywał sobie za obowiązek zwracać baczną uwagę na objawy umysłowego życia; wiedziała również, że interesują go rzeczywiście dzieła polityczne, filozoficzne, teologiczne i że chociaż sztuka była zupełnie obcą jego naturze, pomimo to, a raczej dlatego, Aleksiej Aleksandrowicz zwracał baczną uwagę na wszystko, co się działo w jej zakresie, i czytywał wszystkie dzieła, poświęcone jej. Anna wiedziała, że co do polityki, filozofii, teologii Aleksiej Aleksandrowicz albo wątpił, albo szukał prawdy; lecz w kwestyach sztuki i poezyi, szczególniej zaś muzyki, daru pojmowania której był najzupełniej pozbawiony, Aleksiej Aleksandrowicz miał ustalone poglądy, lubiał też mówić o Szekspirze, Rafaelu, Bethowenie, o wpływie i znaczeniu nowych kierunków w poezyi i muzyce.
— Idź z Bogiem — rzekła Anna do męża, gdy doszli do drzwi gabinetu, gdzie czekała już na Aleksieja Aleksandrowicza świeca z abażurem i karawka wody na stoliku koło fotelu. A ja tymczasem napiszę do Moskwy.
Aleksiej Aleksandrowicz znów uścisnął ją za rękę i pocałował.
„W każdym razie jest to dobry człowiek, zacny, szlachetny i wyróżniający się w swojej sferze“ — pomyślała Anna, powróciwszy do swego pokoju. Annie zdawało się, że broni męża przed kimś, stawiającym mu różne zarzuty i dowodzącym, że kochać go nie można. „Ale dlaczego te uszy tak mu dziwnie wystają? Może ostrzygł się!“
Punkt o dwunastej, gdy Anna siedziała jeszcze przy biurku i kończyła list do Dolly, dały się słyszeć powolne kroki nóg w pantoflach, i Aleksiej Aleksandrowicz umyty i uczesany, z książką pod pachą, podszedł ku niej.
— Czas już, czas — rzekł, uśmiechając się dziwnie, i poszedł do sypialnego pokoju.
„I jakiem prawem patrzał on tak na niego?“ — pomyślała Anna, przypominając sobie spojrzenie, jakie Wroński rzucił na Aleksieja Aleksandrowicza.

Rozebrawszy się, Anna weszła do sypialni, lecz twarz jej nie miała ożywienia, które podczas pobytu Anny w Moskwie tryskało jej z oczów i uśmiechu; przeciwnie, obecnie ogień zdawał się być zgaszonym lub też ukrytym głęboko.

XXXIV.

Wyjeżdżając z Petersburga, Wroński zostawił swe obszerne mieszkanie przy ulicy Morskiej przyjacielowi i koledze, Petryckiemu.
Petrycki był młodym porucznikiem, nie zbyt świetnego pochodzenia; nie dość, że był niebogaty, ale siedział jeszcze w długach po uszy, wieczorami zawsze upijał się i często dostawał się na odwach za różne, czasami śmieszne, czasami brzydkie historye; pomimo to lubili go nadzwyczaj i koledzy i przełożeni. Wroński podjeżdżając o dwunastej w południe pod bramę domu, w którym mieszkał, spostrzegł znaną sobie karetę; gdy zadzwonił i stał jeszcze przede drzwiami swego mieszkania, usłyszał donośny męzki śmiech, kobiecy głos i wołanie Petryckiego: „Jeżeli to kto ze złodziei, to nie puszczać!“ Wroński nie pozwolił lokajowi meldować o swym przyjeździe i po cichu wszedł do pierwszego pokoju. Baronowa Szylton, przyjaciółka Petryckiego, w liliowej atłasowej sukni, z rumianą twarzyczką, napełniając, jak kanarek szczebiotem, cały pokój swą francuszczyzną, siedziała za okrągłym stołem i gotowała kawę. Petrycki w szynelu i rotmistrz Kamerowski w pełnym uniformie, wróciwszy widocznie przed chwilą ze służby, siedzieli koło niej.
— Brawo! Wroński! — zawołał Petrycki, wstając i potrącając krzesło. — Sam gospodarz! Baronowo, nalej mu kawy z nowego imbryka! Nie spodziewaliśmy się ciebie! Mam nadzieję, żeś zadowolony z ozdoby swego gabinetu? — rzekł, wskazując baronowe. — Znacie się państwo zapewne?
— Ma się rozumieć: — odparł Wroński, uśmiechając się wesoło i ściskając maleńką rączkę baronowej. — Cóż słychać u ciebie, stary przyjacielu?
— Pan z podróży — odezwała się baronowa — więc ja uciekam. Ach, doprawdy, wyjadę w tej chwili, jeżeli przeszkadzam.
— Gdziekolwiek pani jesteś, jesteś pani u siebie w domu, baronowo! — przerwał jej Wroński. — Jak się miewasz, Kamerowski? — dodał, podając ozięble rękę Kamerowskiemu.
— Pan nigdy nie potrafisz mówić tak ładnie — zwróciła się baronowa do Petryckiego.
— E, dlaczego? Po obiedzie i ja potrafię nie gorzej powiedzieć?
— Po obiedzie, to nie wielka sztuka! Dam więc panu kawy, idź pan tylko umyć się i przebrać — rzekła baronowa, siadając znowu i zakręcając ostrożnie kurek nowej maszynki! — Pierre, podaj kawę — zawołała na Petryckiego, którego, nie tając swych stosunków z nim, nazywała Pierre, skracając w ten sposób jego nazwisko. — Chciałabym dosypać trochę.
— Zepsuje pani maszynkę! — Nie, nie zepsuję! No, a pańska żona? — zapytała nagle baronowa, przerywając Wrońskiemu rozmowę z kolegą. — Myśmy już tutaj ożenili pana. Czy pan przywiózł swoją żonę?
— Nie, baronowo! Urodziłem się cyganem i umrę nim.
— Tem lepiej, tem lepiej! — podaj mi pan rękę.
I baronowa żartując, zaczęła opowiadać Wrońskiemu o swych przyszłych zamiarach i pytać go o radę.
— Nie chce wciąż dawać mi rozwodu. Cóż więc mam robić z sobą? (On, był to jej mąż). Chciałabym rozpocząć teraz proces. Jak pan mi radzi? Kamerowski, pilnuj pan kawy, żeby nie wykipiała: widzisz pan przecież, że jestem zajętą różnemi sprawami! Chcę koniecznie procesu, gdyż potrzebuję mego majątku. Czy pan widział kiedy coś, do tego stopnia głupiego: ponieważ ja podobno nie jestem mu wierną, więc on chce zagarnąć mi majątek — mówiła z pogardą.
Wroński przysłuchiwał się z przyjemnością temu szczebiotowi ładnej kobiety, potakiwał jej, udzielał — trochę na seryo, trochę na żarty — rad i wogóle zaczął z nią od razu rozmawiać w ten sposób, w jaki zwykle rozmawiał z kobietami, podobnemi do baronowej. W petersburskim świecie Wrońskiego wszyscy ludzie dzielili się na dwa, zupełnie różne gatunki. Pierwszy niższy gatunek: ludzie banalni, głupi, a przedewszystkiem śmieszni, przekonani, że każdy powinien żyć z jedną poślubioną sobie żoną, że panny powinny być niewinne, kobiety mieć wstyd, że mężczyzna powinien być powściągliwym i energicznym, że należy zajmować się wychowaniem dzieci, pracować na chleb, płacić długi; wogóle ludzie ci wierzą w wiele różnych głupstw. Ten gatunek ludzi wyszedł już z mody i stał się śmiesznym. Lecz istniał również drugi gatunek — ludzi w całem znaczeniu tego słowa, do którego należał Wroński i wszyscy jego koledzy. Ludzie, chcący należeć do tego gatunku, powinni przedewszystkiem być eleganckimi, szlachetnymi, śmiałymi, wesołymi, powinni bez zarumienienia się czynić zadość wszystkim swym namiętnościom i lekceważyć wszystko i wszystkich.
Wroński przez jedną minutę tylko czuł się oszołomionym po wrażeniach, wyniesionych z zupełnie innego świata w Moskwie, lecz od razu, jak gdyby wsunął nogi w stare pantofle, wszedł znów w swój dawny, wesoły, przyjemny świat.
Kawa nie ugotowała się jednak, pobryzgała wszystkich i wykipiała, wywarła jednak pożądany skutek, gdyż dała powód do hałasu i śmiechu i zalała kosztowny dywan i suknię baronowej.
— No, a teraz do widzenia, bo inaczej pan się nigdy nie umyje i na sumieniu mem ciążyć będzie największy grzech porządnego człowieka, niechlujność. Więc pan radzi położyć mu nóż na gardle?
— Koniecznie! I to w dodatku w taki sposób, aby rączka pani była o ile możności najbliżej ust jego. On pocałuje rączkę pani i wszystko skończy się jak najlepiej — odpowiedział Wroński.
— A więc dzisiaj we Francuskim! — zawołała baronowa, wychodząc i szeleszcząc suknią.
Kamerowski podniósł się również i Wroński, nie czekając na jego wyjście, podał mu rękę i poszedł do sypialnego pokoju, gdzie zaczął się myć, a Petrycki opisywał mu w krótkich wyrazach zmiany, jakie zaszły w jego położeniu od czasu wyjazdu przyjaciela: pieniędzy brak zupełny, ojciec zapowiedział, że ich nie da i że żadnych długów płacić nie będzie; krawiec grozi podaniem do sądu, drugi, również; pułkownik zapowiedział, że jeśli te skandale nie skończą się, to trzeba będzie podawać się do dymisyi; baronowa sprzykrzyła się już do reszty, głównie dlatego, że ciągle chce dawać pieniędzy; lecz jest jedna, którą on, Petrycki, pokaże Wrońskiemu, cudna, śliczna, najczystszego typu wschodniego „genre niewolnicy Rebeki, rozumiesz“; z Berkoszewym miało miejsce zajście i Berkoszew chciał przysłać sekundantów, lecz, ma się rozumieć, nic z tego nie będzie. Jednem słowem i wesoło jest i ładnie.
Nie dając czasu koledze wejść we wszystkie szczegóły swego położenia, Petrycki zaczął opowiadać mu różne nowiny. Słuchając opowiadań Petryckiego, do których od dawna był przyzwyczajonym w swem, od trzech lat zajmowanem mieszkaniu, Wroński poddał się przyjemnemu wrażeniu, jakie wywarł na niego powrót do zwykłego, lekkomyślnego petersburskiego życia.
— Nie może być! — zawołał, puszczając pedał umywalni, nad którą polewał swą czerwoną, muskularną szyję. — Nie może być! — zawołał na wiadomość, że Lora porzuciła Fertiuhofa, a zeszła się z Mileiewym. — Cóż, czy on zawsze taki głupi i zadowolony z siebie? A co porabia Buzułuków?
— Buzułuków miał historyę, powiadam ci prawdę! — zaczął opowiadać Petrycki. — Wiesz przecież, że bale są jego pasyą i że żadnego dworskiego balu nie opuszcza. Poszedł więc na wielki bal w nowym kasku. Widziałeś nowe kaski? Są bardzo dobre, znacznie lżejsze. Stoi więc on... ale słuchaj tylko!...
— Słucham przecież — odparł Wroński, wycierając się kosmatym ręcznikiem.
— Przechodzi wielka księżna z którymś z posłów i na nieszczęście jego zaczęli oboje rozmawiać o nowych kaskach. Wielka księżna chciała pokazać posłowi nowy kask... Widzą, że kochanek nasz stoi. (Petrycki pokazał, jak Buzułukow stał z kaskiem). Wielka księżna poprosiła go, żeby dał kask, on nie daje. Co takiego? Migają więc na niego, kiwają, marszczą się. Dawaj! On nie daje. Skamieniał, wyobraź sobie!... Ten, kto... jak go tam... chce wziąć kask od niego... a on nie daje. Wreszcie wyrwał mu, podaje wielkiej księżnie. To jest właśnie nowy kask, powiada wielka księżna; przewróciła kask i — wyobraźcie sobie — z niego buch! gruszka, cukierki, dwa funty cukierków!... On ściągnął to wszystko!
Wroński zaczął śmiać się serdecznie. I długo jeszcze, rozmawiając już zupełnie o czem innem, ile razy tylko przypomniał sobie historyę z kaskiem, zanosił się od śmiechu, pokazując swe mocne, zdrowe, równe zęby.
Dowiedziawszy się o wszystkiem, co zaszło w czasie jego nieobecności, Wroński z pomocą lokaja ubrał się w mundur i pojechał prezentować się władzy. Potem miał zamiar być u brata, u Bessy i oddać parę wizyt, które mogły mu ułatwić bywanie w towarzystwach, w których wiedział, że będzie się spotykać z Kareniną. Jak zwykle w Petersburgu, Wroński wyjechał z domu, nie mając zamiaru wracać doń, jak dopiero późno w nocy.




Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/167 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/168
I.

W końcu zimy w domu Szczerbackich odbywało się konsylium, majace zadecydować, w jakim stanie znajduje się zdrowie Kiti i jakie kroki należy przedsięwziąć, aby wrócić jej siły. Kiti była niezdrową i z wiosną stan jej zdrowia pogarszał się widocznie. Domowy lekarz dawał chorej tran, potem żelazo, potem lapis, a ponieważ ani pierwszy, ani drugi, ani trzeci z tych środków nie pomagał, a doktor radził zaraz na wiosnę jechać za granicę, zaproszono więc znakomitego doktora. Znakomity doktor, jeszcze nie stary, bardzo przystojny mężczyzna, zażądał od chorej, aby mu pozwoliła opukać się; zdawało się, że doktór z pewną przyjemnością dowodził, że wstyd dziewiczy jest tylko zabytkiem barbarzyństwa i że niema nic prostszego, iż on, jeszcze stosunkowo niestary mężczyzna, opukuje młodą obnażoną dziewczynę. Doktorowi opukiwanie wydawało się zupełnie naturalnem, gdyż robił je codziennie i nie wywierało to na nim żadnego wrażenia i, jak mu się zdawało, nie myślał przy tem o niczem złem i dlatego na wstydzenie się panien patrzał nietylko jako na zabytek barbarzyństwa, ale i jako na obrazę, wyrządzaną sobie.
Trzeba jednak było uledz mu, gdyż pomimo, że wszyscy doktorzy uczyli się w tych samych szkołach, z tych samych książek, znali tę samą naukę i pomimo, że niektórzy mówili, że ten znakomity doktór jest złym doktorem, w domu jednak księżnej i w kole jej znajomych niewiadomo dlaczego sądzono, że tylko ten jeden znakomity doktór wie coś nadzwyczajnego i tylko on jeden może uratować Kiti. Wybadawszy i wypukawszy skrupulatnie przestraszoną i oszołomioną ze wstydu chorą, znakomity doktór umył starannie ręce i stał na środku salonu, rozmawiając z księciem. Książę, słuchając doktora, marszczył się i pokaszliwał, gdyż jako człowiek niemłody, niegłupi i zdrowy, nie wierzył w medycynę i w głębi duszy irytował się na tę komedyę, tem bardziej, że zapewne on jeden tylko domyślał się, co spowodowało chorobę Kiti. „A to szczeka napróżno“ — myślał książę o znakomitym doktorze, przysłuchując się gadaniu jego o oznakach choroby córki. Doktór zaś zaledwie powstrzymywał się od okazywania pogardy, jaką miał dla tego starego magnata, i z trudnością zniżał się do poziomu, na jakim, według niego, stał książę pod względem umysłowym. Doktór zauważył od razu, że ze starym niema co gadać i że w tym domu matka jest wszystkiem, przed nią więc miał zamiar rozsypać perły swego krasomówstwa i wiedzy.
Gdy księżna w towarzystwie domowego doktora weszła do salonu, książę odszedł, aby nie dać zauważyć po sobie, jak śmieszną wydaje mu się ta cała komedya. Księżna była zakłopotaną i nie wiedziała co czynić, gdyż poczuwała się do winy względem Kiti.
— Panie doktorze, decyduj pan o naszym losie — rzekła księżna. — Prosimy powiedzieć nam wszystko. „Czy jest jeszcze jaka nadzieja“ — chciała zapytać księżna, lecz wargi jej zadrżały i nie mogła zdobyć się na odwagę i zadać doktorowi tego pytania.
— W tej chwili, pani, tylko rozmówię się z kolegą, a potem będę miał zaszczyt, księżno, powiedzieć jej me zdanie.
— Może panów zostawić samych?
— Jak państwo uważają.
Księżna westchnęła i wyszła.
Gdy doktorzy pozostali sami, domowy lekarz z pewną obawą zaczął mówić, że zdaniem jego jest to początek procesu tuberkulicznego, lecz i t. d... Znakomity lekarz słuchał go i podczas, gdy kolega mówił, wyjął duży złoty zegarek i spojrzał nań.
— Tak — odezwała się znakomitość. — Lecz...
Domowy doktór w jednej chwili przestał mówić.
— Jak to panu wiadomo, określić początku procesu tuberkulicznego nie jesteśmy w stanie; zanim pokażą się kawerny, niema nic pewnego. Lecz możemy podejrzywać; mamy ku temu pewne dane: złe odżywianie się, stan nerwowy i t. d. Należy więc postawić kwestyę w ten sposób: co należy czynić, aby podtrzymać odżywianie, gdy podejrzywamy stan tuberkuliczny?
— Lecz, jak panu wiadomo, w wypadkach tego rodzaju zawsze ukrywają się moralne powody — z uśmiechem pełnym finezyi pozwolił sobie zauważyć domowy doktór.
— Tak, to rozumie się samo przez się — odpowiedział znakomity doktór, spoglądając znów na zegarek — przepraszam pana, czy naprawiono już Jański most, czy też ciągle jeszcze trzeba objeżdżać naokoło? — zapytał doktór.
— Naprawiono już!
— Mogę wiec dojechać w ciągu dwudziestu minut. Mówiliśmy więc, że kwestya przedstawia się w następujący sposób: podtrzymywać odżywianie i wzmacniać nerwy. Jedno łączy się z drugiem i dlatego należy działać z dwóch stron.
— A wyjazd za granicę? — zapytał domowy lekarz.
— Jestem wrogiem wyjazdów za granicę. Niech pan będzie łaskaw zwrócić uwagę na tę okoliczność, że jeżeli to jest początek tuberkulicznego procesu, o czeni my wiedzieć nie możemy, wyjazd za granicę nie pomoże; mojem zdaniem, koniecznie potrzebnem jest użycie środka, podtrzymującego odżywianie i nieszkodliwego.
I znakomity doktór zaczął wykładać swój plan leczenia wodami Soden, które zaordynował dlatego, że zaszkodzić nie mogą.
Domowy doktór słuchał swego uczonego kolegi z uwagą i uszanowaniem.
— Ośmielę się uczynić uwagę, że za wyjazdem za granicę przemawia zmiana trybu życia i usunięcie się od warunków, wywołujących wspomnienia. A zresztą matka życzy sobie tego.
— W takim razie niechaj jadą; czy im tylko nie zaszkodzą ci niemieccy szarlatani... Trzeba koniecznie, żeby słuchały... a zresztą niech jadą... — zaopiniowała znakomitość i podeszła ku drzwiom.
Sławny doktór oznajmił księżnej (sama przyzwoitość nakazywała mu to), że raz jeszcze musi zobaczyć chorą.
— Jak to! jeszcze raz chce ją pan oglądać? — zawołała przestraszona księżna.
— Nie, chce tylko zapytać o niektóre szczegóły.
— Służę panu.
I matka w towarzystwie doktora weszła do saloniku, gdzie siedziała Kiti. Kiti stała na środku pokoju, mizerna, z wypiekami na policzkach i ze szczególnie błyszczącemi oczyma wskutek przebytego wstydu; gdy doktór wszedł, w oczach jej stanęły łzy. Cała choroba i kuracya wydawały jej się czemś głupiem, a nawet śmiesznem; leczenie wydawało się Kiti również bezcelowem, jak składanie kawałków rozbitej wazy. Serce jej było rozbite, dlaczegóż więc chcą ją leczyć pigułkami i proszkami? Lecz nie można było sprzeciwiać się matce, tem bardziej, że matka całą winę choroby córki przypisywała sobie.
— Proszę usiąść, księżniczko — rzekł znakomity doktór i uśmiechając się, siadł naprzeciwko Kiti, ujął ją za puls i znów począł zadawać nudne pytania. Kiti odpowiadała mu, lecz nagle zdjął ją gniew i podniosła się z krzesła.
— Proszę mi wybaczyć, panie doktorze, lecz te wszystkie pytania na nic się nie zdadzą. Pyta się mnie pan po trzy razy o jedno i to samo.
Znakomity doktór nie obraził się.
— Chorobliwe rozdrażnienie — odezwał się do księżnej, gdy Kiti wyszła — dowiedziałem się już wszystkiego...
Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/173 Dolly westchnęła pomimowoli, gdyż najlepszy jej przyjaciel, siostra wyjeżdżała, a życie jej nie było wesołe; stosunki z mężem po pogodzeniu się były nadzwyczaj przykre. Pogodzenie się małżonków pod wpływem Anny nie było trwałem i pożycie ich znów zaczęło szwankować na tym samym punkcie. Dolly nie miała żadnych faktycznych danych, lecz Stepana Arkadjewicza nigdy prawie nie było w domu, pieniędzy również brakowało; Dolly męczyła się podejrzeniami, że mąż sprzeniewierza się jej, i usiłowała niedopuszczać ich do siebie, gdyż obawiała się, że zazdrość przyprawi ją o większe jeszcze cierpienia. Pierwszy wybuch zazdrości, przez który raz już przeszła, nie mógł powtórzyć się i nawet zupełne przekonanie się o zdradzie męża nie byłoby już w stanie podziałać na Dolly tak silnie, jak za pierwszym razem; przekonanie takie obecnie pozbawiłoby ją tylko reszty spokoju, i Dolly pozwalała oszukiwać się, pogardzając mężem, a jeszcze więcej sobą, za brak charakteru. Prócz tego dręczyły ją nieustanne troski o dzieci: to karmienie najmłodszego szwankowało, to niańka porzuciła służbę, obecnie zaś zachorowało jedno z dzieci.
— A u ciebie co słychać? — zapytała matka.
— Ach, maman, mam ja dosyć różnych kłopotów. Lili zachorowała i obawiam się, czy to nie szkarlatyna. Wyszłam z domu na chwilę, aby się dowiedzieć o Kiti, a potem, jeśli to, broń Boże, szkarlatyna, zamknę się i na krok już ruszać się z domu nie będę.
Stary książę po odjeździe doktora wyszedł również ze swego gabinetu; pocałowawszy Dolly i porozmawiawszy z nią trochę, zwrócił się do żony.
— Postanowiłyście więc jechać? A ze mną cóż macie zamiar zrobić?
— Mnie się zdaje, Aleksandrze, że ty zostaniesz się — odpowiedziała księżna.
— Wszystko mi jedno.
Maman, czemuż papa nie ma jechać z nami? — zapytała Kiti — i jemu i nam będzie weselej.
Stary książę wstał i pogłaskał Kiti po głowie; Kiti podniosła twarz i patrzała na niego, zmuszając się do uśmiechu. Zawsze zdawało się jej, że ojciec najlepiej z całej rodziny rozumie ją, chociaż niewiele o tem mówi. Kiti, jako najmłodsza, była faworytką ojca i zdawało się jej, że miłość ku niej czyniła go przewidującym, i gdy obecnie spojrzenie jej spotkało się z niebieskiemi, dobremi oczyma, patrzącemi na nią, Kiti przekonaną była, że ojciec rozumie ją nawskróś i domyśla się wszystkiego. Kiti, rumieniąc się, pochyliła się ku ojcu, oczekując pocałunku, lecz książę pogłaskał ją tylko po włosach i odezwał się:
— Głupie te mody! Do córki nawet swojej dostać się nie można, a trzeba głaskać włosy zdechłych bab. No, Dolinko — zwrócił się do starszej córki — a twój sokół co porabia?
— Nic, ojcze — odparła Dolly, domyślając się, że ojciec mówi o jej mężu. — Niema go nigdy w domu i nie widuję go prawie zupełnie — dodała, nie mogąc powstrzymać się od ironicznego uśmiechu.
— Nie wyjechał więc jeszcze na wieś sprzedawać las?
— Nie, ale wybiera się ciągle.
— Tak? A zatem i ja mam wybierać się? Dobrze! — zwrócił się książę do żony. A ty, Katia — rzekł do młodszej córki — najlepiej zrobisz, gdy pewnego pięknego poranku, obudziwszy się, powiesz sobie: przecież ja jestem najzupełniej zdrowa i wesoła, pójdę więc rano z ojcem pochodzić po mrozie. Co?
Zdawało się, że nie było nic nadzwyczajnego w tem, co ojciec powiedział, Kiti jednak zmięszała się, jak przestępca schwytany na gorącym uczynku. „Bezwarunkowo on domyśla się wszystkiego i temi słowy mówi mi, że choć mam czego wstydzić się, jednak ze wstydem swoim żyć muszę.“ Kiti nie mogła zebrać się z odpowiedzią, wreszcie zaczęła coś mówić, lecz nagle rozpłakała się i wybiegła z pokoju.
— Masz swoje żarty! — zaczęła czynić księżna wymówki mężowi. — Ty tak zawsze...
— Ona jest taka nieszczęśliwa, a ty nie domyślasz się nawet, że razi ją każde napomknienie o przyczynach jej choroby. Do tego stopnia omylić się co do człowieka!... — dodała księżna i z tonu jej, Dolly i książę domyślili się, że matka ma na myśli Wrońskiego. — Nie pojmuję, jak kodeks może nie ścigać takich wstrętnych i nieuczciwych ludzi.
— Wolę już nie słuchać! — ponuro odezwał się książę, wstając i chcąc wyjść z pokoju, lecz zatrzymał się we drzwiach. — Są prawa i kodeksy, a jeśli już mnie doprowadziłaś do tego, to powiem ci kto tu jest winnym: ty, ty, tylko ty. Prawa na takich chłystków zawsze były i są! Doprawdy, gdyby ta cała historya nie była się stała tak, jak się stała, to postawiłbym smarkacza tego u baryery. Tak... A teraz lecz ją sobie i sprowadzaj tych szarlatanów.
Książę, zdawało się, miał jeszcze dużo do powiedzenia, lecz księżna, jak tylko usłyszała jego podniesiony głos, od razu skapitulowała i poczuła swą winę, jak to zresztą zawsze zdarzało się z nią.
— Aleksandre, Aleksandre! — szeptała księżna, zbliżając się powoli ku mężowi, wreszcie rozpłakała się.
Gdy książę ujrzał jej łzy, uspokoił się natychmiast i podszedł do żony.
— Dosyć już, dosyć! Wiem, że i tobie przykro! Cóż robić? Nieszczęścia wielkiego niema, Pan Bóg jest miłosierny... módl się do Niego... — mówił książę, sam nie zdając sobie sprawy z tego co mówi i oddając księżnej pocałunek, który poczuł na swem ręku, poczem wyszedł z pokoju.
Zaraz po wyjściu Kiti, która się rozpłakała, Dolly wiedziona macierzyńskiem doświadczeniem, domyśliła się w tej chwili, że tu tylko kobieta może radzić i pocieszać, i postanowiła podjąć się tego, zdjęła więc kapelusz i Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/177 przystrajała ten pokoik. Serce jej się ścisnęło, gdy ujrzała Kiti, siedzącą na nizkim, stojącym najbliżej drzwi foteliku, i spoglądającą ponuro na róg dywanu. Kiti podniosła oczy na siostrę i chłodny, ponury wyraz jej twarzyczki nie zmienił się.
— Pójdę już niedługo i kamieniem będę siedziała w domu — odezwała się Darja Aleksandrowna, siadając koło siostry. — Chciałabym pomówić z tobą...
— O czem? — zapytała Kiti ze strachem, podnosząc głowę.
— O niczem innem, tylko o twojem zmartwieniu.
— Ja nie mam żadnego zmartwienia...
— Daj spokój, Kiti! czyż zdaje ci się, że ja mogę nie wiedzieć o tem? wiem o wszystkiem. Wierzaj mi, że to takie głupstwo... Wszystkieśmy musiały przejść przez to...
Kiti milczała... twarz jej nie przestawała być surową.
— On niewart, byś ty cierpiała z jego powodu — rzekła Darja Aleksandrowna, przystępując wprost do rzeczy.
— Tak, dlatego, że lekceważył mnie — rozbitym głosem szepnęła Kiti. — Nie mów tak! Proszę cię nie mów!
— Któż ci to powiedział? Nikt ci przecież tego nie mówił. Przekonaną jestem, że był i że jest jeszcze dotąd zakochanym w tobie, lecz...
— Te ubolewania sprawiają mi największą przykrość! — zawołała Kiti rozgniewana nagle, poczem odwróciła się i zaczęła prędko ruszać palcami, ściskając to jedną, to drugą ręką sprzączkę paska. Przyzwyczajenie Kiti chwytania się za jaki bądź przedmiot rękoma, ile razy tylko unosiła się, znanem było Dolly, która wiedziała, do jakiego stopnia Kiti zdolną była zapomnić się w takich chwilach. Nie chcąc narazić siostry na powiedzenie czego zbytecznego i niestosownego, Dolly chciała uspokoić ją, lecz już było zapóźno.
— Co chcesz mi dać przez to do zrozumienia, co? — mówiła Kiti prędko — to, że byłam zakochaną w człowieku, który znać mnie nie chciał... jak również i to, że umieram z miłości ku niemu?... i w ten sposób odzywa się do mnie siostra, której się zdaje... że, że... współczuje ze mną!... Ja nie życzę sobie takiego współczucia i takiego udawania!
— Kiti, jesteś niesprawiedliwą!
— Poco więc dręczysz mnie!
— Lecz ja, właśnie... widzę, żeś zmartwiona...
Kiti jednak, unosząc się coraz bardziej, nie słuchała siostry.
— Nie zaszło nic takiego, czegobym żałowała i po czem musiałabym pocieszać się. Mam w sobie na tyle dumy, że nigdy samej sobie nie pozwolę kochać człowieka, który nie kocha mnie...
— Ja ci też nic nie mówię... Proszę cię tylko, powiedz mi prawdę — odezwała się Darja Aleksandrowna, biorąc siostrę za rękę — powiedz, czy Lewin mówił ci?...
Wspomnienie o Lewinie, zdawało się, pozbawiło Kiti reszty panowania nad sobą: podniosła się z krzesła i rzuciwszy sprzączkę od paska na ziemię, zaczęła prędko mówić, gestykulując rękoma:
— Poco mieszasz do tej sprawy Lewina? Nie pojmuję, co ci zależy na tem, aby mnie męczyć? Powiedziałam już i jeszcze powtarzam, żem zanadto dumna i nigdy, nigdy nie uczynię tego, coś ty uczyniła, abym miała wrócić do człowieka, który zdradził mnie i który pokochał inną kobietę. Ja tego nie pojmuję! Tyś się na to zdobyła, ale ja się nie zdobędę!
Powiedziawszy to, Kiti spojrzała na siostrę i spostrzegłszy, że Dolly milczy i że siedzi ze smutnie pochyloną głową, Kiti, zamiast spełnić swój zamiar i wyjść z pokoju, siadła koło drzwi, zakryła twarz chustką i ukryła ją w dłoniach.
Milczenie trwało ze dwie minuty. Dolly myślała o sobie. Krzywda, która jej się stała, a którą zawsze odczuwała, szczególniej obecnie zabolała ją, gdy siostra wspomniała o niej; Dolly nie spodziewała się doznać od Kiti takiej przykrości i miała do niej urazę. Nagle usłyszała szelest sukni i zarazem ciche, tłumione łkanie i czyjeś dłonie objęły ją za szyję. Kiti klęczała przed nią.
— Dolinko, jam taka nieszczęśliwa! — przemówiła Kiti ze skruchą; piękna twarzyczka jej, zroszona łzami, utonęła w fałdach sukni Darji Aleksandrównej.
Jak gdyby łzy były tym koniecznym smarem, bez którego nie mogła działać dobrze maszyna wzajemnych zwierzeń między siostrami, siostry otarłszy oczy, chociaż rozmawiały nie o tem, co je zajmowało, lecz mówiąc nawet o najzupełniej obojętnych rzeczach, rozumiały się dobrze. Kiti zmiarkowała, że uczyniona przez nią w uniesieniu uwaga o zdradzie męża i o doznawanem wciąż upokorzeniu, do głębi serca uraziła nieszczęśliwą siostrę, która jednak już jej przebaczyła; Dolly zaś ze swojej strony domyśliła się wszystkiego, co chciała wiedzieć: przekonała się, że domysły jej były prawdziwymi, że rozpacz, nieuleczalna rozpacz Kiti miała swe źródło w tem właśnie, iż Lewin oświadczał się jej, i że Kiti odmówiła mu, że Wroński oszukał ją, i że Kiti gotową jest kochać Lewina, a nienawidzić Wrońskiego.
Kiti ani słówka nie powiedziała o tem, mówiła tylko o swym stanie moralnym.
— Nie mam żadnego zmartwienia — opowiadała Kiti siostrze, uspokoiwszy się trochę — lecz nie masz wyobrażenia, do jakiego stopnia wszystko stało mi się wstrętnem, obrzydliwem, a przedewszystkiem ja sama sobie. Nie dasz wiary nawet, co za złe myśli przychodzą mi do głowy.
— Jakież złe myśli mogą przychodzić ci do głowy? — zapytała Dolly z uśmiechem.
— Najgorsze i najwstrętniejsze: nie mogę ich nawet tobie powiedzieć; to nie żal, nie tęsknota, lecz coś znacznie gorszego. Chwilami zdaje mi się, że wszystko, co było we mnie szlachetnego ukryło się gdzieś głęboko, a zostało się tylko wszystko najgorsze. Jakby ci to wyrazić — mówiła dalej, widząc zakłopotanie, w oczach siostry — papa przed chwilą zaczął mi mówić... zdaje mi się, że on myśli, iż Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/181 jej męża, składające się z jego kolegów i podwładnych, połączonych z sobą w najdziwaczniejszy i najkapryśniejszy sposób. Anna obecnie zaledwie przypomniała sobie to uczucie pobożnego prawie szacunku, jaki miała z początku dla tych ludzi; teraz jednak znała ich już tak dobrze, jak się zna wszystkich w powiatowem mieście: wiedziała, jakie kto ma nawyknienia i słabostki, kogo i który but ciśnie w nogę; wiedziała, w jakich byli stosunkach pomiędzy sobą i względem swego punktu przyciągania; wiedziała, kto przez kogo i w jaki sposób utrzymuje się na swojem stanowisku, i kto z kim zgadza się lub różni w poglądach; lecz to kółko urzędowych męskich interesów nigdy, pomimo uwag hrabiny Lidyi Iwanownej, nic mogło pociągać Anny, która też unikała go.
Drugiem, blizkiem Annie kółkiem, było kółko, przez które Aleksiej Aleksandrowicz zrobił swą karyerę. Środkiem tego kółka była hrabina Lidya Iwanowna. Było to kółko starych, brzydkich, dobroczynnych i pobożnych kobiet, a rozumnych, uczonych i ambitnych mężczyzn. Jeden z rozumnych ludzi, należących do tego kółka, nazywał je „sumieniem towarzystwa petersburskiego.“ Aleksiej Aleksandrowicz cenił je bardzo, Anna zaś, mająca dar łatwego godzenia się ze wszystkimi, znalazła w pierwszych czasach swego pobytu w Petersburgu przyjaciół i w tem kółku, teraz zaś po powrocie z Moskwy nie mogła znosić go, gdyż zdawało się jej, że i ona i wszyscy należący doń, grają komedyę, i zaczęła do tego stopnia nudzić się w tem towarzystwie, że o ile możności najrzadziej bywała u hrabiny Lidyi Iwanownej.
Trzecie kółko, w którem Anna miała stosunki, było właściwym wielkim światem: światem balów, obiadów, świetnych toalet; światem, który musiał trzymać się jedną ręką dworskiej klamki, aby nie stanąć na jednym poziomie z półświatkiem, o którym należący do tego kółka myśleli, że pogardzają nim, lecz z którym mieli upodobania nietylko podobne, ale nawet zupełnie jednakowe. Z kółkiem tem Anna utrzymywała łączność przez księżnę Betsy Twerską, żonę swego ciotecznego brata, mającą 120 tysięcy rubli rocznego dochodu. Betsy polubiła Annę zaraz po jej przyjeździe do Petersburga, starała się o jej względy i usiłowała wciągnąć ją do swego kółka, wyśmiewając kółko hrabiny Lidyi Iwanownej.
— Gdy zestarzeję się i zbrzydnę, stanę się taką samą — mawiała Betsy — lecz dla pani, młodej, pięknej kobiety, zawcześnie jeszcze udawać się do tego dobroczynnego przytułku.
Anna unikała z początku, o ile tylko mogła, kółka księżnej Betsy, gdyż bywanie w niem pociągało za sobą wydatki, na które Annę niestać było, a zresztą pierwsze trafiało jej bardziej do przekonania; lecz po powrocie z Moskwy stało się na odwrót: Anna zaczęła unikać swych cnotliwych przyjaciół, a za to bywać częściej w wielkim świecie, gdzie spotykała się z Wrońskim, a spotkania z nim sprawiały jej zawsze wielką przyjemność, połączoną z pewnem zakłopotaniem. Anna widywała Wrońskiego przeważnie u Betsy, z domu Wrońskiej, ciotecznej siostry Wrońskiego. Wroński również bywał wszędzie, gdzie spodziewał się że zobaczy Annę, i przy każdej sposobności mówił jej o swej miłości. Anna nie dawała mu żadnych powodów do podobnych wynurzeń, lecz za każdym razem, gdy rozmawiała z Wrońskim, ożywiała się mimowoli, tak jak tego dnia, gdy spotkała się z nim po raz pierwszy w wagonie. Anna czuła, że gdy patrzy się na niego, radość błyszczy w jej oczach i układa jej usta do uśmiechu, i nie była w stanie zapanować nad sobą.
Anna z początku najzupełniej szczerze przekonaną była, że jest niezadowoloną z postępowania Wrońskiego, gdyż Wroński pozwala sobie narzucać się jej, lecz już wkrótce po powrocie z Moskwy, gdy zjawiła się gdziebądź wieczorem, gdzie spodziewała się zastać go, a jego nie było, Anna przekonywała się ze smutku, jaki ją wtedy opanowywał, że oszukuje samą siebie, że narzucanie się Wrońskiego nietylko nie sprawia jej przykrości, lecz stanowi cały cel jej życia.




Znakomita śpiewaczka śpiewała po raz drugi i cały wielki świat był w teatrze. Wroński, siedząc w pierwszym rzędzie krzeseł, zobaczył kuzynkę i nie czekając na antrakt, wszedł do niej do loży.
— Dlaczego pan nie przyjechał na obiad? — zapytała go Betsy. — Dar jasnowidzenia zakochanych wprawia mnie w podziw — zauważyła, potem dodała po cichu, żeby nikt prócz niego nie słyszał — ona nie była. Przyjedź pan jednak do mnie po operetce.
Wroński spojrzał na nią pytająco. Betsy skinęła głową, on zaś uśmiechem podziękował i siadł koło niej.
— A ja tak dobrze przypominam sobie wszystkie żarty pana! — mówiła dalej księżna Betsy, która ze szczególnem zadowoleniem śledziła rozwijanie się tej namiętności we Wrońskim. — Gdzież podziało się to wszystko? Dałeś, się pan złapać, mój kochany panie!
— Tego też tylko życzę sobie, aby zostać złapanym — odparł Wroński ze swym spokojnym szczerym uśmiechem. — Jeśli skarżę się, to tylko dlatego, że za mało jestem złapany, i jeżeli mam powiedzieć prawdę, zaczynam już tracić wszelką nadzieję.
— Jakąż nadzieję możesz pan mieć? — zapytała Betsy, obrażając się za swą przyjaciółkę — entendons nous...
Lecz w oczach jej biegały ogniki, mówiące, że również dobrze jak i Wroński rozumie, jaką nadzieję może on żywić.
— Żadnej — śmiejąc się i pokazując swe białe zęby, odpowiedział Wroński. — Przepraszam — dodał, biorąc jej z ręki lornetkę i przypatrując się przez obnażone ramię kuzynki damom, siedzącym w lożach naprzeciwko. — Obawiam się, że się staję śmiesznym.
Wroński wiedział, że w oczach Betsy i kółka swych znajomych nie narażał się na śmieszność, owszem wiedział, że w oczach jego znajomych rola nieszczęśliwego zakochanego w pannie lub wogóle w kobiecie wolnej może być śmieszną, lecz rola człowieka, który stara się o względy kobiety zamężnej i który postanowił za jakąbądż cenę skłonić ją do wiarołomstwa, ma w sobie, podług nich, coś wspaniałego, pociągającego i nigdy nie może być śmieszną. Wiedząc o tem Wroński, z pewnym siebie i wesołym uśmiechem, igrającym mu pod wąsem, odjął od oczu lornetkę i popatrzał na kuzynkę.
— Czemu pan jednak nie przyjechał na obiad? — zapytała Betsy, spoglądając z zachwytem na Wrońskiego.
— Muszę to pani opowiedzieć. Byłem bardzo zajęty, a wie pani czem? Stawiam sto, tysiąc przeciwko jednemu... że pani nie zgadnie: godziłem męża z człowiekiem, który obraził jego żonę. Doprawdy!
— No i jakże? pogodził ich pan?
— Prawie, że już.
— Musi mi to pan koniecznie opowiedzieć — zawołała Betsy. — Przyjdź pan podczas antraktu.
— Nie będę mógł, gdyż jadę do teatru francuskiego.
— Wyjeżdża pan z teatru, chociaż Nilson śpiewa? — zapytała ze zdumieniem Betsy, która nie byłaby w stanie odróżnić Nilson od pierwszej lepszej chórzystki.
— Trudna rada. Mam się tam z kimś zobaczyć i to w dodatku w sprawie tej zgody.

— Błogosławieni pokój czyniący, albowiem oni będą wybawieni — rzekła, przypominając sobie, że coś w tym rodzaju kiedyś słyszała od kogoś. — Siadaj więc pan i opowiadaj, jak to było?

V.

— Będzie to trochę nieprzyzwoita, ale nadzwyczaj zabawna historya, i chciałbym bardzo opowiedzieć ją pani — rzekł Wroński, patrząc na Betsy śmiejącemi się oczyma — nie będę wymieniał żadnych nazwisk.
— Lecz ja będę je zgadywała — tem lepiej.
— Niech więc pani słucha: jedzie sobie dwóch wesołych młodych ludzi...
— Ma się rozumieć, dwóch oficerów pańskiego pułku...
— Nie powiadam oficerów, tylko poprosili dwóch młodych łudzi po dobrem śniadaniu.
— Mów pan ściślej: podchmielonych.
— Zapewne... Jadą w jak najlepszych humorach do kolegi; wtem patrzą, bardzo ładna kobieta wyprzedza ich dorożką, zaprzężoną w rysaka, ogląda się i, jak im się przynajmniej zdawało, kiwa głową w ich stronę i uśmiecha się. Ma się rozumieć, jadą za nią i pędzą na złamanie karku. Niech wiec pani wyobrazi sobie ich zdumienie: piękna nieznajoma zatrzymuje się przed domem, w którym mieszka ich kolega, i wbiega na schody; młodzi ludzie widzą tylko rumiane usteczka z pod woalki i prześliczne drobniutkie nóżki.
— Pan opowiada to z takiem przejęciem, że zdaje mi się, iż pan był jednym z tych dwóch młodych ludzi.
— A co mi pani mówiła przed chwilą? — Młodzi ludzie wchodzą do kolegi, u kolegi odbywa się obiad pożegnalny. Podczas obiadu, jak to najczęściej bywa na pożegnalnych obiadach, wypijają trochę za dużo i dopytują się, kto mieszka na górze; nikt nie umie im odpowiedzieć, tylko lokaj gospodarza na ich pytanie: czy na górze mieszkają mamzele, odpowiada, że ich tam mieszka sporo. Po obiedzie młodzi ludzie udają się do gabinetu gospodarza i piszą list do nieznajomej; napisali gorący, namiętny list, w którym oświadczają jej swą miłość, i sami niosą go na górę, aby w razie potrzeby objaśnić niezbyt zrozumiałe w nim ustępy.
— Pocóż pan opowiada mi takie rzeczy?
— Dzwonią. Służąca otwiera im drzwi, oddają jej list i zaręczają, że obydwaj są tak zakochani, iż umrą pode drzwiami z miłości; dziewczyna wylękniona nie wie co robić. Nagle zjawia się jegomość z bokobrodami, jak kiełbaski, czerwony jak rak, i oznajmia, że prócz niego i żony nikt więcej nie mieszka i wyprasza obydwóch za drzwi.
— Skądże pan wie, że jegomość ten ma bokobrody jak kiełbaski, jak się pan wyraża.
— Niech pani słucha: pracuję obecnie nad pogodzeniem ich.
— I jak się panu powodzi ta praca?
— Tu jest właśnie najciekawsza historya. Okazało się, że jest to szczęśliwa para: radca honorowy i radczyni honorowa. Radca honorowy podaje skargę, a mnie kazano być twórcą pokoju i jakim jeszcze... Upewniam panią, że Talleyrand jest niczem w porównaniu ze mną.
— A na czem polega cała trudność?
— Niech pani tylko słucha... Przepraszamy bardzo ładnie: „Jesteśmy w rozpaczy i prosimy wybaczyć nam to nieszczęsne nieporozumienie.“ Radca honorowy z kiełbaskami zaczyna mięknąć, lecz również chce ulżyć swym uczuciom i z chwilą, gdy przystępuje do mówienia o nich, zaczyna się gorączkować i mówić głupstwa i ja znowu widzę się zmuszonym używać wszystkich mych dyplomatycznych talentów: „Zgadzam się z panem najzupełniej, że postępowanie ich nie było właściwem, lecz niech pan będzie łaskaw wziąć pod uwagę ich młody wiek i fakt, że młodzi ludzie byli po śniadaniu. Niech pan będzie łaskaw wejść w ich położenie, gdyż żałują swojego postępku z całego serca i proszą o przebaczenie.“ Radca honorowry znów poczyna mięknąć. „Zgadzam się, hrabio, z pańskiem zdaniem, ale sam pan rozumie, że żona moja, uczciwa kobieta, została narażoną na przykrość przez jakichś smarkaczy, gałga...“ A ten smarkacz jest obecnym i słyszy wszystko i znów muszę nakłaniać ich do zgody. Na nowo więc zaczynam bawić się w dyplomacyę i znów, gdy cała historya ma się już ku końcowi, mój radca honorowy zaczyna się unosić, czerwieni się cały, kiełbaski podnoszą się i ja znów muszę uciekać się do dyplomatycznych finezyi.
— Muszę koniecznie opowiedzieć to pani! — zawołała Betsy, śmiejąc się i witając ze znajomą, która wchodziła właśnie do jej loży. Wroński tak mnie ubawił!
— No, bonne chance, — dodała Betsy po chwili, podając Wrońskiemu palec, którym nie trzymała wachlarza i ruchem pleców opuszczając stanik, który podniósł się trochę do góry, aby, jak to wypada, być zupełnie nagą, gdy znów siądzie bliżej poręczy, wystawiona na światło gazu i oczy całej publiczności.
Wroński pojechał do francuskiego teatru, gdzie rzeczywiście miał się zobaczyć z dowódcą pułku, nie opuszczającym żadnego przedstawienia, aby rozmówić się z nim co do sprawy, która trzeci dzień już bawiła i zajmowała ich. W zajście to był zamieszanym Petrycki, którego Wroński bardzo lubił i drugi oficer, od niedawna dopiero należący do pułku, dobry chłopiec i jak najlepszy kolega, miody książę Kedrow; przedewszystkiem jednak w zajście to był wplątany honor pułku.
Petrycki i Kedrow służyli w szwadronie Wrońskiego. Do pułkownika przyjechał urzędnik, radca honorowy Wenden, ze skargą na oficerów, że wyrządzili zniewagę jego żonie. Młoda żona jego, jak opowiadał Wenden, żonaty dopiero od pół roku, była z matką na nabożeństwie, lecz poczuła się niezdrową i nie mogąc stać dłużej, pierwszą napotkaną dorożką pojechała do domu. Nagle zaczęli ją gonić oficerowie, żona przestraszyła się, zrobiło jej się jeszcze bardziej niedobrze i czem prędzej wbiegła na schody. Wenden, powróciwszy z biura, usłyszał dzwonek i obce głosy, wyszedł do przedpokoju i, ujrzawszy pijanych oficerów z listem, wypchnął ich za drzwi. Urzędnik upraszał pułkownika o surowe ukaranie winowajców.
— Niech pan robi co pan chce — powiedział pułkownik Wrońskiemu, przywoławszy go do siebie — ale Petrycki staje się niemożebnym: tygodnia niema bez jakiejś awantury. Ten urzędnik nie puści płazem tego wybryku i rozmaże całe zajście.
Wroński widział, że sprawa będzie bardzo trudną, że pojedynek miejsca mieć nie może i że należy uczynić wszystko, aby ułagodzić radcę honorowego i skłonić go do zaprzestania dalszych kroków. Pułkownik dlatego właśnie polecił tę sprawę Wrońskiemu, gdyż wiedział, że Wroński jest prawym i rozumnym człowiekiem, ceniącym honor pułku.
Naradziwszy się obydwaj, zadecydowali, że Petrycki i Kedrow razem z Wrońskim powinni udać się z przeprosinami do radcy honorowego. I pułkownik i Wroński wiedzieli, że nazwisko Wrońskiego i tytuł fligel-adjutanta wpłyną skutecznie na ułagodzenie radcy honorowego; rzeczywiście środki te okazały się częściowo skutecznymi, lecz rezultat przeprosin był wciąż wątpliwym, jak to Wroński opowiadał Betsy.
Przyjechawszy do teatru, Wroński udał sic z pułkownikiem do foyer i opowiedział mu, jak rzeczy stoją. Pułkownik po namyśle postanowił zaprzestać już dalszych kroków, lecz potem dla własnej przyjemności zaczął wypytywać Wrońskiego o szczegóły ich wizyty u Wendena i nie mógł wstrzymać się od śmiechu, słuchając opowiadania Wrońskiego, jak uspakajający się już radca honorowy na nowo wybuchał za każdym razem gniewem, gdy przypominał sobie szczegóły zajścia, i jak Wroński, pomimo że zasłaniał się Petryckim, nie mógł dojść do ładu z Wendenem.

— Brzydka historya, ale nadzwyczaj zabawna. Przecież Kedrow nie może pojedynkować się z tym panem! I czy radca honorowy bardzo się gniewał? — pytał znów pułkownik. — A jak się panu Claire dzisiaj podoba? Zachwycająca — opowiadał o nowej aktorce francuskiej. — Codziennie patrzę się na nią i codziennie wydaje mi się inną; tylko francuzi mają ten talent!

VI.

Księżna Betsy opuściła teatr przed końcem ostatniego aktu. Zaledwie jednak zdążyła wejść do swego pokoju, posypać swą długą, bladą twarz pudrem, poprawić ubranie i kazać nakrywać do herbaty w dużym salonie, już przed jej ogromny dom na Dużej Morskiej zaczęły się zjeżdżać karety. Goście wysiadali na szerokim podjeździe i otyły szwajcar, czytujący codziennie rano gazety ku wielkiemu zbudowaniu przechodniów, którzy przyglądali mu się przez szklane drzwi, wpuszczał przejeżdżających i zamykał za nimi bez najmniejszego hałasu ogromne drzwi, prowadzące na schody.
Do obszernego salonu z ciemnem obiciem, z podłogą zasłaną puszystymi dywanami i ze stołem, na którym światło świec odbijało się na białym obrusie, w srebrnym samowarze i przeźroczystym prawie porcelanowym serwisie do herbaty — przez jedne drzwi weszła gospodyni, a przez drugie jednocześnie prawie — goście.
Pani domu siadła koło samowaru i zdjęła rękawiczki. Goście zajęli miejsca, przesuwając krzesła przy pomocy lokai, dzieląc się na dwa kółka: jedno kolo samowaru i Betsy, drugie, na drugim końcu salonu, koło przystojnej żony posła, ubranej w czarną aksamitną suknie; żona posła miała nadzwyczaj czarne gęste brwi.
W jednem i drugiem kółku rozmowa, jak zwykle z początku, rwała się co chwila i nie mogła ustalić się, gdyż przerywano ją nieustannie powitaniami, podawaniem herbaty i t. p.
— Jako artystka jest świetną; widać, że studyowała Kaulbacha — mówił dyplomata w kółku żony posła — czyście państwo zauważyli, jak świetnie upadła?
— Na miłość Boską, nie mówmy tylko o Nilson! o niej nie można już powiedzieć nic nowego — odezwała się tłusta, czerwona, bez brwi blondynka, w starej jedwabnej sukni. Była to księżna Miahkaja, znana powszechnie ze swej dobroduszności i szorstkości w obejściu; nazywano ją powszechnie enfant terrible. Księżna Miahkaja siedziała w środku między jednem a drugiem kółkiem i, przysłuchując się, przyjmowała udział w obydwóch rozmowach.
— Dzisiaj już mi trzecia osoba powtarza ten sam frazes o Kaulbachu, jak gdyby wszyscy zmówili się, i niewiem doprawdy, dlaczego ten frazes tak się im podobał.
Odezwanie się księżnej Miahkiej przerwało rozmowę i trzeba było wymyślić nowy temat.
— Niech nam pan opowie co zabawnego, ale nie złośliwego — odezwała się żona posła, mistrzyni w prowadzeniu wykwintnej rozmowy, zwanej przez Anglików small-talk, zwracając się do dyplomaty, który również nie wiedział co ma mówić.
— Powiadają, że to bardzo trudno i że tylko złe jest śmiesznem — zaczął dyplomata z uśmiechem ale spróbuję, niech mi państwo dadzą tylko temat; cała rzecz polega na temacie: gdy mam temat, mogę na nim z łatwością haftować; przekonany jestem, że ludzie, którzy w zeszłym wieku słynęli ze swych dowcipnych rozmów, obecnie byliby nieraz, w kłopocie, gdyby musieli mówić rozsądnie. Wszystkie rozsądne rozmowy dokuczyły już do tego stopnia...
— Słyszeliśmy to już dawno... — z uśmiechem przerwała dyplomacie żona posła.
Rozmowa zaczęła się bardzo dowcipnie, lecz dlatego właśnie, że była bardzo dowcipną, musiała się urwać i trzeba było koniecznie uciec się do wypróbowanego, nigdy niezawodzącego środka — do obmowy bliźniego.
— Czy pani nie znajduje, że w Tuszkiewiczu jest coś w stylu Louis XV? — zapytał dyplomata, wskazując oczyma na przystojnego młodego blondyna, stojącego koło stołu.
— W istocie! Jest on w tym samym stylu co i salon, i dlatego tak często bywa tutaj.
Ten temat utrzymał się, gdyż, obwijając w bawełnę, rozmawiano o tem właśnie, o czem nie można było mówić w tym salonie, a mianowicie o stosunku Tuszkiewicza z panią domu.
Koło samowaru i Betsy rozmowa przez czas jakiś chwiała się między trzema koniecznymi tematami: najnowszą kroniką towarzyską, teatrem i obgadywaniem bliźnich; w końcu ustaliła się, wpadłszy na ostatni temat, t. j. na złośliwą rozmowę o nieobecnych.
— Słyszeliście państwo, że Maltiszczewa, nie córka lecz matka, kazała sobie uszyć kostyum diable rose?
— Nie może być! to doprawdy wspaniale!
— Dziwię się, jak z jej rozumem — ona przecież nie jest wcale głupią — można nie dostrzegać całej śmieszności podobnego postępowania.
Każdy miał coś do powiedzenia, aby ośmieszyć nieszczęśliwą Maltiszczewę, i rozmowa ożywiła się wesoło.
Mąż księżnej Betsy, otyły poczciwiec i zapalony zbieracz rycin, dowiedziawszy się, że żona ma gości, zaszedł przed udaniem się do klubu do salonu i, stąpając po miękkim dywanie, tłumiącym jego kroki, zbliżył się po cichu do księżnej Miahkiej.
— Jak Nilson podobała się pani?
— Czyż można tak skradać się? przestraszył mnie pan! Nie zaczynaj pan z łaski swojej ze mną rozmowy o operze, gdyż pan nie zna się nic a nic na muzyce. Już ja wolę zniżyć się do pana i rozmawiać z panem o majolikach i rycinach. Jakiż skarb kupił pan znowu od handlarzy ulicznych?
— Jeśli pani życzy sobie, to pokażę, lecz pani nie pozna się na tem.
— Niech mi pan będzie łaskaw pokazać. Napatrzyłam się na te rzeczy u tych... jak się tam nazywają... bankierów... a mają śliczne ryciny, pokazywali mi je przecież.
— Więc pani była u Schützburgów? — zapytała gospodyni.
— Byłam, ma chère. Zaprosili męża i mnie na obiad; mówili nam, że sos na tym obiedzie kosztował tysiąc rubli — opowiadała głośno księżna Miahkaja, widząc, że wszyscy ją słuchają — sos w dodatku był bardzo niesmaczny... jakiś zielonkowaty. Wypadało nam zaprosić ich i przyrządziłam sos za 85 kopijek: smakował jednak wszystkim... mnie nie stać na sosy po tysiąc rubli.
— Księżna bywa paradna — zauważyła gospodyni.
— Wistocie! — potwierdził ktoś z gości.
Księżna Miahkaja każdem odezwaniem swojem wywoływała zawsze ogromne wrażenie, a cała tajemnica tego efektu polegała na tem, że księżna, chociaż nie zawsze trafnie, mówiła zwykle o rzeczach, mających jakiś sens; w towarzystwie zaś, wśród którego obracała się, tego rodzaju słowa wywierały wrażenie najdowcipniejszego żartu. Księżna Miahkaja nie wiedziała, dlaczego słowa jej sprawiają taki skutek, lecz widziała, że tak jest i korzystała z tego.
Podczas opowiadania księżnej Miahkoj rozmowa koło żony posła zamilkła; gospodyni chciała skorzystać z tego i złączyć towarzystwo w jedno kółko, zwróciła się więc ku żonie posła i zapytała:
— Więc pani stanowczo nie chce herbaty? Niech pani przejdzie do nas...
— Dziękuję, nam i tutaj bardzo dobrze — odpowiedziała z uśmiechem żona posła i rozmawiała w dalszym ciągu.
— Anna zmieniła się bardzo od czasu wycieczki do Moskwy: jest w niej teraz coś dziwnego — zauważyła przyjaciółka Anny.
— Zmiana ta polega przeważnie na tem, że przywiozła, z sobą cień Aleksieja Wrońskiego — odrzekła żona posła.
Więc cóż z tego? U Grimma jest bajka o człowieku pozbawionym cienia; miało to być dla niego karą za jakiś przestępek. Nigdy jednak nie mogę pojąć, na czem ta kara polega: kobiecie jednak musi być nieprzyjemnie, gdy nie ma cienia.
— Tak, to prawda, lecz kobiety z cieniem zwykle źle kończą — odparła przyjaciółka Anny.
— Niech pani język spuchnie — odezwała się nagle księżna Miahkaja, nie dając dalej mówić przyjaciółce Anny. — Karenina — nadzwyczaj dobra kobieta: męża jej nie lubię, ale ją samą — bardzo.
— Dlaczegóż pani nie lubi męża? To taki wybitny człowiek — zapytała żona posła. — Mąż mój twierdzi, że takich zdolnych działaczy państwowych mało jest w Europie.
— I mój mąż również twierdzi zawsze to samo, ale ja mu nie wierzę — odparła księżna Miahkaja. — Gdyby mężowie nasi nic nam nie mówili, zapatrywalibyśmy się na rzeczy tak, jak są; a Aleksiej Aleksandrowicz, mojem zdaniem, jest poprostu głupcem. Ja mówię to po cichu... Nieprawdaż jak od razu wszystko staje się widocznem? Przedtem, gdy kazano mi mieć go za mądrego, ciągle szukałam w nim tej mądrości i przekonaną byłam, że sama jestem głupia, gdyż nie mogę dojrzyć jego mądrości; a jak tylko powiedziałam sobie: on jest głupi, ale po cichu zupełnie, to od razu przejrzałam.
— Jaka pani dzisiaj złośliwa!
— Nie mówię tego przez złośliwość, ale doprawdy nie mam innego wyjścia: jedno z nas dwojga jest głupiem, a, jak państwu wiadomo, o sobie takich rzeczy opowiadać nie wypada.
— Nikt nie jest zadowolonym ze swego majątku, ale każdy jest zadowolonym ze swego rozumu — podpowiedział dyplomata towarzystwu francuski wiersz.
— To, to właśnie — zwróciła się ku niemu księżna Miahkaja — ale pomimo to nie pozwolę nic mówić na Annę, to taka miła i dobra kobieta; cóż ona winna, że wszyscy są zakochani w niej i chodzą za nią jak cienie?
— Ależ ja nie myślę jej ganić — tłumaczyła się przyjaciółka Anny.
— Jeśli nikt nie kroczy za nami jak cień, to jeszcze nie dowód, abyśmy mieli prawo ganić kogoś!
Dawszy energiczną i słuszną odprawę przyjaciółce Anny, księżna Miahkaja wstała i w towarzystwie żony posła podeszła do stołu, przy którym rozmowa toczyła się o królu pruskim.
— O czemżeście państwo rozmawiali tam? — zapytała Betsy.
— O Kareninych. Księżna skreśliła nam sylwetkę Aleksieja Aleksandrowicza — odpowiedziała z uśmiechem żona posła, siadając przy stole.
— Szkoda, żeśmy nie słyszeli — — zauważyła gospodyni, spoglądając na drzwi. — I pan już jest nareszcie? — zwróciła się z uśmiechem do wchodzącego Wrońskiego.
Wroński nietylko, że znał wszystkich, lecz widywał się ze wszystkimi codziennie prawie, wszedł więc do salonu najzupełniej swobodnie, jak gdyby powracał do niego po chwilowej nieobecności.
— Skąd jadę? — odpowiedział Wroński na zapytanie żony posła. — Trudna rada, trzeba się przyznać! Jadę z teatru Buff; byłem tam już ze sto razy, a zawsze jadę tam z prawdziwą przyjemnością. Uznaję, że powinienem się wstydzić, ale na operze sypiam, a w Buffie siedzę zawsze do końca przedstawienia i świetnie bawię się... — i Wroński wymienił nazwisko francuskiej aktorki i chciał opowiadać o niej, lecz żona posła z komicznym przestrachem przerwała mu.
— Bądź pan tylko łaskaw, na miłość Boską, nie opowiadać nam o tych strasznych rzeczach.
— Dobrze, nie będę już opowiadał, tembardziej, że wszyscy wiedzą już o tych strasznych rzeczach.

— I wszyscy pojechaliby tam, gdyby to było we zwyczaju, tak jak bywanie na operze — dodała księżna Miahkaja.

VII.

Za drzwiami dały się słyszeć kroki i księżna Betsy, wiedząc, że to Karenina, spojrzała na Wrońskiego; Wroński utkwił wzrok we drzwiach i twarz jego przybrała nowy, dziwny wyraz: Wroński z radością, bacznie a zarazem z bojaźnią pewną spoglądał na wchodzącą i zwolna podnosił się z krzesła. Anna wchodziła do salonu. Trzymając się, jak zwykle, nadzwyczaj prosto i patrząc wciąż przed siebie, Anna swym pewnym, prędkim i lekkim chodem, odróżniającym się od chodu kobiet z wyższych sfer towarzyskich, przeszła te parę kroków, które dzieliły ją od Betsy, uścisnęła jej rękę, uśmiechnęła się i z tym samym uśmiechem spojrzała na Wrońskiego; Wroński skłonił się nizko i podał jej krzesło.
Anna na ukłon Wrońskiego odpowiedziała tylko skinieniem głowy, zarumieniła się i zachmurzyła z lekka, lecz po chwili, kłaniając się prędko znajomym i ściskając podawane sobie ręce, zwróciła się do Betsy:
— Byłam u hrabiny Lidyi i chciałam wcześniej przyjechać, lecz pomimowoli zasiedziałam się, gdyż był u niej sir John, który zainteresował mnie nadzwyczaj!
— A... to ten misyonarz?
— Tak. Opowiadał nadzwyczaj zajmujące szczegóły o życiu indyjskiem.
Rozmowa ogólna, przerwana przybyciem Anny, znów zaczęła się chwiać, jak płomień gasnącej lampy.
— Sir John! Tak, sir John... widziałam go już... wistocie bardzo ciekawe rzeczy opowiada. Własjewa zakochała się w nim na zabój.
— A czy to prawda, że młodsza Własjewa wychodzi za Topowa?
— Powszechnie mówią, że napewno.
— Dziwię się tylko rodzicom: jak słychać, ma to być małżeństwo z miłości.
— Z miłości? Jakie też pani ma przedpotopowe pojęcia. Któż dzisiaj może mówić o miłości? — zapytała żona posła.
— Cóż robić? Ta głupia, stara moda wciąż jednak trwa jeszcze — zauważył Wroński.
— Tem gorzej dla tych, co idą jeszcze za nią; wiem, że tylko małżeństwa zawarte z rozsądku są szczęśliwe.
— Przypuśćmy... lecz weźmy pod uwagę, że szczęście małżeństw zawartych z rozsądku nadzwyczaj często ulatuje jak dym, a to tylko dlatego, że nagle zjawia się ta miłość, której dotąd nie uznawano — odparł Wroński.
— Lecz małżeństwami z rozsądku nazywamy te, w których oboje małżonkowie wyszumieli się już. Miłość, to szkarlatyna, którą przejść trzeba koniecznie.
— W takim razie należy nauczyć się szczepić sztucznie miłość, jak ospę.
— Za moich młodych lat kochałam się w diaczku — rzekła księżna Miahkaja — i nie wiem czy mi to pomogło.
— Zupełnie na seryo jestem zdania, że, aby poznać prawdziwą miłość, trzeba się omylić, a potem poprawić — odezwała się księżna Betsy.
— Czy nawet i po ślubie? — żartobliwie zapytała żona posła.
— Lepiej późno, niż nigdy — powtórzył dyplomata znane przysłowie.
— Właśnie, trzeba się omylić, a potem poprawić — mówiła w dalszym ciągu Betsy. — Jakiego pani jest zdania? — zapytała księżna, zwracając się ku Annie, przysłuchującej się z zaledwie dostrzegalnym uśmiechem całej rozmowie.
— Jestem zdania — odpowiedziała Anna, bawiąc się zdjętą rękawiczką — jestem zdania, że jeśli ile głów, to tyle rozumów, to i ile serc, to i tyle rodzajów miłości.
Wroński spoglądał na Annę i z biciem serca czekał jej odpowiedzi: gdy Anna skończyła mówić, westchnął, jak gdyby przed chwilą uniknął grożącego mu niebezpieczeństwa.
Anna zwróciła się nagle ku niemu:
— Odebrałam list z Moskwy, w którym mi donoszą, że Kiti Szczerbacka jest bardzo chora.
— Doprawdy? — zapytał Wroński z wielkiem niezadowoleniem.
Anna surowo spojrzała na niego.
— Pana to nie obchodzi?
— Owszem, bardzo. Czy można wiedzieć, co mianowicie piszą pani?
Anna wstała i podeszła do Betsy.
— Proszę o filiżankę herbaty — rzekła, stając za jej krzesłem.
Podczas gdy Betsy nalewała herbatę, Wroński zbliżył się ku Annie.
— Cóż piszą pani? — zapytał.
— Zdaje mi się, że mężczyźni nierozumieją często, gdy postępują nieszlachetnie, chociaż bardzo wiele o tem mówią — rzekła Anna, nie odpowiadając wprost na pytanie Wrońskiego; — chciałam to już dawno powiedzieć panu — dodała po chwili i, przeszedłszy parę kroków, siadła koło stolika z albumami, stojącego w rogu pokoju.
— Niezupełnie rozumiem, co mi pani mówi — zauważył Wroński, podając jej filiżankę.
Anna wskazała Wrońskiemu spojrzeniem miejsce koło siebie na kanapie, które Wroński pospiesznie zajął.
— Chciałam powiedzieć panu — rzekła Anna, nie patrząc na Wrońskiego — żeś pan postąpił źle, bardzo źle.
— Czyż ja nie wiem, żem źle postąpił? Lecz kto temu winien?
— Dlaczego mi to pan mówi? — zapytała Anna surowo, spoglądając na niego.
— Pani wie dlaczego — odpowiedział Wroński, śmiało i z radością wytrzymując jej spojrzenie i nie spuszczając z niej wzroku.
Nie on, ale ona zmieszała się.
— Dowodzi to tylko, że pan nie ma serca — rzekła Anna, lecz spojrzenie jej mówiło, że wie, iż on ma serce i dlatego też boi się go.
— To, o czem pani mówiła przed chwilą, było omyłką, a nie miłością.
— Pan pamięta zapewne, żem mu zabroniła wymawiać to słowo, to wstrętne słowo — odparła Anna, lecz w tej chwili spostrzegła się, że tym jednym wyrazem zabroniłam składa dowód, iż poczuwa się do pewnych praw nad nim i iż tem samem zachęca go do mówienia o miłości. — Chciałam to już dawno powiedzieć panu — mówiła dalej Anna, patrząc mu stanowczo w oczy i czując, że rumieniec piecze jej policzki — a dzisiaj naumyślnie przyjechałam, wiedząc, że pana tu spotkam. Przyjechałam, aby panu powiedzieć, iż z tem raz już skończyć należy. Nigdy dotąd przed nikim nie rumieniłam się, a obecnie z winy pana czuję się winną.
Wroński patrzał na Annę i nieznana mu dotąd duchowa piękność jej oblicza, uderzyła go.
— Czego pani chce odemnie? — zapytał szczerze i poważnie.
— Chcę, aby pan pojechał do Moskwy i prosił Kiti o przebaczenie.
— Pani nie chce tego — odparł Wroński, zauważywszy, że Anna, zmusza się do powiedzenia tego, czego naprawdę nie życzy sobie powiedzieć.
— Jeśli pan naprawdę kocha mnie, jak pan twierdzi — szeptem odezwała się Anna — to pan postara się, abym była spokojną.
Twarz Wrońskiego rozjaśniła się.
— Czyż pani nie wie, że pani stanowi cel życia mego, lecz ja spokoju nie znam i zapewnić go pani nie jestem w stanie; całego siebie, miłość... i owszem. Nie mogę myśleć o sobie i o pani, o każdem z nas oddzielnie: pani i ja — to jedna całość dla ranie. Patrząc się w przyszłość, nie widzę, aby spokój był możebnym dla pani lub dla mnie. Widzę możebność rozpaczy, nieszczęść... lub też widzę możebność szczęścia i to jakiego szczęścia!... Czyż ono jest możebnem? — dodał, poruszając tylko wargami, lecz Anna usłyszała.
Anna natężała wszystkie siły umysłu, aby tak odpowiedzieć, jak należało: lecz rzuciła tylko na niego spojrzenie przepełnione miłością i nic nie odrzekła.
„Wtedy, gdym już zaczął rozpaczać i gdy mi się poczęło zdawać, że męki me nie skończą się nigdy, okazuje się, że ona kocha mnie i sama wyznaje mi swą miłość.“
— Niech więc pan będzie łaskaw zrobić to dla mnie i nie mówić mi nigdy tych słów, a będziemy dobrymi przyjaciółmi — wyrzekły usta Anny, lecz spojrzenie jej mówiło co innego.
— Przyjaciółmi nie będziemy: pani wie o tem dobrze, a będziemy najszczęśliwszymi lub najnieszczęśliwszymi ludźmi — to zależy tylko od pani.
Anna chciała jeszcze coś powiedzieć, lecz Wroński przerwał jej.
— Przecież ja proszę tylko o jedno: proszę o prawo spodziewania się i męczenia, jak obecnie; lecz jeśli pani i na to nawet zezwolić nie chce, w takim razie rozkaż mi pani nie pokazywać się tobie na oczy, a pokazywać się nie będę. Jeśli widywanie mnie sprawia pani przykrość, nie będziesz mnie widywać.
— Nie życzę sobie niewidywać pana.
— Niech więc pani pozwoli, aby wszystko zostało po staremu — rzekł Wroński drżącym głosem. — Oto i mąż, pani nadchodzi.
Rzeczywiście w tej chwili Aleksiej Aleksandrowicz wchodził do pokoju, swym zwykłym, spokojnym niezgrabnym krokiem.
Spojrzawszy na żonę i Wrońskiego, Aleksiej Aleksandrowicz podszedł do pani domu i, popijając z filiżanki herbatę, począł mówić, jak zwykle, powoli i doniośle, swym ironicznym tonem, jakby żartując sobie z kogoś.
Rambouillet pani w pełnym komplecie — rzekł, spoglądając po towarzystwie — gracye i muzy.
Lecz księżna Betsy nie mogła znosić tego tonu Aleksieja Aleksandrowicza suecring, jak go nazywała, i jako obyta i doświadczona pani domu naprowadziła rozmowę na poważny temat: na ogólną powinność wojskową. Aleksiej Aleksandrowicz odrazu zajął się rozmową i począł z całym zapałem bronić nowej ustawy od zarzutów, które stawiała jej Betsy.
Wroński i Anna siedzieli wciąż przy małym stoliku.
— Doprawdy, zaczyna to już być nieprzyzwoitem — szepnęła jedna z pań, spoglądając na Wrońskiego, Annę i Aleksieja Aleksandrowicza.
— Mówiłam przecież pani! — rzekła przyjaciółka Anny.
Ale nietylko te panie, lecz wszyscy prawie zebrani w salonie — nawet księżna Miahkaja i Betsy, spoglądali sic od czasu do czasu na parę, siedzącą koło oddzielnego stolika. Tylko Aleksiej Aleksandrowicz ani razu nie spojrzał w ich stronę i nie odrywał się od zajmującej go rozmowy.
Zauważywszy niemiłe wrażenie, pod jakiem wszyscy znajdują się, księżna Betsy podsunęła kogo innego na swoje miejsce dla słuchania Aleksieja Aleksandrowicza i podeszła do Anny.
— Ścisłość, z jaką twój mąż wyraża się, wprawna mnie zawsze w podziw — odezwała się Betsy do Anny. — Najbardziej oderwane pojęcia stają się dla mnie przystępnemi, gdy on objaśnia mi je.
— W istocie, masz racyę! — odrzekła Anna, promieniejąc uśmiechem szczęścia i nie rozumiejąc ani jednego wyrazu z tego, co jej mówiła Betsy, po chwili jednak przeszła do dużego stołu i przyjęła udział w ogólnej rozmowie.
Porozmawiawszy z pół godziny, Aleksiej Aleksandrowicz podszedł do żony i zaproponował jej, aby jechała z nim Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/202 innego zdania i dlatego wydało się to i jemu niewłaściwem, przyszedł więc do przekonania, że trzeba będzie powiedzieć o tem żonie.
Powróciwszy do domu, Aleksiej Aleksandrowicz wszedł jak zwykle do swego gabinetu, usiadł w fotelu, otworzył założoną nożykiem książkę o papiestwie i, jak to zawsze zwykł był czynić, czytał do pierwszej w nocy. Aleksiej Aleksandrowicz czytał uważnie, od czasu do czasu tylko pocierał wysokie czoło i wstrząsał głową, jak gdyby chciał odpędzić od siebie jakąś myśl, która mu przeszkadzała; o zwykłej godzinie jednak wstał z fotelu i umył się na noc. Anna Arkadjewna jeszcze nie przyjechała. Aleksiej Aleksandrowicz z książką pod pachą przeszedł do sypialnego pokoju, lecz dzisiejszego wieczoru zamiast zwykłego rozmyślania o interesach służbowych, myśli jego zajęte były żoną i jakiemś nieznanem a niemiłem zdarzeniem, które ją spotkało. Aleksiej Aleksandrowicz wbrew swemu zwyczajowi nie położył się do łóżka, lecz założywszy ręce wtył, począł chodzić po pokoju: nie mógł położyć się, gdyż wiedział, że przedtem musi rozpatrzeć położenie, w jakiem się znalazł.
W chwili, gdy Aleksiej Aleksandrowicz postanawiał rozmówić się z żoną, rozmowa ta wydawała mu się nadzwyczaj łatwą i prostą, lecz teraz, gdy począł zastanawiać się, cała ta sprawa pokazała mu się nadzwyczaj trudną i skomplikowaną.
Aleksiej Aleksandrowicz nie był zazdrosnym. Zazdrość, zdaniem jego, czyni ujmę żonie, a ku żonie należy mieć ufność. Dlaczego należy mieć ufność, t. j. zupełną pewność, że młoda żona zawsze kochać go będzie, o to Aleksiej Aleksandrowicz nie pytał się; lecz ponieważ nigdy nie czuł nieufności ku żonie, ufał wiec jej i wmawiał sam w siebie, że ufać jej należy. Teraz zaś, chociaż przekonanie, że zazdrość jest uczuciem, którego bezwarunkowo należy się wstydzić i unikać, że koniecznie trzeba mieć zaufanie ku żonie, nie było w nim zachwianem, Aleksiej Aleksandrowicz czuł, że stanął oko w oko przed czemś nielogicznem i bezsensownem i sam nie wiedział, co mu czynić wypada.
Aleksiej Aleksandrowicz stanął oko w oko przed życiem, przed możebnością, że żona pokocha kogoś innego prócz niego i możebność ta dlatego wydawała mu się głupią i nielogiczną, gdyż często trafiała się w codziennem życiu. Aleksiej spędził całe swe życie i przepracował... i przepracował je w sferach urzędowych, mających do czynienia tylko z odbiciem życia, i za każdym razem, gdy spotykał się z prawdziwem, realnem, usuwał się od niego. Obecnie Aleksiejem Aleksandrowiczem owładnęło uczucie, jakiego doznałby człowiek, który najspokojniej przeszedł przez most, zawieszony nad przepaścią, i nagle zobaczył, że most ten chwieje się cały i lada chwila grozi zawaleniem się: Przepaścią tą było życie, jakiem żyje świat cały, mostem zaś — życie sztuczne, jakiem żył Aleksiej Aleksandrowicz. Po raz pierwszy dopiero przyszła mu do głowy myśl, że żona jego może pokochać kogoś innego i myśl, ta przeraziła go. Aleksiej Aleksandrowicz, nie rozbierając się, chodził miarowym krokiem po posadzce jadalni, oświetlanej jedną lampą, po dywanie ciemnego salonu, w którym światło odbijało się tylko na dużym portrecie jego, niedawno malowanym, zawieszonym nad kanapą, i po gabinecie żony, gdzie paliły się dwie świece, oświetlając portrety jej krewnych i przyjaciółek, jak również znane mu od dawna drobiazgi, porozrzucane na biurku. Aleksiej Aleksandrowicz dochodził przez pokój żony do drzwi sypialni i wracał z powrotem.
Za każdym razem, gdy przechodził przez te trzy pokoje, najczęściej w jasno oświetlonym jadalnym Aleksiej Aleksandrowicz zatrzymywał się i mówił do siebie: „Tak, trzeba to koniecznie rozstrzygnąć, przerwać, wypowiedzieć swój pogląd i swe zdanie w tej kwestyi.“ I Aleksiej Aleksandrowicz wracał się. „Lecz co powiedzieć, jakie zdanie wyjawić?“ — zadawał sam sobie pytanie w salonie, lecz nie mógł na nie udzielić żadnej odpowiedzi. — „A zresztą“ — starał się wmówić w siebie, wchodząc do gabinetu — „cóż takiego stało się? Nie. Rozmawiała z nim długo. Czyż kobiecie w salonie nie wolno z nikim dłużej rozmawiać? w każdym zaś razie zazdrość ubliża i mnie i jej“ — mówił, lecz argument ten, którego dawniej nie był nigdy w stanie zwalczyć, obecnie stracił swą siłę. I Aleksiej Aleksandrowicz od drzwi sypialni znów wracał do salonu, lecz z chwilą, gdy wchodził do ciemnej sali, głos jakiś zdawał się mówić mu, że rzecz przedstawia się inaczej, i że gdy ludzie obcy zauważyli coś niezwykłego, to to jest najlepszym dowodem, że coś naprawdę niezwykłego dziać się musi. W jadalnym zaś pokoju Aleksiej Aleksandrowicz znów mówił do siebie: „Należy koniecznie całą tę kwestyę rozstrzygnąć, przerwać i wypowiedzieć swój pogląd“... — a w salonie, gdy już miał wracać się, zadawał sobie pytanie: „co robić?“ i znów pytał: „co takiego stało się?“ i sam też odpowiadał sobie: „nie“, i znów przypomniał sobie, że mąż zazdrością poniża żonę; a jednak w salonie znów dochodził do przekonania, że zaszło coś niezwykłego.
Myśli jego, również jak i ciało krążyły wciąż po jednej drodze, nie zatrzymując się na niczem przez czas dłuższy; Aleksiej Aleksandrowicz zauważył to, potarł czoło i usiadł w gabinecie żony.
Tutaj, patrząc na jej biurko, na malachitowy biuwar, leżący na niem, i na zaczętą notatkę, zrobioną ręką Anny, Aleksiej Aleksandrowicz zmienił od razu kierunek swych myśli: zaczął myśleć o żonie, o jej uczuciach, o jej pragnieniach i po raz pierwszy przedstawił sobie, że i ona ma swój osobisty świat, że ma swoje zdanie, swoje dążności, i myśl, że Anna może i powinna żyć swem własnem życiem, wydala się Aleksiejowi Aleksandrowiczowi do tego stopnia przerażającą, że odpędził ją czemprędzej od siebie; myśl ta była tą przepaścią, w którą lękał się zapuścić spojrzenie, gdyż przenosić się myślą i umysłem w inną istotę, było to duchowym czynem, obcym dla Aleksieja Aleksandrowicza, zapatrującego się na ten czyn, jako na szkodliwe i niebezpieczne oddawanie się fantazyom.
„A najwięcej mnie boli“ — rozmyślał Aleksiej Aleksandrowicz — „że właśnie obecnie, gdy dzieło moje[1] zbliża się ku końcowi, gdy potrzebnym mi jest spokój i wszystkie siły mego umysłu, że obecnie właśnie ogarnęła mnie ta bezpodstawna, trwoga. Ale co robić? nie należę do ludzi, którzy znoszą cierpliwie niepokój i trwogę i nie mają siły spojrzeć im śmiało w oczy.“
— Muszę obmyślić wszystko i skończyć raz z tą sprawą — odezwał się wreszcie na głos Aleksiej Aleksandrowicz.
„Kwestya jej uczuć, kwestya tego, co działo się i co dziać może się w jej duszy, to nie moja rzecz, lecz jej sumienia i religii“ — pomyślał Aleksiej Aleksandrowicz i poczuł pewną ulgę, gdy spostrzegł, że wynalazł odpowiednie paragrafy, pod które można było zakwalifikować całą tę sprawę.
„A więc“ — mówił sam do siebie Aleksiej Aleksandrowicz — „kwestye jej uczuć są kwestyami jej sumienia i ja niemi zajmować się nie mogę. Obowiązek mój określonym jest wyraźnie: jako głowa rodziny jestem obowiązany kierować nią, a zatem jestem pośrednio odpowiedzialnym, powinienem więc wskazać jej na niebezpieczeństwo, które dostrzegam, ostrzedz ją, a nawet użyć swej władzy, i to wszystko powinienem jej powiedzieć.“
I w głowie Aleksieja Aleksandrowicza ułożyło się najzupełniej wyraźnie wszystko, co ma powiedzieć żonie. Obmyślając swą rozmowę z żoną, Aleksiej Aleksandrowicz doznał uczucia żalu, że tyle swego czasu i sił umysłowych musi zużywać na swe osobiste, domowe sprawy; pomimo to w głowie jego, jak w raporcie urzędowym, jasno i dobitnie układały się wyrazy, którymi miał przemówić do żony. „Obowiązkiem mym jest powiedzieć jej, co następuje: po Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/207 masz mi do powiedzenia? — pytała Anna, siadając. — Rozmawiajmy więc, jeśli trzeba, ale, doprawdy, chodźmy lepiej spać.
Anna mówiła, nie zastanawiając się nad tem co mówi, lecz przysłuchując się swym słowom, nie mogła dość nadziwić się łatwości, z jaką kłamała: nie mówiła przecież nic nadzwyczajnego, a było bardzo naturalnem, że chciało jej się spać! Anna czuła się zbrojną w niedający się przeniknąć pancerz kłamstwa i jakaś niewidzialna siła dopomagała jej i podtrzymywała ją.
— Anno, muszę cię przestrzedz! — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz.
— Przestrzedz? — zapytała — przed czem?
Spojrzenie Anny było do tego stopnia szczerem i wesołem, że gdyby kto nie znał jej tak dobrze, jak znał ją mąż, nie mógłby zauważyć nic nienaturalnego ani w jej glosie, ani w jej słowach. Lecz dla Aleksieja Aleksandrowicza, który znał ją, który wiedział, że gdy czasami kładł się o pięć minut później niż zwykle, to żona zaraz zauważyła to i pytała o powód; dla Aleksieja Aleksandrowicza, który wiedział, że żona dzieliła się z nim każdą swą radością, każdem zmartwieniem, dla niego oznaczało to bardzo wiele, że żona nie chce zauważyć stanu, w jakim on się znajduje, i że nie chce powiedzieć ani słówka o sobie. Aleksiej Aleksandrowicz widział, że istota duszy jej, zawsze widoczna dla niego, dzisiaj ukryła się przed nim. Lecz to jeszcze nie wszystko: z tonu Anny Aleksiej Aleksandrowicz zauważył, że żona nic sobie z tego nie robi i zdaje się szczerze i otwarcie mówić mu: „Wistocie, ukryta i zapewne na przyszłość zawsze ukrytą będzie.“ Teraz Aleksiej Aleksandrowicz był pod wrażeniem, pod jakiem znajdowałby się człowiek, który, powróciwszy do domu, zastałby dom swój zamkniętym. „Klucz znajdzie się jeszcze zapewne“ — przypuszczał Aleksiej Aleksandrowicz.
— Pragnę przestrzedz cię — zaczął mówić Aleksiej Aleksandrowicz po cichu — że przez nieostrożność i lekkomyślność możesz dać powód do mówienia o sobie. Twoja dzisiejsza, zanadto ożywiona rozmowa z hrabią Wrońskim, (Aleksiej Aleksandrowicz wyraźnie, dobitnie i spokojnie wymówił to nazwisko) zwróciła na ciebie powszechną uwagę.
Aleksiej Aleksandrowicz mówił i patrzał na jej śmiejące się oczy, przerażające go w tej chwili swym zagadkowym wyrazem, zdawał sobie jednak wyraźnie sprawę, że słowa jego nie wywierają żadnego skutku i że należy je uważać za najzupełniej bezcelowe.
— Z tobą tak zawsze — odparła Anna, jak gdyby nie domyślając się o co mężowi idzie, ani nie rozumiejąc słów jego, oprócz ostatnich wyrazów. — Raz niepodoba ci się, że jestem zbyt poważną, to znów krzywisz się, że jestem wesołą. Dzisiejszego wieczoru nie nudziłam się, czyż sprawia ci to przykrość? Aleksiej Aleksandrowicz drgnął i załamał ręce, aby trzeszczeć niemi.
— Nie trzeszcz tylko, mój kochany, nie lubię tego bardzo — poprosiła go Anna.
— Anno, co ci się stało? — zapytał Aleksiej Aleksandrowicz, starając się panować nad sobą i nie trzeszczyć palcami.
— Co to ma znaczyć? — zapytała Anna ze szczerym i komicznym podziwem. — Czego ci trzeba ode mnie.
Aleksiej Aleksandrowicz pomilczał czas jakiś i potarł ręką czoło i oczy: spostrzegł, że zamiast tego, co chciał zrobić, to jest zamiast przestrzedz żonę przed postępowaniem, które może narazić ją na złe języki, on, pomimowoli, niepokoił się tem, co dotyczyło jej sumienia i starał się usunąć jakieś urojone przeszkody.
— O czem mam z tobą mówić i czego mi trzeba od ciebie, dowiesz się zaraz — począł znów mówić Aleksiej Aleksandrowicz poważnie i z rozwagą — proszę cię tylko, chciej mnie wysłuchać. Wiesz dobrze, że na zazdrość zapatruję się jako na rzecz, która krzywdzi i poniża, i nigdy nie pozwolę, aby ona powodowała mną; lecz są pewne wymagania przyzwoitości, przeciwko którym wykraczać nie można. Dzisiaj nie ja zauważyłem, ale sądząc z ogólnego wrażenia, wszyscy zauważyli, że postępowanie twoje nie było wolnem od zarzutów.
— Stanowczo nic nie rozumiem — rzekła Anna, ruszając ramionami. „Jemu osobiście jest wszystko jedno, lecz ponieważ całe towarzystwo spostrzegło, więc się niepokoi“ — pomyślała Anna. — Jesteś niezdrów, mój kochany — dodała po chwili, poczem wstała i chciała wyjść z pokoju, lecz Aleksiej Aleksandrowicz postąpił parę kroków naprzód, jak gdyby miał zamiar zagrodzić jej drogę.
Twarz jego stała się brzydką i ponurą i Anna nigdy jeszcze nie widziała męża takim, zatrzymała się jednak i pochyliwszy głowę, zaczęła prędko wyjmować szpilki z włosów.
— Słucham, co masz mi do powiedzenia — odezwała się spokojnie i z ironią w głosie — słuchać będę nawet z zajęciem, gdyż ciekawam bardzo, o co ci chodzi.
Annę dziwił ten naturalny, spokojny i pewny siebie ton, jakim mówiła i dobór wyrazów, którymi odzywała się do męża.
— Wnikać we wszystkie szczegóły twych uczuć, nie mam prawa i wogóle uważam to za zbyteczne, a nawet nieodpowiednie — począł mówić Aleksiej Aleksandrowicz. — Badając głębie swej duszy, możemy w nich odnaleźć często coś takiego, co leżałoby tam niespostrzeżenie. Uczucia twe, to rzecz twego sumienia, lecz moim obowiązkiem względem ciebie, względem siebie i względem Boga, przypomnieć ci o twych obowiązkach. Nie ludzie nas połączyli, ale Bóg i tylko występek może rozerwać nasz związek, każdy zaś występek tego rodzaju pociąga za sobą karę...
— Nie rozumiem ani słówka, a jak na złość chce mi się spać! — przerwała mu Anna, szukając we włosach pozostałych w nich szpilek.
— Anno, na miłość Boską, nie odzywaj się w ten sposób! — łagodnie odezwał się Aleksiej Aleksandrowicz. — Może ja się mylę, lecz wierz mi, że mówię ci to wszystko dlatego, że chodzi mi o ciebie, również jak i o siebie: jestem twym mężem i kocham cię.
Anna na chwilę spochmurniała i iskra ironii zagasła w jej spojrzeniu; lecz wyraz kocham znów poruszył ją. — „Kocha?“ — przyszło jej na myśl — „Czyż on jest w stanie kochać? Gdyby nie zdarzało mu się słyszeć, że miłość istnieje, usta jego nie wymawiałyby nigdy tego wyrazu, gdyż on nie wie nawet, na czem miłość polega.“
— Aleksieju Aleksandrowiczu, doprawdy nic nie rozumiem! Powiedz mi wyraźnie co takiego zauważyłeś?...
— Pozwól mi skończyć. Kocham cię, lecz obecnie mówię nie o sobie, gdyż idzie tu przedewszystkiem o dwie osoby: o naszego syna i o ciebie. Bardzo być może, raz jeszcze powtarzani, że słowa me wydadzą ci się niewłaściwemi i bezpodstawnemi; być może, że powodem ich jest moje fałszywe zapatrywanie się, w takim razie proszę cię o przebaczenie. Lecz jeżeli sama uważasz, że mam jakąbądź podstawę przemawiać do ciebie temi słowy, to proszę cię na wszystko zastanów się i jeśli sumienie wyrzuca ci cobądź, powiedz mnie...
Aleksiej Aleksandrowicz nie spostrzegł się, że mówił zupełnie co innego, niż miał zamiar mówić.
— Nie mam ci nic do powiedzenia. A zresztą... — i nagle prędko odezwała się, z trudnością powstrzymując uśmiech — czas już iść spać.
Aleksiej Aleksandrowicz westchnął i udał się do sypialnego pokoju, nie mówiąc już ani słowa do żony.
Gdy Anna weszła do sypialni, Aleksiej Aleksandrowicz położył się już: wargi miał zaciśnięte, oczy nie spoglądały w jej stronę. Anna położyła się również i czekała, kiedy mąż zacznie znów rozmawiać z nią: lękała się tej rozmowy, lecz zarazem i pragnęła jej. Ale Aleksiej Aleksandrowicz Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/212 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/213 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/214 historya powtórzy się i z obecnem mojem zmartwieniem: minie trochę czasu i patrzeć się nań będę zupełnie obojętnie.“
Lecz i po upływie trzech miesięcy Lewin nie stał się obojętnym i wciąż mu było, równie jak i z początku przykro, i ile razy wspomniał o tem, nie mógł się uspokoić, gdyż, pomimo że już tak długo marzył o rodzinnem życiu i że czuł się już dojrzałym do niego, nie był jeszcze żonatym, a nawet obecnie był dalej od ożenienia się, niż kiedykolwiek, a również jak i wszyscy, co go otaczali, odczuwał, że człowiekowi w jego latach źle jest samemu na świecie. Lewin przypominał sobie, jak raz, przed wyjazdem do Moskwy, odezwał się do pastucha Mikołaja, dość naiwnego chłopa: „No mój Mikołaju, chciałbym się ożenić“ — i jak Mikołaj prędko odpowiedział, jako o rzeczy, która nie może ulegać wątpliwości: „Dawno już panu czas, Konstanty Dmitriczu.“ Małżeństwo jednak obecnie było więcej oddalonem od Lewina, niż kiedykolwiek. Miejsce było zajęte i gdy teraz w wyobraźni swej umieszczał na niem jakąbądź ze swych znajomych panien, przekonywał się, że to jest najzupełniej niemożebne; oprócz tego wspomnienie o odmowie i o roli, jaką odegrał wtedy, męczyło go i oblewało rumieńcem wstydu. Chociaż Lewin usiłował przekonać samego siebie, że nie może poczuwać się do żadnej winy, wspomnienie to jednak, na równi z innemi wieloma wspomnieniami, zmuszało go do rumienienia się. W przeszłości Lewina, również jak i w przeszłości każdego człowieka, były postępki, o których sam Lewin wiedział, że są złe i z powodu których powinien był czuć wyrzuty sumienia, lecz wspomnienia o tych postępkach nie były dla niego do tego stopnia przykremi, jak wspomnienie o doznanej odmowie; rany te nie goiły się. Lecz czas i praca robiły swoje: przykre wspomnienia coraz bardziej i bardziej zacierały się w jego umyśle pod wpływem wypadków wiejskiego życia, znaczenia których Lewin nie spostrzegał, lecz jakie istniało bezwarunkowa; z każdym przeto tygodniem coraz rzadziej wspominał o Kiti i czekał z niecierpliwością na wiadomość, że wyszła już, lub że wychodzi za mąż, gdyż liczył na to, że wiadomość, ta bolesna, jak rwanie zęba, uleczy go.
Tymczasem nadeszła wiosna, śliczna, nagła, bez oczekiwania na nią, jedna z tych rzadkich wiosen, którą cieszą się jednocześnie rośliny, zwierzęta i ludzie. Urocza ta wiosna jeszcze bardziej podziałała na Lewina i umocniła go w zamiarze wyrzeczenia się przeszłości i urządzenia sobie trybu życia niezależnego od nikogo. Chociaż wiele z tych zamiarów, z którymi powrócił na wieś, nie doprowadził do skutku, jednakże najważniejszy — powściągliwe życie — został urzeczywistniony i Lewin nie doznawał już tego wstydu, jaki zawsze ogarniał go i mógł śmiało patrzyć ludziom w oczy. W lutym jeszcze Lewin odebrał od Maryi Nikołajewny wiadomość, że zdrowie Mikołaja pogarsza się coraz bardziej i że pomimo to chory nie chce leczyć się; otrzymawszy tę wiadomość, Lewin jeździł do Moskwy do brata, zdołał namówić go do zasiągnięcia porady lekarskiej i do wyjazdu za granicę na wody. Jednocześnie udało mu się trafić do przekonania bratu, tak, że Mikołaj nie rozdrażnił się, gdy mu Lewin zaproponował pożyczkę i przyjął ją, co Lewina nadzwyczaj ucieszyło. Oprócz gospodarstwa, wymagającego na wiosnę większej pracy i czytania, Lewin zimą jeszcze począł pisać dzieło o gospodarstwie; cel dzieła leżał w udowodnieniu, że charakter robotnika, zatrudnionego w gospodarstwie, powinien być przyjmowanym za daną absolutną, jak klimat i gleba, że należy więc, aby wszystkie twierdzenia nauki o gospodarstwie rolnem były wyprowadzane nietylko na podstawie klimatu i gleby, lecz na podstawie klimatu, gleby i wiadomego, nie ulegającego zmianie, charakteru robotnika. Pomimo więc osamotnienia, a może dlatego właśnie, że był osamotnionym, Lewin miał cały czas nadzwyczaj zajęty; od czasu do czasu tylko miał chęć podzielić się myślami, które powstawały mu w głowie, z kimbądź więcej, prócz Agafii Michajłownej, z którą dość często rozprawiał o fizyce, o teoryach agronomicznych, a szczególnie o filozofii, która była ulubionym dla Agafii Michajlownej tematem rozmów.

Wiosna długo nie nadchodziła. W ciągu ostatnich tygodni wielkiego postu było pogodnie i mroźno; we dnie topniało na słońcu, nocami jednak zimno dochodziło do 7-miu stopni; drogi pokryte były grudą; podczas świąt wielkanocnych śnieg leżał na polach. Nagle, drugiego dnia świąt powiał ciepły wiatr, niebo zachmurzyło się i przez trzy dni i trzy noce padał rzęsisty, ciepły deszcz. W czwartek wiatr ustał i gęsta szara mgła zawisła w powietrzu, jak gdyby ukrywając tajemnice zachodzących w przyrodzie zmian. Podczas mgły spłynęły wody; zatrzeszczały i ruszyły lody; wezbrały mętne, pokryte pianą strumienie, i w przewodnią niedzielę, nad wieczorem, mgła znikła, chmury przetarły się i rozbiegły po niebie małymi, białymi obłoczkami, wyjaśniło się i nastała prawdziwa wiosna. Rankiem, gdy na niebo podniosło się czyste, jasne słońce, stopniał cienki lód, który nocą pokrył wody i cała atmosfera zadrgała od ciepłych oparów budzącej się do nowego życia ziemi. Zazieleniła się przeszłoroczna i nowa, dopiero strzelająca igiełkami z ziemi, trawa; napęczniały pączki kaliny, czeremchy i brzozy; na złocistej łozinie zawisła pierwsza pszczoła, która zdążyła już wyprostować skrzydełka; zanuciły niewidzialne skowronki, wznoszące się nad aksamitem ozimin i nad zeszłorocznemi ścierniskami, zapłakały czajki nad nizinami i błotami, zalanemi mętną, wezbraną, wodą, i wysoko, głośno krzycząc, przeciągały klucze żurawi i stada dzikich gęsi. Bydło zaryczało na wygonach, krzywonogie jagnięta poczęły skakać koło tracących wełnę, beczących matek; po niezupełnie jeszcze suchych, pokrytych śladami stóp ludzkich ścieżkach, zaczęły biegać bose wiejskie dzieci; nad stawami dały się słyszeć wesołe głosy bab, piorących bieliznę, po podwórzach zastukały topory chłopów, szykujących sochy i brony. Nastała prawdziwa wiosna.

XIII.

Lewin włożył długie buty i po raz pierwszy dopiero nie kożuch, lecz sukienny paltot i wyszedł na gumna, wymijając ostrożnie błyszczące na słońcu kałuże.
Wiosna jest porą tworzenia planów i zamiarów. Wyszedłszy na podwórze, Lewin, również jak drzewo na wiosnę, które nie wie jeszcze w którą stronę rozrosną się ukryte w nabrzmiałych pączkach jego pędy i gałęzie, sam nie zdawał sobie jeszcze jasno sprawy, które ze swoich zamiarów, dotyczących ulubionego gospodarstwa, doprowadzi do skutku, wiedział jednak, że wszystkie plany i zamiary, których miał bardzo wiele, są jak najlepsze. Lewin rozpoczął przegląd gospodarstwa od bydła. Krowy, wypuszczone do okólnika, połyskując wyleniałą gładką szerścią, gdy je przygrzało ciepłe słońce, poczęły ryczeć i prosić się w pole. Nacieszywszy się widokiem znanych sobie do najdrobniejszych szczegółów krów, Lewin kazał pognać je w pole, a do okólnika wypuścić cielęta. Pastuch wesoło pobiegł wybierać się w pole. Baby, unosząc spódnice i pluskając po błocie bosemi, białemi, nie opalonemi jeszcze na słońcu nogami, biegały, trzymając pręty w reku, za cielętami, które nie pozwalały się pozapędzać.
Zadowolony z przychówku, który w tym roku był bardzo ładnym, gdyż wcześniejsze cielęta były tak duże, jak chłopskie krowy, a córka Pawy, trzymiesięczna jałówka, wyglądała na roczną krowę, Lewin kazał wynieść na dwór kozły dla cieląt i ponakładać w nie świeżego siana, lecz pokazało się, że drabinki, zrobione w jesieni, połamały się. Lewin posłał po cieślę, którego najął do naprawy młocarni, lecz znów pokazało się, że cieśla naprawiał brony, które powinny były być już naprawione jeszcze na ostatki. Lewin rozgniewał się, gdyż powtarzało się to wieczne niedbalstwo w gospodarstwie, z którem on od tylu już lat walczył wszystkiemi swemi siłami: powiedziano mu, że drabinki popsuły się, gdyż przeniesiono je na zimę do fornalskiej stajni, gdzie konie połamały je, ponieważ drabinki nie były mocne, jako przeznaczone dla cieląt. Prócz tego okazało się, że brony i wszelkie narzędzia rolnicze, które kazał obejrzyć i naprawić jeszcze w zimie, i do naprawy których najął aż trzech cieśli, były jeszcze nienaprawione i ładowano je dopiero wtedy, gdy już trzeba było włóczyć niemi. Lewin posłał po ekonoma, lecz nie czekając na jego przyjście, sam poszedł go poszukać. Ekonom, również jak i wszyscy tego dnia, rozpromieniony, w obszytym barankiem tułupie, wracał z gumna, trzymając w ręku słomkę.
— Dlaczego cieśla nie robi przy młocarni?
— Chciałem panu jeszcze wczoraj powiedzieć, że trzeba ponaprawiać brony. Czas już orać!
— A dlaczego nie naprawiono ich podczas zimy?
— A na co panu potrzebnym jest cieśla
— Gdzie podziały się drabinki z cielętnika?
— Kazałem poodnosić je na miejsce. Ale kto poradzi sobie z takim narodem! — odparł ekonom, machnąwszy ręką.
— Nie z takim narodem, ale z takim ekonomem! — zewołał Lewin w uniesieniu. — Na co ja pana trzymam? — lecz przypomniawszy sobie, że gniewem nie zaradzi złemu, Lewin przestał mówić i westchnął. — Czy można już siać? — zapytał po chwili.
— Za Turkinem jutro, pojutrze już będzie można.
— A koniczyna?
— Posłałem Wasyla i Miszkę, sieją ją już. Nie wiem tylko czy przejdą, gdyż grzęzko bardzo.
— Na ilu dziesięcinach sieją?
— Na sześciu.
— Dlaczego nie na wszystkich? — krzyknął Lewin.
Lewina rozgniewało nadzwyczaj, że koniczynę siano tylko na sześciu dziesięcinach, a nie na dwudziestu: koniczyna i podług teoryi i podług osobistego jego doświadczenia udawała się tylko, wtedy, gdy była zasianą o ile możności najwcześniej, zaraz po zniknięciu śniegu. Lewin nigdy nie mógł dopilnować tego.
— Ludzi nam brakuje. Jak tu sobie dać rady z takim narodem... Trzech nie przyszło zupełnie.
— Trzeba było wziąć od słomy.
— Już wziąłem.
— A gdzież są ludzie?
— Pięciu robi kompot[2], a czterech przesypuje owies, aby się nie zagrzał.
Lewin doskonale wiedział, że wyrażenie „aby się nie zagrzał“ należy sobie tłómaczyć w ten sposób, że angielski nasienny owies zepsuł się już, znów więc nie zrobiono tego, co on polecił.
— Przecież jeszcze podczas postu mówiłem, żeby w suszarni był przeciąg! — zauważył podniesionym głosem Lewin.
— Niech pan będzie spokojny — wszystko zrobimy na czas.
Lewin machnął ręką z gniewem i poszedł do spichlerza, obejrzał owies i zawrócił ku stajniom. Owies nie zepsuł się jeszcze, lecz robotnicy przesypywali go łopatami, chociaż można było zsypać go od razu na niższe piętro. Wydawszy stosowne dyspozycye i zabrawszy dwóch ludzi do koniczyny, Lewin uspokoił się i przestał gniewać na ekonoma, a zresztą dzień był taki piękny, że nie sposób było być długo w złym humorze.
— Ignat! — zawołał Lewin na stangreta, myjącego z zakasanemi rękawami powóz koło studni — osiodłaj mi konia.
— Którego pan każe?
— Niech będzie Kołpik.
— Słucham.
Zanim osiodłano konia, Lewin znowu przywołał ekonoma, kręcącego się wciąż koło niego, i, aby pogodzić się z nim, zaczął rozmawiać o wiosennych robotach w polu i o swych zamiarach co do gospodarstwa.
— Nawóz trzeba zacząć wozić wcześnie, aby do pierwszego sianokosu wszystek już był wywieziony. Dalsze pola trzeba koniecznie orać, pokosów nie będzie się wydzierżawiać. lecz siano sprzątnie się najętymi robotnikami.
Ekonom słuchał z uwagą, widać jednak było, że zadaje sobie przymus, aby zamiary Lewina uznawać za wykonalne, gdyż miał minę, którą Lewin znał dobrze, i która doprowadzała go zawsze do rozpaczy — minę, wyrażającą zwątpienie i przygnębienie. Mina ta mówiła: wszystko to jest dobrze, lecz Bóg jeden wie jak to będzie! Lewin niczem nie przejmował się do tego stopnia, jak tym tonem, wspólnym wszystkim ekonomom, którzy u niego kiedybądź służyli; wszyscy oni jednakowo zapatrywali się na jego zamiary, Lewin więc nie gniewał się już teraz, ale martwił i postanowił sobie walczyć z tą żywiołową siłą, której nie umiał nazwać inaczej, jak: „Bóg wie jak będzie,“ a która wciąż mu przeciwdziałała.
— Jeżeli zdążymy, Konstanty Dmytriczu — zauważył ekonom.
— Dlaczego mielibyśmy nie zdążyć?
— Trzebaby nająć jeszcze przynajmniej piętnastu ludzi, a o nich trudno bardzo: dzisiaj przychodziło paru, żądają jednak po siedmdziesiąt rubli za lato.
Lewin zamilkł: znów siła ta przeciwdziałała mu. Lewin wiedział, że, bez względu na wszelkie starania, nigdy nie można było nająć więcej za odpowiednią cenę, jak czterdziestu, trzydziestu siedmiu, trzydziestu ośmiu robotników: czterdziestu można było nająć, ale więcej — na żaden sposób; a jednak, pomimo tego Lewin nie mógł nie próbować oporu przeciwko tej sile.
— Poszlij pan do Sur, do Czepirówki, jeśli nie przyjdą. Trzeba szukać koniecznie.
— Ma się rozumieć, że poszlę — odparł Wasyli Fedorowicz, wzdychając. Ale nam i konie pomarnowały się.
— Dokupimy nowych. Wiem przecież — dodał Lewin z uśmiechem — że zdaniem pana należy wstrzymywać się od wydatków i poprzestawać na byle czem; lecz w tym roku nie pozwolę już panu postępować według jego woli, gdyż sam zajmę się wszystkiem.
— Już i bez tego pan, jak się zdaje, za mało sypia. Nam też jest weselej, gdy wiemy, że nasz chlebodawca na, nas patrzy...
— Wiec za Brzozowym Dołem sieją koniczynę? pojadę tam i popatrzę — rzekł Lewin, siadając na małego bułanego Kołpika, którego Ignat przyprowadził mu.
— Przez strumień nie przejedzie pan — zawołał Ignat głośno.
— Objadę naokoło lasu.
Lewin przejechał ostrym kłusem błotniste podwórko i wyjechał w pole.
Lewinowi było wesoło już w oborze i na gumnie, ale, gdy wyjechał w pole, stał się jeszcze weselszym. Unosząc się na siodle i wciągając w piersi ciepłe powietrze, w którem unosił się jeszcze zapach śniegu, leżącego w lesie i pokrytego licznymi śladami, Lewin cieszył się na widok każdego swego drzewa, z odradzającym się na korze jego mchem i z gałęziami pokrytemi pączkami. Gdy Lewin wyjechał z lasu, przed nim, na ogromnej przestrzeni, leżały rozrzucone, podobne do równo strzyżonego zielonego dywanu, pola bez żadnych łysin, miejscami tylko poplamione strzępami niestopniałego jeszcze śniegu.
Ani widok chłopskiego wozu i konia doń zaprzężonego, tratującego zasiewy (kazał tylko przechodzącemu chłopu spędzić konia), ani ironiczna a głupia odpowiedź chłopa Ipata, którego spotkał i zapytał: „Cóż Ipacie, niedługo będziemy już siali?“ „Najprzód trzeba zaorać“, Konstanty Dmitrewiczu“ — odparł Ipat — nic nie było w stanie rozgniewać Lewina. Czem dalej Lewin jechał, tem było mu weselej i w głowie powstawały mu coraz lepsze plany gospodarskie: zasadzenie wszystkich miedz łoziną, aby śnieg nie mógł leżeć na nich zbyt długo; postawienie nowej obory na folwarku, aby łatwiej było nawóz rozwozić i wtedy będzie miał 300 dziesięcin pszenicy, 100 kartofli, 150 koniczyny i ani jednej dziesięciny wyjałowionego i wycieńczonego gruntu.
Z głową przepełnioną podobnemi marzeniami, kierując ostrożnie koniem, aby nie potratować swych zasiewów, Lewin podjechał do robotników, siejących koniczynę. Wóz z nasionami stał nie na miedzy, lecz na roli i koła jego i kopyta końskie potratowały wschodzącą pszenicę. Parobcy siedzieli na miedzy i zapewne palili na współkę fajkę. Ziemia na wozie, z którą było zmieszane nasienie, nie była pokruszoną, lecz zmarzniętą w grudki. Ujrzawszy, że pan zbliża się, Wasyli podszedł do wozu, Miszko zaś wziął się do siana, Było to niedbalstwo, lecz Lewin na służbę gniewał się rzadko; gdy Wasyli podszedł ku niemu, Lewin kazał mu wyprowadzić konia na miedzę.
— Nic nie szkodzi panie, zarośnie.
— Nie gadaj dużo, a rób co ci kazano.
— Słucham — odrzekł Wasyli i ujął konia za uzdę. — Mamy najlepszy czas do siewu, Konstanty Dmitryczu — mówił dalej Wasyli, chcąc się przypodobać Lewinowi; — trudno tylko chodzić: na każdym łepciu po pudzie błota.
— A czemuście nie przesiali ziemi.
— Przecież my ją rozgniatamy — odparł Wasyl, biorąc garść w rękę i rozgniatając grudki ziemi.
Wasyl nie był winien, że nasypano mu do wozu nieprzesianą ziemię, w każdym razie gniewało to Lewina.
Lewin nieraz już przekonywał się o skuteczności wypróbowanego przez siebie środka na tłumienie swego gniewu i na tłómaczenie sobie wszystkiego, co mu się wydawało złem, postanowił wiec zastosować go i w danym wypadku: popatrzał się, jak Miszka szedł przez pole, ciągnąc za sobą na nogach kawały błota, zsiadł z konia, wziął od Wasyla przetak z nasieniem i począł siać.
— W którem miejscu skończyłeś?
Wasyl pokazał znak, zrobiony nogą, i Lewin zaczął rozrzucać nasienie. Chodzić po roli było trudno i Lewin, przeszedłszy raz przez pole, spocił się i oddał przetak parobkowi.
— Widzisz? — wesoło zapytał Lewin Wasyla, czując już pomyślny skutek użytego środka.
— Zobaczy pan, gdy nadejdzie lato, jak tu będzie ładnie. Niech pan popatrzy gdziem siał w zeszłym roku, jak równo i gęsto wschodzi.. Przecież ja dla pana, Konstanty Dmitryczu, staram się jak dla rodzonego ojca; sam nie lubię niedbałej roboty i innym na nią nie pozwalam. Gdy panu dobrze, i nam dobrze. Jak spojrzę się — dodał Wasyl — aż się serce raduje.
— Śliczna wiosna, Wasylu!
— Najstarsi ludzie takiej wiosny nie pamiętają. Parę dni temu chodziłem do domu, tam mój ojciec również posiał trzy ćwiartki pszenicy i powiada, że od żyta odróżnić ją trudno.
— A dawno już siejecie pszenicę?
— Przecież pan nauczył nas jeszcze pozaprzeszłego roku i dał nam dwie miary: jedną sprzedaliśmy, a drugą zasiałem.
— Pamiętaj tylko, rozcieraj starannie grudki ziemi i pilnuj Miszki. A jak koniczyna ładnie wzejdzie, dostaniesz po pięćdziesiąt kopijek za dziesięcinę.
— Dziękuję bardzo, przecież my i tak nie mamy krzywdy u pana.
Lewin siadł na konia i pojechał na pole, na którem w zeszłym roku była posiana koniczyna, a potem na drugie, zaorane już pod jarą pszenicę. Koń grzązł po pęciny i z trudnością wyciągał nogi z na wpół roztajałej ziemi, przez zorane pole nie można było wcale przejechać, w Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/225 — Nie spodziewałeś się mnie? — zapytał Stepan Arkadjewicz, wysiadając z sanek, z twarzą pobryzganą błotem, lecz, jak zawsze, promieniejącą zdrowiem i dobrym humorem. — Przyjechałem odwiedzić cię, po pierwsze, — mówił Stepan Arkadjewicz, obejmując i całując Lewina — zapolować na słonki, po drugie, i las w Jerguszowie sprzedać, po trzecie.
— Ślicznie! A jaką wiosnę mamy?! Jakżeś na saniach dojechał?
— Na kołach jeszcze gorzej, Konstanty Dmitryczu — odpowiedział znajomy furman.
— Nadzwyczaj rad jestem, żeś przyjechał — mówił Lewin ze szczerym, po dziecinnemu szczęśliwym uśmiechem.
Lewin zaprowadził przyjaciela do gościnnych pokoi, dokąd wniesiono i rzeczy Stepana Arkadjewicza: walizkę, strzelbę w futerale, pudełko z cygarami, a potem gospodarz pozostawił gościa samego, zostawiając mu czas na umycie się i przebranie, sam zaś poszedł na chwilę do kancelaryi rozmówić się z ekonomem co do siejby i koniczyny. Agafia Michajłowna, zawsze dbała nadzwyczaj o honor domu, zasypała Lewina w przedpokoju pytaniami co do obiadu.
— Róbcie jak chcecie, tylko prędzej — odrzekł Lewin i poszedł prędko do kancelaryi.
Gdy Lewin powrócił z kancelaryi, Stepan Arkadjewicz wymyty, uczesany, promieniejący uśmiechem, wychodził właśnie ze swego pokoju; przyjaciele poszli razem na górę.
— Cieszę się, że nareszcie wybrałem się do ciebie. Nareszcie dowiem się, na czem polegają te uroczyste czynności, które tu spełniasz. Doprawdy, zazdroszczę ci! Co za dom wspaniałym, jak tu ładnie! jasno i wesoło! jednem słowem zachwycam się — mówił Stepan Arkadjewicz, zapominając, że nie zawsze bywa wiosna i takie pogodne, jasne dnie, jak w tej chwili. — Niańka twoja, milutka staruszka! Wolałbym, co prawda, ładną fertyczną pokojówkę w fartuszku, lecz ze względu na twoje skłonności do życia zakonnego, stara niańka jest najodpowiedniejszą i najlepiej pasuje.
Stepan Arkadjewicz opowiedział wiele szczegółów, interesujących Lewina, o tem co się dzieje w Moskwie i zakomunikował mu nader przyjemną wiadomość, że Sergiusz Iwanowicz wybiera się na wiosnę do brata na wieś.
Stepan Arkadjewicz nie mówił ani słowa o Kiti, ani wogóle o Szczerbackich, powiedział tylko, że Darja Aleksiejewna załącza przez niego ukłony Lewinowi. Lewin był wdzięcznym przyjacielowi za tę delikatność i cieszył się z przyjazdu gościa. Lewinowi, jak zwykle, przez przeciąg czasu, w którym był zupełnie osamotnionym, zebrało się bardzo wiele myśli i wrażeń, któremi nie mógł podzielić się z nikim z otaczających go, i teraz roztaczał przed Stepanem Arkadjewiczem i radość, jaka go opanowała z nastania wiosny, i zamiary co do ulepszeń, jakie chciał zaprowadzić w gospodarstwie, i uwagi o książkach przeczytanych, a przedewszystkiem Lewin chciał porozmawiać ze Stepanem Arkadjewiczem o swem dziele, które pisał, treść którego, choć Lewin i nie spostrzegał tego, stanowiła krytyka wszystkich dawniejszych dzieł o gospodarstwie. Stepan Arkadjewicz, przyjemny zawsze towarzysz, pojmujący wszystko z jednego wyrazu, był podczas obecnego swego pobytu jeszcze przyjemniejszym niż zwykle i Lewin zauważył w nim jedną, nieznaną sobie jeszcze cechę, szacunku i pewnej czułości dla siebie.
Usiłowania Agafii Michajłownej i kucharza, aby obiad był szczególnie dobrym, wywarły tylko ten skutek, że obydwaj przyjaciele, wygłodzeni porządnie, wzięli się do zakąsek i najedli chleba z masłem, wędlin, solonych grzybów, wreszcie Lewin kazał podawać zupę bez pasztecików, na które kucharz liczył, że wprowadzą w szczególny podziw Stepana Arkadjewicza. Lecz Stepanowi Arkadjewiczowi, chociaż był przyzwyczajonym do innych obiadów, wszystko smakowało wyśmienicie: i wódka na ziołach, i chleb, i masło, i wędlina, i grzybki, i kapuśniak, i kura w białym sosie, i białe wino krymskie — jednem słowem wszystko było wyśmienitem i wybornem.
— Świetnie, świetnie — powtarzał Stepan Arkadjewicz, zapalając po pieczystem grube cygaro — twojem zdaniem zatem, tylko charakter robotnika winien być branym pod uwagę i kierować wyborem systemu gospodarstwa? Jestem pod tym względem profanem, lecz zdaje mi się, że teorya ta i jej zastosowanie będą wywierały wpływ pewien i na robotników.
— Tak jest w istocie, lecz zważ na to, że mam na myśli nie ekonomię, polityczną, lecz agronomię, która również jak i nauki przyrodnicze, obserwujące zjawiska, winna badać robotnika w jego ekonomicznem, etnograficznem...
W tej chwili weszła do pokoju Agafia Michąiłowna z konfiturami.
— No, Agafio Michajłowna — odezwał się do niej Stepan Arkadjewicz, całując końce swych pulchnych palców — co za wędliny macie, co za nalewkę!... Kostia, czy już nie czas na nas? — dodał po chwili.
Lewin popatrzał przez okno na słońce, kryjące się powoli po za obnażonymi wierzchołkami lasu.
— Czas już, czas... — odparł Lewin — Kuźma, każ zaprzęgać do linijki.
Stepan Arkadjewicz zeszedł na dół, zdjął starannie płócienny pokrowiec z lakierowanego pudełka, otworzył je i zaczął składać swą drogą dubeltówkę nowego systemu. Kuźma, który wiedział, że go nie minie hojny napiwek, nieodstępował na krok Stepana Arkadjewicza i naciągał mu na nogi kamasze i buty, na co zresztą Stepan Arkadjewicz chętnie się zgodził.
— Każ, Kostia, aby, gdy przyjdzie kupiec Riabinin, któremu poleciłem dzisiaj przyjechać, powiedziano mu, żeby zaczekał.
— Sprzedajesz więc Riabininowi las?
— Tak. Czy znasz Riabinina?
— A jakże. Miałem z nim do czynienia, stanowczo i aż do skutku.
Stepan Arkadjewicz uśmiechnął się: „stanowczo i aż do skutku“ — było ulubionem wyrażeniem kupca.
— Wistocie, ten Riabinin mówi bardzo zabawnie. — Zrozumiałaś, dokąd pan idzie! — zwrócił się Stepan Arkadjewicz ku Łasce, głaszcząc ją po grzbiecie. Suka, szczekając z radości, kręciła się koło Lewina i lizała mu ręce, buty i dubeltówkę.
Gdy obydwaj przyjaciele wyszli na ganek, wózek stał już przed nim.
— Kazałem założyć konie, choć to bardzo blizko, a może pójdziemy na piechotę?
— Nie, jedźmy lepiej — rzekł Stepan Arkadjewicz i podszedłszy do wózka, usadowił się w nim, owinął nogi pledem, koloru tygrysiej skóry, wreszcie zapalił cygaro. — Nie rozumiem, dlaczego nie palisz! Cygaro samo przez się nie jest przyjemnością, wieńczy jednak i powiększa przyjemność. A jednak takie życie jest prawdziwem życiem! Tak mi tu dobrze u ciebie! Chciałbym zawsze tak żyć!
— A któż ci przeszkadza? — z uśmiechem zapytał Lewin.
— Stanowczo jesteś szczęśliwym człowiekiem: masz wszystko co tylko lubisz. Lubisz konie — masz je, psy — masz, polowanie — masz, gospodarstwo — masz.
— Zapewne dlatego jestem szczęśliwy, że poprzestaję na tem co mam, a nie rozpaczam, gdy mi brak czegokolwiek — zauważył Lewin, przypomniawszy sobie Kiti.
Stepan Arkadjewicz domyślił się, co Lewin chciał powiedzieć, lecz udał, że nic nie rozumie.
Lewin był wdzięcznym przyjacielowi za to, że ten nie mówił mu nic o Szczerbackich; jakoż wistocie Stepan Arkadjewicz zauważywszy ze zwykłym sobie taktem, że Lewin unika tej rozmowy, nie wspominał o nich zupełnie. Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/230 powrócił na drugą stronę, stanął pod rozdwojoną brzozą, oparł strzelbę o sęk, zdjął z siebie kożuszek, opasał się i spróbował, czy ma zapewnioną zupełną swobodę ruchów rąk.
Stara siwa Łaska, nieopuszczająca ani na chwilę swego pana, usiadła ostrożnie koło niego i nastawiła uszy. Słońce zachodziło za las i na niebie, na tle zorzy, odbijały się wyraźnie porozrzucane pomiędzy osiną młode brzózki z napęczniałymi, lada chwila mającymi się rozwinąć, pączkami.
Z gęstego lasu, gdzie leżał jeszcze śnieg, sączyła się z cichym szmerem woda, płynąc krętymi strumyczkami. Drobne ptactwo szeleściało i od czasu do czasu przelatywało z drzewa na drzewo.
Tylko szelest zeszłorocznych liści, poruszających się wskutek topienia śniegów i rośnięcia trawy, przerywał chwilami głęboką ciszę.
„Słychać i widać, jak trawa rośnie!“ — pomyślał Lewin, widząc, że ciemnopopielaty mokry liść osiny, leżący koło igły młodej trawki, poruszył się. Lewin stał, słuchał i spoglądał na wilgotną ziemię, porośniętą mchem, na łaszącą się Łaskę, na leżące przed nim, ciągnące się pod górę morze wierzchołków, ogołoconych z liści; na niebo, osuwające się mrokiem i pokryte białemi pasmami chmur. Jastrząb, machając powoli skrzydłami, przeleciał wysoko nad lasem, za nim poszybował drugi i obydwa rozpłynęły się gdzieś wysoko. Ptaki coraz głośniej i uporczywiej szczebiotały w krzakach. Puhacz odezwał się niedaleko i Łaska drgnęła, posunęła się ostrożnie parę kroków, pochyliła głowę i zaczęła się z uwagą przysłuchiwać. Z drugiego brzegu rzeki rozległo się kukanie kukułki, która zakukała dwa razy, lecz po chwili ochrypła i zmyliła się.
— Kukułki już kukają! — odezwał się Stepan Arkadjewicz, wychodząc z krzaków.
— Wistocie, słyszę! — odparł Lewin, zakłócając z przykrością ciszę lasu, wśród której własny głos raził go.
— Niezadługo już nadciągną.
„Czyk, czyku, szczęknęły kurki, podnoszone przez Stepana Arkadjewicza.
— Kto to krzyczy? — zapytał Obłoński, zwracając uwagę Lewina na przeciągłe dźwięki; zdawało się, że brykające źrebię rży cienkim głosem.
— Niewiesz? To zając samiec. Ale dość już tych rozmów! Słuchaj, już lecą! — nagłos prawie zawołał Lewin, podnosząc kurki.
Dał się słyszyć oddalony, cienki świst i jak zwykle w takt, znany dobrze doświadczonemu myśliwemu, rozległ się drugi i trzeci, a potem miarowe uderzenie skrzydeł.
Lewin rzucił okiem na prawo, na lewo, i oto przed nim na mglistem błękitnem niebie, nad młodymi pędami wierzchołków osin, ukazał się nadlatujący ptak. Słonka leciała wprost na Lewina i świst jej podobny do odgłosu, jaki wydaje mocna tkanina przy rozdzieraniu, rozległ się nad samem uchem jego. Widać już było jej długi dziób i szyję i w chwili, gdy Lewin wycelował, z za krzaku, przy którym stał Obłoński, zamigotała czerwona błyskawica, ptak, jak strzała, zaczął opuszczać się ku ziemi i znów wzniósł się do góry. Po raz drugi zamigotała błyskawica, znów rozległ się huk i ptak, trzepocząc skrzydłami, jakby usiłując utrzymać się w powietrzu, zawisł na chwilę bez ruchu i głośno upadł na grzęską ziemię.
— Czyżbym spudłował? — zawołał Stepan Arkadjewicz, nic nie widząc z powodu gęstego dymu.
— Jest — odpowiedział Lewin, wskazując na Łaskę, aportującą swemu panu zabitą słonkę.
Łaska niosła ptaka, podniósłszy jedno ucho, machając szeroko końcem puszystego ogona i zdawała się przedłużać sobie przyjemność i uśmiechać się.
— Cieszy mnie, że ci się udało — rzekł Lewin, którego poczęła już ogarniać zazdrość, że nie on zastrzelił pierwszą słonkę.
— Pudło z prawej lufy — zauważył Stepan Arkadjewicz, nabijając broń na nowo. — Tst... lecą!...
I w samej rzeczy znowu rozległ się przenikliwy świst, powtarzający się co chwila. Dwie słonki ukazały się nad samemi głowami myśliwych. Rozległy się cztery wystrzały i słonki, zatoczywszy prędko, jak jaskółki koło, odleciały.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Polowanie udało się. Stepan Arkadjewicz zastrzelił jeszcze dwie sztuki, również jak i Lewin, który jednak jednej słonki nie mógł odszukać. Poczęło się ściemniać. Jasna, srebrna Wenus błyszczała już nizko na zachodzie poza brzózkami swem pięknem światłem, a wysoko na wschodzie migotał już czerwonymi ogniami poważny Arkturus. Nad swą głową Lewin dostrzegał, to znów tracił z oczu gwiazdy Niedźwiedzicy. Słonki przestały już ciągnąć, lecz Lewin chciał zatrzymać się jeszcze, dopóki Wenus, którą widział poniżej sęka na brzozie, nie podniesie się wyżej, po nad sęk, i dopóki wszystkie gwiazdy Niedźwiedzicy nie będą widoczne. Wenus wzniosła się już nad sęk, wóz Niedźwiedzicy był już widocznym na ciemnoniebieskiem tle nieba, Lewin zaś wciąż czekał jeszcze.
— Możebyśmy już wracali? — przerwał ciszę Stepan Arkadjewicz.
W lesie panowała już zupełna cisza: żaden ptak nie odzywał się.
— Postójmy jeszcze trochę — odparł Lewin.
— Jak chcesz.
Przyjaciele stali w odległości piętnastu kroków od siebie.
— Stiwa — nagle odezwał się Lewin — dlaczego nie mówisz mi nic, czy siostra twej żony wyszła już za mąż lub kiedy wychodzi?
Lewin czuł się do tego stopnia pewnym siebie i spokojnym, że zdawało się mu, iż żadna odpowiedź nie zdoła wywrzeć na nim wrażenia. Lecz w każdym razie nie spodziewał się odpowiedzi, jaką mu dał Stepan Arkadjewicz.
Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/234 — Nie mam najmniejszego prawa dowiadywać się o tajemnicach rodzinnych, a nawet, prawdę powiedziawszy, niewiele mnie to obchodzi.
Stepan Arkadjewicz uśmiechnął się nieznacznie, gdyż dostrzegł chwilową, dobrze sobie znaną zmianę w twarzy Lewina, który stał się nagle pochmurnym, chociaż przed chwilą uśmiechał się i był w dobrym humorze.
— Czy z Riabininem skończyłeś już wszystkie układy co do lasu? — zapytał Lewin.
— Skończyłem już; Riabinin daje ładną cenę, trzydzieści ośm tysięcy rubli. Ośm z góry, a resztę będzie spłacał w ciągu sześciu lat. Martwiłem się już o ten las, gdyż nikt nie chciał dać więcej.
— Oddajesz więc las za darmo — mruknął Lewin.
— Dlaczego za darmo? — zapytał Stepan Arkadjewicz z pobłażliwym uśmiechem, gdyż wiedział, że teraz wszystko już nie będzie podobało się Lewinowi.
— Dlatego, że las jest wart przynajmniej po pięćset rubli za dziesięcinę — odparł Lewin.
— Ach, ci gospodarze wiejscy — żartobliwie zauważył Stepan Arkadjewicz — paradnym bywa ten wasz ton pogardliwy, jakiego używacie, rozmawiając z nami mieszczuchami!... A gdy naprawdę trzeba co bądź zrobić, my zawsze zrobimy lepiej. Wierzaj mi, że obliczyłem wszystko szczegółowo i że las ten sprzedałem dobrze; obawiam się nawet, że Riabinin cofnie się. Przecież to nie wysokopienny las, lecz zwykłe zarośla; z dziesięciny nie będzie więcej jak trzydzieści sążni, a Riabinin daje mi po dwieście rubli.
Lewin uśmiechnął się ironicznie, gdyż znał dobrze zwyczaj, właściwy nietylko Stepanowi Arkadjewiczowi, lecz i wszystkim mieszkańcom miast, którzy bywając na wsi najwyżej dwa razy w ciągu jakich dziesięciu lat i zapamiętawszy parę wyrażeń gospodarskich, używają je przy każdej sposobności w głębokiem przekonaniu, że znają się na wszystkiem.
— Ja cię nie będę uczył tego, co ty tam piszesz u siebie w biurze — odparł Stepanowi Arkadjewiczowi — i gdy zajdzie potrzeba, to spytam się ciebie; tobie zaś zdaje się, że znasz się doskonale na lasach, a to rzecz nie taka bardzo łatwa! Czyś ty policzył drzewa?
— Liczyć drzewa? — zapytał Stepan Arkadjewicz i roześmiał się, gdyż chciał rozweselić Lewina. — Zrachować piaski, gwiazd promienie, choć zdoła rozum nasz wysoki... — zadeklamował Stepan Arkadjewicz[3].
— Dobrze, a jednak wysoki rozum Riabinina zdoła. I żaden kupiec nie kupi lasu, nie licząc drzew, chyba, że kto, tak jak ty, daje mu go za darmo. Znam ja dobrze twój las, gdyż co roku bywam w nim na polowaniu i wiem, że dziesięcina jest warta pięćset rubli gotówką, a on daje ci tylko dwieście i to nie od razu w dodatku. Podarowałeś mu więc trzysta rubli z każdej dziesięciny.
— Niepotrzebnie unosisz się — z żalem w głosie odezwał się Stepan Arkadjewicz — powiedz mi lepiej, dlaczego nikt nie dawał więcej?
— Dlatego, że Riabinin zmówił się z innymi kupcami i dał im odstępnego. Przecież to nie są kupcy, ale spekulanci: żaden z nich nie weźmie się do interesu, na którym wie, że nie zarobi więcej, jak jakie 10, 15 procent; każdy z nich chce kupić rubla za dwadzieścia kopiejek.
— Daj pokój! Jesteś w złym humorze.
— Wcale nie jestem w złym humorze — mruknął ponuro Lewin.
Tymczasem wózek dojeżdżał do domu.
Przed gankiem już stała okuta, obciągnięta skórą bryczka, zaprzężona w spasionego konia. Na koźle siedział otyły, przepasany szerokim pasem pomocnik Riabinina. Sam Riabinin był już we dworze i wyszedł do przedpokoju na spotkanie Lewina i Stepana Arkadjewicza. Riabinin był wysokim, szczupłym mężczyzną, średnich lat, z wąsami, z ogolonym wystającym podbródkiem i wypukłemi oczyma, pozbawionemi blasku; miał na sobie długi granatowy surdut, długie, marszczone na łydkach, buty z cholewami, a oprócz nich i kalosze. Kupiec obtarł chustką twarz i zapinając surdut, który i bez tego doskonale na nim leżał, z uśmiechem przywitał wchodzących, wyciągając niezgrabnie rękę ku Stepanowi Arkadjewiczowi.
— Przyjechałeś pan — odezwał się Stepan Arkadjewicz, podając mu rękę. — Bardzo dobrze.
— Nieśmiem być niepusłusznym rozkazom jaśnie pana, chociaż drogi są nie do przebycia prawie. Stanowczo całą drogę szedłem piechotą, lecz stawiłem się na czas. — Moje uszanowanie, Konstanty Dmitriczu — zwrócił się Riabinin do Lewina, usiłując i jego schwycić za rękę, Lewin jednak nachmurzył się i udając, że nie widzi wyciąganej ku sobie ręki, wyjmował z torby słonki.
— Panowie raczyli zabawiać się polowaniem? A co to za ptak? — zapytał po chwili Riabinin, patrząc z pogardą na słonki, musi mieć zapewne trochę smaku w sobie — dodał i pokiwał głową, jak gdyby powątpiewając, czy skóra stanie za wyprawę.
— Może chcesz przejść do gabinetu? — odezwał się Lewin po francusku do Stepana Arkadjewicza. — Przejdźcie panowie, do mego pokoju, będziecie mogli tam rozmówić się swobodnie.
— Możemy pójść, dokąd tylko zajdzie potrzeba — począł Riabinin zapewniać Lewina z miną bardzo pewną siebie, i zdaje się, chcąc dać do zrozumienia Lewinowi i Stepanowi Arkadjewiczowi, że kto bądź inny może niewiedzieć, jak należy się zachowywać, ale że on, Riabinin, zawsze i wszędzie czuje się nieskrępowanym, na swojem miejscu.
Wszedłszy do gabinetu, Riabinin mimowoli zaczął rozglądać się po ścianach, szukając ikony, lecz nie przeżegnał się, gdy ją znalazł; poczem przyglądał się szafom i półkom z książkami i również, jak i nad słonkami, pokiwał nad niemi głową, jak gdyby nie przypuszczając nawet, aby i ta skórka opłaciła swą wyprawę.
— Czyś pan przywiózł pieniądze? — zapytał Obłoński. — Niech pan siada.
— O pieniądze mi nie chodzi; przyjechałem zobaczyć się z panem i porozmawiać z nim.
— O czem mamy rozmawiać? Ale czemu pan nie siada?
— Dobrze — rzekł Riabinin, siadając i opierając się o poręcz krzesła, co widocznie nie przychodziło mu z łatwością. — Musi jednak książę koniecznie ustąpić mi trochę, pieniądze co do jednej kopiejki mam już gotowe; kto ze mną ma do czynienia, na pieniądze nie czeka nigdy.
Lewin podczas tej rozmowy chował dubeltówkę do szafy i miał już wychodzić z gabinetu, ale usłyszawszy co kupiec mówi, zatrzymał się.
— I tak już zadarmo bierzesz pan las — odezwał się Lewin. — Szkoda, że Stepan Arkadjewicz trochę zapóżno przyjechał do mnie; gdybym był wiedział o tem wcześniej, to jabym oszacował las.
Riabinin podniósł się z krzesła, uśmiechnął się i nic nie mówiąc, obrzucił Lewina spojrzeniem.
— Konstanty Dmitrjewicz jest nadzwyczaj skąpy — odezwał się wreszcie Riabinin, zwracając się ku Stepanowi Arkadjewiezowi — od niego nie sposób cobądż kupić; targowałem raz pszenicę i nawet ładne pieniądze za nią dawałem.
— Pocóż mam swoją własność oddawać panu za darmo? przecież nie znalazłem tego na ziemi, ani nie ukradłem.
— Zmiłuj się pan, ale w obecnych czasach kraść przecież nie można. Teraz sądy są jawne i wszystko odbywa się przyzwoicie, mowy nie może być, aby kraść. Świadczę się sumieniem, że panowie za drogo cenią las i że w żaden sposób nie będę mógł wyjść na swojem, niech więc książę będzie łaskaw ustąpić mi cokolwiek.
— Czyście panowie umówili się już, czy też jeszcze nie? Jeżeliście się już umówili, w takim razie nie macie się czego targować, a jeżeli nie skończyliście jeszcze, to ja kupuję las — rzekł Lewin.
Z twarzy Riabinina, która przyjęła w jednej chwili okrutny, jastrzębi, krwiożerczy wyraz, znikł w jednej chwili uśmiech i kupiec prędko rozpiął kościstymi palcami surdut, pod którym miał czerwoną koszulę, kamizelkę z miedzianymi guzikami i łańcuszek od zegarka, i wydobył stary, gruby pugilares.
— Wybaczy pan, ale las jest mój — wyrzekł, przeżegnawszy się z pospiechem i wyciągnął rękę. — Niech pan będzie łaskaw wziąć pieniądze, las jest mój. Riabinin zawsze tak handluje i groszy nigdy nie liczy — mówił prędko, krzywiąc się i machając pugilaresem.
— Jabym na twojem miejscu nie spieszył się — rzekł Lewin.
— Daj pokój — przerwał mu zdziwiony Obłoński — przecież dałem słowo.
Lewin wyszedł z pokoju, trzasnąwszy za sobą drzwiami. Riabinin, popatrzywszy na drzwi, z uśmiechem pokiwał głową.
— Od razu można poznać młodego. Niech mi pan wierzy, że kupuję tylko dla honoru, że oto Riabinin, a nie kto inny, kupił las od Obłońskiego. A i to Bóg jeden tylko wie, czy nie stracę. Niech mi pan wierzy... może spiszemy umowę?...
W godzinę później Riabinin, zapiąwszy starannie surdut, z umową w kieszeni, wsiadł na bryczkę i pojechał do domu.
— Oj, z tymi panami trudna sprawa — odezwał się kupiec do swego pomocnika.
— To wiadome rzeczy — odparł pomocnik, oddając swemu pryncypałowi lejce i zapinając skórzany fartuch. — A jakże tam ze sprawuneczkiem, Michale Ignaticzu?

— No, no...
XVII.

Stepan Arkadjewicz z odstającą kieszenią, z której sterczały listy zastawne, z poodcinanymi przez kupca kuponami, poszedł na górę. Sprzedaż lasu została dopełnioną, pieniądze leżały w kieszeni, polowanie udało się, Stepan Arkadjewicz był więc w jak najlepszym humorze i chciał koniecznie rozruszać Lewina, aby wesoło zakończyć dzień, tak przyjemnie spędzony.
Lewin wistocie był bez humoru i chociaż usiłował być rozmownym, aby zrobić przyjemność miłemu dla siebie gościowi, nie był jednak w stanie przemódz się; wiadomość, że Kiti nie wyszła za mąż, zaczęła powoli działać na niego.
Kiti jest niezamężną i chorą, chorą z miłości ku człowiekowi, który pogardził nią. Lewinowi zdawało się, że zniewaga ta dotyczy i jego. Wroński pogardził nią, a ona nim, Lewinem; Wroński zatem miał prawo lekceważyć Lewina, był więc jego wrogiem. Lecz Lewin nie myślał o tem wszystkiem, bezwiednie tylko odczuwał, że jest w tem coś, co go obraża i gniewał się teraz nie na to, co go rozdrażniło, lecz przyczepiał się do wszystkiego, co widział koło siebie: szczególniej zaś gniewała go głupia sprzedaż lasu i oszustwo, ofiarą którego padł Obłoński, w jego własnym domu.
— Skończyłeś już? — zapytał Lewin Stepana Arkadjewicza, gdy ten wszedł do pokoju. — Czy będziesz jadł kalacyę?
— Nie odmówię, gdyż miewam zwykle świetny apetyt na wsi! Dlaczego nie zatrzymałeś Riabinina na herbacie?
— Niech go djabli...
— Jak ty jednak obchodzisz się z nim! — zauważył Obłoński — nawet ręki mu nie podałeś, a nie widzę co prawda żadnej dobrej racyi ku temu...
— Dla tej racyi, że lokajowi nie podam ręki, a lokaj sto razy więcej wart od niego.
— Jakim ty jednak jesteś zacofańcem! A zjednoczenie się warstw społecznych?... — zapytał Obłoński.
— Kto chce się jednoczyć, niech się jednoczy, ja zaś czuję wstręt ku temu.
— Jak widzę, stanowczo jesteś zacofańcem.
— Nie zastanawiałem się, doprawdy nigdy, kim jestem. Jestem Konstanty Lewin i nic więcej.
— Konstanty Lewin w złym humorze — z uśmiechem podpowiedział Stepan Arkadjewicz.
— W istocie jestem w złym humorze, a wiesz dlaczego? Oto — wybacz mi tylko — z powodu twej głupiej sprzedaży...
Stepan Arkadjewicz skrzywił się, jak człowiek, któremu dokuczają i którego wyprowadzają z cierpliwości bez żadnej z jego strony winy.
— E gdzietam! Czy też zdarzyło się kiedykolwiek, aby ktobądź cobądż sprzedał i aby w chwilę po dokonaniu tej sprzedaży nie powiedziano mu zaraz: „sprzedałeś za tanio!?“ — gdy zaś człowiek sprzedaje, nikt nie chce kupować... Stanowczo widzę, że jesteś uprzedzonym względem tego nieszczęśliwego Riabinina...
— Być może, że jestem uprzedzonym... a wiesz dlaczego? Może znów powiesz, że jestem zacofańcem, lecz boli mnie i gniewa zarazem, gdy patrzę na ten stopniowy pod względem majątkowym upadek szlachty, do której i ja należę, a z czego, pomimo jednoczenia się warstw, cieszę się bardzo... Upadek ten nie jest skutkiem marnotrawstwa... w takim razie nie byłoby zbyt wielkiego nieszczęścia: przehulać majątek, to rzecz szlachecka, szlachcic tylko to potrafi. Teraz naprzykład chłopi w moich okolicach skupują ziemię, co nie gniewa mnie wcale: pan nic nie robi, a chłop pracuje i usuwa niezdatnego do pracy człowieka: tak nawet powinno być i dlatego też rad jestem chłopu. Lecz boli mnie, gdy patrzę na ten upadek, którego przyczyną, nie wiem jak się wyrazić, jest jakaś naiwność: w jednem miejscu dzierżawca Polak, kupił za połowę ceny od obywatelki, mieszkającej stale w Nicei, śliczny majątek; gdzieindziej znowu kupcy płacą za dzierżawę po rublu z dziesięciny, wartej dziesięć rubli, ty zaś bez żadnej dobrej racyi darowałeś temu szachrajowi trzydzieści tysięcy.
— Miałem więc rachować każde drzewo?
— Bezwarunkowo... tyś nie rachował, a Riabinin porachował i dzieci Riabinina będą miały środki do życia, a twoje może nie będą ich miały!
— Wybacz mi, ale nie wypada być zbyt wyrachowanym: my mamy swoje zajęcia, oni swoje i również żyć muszą, jak i my... a zresztą interes już skończony i jajecznica, ulubiona moja potrawa, stoi już przed nami. Agafia Michajłowna da nam tej doskonałej nalewki...
Stepan Arkadjewicz siadł do stołu i zaczął żartować z Agafii Michajłownej, zapewniając ją, że takiego smacznego obiadu i kolacyi dawno już nie jadł.
— Pan przynajmniej pochwali — rzekła Agafia Michajłowna — a Konstanty Dmitrjewicz zje wszystko, co mu się poda, choćby chleba suchego kawałek, obetrze usta i nic nie powie...
Lewin wciąż był w złym humorze i milczał: chciał zadać jedno pytanie Stepanowi Arkadjewiczowi, lecz nie mógł odważyć się na nie i nie wiedział kiedy i jak zadać je. Stepan Arkadjewicz udał się już na dół do swego pokoju, rozebrał, umył, włożył kolorową nocną koszulę i położył się, a Lewin wciąż jeszcze nie mówił mu dobranoc i rozmawiał o wszystkiem, a nie mógł zebrać się na odwagę i zapytać o to, o co miał zamiar i o co chciał się zapytać.
— Jakie to mydła robią teraz — odezwał się, oglądając i rozwijając kawałek pachnącego mydła, które Agafia Michajłowna położyła dla gościa, lecz którego Obłoński nie używał — popatrz tylko, przecież to dzieło sztuki.
— Wistocie, postęp znać obecnie we wszystkiem — odparł Stepan Arkadjewicz głośno i z zadowoleniem ziewając. — Teatry naprzyklad... a-a-a! — ziewał Obłoński — światło elektryczne wszędzie... — a-a!
— Tak, światło elektryczne... — powtórzył Lewin — a gdzie Wroński jest obecnie? — zapytał nagle, kładąc mydło na miejscu.
— Wroński? — odrzekł Stepan Arkadjewicz, przestając ziewać: — w Petersburgu... wyjechał zaraz po tobie, a potem ani razu nie był w Moskwie. I czy wiesz, Kostia, powiem ci prawdę — ciągnął Stepan Arkadjewicz, opierając się na stole i podpierając ręką swą ładną rumianą twarz, na której jak gwiazdy błyszczały, maślane, dobre, zaspane oczy — tyś sam sobie winien, gdyż zląkłeś się rywala, a ja, jak ci mówiłem to już wtedy, doprawdy niewiem po czyjej stronie było więcej szans: trzeba było jednem słowem, być wtedy odważniejszym. Mówiłem ci przecież, że... — i Obłoński ziewnął tylko szczękami, nie roztwierając zupełnie ust.
„Czy on wie, czy też nie wie, że oświadczałem się?“ — pomyślał Lewin, patrząc na przyjaciela — „ma coś chytrego i dyplomatycznego w swej twarzy“ — i czując, że rumieni się, Lewin nie odzywał się wcale, tylko patrzał prosto w oczy Stepanowi Arkadjewiczowi.
— Jeśli nawet i była zajęta nim wtedy, to bardziej jego powierzchownością — mówił Obłoński — arystokratyczne pochodzenie i świetna karyera w przyszłości podziałały nie na nią, lecz na matkę.
Lewin sposępniał. Uczucie wstydu, na jakie naraziła go ta odmowa, zabolała go znowu, jak dopiero co odniesiona rana, lecz był w swym własnym domu, gdzie, jak powiada przysłowie, nawet ściany dopomagają.
— Pozwól — odezwał się, przerywając Oblońskiemu — powiadasz, arystokratyczne pochodzenie, lecz pozwól się zapytać, na czem polega ten arystokratyzm Wrońskiego i wogóle mniej więcej wszystkich; taki arystokratyzm, aby upoważniał go do lekceważenia mnie? Ty uważasz Wrońskiego za arystokratę, a ja nie... Człowiek, którego ojciec dochrapał się czegoś najrozmaitszemi sztuczkami, którego matka Bóg wie z kim nie była w stosunkach... Wybacz mi, lecz ja mam za arystokratów siebie i ludzi takich jak ja, którzy mogą wskazać w przeszłości na trzy, cztery pokolenia uczciwych rodzin, mających wykształcenie (talent i rozum, to co innego), które nigdy przed nikim nie uniżały się, nigdy nic od nikogo nie potrzebowały, tak, jak mój ojciec i mój dziadek... znam wielu takich. Tobie zdaje się, że ubliżam sam sobie, gdy liczę drzewa w lesie, a ty dajesz Riabininowi trzydzieści tysięcy; ale ty możesz dostać urząd, koncesye, donacyę, Bóg wie nie co, a ja nie dostanę tego wszystkiego i dlatego cenię mój majątek rodzinny i staram się powiększyć go... My więc jesteśmy arystokratami, a bynajmniej nie ci, których istnienie zależy tylko od tego, czy dostaną jakiebądż okruchy od tych, co zajmują stanowiska wyższe, niż oni... wszystkich tych ludzi można kupić za kilkanaście kopiejek...
— Ale o kim ty mówisz? ja zgadzam się z tobą najzupełniej — wesoło i szczerze odezwał się Stepan Arkadjewicz, chociaż wiedział dobrze, że Lewin, mówiąc o tych, których można kupić za kilkanaście kopiejek, miał na myśli i jego; zapał Lewina podobał mu się — ale o kim ty mówisz? Znaczna część tego, coś powiedział o Wrońskim, jest prawdą, ale nie to mam na myśli. Powiadam ci poprostu, że gdybym był na twojem miejscu, pojechałbym zaraz do Moskwy...
— Nie... nie wiem, czy wiesz, czy też nie wiesz, ale mi już wszystko jedno. Powiem ci prawdę: oświadczałem się już, spotkała mnie odmowa i Katarzyna Aleksandrowna jest dla mnie obecnie przykrem i sprawiającem mi wstyd wspomnieniem.
— Dlaczego? Głupstwo!
— Nie mówmy już o tem. Wybacz mi, żem był szorstki względem ciebie — rzekł Lewin, który, po wypowiedzeniu wszystkiego, co mu ciężyło na sercu, był znowu w takim Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/245 się jego stosunku z Kareniną; młodzi ludzie zazdrościli mu przeważnie tego, co w stosunku z Anną najbardziej ciężyło Wrońskiemu, mianowicie wysokiego stanowiska Karenina; stanowisko zaś, jakie zajmował Karenin, było powodem, że o stosunku tym tyle mówiono.
Większość młodych kobiet, które zazdrościły Annie i którym naprzykrzyło się, że Annę zwano sprawiedliwą, cieszyły się na samą myśl, że to, czego domyślały się, może być prawdą i czekały tylko chwili, aby opinia publiczna zwróciła się przeciwko Annie, gdyż miały zamiar rzucić na nią wtedy cały ciężar swej pogardy i przygotowywały już grudki błota, aby ciskać je w Annę, gdy nadejdzie odpowiednia chwila. Ludzie zaś starsi i wybitniejsi, byli przeważnie niezadowoleni z mogącego wyniknąć skandalu.
Matka Wrońskiego, dowiedziawszy się o tym stosunku, z początku była zadowoloną z niego, gdyż, stosownie do jej pojęć, nic nie zapewniało młodemu człowiekowi tak pewnej pozycyi w towarzystwie wielkoświatowem, jak stosunek z kobietą wybitniejszą; oprócz tego starą hrabinę cieszyło, że Anna, która się jej bardzo podobała, i która mówiła tyle o swym synu, pomimo tego nie różniła się od reszty pięknych kobiet; gdy jednak w ostatnich czasach hrabina dowiedziała się, że syn jej odrzucił nader korzystną dla swej przyszłej karyery propozycyę, a to li tylko dlatego, aby pozostać w pułku i widywać się nadal z Kareniną i że odmowa ta wzbudziła przeciwko niemu niezadowolenie w najwyższych sferach, hrabina zmieniła swój pogląd. Niepodobało jej się również, że ze wszystkiego, co dowiedziała się o tym stosunku, widać było, że nie był to zwykły, prędko przemijający wielkoświatowy związek, któremu mogłaby tylko przyklasnąć, lecz jakaś werterowska, jak opowiadano hrabinie, namiętność, mogąca doprowadzić Wrońskiego do popełnienia największych niedorzeczności. Matka nie widziała syna od czasu jego nagłego wyjazdu z Moskwy i za pośrednictwem starszego syna, żądała, aby Wroński przyjechał do niej.
Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/247 Wroński myślał o tem, że Anna przyrzekła mu schadzkę na dzisiaj po wyścigach. Lecz Wroński nie widział się z nią już od trzech dni i nie był pewnym, czy schadzka będzie mogła mieć dzisiaj miejsce, gdyż Aleksiej Aleksandrowicz powrócił już z zagranicy; nie wiedział również, w jaki sposób dowiedzieć się o tem. Wroński widział się po raz ostatni z Kareniną na letniem mieszkaniu u Betsy, do Kareninych zaś starał się jeździć o ile można najrzadziej; dzisiaj zaś chciał jechać do nich koniecznie i łamał sobie głowę nad pytaniem: „jak to zrobić?“
„Ma się rozumieć, że powiem, iż Betsy przysłała mnie dowiedzieć się, czy ona przyjedzie na wyścigi. Ma się rozumieć, że pojadę!“ — zdecydował się Wroński, odrywając wzrok od książki i w jednej chwili począł wyobrażać sobie rozkosz, jakiej dozna, gdy ujrzy Annę, i twarz jego rozpromieniła się.
— Poszlij do mnie do domu, aby natychmiast zakładano trójkę do powozu — polecił Wroński lokajowi, podającemu mu befsztyk na srebrnym półmisku, poczem przysunął talerz i wziął się do jedzenia.
W sąsiedniej bilardowej sali słychać było stuk bil, głośną rozmowę i śmiechy; we drzwiach, prowadzących z bilardu do jadalni pokazało się dwóch oficerów: jeden bardzo młody z delikatnymi rysami, wstąpił dopiero niedawno do pułku z korpusu paziów; drugi zaś, otyły, stary oficer z bransoletką na ręku i z małemi, zapuchniętemi oczyma.
Wroński spojrzał na nich, zachmurzył się i, udając że ich nie widzi, zajął się jednocześnie jedzeniem i czytaniem.
— Nabierasz sił do pracy? — zapytał otyły oficer, siadając przy nim.
— Jak widzisz — odparł Wroński, obcierając usta serwetą i nie patrząc na mówiącego.
— A nie boisz się utyć? — zapytał znów oficer, wskazując miejsce młodemu koledze.
— Co? — odezwał się Wroński, marszcząc gniewnie czoło i pokazując swe gęste, równe zęby.
— Nie boisz się utyć?
— Kelner, xeresu! — zawołał Wroński, nie odpowiadając na zadane sobie pytanie i, odwróciwszy stronicę, wziął się napo wrót do czytania.
Otyły oficer zaczął przeglądać kartę z winami i zwrócił się ku młodziutkiemu koledze.
— Wybierz sam, co mamy pić — rzekł, podając mu kartę i patrząc na niego.
— Może reńskiego — odparł młody oficer, spoglądając z pewną obawą na Wrońskiego i starając się podkręcić wąsiki, które dopiero zaczynały mu się wysypywać pod nosem. Spostrzegłszy, że Wroński nie zwraca na nich uwagi, młody oficer wstał.
— Chodźmy do sali bilardowej — zaproponował.
Otyły oficer podniósł się z krzesła z pokorną miną i obydwaj znikli za drzwiami.
Jednocześnie wszedł do pokoju wysoki, zgrabny rotmistrz Jawszyn i skinął pogardliwie głową dwom oficerom — podszedł ku Wrońskiemu.
— Jak się miewasz? — zawołał, uderzając go mocno dużą swą dłonią po epoletach. Wroński gniewnie odwrócił się, lecz po chwili twarz jego rozpromieniła się zwykłym mu spokojnym uśmiechem.
— Mądrze czynisz, Aleszo — rzekł rotmistrz doniosłym barytonem. — Zjedz teraz trochę i wypij jeden kieliszek.
— Kiedy mi się nie chce jeść.
— Ci dwaj nie rozłączają się — dodał Jawsżyn, spoglądając z ironicznym uśmiechem na obydwóch oficerów, którzy wychodzili właśnie z pokoju, i usiadł koło Wrońskiego, zginając swe długie, za długie jak na krzesło, na którem siedział, nogi, obciśnięte w rajtuzy. — Dlaczego nie byłeś wczoraj w kraśnieńskim teatrze? Numerowa wcale nieźle śpiewała. Coś porabia! wczoraj?
— Zasiedziałem się u Twerskich — odparł Wroński.
— A! — zauważył Jawszyn.
— Jawszyn, gracz, hulaka, człowiek nietylko nie mający żadnych zasad, ale, owszem, mający przewrotne, — Jawszyn był w pułku najlepszym przyjacielem Wrońskiego. Wroński lubił Jawszyna i za jego niepospolitą fizyczną siłę, którą Jawszyn objawiał przeważnie w ten sposób, że mógł pić jak beczka, nie sypiać całemi nocami, a pomimo to zawsze doskonale wyglądał, i za jego ogromną siłę moralną, którą wykazywał zawsze w stosunkach z władzą i z kolegami, każąc im się bać i szanować siebie; moralną swą siłę Jawszyn wykazywał również i w grze, którą prowadził zwykle na dziesiątki tysięcy rubli i zawsze, pomimo ogromnej ilości wypitego wina, tak zręcznie i spokojnie, że uchodził za najlepszego gracza w angielskim klubie. Wroński szanował i lubił Jawszyna przeważnie dlatego, że był pewnym, iż Jawszyn lubi go nie dla jego nazwiska i bogactwa, lecz dla niego samego; tylko z nim jednym Wroński chciałby rozmawiać o swej miłości, gdyż był głęboko przekonanym, że tylko Jawszyn, pomimo tego, że jak się zdawało, pogardzał każdem uczuciem, był w stanie zrozumieć tę głęboką namiętność, którą obecnie życie jego, Wrońskiego, wypełnionem było. Prócz tego, Wroński wiedział napewno, że Jawszyn nie znajduje przyjemności w plotkach i w skandalu, lecz pojmuje to uczucie we właściwem świetle, to jest wie i wierzy, że miłość to nie żart i nie zabawka, lecz rzecz poważna i głęboka.
Wroński nie rozmawiał z Jawszynem o swej miłości, wiedział jednak, że Jawszyn wie wszystko, że zapatruje się na nią z właściwego punktu i Wrońskiemu było przyjemnie widzieć to po jego oczach.
— A, tak! — rzekł Jawszyn, dowiedziawszy się, że Wroński był u Twerskich i mrugnąwszy czarnemi oczyma, wziął się za lewy was i począł zakręcać go na dół, jak to miał we zwyczaju robić.
Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/251 rzucił się na łóżko. — Daj pokój, Jawszyn — zawołał zniecierpliwiony, że Jawszyn chciał ściągnąć z niego kołdrę. — Daj pokój — i Petrycki odwrócił się i otworzył oczy. — Poradziłbyś mi lepiej, czego mam się napić, gdyż czuję taki niesmak w ustach, że...
— Najlepiej wódki — odparł Jawszyn basem. — Tereszczenko, daj panu wódki i ogórków — zawołał po chwili, lubiąc widocznie przysłuchiwać się swemu głosowi.
— Powiadasz, że wódki? Co? — zapytał Petrycki, krzywiąc się i przecierając oczy — a ty będziesz pił? Będziemy pić razem. A ty, Wroński, napijesz się? — pytał Petrycki wstając z łóżka i owijając się tygrysią kołdrą.
Petrycki wyszedł z za przepierzenia, wzniósł ręce do góry i zaśpiewał po francusku: był król w Tu-u-li. — Wroński, wypijesz?
— Zostaw mnie w spokoju — odparł Wroński, ubierając się w mundur, który lokaj podawał mu.
— A ty dokąd wybierasz się? — zapytał Jawszyn — i trójka twoja już stoi — dodał po chwili, ujrzawszy zajeżdżający powóz.
— Do stajni, a potem muszę zobaczyć się z Briańskim i rozmówić z nim co do koni — odpowiedział Wroński.
Wroński w istocie obiecał Briańskiemu, mieszkającemu o dziesięć wiorst od Peterhofu, że będzie dzisiaj u niego i że przywiezie mu pieniądze za konie, swoją drogą zaś chciał być i u Kareniny. Koledzy jednak w tej chwili domyślili się, że Wroński ma zamiar być nietylko u Briańskiego.
Petrycki, nie przestając śpiewać, mrugnął okiem i wydął wargi, jak gdyby chciał powiedzieć: wiemymy — co to za Briański!
— Pamiętaj tylko nie spóźniaj się! — zauważył Jawszyn i chcąc zmienić przedmiot rozmowy, zapytał, patrząc przez okno — jakżeż tam mój bułany, czy dobrze ci służy? — Konia tego Jawszyn sprzedał niedawno Wrońskiemu.
— Poczekaj! — zawołał Petrycki na Wrońskiego, gdy ten już wychodził — brat twój zostawił list i kartkę; niewiem tylko, gdzie położyłem je.
Wroński zawrócił się.
— Gdzież jest to wszystko?
— Gdzie?... w tem właśnie sęk! — uroczyście odezwał się Petrycki, przeciągając wskazującym palcem po nosie.
— Powiedzże nareszcie i nie zawracaj mi głowy! — rzekł Wroński z uśmiechem.
— W piecu nie paliłem, muszą więc być gdzieś tutaj.
— Przestań już żartować! Gdzież jest ten list?
— Doprawdy, że zapomniałem... a może śniło mi się tylko! Gdybyś ty, tak jak my wczoraj, wypił po cztery butelki na głowę, to doprawdy nie wiedziałbyś, gdzie leżysz! Poczekaj, zaraz sobie przypomnę!...
Petrycki wszedł za przepierzenie i położył się na łóżku.
— Poczekaj! Ja tak leżałem, a on stał tam. Tak... tak... Oto list! — i Petrycki wyjął z pod materaca list, który tam leżał.
Wroński wziął list i kartkę brata i spostrzegł, że list, jak się tego spodziewał zresztą, był od matki: matka czyniła mu wymówki, że nie przyjeżdża, brat zaś pisał, że musi się z nim konieczne zobaczyć.
Wroński z góry już wiedział, że brat chce z nim mówić wciąż o tem samem. „Co ich to może obchodzić!“ — pomyślał, zmiął listy i wsunął je za guziki munduru, aby w drodze przeczytać z uwagą. W sieni Wroński spotkał się z dwoma oficerami: z jednym ze swego, a drugim z innego pułku.
Mieszkanie Wrońskiego było zawsze uczęszczanem nader licznie przez oficerów.
— Dokąd?
— Do Peterhofu, mam tam interes.
— A koń czy przyszedł już z Carskiego Sioła?
— Przyszedł, lecz nie widziałem go jeszcze.
— Podobno Gladyator Machotina okulał.
— Nieprawda! Ciekawym tylko, jak będziecie się ścigali po takiem błocie? — zauważył drugi oficer.
— Oto moi wybawiciele! — ujrzawszy wchodzących, zawołał Petrycki, przed którym stał deńszczyk[4], trzymając w ręku tacę z wódką i kwaszonym ogórkiem — Jawszyn każe mi pić dla wytrzeźwienia.
— Nieźle bawiliście się, rzekł jeden z przybyłych oficerów — całą noc nie daliście nam spać.
— Bawiliśmy się najlepiej już na końcu — opowiadał Petrycki. — Wołkow wlazł na dach i powiada, że mu smutno. Ja proponuję marsza pogrzebowego, przy dźwiękach którego Wołkow zasypia...
— Napij się koniecznie wódki, a potem selcerskiej wody, do której nie żałuj cytryny — radził Jawszyn, stojąc nad Petryckim, jak matka, gdy namawia dziecko, aby przyjęło lekarstwo — a potem będziesz mógł wypić trochę szampańskiego, naprzykład buteleczkę.
— Mądre są twe rady. Zaczekaj, Wroński, wypijemy!
— Nie. Do widzenia! Dzisiaj nie będę już pił.
— Boisz się być cięższym? A więc my sami. Dawaj wody selcerskiej i cytryny.
— Wroński! — zawołał ktoś, gdy Wroński wyszedł już do sieni — ostrzyż sobie włosy, gdyż są bardzo ciężkie, szczególniej na łysinie.
Wroński rzeczywiście zaczął łysieć bardzo wcześnie, roześmiał się więc z uczynionej przez kolegów uwagi, nakrył łysinę czapką, wyszedł i siadł do powozu.

— Jedź do stajni! — rzekł furmanowi i wyciągnął listy, mając zamiar przeczytać je, lecz po chwili rozmyślił się i schował je znowu, gdyż nie chciał zajmować się już niczem przed oglądaniem konia. — „Potem!“...

XXI.

Tymczasową stajnię stanowił barak, sklecony z desek, postawiony koło samego toru; wczoraj miano przyprowadzić do niej konia Wrońskiego. Wroński nie widział jeszcze swej klaczy, gdyż w ciągu paru ostatnich dni nie jeździł sam na wyścigowcu, poleciwszy trenerowi ujeździć go, nie miał więc teraz pojęcia, w jakim stanie znajduje się jego Frou-Frou. Chłopak stajenny poznał Wrońskiego, jak tylko wysiadł z powozu, i zaraz zawołał trenera.
Naprzeciw Wrońskiego wyszedł ze stajni zwykłym niezgrabnym chwiejnym krokiem żokejów, suchy Anglik w długich butach i krótkim żakiecie, z kępką włosów na podbródku.
— Jak się miewa Frou-Frou? — zapytał Wroński po angielsku.
All right, sir, jak najlepiej, panie — odpowiedział przez gardło Anglik. — Niech pan lepiej nie wchodzi do konia — dodał, uchylając kapelusza — włożyłem mu kaganiec, więc się niecierpliwi; dobrze pan zrobi, nie wchodząc do stajni, gdyż to konia drażni.
— Nic nie szkodzi; wejdę na chwilę. Chcę popatrzyć na nią.
— Chodźmy więc — rzekł Anglik niezadowolony widocznie i rozmachując łokciami, poszedł naprzód swym kaczym chodem.
Po chwili weszli obydwaj na małe podwórko, ciągnące się przed barakiem, na którem spotkał ich elegancko ubrany dyżurny chłopak stajenny z miotłą w ręku. W stajni stało pięć koni, każdy w oddzielnej przegrodzie. Wroński wiedział, że dzisiaj został przyprowadzonym i już stoi w stajni główny rywal jego Frou-Frou, gniady pięciowerszkowy Gladyator Machotina. Wroński, bardziej jeszcze niż swemu koniowi, chciał przyjrzeć się Gladyatorowi, którego dotąd nie widział nigdy, lecz wiedział, że, stosownie do zwyczaju, nietylko nie powinien oglądać go, ale że nawet niewypada mu dopytywać się o niego. Gdy Wroński przechodził przez korytarz, chłopak uchylił drzwi od drugiej przegrody na lewo i Wroński ujrzał dużego gniadego konia i białe nogi. Wroński wiedział, że to był Gladyator, lecz odwrócił się od niego, tak, jakby odwrócił się od cudzego, rozpieczętowanego listu i wszedł do przegrody Frou-Frou.
— Tu stoi koń Ma-k... Ma-k..., nigdy nie mogę wymówić tego nazwiska — rzekł Anglik, wskazując długim palcem z brudnym paznokciem na przegrodę Gladyatora.
— Machotina? Tak, to mój jedyny, poważny współzawodnik — odparł Wroński.
— Gdyby pan jechał na nim — trzymałbym za panem — odezwał się Anglik.
— Frou-Frou jest bardziej nerwową, on zaś jest silniejszym — zauważył Wroński, uśmiechając się z zadowolenia, że trener pochwalił jego jazdę.
— W wyścigach z przeszkodami cała rzecz polega na jeździe i na pluck — mówił Anglik.
Wroński czuł w sobie nietylko dosyć pluck, t. j. energii i odwagi, lecz, co ważniejsza, był głęboko przekonanym, że nikt na świecie nie może mieć więcej od niego tego pluck.
— Wiadomo zapewne panu, że nie miałem potrzeby trenować się zbytnio.
— Ma się rozumieć — odparł Anglik. — Niech pan z łaski swojej nie mówi zbyt głośno, gdyż koń niepokoi się — dodał po chwili, wskazując głową na drzwi od przegrody, koło której stali i z której dochodziło stąpanie nóg końskich po słomie.
Anglik otworzył drzwi i Wroński wszedł do przegrody ośwetlonej słabo jednem okienkiem.
W przegrodzie, przestępując z nogi na nogę po świeżej słomie, stał z kagańcem na pysku kary koń. Rozglądając się w półmroku, Wroński mimowoli ogarnął okiem postać swego ulubionego konia. Frou-Frou była klaczą średniego wzrostu; kości miała cienkie, choć klatka piersiowa była dość rozwinięta, pierś jednak sama była wazką. Klacz miała zad trochę ścięty, nogi przednie, a jeszcze bardziej tylne, trochę krzywe. Muskuły tylnych i przednich nóg nie były zbyt silnie rozwinięte, lecz za to krzyż był bardzo szeroki, co uderzało na pierwszy rzut oka, szczególnie obecnie, gdy koń był dobrze utrzymanym i miał brzuch ściągnięty popręgiem. Poniżej kolan kości nóg Frou-Frou wydawały się niegrubszemi nad palec, gdy patrzało się na nie z przodu, zato były nadzwyczaj szerokie, gdy było spojrzeć się na nie z boków. Klacz miała jednak zaletę, która kazała zapominać o wszystkich jej wadach, mianowicie krew, tę krew, o której Anglicy powiadają, że mówi sama za siebie. Wydatne muskuły, które widać było pod siatką żył, rozciągniętych w cienkiej ruchomej i gładkiej jak atłas skórze, zdawały się być twardymi jak kość. Sucha głowa klaczy z wypukłemi, błyszczącemi i wesołemi oczyma, rozszerzała się koło pyska w wystające nozdrza, wewnętrzna przegródka których była nalana krwią. Całe ciało konia, a szczególnie głowa, miało pewny siebie, energiczny, a zarazem łagodny i delikatny wyraz. Klacz należała do tych stworzeń, które, zdaje się, dlatego tylko nie mówią, iż mechaniczna budowa ich ust nie pozwala na to, Wrońskiemu przynajmniej zdawało się, że klacz rozumie wszystkie myśli, które cisną mu się do głowy na jej widok.
Gdy Wroński wszedł do przegrody, klacz wciągnęła w siebie głęboko powietrze i zezując, tak, że oko nalało się krwią, popatrzała z przeciwnej strony na wchodzących, wstrząsnęła kagańcem i znów poczęła przestępować z nogi na nogę.
— Widzi pan, jaka niespokojna — rzekł Anglik.
— Koś, koś pieszczotko, koś! — wołał Wroński, zbliżając się do Frou-Frou i uspakajając ją.
Lecz im bliżej podchodził do niej, tem bardziej klacz była niespokojną, dopiero gdy podszedł do samej głowy, Frou-Frou uspokoiła się zupełnie i muskuły zaczęły jej drgać pod cienką delikatną sierścią. Wroński pogłaskał jej silną szyję, poprawił na czole, odrzucony na drugą stronę pukiel grzywy i przysunął twarz do jej rozwartych, cienkich jak skrzydło nietoperza, nozdrzy. Frou-Frou głośno wciągnęła powietrze w nozdrza i wypuściła je z nich, drgnęła, strzygnęła uchem i wyciągnęła swą silną czarną wargę ku Wrońskiemu, jak gdyby chciała uchwycić go za rękaw, lecz przypomniawszy sobie o kagańcu, wstrząsnęła nim tylko i znów poczęła przestawiać swe toczone nóżki.
— Uspokój się, pieszczotko moja, uspokój! — rzekł Wroński, gładząc ją, ręką po zadzie i, przekonawszy się z radością, że koń ma się jak najlepiej, wyszedł z przegrody.
Niepokój konia udzielił się Wrońskiemu, gdyż czuł, że krew napływa mu do serca i że chce mu się, również jak i koniowi, ciągle poruszać i kąsać: było mu zarazem i strasznie i wesoło.
— Spuszczam się zupełnie na pana — rzekł do Anglika — że na wpół do szóstej wszystko będzie gotowe.
— Wszystko będzie w porządku — odparł Anglik. — A pan dokąd jedzie, mylordzie? — zapytał nagle, tytułując go mylord, czego nigdy przedtem nie czynił. Wroński zdumiał się, podniósł głowę i popatrzał tak, jak to on umiał, nie w oczy, lecz na czoło Anglika, dziwiąc się śmiałości, z jaką było zadane pytanie; lecz po chwili, domyśliwszy się, że Anglik, zadając to pytanie, zadawał mu je nie jako chlebodawcy swemu, lecz jako dżokejowi, Wroński odparł:
— Muszę zobaczyć się z Briańskim i za godzinę będę w domu.
„Który też raz zadają mi dzisiaj to pytanie?“ — pomyślał Wroński i zarumienił się, co zdarzało się mu dość rzadko. Anglik spojrzał na niego bacznie i rzekł:
— Przed jazdą należy przedewszystkiem być spokojnym, niech więc pan będzie w dobrym humorze i niech się pan niczem nie denerwuje.
All right — z uśmiechem odparł Wroński i wsiadłszy do powozu, kazał jechać do Peterhofu.
Zaledwie powóz zdążył ujechać parę kroków, gdy z chmury, która już od rana groziła ulewą, polał się rzęsisty deszcz.
„Źle!“ — pomyślał Wroński, podnosząc budę powozu — „tor już jest zupełnie wilgotny, a teraz zamieni się w błoto.“ Siedząc w zamkniętym powozie, Wroński wyjął list matki z kartką brata i przeczytał je.
Wroński nie znalazł w tych listach nic nowego. Matka, brat, wszyscy uznawali za stosowne wtrącać się w jego miłosne sprawy. To wtrącanie się wywoływało w nim oburzenie, co rzadko trafiało się Wrońskiemu. „Co ich to obchodzi? Dlaczego każdy poczytuje sobie za obowiązek zajmować się moją osobą? i czego oni chcą odemnie? Wtrącają się chyba dlatego tylko, że jest w tem coś takiego, czego oni pojąć nie mogę: gdyby to była zwykła przelotna miłostka, zostawiliby mnie w spokoju; domyślają się jednak, że to jest coś innego, a nie zabawka i że ta kobieta jest mi droższą nad życie: oni zrozumieć tego nie są w stanie, więc ich to gniewa. Jakimby nie był w przyszłości i obecnie los nasz, myśmy sami stworzyli go sobie i nie użalamy się nań“ — myślał Wroński, łącząc w wyrazie my siebie i Annę. „Oni chcą koniecznie uczyć nas, jak mamy postępować, gdyż sami nie mają pojęcia o takiem szczęściu, jak nasze, ponieważ nie wiedzą, że bez tej miłości nie istnieje dla nas ani szczęście, ani nieszczęście, że nie istnieje życie samo!“
To wtrącanie się wszystkich gniewało Wrońskiego, gdyż wiedział, że wszyscy mają słuszność: wiedział, że miłość, która łączy go z Anną, nie jest chwilowem zaślepieniem, które prędko przeminie, jak zwykle stosunki tego rodzaju, nie pozostawiając po sobie innych śladów w ich życiu, prócz przyjemnych lub nieprzyjemnych wspomnień. Wroński widział, jak przykrem było położenie jego samego i Anny, widział całą trudność, polegającą na ukryciu ich wzajemnego stosunku przed światem, wśród którego żyli i na ciągłem okłamywaniu i oszukiwaniu tego świata. Trzeba było nieustannie kłamać, oszukiwać i nieustannie myśleć o drugich wtedy właśnie, gdy namiętność, która ich łączyła, była do tego stopnia potężną, że kazała im zapominać o wszystkiem prócz miłości.
Wroński przypominał sobie dokładnie te wszystkie wypadki, które dość często miały miejsce, gdy trzeba było koniecznie kłamać i oszukiwać, co było wręcz przeciwnem jego szczerej i otwartej naturze; szczególnie zaś wyraźnie uprzytamniał sobie to uczucie wstydu, które wywoływała u Anny konieczność kłamania i oszukiwania. I w tej chwili Wroński znów doświadczał tego dziwnego uczucia, które ogarniało go już parę razy od czasu poznania Anny; uczuciem tem był wstręt względem kogoś, lecz Wroński sam nie zdawał sobie sprawy względem kogo: czy względem Aleksieja Aleksandrowicza, czy względem siebie samego, czy też względem całego świata, tego Wroński nie wiedział dobrze, lecz zawsze starał się nie dopuszczać do siebie tego uczucia i teraz również pospieszył otrząsnąć się z niego i zaczął rozmyślać o swem położeniu.
„Wistocie, pierwej była ona nieszczęśliwą, lecz dumną i spokojną, a teraz nie może być ani spokojną, ani godną szacunku przed samą sobą, chociaż nie pokazuje tego po sobie. Doprawdy, trzeba koniecznie z tem skończyć“ — postanowił Wroński.

I w głowie Wrońskiego po raz pierwszy powstała wyraźna myśl, iż trzeba koniecznie dać pokój temu ciągłemu kłamstwu i czem prędzej, tem lepiej. „I ona i ja musimy wszystko rzucić i ukryć się gdziebądź z naszą miłością“ — rzekł sam do siebie.

XXII.

Ulewa trwała niedługo i gdy Wroński dojeżdżał ostrym kłusem do Peterhofu, słońce wyjrzało znowu, dachy letnich pałacyków i stare lipy, rosnące w ogrodach, ciągnących się z obu stron głównej alei, lśniły się w promieniach słońca, z gałęzi kapała, a z dachów lała się woda. Wroński nie myślał już teraz o tem, że ulewa popsuła zapewne tor wyścigowy, lecz, że dzięki temu deszczowi zastanie ją napewno w domu, gdyż wiedział, że Aleksiej Aleksandrowicz, który przed paroma dniami dopiero powrócił z zagranicy, mieszkał przez lato w Petersburgu.
Wroński liczył napewno na to, że zastanie Annę samą, wysiadł więc z powozu niedojeżdżając do mostku, jak to zwykle czynił, aby mniej zwracać na siebie uwagę, przeszedł resztę drogi piechotą i nie wszedł przez główny ganek z ulicy, lecz skierował się przez podwórze.
— Czy pan przyjechał? — zapytał Wroński ogrodnika.
— Pana niema, ale pani jest; niech pan pozwoli na ganek: tam jest służba i zaraz panu otworzy — odparł ogrodnik.
— Nie, wejdę przez ogród.
Upewniwszy się, że Anna jest sama i chcąc zrobić jej niespodziankę, gdyż nie zapowiedział swego dzisiejszego przyjazdu i Anna zapewne nie spodziewała się, aby mógł przyjechać przed wyścigami, Wroński, podtrzymując szablę, szedł ostrożnie ścieżką, wysadzoną z obydwóch stron kwiatami, ku tarasie, wychodzącej na ogród. Wroński zapomniał już teraz o wszystkiem, o czem myślał po drodze, a mianowicie o swem przykrem położeniu; teraz myślał tylko o tem, że za chwilę ujrzy ją nietylko w swej wyobraźni, lecz żywą, taką, jaką jest w rzeczywistości. Wroński wchodził już na strome stopnie tarasy, gdy nagle przypomniał sobie, o czem zawsze zapominał, a co stanowiło najprzykrzejszą stronę w jego stosunkach z Anną, jej syna, z jego pytająeem i nieprzychylnem, jak zdawało się Wrońskiemu, spojrzeniem.
Chłopiec ten częściej niż kto inny przeszkadzał im w schadzkach: gdy on był obecnym, ani Wroński, ani Anna niedość że nie pozwalali sobie mówić o czembądź, czegoby nie mogli powtórzyć przy wszystkich, lecz nawet nie pozwalali sobie na mówienie ogólnikami o rzeczach, którychby malec nie mógł zrozumieć. Wroński i Anna nie umawiali się o to, oszukiwać jednak dziecko uważaliby za niegodne siebie: w obecności Sierioży rozmawiali z sobą jak zwykli znajomi. Pomimo jednak tej ostrożności, Wroński zauważał często skierowane na siebie uważne, niedowierzające spojrzenie dziecka, zauważał również jakąś dziwną bojaźń i zmienność w dziecku, które czasami było względem niego serdeczne i garnęło się ku niemu, czasami zaś było dziwnie chłodne i nieśmiałe. Dziecko zdawało się odczuwać instynktownie, że pomiędzy tym człowiekiem a matką istnieje coś ważnego, czego ono pojąć nie jest w stanie.
I w samej rzeczy chłopiec widział, że nie może zdać sobie sprawy z tego stosunku i żadną miarą nie mógł domyślić się, jak powinien zachowywać się względem tego człowieka. Wrażliwy i obdarzony, jak każde dziecko, zmysłem spostrzegawczym, Sieroża widział, że ojciec, guwernantka, niańka, niedość, że nie lubią Wrońskiego, lecz nawet, choć mu o tem nie mówili, patrzą na niego z przerażeniem i wstrętem. Sieroża widział i to również, że matka zapatrywała się na Wrońskiego, jak na najlepszego przyjaciela.
„Co to ma znaczyć? Co to za jeden? Jak trzeba go kochać? Jeśli nie wiem tego, to jest w tem moja wina, gdyż jestem albo głupim, albo złym chłopcem“ — myślało dziecko. Niepewność ta była powodem jego badawczego, pytającego po trochu nawet nieprzyjaznego obejścia się, nieśmiałości i nierówności, co krępowało Wrońskiego. Obecność tego dziecka wywoływała we Wrońskim zawsze i stale to dziwne uczucie obrzydzenia, którego doświadczał w ostatnich czasach. Obecność tego dziecka wywoływała w Annie i we Wrońskim wrażenie, podobne do wrażenia, jakiego doświadcza marynarz, który widzi na kompasie, że kierunek, w jakim okręt szybko płynie, różni się znacznie od właściwego kierunku, lecz który nie może powstrzymać tego ruchu, i który wie, że każda minuta oddala go coraz bardziej od właściwej drogi, boi się zaś przyznać do tego, gdyż musiałby w takim razie zdać sobie jasno sprawę, iż czeka go nieuchronna zguba.
Dziecko to wraz ze swym naiwnym poglądem na życie było kompasem, pokazującym im stopień zboczenia od tego, o czem oboje wiedzieli, lecz o czem nie chcieli wiedzieć.
Tym razem Sieroży nie było w domu: Anna była zupełnie sama i siedząc na tarasie, oczekiwała na powrót syna, który wyszedł na spacer jeszcze przed deszczem. Matka wysłała lokaja i pokojówkę szukać go i zniecierpliwością czekała na jego powrót. Anna ubrana w białą suknię z szerokiemi koronkami, siedziała w rogu tarasu za klombem kwiatów i nie słyszała nadejścia Wrońskiego. Schyliwszy głowę całą w czarnych lokach, Anna przycisnęła czoło do chłodnej polewaczki, stojącej na balustradzie i toczonemi swemi rękoma, ozdobionemi dobrze znanymi Wrońskiemu pierścieniami, przytrzymywała polewaczkę. Piękność całej jej postaci, głowy, szyi, rąk, za każdym razem niespodziewanie uderzała Wrońskiego, to też zatrzymał się, spoglądając na nią z zachwytem; lecz w chwili, gdy chciał postąpić krok naprzód i zbliżyć się ku niej, Anna odczuła już jego obecność, odsunęła polewaczkę i zwróciła ku niemu swą rozpaloną twarz.

— Co pani jest? czy pani niezdrowa? — zapytał po francusku, podchodząc do niej.
Wroński chciał prędko podejść do Anny, lecz przypomniał sobie, że może ktobądż patrzy się na nich, obejrzał się więc na drzwi od balkonu i zarumienił, tak jak rumienił się za każdym razem, gdy wiedział, że musi mieć się na baczności i ciągle oglądać. — Nie, jestem zdrowa — odparła Anna, wstając i ściskając mocno podaną sobie rękę. — Nie spodziewałam się... ciebie.
— Mój Boże! jakie zimne ręce! — rzekł Wroński.
— Przestraszyłeś mnie. Jestem sama i czekam na Sierożę, który poszedł na spacer i tędy zapewne wracać będzie.
Chociaż Anna usiłowała być spokojną — wargi jej drżały.
— Niech mi pani wybaczy, żem przyjechał, lecz nie mogłem spędzić dnia nie widząc pani — mówił Wroński, używając stale w rozmowie z Anną francuskiego języka, aby uniknąć obojętnego pani i niebezpiecznego ty rosyjskiego.
— Co mam przebaczać? Owszem, cieszę się bardzo!
— Ale pani jest albo niezdrową, albo zmęczoną — mówił Wroński, nie puszczając jej ręki i pochylając się nad nią. — O czem pani tak myślała?
— Jak zawsze o jednem i o tem samem — odparła Anna z uśmiechem.
Anna mówiła prawdę, gdyż można ją było w każdej chwili zapytać o czem myśli i Anna szczerze, bez zająknienia mogła odrzec: o jednem tylko, o swem szczęściu i o swem nieszczęściu. I w tej chwili właśnie, gdy Wroński nadchodził, Anna zastanawiała się, dlaczego innym, naprzykład Betsy (Anna wiedziała o jej stosunku z Tuszkiewiczem o czem nie wszyscy wiedzieli) wszystko to wydawało się takiem łatwem, a dla niej wszystko było taką męczarnią? Myśl ta prześladowała ją dzisiaj z powodu pewnych okoliczności. Anna zaczęła wypytywać się Wrońskiego o wyścigi. Wroński odpowiedział jej i widząc jej zmieszanie, opowiadał zupełnie swobodnie o przygotowaniach do wyścigów, chcąc Annę rozerwać.
„Powiedzieć mu, czy nie powiedzieć?“ — namyślała się Anna, patrząc w jego spokojne i uśmiechnięte oczy. — „On jest taki szczęśliwy i taki przejęty tymi wyścigami, że nie zrozumie tego dobrze i nie pojmie, do jakiego stopnia jest to ważnem dla mnie.“
— Ale pani nic mi nie mówi, o czem pani myślała, gdym ja wszedł — rzekł Wroński, przerywając swoje opowiadanie — niech więc pani będzie łaskawą powiedzieć mi!
Anna nie odpowiadała Wrońskiemu, pochyliła tylko głowę, patrząc na niego pytająco swemi dużemi, ocienionemi długiemi rzęsami oczyma; ręka jej, w której trzymała zerwany liść, drżała. Wroński zauważył to i w oczach jego odmalowała się ta pokora i niewolnicze poddanie się, które ją zawsze rozbrajały.
— Widzę, że zaszło coś niezwykłego, ale czyż ja mogę być choć na chwilę spokojnym, wiedząc, że pani ma zmartwienie i że pani nie chce zemną podzielić się niem? niech pani powie, na miłość Boską! — prosił Wroński.
„Nie przebaczę mu nigdy, jeśli nie pojmie całej wagi, którą ja przywiązuję do tego, co mu za chwilę powiem... a może lepiej nie mówić?... po co narażać się na rozczarowanie?“ — myślała Anna, patrząc nieustannie na Wrońskiego i czując, że ręka z liściem drży coraz bardziej.
— Na miłość Boską! — powtórzył Wroński, biorąc ją za rękę.
— Powiedzieć?
— Tak, tak, tak...
— Jestem w odmiennym stanie — rzekła cicho i powoli Anna.
Liść zadrżał jeszcze bardziej w ręku Anny, nie spuszczającej spojrzenia z Wrońskiego, gdyż chciała widzieć, jak podziała na niego ta wiadomość. Wroński pobladł, chciał coś powiedzieć, lecz wstrzymał się, wypuścił jej rękę i pochylił głowę. „Zrozumiał więc, jak ważnym jest ten fakt“ — pomyślała Anna i z wdzięcznością uścisnęła go za rękę.
Lecz Anna omyliła się myśląc, że Wroński pojął znaczenie tego wypadku tak samo, jak pojęła je ona, kobieta. Usłyszawszy tę wiadomość, Wroński z dziesięciokrotną siłą odczuł to dziwne, przytrafiające mu się uczucie obrzydzenia, zrozumiał jednak zarazem, że obecnie nastała ta kryzys, której sobie życzył, że nie można już więc niczego dłużej ukrywać przed mężem i że trzeba koniecznie w jaki bądź sposób wyjść z tego nienaturalnego położenia. Zakłopotanie Anny udzieliło się i Wrońskiemu; Wroński czule i pokornie spojrzał na Annę, pocałował ją w rękę, wstał i milcząc przeszedł się parę razy po tarasie.
— Tak — odezwał się po chwili, podchodząc do Anny — ani ja, ani pani nie zapatrywaliśmy się na nasz związek jak na zabawkę i los nasz obecnie rozstrzygnął się. Trzeba koniecznie — mówił Wroński, oglądając się — dać pokój temu kłamstwu, z którem musimy ustawicznie żyć.
— Dać pokój? w jaki sposób, Aleksieju? — zapytała Anna po cichu.
Anna uspokoiła się już i w jej oczach przebijał się łagodny uśmiech.
— Opuścić męża i połączyć nasze losy.
— One i bez tego już są złączone — odparła Anna bardzo cicho, że Wroński zaledwie dosłyszał jej słowa.
— Tak, lecz zupełnie, zupełnie.
— Ale jak, Aleksieju, naucz mnie jak? — zapytała Anna z bolesną ironią nad swem położeniem bez wyjścia. — Cóż ja mam robić? Czyż ja nie jestem żoną swego męża?
— Niema takiego położenia, z którego nie byłoby wyjścia, trzeba tylko raz zdecydować się — odrzekł Wroński — gdyż cokolwiek się zdarzy, wszystko będzie lepszem od obecnego naszego stanu. Widzę przecież, że musisz się liczyć i z opinią powszechną, i z synem, i z mężem...
— Ach, tylko nie z mężem — z uśmiechem odparła Anna — nic o nim nie wiem, ani nie myślę o nim nawet, gdyż on nie istnieje dla mnie.
— Nie mówisz tego szczerze, Anno; znam cię dobrze i wiem, że sumienie wyrzuca ci twoje postępowanie względem niego.
— A zresztą, on o niczem nie wie — odparła Anna i nagle gorący rumieniec oblał jej twarz; policzki, czoło, Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/267 pociągnie za sobą pod względem religijnym, społecznym i rodzinnym; pani jednak nie usłuchała mnie. Nie mogę więc teraz narażać na wstyd nazwiska, które noszę ja... i mój syn“... chciała Anna dodać, lecz z syna swego nie mogła szydzić. Wogóle z właściwą sobie ścisłością i dokładnością powie mąż mój, że nie może rozłączyć się ze mną, lecz że zostaną przedsięwzięte wszelkie kroki, aby nie dopuścić do skandalu... a wszystko, co zapowie, spełni spokojnie i ściśle. Wie pan już wszystko, co będzie... to nie człowiek, to maszyna, a w dodatku, gdy się rozgniewa, zła maszyna — dodała Anna po chwili, przypominając sobie Aleksieja Aleksandrowicza, jego postać w najdrobniejszych szczegółach, jego sposób mówienia, i poczytując mu za występek wszystko, co było w nim nieładnego i nic mu nie przebaczając, pomimo iż tyle przeciwko niemu wykroczyła.
— Anno — rzekł Wroński miękkim, przekonywującym tonem, starając się uspokoić ją — trzeba koniecznie wyznać mu wszystko, a potem dopiero postępowanie nasze będzie zależało od tego, co on powie.
— Radzisz więc ucieczkę w danym razie?
— Czemu nie? Nie zdaje mi się możebnem, aby stan obecny mógł trwać dłużej; nie mówię tego myśląc o sobie, widzę jednak cierpienia pani...
— A gdy uciekniemy, ja stanę się pańską kochanką — przerwała mu Anna z przekąsem.
— Anno — odezwał się Wroński z lekką wymówką.
— Tak — mówiła Anna dalej — stać się pańską kochanką i stracić wszystko...
Anna znowu chciała powiedzieć: syna, lecz wyrazu tego nie była w stanie wymówić.
Wroński nie mógł pojąć, w jaki sposób Anna, obdarzona silną, uczciwą naturą, może znosić ten stan nieustannego kłamania i oszukiwania i dlaczego nie chce wyjść z niego, nie domyślał się jednak, że główną przyczyną tego był wyraz syn, którego Anna nie miała sił i odwagi wymawiać; gdy myślała o swym synu i o przyszłych stosunkach tego syna z matką, która porzuciła jego ojca, Anna do tego stopnia przerażała się tem co zrobiła, że nie była w stanie rozumować, lecz jako kobieta, usiłowała uspakajać się tylko bezpodstawnemi przypuszczeniami, pragnąc, aby wszystko pozostało po dawnemu, i aby można było zapomnieć o tem strasznem pytaniu: „co będzie z synem.“
— Proszę cię i błagam — odezwała się nagle Anna, zupełnie innym, szczerym i czułym głosem, ujmując rękę Wrońskiego — nie rozmawiaj ze mną nigdy o tem.
— Ale, Anno...
— Nigdy, pozostaw mi wszystko... znam dokładnie całą grozę mego położenia, lecz nie jest to tak łatwo, jak ci się zdaje, wybrnąć z niego. Pozostaw mi wszystko i spełnij mą prośbę: nigdy już nie mów ze mną o tem. Czy przyrzekasz mi?... Nie, nie... przyrzeknij mi!...
— Przyrzekam ci wszystko, lecz w każdym razie nie mogę być spokojnym, szczególniej teraz gdyś mi powiedziała o tem. Nie mogę być spokojnym, gdy ty jesteś niespokojną...
— Ja? — powtórzyła Anna — w istocie chwilami męczę się, lecz to przejdzie, jeśli ty nigdy nie będziesz mówił ze mną o tem; gdyż tylko wtedy dręczy mnie to wszystko, gdy ty poruszasz ze mną ten przedmiot.
— Nic nie rozumiem — zauważył Wroński.
— Wiem — przerwała mu Anna — że tobie z twym prawym charakterem trudno jest kłamać i żal mi cię szczerze. Zastanawiam się nad tem często, żeś ty dla mnie poświęcił całą swą przyszłość.
— Przed chwilą myślałem o tem samem: dlaczegoś ty właśnie wszystko poświęciła dla mnie, nie mogę więc wybaczyć sobie, że jesteś nieszczęśliwą.
— Jam nieszczęśliwa? — rzekła Anna, zbliżając się do niego i z uśmiechem, w którym malował się zachwyt i nieograniczona miłość, patrząc na niego: ja jestem jak Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/270 pozostała tylko zewnętrzna zdolność pamięci, wskazująca, co i w jakim porządku czynić należy: podszedł więc do furmana, drzemiącego na koźle w wydłużonym już cieniu gęstych lip, popatrzał na słup muszek uwijających się nad spoconymi końmi, wskoczył do powozu i kazał stangretowi jechać do Briańskiego. Dopiero, gdy przejechał siedm wiorst, Wroński opamiętał się, popatrzał na zegarek i spostrzegł, że już jest w pół do szóstej i że może się spóźnić.
Na ten dzień było naznaczonych parę biegów: wyścigi konwoju, potem dwuwiorstowy oficerski, czterowiorstowy, i bieg, w którym brał udział Wroński. Wroński na czwarty wyścig mógł zdążyć w każdym razie, lecz jeśli zajedzie jeszcze do Briańskiego, to stanie na torze zaledwie przed samym swym biegiem, gdy już cały dwór będzie na miejscu: nie było to dobrze, lecz Wroński dał Briańskiemu słowo, że będzie u niego, postanowił więc jechać dalej i kazał stangretowi nie żałować koni.
Przyjechawszy do Briańskiego, Wroński zabawił u niego pięć minut, poczem kazał jechać do domu. Szybka ta jazda uspokoiła go: wszystkie przykrości, jakie go spotykały z powodu stosunku z Anną, ich nieokreślone położenie, którego dzisiejsza rozmowa bynajmniej nie usunęła, wszystko to wyszło mu z głowy; obecnie Wroński z przyjemnością i trwogą myślał tylko o wyścigach, o tem, że w żadnym razie nie spóźni się i chwilami tylko jasnym płomieniem wybuchała w jego wyobraźni nadzieja szczęścia i rozkoszy, jakie czekają go podczas dzisiejszej nocnej schadzki. Wroński zbliżając się ku torowi, był coraz bardziej pod wrażeniem wyścigów i mijał co chwila powozy, jadące z okolicznych letnich mieszkań i z Petersburga.
W mieszkaniu swem Wroński nie zastał już nikogo; wszyscy byli na wyścigach, prócz lokaja, który przed chatą oczekiwał na niego. Zanim Wroński zdołał się przebrać, lokaj zameldował mu, że bieg drugi już rozpoczął się, że wielu panów przychodziło zapytywać o niego i że chłopak stajenny przybiegał już dwa razy.
Przebrawszy się powoli (Wroński nie spieszył się nigdy i nie tracił panowania nad sobą), Wroński pojechał do baraków, koło których widać już było całe morze powozów, ludu, żołnierzy otaczających tor i trybuny, napełnione publicznością. Drugie wyścigi odbywały się już zapewne, gdyż wchodząc do baraków, Wroński posłyszał dzwonek. Podchodząc ku stajniom, Wroński ujrzał konia Machotina, gniadego ogiera z białemi nogami, którego prowadzono na tor w oponie w pasy pomarańczowe i niebieskie z ogromnemi sterczącemi uszami.
— Gdzie Corde? — zapytał Wroński stajennego.
— W stajni, siodła konia. — Frou-Frou już osiodłana stała w swej stajni: za chwilę miano ją wyprowadzać.
— Nie spóźniłem się? — zapytał Wroński.
All right! all right! Wszystko już gotowe! Wszystko już gotowe! — odparł Anglik. — Niech pan tylko będzie spokojny.
Wroński raz jeszcze obrzucił spojrzeniem cudne, ulubione kształty swego konia, który drżał całem ciałem; nareszcie z przykrością odrywając się od tego widoku, wyszedł z baraku i kazał jechać ku trybunom, dokąd udało mu się przybyć w najstosowniejszej chwili, gdy nikt nie zwracał na niego uwagi. Dwuwiorstowy wyścig kończył się właśnie i oczy wszystkich zwrócone były na kawelegarda, biegnącego na przedzie i na łajb-huzara, biegnącego trochę za nim; obydwaj zbliżali się do słupa, przynaglając konie do wydobywania z siebie reszty sił. Tłum, będący w środku koła i po za niem, rzucił się ku słupowi, a grupa żołnierzy i oficerów kawalegardów wyrażała głośnymi okrzykami radość ze spodziewanego zwycięstwa swego zwierzchnika i kolegi. Wroński, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi, wszedł w środek tłumu prawie w tej samej chwili, gdy dzwonek dał sygnał, że wyścig skończył się. Wysoki, obryzgany błotem kawalegarda, który pierwszy dobiegł do mety, poprawiał się na siodle i ściągał cugle swemu szaremu, zlanemu potem i z trudnością oddychającemu ogierowi.
Ogier, z wysiłkiem stawiając nogi, zwolnił biegu i oficer, obejrzawszy się naokoło, jak człowiek przebudzony ze snu ciężkiego, uśmiechnął się z pewnym przymusem: tłum znajomych i nieznajomych otoczył go.
Wroński naumyślnie nie zbliżał się ku trybunie, którą zajmowała i przed którą spokojnie i ze swobodą przechadzała się i rozmawiała cała śmietanka petersburskiego towarzystwa, gdyż dojrzał w niej i Kareninę, i Betsy i bratowę i wiele innych znajomych; naumyślnie więc, aby nie dawać sobie powodu do roztargnienia, trzymał się od nich zdaleka, spotykani jednak co chwila znajomi zatrzymywali go, opowiadając mu o szczegółach odbytych już wyścigów i zasypując go pytaniami, dlaczego spóźnił się.
W chwili, gdy tych, co brali udział w ukończonym dopiero co wyścigu, zawołano ku trybunom, gdzie miano im wręczać nagrody i gdy wszyscy poszli za nimi, starszy brat Wrońskiego, Aleksander, pułkownik, z akselbantami na mundurze, niewysokiego wzrostu, również barczysty, jak i Aleksiej, lecz przystojniejszy od brata i bardziej rumiany, z czerwonym nosem, z trochę rozpitą lecz szczerą i sympatyczną twarzą, podszedł do niego.
— Odebrałeś mój bilet? — zapytał Aleksander brata — nigdy nie można zastać cię w domu.
Aleksander Wroński, pomimo hulaszczego życia, jakie pędził, a w którem pijatyki zajmowały niepoślednie miejsce i z którego powszechnie był znanym, miał nadzwyczaj wykwintne formy. I teraz więc, gdy mówił z bratem o bardzo drażliwej sprawie, ponieważ wiedział, że wszyscy mogą patrzyć się na nich, uśmiechał się, jak gdyby żartował z bratem o rzeczach, które ich obydwóch nic a nic nie obchodzą.
— Odebrałem i doprawdy nie rozumiem, o co tobie chodzi — odparł Aleksy.
— Chodzi mi o to, że przed chwilą zwrócono mi uwagę, iż cię niema i że w poniedziałek widziano cię w Peterhofie.
— Są rzeczy, o których mogą wypowiadać swe zdanie tylko ci, co biorą w nich udział i ta właśnie sprawa, która cię tak obchodzi, należy właśnie do tych, które...
— Przypuśćmy, lecz w takim razie nie służy się, ale...
— Bądź łaskaw nie wtrącać się nie do swoich rzeczy i proszę cię, zakończmy tę rozmowę.
Zachmurzona twarz Aleksego Wrońskiego pobladła i wystająca górna szczęka drgnęła, co zdarzało mu się nadzwyczaj rzadko. Wroński, mając bardzo dobre serce, gniewał się rzadko, lecz gdy rozgniewał się i gdy mu drżała broda, bywał strasznym, Aleksander Wroński wiedział o tem, więc rzekł z wesołym uśmiechem:
— Chciałem ci tylko oddać list od matki. Odpisz jej i nie denerwuj się przed wyścigami. Bonne chance — dodał po chwili i pożegnał się z bratem.
Natychmiast po odejściu brata Wroński znów usłyszał, że ktoś woła na niego z wielką radością w głosie:
— Nie chcesz już znać swych przyjaciół! Jak się miewasz, mon cher! — głośno wołał Stepan Arkadjewicz, który i tutaj wśród petersburskiego blasku, wyróżniał się, również jak i w Moskwie swą rumianą twarzą i starannie pielęgnowanemi faworytami. — Przyjechałem wczoraj i cieszę się bardzo, że będę świadkiem twoich tryumfów. Kiedyż zobaczymy się?
— Przychodź jutro do naszego klubu — rzekł Wroński i przeprosiwszy Stepana Arkadjewicza, uścisnął mu rękę i odszedł na środek toru, dokąd wprowadzono już konie, mające brać udział w dużym wyścigu z przeszkodami.
Spocone, pomęczone konie, które brały już udział w poprzednich biegach, odprowadzono do stajni i na ich miejsce pojawiały się na torze inne, przeważnie angielskiej rasy konie na mundsztukach, z podciągniętymi brzuchami, co czyniło je podobnymi do ogromnych ptaków. Z prawej strony toru stajenny wprowadził ładną Frou-Frou, stąpającą jak na sprężynach na swych elastycznych, długich pęcinach. Ze stojącego niedaleko od niej Gladyatora zdejmowano właśnie oponę. Duże, ładne, najzupełniej prawidłowe kształty ogiera ze ślicznym zadem i z nadzwyczaj krótkiemi pęcinami, pomimowoli zwróciły na siebie uwagę Wrońskiego. Wroński zamierzał właśnie podejść ku swej klaczy, gdy znów ktoś ze znajomych zatrzymał go.
— Czy widzisz Karenina? — zapytał go znajomy, z którym Wroński zaczął rozmawiać. — Szuka widocznie swej żony, która siedzi na trybunie. Czy pan widział ją?
— Nie, nie widziałem — odparł Wroński i nie oglądając się nawet na trybunę, w której podobno siedziała Anna, podszedł ku Frou-Frou.
Wroński nie zdążył jeszcze obejrzyć siodła i wydać odpowiednie rozporządzenia, gdy zawołano go razem z innymi, którzy mieli ścigać się, ku namiotowi, gdzie ciągniono losy. Siedmnastu oficerów weszło do namiotu i zaczęło ciągnąć numery: wszyscy byli poważni, twarze niektórych pokryte były bladością. Wrońskiemu dostał się siódmy numer. Rozległa się komenda: „Na koń!“
Wroński wiedział, że on i wszyscy ścigający się stanowią środowisko, na które są zwrócone oczy zebranych tłumów, a że zawsze w ważniejszych chwilach swego życia panował nad sobą, podszedł więc ku klaczy powoli i spokojnie. Corde, by godnie uczcić taką uroczystość jak wyścigi, ubrał się odświętnie, t. j. w zapięty pod samą brodę tużurek, mocno nakrochmalony wysoki kołnierzyk, w okrągły czarny kapelusz i buty ze sztylpami. Anglik był jak zawsze pełen powagi i sam trzymał konia za cugle. Frou-Frou drżała wciąż jak w febrze i z podełba patrzała na Wrońskiego oczyma pełnemi ognia. Wroński wsunął palec pod poprąg: koń wzdrygnął się i zaczął kłaść uszy po sobie. Anglik wykrzywił wargi, co miało oznaczać uśmiech, że sprawdzano, czy dobrze osiodłał konia.
— Niech pan siada na konia, to się pan zaraz uspokoi.
Wroński po raz ostatni obejrzał się na swych współzawodników, gdyż wiedział, że podczas biegu nie będzie ich widział. Dwóch z pośród nich dojeżdżało już do miejsca, w którem miał odbywać się start. Palcyn, jeden z niebezpiecznych współzawodników i przyjaciel Wrońskiego, uwijał się koło gniadego ogiera niepozwalającego wsiadać na siebie. Maleńki leib-huzar w wązkich rajtuzach, chcąc naśladować angielskich żokiejów, zgiął się na siodle jak kot i pędził galopem. Książę Kuzowlew siedział cały blady na swej rasowej klaczy ze stada Grabowskiego, którą Anglik żokiej wiódł za cugle. Wroński, również jak i wszyscy koledzy, wiedział, że Kuzolew jest nadzwyczaj nerwowy i pełen miłości własnej; wiedział, że Kuzowlew lęka się wszystkiego, że boi się konnej jazdy, lecz teraz dlatego właśnie, że bał się, że ludzie kręcili sobie karki, że koło każdej przeszkody stał doktór, furgon z lazaretu ze znakiem czerwonego krzyża i z siostrami miłosierdzia, Kuzowlew zdecydował się wziąć udział w wyścigach; gdy wejrzenia ich spotkały się, Wroński uśmiechnął się do niego zachęcająco. Wroński nie spojrzał się na jednego tylko ze swoich kolegów, Machotina na Gladyatorze.
— Niech się pan nie spieszy — rzekł Corde do Wrońskiego — i niech pan pamięta o jednem: niech pan koło przeszkód ani nie wstrzymuje, ani nie przynagla klaczy do brania ich, niech już pan to zostawi w zupełności jej uznaniu.
— Dobrze, dobrze — odparł Wroński, biorąc za cugle.
— Jeśli pan będzie mógł, niech pan prowadzi wyścig, w każdym razie jednak niech pan nie traci nadziei do ostatniej chwili.
Zanim Frou-Frou zdążyła się spostrzedz, Wroński silnym, zręcznym i prędkim ruchem włożył nogę w stalowe, nacinane strzemię i w jednej chwili już siedział na skrzypiącem skórzanem siodle; gdy Wroński i prawą nogę Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/277 albo zabić się, potem znowu dwa rowy z wodą i jeden suchy, i w końcu, naprzeciwko trybuny słup, dystansowy. Start był nie na obwodzie elipsy, lecz z boku o sto sążni i na przestrzeni tej jeźdźcy spotykali pierwszą przeszkodę: zatamowaną rzekę, szeroką na trzy arszyny, którą można było przesadzić lub też przejechać wbród.
Jeźdźcy trzy razy stawali do startu, lecz za każdym razem któryś koń wysuwał się naprzód i trzeba było zaczynać na nowo. Pułkownik Siestrin, nadzwyczaj wprawny starter, zaczynał się już gniewać, aż wreszcie za czwartym razem zawołał „ruszaj!“ i jeźdźcy puścili konie.
Na pstrą gromadkę kawalerzystów skierowały się wszystkie oczy i wszystkie lornetki.
„Już ich puścili! Już jadą!“ — rozległo się ze wszystkich stron, po długiej ciszy oczekiwania.
Widzowie zaczęli tłumnie przebiegać z miejsca na miejsce, chcąc się lepiej przypatrzyć wyścigom. Zaraz z samego początku biegu zbita gromadka jeźdźców poczęła się rozciągać i widać było jak po dwóch, po trzech zbliżali się ku rzece. Publiczności zdawało się, że wszyscy ruszyli jednocześnie, lecz dla jeźdźców istniały sekundy różnicy, nadzwyczaj dla nich ważne.
Płochliwa i nazbyt nerwowa Frou-Frou straciła pierwszy moment i parę koni ruszyło z miejsca przed nią, lecz jeszcze przed rzeczką, Wroński wstrzymując z całych sił nalegającą na cugle klacz, pozostawił za sobą trzy konie i przed nim biegł tylko gniady Gladyator Machotina, poruszając w takt zadem, a jeszcze dalej, śliczna Dyana, na której siedział na wpół martwy ze strachu Kuzowlew.
Na razie Wroński nie zdołał zapanować ani nad sobą, ani nad koniem i dopiero przed pierwszą przeszkodą, rzeką, był w stanie kierować ruchami konia.
Gladyator i Dyana zbliżali się ku rzece razem i jednocześnie prawie, jak na komendę, unieśli się nad rzeką i przeskoczyli na drugi brzeg; tuż za niemi, zdawać się mogło, że na skrzydłach uniosła się Frou-Frou; lecz w tej samej chwili, gdy Wroński uczuł się w powietrzu, nagle ujrzał pod nogami swego konia Kuzowlewa i Dyannę, wijących się na drugim brzegu, (gdy koń wziął przeszkodę, Kuzowlew puścił cugle i Dyana upadła głową na ziemię). O tych szczegółach Wroński dowiedział się potem, obecnie zaś obawiał się tylko, aby Frou-Frou, dotykając ziemi, nie postawiła swej nogi na nodze lub na głowie Dyany. Lecz Frou-Frou, jak kot spadający z wysokości, uczyniła nogami i grzbietem podczas skoku wysiłek, minęła leżącego konia i pobiegła dalej.
„Milutka!“ — pomyślał Wroński.
Przeskoczywszy rzekę, Wroński najzupełniej już opanował swego konia i zaczął powstrzymywać go, chcąc przeskoczyć wysoką bary erę po Machotinie i dopiero na następnym dystansie, na którym na przestrzeni dwudziesu sążni nie było żadnej przeszkody, zamierzał postarać się wyprzedzić współzawodnika.
Wysoka baryera stała przed cesarską trybuną. Cesarz, dwór cały i tłum widzów, jednem słowem wszyscy, przypatrywali się im obydwóm: Wrońskiemu i galopującemu na odległości jednego kroku od niego, Machotinowi; w chwili, gdy zbliżano się ku czortowi[5], Wroński czuł skierowane na siebie ze wszystkich stron spojrzenia, lecz nic nie widział prócz uszów i szyi Frou-Frou, ziemi pod jej nogami, która biegła ku niemu na spotkanie, zadu Gladyatora i jego białych nóg, migających wciąż na jednej i tej samej odległości. Gladyator uniósł się, o nic nie zawadził, machnął krótkim ogonem i znikł z przed oczu Wrońskiego.
— Brawo! — zawołał czyjś głos.
W tej chwili przed oczyma Wrońskiego mignęły deski baryery. Koń uniósł się pod nim, nie przyspieszając, ani nie zwalniając biegu; deski znikły z przed oczu Wrońskiego, który usłyszał za sobą tylko stuknięcie. Koń, pobudzany przez biegnącego przed nim Gladyatora, zawcześnie podniósł się przed baryerą i uderzył o nią tylnem kopytem, lecz nie zmienił tempa biegu; grudka błota uderzyła Wrońskiego w twarz, z czego Wroński wywnioskował, że wciąż znajduje się w tej samej odległości od Gladyatora, i znów ujrzał przed sobą jego zad, krótki ogon i te same nieoddalające się, wprawione w szybki ruch, nogi.
W tej samej chwili, gdy Wroński pomyślał, że czas już wyprzedzić Machotina, Frou-Frou odgadła jego myśl i bez żadnej zachęty, przyspieszyła biegu i poczęła zbliżać się do Gladyatora z tej strony, z której było jej korzystniej, to jest od strony sznura. Machotin nie puszczał jej do sznura. Zaledwie Wroński pomyślał, że można obejść od strony zewnętrznej, już Frou-Frou zmieniła nogę i w taki właśnie sposób zamierzała minąć rywala. Poczynająca już ciemnieć od potu szyja Frou-Frou zrównała się z zadem Gladyatora. Parę skoków konie przeszły razem, lecz przed samą przeszkodą, do której właśnie zbliżali się, Wroński chcąc przyspieszyć stanowczą chwilę, zaczął przynaglać konia uzdą i prędko, koło samego wzgórza, minął Machotina. Spojrzawszy na pobryzganą błotem twarz Machotina, Wrońskiemu zdawało się, że Machotin uśmiechnął się. Wroński wyprzedził Machotina, lecz czuł go zaraz za sobą i nieustanny słyszał tuż za plecami miarowy odgłos biegu Gladyatora i urywany, zupełnie jeszcze niezmęczony oddech jego.
Następne dwie przeszkody, rów i baryerę, Wroński wziął z łatwością, lecz usłyszał, że chrapanie Gladyatora i tentent jego kopyt zbliżają się: popędził więc konia i z radością zauważył, że Frou-Frou bez żadnego wysiłku zdołała pobiedz prędzej, a tentent Gładyatora dał się słyszeć na poprzedniej odległości.
Wroński prowadził wyścig, a więc stało się, jak życzył sobie i jak Corde radził mu: teraz był już pewnym wygranej; podniecenie, radość i zadowolenie z Frou-Frou wzrastały nieustannie. Wroński chciał obejrzeć się, lecz nie śmiał, starał się więc uspokoić i nie wysilać konia, aby pozostawić mu ten sam zapas sił, jaki — Wroński przypuszczał — pozostawał jeszcze w Gladyatorze. Jeśli Wroński pierwszy weźmie jedyną jeszcze, ostatnią przeszkodę, stanie pierwszy przy celowniku. Wroński zbliżał się do irlandzkiej bankiety. Jon i Frou-Frou zdaleka już widzieli tę bankietę i powątpiewanie ogarnęło na chwilę oboje, konia i jeźdźca. Patrząc się z góry na szyję i łeb konia, Wroński ze sposobu, w jaki koń strzygł uszami, spostrzegł, że Frou-Frou powątpiewa o sobie, podniósł więc szpicrutę, lecz natychmiast przekonał się, że spostrzeżenie jego było mylne, gdyż koń wiedział, co mu czynić należy. Frou-Frou wyciągnęła się cała i równo, tak właśnie, jak się Wroński spodziewał, wzbiła się i zlekka odepchnąwszy się nogami od ziemi, zdała się na działalność siły inercyi, która przerzuciła ją daleko za rów; Frou-Frou pobiegła dalej z tej samej nogi, bez żadnego wysiłku i wciąż w tem samem tempie.
— Brawo, Wroński! — dały się słyszyć głosy przyjaciół Wrońskiego, którzy stali koło rowu; Wroński nie mógł nie poznać głosu Jawszyna, którego jednak nie dojrzał.
„Milutka“ — pomyślał Wroński o Frou-Frou, przysłuchując się temu, co działo się za nim. — „Przeskoczył!“ — szepnął Wroński, posłyszawszy za sobą odgłos podskoku Gladyatora. Pozostawał jeszcze tylko jeden rów z wodą, szeroki na dwa arszyny. Wroński nie zwracał na niego uwagi, a ponieważ chciał przyjść do celownika pozostawiając daleko za sobą Machotina, zaczął więc popędzać konia cuglami, podnosząc i opuszczając w takt jego głowę. Wroński wiedział, że koń już biegnie resztą sił: nietylko szyja i plecy Frou-Frou były już wilgotne, lecz i na grzywie, na głowie, na ostrych uszach pot występował kroplami, a klacz ciężko i prędko oddychała. Lecz Wroński wiedział również, że na pozostałe dwieście sążni wystarczy zapasu tych sił. Wroński tylko z tego miarkował, iż Frou-Frou przyspieszała znacznie biegu, że czuł się bliżej ziemi i że ruchy konia stały się szczególnie miękkimi. Rów Frou-Frou przeskoczyła, zdając się nic sobie z niego nie robić, gdyż, jak ptak, przeleciała nad nim; w tej samej jednak chwili Wroński zauważył ku wielkiemu swemu przerażeniu, że nie zdążył za ruchem konia i że uczynił, nie zdając sobie sprawy w jaki sposób, fałszywy ruch wtedy, gdy opuszczał się na siodło. Położenie jego uległo nagle zmianie i Wroński pojął, że zaszło coś strasznego: nie miał jeszcze czasu opamiętać się, a już mignęły koło niego białe nogi gniadego ogiera i Machotin galopem przebiegł koło Wrońskiego.
Wroński dotykał jedną nogą ziemi a koń padł mu na tę nogę. Zaledwie Wroński zdążył usunąć nogę, Frou-Frou chrapiąc upadła na bok, i poczęła czynić wysiłki swą cienką, spoconą szyją, jak gdyby chciała podnieść się na nogi. Klacz zaczęła rzucać się po piasku, jak postrzelony ptak; fałszywy ruch Wrońskiego złamał jej kość pacierzową. O tem wszystkiem Wroński dowiedział się dopiero później, na razie zaś widział tylko, że Machotin oddala się prędko, a że on, Wroński, chwiejąc się na nogach, stoi sam jeden na błotnistej ziemi, a przed nim, ciężko oddychając, leży Frou-Frou i przegiąwszy głowę, patrzy na niego swemi ślicznemi, rozumnemi oczyma. Wroński ciągnął konia za uzdę, gdyż wciąż nie zdawał sobie sprawy z tego, co zaszło. Koń, trzęsąc siodłem, znów zaczął bić się po ziemi, jak złapana ryba, wyprostował przednie nogi, lecz nie mogąc podnieść zadu, znów upadł na bok. Gniew oszpecił bladą twarz Wrońskiego, dolna szczęka poczęła drgać i Wroński obcasem uderzył konia w brzuch, usiłując znowu ciągnąć biedną Frou-Frou za cugle. Koń jednak nie poruszał się, lecz przycisnąwszy nozdrza do ziemi, patrzał na swego pana, jak gdyby chciał przemówić.
— Aaa! — jęknął Wroński, chwytając się za głowę. — Aaa! co ja zrobiłem! — zawołał po chwili na głos. — Przegrałem wyścig z własnej mojej winy i zamordowałem takiego dobrego konia! Aaa! co też ja narobiłem!
Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/283 i w zwykły sposób, w jaki miał zwyczaj odzywać się, a którym zdawał się wyśmiewać z kogoś, nadawał się najlepiej do tego rodzaju stosunków. Aleksiej Aleksandrowicz był tylko bardziej, niż zwykle, chłodnym dla żony i zdawało się, że miał do niej trochę żalu za tę pierwszą nocną rozmowę, od której Anna uchyliła się wtedy. Tylko pewien odcień oziębłości, nic więcej, dawał się zauważać w stosunkach Aleksieja Aleksandrowicza z żoną. „Nie chciałaś pomówić ze mną“ — zdawał się myśleć o żonie Aleksiej Aleksandrowicz — „tem gorzej dla ciebie. Teraz ty będziesz mnie prosiła, lecz ja już nie będę chciał rozmawiać. Tem gorzej dla ciebie“ — mawiał w myślach Aleksiej Aleksandrowicz, będąc tym razem podobnym do człowieka, który napróżno stara się ugasić ogień, aż wreszcie rozgniewany swemi bezowocnemi usiłowaniami, mówi: „a więc dobrze! pal się w takim razie!“
Aleksiej Aleksandrowicz, ten człowiek znany powszechnie ze swego rozumu i ze swej przenikliwości, jakich dawał dowody, zajmując się sprawami państwa, nie zdawał sobie sprawy, do jakiego stopnia jest nierozsądnem takie postępowanie z żoną; nie zdawał sobie z tego sprawy, gdyż obawiał się poznać dokładnie swe położenie, zamknął więc i zapieczętował tę ukrytą w głębi duszy skrzynkę, w której przechowywała się jego miłość ku rodzinie, to jest ku żonie i synowi. Aleksiej Aleksandrowicz czuły nadzwyczaj ojciec, od jakiegoś czasu stał się oziębłym dla syna, zaczął odzywać się do niego z tym samym sarkazmem co i do żony. „A! młody człowiek!“ — przemawiał Aleksiej Aleksandrowicz do Sieroży.
Aleksiejowi Aleksandrowiczowi zdawało się, co zresztą i powtarzał ciągłe, że nigdy jeszcze urzędowanie nie pochłaniało mu tyle czasu, co w tym roku: nie zdawał sobie jednak z tego sprawy, że obecnie sam wciąż wymyślał sobie różne zajęcia i że one były jednym ze środków, pozwalających mu na nieotwieranie skrzynki, w której umieszczone były uczucia jego dla żony i dla rodziny, jak również i myśli o tej żonie i o tej rodzinie, a myśli te stawały się tem straszniejsze im dłużej leżały schowane głęboko.
Gdyby ktobądź miał prawo zapytać Aleksieja Aleksandrowicza, jak zapatruje się na postępowanie swej żony, to łagodny zazwyczaj i spokojny Aleksiej Aleksandrowicz, nic by nie odpowiedział, lecz rozgniewałby się ogromnie na tego, kto śmiałby zadać mu pytanie tego rodzaju! Dlatego też oblicze Aleksieja Aleksandrowicza przyjmowało za każdym razem dumny i surowy wyraz, gdy zapytywano go o zdrowie żony. Aleksiej Aleksandrowicz nie chciał nic myśleć o postępowaniu i o uczuciach swej żony i w samej rzeczy nic o nich nie myślał.
Aleksiej Aleksandrowicz miał willę w Peterhofie. Hrabina Lidja Iwanowna spędzała zwykle lato również w Peterhofie i dotrzymywała Annie towarzystwa. Lecz w tym roku hrabina nie chciała tam mieszkać, nie była ani razu u Anny Arkadjewny i dała do zrozumienia Aleksiejowi Aleksandrowiczowi, że zażyłość Anny z Betsy i z Wrońskim nie jest na miejscu. Aleksiej Aleksandrowicz zgromił surowo swą przyjaciółkę, wypowiedziawszy myśl, że żona jego jest wyższą po nad wszelkie podejrzenia i począł widocznie unikać hrabiny. Aleksiej Aleksandrowicz nie chciał widzieć i nie widział, że już wiele osób patrzy krzywo na jego żonę, nie chciał rozumieć i nie rozumiał powodów, dla których Anna chciała koniecznie zamieszkać w Carskiem Siole, gdzie spędzała lato Betsy i skąd było blizko do obozu, w którym stał pułk Wrońskiego. Aleksiej Aleksandrowicz nie pozwalał sobie samemu myśleć o tem i nie myślał; lecz zarazem w głębi swej duszy, nigdy nie mówiąc o tem nawet przed samym sobą i nie mając na to nietylko żadnych dowodów, lecz nawet i żadnych podejrzeń, nie wątpił o tem, że jest mężem zdradzanym i pewność ta czyniła go nieszczęśliwym.
Ileż to razy w ciągu swego ośmioletniego szczęśliwego pożycia żoną, patrząc na cudze żony, które zdradzały i na zdradzanych mężów, Aleksiej Aleksandrowicz zadawał sobie pytanie: „jak można dopuścić do takiego stanu rzeczy? jak można nie rozerwać takich związków?“ lecz obecnie, gdy nieszczęście spadło na jego głowę, Aleksiej Aleksandrowicz nietylko, że nie myślał o tem, jak wyjść z tego położenia, lecz nie chciał nawet „zupełnie wiedzieć o niem, a niechciał wiedzieć dlatego właśnie, że położenie było zbyt przykrem i zbyt nienaturalnem.
Po powrocie z zagranicy Aleksiej Aleksandrowicz dwa razy jeździł do żony na letnie mieszkanie. Raz na obiad, za drugim zaś razem spędził u niej wieczór, na którym miała gości, lecz nie nocował ani razu, chociaż dawniej zwykł był to czynić.
Tego dnia, w którym miały się odbyć wyścigi, Aleksiej Aleksandrowicz był nadzwyczaj zajętym, lecz jeszcze z rana, gdy układał plan całodziennych zajęć, powziął zamiar natychmiast po wczesnym obiedzie pojechać do żony a stamtąd na wyścigi, na których miał być obecnym cały dwór, i na których wypadało mu być koniecznie. Prócz tego Aleksiej Aleksandrowicz musiał dzisiaj, jak zwykle co piętnastego każdego miesiąca, doręczyć żonie pieniądze na wydatki domowe.
Z właściwem sobie panowaniem nad swemi myślami, Aleksiej Aleksandrowicz, postanowiwszy jechać do żony, zakreślił koło niej rodzaj koła, którego nie pozwalał swym myślom przekraczać.
Rano Aleksiej Aleksandrowicz miał bardzo wiele do roboty. Hrabina Lidia Iwanowna przysłała mu poprzedniego dnia broszurę, napisaną przez znakomitego podróżnika po Chinach, który chwilowo bawił w Petersburgu. Do broszury dołączonym był list, w którym hrabina upraszała Aleksieja Aleksandrowicza o przyjęcie podróżnika, jako człowieka, zdaniem jej, nadzwyczaj zdolnego i mogącego być pożytecznym. Aleksiej Aleksandrowicz nie zdążył przeczytać broszury wieczorem przed udaniem się na spoczynek i rano musiał poświęcić trochę czasu na dokończenie jej. Potem zaczęli się schodzić interesanci z prośbami, urzędnicy z raportami, trzeba więc było zająć się tą bieżącą, jak ją nazywał Aleksiej Aleksandrowicz, pracą, która zabierała mu zawsze tyle czasu, a która polegała na naznaczeniu kandydatów na urzędy, na uwalnianiu, na wyznaczaniu pensyj, wsparć, nagród i t. p. Potem Aleksiej Aleksandrowicz miał do załatwienia jakąś osobistą sprawę, musiał zobaczyć się z doktorem i rozmówić się ze swym plenipotentem. Plenipotent nie zajął mu zbyt czasu, oddał tylko pieniądze i zdał mu krótkie sprawozdanie z interesów, które nie znajdowały się w świetnym stanie, gdyż z powodu częstych wyjazdów rozchód był większy od dochodu i w rezultacie był deficyt.
Za to na rozmówienie się z doktorem, ze znakomitym doktorem, osobistym swym przyjacielem, Aleksiej Aleksandrowicz stracił dużo czasu; nie spodziewał się dzisiaj doktora, którego wizyta była zupełnie niespodzianą; jeszcze zaś bardziej zadziwił się, gdy doktor począł wypytywać go szczegółowo o zdrowie, auskultować, opukiwać wątrobę. Aleksiej Aleksandrowicz nie wiedział o tem, że przyjaciółka jego, Lidya Iwanowna, zauważyła, że zdrowie Aleksieja Aleksandrowicza szwankuje jakoś w tym roku i prosiła doktora, aby go odwiedził i wybadał. — „Zrób pan to dla mnie“ — rzekła mu hrabina Lidya Iwanowna.
— Zrobię to dla Rosyi, hrabino! — odparł doktór.
— Jest to doprawdy nieoceniony człowiek! — zauważyła hrabina.
Ogólny stan zdrowia Aleksieja Aleksandrowicza nie podobał się doktorowi, gdyż wątroba była znacznie powiększoną, odżywianie organizmu słabe, i doktór przekonał się, że wody nie wywarły żadnego skutku, zalecił wiec jaknajwięcej ruchu, zabronił pracować zbyt dużo umysłowo i przedewszystkiem kazał wystrzegać się zmartwień; zastosować się do tej ostatniej rady doktora dla Aleksieja Aleksandrowicza było również niemożebnem, jak naprzykład wstrzymać się od oddychania. Doktór odjechał, pozostawiając Aleksieja Aleksandrowicza pod przykrem bardzo wrażeniem. Aleksiejowi bowiem zdawało się, że mu czegoś brakuje i że brak ten w żaden sposób usunąć się nie da. Wychodząc od Aleksieja Aleksandrowicza, doktór spotkał się w bramie z dobrym swym znajomym, Sliudinym, naczelnikiem kancelaryi Aleksieja Aleksandrowicza. Doktór i Sliudin kolegowali w uniwersytecie i chociaż po wyjściu z uniwersytetu widywali się rzadko, lubili się jednak nawzajem, byli zawsze w dobrych stosunkach i dlatego doktór mógł przed Sliudinym, jako przed swym przyjacielem, wypowiedzieć szczerze zdanie co do chorego.
— Cieszę się bardzo, żeś pan był u niego — rzekł Sliudin. — Jakoś niedobrze z nim i zdaje mi się... Jak pan znalazłeś go?
— Rzeczy tak stoją... — rzekł doktór, kiwając po nad głową Sliudina na swego stangreta, aby zajeżdżał — rzeczy tak stoją — mówił dalej, naciągając na swą białą rękę glansowaną rękawiczkę. — Spróbuj pan przerwać nienaciągniętą strunę, przyjdzie ci to z trudnością, lecz naciągnij ją ile ci tylko sił starczy i trąć w nią palcem, struna pęknie. A on przez swe zamiłowanie do pracy, przez sumienność w spełnianiu swych obowiązków, stał się tą struną naciągniętą do ostatecznych granic, a parcie zewnętrzne istnieje i to nawet bardzo silne — dodał doktór, podnosząc brwi i dając tem Sliudinowi do zrozumienia, iż wie dobrze, jakie mianowicie parcie jest wywieranem na Aleksieja Aleksandrowicza. — Będzie pan na wyścigach? — zapytał po chwili, idąc ku swej karecie.
Zaraz po wyjściu doktora, który zajął tyle czasu, nadszedł znakomity podróżnik, i Aleksiej Aleksandrowicz, korzystając z dopiero co przeczytanej broszury i z uwagi na to, że już i przedtem miał pewną znajomość tego Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/289 — Jak to dobrze — odezwała się Anna, podając rękę mężowi i uśmiechem witając Sliudina — żeście panowie przyjechali! Spodziewam się, że przenocujesz?... — były to pierwsze słowa, jakie powiedział jej duch kłamstwa — a teraz pojedziemy za chwilę razem. Wielka tylko szkoda, żem obiecała już Betsy, która ma zajechać po mnie.
Aleksiej Aleksandrowicz, usłyszawszy imię Betsy, skrzywił się.
— Nie ośmielę się rozłączać tych, co nie rozłączają się nigdy — rzekł swym zwykłym żartobliwym tonem. — Pojedziemy sobie we dwóch z Michałem Wasiljewiczem. Doktorzy każą mi nawet chodzić piechotą: przejdę się trochę i będzie mi się zdawało, że jestem na wodach.
— Nie mamy potrzeby spieszyć się — zauważyła Anna. — Napijecie się panowie herbaty?
Anna zadzwoniła.
— Podaj herbatę i powiedz Sieroży, że Aleksiej Aleksandrowicz przyjechał. Jak twe zdrowie obecnie? Michale Wasiljewiczu, pan jeszcze nie był u mnie, niech się pan patrzy, jaką mam ładną werandę — mówiła Anna, zwracając się to do męża, to do Michała Wasiljewicza.
Anna mówiła naturalnym zupełnie głosem, lecz zanadto dużo i zaprędko, co sama miarkowała, gdyż zauważyła, że Michał Wasiljewicz bacznie na nią spogląda.
Michał Wasiljewicz wyszedł po chwili na werandę.
Anna usiadła koło męża.
— Wyglądasz mi jakoś mizernie.
— Tak — odparł Aleksiej Aleksandrowicz — dzisiaj był u mnie doktór i zajął mi całą godzinę czasu. Pewien jestem, że musiał go przysłać do mnie ktoś z moich przyjaciół; moje zdrowie jest przecież do tego stopnia drogocennem...
— Daj spokój żartom, ale co ci doktór powiedział?...
Anna wypytywała męża o zdrowie, była ciekawą nad czem obecnie pracuje, namawiała go, aby odpoczął i zamieszkał u niej.
Anna mówiła to wszystko wesoło, prędko i ze szczególnym blaskiem w oczach, lecz Aleksiej Aleksandrowicz nie przypisywał obecnie sposobowi jej mówienia żadnego znaczenia: słyszał tylko jej wyrazy i przypisywał im tylko dosłowne znaczenie. Aleksiej Aleksandrowicz odpowiadał żonie swobodnie, choć jak zwykle żartobliwie. W całej tej ich rozmowie nie było nic nadzwyczajnego, lecz Anna nigdy nie mogła wspominać tej krótkiej sceny bez bolesnego uczucia wstydu.
Nadszedł Sieroża w towarzystwie guwernantki. Gdyby Aleksiej Aleksandrowicz pozwolił sobie przypatrzyć mu się bacznie, zauważyłby nieśmiałe roztargnione spojrzenie, jakie Sieroża zwrócił na niego, a potem na matkę. Lecz Aleksiej Aleksandrowicz nie chciał nic widzieć i nic nie widział.
— A młody człowiek! Jak on rośnie! Doprawdy, staje się już mężczyzną. Jak się masz, młody człowieku! — i Aleksiej Aleksandrowicz podał rękę wystraszonemu Sieroży.
Sieroża, który i przedtem był nieśmiały względem ojca, obecnie, odkąd Aleksiej Aleksandrowicz zaczął go tytułować młodym człowiekiem i odkąd on, Sieroża, usiłował rozwiązać pytanie, czy Wroński jest jego przyjacielem, czy też wrogiem, odtąd Sieroża począł lękać się ojca. Sieroża spojrzał na matkę, jak gdyby uciekając się pod jej obronę: było mu dobrze tylko z matką. Tymczasem Aleksiej Aleksandrowicz, wszcząwszy rozmowę z guwernantką, trzymał syna za ramię, na którem położył swą dłoń. Sieroża miał do tego stopnia wystraszoną minę, że Annie zdawało się, iż syn lada chwila rozpłacze się.
W chwili gdy syn wszedł, Anna zarumieniła się; zauważywszy przykre położenie Sieroży, matka podeszła prędko ku niemu, zdjęła z ramienia jego rękę Aleksieja Aleksandrowicza i pocałowawszy jedynaka, wyprowadziła go do ogrodu, skąd powróciła zaraz.
— Jednak czas już... — rzekła, spoglądając na zegarek — Betsy powinnaby już przyjechać!...
Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/292 między falami tłumu, przez które szedł. Anna widziała, jak Aleksiej Aleksandrowicz zbliżał się ku trybunie, jak odpowiadał uprzejmie na uniżone ukłony, jak po przyjacielsku lub też bardzo chłodno witał się z równymi sobie i jak, wyczekując na spojrzenia wyższych od siebie, zdejmował przed nimi z uszanowaniem swój duży okrągły kapelusz, dotykający końców jego uszów. Anna znała dokładnie te wszystkie jego ruchy i wydawały się jej one wprost wstrętnymi. „Tylko miłość własna, tylko zarozumiałość, oto wszystko co jest w jego duszy“ — myślała Anna — wzniosłe jego idee, przejęcie się sprawami oświaty i religii, to tylko narzędzia, których używa, aby piąć się wyżej.“
Aleksiej Aleksandrowicz spoglądał na trybunę, w której siedziały damy i chociaż patrzał na żonę, nie poznawał jej jednak w tem morzu muślinu, wstążek, piór, parasolek i kwiatów; Anna domyślała się, że mąż szuka jej, naumyślnie jednak starała się nie zwracać na siebie jego uwagi.
— Aleksieju Aleksandrowiczu! — zawołała na niego księżna Betsy — szuka pan zapewne swej żony: oto i ona!
Aleksiej Aleksandrowicz uśmiechnął się ozięble.
— Tyle tu blasku, że aż oczy bolą — odrzekł i zbliżył się ku trybunie, uśmiechnął się do żony, jak powinien uśmiechać się mąż, witający żonę, którą przed chwilą widział, przywitał się z księżną i z innymi znajomymi, z każdym jak należało, to jest żartując z paniami i zamieniając uściski rąk z mężczyznami.
Na dole, koło trybuny stał znany powszechnie ze swego rozumu i wykształcenia jenerał adjutant. Aleksiej Aleksandrowicz zaczął z nim rozmawiać.
Była chwila przerwy między wyścigami, nic więc nie przeszkadzało im rozmawiać. Jenerał-adjutant powstawał na wyścigi, Aleksiej Aleksandrowicz stawał w ich obronie. Anna słyszała każdy wyraz, który mąż wymawiał swym cienkim i jednostajnym głosem, każdy wyraz zdawał się jej być pełnym fałszu i każdy bólem przejmował jej ucho.
Gdy rozpoczęły się przygotowania do czterowiorstowego wyścigu z przeszkodami, Anna przechyliła się przez baryerę, nie spuszczając oczu z Wrońskiego, który podchodził do konia i siadał nań; jednocześnie Anna słyszała wciąż wstrętny dla siebie, na chwilę niemilknący głos męża. Annę męczyła obawa o Wrońskiego, lecz bardziej jeszcze dręczył ją ten niemilknący, jak jej się zdawało, cienki głos męża, brzmiący tą znajomą jej doskonale intonacyą.
„Jestem złą kobietą, jestem upadłą kobietą“ — myślała Anna — „lecz nie lubię kłamać i nie znoszę kłamstwa, jego (męża) zaś strawą jest kłamstwo. Przecież on wie wszystko i wszystko widzi, cóż więc myśli sobie, jeśli może rozmawiać z takim spokojem? Gdyby chciał zabić mnie, zabić Wrońskiego, wzbudzałby we mnie szacunek, lecz on tego nie uczyni, gdyż zadawalnia go kłamstwo i pozory przyzwoitości“ — mówiła Anna do siebie, nie zdając sobie wcale sprawy, czego mianowicie żąda od męża i, jak według jej zdania, powinien postępować. Anna nie domyślała się nawet tego, że ta dzisiejsza niezwykła wielomowność Aleksieja Aleksandrowicza, która ją tak rozdrażniała, była tylko wynikiem jego wewnętrznej trwogi i niepokoju. Jak dziecko, które się uderzyło, skacze, aby fizycznym ruchem zagłuszyć ból, również i Aleksiej Aleksandrowicz odczuwał potrzebę pewnego ruchu umysłowego, gdyż chciał zagłuszyć w sobie myśli o żonie, które powstawały, gdy patrzał na nią i na Wrońskiego, i gdy słyszał nieustannie powtarzane imię jego. Każdemu dziecku wrodzonem jest skakanie, jemu zaś wrodzonem było ładnie i rozsądnie mówić. Aleksiej Aleksandrowicz obstawał przy swojem zdaniu:
— Niebezpieczeństwo jest koniecznym warunkiem wojskowych kawaleryjskich wyścigów. Jeśli Anglia może wskazać w historyi swych wojen na najświetniejsze wygrane, które zawdzięcza kawaleryi, to dlatego tylko, że w ludziach i zwierzętach wyrabiała historycznie tę siłę. Mojem zdaniem, należy przywiązywać do sportu ogromną wagę, my zaś, jak zwykle na wszystko, zapatrujemy się nań tylko powierzchownie.
— Nie tak bardzo powierzchownie — zauważyła księżna Twerska — powiadają, że jeden z oficerów złamał sobie dwa żebra.
Aleksiej Aleksandrowicz uśmiechnął się; uśmiech ten polegał tylko na odsłonięciu warg i nic nie mówił.
— Przypuśćmy, księżno, że nie powierzchownie, lecz głęboko. Ale nie o to rzecz idzie — odparł Aleksiej Aleksandrowicz i znów zwrócił się do jenerała, z którym rozmawiał poważnie — niech pan nie zapomina, że ścigają się wojskowi, którzy obrali sobie ten rodzaj działalności, a każde zajęcie, i z tem musi pan zgodzić się, ma swą odwrotną stronę medalu; wchodzi to poprostu w zakres obowiązków wojskowego. Walka na kułaki, lub walki hiszpańskich toreadorów z bykami są wstrętnym sportem i oznaką barbarzyństwa, specyalny jednak sport jest oznaką rozwoju.
— Nikt już nie zobaczy mnie po raz drugi na wyścigach; zanadto przejmuję się niemi — rzekła księżna Betsy. — Nie prawdaż, Anno?
— Przejmują, lecz nie można oderwać się od nich — odparła jedna z pań. — Gdybym była rzymianką, nie opuszczałabym ani jednego przedstawienia w cyrku.
Anna nie odzywała się i nie odejmując lornetki od oczów, patrzała nieustannie w jeden punkt.
W tej chwili koło trybuny przechodził jeden z dostojników. Aleksiej Aleksiejewicz, przestawszy mówić, prędko, lecz z powagą wstał ze swego miejsca i złożył nizki ukłon zbliżającemu się dygnitarzowi wojskowemu.
— Pan nie bierze udziału na wyścigach? — zapytał go żartobliwie dygnitarz.
— Wyścigi, w których ja biorę udział, są bez porównania trudniejsze — odparł z szacunkiem Aleksiej Aleksandrowicz.
I chociaż sam Aleksiej Aleksandrowicz nie przypisywał swej odpowiedzi żadnego znaczenia, jenerał jednak zrobił taką minę, jak gdyby usłyszał mądre odezwanie się mądrego człowieka i jak gdyby wiedział, w czem tkwi la pointe de la sauce.
— W wyścigach biorą udział dwie strony — mówił dalej Aleksiej Aleksandrowicz — aktorzy i widzowie; że zamiłowanie w widowiskach tego rodzaju jest nieomylną oznaką nizkiego rozwoju widzów, na to zgadzam się, lecz...
— Księżno, załóżmy się — zawołał Stepan Arkadjewicz, stając przed trybuną i zwracając się ku Betsy. — Za kim pani trzyma?
— My z Anną za księciem Kuzowlewem — odpowiedziała Betsy.
— A ja za Wrońskim!... o parę rękawiczek...
— Przyjmuję!
— A jak tu ładnie! Nieprawdaż?
Gdy Stepan Arkadjewicz rozmawiał z Betsy, Aleksiej Aleksandrowicz przestał mówić, lecz po chwili rozpoczął znowu:
— Zgadzam się z panem, że...
Ścigający się ruszali właśnie od startu; rozmowy umilkły. Aleksiej Aleksandrowicz również przestał mówić; publiczność podniosła się z ławek i spojrzenia wszystkich skierowały się ku rzece. Wyścigi nie zaciekawiały Aleksieja Aleksandrowicza, nie przypatrywał się więc jeźdźcom, lecz z roztargnieniem spoglądał zmęczonemi oczyma na publiczność. Spojrzenie jego zatrzymało się na Annie, twarz której pokryła się bladością i przybrała surowy wyraz. Znać było, że Anna nie widzi żadnego jeźdźca, tylko jego jednego: ręka jej konwulsyjnie ściskała wachlarz, w piersiach brakło tchu. Aleksiej Aleksandrowicz popatrzał na żonę i odwrócił się od niej prędko, zwracając znowu swe spojrzenie na zebraną tłumnie publiczność.
„Tak, i na tej damie, również jak i na innych wyścigi robią wrażenie; jest to zresztą bardzo naturalnem“ — rzekł do siebie Aleksiej Aleksandrowicz i usiłował nie spoglądać Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/297 przewrócił się razem z koniem, nikt nie zwrócił na ten okrzyk żadnej uwagi; lecz w mgnieniu oka twarz Anny zmieniła się do tego stopnia, iż w samej rzeczy wzruszenie jej mogło wydawać się nie na miejscu. Anna nie miała już sił panować nad sobą, poczęła trząść się cała jak złapany ptak: chwilami chciała iść, nie zdając sobie sprawy dokąd, chwilami zaś zwracała się ku Betsy i mówiła:
— Jedźmy, jedźmy...
Lecz Betsy nie słyszała jej, gdyż, przechyliwszy się przez baryerę rozmawiała z jenerałem, który przyszedł przywitać się z nią.
Aleksiej Aleksandrowicz podszedł do Anny i podał jej rękę.
— Jeśli życzysz sobie, możemy wracać do domu — odezwał się po francusku, lecz Anna przysłuchując się temu, co mówił jenerał, nie zwracała na męża uwagi.
— Podobno i on złamał sobie nogę — opowiadał jenerał — doprawdy, to do niczego nie podobne!
Anna, nie odpowiadając mężowi, podniosła ku oczom lornetkę i skierowała ją na ten punkt, gdzie Wroński upadł, lecz było tak daleko i stało tam tyle osób, że nie było nic widać. Anna odjęła od oczu lornetkę i chciała już iść ku swemu powozowi, lecz ujrzała właśnie nadbiegającego oficera, który przychodził złożyć raport cesarzowi. Anna przegięła się cała przez baryerę, aby usłyszyć cokolwiek.
— Stiwa! Stiwa! — zawołała na brata.
Lecz Stepan Arkadjewicz nie słyszał jej wołania; Anna chciała już wyjść z trybuny.
— Raz jeszcze ofiaruję ci ramię, jeśli masz zamiar wyjść — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz, dotykając jej ręki.
Anna z odrazą odsunęła się od męża i nie patrząc na niego, odparła:
— Proszę mi dać pokój, ja zostanę się — gdyż widziała, że znów oficer jakiś biegnie ku trybunom z tego miejsca, gdzie upadł Wroński; Betsy machała na niego chustką. Oficer przyniósł wiadomość, że jeźdźcowi nic się nie stało, a koń złamał sobie krzyż.
Anna dowiedziawszy się o tem, usiadła i zasłoniła twarz wachlarzem. Aleksiej Aleksandrowicz widział, że Anna płacze i że nietylko nie może powstrzymać się od łez, lecz i od łkania, które spazmatycznie ściskało jej gardło. Aleksiej Aleksandrowicz zasłonił sobą żonę, chcąc jej dać trochę czasu, aby przyszła do siebie.
— Po raz trzeci proponuję ci me ramię — rzekł po po chwili Aleksiej Aleksandrowicz, zwracając się ku żonie. Anna patrzała na męża i nie mogła zdobyć się na odpowiedź; księżna Betsy przyszła jej z pomocą:
— Nie, Aleksieju Aleksandrowiczu, ja przywiozłam Annę, więc i ja ją odwiozę.
— Wybacz mi księżna — odparł Aleksiej Aleksandrowicz, uśmiechając się i patrząc śmiało Betsy w oczy — lecz zauważyłem, że Anna nie jest zupełnie zdrową i życzę sobie, aby pojechała ze mną.
Anna obejrzała się z przerażeniem, podniosła się z ławki i oparła się na ramieniu męża.
— Poszlę do niego, dowiem się o wszystkiem i dam ci znać — szepnęła Betsy Annie.
Wychodząc z trybuny, Aleksiej Aleksandrowicz, jak gdyby nic nie zaszło, rozmawiał ze znajomymi i Anna musiała również jak zawsze, odpowiadać znajomym i rozmawiać z nimi, lecz nie wiedziała sama, co się z nią dzieje i jak przez sen szła pod rękę z mężem.
„Czy bardzo pokaleczył się, czy też nic mu się nie stało? Czy to prawda? Czy będzie mógł przyjść wieczorem? Czy zobaczę go dzisiaj?“ — myślała Anna i, nie odzywając się zupełnie do męża, wsiadła do jego karety. Aleksiej Aleksandrowicz, pomimo wszystkiego, na co przed chwilą patrzał, nie pozwalał sobie krytykować postępowania żony względem siebie, widział przed sobą tylko zewnętrzne oznaki: widział, że zachowywała się niewłaściwie i był przekonanym, iż obowiązkiem jego jest zwrócić na to jej uwagę. Aleksiejowi Aleksandrowiczowi było nadzwyczaj trudno mówić tylko o tem i poprzestać na tem: już otworzył usta, aby powiedzieć żonie, że zachowywała się niewłaściwie, lecz pomimowoli odezwał się zupełnie z czem innem:
— Do jakiego jednak stopnia wszyscy jesteśmy skłonni do tych barbarzyńskich widowisk!... Mojem zdaniem...
— Co?... Nic nie rozumiem... — przerwała mu Anna z pogardą.
Odezwanie się Anny uraziło Aleksieja Aleksandrowicza, zaczął więc natychmiast mówić o tem, o czem zamierzał.
— Powinienem powiedzieć ci — zaczął Aleksiej Aleksandrowicz.
„Oto stanowcza rozmowa“ — pomyślała Anna i trwoga ogarnęła ją.
— Muszę ci powiedzieć, że dzisiejsze twe postępowanie było niewłaściwem — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz po francusku.
— Cóż takiego zrobiłam, że postępowanie moje uważasz za niestosowne? — zapytała głośno Anna, zwracając głowę ku mężowi i patrząc mu prosto w oczy, lecz już bez tej ukrytej wesołości, miejsce której zajęła stanowczość. Tą stanowczością Anna chciała zamaskować przejmujący ją przestrach.
— Nie zapominaj... — zauważył Aleksiej Aleksandrowicz, wskazując otwarte przednie okienko karety i stangreta siedzącego na koźle — poczem wstał i zamknął je.
— Co ci się nie podobało w mojem postępowaniu? — powtórzyła Anna.
— To przerażenie i rozpacz, której nie mogłaś ukryć, gdy jeden z jeźdźców spadł z konia.
Aleksiejowi Aleksandrowiczowi zdawało się, że żona zaprzeczy mu, lecz Anna milczała i patrzała uporczywie przed siebie.
— Prosiłem cię już, by postępowanie twe nie upoważniało złe języki do zajmowania się nami; dawniej już wspominałem ci o związku istniejącym między nami, jako między małżonkami; obecnie kwestyi tej już nie poruszam, gdyż mówię tylko o zewnętrznym naszym stosunku. Zachowywałaś się nieprzyzwoicie, i ja życzę sobie, aby to już nie powtarzało się więcej.
Anna nie słyszała połowy słów Aleksieja Aleksandrowicza, gdyż bała się męża i myślała o tem, czy Wroński nie zabił się przypadkiem i czy to napewno o nim mówiono, że nic mu się nie stało i że koń złamał sobie krzyż. Anna uśmiechnęła się tylko z przymusem i ironią, gdy Aleksiej Aleksandrowicz przestał mówić i nic nie odpowiedziała mu, gdyż niesłyszała zupełnie co mówił. Aleksiej Aleksiejewicz z początku mówił śmiało, lecz gdy zaczął wnikać w to, co mówił, przestrach, pod wrażeniem którego Anna była, udzielił się i jemu. Aleksiej Aleksandrowicz spostrzegł, że Anna uśmiecha się i uśmiech jej wprowadził go w błąd.
„Ona śmieje się z mych podejrzeń i zaraz powie mi to samo, co mówiła wtedy, że nie mają one żadnej podstawy i że są śmieszne.“ Aleksiej Aleksandrdwicz, teraz, gdy w każdej chwili mógł dowiedzieć się o wszystkiem, pragnął gorąco, by Anna również jak i wtedy w zimie odpowiedziała mu, że podejrzenia jego są dziwne, gdyż są bezpodstawne. Aleksiej Aleksandrowicz do tego stopnia bał się wszystkiego, co już wiedział, że gotów był uwierzyć byle czemu; lecz przerażenie i posępność, jaka malowała się na twarzy Anny, nie obiecywała mu nic dobrego, nawet kłamstwa.
— Może mylę się — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz — w takim razie, proszę wybaczyć mi.
— Nie, nie mylisz się — odparła Anna powoli, patrząc z rozpaczą w oczach prosto w twarz Aleksiejowi Aleksandrowiczowi — nie omyliłeś się. Byłam w istocie i nie mogłam niebyć w rozpaczy. Kocham go i jestem jego kochanką, a ciebie nienawidzę, lękam się i brzydzę się tobą... Możesz sobie robić ze mną co ci się rzewnie podoba...
Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/302 przyjezdnych, każdy więc pod jej działaniem zajął pewne określone stanowisko, którego nie mógł już zmienić.
Jak cząstka wody stale i niezmiennie przybiera na mrozie określony kształt śniegowego kryształu, tak również każdy przyjezdny, zjawiający się na wodach, od razu zajmował właściwe mu miejsce.
Fürst Szczerbacki sammt Gemahlin und Tochter, i ze względu na mieszkanie jakie najęli, jak również ze względu na swe nazwisko i znajomych, których spotkali, tak samo ulegli natychmiast procesowi krystalizacyi i zajęli odpowiednie miejsce.
Na wodach była w tym roku prawdziwa niemiecka Fürstin: obecność jej wpływała na raźniejszą niż zwykle krystalizacyę towarzystwa. Księżna Szczerbacka chciała koniecznie przedstawić córkę następczyni tronu i zaraz nazajutrz dopełniła tej ceremonii. Kiti, ubrana w sprowadzoną prosto z Paryża bardzo skromną — a więc bardzo strojną — suknię, nizko i z uszanowaniem dygnęła przed następczynią. „Spodziewam się, że różyczki prędko powrócą na tę piękną twarzyczkę“ — zauważyła księżna — i Szczerbaccy na cały czas swego pobytu na wodach, od razu wkroczyli na wytkniętą przed nimi drogę, której nie mogli już porzucić; zaznajomili się więc i z rodziną angielskiej lady, i z niemiecką hrabiną i jej synem, ranionym w ostatniej wojnie i z uczonym Szwedem, jak również z mr Cannut i jego siostrą. Pomimowoli jednak w skład towarzystwa, z którem Szczerbaccy najwięcej przestawali, weszła znajoma ich z Moskwy, Marya Eugeniewna Rtiszczewa z córką; z towarzystwa panny Kiti była niezbyt zadowoloną, gdyż młoda Rtiszczewa, również jak i Kiti chorowała z zawiedzionej miłości; moskiewski pułkownik, którego Kiti znała od dzieciństwa i widywała zawsze w mundurze i epoletach, a który tutaj ze swemi maleńkiemi oczkami, z długą szyją w kolorowym krawacie wydawał się jej nadzwyczaj śmiesznym i nudnym, i od towarzystwa którego nie można było uwolnić się. Po niejakim czasie Kiti zaczęła się nudzić, tembardziej, że książę wyjechał do Karlsbadu i Kiti została się sama z matką: ci, których znała, nie zajmowali już jej zupełnie i Kiti wiedziała, że w ich towarzystwie nie będzie mieć żadnej rozrywki. Lecz Kiti wynalazła sobie przyjemny sposób spędzania czasu, a mianowicie zaczęła robić obserwacye i różne przypuszczenia o nieznajomych. Stosownie do swego charakteru i usposobienia, Kiti upatrywała w ludziach tylko dodatnie cechy, szczególniej zaś w osobach nieznanych sobie zupełnie. I teraz również, robiąc o kimbądż domysły, kto to taki być może, jakie stosunki łączą go ze swem otoczeniem i jacy to są ludzie, Kiti wyobrażała sobie charaktery najbardziej godne podziwu i najwspanialsze, a w spostrzeżeniach, jakie czyniła, znajdowała najlepsze potwierdzenie swych domysłów.
Pomiędzy osobami tego rodzaju najwięcej zwracała na siebie uwagę Kiti pewna Rosyanka, młoda panna, która przyjechała do wód z chorą damą, również Rosyanka, madame Stahl, jak nazywano chorą. Madame Stahl należała do wyższych sfer towarzystwa, lecz była do tego stopnia chorą, że nie mogła chodzić i tylko czasami, gdy była ładna pogoda, wyjeżdżała w wózku do parku. Pani Stahl, jak dowodziła księżna, nie tyle z powodu choroby, ile przez dumę, nie zawiązywała ze swymi współrodakami żadnych stosunków. Młoda Rosyanka pielęgnowała madame Stahl i prócz tego, jak zauważyła Kiti, zaznajomiła się ze wszystkimi ciężko chorymi, a tych było dużo na wodach, i również troskliwie zajmowała się nimi.
Kiti doszła do przekonania, że młoda Rosyanka nie była ani krewną pani Stahl, ani jej damą do towarzystwa; pani Stahl nazywała ją Wareńką, znajomi, „mademoiselle Wareńka.“ Niemówiąc już o tem, że Kiti sprawiały przyjemność spostrzeżenia, jakie czyniła nad postępowaniem mademoiselle Wareńki względem pani Stahl i względem chorych, Kiti, jak to często bywa, czuła niewytłumaczony pociąg do mademoiselle Wareńki i ze spostrzeżeń jej domyślała się, że i ona, Kiti, wywiera na mademoiselle Wareńce dodatnie wrażenie.
Mademoiselle Wareńka była nie tyle nie pierwszej młodości, ile stworzeniem, które zdawało się być pozbawionem zupełnie młodości: można jej było dać dziewiętnaście lat jak również i trzydzieści. Przypatrzywszy się bacznie jej rysom, dochodziło się do przekonania, że mademoiselle Wareńka, pomimo swego chorobliwego wyglądu, była prędzej przystojną, niż brzydką.
Figura jej byłaby również zupełnie ładną, gdyby nie zbytnia suchość ciała i nieproporcyonalnie do średniego wzrostu duża głowa. Mademoiselle Wareńka nie wydawała się pociągającą dla mężczyzn: była ona podobną do wspaniałego kwiatu bez zapachu, na którym trzymało się jeszcze wiele płatków, lecz który wiądł już. Mademoiselle Wareńka nie mogła być pociągającą dla mężczyzn i dlatego jeszcze, że brak w niej było tego, czego było za dużo w Kiti, t. j. świadomości swego wdzięku.
Mademoiselle Wareńka wyglądała na osobę wiecznie zajętą, co nie ulegało zresztą żadnej wątpliwości i dlatego zepewne nie mogła interesować się niczem, co bezpośrednio nie dotyczyło jej. Mademoiselle Wareńka przez to szczególniej pociągała ku sobie Kiti, że usposobienia ich były wręcz przeciwne. Kiti miała przeczucie, że znajdzie w mademoiselle Wareńce, w jej trybie życia, wzór do tego, czego w obecnej chwili namiętnie pragnęła, mianowicie: zainteresowania się czemśkolwiek w życiu, poza obrębem sprawiających Kiti obrzydzenie światowych stosunków, których celem było wyjście zamąż, a które wydawały się jej obecnie hańbiącem ją wystawianiem siebie jak towaru na sprzedaż. Im uważniej Kiti przyglądała się swej nieznajomej przyjaciółce, tembardziej dochodziła do przekonania, że osoba ta jest najbardziej doskonałem stworzeniem, jakie można sobie wyobrazić, i tem usilniej pragnęła zawrzeć z nią stosunki.
Obydwie panny spotykały się po parę razy na dzień i przy każdem spotkaniu oczy Kiti zdawały się mówić: „Kto pani jest? co pani za jedna? Wszak prawda, że pani jest tem uroczem stworzeniem, jakiem ja wyobrażam sobie panią? Lecz na miłość Boską“ — dodawało jej nieśmiałe spojrzenie — „niech pani nie myśli, że pozwalam sobie narzucać się jej z moją znajomością: poprostu zachwycam się i kocham panią!“ — „Ja również kocham panią i pani jest mi nadzwyczaj sympatyczną, a gdybym tylko miała trochę czasu, jeszcze bardziej kochałabym panią“ — odpowiedziało Kiti spojrzenie nieznajomej.
I w samej rzeczy Kiti zauważyła, że mademoiselle Wareńka jest zawsze zajętą, gdyż albo odprowadza do domu dzieci jednej z rosyjskich rodzin, albo też niesie pled dla chorej i otula ją, albo wreszcie wybiera i kupuje dla kogobądż pieczywo w sklepie.
Wkrótce po przyjeździe Szczerbackich zaczęły pokazywać się co rano na wodach dwie nowe zupełnie figury, które zwróciły na siebie ogólną nieprzychylną uwagę; były niemi: wysoki szczupły mężczyzna z długiemi nadzwyczaj rękoma, w zakrótkim, jak na wzrost jego, starym paltocie, z czarnemi, nieśmiałemi a jednocześnie strasznemi oczyma, i ospowata niebrzydka kobieta, nieładnie i bez gustu ubrana. Domyślając się, że to są Rosyanie, Kiti wnet zaczęła tworzyć z nich w swej wyobraźni bohaterów wzniosłego i rozczulającego romansu. Księżna jednak, dowiedziawszy się z kurlisty, że to był Mikołaj Lewin i Marya Mikołajewna, nieomieszkała powiedzieć Kiti, że Lewin był złym człowiekiem, wszystkie więc marzenia Kiti, osnute na losach tych dwóch osób, rozwiały się w jednej chwili; nie tyle jednak dlatego, że matka powiedziała o Mikołaju, że jest złym, o ile dlatego, że to był brat Konstantego, i Mikołaj sam i jego towarzyszka wydali się Kiti nadzwyczaj niesympatycznymi.
Kiti zdawało się, że w dużych, strasznych oczach Mikołaja, patrzących na nią uporczywie, przebijał się wyraz Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/307 — Bawią mnie twe engonements... — rzekła księżna — chodźmy jednak lepiej z powrotem — zauważyła po chwili, spostrzegając Lewina, idącego ku nim w towarzystwie kobiety, z którą bawił na wodach, i doktora; z tym ostatnim Lewin głośno i z gniewem rozmawiał; gdy księżna i Kiti wracały się, usłyszały nagle już nie głośną rozmowę, lecz krzyk. Lewin, zatrzymawszy się, krzyczał, doktór również podniósł głos. Publiczność zaczęła zbierać się koło nich; księżna i Kiti oddaliły się prędko, pułkownik zaś podszedł bliżej, chcąc się dowiedzieć o przyczynie zajścia. Po upływie paru minut pułkownik dopędził swe panie.
— Co się tam stało? — zapytała księżna.
— Wstyd i hańba doprawdy! — odrzekł pułkownik — lękam się zawsze jednej rzeczy, mianowicie spotykania się za granicą z Rosyanami. Ten wysoki jegomość pokłócił się z doktorem, nagadał mu niegrzeczności, że nie tak go leczy jak powinien i zamierzył się na niego kijem. Wstyd doprawdy!
— W istocie bardzo nieprzyjemne zajście — zauważyła księżna — i jakże skończyło się?
— Bogu dzięki — wtrąciła się do tego ta... ta w kapeluszu podobnym do grzyba... — ta Rosyanka, jak się zdaje — odpowiedział pułkownik.
— Mademoiselle Wareńka... — podpowiedziała mu uradowana Kiti!
— Tak, tak... ona przybiegła najpierwsza, wzięła tego pana za rękę i zabrała z sobą...
— Widzi mama... — zwróciła się Kiti ku matce — a mamę zawsze dziwi, że ja zachwycam się nią.
Następnego dnia, przypatrując się swej nieznajomej przyjaciółce, Kiti zauważyła, że mademoiselle Wareńka jest już z Lewinem i jego towarzyszką na tej samej stopie, na jakiej była i z innymi swemi protegés. Mademoiselle Wareńka podchodziła do nich, rozmawiała z nimi i służyła za tłumaczkę Maryi Mikołajewnie, która nie znała żadnego cudzoziemskiego języka.
Kiti zaczęła jeszcze usilniej prosić matkę, aby zezwoliła jej na zawarcie znajomości z Wareńką. I choć dla księżnej było nadzwyczaj drażliwą kwestyą zdawać się szukać przyjemności w poznaniu się z panią Stahl i czynić ku niej pierwszy krok, chociaż pani Stahl pozwalała sobie drożyć się ze swoją osobą, jednak księżna wypytywała się wszystkich znajomych o Wareńkę i dowiedziała się o niej rozmaitych szczegółów, z których można było wywnioskować, że niema nic niepożądanego w zaznajomieniu się Kiti z Wareńką, jak również i niewiele pożądanego. Księżna sama podeszła pierwsza ku Wareńce i poznała się z nią.
Skorzystawszy z chwili, gdy córka poszła do źródła, a Wareńka zatrzymała się koło sklepu piekarza, księżna zbliżyła się ku niej.
— Niech mi pani pozwoli zapoznać się z sobą — rzekła hrabina z uśmiechem pełnym godności — ale córka moja zakochała się w pani. Pani zapewne nie zna mnie, jestem...
— W każdym razie nie bardziej niż ja w niej, księżno — odparła z uśmiechem Wareńka.
— Pani wyświadczyła wczoraj ogromną przysługę naszemu nieszczęśliwemu ziomkowi!... — mówiła księżna.
Wareńka zarumieniła się.
— Nie przypominam sobie, zdaje się jednak, żem nie wyświadczyła żadnej przysługi — odparła.
— W jaki sposób uchroniła pani tego nieszczęśliwego Lewina od nieprzyjemności?
Sa compagne zawołała mnie, a ja postarałam się uspokoić go: jest to człowiek bardzo chory i niezadowolony ze swego doktora, a ja przyzwyczaiłam się do tego rodzaju chorych.
— W istocie słyszałam, że pani mieszka w Mentonie z panią Stahl, ze swoją ciotką, jak mi się zdaje. Znałam jej belle soeur...
— Pani Stahl nie jest moją ciotką; nazywam ją maman, choć niema między nami żadnego pokrewieństwa: pani Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/310 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/311 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/312 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/313 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/314 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/315 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/316 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/317 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/318 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/319 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/320 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/321 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/322 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/323 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/324 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/325 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/326 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/327 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/328 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/329 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/330 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/331 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/332 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/333 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/334 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/335


{{#lst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/72|X314|}} nawet w głowie list, jaki miał zamiar napisać do żony. Wszedłszy do przedpokoju Aleksiej Aleksandrowicz rzucił okiem na listy i papiery, przyniesione z ministeryum i kazał zanieść je za sobą do gabinetu.
— Połóż i nie puszczaj nikogo — odparł na zapytanie szwajcara z pewnem zadowoleniem, będącem dowodem dobrego humoru i kładąc nacisk na wyrazach: „nie puszczaj nikogo.“ Aleksiej Aleksandrowicz przeszedł się dwa razy po gabinecie, poczem zatrzymał się przed ogromnem biurkiem, na którem stało już sześć świec, wcześniej zapalonych przez kamerdynera i trzasnąwszy palcami zabrał się do pisania, poczem oparłszy się łokciami na stole, pochylił na bok głowę, pomyślał z minutę czasu i zaczął pisać, nie zatrzymując się ani na chwilę. Aleksiej Aleksandrowicz pisał do żony po francusku, używając zaimka vous, jako nie tak oziębłego jak rosyjskie „wy.“

„Podczas ostatniej naszej rozmowy wyraziłem pani zamiar zawiadomienia jej o mej decyzyi co do przedmiotu tej rozmowy. Rozważywszy rzecz całą, piszę obecnie, aby dotrzymać mej obietnicy. Postanowiłem co następuje: bez względu na to, jakie były postępki pani, jestem zdania, że niemam prawa rozrywać tych węzłów, któremi z woli Najwyższego jesteśmy połączeni. Rodzina nie może być narażoną na rozprószenie przez kaprys, samowolę, lub nawet występek, popełniony przez jedno z współmałżonków, życie więc nasze musi iść tą samą koleją, jaką szło poprzednio. Jest to koniecznem dla mnie, dla pani i dla naszego syna. Jestem jaknajzupełniej przekonany, że pani żałowała i żałuje tego, co jest powodem niniejszego listu i że pani będzie współdziałała do zupełnego wykorzenienia przyczyny naszego nieporozumienia, i do zapomnienia przeszłości. W przeciwnym razie pani zapewne sama domyśla się, jaki los oczekuje ją i jej syna. Spodziewam się, że o tem wszystkiem szczegółowiej rozmówię się z panią podczas osobistego widzenia się z nią. Obecnie lato ma się ku końcowi, prosiłbym więc panią o możliwie prędki powrót do Petersburga, w każdym razie nie później niż w przyszły wtorek. Zechce pani mieć na uwadze, że zależy mi bardzo na tem, aby powyższa prośba moja została spełnioną.
A. Karanin.“

„PS. W załączeniu pieniądze, które pani mogą być potrzebne.“
Aleksiej Aleksandrowicz przeczytał list i był zadowolonym z niego, szczególniej zaś z tego, że przypomniał sobie o pieniądzach: w całym liście nie było ani jednego nielitościwego wyrazu, ani jednej wymówki, lecz nie było też i pobłażania, a co więcej, był złoty most do pojednania się. Złożywszy list, wygładziwszy go dużym ciężkim nożem ze słoniowej kości i włożywszy razem z pieniądzmi do koperty, Aleksiej Aleksandrowicz zadzwonił z zadowoleniem, jakie zawsze wzbudzały w nim jego ładne przybory do pisania.
— Powiesz woźnemu, żeby jutro rano doręczył to Annie Arkadjewnie.
— Słucham, jaśnie panie. Czy herbatę mam podać do gabinetu?
Aleksiej Aleksandrowicz kazał podać herbatę do gabinetu i bawiąc się ciężkim nożem, siadł na fotelu, koło którego stała już zapalona lampa i leżała rozpoczęta francuska książka o eugubicznych napisach. Nad fotelem wisiał w złotych ramach owalny portret Anny, pędzla jednego z lepszych malarzy. Aleksiej Aleksandrowicz spojrzał na portret żony: oczy jej patrzały na niego z tą samą ironią i zuchwałością, jak i tego wieczoru, gdy po raz pierwszy rozmawiał z nią o Wrońskim. Widok świetnie zrobionej koronki na głowie, czarnych włosów i białej, prześlicznej ręki z serdecznym palcem, pokrytym pierścieniami, rozdrażnił Aleksieja Aleksandrowicza. Przyjrzawszy się z minutę portretowi Aleksiej Aleksandrowicz wzdrygnął się, tak że wstrzęsły mu się wargi i wydały dźwięk „brr“, poczem odwrócił się natychmiast. Zająwszy miejsce w fotelu, Aleksiej Aleksandrowicz otworzył książkę i spróbował czytać, lecz żadną miarą nie mógł wzbudzić w sobie żywego nadzwyczaj przedtem zainteresowania się eugubicznymi napisami: patrzał w książkę, lecz myślał nieustannie o czem innem. Myślał nie o żonie, lecz o trudnościach, jakie miał w ostatnich czasach do przezwyciężenia w swej działalności, jako mąż stanu. Usunięcie tych przeszkód zajmowało go nadzwyczaj. Czuł, że obecnie bardziej, niż kiedy bądź, wnikał w całą sprawę i w głowie jego rodziła się — mógł to sobie całkiem sprawiedliwie przyznać — świetna myśl, która powinna była rozstrzygnąć całą kwestyę, wywyższyć Aleksieja Aleksandrowicza, upokorzyć jego wrogów i tem samem przynieść ogromny pożytek państwu. Gdy lokaj postawił herbatę i wyszedł z pokoju, Aleksiej Aleksandrowicz wstał i zbliżył się do biurka: wziąwszy tekę z papierami, z zaledwie dostrzegalnym uśmiechem zadowolenia z samego siebie, ujął ołówek i pogrążył się w czytanie sprawy, którą kazał sobie niedawno przynieść, a która napotykała te właśnie trudności, o jakich Aleksiej Aleksandrowicz myślał przed chwilą. Rzecz cała polegała na tem: rysem charakterystycznym Aleksieja Aleksandrowicza, jako męża stanu, był wstręt do traktowania spraw ważnych i żywotnych w sposób kancelaryjny, Aleksiej Aleksandrowicz był więc stronnikiem ograniczenia zbytecznej korespondencyi urzędowej i był za badaniem spraw na gruncie; rys ten jest wspólny wszystkim zdolniejszym urzędnikom i wraz z pracowitością, uczciwością i taktem Aleksieja Aleksandrowicza, dopomógł mu do zajęcia wysokiego stanowiska w państwie. A zdarzyło się właśnie, że w sławnej komisyi z dnia 2-go czerwca rozpatrywaną była sprawa o nawodnieniu pól gubernii zarajskiej, sprawa ta znajdowała się w ministeryum Aleksieja Aleksandrowicza i była uderzającym przykładem bezowocności wydatków i kancelaryjnego zapatrywania się na rzeczy. Aleksiej Aleksandrowicz wiedział, że pogląd jego na tę sprawę był zupełnie słusznym. Sprawa o nawodnieniu pól gubernii zarajskiej rozpoczęła się jeszcze za poprzednika Aleksieja Aleksandrowicza. I w rzeczy samej na sprawę wydawało się nieustannie, a zupełnie napróżno wiele pieniędzy, nie można było jednak przewidzieć jej końca. Aleksiej Aleksandrowicz, objąwszy dzisiejsze swe stanowisko, od razu spostrzegł to i chciał wziąć sprawę w swoje ręce, lecz nie mógł tego uczynić w pierwszej chwili, gdyż nie czuł się jeszcze dość pewnym, a wiedział, że dotykała ona zbyt wiele osobistych interesów, i że wszczynanie jej byłoby na razie niewłaściwem, potem zaś zająwszy się innemi sprawami, zapomniał zupełnie o niej. Sprawa ta, również jak i wszystkie sprawy szła sama przez się, siłą bezwładności[6]. Wszczęcie tej sprawy na nowo przez wrogie ministeryum, było zdaniem Aleksieja Aleksandrowicza nieuczciwem, gdyż w każdem ministeryum były i nie takie sprawy, których jednak nikt nie wszczynał, a to z najrozmaitszych względów. Teraz zaś, gdy mu już rzucono rękawicę, Aleksiej Aleksandrowicz podnosił ją śmiało i żądał naznaczenia oddzielnej komisyi dla obeznania się i sprawdzenia pracy komisyi nawodnienia pól w gubernii zarajskiej, lecz nie pobłażał już za to i tym panora; żądał też naznaczenia jeszcze oddzielnej komisyi w sprawie inorodców. Sprawa o inorodcach była podniesioną ubocznie w komitecie z dnia 2. czerwca i Aleksiej Aleksandrowicz popierał ją energicznie, jako niecierpiącą zwłoki ze względu na opłakany stan inorodców. W komitecie sprawa ta stała się powodem do nieporozumień między paroma ministrami. Ministeryum wrogie Aleksiejowi Aleksandrowiczowi dowodziło, że stan inorodców jest świetnym i że zamierzone zmiany mogą wyjść im na złe tylko; wrogie ministeryum twierdziło również, że przypuściwszy nawet, iż stan inorodców nie jest zbyt pomyślnym, to tylko dlatego, że ministeryum Aleksieja Aleksandrowicza nie wypełnia wszystkich przepisów prawa. Teraz Aleksiej Aleksandrowicz postanowił żądać: po pierwsze, aby utworzoną została nowa komisya, której należy polecić zbadać na miejscu stan inorodców; po drugie, jeśli okaże się, że stan ten w samej rzeczy nie jest takim, jakim przedstawia się z będących w ręku komitetu urzędowych danych, to żeby była naznaczona jeszcze jedna nowa komisya, złożona z uczonych, obowiązkiem której byłoby zbadać przyczyny nieszczególnego położenia inorodców z punktów widzenia: a) politycznego, b) administracyjnego, c) ekonomicznego, d) etnograficznego, e) materyalnego i f) religijnego; po trzecie, aby zażądano od wrogiego ministeryum wiadomości o środkach, jakie w ciągu ostatnich dziesięciu lat były przedsiębrane przez ministeryum dla zapobieżenia niepomyślnym warunkom, w jakich obecnie znajdują się inorodcy; i nakoniec po czwarte, żeby zażądano od ministeryum wyjaśnienia, dlaczego ono, jak to widać z dostarczonych do komitetu odezw za numerami 17.015 i 18.308 z dnia 5. grudnia 1863 roku i z dnia 7. czerwca 1864 roku działało wprost naprzekór literze prawa, tom... punkt 18.

i uwaga do punktu 36. Rumieniec wystąpi! na twarz Aleksieja Aleksandrowicza, gdy układał prędko plan swych myśli. Zapisawszy arkusz papieru, Aleksiej Aleksandrowicz wstał, zadzwonił i posłał do naczelnika kancelaryi, polecając mu wyszukanie potrzebnych papierów podług załączonej notatki. Wstawszy od biurka i przeszedłszy się po pokoju, Aleksiej Aleksandrowicz znów spojrzał na portret żony, zmarszczył się i uśmiechnął pogardliwie. Poczytawszy jeszcze trochę o eugubicznych napisach i zainteresowawszy się nimi na nowo, Aleksiej Aleksandrowicz o godzinie jedenastej poszedł spać i gdy, leżąc w łóżku, przypomniał sobie o żonie, całe to zajście przestało mu już przedstawiać się w takich ciemnych, ponurych barwach.

XV.

Anna z uporem i rozdrażnieniem zaprzeczała słowom Wrońskiego, gdy ten dowodził, że obecna pozycya jej jest nie do wytrzymania, pomimo to w głębi duszy sama uznawała, że stanowisko jej jest fałszywem, nieuczciwem i pragnęła koniecznie, aby rzeczy wzięły inny obrót. Wracając z mężem z wyścigów, wypowiedziała mu w uniesieniu wszystko i pomimo bolu, jakiego doznała wtedy, rada była temu; po odjeździe męża wmawiała w siebie, iż cieszy się z tego, że teraz wszystko ułoży się i że przynajmniej nie będzie już teraz musiała więcej kłamać i oszukiwać. Anna nie wątpiła na chwilę, że obecnie pozycya jej zarysuje się wyraźnie: może być nieprzyjemną, w każdym jednak razie będzie określoną i nie będzie w niej nic niejasnego i fałszywego. Annie zdawało się, że ból, który sprawiała sobie i mężowi, wypowiadając te wyrazy, zostanie wynagrodzonym przez to, że wszystko wyjaśni się. Tegoż dnia wieczorem widziała się z Wrońskim, lecz nie mówiła mu o niczem, co zaszło między nią a mężem, chociaż należało mu to powiedzieć, aby wyjaśnić swe położenie.
Gdy nazajutrz obudziła się, pierwszą rzeczą, o której przypomniała sobie, były wyrazy powiedziane mężowi, wydające się jej obecnie do tego stopnia strasznymi, iż nie była w stanie pojąć, jak mogła odważyć się wymówić te dziwne, ordynarne słowa i nie mogła wyobrazić sobie, co z tego wyniknie. Lecz słowa te były już raz powiedziane i Aleksiej Aleksandrowicz odjechał, nie dając na nie żadnej odpowiedzi. „Widziałam Wrońskiego i nie powiedziałam mu; gdy już wychodził, chciałam go zawrócić jeszcze i powiedzieć mu, lecz rozmyśliłam się, a to dlatego, że dziwnem by to było, żem nie powiedziała mu o tem od razu. Dlaczego chciałam powiedzieć, a nie powiedziałam?“ W odpowiedzi na to pytanie gorący rumieniec wstydu oblał jej twarz, Anna zrozumiała, co ją powstrzymało, zrozumiała, iż ogarniał ją wstyd. Pozycya, która, jak wczoraj wieczorem zdawało się jej, była zupełnie określoną, przedstawiała się obecnie nietylko nieokreśloną, ale nawet zupełnie bez wyjścia. Anna przeraziła się hańby, o której przedtem nie myślała ani przez chwilę; gdy tylko pomyślała o tem, jak postąpi sobie mąż, przychodziły jej do głowy najczarniejsze myśli: wyobrażała sobie, że w tej chwili przyjedzie plenipotent wypędzać ją z domu i że hańba jej ogłoszoną zostanie całemu światu, zapytywała się, dokąd udać się, gdy wypędzą ją z domu, i nie znajdowała odpowiedzi.
Gdy myślała o Wrońskim, wydawało się jej, że on już jej nie kocha, że ma jej już dosyć, że nie może zaufać mu i miała za to pewną niechęć do Wrońskiego. Zdawało się jej, iż te wyrazy, które powiedziała mężowi i które nieustannie powtarzała w swej wyobraźni, powiedziała wszystkim, i że wszyscy słyszeli je. Anna nie mogła odważyć się spojrzeć w oczy swym domownikom, nie mogła odważyć się na zawołanie służącej, a bardziej jeszcze na zejście na dół i zobaczenie się z synem i z guwernantką.
Służąca od dawna już wyczekiwała pode drzwiami, weszła wreszcie niewołana do pokoju. Anna popatrzała jej badawczo w oczy i zarumieniła się. Służąca zaczęła ją przepraszać, że weszła bez dzwonka, mówiąc, iż zdawało się jej, że słyszała dzwonek i że chciała przynieść ubranie i list.
List był od Betsy, która przypominała Annie, że dzisiaj rano mają być u niej na partyi krokieta Liza Mierkałowa i baronowa Sztolc wraz ze swymi adoratorami, Kałużskim i starym Stremowym. „Niech pani przyjeżdża, chociażby tylko po to, aby przyjrzeć się temu obrazkowi naszych obyczajów. Czekam na panią“ — kończyła Betsy.
Anna przeczytała list i westchnęła głęboko.
— Nic nie potrzebuję — rzekła do Annuszki, która zaczęła porządkować flakoniki i szczotki na tualecie. — Możesz odejść, ubiorę się zaraz i zejdę na dół, na razie nic mi nie potrzeba.
Annuszka wyszła, lecz Anna nie zaczynała się ubierać, a siedziała wciąż w tej samej pozycyi, z pochyloną głową, ze zwieszonemi rękoma i od czasu do czasu przenikał ją dreszcz, zdawało się jej, że chce uczynić jakiś ruch, lub odezwać się i że brakuje jej sił; powtarzała tylko nieustannie: „Mój Boże! Mój Boże!“, lecz ani wyraz „mój“, ani wyraz „Boże“ nie miały dla niej w tej chwili żadnego znaczenia i powtarzała je zupełnie bezwiednie. Chociaż Anna nigdy nie wątpiła o dogmatach kościoła, na łonie którego była wychowaną, jednak myśl szukania ulgi w religii była dla niej również obcą, jak i myśl szukania pomocy u samego Aleksieja Aleksandrowicza. Anna wiedziała z góry, że pomoc religii możebną jest tylko pod warunkiem wyrzeczenia się tego, co miało dla niej jedyny urok w życiu. Nie tylko było jej ciężko, lecz począł ją ogarniać strach przed nowym stanem duszy, strach, jakiego dotąd nigdy jeszcze nie doznawała. Annie zdawało się, że wszystko w duszy jej zaczyna się dwoić, tak, jak czasami zaczyna dwoić się w zmęczonych oczach; chwilami nie wiedziała czego obawia się, a czego pragnie; nie wiedziała czy obawia się i czy pragnie tego co było, czy tego co będzie, i nie zdawała sobie sprawy, czego mianowicie pragnie.
„Ach, co ja czynię!“ — rzekła, poczuwszy nagle ból z obydwóch stron głowy; gdy przyszła do opamiętania, przekonała się, że ująwszy rękoma włosy koło skroni, szarpie je. Anna zerwała się i zaczęła chodzić.
— Kawa jest już na stole i mamzel czeka razem z Sierożą na przyjście pani — rzekła Annuszka, wchodząc znowu i zastając Annę tak jak ją zostawiła.
— Sieroża? Jak się miewa Sieroża? — zapytała Anna, ożywiając się nagle i przypominając sobie po raz pierwszy przez cały ranek o istnieniu syna.
— Zdaje się, że jest niegrzeczny — z uśmiechem odpowiedziała Annuszka.
— Cóż takiego zrobił?
— W narożnym pokoju leżały brzoskwinie, a on podobno zjadł jedną pokryjomu.
Rozmowa o synu wyprowadziła Annę z tego położenia bez wyjścia, w jakiem znajdowała się; przypomniała sobie tę po części szczerą, choć bardzo przesadzoną rolę matki, żyjącej tylko dla syna, a którą to rolę wzięła na siebie dopiero od jakiegoś czasu i z radością przekonała się, że w stanie, w jakim znajduje się obecnie, jest w posiadaniu mocarstwa, niezależnego ani od męża, ani od Wrońskiego: mocarstwem tem jest jej syn. Bez względu na to, co stanie się z nią, nie może porzucić syna; nie może tego zrobić, choćby mąż znęcał się nad nią, choćby Wroński ochłódł dla niej i pędził dalej swe niezależne i niczem nie skrępowane życie (Anna znowu pomyślała o nim z żalem i z rozdrażnieniem). W każdym razie wie, iż ma cel w życiu, musi wiec działać, aby zapewnić sobie syna, aby nie dać go zabrać sobie, trzeba jednak działać o ile można najprędzej, dopóki go jej jeszcze nie zabrano: trzeba wziąć syna i wyjechać; przedewszystkiem trzeba to uczynić natychmiast, aby zaś uskutecznić ten zamiar, należy przemódz się i otrząsnąć z tego strasznego rozpaczliwego stanu. Myśl o obowiązkach względem syna i o konieczności natychmiastowego wyjazdu z nim, doprowadziła Annę do równowagi.
Z pospiechem więc zaczęła się ubierać, udała się na dół i prędko weszła do jadalnego pokoju, gdzie, jak zwykle, czekała na nią kawa i Sieroża z guwernantką. Sieroża cały biało ubrany, stał koło stołu pod lustrem i z wyrazem skupionej uwagi, który Anna znała w nim, a który Sieroża po ojcu odziedziczył, bawił się kwiatami, które przyniósł z sobą z ogrodu.
Guwernantka miała surową minę. Sieroża przenikliwym głosem — co często czynił — zawołał: „A, mama,“ i przez chwilę nie wiedział czy ma iść zaraz do matki witać się z nią, czy też pierwej skończyć wianek i dopiero iść z nim razem.
Guwernantka, przywitawszy się, zaczęła rozwlekle i szczegółowo opowiadać o tem, co Sieroża zrobił, lecz Anna nie słuchała jej, gdyż zastanawiała się właśnie, czy ma ją zabrać z sobą. „Nie, nie wezmę — zdecydowała wreszcie — pojadę tylko z synem.“
— W istocie, to jest bardzo źle — odezwała się wreszcie i wziąwszy syna za ramię, spojrzała na niego nie surowo, lecz owszem łagodnie, co zmięszało i ucieszyło Sierożę, poczem pocałowała go. — Niech go pani zostawi ze mną — rzekła do zdziwionej guwernantki i, nie puszczając ręki syna, siadła do kawy.
— Mamo! Ja... ja... nie... — zaczął mówić Sieroża, starając się domyślić z jej spojrzenia, co oczekuje go za brzoskwinie.
— Sieroża — rzekła Anna, gdy guwernantka wyszła z pokoju — zrobiłeś źle, ale nie będziesz już tak robił?... Wszak ty mnie kochasz?
Anna czuła, że łzy zbierają się jej pod powiekami. — „Czyż ja mogę nie kochać go? — myślała, przyglądając się jego wystraszonym, a zarazem uradowanym oczom — czyżby on, również jak ojciec, był za tem, abym została ukaraną? Czyż nie pożałuje mnie?“ — Łzy ciekły już jej po twarzy i Anna chcąc je ukryć, zerwała się z krzesła i wybiegła na werendę.
Po paru ostatnich burzliwych dniach było pogodnie lecz chłodno: przez liście, które deszcz obmył niedawno, jasno świeciło słońce, w powietrzu jednak czuć było chłód.
Anna wstrząsnęła się i od zimna i od wewnętrznego przestrachu, jaki na świeżem powietrzu opanował ją z podwójną siłą.
— Idź, idź do Mariette — rzekła do Sieroży, który wyszedł za nią na werendę i poczęła chodzić po słomianych matach, wyścielających podłogę. „Czyż oni nie wybaczą mi, czyż nie pojmą, że to wszystko nie mogło być inaczej?“ — rzekła do siebie.
Anna zatrzymała się i spojrzała na kołysane przez wiatr wierzchołki osik z obmytymi od deszczu, błyszczącymi na chłodnem słońcu liśćmi; — wiedziała, że oni nie przebaczą jej i że nikt, również jak i niebo, rozciągnięte nad nią wraz z otaczającą ją zielonością, nie będzie miał dla niej litości. I Anna znowu doznała uczucia, że w duszy jej poczyna się dwoić. „Nie powinnam, nie powinnam myśleć — mówiła sobie — powinnam oddalić się. Ale dokąd? kiedy? kogo mam zabrać z sobą? Najlepiej wieczornym pociągiem udać się do Moskwy; wezmę tylko Annuszkę, Sierożę i najniezbędniejsze rzeczy. Ale pierwej jeszcze muszę napisać do nich obydwóch.“ Anna wróciła prędko do swego gabinetu, siadła przy biurku i napisała do męża:
„Potem co zaszło między nami, nie mogę dłużej pozostawać w pańskim domu. Wyjeżdżam i biorę z sobą syna. Nie znam przepisów prawnych, nie wiem więc przy którym z rodziców powinien pozostać syn, biorę go jednak z sobą, gdyż nie mogłabym żyć bez niego“...
Anna pisała dotąd prędko i szczerze, lecz przestała pisać na myśl, że odwołuje się do wspaniałomyślności męża i że musi zakończyć list paroma wzruszającymi wyrazami.
„Nie mogę mówić o swej winie i o swym żalu, gdyż“...
Anna znowu przestała pisać, nie mogła bowiem skupić myśli, cisnących się jej bezładnie do głowy. „Nie — szepnęła — niema co pisać!“ — rozdarła list i przepisała go, nie wspominając już o wspaniałomyślności, poczem zapieczętowała kopertę.
Trzeba było napisać jeszcze jeden list do Wrońskiego. „Wyznałam wszystko mężowi“ — napisała i długo siedziała, nie mając sił pisać dalej, gdyż to co miała pisać, było i pospolitem i niekobiecem. — „A zresztą, cóż mogę mu pisać?“ — zadała sobie pytanie. I znowu rumieniec wstydu oblał jej twarz, gdyż przypomniała sobie jego spokój, a uczucie rozdrażnienia ku niemu kazało jej podrzeć na drobne kawałki rozpoczęty list. „Niema zupełnie potrzeby pisać do niego“ — Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/84 Rano Anna żałowała, że powiedziała wszystko mężowi i pragnęła z całych sił, aby te słowa mogły być uważane za niebyłe. I oto list męża uznawał te słowa jako niebyłe i dawał jej to, czego pragnęła. W obecnej jednak chwili list ten przedstawiał się jej czemś do tego stopnia strasznem, że przechodził wszystko, co tylko mogła sobie wyobrazić.
„Ma racyę, ma racyę“ — szepnęła. — „Rozumie się, że on ma zawsze racyę, on, chrześcianin, on, człowiek wspaniałomyślny. Tak, podła, obrzydliwa istota! I nikt prócz mnie nie widzi i nie dostrzega tego, a ja nikogo nie mogę przekonać o tem. Nikt nie wie, jak on w ciągu ośmiu lat uciskał mnie, jak tłumił w mej duszy każdą iskrę życia, jak ani razu nie pomyślał nawet o tem, że jestem kobietą, która pragnie żyć, kobietą, która potrzebuje i musi kochać. Nikt nie wie do jakiego stopnia pomiatał on mną na każdym kroku i do jakiego stopnia był zawsze zadowolonym z siebie. Czyż nie starałam się z całych sił znaleźć jakibądż cel w tem życiu, które przypadło mi w udziale? Czyż nie próbowałam kochać go, a potem kochać syna, gdym przekonała się, że mąż nie może wzbudzać we mnie miłości ku sobie. Nadszedł jednak czas, gdy doszłam do przekonania, że nie mogę już dłużej łudzić się, że jestem istotą żywą, żem nie winna, iż Bóg stworzył mnie kobietą, dla której niezbędnemi są życie i miłość. A cóż on na to? Gdyby zabił mnie, gdyby zabił jego, wszystkobym zniosła, wszystko bym przebaczyła, lecz nie, on“...
„Czyż mogłam nie przewidzieć, jak on postąpi sobie? Postępki jego są zawsze zgodne z jego nikczemnym charakterem. On zawsze będzie miał słuszność, mnie zaś, chociaż życie moje jest już złamanem, zgnębi jeszcze bardziej“... „Pani zapewne sama domyśla się, jaki los oczekuje panią i syna pani“ — przypomniała sobie ustęp listu. — „Jest to pogróżka, że odbierze syna, i zapewne, według ich głupich praw, będzie mógł to zrobić. Lecz czyż ja niewiem dlaczego on to mówi? On przecież nie wierzy, że ja kocham syna, lub też szydzi (jak zresztą zawsze śmiał się), szydzi z tego mego uczucia, lecz wie, że ja nie rzucę syna, że nie mogę rzucić go, że bez syna nie mogłabym żyć nawet przy boku tego, kogo kocham; wie on również, że porzucając syna i opuszczając go, postąpię jak najbardziej zepsuta i upadła kobieta, on wie to wszystko i wie, że nie stanie mi sił i że nie odważę się na to.“
„Nasze życie powinno iść dawną koleją“ — przypomniała sobie Anna jeszcze jeden ustęp z listu. — „Zycie to było dla mnie męczarnią już od dawna, w ostatnich zaś czasach przerażało mnie poprostu. Jakiem więc będzie ono obecnie? I on wie o tem wszystkiem, wie, że ja nie mogę żałować tego, com uczyniła, że chcę żyć, że kocham, wie, że prócz kłamstwa i pozorów nic więcej z tego nie będzie, musi jednak koniecznie męczyć mnie. Znam go i wiem, że on, jak ryba w wodzie, pływa w kłamstwie i rozkoszuje się niem. Lecz nie, ja nie sprawię mu tej rozkoszy, przebiję tę pajęczynę kłamstwa, którą chce mnie oplatać; niech się stanie co chce, gdyż wszystko, co tylko stać się może, będzie lepszem od kłamstwa i udawania.
„Ale jak? Boże mój! Boże mój! Czyż była kiedybądź kobieta również nieszczęśliwa, jak ja?“...
— Nie, zerwę z nim, zerwę! — zawołała, wstając gwałtownie z krzesła i wstrzymując się od łez podeszła do biurka, aby napisać drugi list; lecz w głębi duszy Anna czuła już, że zabraknie jej sił zerwać z mężem i otrząsnąć się z dotychczasowego położenia, chociaż ono jest i hańbiącem i nienaturalnem.
Anna siadła koło biurka, lecz zamiast pisać, oparła ręce na stole, położyła na nich głowę i poczęła płakać, zanosząc się jak małe dziecko: płakała nad tem, że marzenie jej, aby określić, wyjaśnić swe stanowisko, rozwianem jest na zawsze, wiedziała już z góry, że wszystko zostanie się po staremu, a nawet daleko gorzej. Wiedziała, że ta pozycya, jaką ma teraz, a która rano zdawała się jej tak mało znaczącą, że ta pozycya jest jej drogą, że nie będzie w stanie zamienić jej na hańbiącą pozycyę kobiety, która porzuciła męża i syna, i która żyje ze swym kochankiem, że pomimo wszystkich wysiłków, jakie będzie czynić nad sobą, nie będzie w stanie pokonać samej siebie. Nigdy nie będzie mogła doświadczyć swobody miłości, a pozostanie na zawsze występną żoną, która pod groźbą, że w każdej chwili może się zdradzić, będzie oszukiwała męża dla pozornego związku z człowiekiem obcym, niezależnym, z którym nie może połączyć się. Anna wiedziała, że tak będzie i jednocześnie w wyobraźni jej wszystko przedstawiało się do tego stopnia strasznem, że nie mogła nawet przedstawić sobie, czem się to wszystko skończy, płakała więc, nie mogąc się utulić, jak płaczą małe ukarane dzieci.
Nagle dały się słyszeć kroki lokaja, odgłos ich doprowadził ją do przytomności i aby ukryć przed służącym zapłakaną twarz, Anna udała, że pisze.
— Woźny prosi o odpowiedź — rzekł lokaj.
— O odpowiedź? Dobrze — odparła Anna — niech poczeka; zaraz napiszę i zadzwonię.
„Cóż mogę pisać? — myślała. — Na co mogę zdecydować się? Cóż ja wiem? Czego pragnę? Co kocham?“ i Anna znów poczuła, że dusza jej dwoi się: uczucie to przestraszyło ją znowu, aby nie dopuszczać go do siebie i nie myśleć o sobie, Anna uchwyciła się pierwszego lepszego pozoru, aby zająć się czemś. „Powinnam zobaczyć się z Aleksiejem (Anna miała na myśli Wrońskiego), on jeden tylko może mi powiedzieć, com powinna robić. Pojadę do Betsy, zapewne zastanę go tam“ — rzekła do siebie, zapomniawszy zupełnie, że gdy wczoraj jeszcze powiedziała mu, iż nie pojedzie do księżny Twerskiej, Wroński odparł na to, że w takim razie i on tam nie będzie. Anna siadła znowu przy biurku i napisała do męża: „Otrzymałam list pański. A.“ — zadzwoniła i oddała lokajowi.
— Nie jedziemy już — rzekła do wchodzącej Annuszki.
Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/88 Wrońskiego, aby przyjechał do niej, chciała też sama jechać do niego, ale nie można już było nic zrobić: po całem mieszkaniu dały się słyszeć dzwonki elektryczne, zawiadamiające o jej przyjeździe i lokaj księżnej Twerskiej stał już koło otwartych na roścież drzwi, wskazując jej drogę do dalszych pokoi.
— Księżna jest w ogrodzie, zamelduję jaśnie panią w tej chwili... może jaśnie pani pozwoli do ogrodu?... — rzekł w następnym pokoju drugi lokaj.
Annie było również niezręcznie tutaj, jak i we własnym domu, a nawet jeszcze niezręczniej, gdyż nie można było nic przedsięwziąć i zobaczyć się z Wrońskim, a trzeba było pozostawać tutaj w obcem towarzystwie, którego usposobienie nie licowało bynajmniej z jej położeniem; była jednak w toalecie, o której wiedziała, że jej jest do twarzy, nie była sama, koło niej było zwykłe zbytkowne otoczenie, w którem znać było komfort i dobrobyt, Annie więc było lżej niż w domu, musiała jednak koniecznie namyślić się co dalej robić.
Wszystko jednak stało się samo przez się. Spotkawszy idącą ku niej Betsy w białej, nadzwyczaj wytwornej sukni, Anna uśmiechnęła się do niej. Księżna Twerska szła z Tuszkiewiczem i z młodą panienką, swą krewną, która ku wielkiej radości swych rodziców, mieszkańców głębokiej prowincyi, spędzała lato u znanej powszechnie księżnej.
W Annie było zapewne coś niezwykłego, co zwróciło odrazu na siebie uwagę Betsy.
— Nie mogłam spać dzisiaj w nocy — odparła Anna, wpatrując się w lokaja, który szedł ku nim i który, jak się domyślała Anna, niósł list od Wrońskiego.
— Rada jestem bardzo, że pani przyjechała — rzekła Betsy. — Czuję się zmęczoną i chciałabym wypić filiżankę herbaty, zanim przyjedzie reszta gości. A państwo poszlibyście — zwróciła się do Tuszkiewicza — wypróbować razem z Maszą plac do krokieta, na którym dzisiaj wycięto trawę. A my z panią porozmawiamy sobie przy herbacie ue’ll have a cosy chat, nieprawdaż? — zwróciła się ku Annie z uśmiechem, ściskając ją za rękę, w której Anna trzymała parasolkę.
— Tembardziej, że nie mogę korzystać zbyt długo z towarzystwa pani, gdyż muszę być u starej Wrede; obiecałam się jej już od stu lat — rzekła Anna, dla której kłamstwo, przeciwne jej naturze, stało się od jakiegoś czasu w stosunkach towarzyskich rzeczą nietylko zwykłą i łatwą, lecz nawet przyjemną, i Anna nie mogłaby w żaden sposób powiedzieć, dlaczego mianowicie powiedziała to, o czem przed chwilą nie myślała zupełnie: powiedziała to tylko dlatego, że chciała zabezpieczyć swą swobodę i postarać się w jakibądż sposób zobaczyć się z Wrońskim, gdyż wiedziała, że go tutaj nie ujrzy. Ale dlaczego właśnie powiedziała o starej frejlinie Wrede, do której mogła pojechać, również dobrze, jak i do wielu innych swych znajomych, tego nie potrafiłaby objaśnić; swoją drogą pokazało się potem, że Anna obmyślając jaknajsprytniej, w jaki sposób zobaczyć się z Wrońskim, nie mogła wpaść na lepszą myśl.
— Nie puszczę pani za nic w świecie — odparła Betsy, wpatrując się bacznie w Annę. — Doprawdy, gdybym tak pani nie kochała, jak kocham, obraziłabym się: wygląda na to, że pani obawia się, aby moje towarzystwo nie skompromitowało jej. Podaj nam herbatę do małego salonu — odezwała się do lokaja, mrużąc jak zwykle oczy.
Wziąwszy list, Betsy przeczytała go.
— Aleksiej uczynił nam un faux bond, nie dotrzymał nam słowa — rzekła po francusku — pisze, że nie może przyjechać — dodała w najnaturalniejszy sposób, jak gdyby jej nigdy nie mogło przyjść do głowy, że Wroński ma dla Anny jakiebądź inne znaczenie prócz krokietu. Anna wiedziała, że Betsy wie o wszystkiem, słysząc ją jednak, jak mówiła przy niej o Wrońskim, była przez chwilę pewną, że Betsy nie wie o niczem.
— A! — obojętnie rzekła Anna, jak gdyby ją to nie obchodziło wcale i mówiła dalej uśmiechając się — w jaki sposób towarzystwo pani może kogobądź kompromitować?
To igranie słowami, to ukrywanie tajemnicy, miało dla Anny, również jak i dla wszystkich kobiet, ogromny urok. I nie konieczność ukrywania, nie cel, dla którego musiała ukrywać, lecz sam proces ukrywania pociągał i bawił ją.
— Nie mogę być bardziej katolicką od papieża — rzekła — Strzemow i Liza Merkałowa, to śmietanka śmietanki towarzystwa. Przyjmują ich wszędzie, a ja, Anna położyła nacisk na ja, nie byłam nigdy surową i niewyrozumiałą: nie mam na to doprawdy czasu.
— Ale parti niechce może spotykać się ze Stremowym?... niech oni sobie z Aleksiejem Aleksandrowiczem kruszą kopie w komitecie, nas to nic nie obchodzi. W towarzystwie jednak jest to najprzyjemniejszy człowiek, jakiego znam i namiętny zwolennik krokieta: zaraz się pani przekona o tem... i pomimo tego, że stary śmiesznym jest ze swą miłością ku Lizie, zobaczy pani, jak umie wyplątywać się z tego śmiesznego położenia! Nadzwyczaj miły człowiek! Safo Sztolc pani zna?... to jest nowy, zupełnie nowy rodzaj...
Betsy rozmawiając, śmiała się nieustannie, a pomimo to z jej wesołego, rozumnego spojrzenia Anna przekonywała się, że Betsy domyśla się wszystkiego i że ułożyła już jakiś projekt. Przyjaciółki siedziały w małym gabinecie.
— W każdym razie jednak trzeba napisać do Aleksieja — i Betsy usiadła przy biurku, nakreśliła parę wierszy i włożyła do koperty.
— Piszę do niego, aby przyjechał na obiad, gdyż w przeciwnym razie jedna z pań musiałaby siąść do obiadu bez mężczyzny. Niech pani zobaczy, czy dobrze mu napisałam?... przepraszam bardzo, ale muszę na chwilę zostawić panią samą. Niech pani z łaski swojej zapieczętuje list i odeszle — rzekła już we drzwiach — a ja tymczasem zajmę się gospodarstwem.
Anna nie namyślała się ani chwili i nie czytając listu Betsy, dopisała na dole: „Muszę koniecznie zobaczyć się z panem; niech pan przyjedzie do ogrodu Wrede. Będę tam o godzinie szóstej“ — poczem zapieczętowała list i oddała Betsy, gdy ta powróciła.
Pijąc herbatę, którą przyniósł im lokaj i ustawił na małym stoliku w gabinecie, obie kobiety zawiązały pomiędzy sobą a cosy chat, jaki księżna Twerska obiecywała przed przyjazdem gości: rozmawiały o tych, kogo spodziewały się 1 rozmowa zatrzymała się na Lizie Merkałowej.
— Nadzwyczaj ujmująca kobieta, zawsze lubiłam ją bardzo — rzekła Anna.
— Powinna pani ją lubić. Ona poprostu zwarjowała na punkcie pani. Wczoraj podeszła ku mnie po wyścigach i była w rozpaczy, że nie mogła już zobaczyć się z panią. Powiada, że pani jest prawdziwą bohaterką romansu, i że gdyby była mężczyzną, narobiłaby z powodu pani tysiące głupstw. Stremow zaś dowodzi jej, że i bez tego je robi.
— Ale niech pani będzie łaskawą powiedzieć mi, gdyż nigdy nie mogłam pojąć tego — rzekła Anna, pomilczawszy chwilę, takim tonem, który wyraźnie dowodził, że pytała nie przez ciekawość, lecz, że to, o co zapytywała, miało dla niej więcej znaczenia, niż powinno było mieć — niech mi pani będzie łaskawą powiedzieć, jak należy rozumieć jej stosunek z księciem Kałużskim, t. zw. Miszką? Co to ma być takiego?
W oczach Betsy, spoglądającej bacznie na Annę, zaigrał uśmiech.
— To jest nowy sposób postępowania — rzekła — one wszystkie obrały go sobie. One, widzi pani, zrobiły to, co się nazywa jeter ses bonnets par despes les moulins. Lecz są sposoby i sposoby przerzucania swych czepków.
— Dobrze, ale jakim jest jej stosunek z Kałużskim.
Betsy niespodzianie roześmiała się do tego stopnia, że nie mogła długo wstrzymać się od śmiechu, co nadzwyczaj rzadko zdarzało się u niej.
— Tu już pani wkracza w dziedzinę księżnej Miahkiej: Zadaje pani pytania d’un enfant terrible, strasznego dziecka — i widać było, że Betsy chce, lecz nie może zapanować nad swym śmiechem, który był zaraźliwym, jak w ogóle śmiech ludzi śmiejących się rzadko — trzebaby zapytać ich — dodała przez łzy, wywołane śmiechem.
— Nie, pani się śmieje — rzekła Anna, która pomimowoli zaraziła się od Betsy i śmiała się — lecz ja nigdy nie mogłam pojąć tego; nie pojmuję, jaką rolę w takich razach odgrywa mąż.
— Mąż? Mąż Lizy Merkałowej nosi za nią pled i oczekuje na skinienie, aby jej służyć. A co się tam dalej dzieje, to nikt nie chce o tem wiedzieć: w porządnem towarzystwie, jak pani wiadomo, nie mówi się i nie myśli o pewnych toaletowych szczegółach, tak samo rzecz ma się i z tem.
— Będzie pani na wieczorze u Rolandakich? — zapytała Anna, chcąc zmienić przedmiot rozmowy.
— Nie zdaje mi się — odparła Betsy i nie patrząc na swą przyjaciółkę, zaczęła nalewać ostrożnie herbatę w maleńkie przeźroczyste filiżaneczki. Przysunąwszy Annie filiżankę, wyjęła kręconego papierosa, włożyła go do srebrnej papierośnicy i zapaliła.
— Widzi pani, ja jestem w szczęśliwem położeniu — przestawszy się już śmiać, odezwała się Betsy, biorąc w rękę filiżankę — ja pojmuję panią i Lizę. Liza, to jedna z tych naiwnych natur, które zupełnie jak dzieci, nie rozumieją różnicy między dobrem a złem, nie rozumiała przynajmniej, dopóki była bardzo młodą; a teraz wie, że z tem udawaniem jest jej do twarzy, teraz zaś zapewne naumyślnie nie rozumie — mówiła Betsy ze sprytnym uśmiechem — w każdym razie jest jej z tem ładnie. Na jedną i na tę samą rzecz można zapatrywać się tragicznie i zrobić z niej narzędzie męczarni dla siebie, można również patrzyć się obojętnie, a nawet wesoło. Być może, że pani jest skłonną do zbyt tragicznych zapatrywań się...
Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/94 razu, przewracając oczyma, uśmiechając się i odrzucając po za siebie tren, który z początku zanadto zarzuciła na jedną stronę. — Jechałam z Waśką... ach, prawda... państwo nie znacie się!... — i powiedziawszy jego nazwisko, przedstawiła młodego człowieka, a zawstydzona roześmiała się ze swej omyłki, że przed nieznajomą nazwała go Waśką. Waśka raz jeszcze ukłonił się Annie, nie odezwał się do niej ani słowa, lecz zwrócił się do Safo. — Zakład przegrany, myśmy pierwej przyjechali, niech pani płaci — mówił uśmiechając się.
Safo roześmiała się jeszcze weselej:
— Przecież nie teraz zaraz.
— Wszystko jedno, zawsze ja swoje odbiorę.
— Dobrze, dobrze. Ach, prawda! — nagle zwróciła się ku pani domu — dobrzebym się urządziła, zapomniałam... przywiozłam pani gościa... oto i on.
Nie oczekiwany nowy gość, przywieziony przez Safo i zapomniany przez nią, był pomimo to takim ważnym gościem, że nie zważając na jego bardzo młody wiek, obydwie damy wstały na jego spotkanie.
Był to nowy czciciel Safo, który teraz, również jak Waśka, chodził za nią nieustannie od jakiegoś czasu.
Książę Kałużski przyjechał wkrótce, a i Liza Mierkałowa wraz ze Stremowym, nie kazała na siebie długo czekać. Liza Mierkałowa była chudą brunetką, ze wschodnim leniwym typem urody i przepysznemi, niezgłębionemi, jak wszyscy twierdzili, oczyma. Ciemna jej toaleta (Anna zauważyła to i oceniła natychmiast) odpowiadała zupełnie jej urodzie. O ile Safo miała prędkie i gwałtowne ruchy, o tyle znów Liza powolne i powściągliwe.
W każdym razie Liza daleko bardziej przypadła Annie do gustu. Betsy mówiła o niej Annie, że udaje naiwne dziecko, lecz gdy Anna zobaczyła ją, przekonała się natychmiast, że to było nieprawdą; w rzeczy samej była to naiwna, zepsuta, a miła kobieta. Co prawda, to zachowanie się jej było takie same, jak zachowanie się Safo; chodziło za nią nieustannie i pożerało ją oczyma dwóch mężczyzn: jeden młody, drugi starzec, lecz było w niej coś wyższego nad to, co ją otaczało, był w niej blask brylantu najczystszej wody, leżącego w pośród szkieł. Blask ten przebijał się z jej ślicznych, w istocie niezgłębionych oczów, otoczonych ciemnemi obwódkami; zmęczone i jednocześnie namiętne spojrzenie ich uderzało swą szczerością. Każdemu, kto tylko spojrzał w te oczy, zdawało się, że poznał ją całą, a kto ją poznał, nie mógł nie polubić. Na widok Anny radosny uśmiech opromienił twarz Lizy.
— Jak mnie to cieszy, że widzę panią! — rzekła Liza, witając się z Anną — wczoraj na wyścigach chciałam właśnie podejść do pani, ale pani już nie było. Tak pragnęłam zobaczyć się z panią wczoraj. Prawda, że aż strach brał patrzyć na to wszystko? — rzekła, zatrzymując na Annie spojrzenie, które zdawało się odkrywać całą jej duszę.
— W istocie, nie spodziewałam się wcale, żeby wyścigi mogły wzruszać aż do tego stopnia — odparła Anna, rumieniąc się.
Całe towarzystwo podniosło się właśnie, aby iść do ogrodu.
— Ja nie pójdę — rzekła Liza, uśmiechając się i siadając koło Anny. — Pani zapewne również nie pójdzie? niema żadnej przyjemności grać w krokieta!
— Nie, ja lubię — odparła Anna.
— A więc pani w ten sposób broni się od nudów? Gdy spojrzę na panią, zaraz staje mi się weselej. Pani używa życia, a ja nudzę się...
— Czyż pani nudzi się doprawdy? przecież pani należy do najweselszego petersburgskiego towarzystwa? — zapytała Anna.
— Może być, że ci co nie należą do naszego towarzystwa nudzą się jeszcze bardziej, lecz nam, a mnie najpierwszej, nie jest wesoło, a za to nudno, nadzwyczaj nudno.
Safo, zapaliwszy papierosa, wyszła z obydwoma młodymi ludźmi do ogrodu. Betsy i Stremow kończyli pić herbatę.
— Jak to nudno? — zawołała Betsy. — Safo powiada, że wczoraj doskonale bawiła się u państwa.
— Ach, aż rozpacz brała! — rzekła Liza Merkałowa. — Całe nasze towarzystwo zebrało się u mnie po wyścigach... ciągle jedni i ci sami, jedni i ci sami. Cały wieczór spędziliśmy siedząc na kanapach, a w tem doprawdy niema nic wesołego? Co pani jednak robi, żeby się nie nudzić? — zwróciła się znów do Anny. — Kto się tylko popatrzy na panią, widzi od razu, że pani jest kobietą, która może być szczęśliwą lub nieszczęśliwą, lecz która nie może nudzić się... niech mnie pani nauczy, co pani robi?
— Nic nie robię — odparła Anna, rumieniąc się od tych zapytań.
— Jest to najlepszy sposób — wmieszał się Stremow do rozmowy. Stremow był człowiekiem pięćdziesięcioletnim, szpakowatym, świetnie trzymającym się, bardzo nieładnym, twarz miał charakterystyczną i nadzwyczaj rozumną. Liza Merkałowa była siostrzenicą jego żony i Stremow spędzał z nią wszystkie wolne chwile. Spotkawszy się z Anną Kareniną, on, na polu służbowem wróg Aleksieja Aleksandrowicza, jako dobrze wychowany i taktowny człowiek, starał się być dla żony swego antagonisty szczególnie grzecznym i uprzedzającym.
— „Nic“ — podchwycił, uśmiechając się sprytnie — to najlepszy środek. Od dawna już, mówię pani — zwrócił się do Lizy Merkałowej — że, aby się nie nudzić, nie trzeba myśleć o tem, że możemy się nudzić. Zupełnie tak samo, jak nie trzeba się lękać, że się nie zaśnie, jeśli się cierpi na bezsenność; to samo właśnie powiedziała Anna Arkadjewna.
— Byłabym bardzo rada, gdybym to powiedziała, gdyż powiedział pan rzecz nietylko rozumną, ale też zupełnie zgodną z prawdą — z uśmiechem zauważyła Anna.
— Dobrze, ale niech mi państwo powiedzą, dlaczego niemożna zasnąć i niemożna nienudzić się?
— Aby zasnąć, trzeba popracować trochę i aby bawić się wesoło, trzeba również popracować.
— Pocóż ja będę pracowała, jeśli praca moja nie przyda się na nic nikomu, a ani potrafię, ani życzę sobie udawać pracowitą.
— Pani jest niepoprawna — rzekł Stremow nie patrząc na nią i znowu zwrócił się ku Annie.
Spotykając się dość rzadko z Anną, Stremow nie mógł jej nic powiedzieć, prócz paru banalnych słów, zapytując ją, kiedy wraca do Petersburga, opowiadając jej, że hrabina Lidia Iwanowna lubi ją nadzwyczaj i t. p. Stremow wszystko to mówił z wyrazem, który dowodził, iż pragnie koniecznie, aby Annie mile czas upływał w jego towarzystwie i że chce dać jej dowód szacunku, jaki dla niej posiada.
Do salonu wszedł Tuszkiewicz, mówiąc, że wszyscy oczekują na graczy w krokieta.
— Niech pani nie odjeżdża! — prosiła Liza Merkałowa, dowiedziawszy się, że Anna ma zamiar opuścić towarzystwo. Stremow również przyłączył swe prośby...
— Opuszczać nasze towarzystwo dla towarzystwa starej Wrede, to doprawdy zbyt wielki kontrast. Przyjazd pani da jej tylko okazyę do opowiedzenia pani paru plotek, między nami zaś wzbudza pani tylko najlepsze i wręcz przeciwne obmawianiu bliźniego uczucia.

Anna wahała się była przez chwilę, pochlebne słowa tego rozumnego człowieka, naiwna dziecinna sympatya, jaką jej okazywała Liza Merkałowa i wykwintne otoczenie do jakiego przywykła, sprawiały jej przyjemność, czekały zaś na nią takie przykre chwile, że Anna przez czas jakiś namyślała się czy pozostać i oddalić tem rozmowę, której się lękała? Przypomniawszy sobie jednak, co ją oczekuje w domu, przypomniawszy sobie, że musi powziąć jakibądź stanowczy zamiar, przypomniawszy sobie swój ruch, jakim wzięła Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/99 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/100 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/101 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/102 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/103 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/104 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/105 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/106 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/107 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/108 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/109 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/110 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/111 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/112 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/113 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/114 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/115 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/116 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/117 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/118 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/119 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/120 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/121 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/122 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/123 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/124 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/125 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/126 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/127 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/128 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/129 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/130 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/131 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/132 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/133 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/134 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/135 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/136 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/137 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/138 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/139 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/140 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/141 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/142 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/143 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/144 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/145 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/146 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/147 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/148 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/149 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/150 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/151 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/152 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/153 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/154 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/155 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/156 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/157 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/158 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/159 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/160 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/161 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/162 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/163 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/164 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/165 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/166 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/167 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/168 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/169 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/170 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/171 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/172
I.

Kareninowie, mąż i żona, mieszkali wciąż pod jednym dachem, widywali się codziennie, lecz zachowywali się względem siebie jak ludzie zupełnie obcy. Aleksiej Aleksandrowicz wziął sobie za zasadę widywać się codziennie z żoną, aby nie dawać służbie powodu do czynienia jakichkolwiek uwag, lecz unikał obiadów, przy których musiałby się spotykać z Anną. Wroński nie bywał nigdy w domu Aleksiej a Aleksandrowicza, lecz Anna widywała się z nim po za domem i mąż wiedział o tem.
Taki stan rzeczy był męczącym dla nich wszystkich trojga i każdemu z nich zabrakłoby sił wytrzymać to choć przez jeden dzień, gdyby każde nie spodziewało się, że stan ten ulegnie zmianie i że jest to tylko chwilowa, przykra nader trudność, która lada chwila zostanie usuniętą. Aleksiej Aleksandrowicz spodziewał się, iż ta namiętność, której poddała się jego żona, minie tak, jak wszystko mija na tym świecie, że świat cały zapomni o tem i że imię jego pozostanie nieshańbionem. Anna, od której wszystko zależało i której było najciężej, znosiła stan ten dlatego, że nie tylko spodziewała się, lecz nawet pewną była, że wkrótce wszystko skończy się i weźmie inny obrót. Anna nie miała najmniejszego pojęcia, co mianowicie położy kres temu stanowi, lecz pewną była, że to „coś“ nadejdzie bardzo prędko. Wroński, ulegając Annie, oczekiwał również czegoś takiego, co stać się musi pomimo jego woli, a co położy kres wszelakim wątpliwościom.
W ciągu zimy Wroński spędził nadzwyczaj nudny tydzień; kazano mu pełnić służbę i pokazywać osobliwości miasta zagranicznemu księciu, który przyjechał zwiedzić Petersburg. Wroński nadawał się do tego rodzaju misyi, gdyż zawsze na każdem stanowisku umiał zachować się odpowiednio i był przyzwyczajonym do obcowania z osobami tego rodzaju, dlatego też polecono mu znajdować się przy księciu.
Obowiązek ten wydawał się Wrońskiemu nadzwyczaj nieprzyjemnym i uciążliwym. Książę życzył sobie wiedzieć i poznać wszystko, o co, przypuszczał, że będą go się pytać w ojczyźnie, a i sam chciał użyć, o ile się tylko da, rosyjskich przyjemności; Wroński musiał więc dopomagać mu w jednem i w drugiem. Co rano jeździli obaj zwiedzać miasto, wieczorami zaś uczestniczyli w narodowych rozrywkach. Książę miał doskonałe zdrowie, niezwykłe nawet u książąt; gimnastyką i dbaniem o siebie doszedł do takiej siły, że pomimo nadużywania wszelkich przyjemności, był zdrowym i świeżym, jak duży, zielony, błyszczący się holenderski ogórek. Książę podróżował bardzo dużo i był zdania, że najlepszą stroną ułatwionych środków komunikacyjnych jest możność używania narodowych rozrywek. Był w Hiszpanii, urządzał tam serenady i poznał hiszpankę, która mu grywała na mandolinie; w Szwajcaryi upolował gemzę; w Anglii, ubrany w czerwony frak, przesadzał płoty i założył się, że zastrzeli dwieście bażantów; w Turcyi zwiedzał harem; w Indyach jeździł na słoniu, a obecnie, będąc w Rosyi, pragnął użyć wszystkich specyalnie rosyjskich rozrywek. — Wrońskiemu, który był przy nim czemś w rodzaju głównego ceremonjomistrza, było nadzwyczaj trudno znaleźć czas na wszelkie zabawy, na jakie ich zapraszano. Były i rysaki, i bliny, i polowanie na niedźwiedzie, i szlichtada w trójkach, i cyganie, i pijatyki z rosyjskiem tłuczeniem talerzy. Książę z nadzwyczajną łatwością przyswoił sobie rosyjskiego ducha, zbijał całe tace talerzy, sadzał sobie na kolana cyganki i zdawał się pytać: no i cóż więcej? czy tylko na tem polegają wasze rosyjskie przyjemności i wasz duch narodowy?
Właściwie ze wszystkich rosyjskich przyjemności najbardziej podobały się księciu francuskie aktorki, baletnica i szampańskie z białą pieczęcią.
Wroński był przyzwyczajonym do książąt, lecz czy to dlatego, że sam zmienił się w ostatnich czasach, czy też dlatego, że musiał ciągle znajdować się przy księciu, tydzień ten wydawał mu się strasznie nudnym. Bezustannie w ciągu całego tego tygodnia zdawało mu się to samo, co zdaje się człowiekowi, pilnującemu niebezpiecznego waryata, a bojącego się i waryata i tego, aby sam nie zwaryował. Wroński widział ciągle konieczność nieosłabiania ani na chwili tonu, pełnego oficyalnego szacunku, aby nie narazić się na jakiekolwiek uchybienie. Książę, jak to Wroński zauważył, traktował pogardliwie tych ludzi, którzy aż na głowach stawali, aby dostarczać mu rosyjskich zabaw.
Zdania i uwagi księcia o rosyjskich kobietach wywoływały nieraz rumieńce oburzenia na twarz Wrońskiego. Przedewszystkiem jednak książę był dlatego tak przykrym dla Wrońskiego, że Wroński pomimowoli widział w nim samego siebie, a to co widział w tem lustrze, nie było zbyt pochlebnem. Był to człowiek bardzo głupi i bardzo pewny siebie, bardzo zdrowy i bardzo dbający o swoją powierzchowność, i nic więcej; był on co prawda gentlemenem od stóp do głowy i Wroński nie mógł zaprzeczyć mu tego; względem wyższych książę nie był nadskakującym, z równymi sobie był swobodnym w obejściu i wesołym, niższych zaś od siebie traktował bardzo grzecznie, lecz z pewnem lekceważeniem. Wroński sam był takim i miał to sobie za zaletę, lecz w stosunku do księcia, który dawał mu do zrozumienia, że on, Wroński, co do pozycyi towarzyskiej stoi niżej od niego, to lekceważąco-uprzejme obchodzenie się drażniło i gniewało go.
Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/176 Było już w pół do dziewiątej, zadzwonił więc na lokaja, ubrał się prędko i wyszedł przed bramę, zapomniawszy zupełnie o swym śnie; niezadowolonym był tylko, ze się musi spóźnić. Gdy zajeżdżał do Kareninych, spojrzał na zegarek i przekonał się, że już jest dziewiąta bez dziesięciu minut. Wysoka, bardzo wąska kareta, zaprzężona w parę gniadych koni, stała przed bramą; Wroński poznał karetę Anny. „Jedzie do mnie“ — pomyślał — „i doprawdy lepiejby się stało, gdyż wolałbym nie wchodzić do tego domu... ale mniejsza z tem, nie mogę przecież kryć się!“ — i ze zwykłem sobie, nabytem od dziecka niekrępowaniem się, właściwem ludziom, którzy nie mają się czego wstydzić, Wroński wysiadł z sanek i podszedł ku drzwiom wchodowym.
Nagle drzwi otworzyły się i pokazał się w nich szwajcar z pledem w ręku, dając znak karecie, aby zajeżdżała. Wroński, chociaż nie przywykł do zwracania uwagi na drobne szczegóły, zauważył jednak obecnie wyraz zdziwienia, z jakim szwajcar spojrzał na niego. W samych już drzwiach prawie, Wroński spotkał się z Aleksiejem Aleksandrowiczem; lampa gazowa oświetlała jasno bezkrwistą, wychudzoną twarz pod czarnym kapeluszem i biały krawat lśniący się z pod bobrowego kołnierza. Nieruchome, mętne oczy Karenina, spoczęły na twarzy Wrońskiego, który ukłonił się, a Aleksiej Aleksandrowicz, poruszając ustami, podniósł rękę do kapelusza i oddalił się; Wroński widział, jak nie oglądając się, siadł do karety, odebrał przez okno od szwrajcara pled i lornetkę i jak ukrył się w głębi karety.
Wroński wszedł do przedpokoju z nachmurzonemi brwiami i z oczyma błyszczącemi złym i dumnym blaskiem.
„A to miła pozycya!“ — pomyślał — „gdyby on usiłował przeszkadzać mi, gdyby bronił swego honoru, mógłbym stawić mu opór i dać poznać swe zamiary; lecz ta słabość lub podłość... on stawia mnie tylko w pozycyi oszusta, chociaż ja nigdy nie miałem i niemam zamiaru być tym ostatnim.“
Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/178 — Był, wrócił do domu i znowu wyjechał, niewiem dokąd... lecz nic nie szkodzi... nie mówmy już o tem więcej. Gdzieżeś ty bywał tyle czasu, czy zawsze z księciem?
Anna wiedziała o każdym kroku Wrońskiego. Wroński chciał powiedzieć, że nie spał przez całą noc i że zaspał teraz, lecz widząc ją taką wzruszoną i uszczęśliwioną, zawstydził się, powiedział więc, że musiał pojechać zdać raport o wyjeździe księcia.
— A teraz zapewne już się wszystko skończyło? Czy on już wyjechał?
— Bogu dzięki skończyło się już... nie uwierzysz, jak mi to wszystko dało się we znaki...
— Dlaczego? przecież zwykle wy wszyscy młodzi mężczyżni prowadzicie takie życie — odparła Anna, ściągając brwi, poczem wzięła ze stołu robotę i nie patrząc zupełnie na Wrońskiego, poczęła wyjmować z niej szydełko.
— Ja już oddawna przestałem prowadzić takie życie — odparł Wroński, dziwiąc się zmianie, jaka zaszła w wyrazie twarzy Anny i starając się odgadnąć przyczynę tej zmiany — i przyznam ci się — rzekł, uśmiechając się i pokazując swe białe, równe zęby — że w ciągu tego tygodnia, gdym patrzał na to życie, miałem wrażenie, iż patrzę się w lustro i, co prawda, nie sprawiało mi to zbyt wielkiej przyjemności...
Anna trzymała w ręku robotę, nie robiła jej jednak, a utkwiła w Wrońskiego dziwne, błyszczące i nieprzyjazne spojrzenie.
— Dzisiaj rano była u mnie Liza... one nie boją się jeszcze bywać u mnie i nie zwracają uwagi na hrabinę Lidyę Iwanowną — dodała z goryczą — i opowiadała mi o waszym ateńskim wieczorze. Doprawdy co za obrzydliwości!...
— Ja chciałem tylko powiedzieć, że... — Anna przerwała mu:
— Czy to ta Theresse była, z którą znałeś się przedtem
— Chciałem powiedzieć...
— Jacy wy mężczyźni jesteście obrzydliwi! Jak wy nie możecie wyobrazić sobie, że kobieta nie może zapomnieć tego — mówiła, unosząc się coraz bardziej i bardziej, i zdradzając przez to powód swego rozdrażnienia — szczególniej kobieta, która nie może znać takiego życia. Co ja wiem? Co ja widziałam? — mówiła — tylko to, coś ty mnie powiedział. A skąd mogę wiedzieć, czyś ty mi mówił prawdę?...
— Anno, obrażasz mnie!... Czyż byś mi doprawdy nie wierzyła? Czyż nie mówiłem ci, że żadna myśl nie przejdzie mi przez głowę, abym jej nie powierzył tobie?
— W rzeczy samej — odparła — chcąc widocznie nie dawać do siebie przystępu uczuciu zazdrości — lecz gdybyś ty wiedział, jak mi jest ciężko... Wierzę, wierzę ci bez granic... Mówiłeś więc...
Lecz Wroński nie mógł na razie przypomnieć sobie, co miał mówić. Te napady zazdrości, które w ostatnich czasach zdarzały się coraz częściej i częściej, przerażały go, i chociaż Wroński usiłował nie dawać poznać tego po sobie, zazdrość Anny zrażała go ku niej, pomimo to iż wiedział, że zazdrość tę powodowała właśnie głęboka miłość ku niemu. Tyle przecież razy mówił sobie, że miłość jej stanowi jego szczęście, i oto ona kochała go, jak tylko może kochać kobieta, która dla miłości gotową jest wszystko poświęcić na świecie, a on był obecnie dalej od szczęścia, niż wtedy, gdy wyjeżdżał z Moskwy. Miał się wtedy za nieszczęśliwego, lecz liczył na to, że będzie szczęśliwym, teraz zaś wiedział już, że najrozkoszniejsze chwile szczęścia minęły bezpowrrotnie. Anna zmieniła się zupełnie od chwili, gdy się z nią poznał, a zmieniła się na gorsze i pod moralnym i pod fizycznym względem; roztyła się trochę i twarz jej przybrała zły, szpecący ją wyraz, jak naprzykład w chwili, gdy była mowa o aktorce. Wroński spoglądał na Annę, jak spogląda człowiek na zerwany przez się i zwiędnięty kwiat, w którym z trudnością można dopatrzeć się reszty piękności, z powodu której kwiat ten zerwanym został i doprowadzonym do takiego stanu. I pomimo to Wroński czuł, że wtedy, gdy miłość jego była silniejszą, mógł, gdyby tego naprawdę pragnął, wyrwać tę miłość ze swego serca; lecz teraz w tej chwili, gdy mu się zdawało, że nie czuje w sobie miłości ku Annie, wiedział, że jego związek z nią nie może być rozerwanym.
— Cóż więc chciałeś mi powiedzieć o tym księciu? Odpędziłam od siebie djabła[7], odpędziłam — dodała — prawda, zacząłeś mówić coś o księciu? Dlaczego ci było tak przykro?
— Ach, nieznośnie... — odparł, usiłując skupić rozprószone myśli — on nic a nic nie zyskuje na bliższem poznaniu. Chcąc go określić, należy powiedzieć, że jest to śliczne, wykarmione zwierzę, jedno z tych, jakie na wystawach dostają pierwszą nagrodę i nic nad to — mówił Wroński z gniewem, który zwrócił na siebie uwagę Anny.
— Ale dlaczego? — zapytała — przecież on dużo widział i jest wykształconym?...
— Ich wykształcenie, to zupełnie inne wykształcenie. Po nim widać, że tylko dlatego jest wykształconym, aby mieć prawo pomiatać wykształceniem, jak w ogóle wszystkiem, co nie stanowi zwierzęcych przyjemności.
— Ale przecież wy wszyscy lubicie te zwierzęce przyjemności — odparła Anna, i Wroński zauważył w niej znowu ponure spojrzenie, unikające jego wzroku.
— Co ty tak bronisz go? — zauważył z uśmiechem.
— Nie bronię go, mnie to jest wszystko jedno, lecz zdaje mi się, że gdybyś sam nie kochał się w tych rozrywkach, to mógłbyś wymawiać się od nich... tobie jednak sprawia przyjemność przyglądać się Teresie w stroju Ewy...
— Znowu, znowu djabeł — rzekł Wroński, ujmując i całując jej rękę, leżącą na stole.
— Wistocie, lecz nie mogę inaczej! Nie masz pojęcia co się ze mną działo, gdym wyczekiwała ciebie! Zdaje mi się, że nie jestem zazdrosną... doprawdy, ja nie jestem zazdrosną i wierzę ci, gdy ty jesteś tutaj przy mnie, lecz gdy ty, zdała odemnie, pędzisz gdzieś swe życie, którego ja nie znam i nie rozumiem...
Anna odsunęła się trochę od niego, wyciągnęła nakoniec szydełko z roboty i poruszając prędko wskazującym palcem, zaczęła robić oczka jedno za drugiem z białej bawełny, lśniącej się w świetle lampy, przyczem piękna, cienka jej ręka, nerwowo poczęła się poruszać w obszytym koronką rękawie.
— Więc cóż? gdzie spotkałeś się z Aleksiejem Aleksandrowiczem? — zapytała nagle zmienionym głosem.
— Spotkaliśmy się we drzwiach.
— I on ukłonił ci się jednak?
Anna wyciągnęła twarz i zmrużywszy do połowy oczy, zmieniła prędko wyraz twarzy, złożyła ręce i Wroński, zauważywszy na jej pięknem obliczu ten sam wyraz, z jakim ukłonił mu się Aleksiej Aleksandrowicz, uśmiechnął się, a ona roześmiała się swym miłym, serdecznym śmiechem, który stanowił jeden z jej uroków.
— Ja go stanowczo nie pojmuję — rzekł Wroński. — Gdyby po rozmowie, jaką mieliście wracając z wyścigów, był zerwał z tobą, a mnie wyzwał na pojedynek... rozumiałbym, ale nie pojmuję, w jaki sposób może on znosić takie położenie? A widać po nim, że cierpi.
— On? — z pogardliwym uśmiechem zapytała Anna — jemu jest z tem bardzo dobrze...
— Po co nas tyle męczy się, kiedy nam wszystkim mogłoby być bardzo dobrze?
— On jeden tylko nie męczy się. Czyż ja go nie znam?... jego, i tego kłamstwa, którem cały przesiąkł?... Czyż można, czując cobądż, żyć z kimś pod jednym dachem, jak on żyje ze mną? Na niego nic nie działa, nic mu nie trafia do przekonania. Czyż człowiek, na którym cobądż jest w stanie wywrzeć wrażenie, mógłby mieszkać w jednym domu z występną żoną? Czy mógłby rozmawiać z nią i mówić jej ty?
I Anna znowu, nie zdając sobie z tego sprawy, zaczęła naśladować męża: „Ty, ma chère, Anna, ty Anno!“
— To nie mężczyzna, nie człowiek, to, manekin! Nikt tego nie wie, lecz ja wiem. Gdybym ja była na jego miejscu, dawno już bym zbiła, porwała na drobne kawałki taką jak ja żonę, a nie mówiłabym jej: ty, ma chère, Anna! To nie człowiek, to ministeryalna maszyna; on nie rozumie tego, że jest mi obcym, że mi zawadza... ale nie mówmy już o tem więcej!...
— Niemasz racyi, moja kochana — rzekł Wroński, usiłując uspokoić ją — a zresztą wszystko jedno, nie będziemy już o tem mówili. Powiedz mi lepiej, coś porabiała przez ten czas? Co u ciebie słychać? Na co chorujesz i co ci doktor powiedział?
Anna patrzała na niego z zadowoleniem, pełnem ironii. Widać było, że wynalazła w swym mężu nowe potworne strony i czekała tylko na odpowiednią chwilę, aby znów zacząć mówić o nich.
Wroński jednak mówił w dalszym ciągu:
— Domyślam się, że to nie żadna choroba, lecz twój stan obecny. Kiedyż to nastąpi?
Z ust Anny znikł ironiczny uśmiech, a miejsce jego zajął inny, pełen smutku i zadumy.
— Już wkrótce. Mówisz, że położenie nasze jest przykrem i że należy nam wycofać się z niego. Gdybyś wiedział, jak ono mi cięży, co ja bym dała za to, aby móc śmiało i bez żadnej przeszkody kochać cię! I ja bym nie mordowała się i nie męczyłabym ciebie swą zazdrością; a zdaje się, że to nastąpi już prędko, ale inaczej, niż my przypuszczamy.
I na myśl o tem, jak to nastąpi, Anna wydała się samej sobie do tego stopnia godną litości, że łzy zakręciły się jej w oczach i nie mogła mówić; po chwili położyła na rękawie Wrońskiego swą białą rękę, błyszczącą w świetle lampy nadzwyczajną białością i kosztownymi pierścieniami.
— To się nie stanie tak, jak nam się zdaje. Nie chciałam ci mówić, ale ty sam rozpocząłeś tę rozmowę. Wkrótce już wszystko rozstrzygnie się, my wszyscy odzyskamy spokój i nie będziemy już cierpieć.
— Nie rozumiem cię.
— Pytałeś się, kiedy? — Wkrótce! ja nie przeżyję tego... nie przerywaj mi! — i Anna poczęła prędko mówić — wiem o tem i wiem napewno. Umrę i cieszę się z tego nadzwyczaj, że umrę i wybawię siebie i was.
Łzy popłynęły jej po policzkach; Wroński pochylił się nad jej ręką i począł ją całować, chcąc ukryć swe pomieszanie, które, jak wiedział, było bezpodstawnem, lecz którego nie mógł przezwyciężyć.
— Tak, tak — mówiła, ściskając go mocno za rękę — to jedno, jedno tylko pozostało nam...
Wroński opamiętał się i podniósł głowę.
— Co za głupstwa! Opowiadasz rzeczy, nie mające najmniejszego sensu.
— Nie, to jest prawda.
— Co takiego?
— To, że ja umrę... miałam sen...
— Sen? — powtórzył Wroński i w jednej chwili przypomniał sobie chłopa, jaki mu się śnił nad wieczorem.
— Tak, sen... — odparła — miałam go już dawno; śniło mi się, że wbiegłam do sypialnego pokoju, aby wziąć jakąś potrzebną mi rzecz, jak to czasami bywa we śnie — mówiła z przestrachem, otwierając szeroko oczy — i widzę, że tam w kącie coś stoi...
— Głupstwo! jakżeż można wierzyć...
Lecz Anna nie dawała sobie przerywać, gdyż przywiązywała zbyt wielką wagę do tego, co chciała powiedzieć...
— I to coś odwróciło się i ujrzałam chłopa z potarganą brodą, małego, lecz bardzo strasznego. Chciałam Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/185 spełniła jego żądania, więc on powinien ukarać ją i spełnić swą pogróżkę, zażądać rozwodu i odebrać syna. Aleksiejowi Aleksandrowiczowi były znane wszelkie trudności, połączone ze sprawą rozwodową, ponieważ jednak powiedział, iż to zrobi, powinien więc teraz spełnić swą groźbę. Hrabina Lidya Iwanowna dawała mu do zrozumienia, iż rozwód będzie nąjwłaściwszem rozwiązaniem całej tej sprawy, i że w ostatnich czasach rozwody stały się tak częstymi, że on ma bezwarunkową możność przezwyciężenia wszystkich formalności. Przykrości zawsze chodzą w parze, a więc i cała sprawa inorodców i oroszania pól gubernii Zarajskiej ściągnęła na Aleksieja Aleksandrowicza takie nieprzyjemności, że w ciągu ostatnich paru dni był ciągle rozdrażnionym do najwyższego stopnia.
Aleksiej Aleksandrowicz nie spał całą noc i gniew jego, wzmagając się nieustannie, stawał się coraz bardziej zaciętym. Aleksiej Aleksandrowicz ubrał się prędko i zdając się nieść pełen kielich gniewu i bojąc się go rozlać i razem z gniewem utracić i energię, która mu była potrzebną do rozmowy z żoną, poszedł do Anny, jak tylko się dowiedział, że już wstała.
Annę, która była zawsze przekonaną, że zna doskonale swego męża, uderzył jednak wygląd męża. Czoło było nachmurzone, a oczy patrzały ponuro przed siebie, unikając jej spojrzenia; usta były mocno i pogardliwie zaciśnięte; w chodzie, w ruchach i w dźwięku głosu była stanowczość i pewność siebie, jakich żona nigdy jeszcze w nim nie widziała. Aleksiej Aleksandrowicz wszedłszy do pokoju, nie przywitał się z żoną, lecz przystąpił odrazu do biurka i wdziawszy klucze, otworzył szufladę.
— Co panu potrzeba?! — zawołała Anna.
— Listów Wrońskiego — odparł.
— Niema ich tutaj — rzekła Anna, usiłując zamknąć szufladę, lecz Aleksiej Aleksandrowicz, widząc pośpiech z jakim to chciała uczynić, nabrał przekonania, że domysł jego jest słusznym, odepchnął wiec żonę i prędko pochwycił tekę, w której, jak wiedział, żona chowała zwykle potrzebne jej papiery. Anna chciała odebrać tekę, lecz Aleksiej Aleksandrowicz nie pozwolił na to.
— Niech pani siądzie, muszę pomówić z panią! — rzekł, kładąc tekę pod pachę i tak mocno przyciskając ją łokciem, że aż wieko otworzyło się.
Anna milczała i z zadziwieniem i bojażnią patrzała na męża.
— Mówiłem pani, że zabraniam jej przyjmować u siebie Wrońskiego.
— Musiałam się z nim zobaczyć, aby...
Anna przestała mówić, gdyż nie mogła na razie wymyśleć żadnej wymówki.
— Nie wchodzę w szczegóły, dla których kobiecie może być potrzebnem widzenie się z...
— Ja chciałam, ja tylko... — rumieniąc się, rzekła Anna; impertynencye męża rozdrażniały ją tylko i dodawały odwagi. — Czyż pan nie widzi tego, że panu łatwo obrażać mnie? — zapytała.
— Obrażać można tylko uczciwego człowieka i uczciwą kobietę, lecz mówić złodziejowi, że jest złodziejem, to tylko la constatation d’un fait.
— Tej nowej dla mnie cechy pańskiego charakteru, okrucieństwa, nie znałam jeszcze w panu.
— Pani nazywa okrucieństwem, gdy mąż pozostawia żonie swobodę, gdy daje jej miejsce w uczciwym domu, a w zamian wymaga od niej tylko, aby była łaskawą zachowywać pozory przyzwoitości. Czyż to jest okrucieństwo?
— To gorzej niż okrucieństwo, to podłość, jeśli pan życzy sobie wiedzieć! — zawołała Anna, wybuchła gniewem i wstając z krzesła, chciała wyjść z pokoju.
— Nie! — krzyknął Aleksiej Aleksandrowicz swym piskliwym głosem, podniesionym o jedną nutę wyżej niż zwykle, i ujmując swymi dużymi palcami tak mocno jej rękę, że aż czerwona pręga pokazała się od bransoletki, którą nacisnął, posadził żonę gwałtem na krześle.
— Podłość? Pragnie pani używać tego wyrazu, to niech pani wie, że podłością jest rzucać męża i syna dla kogoś tam i jeść chleb męża...
Anna pochyliła głowę; nietylko, że nie powiedziała tego, co mówiła wczoraj Wrońskiemu, ale nawet nie pomyślała tego, gdyż widziała całą słuszność słów męża, odpowiedziała więc tylko po cichu:
— Niema pan pojęcia, do jakiego stopnia położenie moje jest przykrem, ja jedna tylko wiem o tem najlepiej; ale czemu pan mi to mówi?
— Dlaczego ja to mówię, dlaczego? — ciągnął Aleksiej Aleksandrowicz gniewnie — dlatego, żeby pani wiedziała, że ponieważ nie zastosowałaś się do mych życzeń i nie raczy pani zachowywać najmniejszych pozorów przyzwoitości, ja przedsięwezmę odpowiednie kroki, aby raz już skończyć z tem wszystkiem.
— Niezadługo skończy się i bez tego — rzekła Anna, i znowu łzy zakręciły się jej w oczach na myśl o bliskiej, a pożądanej obecnie śmierci.
— Skończy się prędzej, nim oboje przypuszczacie! Tak, pani pamięta tylko o sobie!... Cierpienia zaś człowieka, który był mężem pani, nic panią nie obchodzą, i nie wywiera to na pani żadnego wrażenia, że życie jego całe jest złamane i że on tyle cierpiał... Aleksiej Aleksandrowicz mówił tak prędko, że zająknął się i w żaden sposób nie mógł wymówić tego ostatniego wyrazu i przekręcił go zupełnie. Annę rozśmieszyło to, zawstydziła się jednak natychmiast, iż w takiej chwili co bądź może się jej wdawać śmiesznem i po raz pierwszy postawiła się w położeniu męża, i żal jej się stało Aleksieja Aleksandrowicza. Cóż jednak mogła rzec lub uczynić? Pochyliła głowę i milczała. Aleksiej Aleksandrowicz również pomilczał czas jakiś, poczem zaczął znowu mówić już nie takim piskliwym ale obojętnym głosem, przyczem kładł nacisk na pierwsze lepsze wyrazy, niemające szczególnego znaczenia.
— Przyszedłem oznajmić pani — rzekł...
Anna spojrzała na niego.
„Nie, to mi się tylko zdawało“ — pomyślała, przypominając sobie wyraz jego twarzy, gdy zająknął się i niemógł wymówić słowa przecierpiał — „bo doprawdy czyż może człowiek z takiemi mętnemi oczyma, z takim niewzruszonym spokojem, myśleć lub odczuwać cokolwiek?“
— Ja nie mogę nic zmienić — szeptała.
— Przyszedłem oznajmić pani, że wyjeżdżam jutro do Moskwy i że nie powrócę więcej do tego domu, a o raojem postanowieniu będzie mieć pani wiadomość od adwokata, któremu oddam sprawę rozwodową. Syna zaś mego umieszczę u mojej siostry — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz, przypominając sobie z wysiłkiem, co chciał powiedzieć o synu.
— Sieroża potrzebnym jest panu, aby wyrządzić mi przykrość — odrzekła Anna, patrząc ponuro na męża. — Pan nie kocha go... Niech mi pan zostawi Sierożę!...
— W istocie, wobec tego straciłem miłość nawet względem syna, gdyż i z nim połączony jest wstręt, jaki mam dla pani; w każdym jednak razie zabieram go. — A teraz żegnam panią!
I Aleksiej Aleksandrowicz chciał odejść, lecz Anna zatrzymała go.
— Aleksieju Aleksandrowiczu, zostaw mi pan Sierożę! — szepnęła raz jeszcze. — Niemam już nic więcej do powiedzenia... zostaw pan tylko Sierożę do mojej... ja niezadługo... niech go pan zostawi!...

Aleksiej Aleksandrowicz zżymnął się i nic więcej nie mówiąc uwolnił swą rękę z jej dłoni i wyszedł z pokoju.

V.

Gdy Aleksiej Aleksandrowicz wszedł do poczekalni znakomitego petersburskiego adwokata, zastał w niej parę osób, pomiędzy któremi były trzy panie: staruszka, młoda kobieta i kupcowa, oraz trzech panów: jeden, bankier niemiec z pierścieniem na palcu; drugi, bogaty kupiec, i trzeci, jakiś urzędnik w złym humorze, ubrany w wice-mundur i z orderem na szyi. Klienci widocznie od dłuższego już czasu czekali na przyjście adwokata. Dwaj pomocnicy, skrzypiąc piórami, pisali przy biurkach. Pióra, ołówki, kałamarze, na które Aleksiej Aleksandrowicz, jako amator, zwrócił odrazu uwagę, były niezwykle ładne; Aleksiej Aleksandrowicz nie mógł nie spostrzedz tego. Jeden z dependentów, nie wstając, skrzywił się i nie zbyt grzecznie zwrócił się do Aleksieja Aleksandrowicza.
— Co panu potrzeba?
— Mam interes do adwokata.
— Adwokat obecnie zajęty — odparł niechętnie pomocnik i wskazując piórem na oczekujących, wziął się znowu do pisania.
— Ale czy nie mógłbyy obecnie znaleźć trochę czasu? — zapytał Aleksiej Aleksandrowicz.
— Nie może znaleźć wcale czasu, gdyż zawsze jest zajętym; zechce pan poczekać.
— Może pan będzie łaskaw oddać mu mój bilet wizytowy... — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz, widząc konieczność zdradzenia swego incognito.
Pomocnik wziął bilet, którego treść nie wywarła na nim żadnego wrażenia i zniknął za drzwiami.
Aleksiej Aleksandrowicz w zasadzie był zwolennikiem jawnych sądów, lecz niezupełnie sprzyjał niektórym szczegółom zastosowywania ich, a to z wiadomych sobie wyższych służbowych powodów, krytykował je więc, o ile w ogóle był w stanie krytykować cobądź, co zostało najwyżej zatwierdzonem. Aleksiej Aleksandrowicz spędził całe życie na urzędowaniu w administracyi i dlatego, gdy czemukolwiek niezupełnie sprzyjał, to niesprzyjanie to łagodził tem, że uznawał konieczność błędów i możność naprawiania ich. W nowych sądowych instytucyach nie trafiały do przekonania jego warunki, w jakich znajdowała się adwokatura. Dotąd jednak nie miał nigdy żadnej styczności z nią i dlatego ganił tylko z teoretycznego punktu widzenia, obecnie jednak niezadowolenie to powiększyło się jeszcze bardziej wskutek nieprzyjemnego wrażenia, jakie wywarła na nim poczekalnia adwokata.
— W tej chwili wyjdzie — rzekł dependent i w rzeczy samej po upływie dwóch minut pokazała się we drzwiach długa postać starego prawnika, naradzającego się z adwokatem i postać samego adwokata.
Adwokat był to mały, łysy, barczysty człowiek, z ciemną rudawą brodą, jasnemi długiemi brwiami i pochyłem czołem. Ubrany był modnie; wszystko było na nim wykwintne, ale niegustowne, poczynając od krawatu i podwójnej dewizki, kończąc na lakierowanych kamaszkach. Twarz była rozumna, chłopska, ubranie strojne ale bez gustu.
— Służę panu — rzekł adwokat, zwracając się ku Aleksiejowi Aleksandrowiczowi i puszczając go przed sobą, zamknął drzwi.
— Niech pan będzie łaskaw — i wskazał fotel, stojący koło biurka założonego papierami, a sam usiadł na głównem miejscu, pocierając małe ręce, o palcach krótkich, obrośnięte białymi włosami, i pochylając na bok głowę. W chwili jednak, gdy adwokat usadowił się, przeleciał mól. Adwokat z prędkością, jakiej nie można się było spodziewać po nim, złapał mola i znów zajął poprzednie miejsce.
Zanim zacznę mówić z panem o mojej sprawie — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz, spoglądając ze zdumieniem na ruchy adwokata — muszę uprzedzić pana, że sprawa, którą mu wyłożę, powinna pozostać tajemnicą.
Zaledwie dostrzegalny uśmiech przemknął po ustach adwokata i poruszył rudawe wąsy, zwieszające się nad wargami.
— Nie byłbym adwokatem, gdybym nie był w stanie zachować powierzonej mi tajemnicy. Jeśli pan jednak życzy sobie...
— Nazwisko moje wiadomem jest panu? — zapytał Aleksiej Aleksandrowicz.
— Jest mi wiadomem, jak również i pańska pożyteczna działalność — i znów złapał mola — którą zna każdy Rosyanin — rzekł adwokat, schylając się na krześle.
Aleksiej Aleksandrowicz westchnął, zbierając się na odwagę; lecz raz już zdecydowawszy się, mówił dalej swym piskliwym głosem, nie zająkując się i kładąc nacisk na niektóre wyrazy:
— Mam nieszczęście — zaczął Aleksiej Aleksandrowicz — być zdradzanym mężem, i pragnę drogą prawną rozerwać swój związek z żoną, to jest uzyskać rozwód, ale chciałbym to uczynić w taki sposób, aby syn nie pozostał się przy matce.
Szare oczy adwokata usiłowały nie śmiać się, podskakiwały jednak z radości, której adwokat nie umiał ukryć i Aleksiej Aleksandrowicz widział, że to była nietylko radość człowieka, który ma otrzymać korzystne zamówienie na swoją pracę, lecz, że był tu tryumf i zachwyt, był blask, podobny do tego złowieszczego blasku, jaki Aleksiej Aleksandrowicz widywał w oczach żony.
— Życzy pan sobie, abym dopomógł mu do uzyskania rozwodu?
— Tak, lecz muszę uprzedzić pana, że narażam się na nadużywanie pańskiej uprzejmości; przyszedłem tylko naradzić się poprzednio z panem. Pragnę rozwodu, lecz chodzi mi bardzo o sposób, w jaki go można otrzymać. Bardzo być może, że jeśli sposób ten nie będzie się zgadzał z memi wymaganiami, to będę musiał wyrzec się pomocy prawa.
— Będzie pan mógł to zrobić w każdej chwili — odparł adwokat — zależy to tylko od pana.
Adwokat spuścił oczy na nogi Aleksieja Aleksandrowicza, czując, że klient może się obrazić na widok radości, której nie był w stanie powstrzymać, i znowu spojrzał na mola, przelatującego właśnie przed nosem klienta i chciał go złapać, czego nie uczynił jednak przez wzgląd na Aleksieja Aleksandrowicza, którego musiałby poruszyć z miejsca.
— Chociaż obowiązujące pod tym względem przepisy prawa są mi znane w ogólnych zarysach — mówił Aleksiej Aleksandrowicz — pragnąłbym jednak wiedzieć, jakie kroki bywają stosowane w praktyce, w sprawach tego rodzaju.
— Życzy pan sobie — odparł adwokat, nie podnosząc wzroku i z widoczną przyjemnością, natrafiwszy na ton swego klienta — abym zaznajomił go ze wszystkimi sposobami, które mogą ułatwić spełnienie się jego życzeń?
Na potwierdzające skinienie głowy Aleksieja Aleksandrowicza, adwokat zaczął mówić, od czasu do czasu tylko spoglądając przelotnie na twarz swego klienta, na której wystąpiły czerwone plamy.
— Według naszych praw — rzekł adwokat z lekkim odcieniem niechęci ku naszym prawom — rozwód, jak panu wiadomo, możebnym jest w następujących wypadkach: Zaczekać! — zwrócił się do pomocnika, który wsunął głowę w otwarte do połowy drzwi, wstał jednak, rzekł mu parę słów i znów usiadł — w następujących wypadkach: fizyczne wady małżonków, pięcioletnia nieobecność, jeżeli miejsce pobytu nieobecnego małżonka jest niewiadomem — mówił, zaginając obrośnięty włosami krótki palec — potem wiarołomstwo... — wyraz ten wymówił z widocznem zadowoleniem. — Poddziały są następujące (adwokat w dalszym ciągu zaginał swe grube palce, chociaż główne przyczyny i ich poddziały nie mogły oczywiście być klasyfikowane razem): fizyczne wady męża lub żony, a następnie wiarołomstwo męża lub żony... — Ponieważ wszystkie palce wyczerpały się, adwokat rozgiął je i mówił w dalszym ciągu — tak się sprawa przedstawia z teoretycznego punktu widzenia; przypuszczam jednak, że pan czyniąc mi zaszczyt i zwracając się do mnie, chce dowiedzieć się i o środkach, stosowanych w praktyce. Dlatego też, kierując się antecedentami, muszę wyjaśnić, że wypadki rozwodów zależą wyłącznie od tych ostatnich. Bo braków fizycznych, o ile mogę przypuszczać, niema, jak również i nieobecności jednego z małżonków?...
Aleksiej Aleksandrowicz skinął twierdząco głową:
— A zatem pozostaje wiarołomstwo jednego z małżonków i dowiedzenie tego czynu występnej stronie za jej zgodą, lub mimo jej zgody. Muszę jednak uprzedzić pana, że ostatni wypadek w praktyce rzadko znajduje zastosowanie — rzekł adwokat, i bystro spojrzawszy na Aleksieja Aleksandrowicza, zamilkł, jak sprzedający pistolety, który opowiedziawszy o różnych zaletach broni, czeka na wybór, jaki kupujący zechce uczynić. Lecz Aleksiej Aleksandrowicz nic nie odpowiadał i dlatego adwokat mówił dalej. — Ja uważam za środek najzwyklejszy, najprostszy i najrozumniejszy, wykazanie wiarołomstwa, za obopólną zgodą. Nie pozwoliłbym sobie wyrażać się w ten sposób, gdybym mówił z człowiekiem mało rozwiniętym — rzekł adwokat — lecz przypuszczam, że pan to rozumie.
Lecz Aleksiej Aleksandrowicz był wzruszonym do tego stopnia, że nie odrazu pojął, i w roztargnionem spojrzeniu jego odbiła się niepewność; adwokat jednak dopomógł mu natychmiast:
— Dwoje ludzi nie może dłużej żyć razem, jest to fakt. Jeśli oboje godzą się na to, to szczegóły i formalności schodzą na drugi plan, a wtedy jest to najprostszy i najpewniejszy środek.
Aleksiej Aleksandrowicz zrozumiał już teraz zupełnie, lecz miał pewne skrupuły, które nie pozwalały na użycie środków tego rodzaju.
— Środek ten nie da się zastosować w tym wypadku — rzekł — tutaj można zrobić jedno tylko: dowieść winy listami, będącymi w mem posiadaniu.
Na wspomnienie o listach adwokat zacisnął wargi i wydał przeciągły, współczujący i pogardliwy dźwięk.
— Widzi pan — zaczął — sprawy tego rodzaju, jak panu wiadomo, bywają rozstrzygane przez władze duchowne, ojcowie zaś protopopi w sprawach tego rodzaju są ogromnymi amatorami najdrobniejszych szczegółów — rzekł z uśmiechem, który dowodził, że współczuje z amatorstwem ojców protopopów. — Listy mogą bezwątpienia dopomóc nam, dowody jednak muszą być zebrane drogą, któraby wykluczała wszelakie wątpliwości, to jest zeznaniami świadków. W ogóle, jeśli zrobi mi pan zaszczyt i obdarzy mnie swem zaufaniem, to będę prosił o pozostawienie mi wyboru w środkach, jakich użyć należy. Kto życzy sobie jakiegobądź rezultatu, musi zgodzić się i na środki.
— Jeśli tak... — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz, pobladłszy nagle, lecz adwokat wstał prędko i znowu podszedł ku drzwiom, by rozmówić się z pomocnikiem, który przerwał mu na chwilę konferencyę.
— Powiedz jej pan, że my nie jesteśmy przekupkami! — rzekł i powrócił do Aleksiej a Aleksandrowicza.
Wracając na swoje miejsce, złapał jeszcze jednego mola i marszcząc się pomyślał: „ładnie w lecie będzie wyglądał mój ryps!“
— Więc pan był łaskaw powiedzieć... — zwrócił się do Aleksieja Aleksandrowicza.
— Decyzyę moją zakomunikuję panu listownie — odparł Aleksiej Aleksandrowicz, wstając i opierając się o stół; postał tak czas jakiś, poczem odezwał się — że słów pana wnoszę zatem, że przeprowadzenie rozwodu jest możebnem... prosił bym pana również zapoznać mnie ze swymi warunkami.
— Wszystko jest możebne, jeśli pan pozostawi mi zupełną swobodę działania — rzekł adwokat, nie odpowiadając Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/196 Wszelakie pytania, jak naprzykład, dlaczego zdarzają się nieurodzaje, dlaczego mieszkańcy nie porzucają swych zabobonów i t. p., pytania, które bez pomocy machiny urzędowej nie dają się rozwiązywać i przez wieki całe rozwiązanemi być nie mogą, zostały rozwiązane nadzwyczaj jasno i szczegółowo. Odpowiedź dowiodła, że słuszność była po stronie Aleksieja Aleksandrowicza; lecz Stremow, który na ostatniem posiedzeniu uczuł się zadraśniętym do żywego, dowiedziawszy się o raporcie komisyi, użył fortelu, jakiego Aleksiej Aleksandrowicz nie spodziewał się zgoła. Stremow, pociągnąwszy za sobą niektórych członków, przeszedł nagle na stronę Aleksieja Aleksandrowicza, i nietylko, że począł gorąco bronić środków, których zastosowania żądał Karenin, lecz nawet zaproponował parę nowych w tym samym duchu. Środki te jeszcze radykalniejsze, niż przeprowadzone przez Aleksieja Aleksandrowicza, zostały przyjęte i wtedy dopiero wyszła na jaw taktyka Stremowa, gdyż powyższe środki, doprowadzone do ostateczności, okazały się nagle do tego stopnia głupimi, że i dygnitarze, i mądre damy, i gazety, jednem słowem wszyscy, oburzyli się na nie, wyrażając swą niechęć i ku nim, i ku ich duchowemu ojcu, Aleksiejowi Aleksandrowiczowi. Stremow zaś cofnął się, udając, że stosował się tylko ślepo do planów Karenina i że teraz sam dziwi się i nie pochwala tego co się stało. To zajście podcięło Aleksieja Aleksandrowicza. Lecz pomimo nadwerężonego zdrowia, pomimo domowych kłopotów, Aleksiej Aleksandrowicz nie ulegał. W komisyi rozpoczęły się rozterki. Jedni z członków, ze Stremowym na czele, usprawiedliwiali swój błąd tem, że uwierzyli komisyi rewizyjnej, której przewodniczył Aleksiej Aleksandrowicz, i która złożyła raport, i mówili, że cały ten raport jest tylko stekiem głupstw i marnowaniem papieru. Aleksiej Aleksandrowicz z partyą ludzi, którzy widzieli niebezpieczeństwo w takim rewolucyjnym poglądzie na kancelaryjne załatwianie spraw, bronił rezultatów, do jakich doszła komisy a rewizyjna. Wskutek tego w wyższych sferach, a nawet i w salonach wszystko poplątało się i chociaż wszyscy interesowali się tą sprawą, nikt nie mógł wyrobić sobie jasnego poglądu, czy inorodcy w istocie znajdują się w rozpaczliwem położeniu i giną z nędzy, czy też przeciwnie stan ich jest kwitnącym. Położenie Aleksieja Aleksandrowicza wskutek powyższych okoliczności, a potrochu wskutek lekceważenia, z jakiem z powodu zdrady żony, zaczęto spoglądać na niego, zachwiało się mocno. Aleksiej Aleksandrowicz zdecydował się na ryzykowny krok: ku wielkiemu zadziwieniu komisy i oświadczył, że prosić będzie o pozwolenie pojechania i zbadania na miejscu całej sprawy. Uzyskawszy; żądane pozwolenie Aleksiej Aleksandrowicz udał się do odległych gubernii.
Wyjazd Aleksieja Aleksandrowicza narobił dużo hałasu, tembardziej, że wyjeżdżając zwrócił przy urzędowej odezwie pieniądze na drogę, które dostał na dwanaście koni aż do miejsca przeznaczenia.
— Mojem zdaniem Aleksiej Aleksandrowicz postąpił bardzo szlachetnie — zauważyła Betsy w rozmowie z księżną Miahką — po co ma brać na konie pocztowe, kiedy pojedzie koleją.
Lecz księżna Miahka była innego zdania i słowa księżnej Twerskiej rozdrażniły ją nawet.
— Łatwo pani tak mówić — odparła — gdy pani ma I Bóg wie ile milionów, a ja cieszę się bardzo, gdy mąż mój jedzie latem na rewizyę. On lubi się przejechać i idzie mu to na zdrowie, a ja tak się zawsze urządzam, że trzymam sobie za te pieniądze konie i stangreta.
Aleksiej Aleksandrowicz zatrzymał się po drodze na trzy dni w Moskwie.
Na drugi dzień po przyjeździe pojechał z wizytą do jenerał-gubernatora. Na rogu Gazetnego zaułku, gdzie zawsze jest tłum powozów i przechodniów, Aleksiej Aleksandrowicz usłyszał nagle swe nazwisko, wywołane tak głośno i wesoło, że nie mógł nie obejrzyć się.
Na rogu chodnika, w krótkim, modnym paltocie, w niskim, nowego fasonu kapeluszu na bakier, błyszcząc białymi zębami między czerwonemi wargami, wesoły, młody i promieniejący, stał Stepan Arkadjewicz, głośno wołając Karenina i jedną ręką trzymał się za okno karety, z której wysuwała się kobieca głowa w aksamitnym kapeluszu i dwie dziecinne główki. Stepan Arkadjewicz uśmiechał się i kiwał ręką na szwagra, dama uśmiechała się również i ruchem ręki przywoływała Aleksieja Aleksandrowicza; była to Dolly z dziećmi.
Aleksiej Aleksandrowicz nie życzył sobie widzieć się z nikim w Moskwie, a najmniej z bratem swej żony, skłonił się więc kapeluszem i chciał jechać dalej, lecz Stepan Arkadjewicz kazał jego furmanowi zatrzymać konie i pobiegł przez śnieg do karety szwagra.
— Ależ to zbrodnia nie dać nam znać! Dawnoś przyjechał? Byłem wczoraj u Dussot’a, i widzę w sieni na liście przyjezdnych „Karenin“, ale przez myśl mi nawet nie przeszło, abyś to ty był! — mówił Stepan Arkadjewicz, wsuwając głowę w okno karety — byłbym przecież zaszedł do ciebie. Bardzo dobrze, żeśmy się spotkali! — mówił Stepan Arkadjewicz, uderzając nogą o nogę, otrząsając śnieg z butów. — Doprawdy, to zbrodnia nie dać mi znać — powtórzył.
— Nie miałem czasu, jestem bardzo zajęty — odpowiedział ozięble Aleksiej Aleksandrowicz.
— Chodźmy do mojej żony; pragnie zobaczyć się z tobą!
Aleksiej Aleksandrowicz zdjął pled, okrywający mu nogi i wyszedłszy z karety, dostał się po śniegu do Daryi Aleksandrówny.
— Cóż to Aleksieju Aleksandrowiczu, taki pan na nas nie łaskaw? — zapytała Dolly z uśmiechem.
— Byłem bardzo zajęty. Przyjemnie mi, że widzę się z panią — odparł Aleksiej Aleksandrowicz, ale takim tonem, że widać było, iż spotkanie to sprawia mu przykrość. — Jak zdrowie pani?
— Cóż tam porabia moja kochana Anna?
Aleksiej Aleksandrowicz coś odburknął i chciał odejść, lecz Stepan Arkadjewicz zatrzymał go.
— A wiecie państwo, co my zrobimy jutro? Dolly, proś go na obiad! Zaprosimy Koznyszewa i Piescowa, aby go ugościć moskiewską inteligencyą...
— Niech więc pan będzie łaskaw przyjechać — rzekła Dolly — będziemy czekać na pana między piątą a szóstą. Ale nic mi pan nie mówi o mojej kochanej Annie? Już tak dawno...
— Zdrowa... — mruknął niechętnie Aleksiej Aleksandrowicz — bardzo mi przyjemnie! — i Aleksiej Aleksandrowicz cofnął się ku swojej karecie.
— Przyjdzie pan? — zawołała Dolly i nie dosłyszała odpowiedzi Karenina z powodu turkotu ekwipaży.
— Jutro zajdę do ciebie! — krzyknął za nim Stepan Arkadjewicz.
Aleksiej Aleksiejewicz siadł do karety i wsunął się w sam kąt, aby nie widzieć nikogo i nie być przez nikogo widzianym.
— Dziwak! — odezwał się Stepan Arkadjewicz do żony i spojrzawszy na zegarek, machnął przed twarzą ręką, co miało oznaczać czułe pożegnanie z żoną i z dziećmi, i uśmiechając się rozkosznie, wmięszał się w tłum przechodniów.
— Stiwa! Stiwa! — zawołała Dolly, rumieniąc się.
Stepan Arkadjewicz odwrócił się.
— Muszę przecie kupić paltoty dla Tani i Gryszy... dajże mi pieniędzy!

— Nic nie szkodzi, powiedz, że ja oddam! — i zniknął w tłumie, wesoło kiwnąwszy głową przejeżdżającemu znajomemu.

VII.

Nazajutrz wypadła niedziela. Stepan Arkadjewicz zajechał na chwilę do Wielkiego Teatru na próbę baletu i oddał Maszy Czybisowej, ładniutkiej baletnicy, którą niedawno przyjęto za jego protekcyą, obiecany jej koralowy naszyjnik i zâ kulisami w dziennym półmroku zdążył pocałować jej ładną twarzyczkę, promieniejącą uśmiechem radości z odebranego podarunku. Stepan Arkadjewicz był dzisiaj na próbie nietylko aby oddać Maszy korale, ale aby umówić się z nią również o schadzkę po przedstawieniu; oznajmiwszy jej, że nie będzie mógł być na balecie od samego początku, obiecał, że przyjedzie przed ostatnim aktem, i że ją zawiezie na kolącyę. Z teatru Stepan Arkadjewicz pojechał na targ, wybrał osobiście ryby i szparagi na obiad, a o dwunastej był już u Dussôt’a, gdzie chciał się zobaczyć z trzema znajomymi, którzy, jak na jego szczęście, zatrzymali się w jednym hotelu, a mianowicie: z Lewinem, który przyjechał niedawno z zagranicy, ze swym nowym zwierzchnikiem, który parę dni temu objął swe stanowisko i przyjechał na rewizyę do Moskwy, i ze szwagrem Kareninem, którego chciał koniecznie sprowadzić do siebie na obiad.
Stepan Arkadjewicz lubiał zjeść dobry obiadek, jednak jeszcze bardziej lubiał wydać obiad, niekoniecznie wielki, ale wykwintny i pod względem jedzenia i picia, i pod względem doboru gości. Program dzisiejszego obiadu podobał mu się nadzwyczaj: będą okonie prosto z wody i szparagi, oraz jako piece de résistance doskonały rozbef i odpowiednie wina; to co do jedzenia i picia. A z gości będą Kiti i Lewin, a dla niepoznaki będzie jeszcze kuzynka Dolly i młody Szczerbacki, a jako piece de résistance z gości, Siergiej Koznyszew i Aleksiej Aleksandrowicz; Siergiej Iwanowicz, mieszkaniec Moskwy i filozof, Aleksiej Aleksandrowicz, peterburżanin i człowiek czynu; prócz nich poprosi się jeszcze znanego powszechnie dziwaka, Piescowa, liberała, gadułę, muzyka, historyka i najprzyjemniejszego pięćdziesięcioletniego młodzieńca, który będzie sosem lub garniturem do Koznyszewa i Karenina; on będzie drażnił ich i wyciągał na dysputy.
Kupiec zapłacił drugą ratę za las i pieniądze były, Dolly w ostatnich czasach była bardzo dobra i miła: Stepan Arkadjewicz cieszył się więc na samą myśl o obiedzie i był w różowym humorze; były jednak dwie niezbyt przyjemne okoliczności, lecz obie tonęły w morzu dobrego usposobienia, falującem w duszy Stepana Arkadjewicza. Okoliczności te były następujące: po pierwsze, że spotkawszy wczoraj na ulicy Aleksieja Aleksandrowicza, Stepan Arkadjewicz zauważył, iż ten usiłował trzymać się zdała od niego; zważywszy zaś zachowanie się Aleksieja Aleksandrowicza, i to, że nie był u niego i że nie dał znać o swym przyjeździe, oraz to, co mówiono o Annie i Wrońskim, Stepan Arkadjewicz wywnioskował, że stosunki pomiędzy mężem a żoną nie należą do najlepszych.
To była jedna nieprzyjemność.
Druga zaś polegała na tem, że nowy zwierzchnik, jak zwykle wszyscy nowi zwierzchnicy, z góry już miał opinię strasznego człowieka, wstającego o szóstej rano, pracującego jak koń i wymagającego takiej samej pracy od swych podwładnych. Prócz tego o nowym zwierzchniku mówiono, że jest przykrym w stosunkach i że jest podobno człowiekiem wręcz przeciwnych poglądów, niż poprzedni zwierzchnik i sam Stepan Arkadjewicz. — Wczoraj Stepan Arkadjewicz prezentował się oficyalnie nowemu zwierzchnikowi w pełnym mundurze; nowy zwierzchnik był nadzwyczaj grzecznym i gawędził z Obłońskim, jak z dawnym znajomym; Stepan Arkadjewicz miał więc sobie za obowiązek złożyć mu wizytę w tużurku. Obawa, że nowy naczelnik może przyjąć go ozięble, była tą drugą nieprzyjemną okolicznością, jaka chwilami psuła dobry humor Stepana Arkadjewicza. Instynktownie jednak przeczuwał, że wszystko to jakoś będzie i że będzie bardzo dobrze. „Wszyscy są ludźmi, i wszyscy mają swoje błędy, jak i my; pocóż wiec mamy dąsać się i gniewać?“ — myślał wchodząc do hotelu.
— Jak się miewasz, Wasili — rzekł, idąc przez korytarz w kapeluszu na bakier, spotkawszy znajomego lokaja — zapuściłeś sobie bokobrody? Lewin pod siódmym numerem, co? Zaprowadź mnie... a dowiedz się, czy hrabia Aniczkin[8] przyjmuje?
— Słucham jaśnie pana — odparł z uśmiechem Wasili — pan dawno już nie był łaskaw na nas...
— Byłem wczoraj, ale na innym korytarzu. Czy to siódmy numer?
Lewin stał na środku pokoju, prócz niego był w numerze chłop z pod Tweru, który pomagał mu mierzyć arszynem świeżą skórę niedźwiedzią.
— Zabiłeś? — zawołał Stepan Arkadjewicz — śliczna sztuka! Niedźwiedzica? Jak się miewasz, Archip! — i podawszy rękę chłopu, siadł na fotelu, nie zdejmując paltota i kapelusza.
— Rozbierz się i posiedź trochę! — rzekł Lewin, zdejmując mu kapelusz.
— Dziękuję, ale niemam czasu, wpadłem tylko na sekundę — odparł Stepan Arkadjewicz, rozpiął palto, po chwili jednak zdjął je i przesiedział całą godzinę, rozmawiając z Lewinem o polowaniu i o najróżnorodniejszych rzeczach.
— No, powiedz mi z łaski swojej, coś porabiał za granicą? — zapytał Stepan Arkadjewicz, gdy chłop wyszedł.
— Byłem w Niemczech, w Prusach, we Francyi i w Anglii, nie w stolicach, lecz w fabrycznych miastach, widziałem dużo nowych rzeczy i cieszę się bardzo, żem tam był.
— Wiem o twoich pracach nad poprawą losu biednych robotników.
— Zupełnie nie! W Rosyi nie może być kwestyi robotniczej, jest tylko kwestya, w jakim stosunku powinien stać lud roboczy względem ziemi; kwestya ta istnieje i tam, lecz tam jest usiłowaniem poprawienia tego, co się popsuło, a u nas...
Stepan Arkadjewicz przysłuchiwał się uważnie Lewinowi.
— Tak, tak! — mówił — bardzo być może, że masz i racyę. Dobrze jednak, że jesteś w niezłym humorze, że jeździsz na niedźwiedzie, że pracujesz i że masz zajęcie. Szczerbacki mówił mi, on przecież spotkał się z tobą, żeś wpadł w melancholię i że myślisz tylko o śmierci...
— To i cóż z tego?... nie przestaję myśleć o śmierci — przerwał Lewin. — Co prawda, czas już umierać. Powiem ci szczerze: wszystko tu na świecie próżne; ja cenię pracę i ideę, lecz w rzeczy samej... pomyśl tylko o tem: przecież my wszyscy, to niezmiernie drobna pleśń, jaka wyrosła na naszej malutkiej planecie. A nam się zdaje, że możemy zrobić coś wielkiego, idee, czyny! Są to wszystko, tylko ziarnka piasku...
— Ależ to, mój kochany, są rzeczy stare jak świat.
— Stare... a powiem ci jednak, że gdy zrozumiesz to dokładnie, to wszystko wyda ci się nadzwyczaj błahem. Gdy nabędziesz przeświadczenia, że umrzesz dzisiaj lub jutro i że nic się nie pozostanie po tobie, to wszystko tak ci zmaleje! Ja, naprzykład, uważam swą ideę za nadzwyczaj ważną, a ona, jak się pokazuje, nawet gdy zostanie wykonaną, jest warta akurat tyle, co i ta skóra. Tak też spędzamy i całe życie, starając się zabijać czas polowaniem, pracą, aby tylko nie myśleć o śmierci.
Stepan Arkadjewicz uśmiechnął się życzliwie i słuchał z zajęciem słów Lewina.
— No, rozumie się! Widzisz, że i ty ostatecznie przyznajesz się, iż robisz to samo co i ja; a pamiętasz, jak kiedyś napadłeś na mnie, że szukam w życiu tylko przyjemności. Moralisto, nie bądź tak surowym!
— Nie, nie, ale w każdym razie w życiu jest to dobre... — Lewin nagle zaplątał się. — Ależ ja nic niewiem, wiem tylko, że wkrótce pomrzemy.
{{#lst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/205||X407}}

{{#lst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/275|X422|}} Aleksiej Aleksandrowicz przestał chodzić i nic nie odpowiedział, lecz oblicze jego uderzyło Stepana Arkadjewicza wyrazem, w którym odbijało pokorne poddanie się swemu nieszczęśliwemu losowi.
— Miałem zamiar... chciałem pomówić o siostrze i o waszych wzajemnych stosunkach — rzekł Obłoński, walcząc wciąż jeszcze z nieznanem sobie uczuciem zakłopotania.
Aleksiej Aleksandrowicz uśmiechnął się ze smutkiem, popatrzał na szwagra i nie odpowiadając mu wcale, podszedł do stołu, wziął do ręki rozpoczęty list i podał go Stepanowi Arkadjewiczowi.
— Ja również bezustannie myślę o tem... i oto com zaczął pisać, gdyż jestem przekonany, że lepiej wysłowię się listownie, a że obecność moja rozdrażnia ją — odparł Karenin, podając list.
Stepan Arkadjewicz wziął list, ze zdziwieniem popatrzał na mętne oczy, których spojrzenie zatrzymało się na nim i począł czytać.
„Widzę, że obecność moja jest przykrą dla pani — chociaż sprawia mi boleść być przekonanym o tem — czuję jednak, że tak jest w rzeczy samej i że inaczej być nie może. Nie winię pani i Bóg mi świadkiem, że ujrzawszy panią podczas jej choroby, postanowiłem z całej duszy zapomnieć o wszystkiem, co zaszło między nami, i rozpocząć nowe życie. Tego, co uczyniłem, nie żałuję, i nigdy żałować nie będę; pragnąłem tylko szczęścia pani, pragnąłem uspokoić ją, widzę jednak teraz, żem nie osięgnął zamierzonego celu. Niech pani sama powie mi, co jest w stanie zapewnić jej prawdziwe szczęście i spokój. Oddaję się cały na wolę pani i ufam jej poczuciu sprawiedliwości.“
Stepan Arkadjewicz oddał list i patrzał na szwagra, nie wiedząc co powiedzieć. Milczenie było dla nich obydwóch do tego stopnia przykrem, że wargi Stepana Arkadjewicza poczęły drgać nerwowo, gdy patrzał na Karenina, nie spuszczając z niego wzroku.
— Oto, co chciałem jej powiedzieć — przemówił Aleksiej Aleksandrowicz, odwracając się.
— Tak, tak... — odparł Stepan Arkadjewicz z trudnością, gdyż łzy ściskały go za gardło — tak, tak... rozumiem cię — wykrztusił nareszcie.
— Chce wiedzieć, czego ona żąda...
— Obawiam się, że ona sama nie zdaje sobie z tego sprawy. Nie jest ona sędzią — mówił Stepan Arkadjewicz, zapanowując nad sobą. — Twoja wspaniałomyślność działa na nią przygnębiająco... dobrze mówię... przygnębiająco. Jeżeli przeczyta ten list, nie będzie się czuła na siłach dać żadnej odpowiedzi, tylko przygnębi ją to jeszcze bardziej.
— Tak, lecz cóż robić w takim razie?... jak tłómaczyć to sobie?... w jaki sposób można się przekonać, czego ona sobie właściwie życzy...
— Jeżeli pozwalasz mi wypowiedzieć otwarcie moje zdanie, myślę, że od ciebie poprostu zależy zastosować te środki, jakie uznasz za stosowne, aby położyć kres temu nienormalnemu stanowi.
— A więc mówisz, że trzeba położyć mu kres? — zapytał Aleksiej Aleksandrowicz szwagra... — ale w jaki sposób? — dodał, robiąc ręką niezwykły sobie ruch, którym zdawał się zakrywać oczy... — nie widzę żadnego możliwego wyjścia...
— Niema pozycyi bez wyjścia — odparł Stepan Arkadjewicz, wstając z krzesła i ożywiając się — była chwila, gdyś chciał zerwać... Jeżeli obecnie przekonałeś się, że nie możecie wzajemnie być szczęśliwi...
— Różnie można pojmować szczęście... lecz przypuśćmy, że zgadzam się na wszystko i że nie stawiam żadnych warunków. Wskaż mi tylko to wyjście?...
— Jeżeli chcesz znać mój pogląd — rzekł Stepan Arkadjewicz z tym samym łagodnym, kojącym uśmiechem, z jakim rozmawiał z Anną. Poczciwy ten uśmiech był do tego stopnia przekonywującym, że Aleksiej Aleksandrowicz pomimowoli, znając swą słabość ku szwagrowi i poddając się jej, gotów był uwierzyć w to, co mu powie Stepan Arkadjewicz. — Ona nigdy nie powie tego. Możebnem jest jednak, że żądać będzie jednego tylko — ciągnął Stepan Arkadjewicz — zerwania stosunków i wszystkich połączonych z nimi wspomnień. Mojem zdaniem, powinniście przedewszystkiem wyjaśnić wasze nowe, wzajemne stosunki. A stosunki te mogą się uregulować tylko wtedy, gdy obie strony będą wolne.
— Rozwód!... — przerwał ze wstrętem Aleksiej Aleksandrowicz.
— Tak, mojem zdaniem rozwód... tak rozwód... — powtórzył Stepan Arkadjewicz, rumieniąc się. — Jest to najrozumniejsze pod każdym względem wyjście dla małżeństwa, będącego w tem położeniu co wy. Cóż pozostaje do czynienia z chwilą, gdy małżonkowie dojdą do przekonania, że wspólne ich pożycie staje się niemożliwym? Okoliczność tego rodzaju może zajść zawsze...
Aleksiej Aleksandrowicz westchnął ciężko i przymknął oczy.
— Zajść tu może tylko kwestya tego rodzaju: czy jedno z małżonków pragnie wstąpić w nowe związki? Jeżeli nie, to rzecz cała jest nadzwyczaj prosta — dowodził Stepan Arkadjewicz, czując się coraz bardziej panem samego siebie.
Aleksiej Aleksandrowicz, marszcząc się ze wzruszenia, mruknął coś sam do siebie i nic nie odpowiedział. Wszystko to, co Stepanowi Arkadjewiczowi wydawało się nadzwyczaj łatwem, a nad czem Aleksiej Aleksandrowicz zastanawiał się tysiące razy, przedstawiało mu się nietylko, że nie tak bardzo łatwą rzeczą, ale poprostu niemożebną do wykonania. Rozwód, którego szczegóły były mu już wiadome, wydawał mu się obecnie niemożebnym, ponieważ poczucie godności osobistej i poszanowanie dla religii nie pozwalały mu na poddanie się fikcyjnemu oskarżeniu o wiarołomstwo i tem bardziej nie mógł zezwolić, by żona, której przebaczył i którą kocha, została narażoną na hańbę, i aby usiłowano dowieść jej winę. Rozwód wydawał mu się niemożebnym i z innych, jeszcze bardziej ważnych powodów. W razie rozwodu co stanie się z synem? Niesposób pozostawić go przy matce; matka-rozwódka będzie miała swoją nielegalną rodzinę, w której pozycya i wychowywanie pasierba, według wszelkiego prawdopodobieństwa, będą nieodpowiednie. Zestawić go przy sobie? Mogłoby to zostać wziętem za zemstę z jego strony, a tego nie życzył sobie. Lecz prócz tego rozwód wydawał się Kareninowi najbardziej niemożebnym z tego powodu, że, zgadzając się nań, tem samem gubił Annę. Zapadły mu głęboko w duszę słowa Darji Aleksandrownej, które słyszał podczas rozmowy, jaką miał z nią w Moskwie, że decydując się na rozwód, myśli tylko o sobie, niepomnąc na to, że raz na zawsze gubi Annę. I Karenin połączywszy te wyrazy ze swem przebaczeniem i przywiązaniem do dzieci, pojmował je po swojemu. Zgodzić się na rozwód, dać żonie zupełną wolność, było według jego pojęć, pozbawieniem siebie samego ostatniego łącznika, istniejącego jeszcze pomiędzy nim a życiem dzieci, które kochał; a żony ostatniego punktu oparcia na drodze cnoty; pozbawić ją tego, byłoby to samo, co pchnąć ją ku zgubie. Wiedział, że gdy będzie rozwódką, połączy się z Wrońskim i związek ten będzie nielegalnym i występnym, ponieważ żona, w myśl przepisów Kościoła, nie może wstępować w związek małżeński, póki mąż żyje. „Połączy się z nim i po roku, dwóch, albo on rzuci ją, albo ona zawrze nowy stosunek“ — myślał Aleksiej Aleksandrowicz. — „I ja, godząc się na nielegalny rozwód, będę sprawcą jej zguby.“ Karenin myślał nad tem wszystkiem już ze sto razy i doszedł do przekonania, że kwestya rozwodu nietylko, że nie jest bardzo prostą, jak dowodzi jego szwagier, lecz owszem rozwód jest niemożebnym. Aleksiej Aleksandrowicz nie dawał wiary niczemu, co mówił Stepan Arkadjewicz, na każde słowo jego miał tysiące zbijających argumentów, słuchał go jednak, gdyż wiedział, że w słowach szwagra objawia się ta potężna, brutalna siła, która kieruje jego, Karenina, życiem i której on będzie musiał uledz.
— Pytanie tylko, na jakich warunkach zgodzisz się na rozwód. Ona niczego nie żąda, nie śmie o nic prosić cię i oddaje się cała na twą łaskę i niełaskę.
„Boże mój! Boże! za co?“ — pomyślał Karenin, przypominając sobie, co mu adwokat mówił o rozwodach i wiedząc, że będzie musiał całą winę wziąć na siebie i zasłonił ze wstydu twarz ręką, tymsamym zupełnie ruchem, jakim zasłaniał się Wroński.
— Jesteś wzruszonym, rozumiem to dobrze; lecz jeżeli pomyślisz...
„I temu co uderzył cię w prawy policzek, nadstaw lewy, a temu co zdjął ci wierzchnie ubranie, oddaj koszulę“ — przypomniał sobie Aleksiej Aleksandrowicz.
— Tak, tak! — zawołał piskliwym głosem — wezmę cały wstyd na siebie, oddam nawet syna, lecz... lecz czy nie lepiej dać temu spokój? A zresztą rób jak chcesz...
I Karenin, odwracając się od szwagra tak, żeby nie mógł mu patrzeć w twarz, siadł na krześle pod oknem, czuł się nadzwyczaj nieszczęśliwym, wstydził się, lecz wraz z tym wstydem i nieszczęściem doznawał radości i zachwytu z powodu wzniosłego zwycięstwa nad samym sobą.
Stepan Arkadjewicz był wzruszony, przez czas jakiś nie odzywał się zupełnie.
— Aleksieju Aleksandrowiczu! wierzaj mi, iż ona oceni twą wspaniałomyślność — rzekł po chwili — widocznie, taka już wola Boska — dodał i wyrwawszy się z tem, spostrzegł natychmiast, że powiedział głupstwo i zaledwie powstrzymał się od śmiechu ze swej własnej głupoty.
Karenin chciał coś odpowiedzieć, lecz łzy zatamowały mu głos.
— Jest to nieszczęście, spowodowane siłą wyższą i trzeba się z niem pogodzić. Uważam je jako fakt Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/281 Zacisnął mocno swe szerokie szczęki i w milczeniu spoglądał na nią, gdy bandażowała go; gdy skończyła, rzekł: nie majaczę... proszę cię postaraj się, aby nie mówiono, że strzeliłem do siebie umyślnie.
— Nikt też nie mówi. Mam jednak nadzieję, że już nie będziesz więcej nienaumyślnie strzelał do siebie? — odezwała się z uśmiechem, w którym znać było zapytanie.
— Zapewne nie będę, a może lepiej by było... — i uśmiechnął się posępnie.
Pomimo tych słów i uśmiechu, które przestraszyły bardzo Warię, Wroński, gdy gorączka minęła zupełnie i gdy zaczął powracać do sił, spostrzegł, że uwolnił się zupełnie od jednej części swego zmartwienia. Zdawało mu się, że swym postępkiem zmył z siebie wstyd i hańbę, na jaką był narażonym przedtem. Teraz mógł już myśleć spokojnie o Aleksieju Aleksandrowiczu; widział całą jego wspaniałomyślność, i wspaniałomyślność ta przestała go już upokarzać, a tem samem mógł znowu żyć po dawnemu. Widział możność patrzenia się śmiało ludziom w oczy i mógł żyć, tak jak żył dotąd. Jednego tylko uczucia nie mógł wyrwać z serca swego, pomimo, że walczył z niem nieustannie; uczuciem tem był żal, graniczący z rozpaczą, że utracił ją na zawsze; w głębi duszy był przekonanym, że teraz, gdy okupił przed mężem swą winę, powinien wyrzec się jej i nigdy już nie stawać pomiędzy nią, żałującą swego błędu, a jej mężem; lecz nie mógł wyrwać z serca żalu, że utracił jej miłość i nie mógł zatrzeć w swych wspomnieniach tych szczęśliwych chwil, jakie zaznał z nią, jakie wówczas cenił tak mało, a które obecnie wciąż mu stawały w pamięci, prześladując go swym urokiem.
Sierpuchowskoj wyjednał dla niego nominacyę do Taszkientu i Wroński przyjął ofiarowany sobie urząd bez najmniejszego wahania. Im bardziej jednak zbliżał się dzień wyjazdu, tem cięższą wydawała się Wrońskiemu ofiara, którą, jak mu się zdawało, składał na ołtarzu obowiązku.
Rana zagoiła się już zupełnie i Wroński zaczął zajmować się przygotowaniami do wyjazdu do Taszkientu.
„Raz tylko zobaczyć ją, a później zakopać się, lub umrzeć“ — myślał Wroński, i składając pożegnalne wizyty, odezwał się z tem do księżnej Betsy. Z tem to właśnie poselstwem Betsy jeździła do Anny i przywiozła odmowną odpowiedź.
„Tem lepiej — pomyślał Wroński, otrzymawszy tę wiadomość — pragnienie moje było słabością, przez którą mogłaby zginąć reszta sił moich.“
Na drugi dzień rano Betsy przyjechała do niego i oznajmiła mu, że otrzymała od Obłońskiego stanowczą wiadomość, że Aleksiej Aleksandrowicz daje rozwód i że nic nie stoi na przeszkodzie widzeniu się Wrońskiego z Anną.
Nie pożegnawszy się nawet z Betsy, zapomniawszy o wszystkich swych postanowieniach, nie pytając kiedy będzie można, gdzie mąż, Wroński natychmiast pojechał do Kareninych; wbiegł na schody, nikogo i nic nie widząc, i szybko, zaledwie wstrzymując się od biegu, wszedł do jej pokoju. I nie zastanawiając się, nie zwracając uwagi, czy jest ktobądź w pokoju, czy też niema nikogo, objął ją i zaczął pokrywać pocałunkami jej twarz, ręce i szyję.
Anna była przygotowaną na to, że ujrzy Wrońskiego, myślała o nim i o tem, co mu ma do powiedzenia, lecz nie zdążyła jeszcze odezwać się do niego, a już uniesienie jego ogarnęło i ją. Chciała uspokoić i Wrońskiego i siebie, lecz było już późno, uczucie jego udzieliło się i jej, nie mogła wymówić ani słowa, gdyż wargi drgały nerwowo.
— Tak, owładnąłeś mną i jestem twoją — wymówiła wreszcie, przyciskając do piersi jego rękę.
— Tak powinno było być — odparł — póki żyjemy, nie może być inaczej... wiem już o tem.
— To prawda — mówiła, blednąc coraz bardziej i obejmując go za głowę — pomimo to, po wszystkiem, co zaszło, ja lękam się...
— Wszystko przejdzie i minie, będziemy jeszcze szczęśliwi! Miłość nasza, gdyby mogła być jeszcze silniejszą, byłaby nią, ponieważ jest w niej coś strasznego — odparł Wroński, podnosząc głowę i odsłaniając w uśmiechu swe mocne, zdrowe zęby.
A ona nie była w stanie nie odpowiedzieć uśmiechem, nie na słowa, lecz na rozkochane oczy jego. Ujęła go za rękę i gładziła nią swe blade policzki i ostrzyżone włosy.
— Nie poznaję cię z tymi krótkimi włosami... wypiękniałaś... istny chłopiec!... lecz jakaś ty blada!...
— Tak, jestem bardzo osłabiona — odparła, uśmiechając się i wargi znów jej zadrżały.
— Pojedziemy do Włoch... powrócisz tam do sił — rzekł Wroński.
— Wydaje mi się niemożebnem, abyśmy byli jak mąż i żona, sami jedni i zawsze razem — odpowiedziała, wpatrując mu się w oczy.
— Dziwię się tylko, że mogło być kiedykolwiek inaczej — rzekł Wroński.
— Stiwa powiada, że on zgadza się na wszystko, lecz ja nie mogę korzystać z jego wspaniałomyślności — odezwała się Anna, patrząc w zamyśleniu przed siebie i nie zwracając uwagi na Wrońskiego. — Rozwodu nie chcę i teraz już mi to wszystko jedno. Nie wiem tylko, co on zrobi z Sierożą.
Wrońskiemu nie mogło pomieścić się w głowie, że podczas tych krótkich chwil, gdy byli sam na sam, mogła myśleć i pamiętać o swym synku i o rozwodzie. Czyż to nie powinny już były być rzeczy najzupełniej obojętne dla niej?
— Już nie mów i nie myśl o tem — uspakajał ją Wroński, trzymając rękę Anny w swej dłoni i usiłując zwrócić jej uwagę na siebie, lecz Anna wciąż nie patrzała na niego.
— Ach! czemu ja nie umarłam... byłoby“ daleko lepiej! — zawołała i łzy same przez się pociekły jej po policzkach, usiłowała jednak uśmiechać się, aby nie zmartwić Wrońskiego.
Według poprzednich pojęć Wrońskiego wymówienie się od wyjazdu na odpowiedzialne i niebezpieczne stanowisko do Taszkientu byłoby postępkiem niegodnym. Lecz teraz nie namyślając się ani przez chwilę, powiedział, że nie pojedzie, i zauważywszy, iż ten krok jego wywarł w odpowiednich sferach niekorzystne wrażenie, podał się natychmiast do dymisyi.
Po upływie miesiąca Karenin został sam jeden z synem w swem mieszkaniu, a Anna wyjechała w towarzystwie Wrońskiego za granicę bez rozwodu, gdyż stanowczo nie chciała się nań zgodzić.




Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/286 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/287 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/288
I.

Księżna Szczerbacka była zdania, że nie sposób jest wyprawiać wesela przed postem, do którego pozostawało zaledwie pięć tygodni, ponieważ połowa wyprawy nie byłaby gotową do tego czasu, lecz nie mogła również nie zgodzić się z Lewinem, że po poście byłoby już zbyt późno, ponieważ stara, rodzona ciotka Szczerbackiego, była śmiertelnie chora i mogła umrzeć lada dzień, a wtedy wesele musiałoby się znowu odwlec z powodu żałoby. Dlatego też księżna postanowiła podzielić wyprawę na dwie części, małą i dużą, i przystała, aby ślub odbył się przed nastaniem postu. Zdecydowała się więc przygotować małą część wyprawy zaraz, resztę zaś wysłać później, i gniewała się bardzo na Lewina, że on w żaden sposób nie mógł odpowiedzieć jej poważnie, czy zgadza się na to, czy też nie. Kombinacya ta dawała się tem łatwiej przeprowadzić, że państwo młodzi mieli pojechać zaraz po ślubie na wieś, gdzie rzeczy, stanowiące dużą wyprawę, nie będą im potrzebne.
Lewin był wciąż w tym samym stanie oszołomienia, w którym zdawało mu się, że on i jego szczęście stanowią główny i jedyny cel dla całego świata, i że on sam niema potrzeby myśleć i troszczyć się o cokolwiek, gdyż wszystko robią i zrobią dla niego inni. Nie miał też żadnego celu przed sobą na przyszłość, ani też nie czynił żadnych planów, pozostawiał to drugim, wiedząc, że wszystko będzie dobrze. Brat jego, Siergiej Iwanowicz, Stepan Arkadjewicz i księżna wskazywali mu, co ma czynić, on zaś zgadzał się zupełnie na wszystko, co mu tylko proponowano. Brat pożyczył dla niego pieniędzy, księżna radziła wyjechać z Moskwy zaraz po ślubie, Stepan Arkadjewicz radził jechać za granicę; Lewin zgadzał się na wszystko. — „Róbcie, co wam się tylko żywnie podoba, jeżeli wam to tylko sprawia przyjemność; jestem szczęśliwy i szczęście moje nie może być ani większem, ani mniejszem, niezależnie od tego, co wy robić będziecie“ — myślał. — Gdy powiedział Kiti, że Stepan Arkadjewicz radzi wyjechać za granicę, zadziwił się bardzo, że narzeczona nie zgadza się na wyjazd i że ma pewne własne wymagania co do przyszłego ich życia. Kiti wiedziała, że Lewin ma na wsi zajęcie, któremu oddaje się z zamiłowaniem; Lewin zaś wiedział, że Kiti nietylko nie zna się na tem zajęciu, lecz nawet nie pragnie znać się na niem. Nie przeszkadzało jej to jednak uważać je za nadzwyczaj ważne. Prócz tego wiedziała, że dom ich będzie na wsi, nie życzyła więc sobie jechać za granicę, gdzie nie będzie mieszkała, lecz tam, gdzie będzie miała po ślubie swój dom. Ten pogląd, wypowiedziany zupełnie stanowczo, zadziwił Lewina, lecz ponieważ rzecz ta była dla niego zupełnie obojętną, poprosił natychmiast Stepana Arkadjewicza, tak, jakby to było obowiązkiem tego ostatniego, aby pojechał na wieś i przygotował tam wszystko, co tylko uzna za stosowne; Lewin ufał gustowi Stepana Arkadjewicza, któremu w istocie można było zaufać pod tym względem.
— Powiedz mi jednak — zagadnął pewnego razu Lewina Stepan Arkadjewicz po swym powrocie ze wsi, gdzie przygotował już wszystko na przyjęcie państwa młodych — czy masz świadectwo, żeś był u spowiedzi?
— Nie, a co?
— Bo bez niego nie dadzą ci ślubu.
— Aj, aj, aj! — zawołał Lewin — przecież ja, jak mi się zdaje, dziewięć lat już przeszło nie byłem u spowiedzi... nawet przez, myśl mi to nie przeszło...
— Dobryś! — rzekł, śmiejąc się Stepan Arkadjewicz — a mnie nazywasz nihilistą! W każdym razie tak być nie może... musisz spowiadać się.
— Ale kiedy? Pozostaje jeszcze tylko cztery dni...
Stepan Arkadjewicz zajął się i tem, i Lewin zaczął przygotowywać się do spowiedzi. Dla niego, jako dla człowieka niewierzącego i jednocześnie szanującego przekonania innych, obecność i udział we wszystkich obrzędach kościelnych były nadzwyczaj ciężkiem i trudnem zadaniem. Lewinowi, przy obecnym wewnętrznym nastroju, w jakim się znajdował, ta konieczność udawania nietylko że ciężyła, lecz wydawała się nadto zupełnie niemożebną. W chwili, gdy czuje się tak potężnym, w pełni rozkwitu, widzi się zmuszonym albo kłamać, albo popełniać świętokradztwo, a nie czuł się na siłach czynić ani jednego, ani drugiego; dopytywał się więc Stepana Arkadjewicza, czy nie można otrzymać świadectwa bez spowiadania się, Obłoński oświadczył jednak, że niema na to rady.
— Cóż ci to szkodzi? dwa dni zaledwie? Będziesz miał do czynienia z bardzo miłym i rozumnym staruszkiem... tak ci wyrwie ten ząb, że nie poczujesz nawet.
Podczas pierwszej mszy Lewin próbował odświeżyć w sobie młodzieńcze wspomnienia gorącego religijnego nastroju, w jakim znajdował się, mając lat szesnaście lub siedmnaście, lecz przekonał się natychmiast, że jest to rzecz niemożebną. Próbował zapatrywać się na wszystko, jako na formę, niemającą żadnego głębszego znaczenia, jak naprzykład składanie wizyt, lecz przekonał się, że i tego nie można w żaden sposób uczynić. Stosunek Lewina do religii był tak niewyraźnym, jak i większości współczesnych mu; nie mógł wierzyć, a jednocześnie nie był głęboko przekonanym, że to wszystko jest nieprawdą. Dlatego też nie będąc w stanie ani wierzyć w słuszność tego co czynił, ani też zapatrywać się na to obojętnie, jako na zwykłą formalność, doznawał nieustannie podczas tych rekolekcyj uczucia wstydu i skrępowania, gdyż czyniąc to, czego nie rozumiał dobrze, był przekonanym, iż słyszy wewnętrzny głos, mówiący mu, że on, Lewin, popełnia kłamstwo i nieuczciwość.
Podczas nabożeństwa chwilami słuchał modlitw, starając się tłumaczyć je sobie w taki sposób, aby dały się zastosować do jego zapatrywań, albo też, przekonywując się, że nie może ich rozumieć i musi krytykować je, starał się nie słuchać ich, zajmował się swemi myślami, spostrzeżeniami i wspomnieniami, które podczas bezczynnego stania w cerkwi, przychodziły mu nadzwyczaj prędko do głowy.
Był na całej mszy, na nieszporach i wieczornem nabożeństwie, a na drugi dzień wstał wcześniej niż zwykle, nie pił herbaty i o ósmej rano poszedł do cerkwi spowiadać się.
W cerkwi nie było nikogo, prócz jakiegoś biednego żołnierza, dwóch staruszek i cerkiewnej służby.
Młody diakon w cienkiej komży, z pod której uwydatniały się wyraźnie długie plecy, wyszedł na spotkanie Lewina i podszedłszy natychmiast do stolika, stojącego pod ścianą, zaczął czytać modlitwy. W miarę słuchania, przedewszystkiem zaś podczas częstego i prędkiego powtarzania przez diakona tych samych słów: „Panie, pomiłuj nas“, które brzmiały zupełnie, jak „pomiłos, pomiłos“, Lewin czuł, że jego władze umysłowe są niezdolne obecnie do żadnych wysiłków i zupełnie uśpione, stał więc spokojnie za diakonem, przysłuchiwał się mu i nie wnikając bynajmniej w jego słowa, myślał zupełnie o czem innem. „Dziwnie dużo wyrazu ma jej ręka“ — myślał, przypominając sobie, jak siedzieli wczoraj przy stole, stojącym w rogu pokoju. Nie mieli o czem rozmawiać, jak zwykle prawie w ostatnich czasach i ona, trzymając rękę na stole, otwierała i zamykała ją, i przyglądając się jej, roześmiała się w końcu. Dalej przypomniał sobie, jak pocałował ją w rękę i jak później przypatrywał się liniom, biegnącym po jej różowej dłoni. „Znowu pomiłos“ — pomyślał Lewin, żegnając się, bijąc pokłony i patrząc na sprężyste ruchy pleców, bijącego również pokłony diakona. — „Wzięła później moją rękę i przypatrywała się jej: „ładną masz rękę“ — rzekła. I Lewin popatrzał na swoją rękę i na krótką rękę diakona. — „Tak, teraz już prędko skończy się“ myślał. — „Nie... zdaje mi się, że znowu od początku“ — pomyślał przysłuchując się modlitwom. — „Nie, stanowczo już się kończy — bije pokłony aż do samej ziemi... to zawsze tak przy końcu.“ Diakon, chowając zręcznym ruchem daną mu przez Lewina trzyrublówkę, powiedział, że zapisze do książki i stukając nowymi butami po kamiennej posadzce cerkwi, poszedł do ołtarza. W minutę później wyjrzał stamtąd i skinął palcem na Lewina. W głowie Lewina poczęły się snuć nowe myśli, stłumił je jednak w sobie czemprędzej. — „Jakoś to będzie“ — pomyślał i podszedł ku ambonie, wszedł na schodki i spojrzawszy przed siebie ujrzał księdza. Staruszek — kapłan z rzadką, mocno szpakowatą brodą, ze zmęczonemi poczciwemi oczyma, stał koło anałoju[9] i przerzucał stronice brewiarza. Ukłoniwszy się Lewinowi, kapłan zaczął natychmiast czytać jednostajnym głosem modlitwy; skończywszy czytać zrobił głęboki pokłon aż do ziemi i zwrócił się ku Lewinowi.
— Chrystus, przyjmując spowiedź pańską, jest tutaj obecnym, choć niewidzialnym — przemówił, wskazując na krucyfiks. — Czy wierzy pan w to wszystko, czego naucza nas święta cerkiew apostolska? — mówił, odwracając oczy od twarzy Lewina i chowając ręce pod kapę.
— Wątpiłem i wątpię o wszystkiem — odparł Lewin głosem nieprzyjemnym dla siebie samego i umilkł.
Kapłan poczekał kilka sekund, czy Lewin nie powie jeszcze czego i, zmrużywszy oczy, zaczął mówić prędko, kładąc akcent na „o“: Powątpiewanie wrodzonem jest ułomności ludzkiej, lecz powinniśmy się modlić, ażeby Pan umocnił nas we wierze. — Jakie szczególne grzechy ciążą panu na sumieniu? — dodał natychmiast, jakby usiłując nie tracić czasu.
— Szczególnym mym grzechem jest powątpiewanie: wątpię o wszystkiem i znajduję się w stanie zwątpienia:
— Powątpiewanie jest wrodzoną ułomnością ludzką — powtórzył kapłan — o czem pan głównie wątpi?
— O wszystkiem... chwilami nawet o istnieniu Boga — mimowoli rzekł Lewin i przeraził się tego co powiedział; zdawało się jednak, że słowa jego nie wywarły na księdzu żadnego wrażenia.
— Jakież mogą zachodzić wątpliwości co do istnienia Boga? — z zaledwie dającym się dostrzedz uśmiechem zapytał ksiądz.
Lewin milczał.
— Jakżeż pan może, patrząc na dzieła Stwórcy, wątpić o Jego istnieniu? — mówił ksiądz prędko — któż upiększył firmament gwiazdami? któż przyodział ziemię tak cudnie? Jakże Stwórca może nie istnieć? — zapytał, patrząc badawczo na Lewina.
Lewin czuł, że byłoby niestosownie z jego strony rozpoczynać z księdzem filozoficzne dysputy i dlatego dał odpowiedź, dotyczącą wprost zapytania.
— Nie wiem... — odparł.
— Nie wie pan? Jakżeż więc możesz pan wątpić, że Bóg stworzył wszystko? — wesoło i ze zdumieniem zapytał spowiednik.
— Nic nie wiem — odpowiedział Lewin, rumieniąc się ze wstydu i czując, że powiedział głupstwo, i że w danym razie nie trzeba było nic odpowiadać.
— Niech się pan modli do Boga... nawet Ojcowie Święci ulegali chwilowym zwątpieniom i błagali Boga, aby utwierdził ich w wierze. Djabeł jest silnym, nie powinniśmy jednak ulegać mu. Módl się więc pan gorąco, módl się — powtórzył prędko.
Ksiądz przestał mówić i zdawał namyślać się.
— Pan, o ile słyszałem, ma zamiar żenić się z córką mego parafianina i mego penitenta, księcia Szczerbackiego? — dodał z uśmiechem. — Śliczna panienka.
— Tak — odparł Lewin, rumieniąc się za księdza. — „Po co on pyta się o to na spowiedzi?“ — pomyślał.
I jakby odpowiadając mu na uczynione przez niego w myśli zapytanie, spowiednik rzekł:
— Chce się pan żenić i być może, że Bóg obdarzy pana potomstwem; czyż nie tak? Jakżeż pan będzie w stanie wychować swe dziateczki, gdy pan nie zwalczy w sobie pokus djabła, popychającego pana do niewiary? — mówił z łagodną wymówką. — Będzie pan kochał swe dziecię i, jako dobry ojciec, będzie mu pan życzył nietylko bogactw, szczęścia, zaszczytów, lecz będzie pan również życzył sobie, aby dziecię to zostało zbawionem, i aby światło wiary rozpromieniało umysł jego. Tak, czy nie? Cóż mu pan odpowie, gdy niewinna dziecina zapyta: „ojcze, kto stworzył to wszystko, czem zachwycam się, ziemię, wodę, słońce, kwiaty, trawę?“ Czyż pan mu powie: „nie wiem?“ Nie może pan nie wiedzieć tego, co Bóg objawił nam w nieprzebranem Swem miłosierdziu! Dziecię, naprzykład, spyta się pana: „co czeka mnie w życiu pozagrobowem?“ Cóż mu pan powie, gdy pan sam nie będzie wiedział o niczem? Jakżeż je pan objaśni? Czyż pan pozostawi swe dziecię bez żadnego puklerza przeciw światu i djabłu?... A to będzie bardzo, bardzo źle... — dodał i zamilkł, pochylając głowę na bok i spoglądając na Lewina dobremi, pogodnemi oczyma.
Lewin nic nie odpowiadał, nie dlatego, że nie chciał wszczynać sporów z księdzem, lecz dlatego, że nikt nie zadawał mu podobnych pytań, a gdy dzieci jego przyszłe będą go pytać o rzeczy tego rodzaju, to jeszcze będzie miał wtedy dosyć czasu pomyśleć nad odpowiedzią.
— Wkracza pan w ten okres życia — mówił dalej spowiednik — gdy trzeba obrać sobie drogę, po której zamierza się dążyć. Módl się pan do Boga, by on w niewyczerpanej Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/296 pokoju, z którym polował zwykle na niedźwiedzie. Obiad był bardzo wesoły. Siergiej Iwanowicz był w doskonałym humorze i bawił się oryginalnością Katawasowa. Katawasow zaś, widząc, że oryginalność jego jest ocenianą i rozumianą właściwie, popisywał się nią. Czyrikow wesoło i chętnie podtrzymywał każdą rozmowę.
— Przecież on — mówił Katawasow, rozciągając słowa z przyzwyczajenia, nabytego na katedrze — ten nasz przyjaciel, Konstanty Dmitrjewicz, był zdolnym chłopcem. Mówię o nieobecnym, ponieważ już go niema; i naukę kochał wtedy, a gdy wyszedł z uniwersytetu, obchodziły go ogólnoludzkie cele; teraz zaś jedna połowa jego zdolności skierowaną jest ku oszukiwaniu samego siebie, a druga ku usprawiedliwianiu tego samo-oszukiwania.
— Nie widziałem nigdy bardziej nieprzejednanego wroga żenienia się, jak pan — zauważył Siergiej Iwanowicz.
— Nie, nie jestem wrogiem, jestem przyjacielem podziału pracy. Ludzie, którzy nie mogą nic robić, powinni się żenić, a pozostali współdziałać, w ich oświacie i pomyślności... ja w ten sposób zapatruję się na te sprawy. Wiem, że jest sporo zwolenników, którzy uprawiają jednocześnie oba te rzemiosła, ja jednak nie należę do ich liczby.
— Jakiż ja będę szczęśliwy, gdy się dowiem, że się pan zakochał! — odparł Lewin. — Musi mnie pan tylko koniecznie zaprosić na wesele.
— Jużem się zakochał.
— Tak, w tarantuli. Czy wiesz — zwrócił się Lewin do brata — że Michał Siemionowicz pisze dzieło o odżywianiu się i...
— Niech już pan tylko nie plącze!... to już wszystko jedno, o czem. Rzecz cała polega na tem, że istotnie kocham tarantulę.
— Lecz ona nie przeszkodzi panu kochać żony.
— Ona nie przeszkodzi, ale żona przeszkodzi...
— Ale dlaczego?
— Przekona się pan. Pan, naprzykład, lubi polowanie, gospodarstwo; niech pan zaczeka tylko...
— A dzisiaj był Archip i mówił, że w Prudnem jest moc łosiów i dwa niedźwiedzie — wtrącił Czirikow.
— Bierzcie je już sobie panowie bezemnie.
— Masz racyę — rzekł Siergiej Iwanowicz — i na przyszłość pożegnaj się już z polowaniem na niedźwiedzie; żona nie puści!
Lewin uśmiechnął się; myśl, że żona nie będzie chciała go puścić, była mu tak przyjemną, że gotów był wyrzec się raz na zawsze rozkoszy widzenia niedźwiedzi.
— Szkoda w każdym razie, że te dwa niedźwiedzie będą wzięte bez pana... a pamięta pan ostatniego razu w Chapiłowie? Mielibyśmy wspaniałe polowanie... — żałował Czirikow.
Lewin nie chciał go rozczarowywać, aby gdziebądź mogło istnieć cobądż wspaniałego bez niej, i dlatego też nic nie odrzekł.
— Nie napróżno weszło w zwyczaj żegnać się z kawalerskim stanem — zauważył Siergiej Iwanowicz — chociażby największe szczęście miało oczekiwać człowieka, w każdym razie przykro rozstawać się ze swobodą.
— Niech się pan jednak przyzna, Konstanty Dmitrjewiczu, że istnieje takie uczucie, jak u tego narzeczonego u Gogola, co to chce wyskoczyć przez okno?
— Ręczę, że istnieje, tylko nie chce się przyznać! — rzekł Katawasow i roześmiał się głośno.
— Cóż, okno otwarte... Jedźmy natychmiast do Tweru! Jedna niedźwiedzica... można w każdej chwili iść na nią! Doprawdy, jedźmy pociągiem o piątej... a tutaj niech sobie radzą, jak im się żywnie podoba — radził Czirikow, uśmiechając się.
— Jak Boga kocham — odparł z uśmiechem Lewin — nie mogę odszukać w mej duszy tego uczucia żalu po mej swobodzie!
— Bo w duszy pana panuje obecnie taki chaos, że nic pan w niej nie znajdzie — rzekł Katawasow — niech pan poczeka, jak pan trochę ochłonie, to zaraz pan znajdzie!
— Nie, gdyż czułbym chociaż trochę prócz mego uczucia... (Lewin nie chciał powiedzieć przy nim „miłości“) i szczęścia, że żałuję tej swobody, którą mam utracić!... Rzecz się ma wręcz przeciwnie, gdyż jestem właśnie zadowolony, że tracę tę swobodę...
— Źle! Niema już żadnej nadziei! stracony osobnik... — zawołał Katawasow. — No, wypijmy, aby wyzdrowiał lub też życzmy mu tylko, aby choć setna część jego marzeń spełniła się... a i to już będzie takie szczęście, jakiego dotąd nie było jeszcze na świecie!
Goście rozjechali się wkrótce po obiedzie, aby zdążyć przebrać się przed ślubem.
Gdy Lewin pozostał sam i zaczął przypominać sobie słowa swych przyjaciół, raz jeszcze zapytał samego siebie, czy ma w duszy to uczucie żalu po stracie swobody, o którem tyle mówili? Zadając sobie to pytanie, uśmiechnął się... „Swoboda?!... po co swoboda? Szczęście polega tylko na tem, aby kochać i pragnąć, myśleć jej myślami i jej pragnieniami, a więc żadnej swobody! oto na czem szczęście polega“...
„Lecz czy ja znam jej myśli, jej pragnienia, jej uczucia?“ — szepnął mu nagle wewnętrzny głos. Uśmiech zniknął mu z twarzy i Lewin zamyślił się; ogarnęły go przestrach i zwątpienie, zwątpienie o wszystkiem.
„A jeżeli ona nie kocha mnie? Jeżeli wychodzi za mnie dlatego tylko, aby wyjść za mąż? Jeżeli sama sobie nie zdaje sprawy z tego, co czyni? — pytał się. — „Może się opamiętać i dopiero po wyjściu za mąż spostrzedz się, że mnie nie kocha i kochać nie mogła“... I jakieś dziwne, jak najgorsze myśli o niej, zaczęły przychodzić mu do głowy; był zazdrosny o Wrońskiego, jak przed rokiem; zdawało mu się, że ten wieczór, gdy widział ich razem, był dopiero wczoraj; podejrzewaj że nie powiedziała mu wszystkiego. Nagle zerwał się prędko z krzesła. — „Nie, tak być nie może! — rzekł sam do siebie z rozpaczą.
— Pójdę do niej, zapytam, powiem ostatni raz: jesteśmy jeszcze wolni i czy nie będzie lepiej, gdy zawczasu zerwiemy. Wszystko będzie lepszem, niż wieczne nieszczęście, hańba, nieufność!...
Lewin wyszedł z hotelu z rozpaczą w sercu, rozdrażniony na cały świat, na nią, na siebie i pojechał do niej.
Zastał ją w dalszych pokojach; siedziała na kufrze i wydawała rozporządzenia służącej, porządkując całe stosy różnokolorowych sukien, porozwieszanych na poręczach krzeseł i porozrzucanych po podłodze.
— Ach! — zawołała Kiti, ujrzawszy go, cała rozpromieniona radością. Jakżeś to ty... jak pan... (aż do ostatniego dnia przed ślubem mówiła mu to „ty“, to „pan“). Nie spodziewałam się! A ja przepatruję moje panieńskie suknie, komu dać którą...
— A, to bardzo dobrze! — odezwał się, spoglądając z niechęcią na służącą.
— Idż, Demiana, zawołam cię, gdy będziesz mi potrzebną — zwróciła się Kiti do pokojówki. — Co ci się stało? — Zaczynając mówić mu „ty“ i kładąc nacisk na to „ty“. Kiti zauważyła że Lewin jest jakiś nieswój, że jest wzruszony i rozdrażniony i dziwny lęk ogarnął ją.
— Kiti! ja cierpię! Nie mogę tak cierpieć! — rzekł z rozpaczą w głosie, stając przed nią i błagalnie patrząc jej w oczy.
Patrząc na jej oblicze, na którem malowała się szczerość i głęboka niekłamana miłość, Lewin przekonał się odrazu, że to, co chce powiedzieć Kiti, jest jaknajzupełniej bezcelowem, czuł jednak wewnętrzną potrzebę być jeszcze i przez nią umocnionym w swem przekonaniu. — Przyjechałem tu po to, aby ci powiedzieć, że czas się jeszcze cofnąć! Wszystko jeszcze można uważać za niebyłe i wszystko można naprawić...
— Co?... Nic nie rozumiem?... Co ci się stało?
— To, o czem ci tysiące razy mówiłem i o czem nie mogę nie myśleć... to, że nie jestem wart ciebie. Tyś nie mogła zgodzić się wyjść za mnie... pomyśl... mylisz się... pomyśl dobrze... ty nie możesz kochać mnie... jeżeli... w każdym razie powiedz szczerze... — mówił, nie patrząc na nią. Będę nieszczęśliwy... niech ludzie mówią, co im się żywnie podoba; wszystko lepszem będzie od nieszczęścia... Lepiej teraz, póki czas...
— Nie rozumiem — odparła wylękniona Kiti... — to jest, że chcesz zerwać ze mną... że nie potrzeba?...
— Jeżeli mnie nie kochasz...
— Zwarjowałeś! — zawołała, rumieniąc się z gniewu. Lecz Lewin wydawał się do tego stopnia godnym litości, że Kiti zapanowała nad swem rozdrażnieniem, zrzuciła parę sukni z krzesła i usiadła bliżej narzeczonego. — Co chcesz powiedzieć? powiedz mi wszystko...
— Chcę powiedzieć, że nie możesz mnie kochać! Za co możesz mnie kochać?
— Mój Boże, co ja mogę w takim razie!?... — odparła i rozpłakała się.
— Ach, co ja narobiłem! — zawołał Lewin i klękając przed Kiti, zaczął całować ją po rękach.
Księżna, wszedłszy w pięć minut potem do pokoju, zastała ich w zupełnej zgodzie. Kiti nietylko umocniła narzeczonego w przekonaniu, że go kocha, lecz nawet, odpowiadając na jego pytania, za co go kocha, wytłumaczyła mu za co. Powiedziała mu, że kocha go za to, że rozumie go; za to, że wie, że on ją kocha i za to, że jest pewną, iż wszystko, co on kocha, musi być dobrem i szlachetnem. I to tłumaczenie wydało się Lewinowi zupełnie słusznem i przekonywującem. Kiedy księżna weszła do nich, siedzieli oboje koło siebie na kufrze, przerzucali suknie i sprzeczali się o to, że Kiti chciała oddać Duniaszy tę brązową suknię, którą miała na sobie, gdy Lewin oświadczał się jej, on zaś nalegał, aby tej sukni nie oddawała nikomu, a Duniaszy aby oddała niebieską.
— Jak ty nic nie znasz się na tem! Przecież to brunetka i w niebieskiej sukni nie będzie jej do twarzy... Już ja to wszystko obmyśliłam...
Księżna, dowiedziawszy się po co Lewin przyjeżdżał, rozgniewała się trochę na żarty, trochę na seryo i kazała mu jechać do domu, aby ubierał się i nie przeszkadzał Kiti czesać się, gdyż Charles nadejdzie lada chwila.
— Ona i tak nic już nie jada od paru dni i zbrzydła, a ty ją jeszcze rozstrajasz do reszty swem głupiem gadaniem — powiedziała mu — wynoś się, wynoś, mój kochanku!...
Lewin wrócił do hotelu zawstydzony i z poczuciem swej winy, lecz uspokojony zupełnie. Brat jego, Darja Aleksandrowna i Stepan Arkadjewicz, wszyscy ubrani już zupełnie, czekali na niego, aby pobłogosławić go ikoną. Nie można już było zwlekać. Darja Aleksandrowna musiała jeszcze zajechać do domu i zabrać z sobą swego upomadowanego i ufryzowanego synka, który miał jechać w jednej karecie z panną młodą i z ikoną. Następnie trzeba było jedną karetę posłać po drużbę, a drugą, która miała odwieźć Siergieja Iwanowicza, przysłać z powrotem... W ogóle było bardzo dużo skomplikowanych okoliczności, nie ulegało jednak wątpliwości, iż należy się śpieszyć, ponieważ jest już w pół do siódmej. Błogosławienie ikoną nie wywarło należnego wrażenia; Stepan Arkadjewicz stanął koło żony w pozie komiczno-uroczystej, wziął do rąk ikonę i kazał Lewinowi bić pokłony aż do ziemi i błogosławił go, uśmiechając się, jak zwykle, poczciwie i ironicznie zarazem, i trzykrotnie pocałował go; to samo zrobiła i Darja Aleksandrowna i chciała w tej chwili jechać, i znowu pomyliła się w kombinacyach z karetami.
— No, zrobimy więc tak: ty jedź po niego w naszej karecie, a Siergiej Iwanowicz może będzie tak uprzejmy, pojedzie do nas, a potem odeszle karetę.
{{#lst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/303||X502}}

{{#lst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/328|X509|}} Rola, jaką obrał sobie po przeniesieniu się do pałacu, udała się zupełnie, i Wroński, zaznajomiwszy się przez Goleniszczewa z paroma wybitniejszymi mieszkańcami, przez kilka dni był zupełnie zadowolonym; pod kierunkiem włoskiego profesora malarstwa malował szkice z natury i studyował średniowieczne włoskie życie, które od jakiegoś czasu do tego stopnia zachwycało go, że zaczął nawet nosić kapelusz i pled przez ramię po średniowiecznemu, z czem było mu bardzo do twarzy.
— A my siedzimy tu i o niczem nie wiemy — rzekł raz Wroński do Goleniszczewa, gdy ten rano zaszedł do niego. — Widziałeś obraz Michajłowa? — zapytał, podając mu dopiero co otrzymaną gazetę rosyjską i wskazując artykuł o rosyjskim artyście, który przebywał w jednem z nimi mieście. Malarz ten ukończył wreszcie obraz, o którym chodziły już oddawna różne pogłoski i który był już zakupiony. W artykule czyniono przymówki rządowi i akademii, że pozwalają artyście pozostawać bez wszelkiej pomocy i zachęty.
— Widziałem — odparł Goleniszczew — ma się rozumieć, że nie jest pozbawiony talentu, kierunek jego jednak jest najzupełniej fałszywym... Ciągle to samo Iwanowsko[10]-Strausowsko-Kenanowskie zapatrywanie się na Chrystusa i na malarstwo religijne.
— Cóż przedstawia ten obraz? — zapytała Anna.
— Chrystusa przed Piłatem. Chrystus przedstawiony jest jako żyd, z całym realizmem, właściwym nowej szkole.
Zapytanie Anny o treść obrazu pozwoliło Goleniszczewowi wszcząć rozmowę na swój ulubiony temat, zaczął więc dowodzić z zapałem:
— Nie rozumiem, w jaki sposób mogą oni mylić się aż do tego stopnia! Chrystusa wcieliła już sztuka wielkich mistrzów średniowiecznych. Wynika więc z tego, że jeżeli chcą przedstawiać nie Boga, lecz rewolucyonistę lub mędrca, to niech biorą historyczne postacie: Sokratesa. Franklina, Charlottę Corday, w żadnym jednak razie Chrystusa... biorą postać nienadającą się dla sztuki, a później...
— Czy to prawda, że ten Michajłow jest w takiej nędzy? — przerwał Wroński, myśląc, że wypada mu, jako rosyjskiemu mecenasowi, dopomódz artyście, bez względu na to, czy obraz jest ładny, czy też nie.
— Chyba, że nie... Doskonały z niego portrecista. Czyście widzieli państwo portret Wasilczykowej jego pędzla? Zdaje mi się jednak, że nie chce już więcej malować portretów i dlatego, być może, rzeczywiście jest w potrzebie. Powiadam, że...
— Czy nie można by go poprosić o portret Anny Arkadjewny? — zapytał Wroński.
— Dlaczego o mój? — rzekła Anna. — Mam już jeden malowany przez ciebie i niechcę żadnego innego... już lepiej Ani[11]. Oto i ona — dodała, spoglądając przez okno na przystojną mamkę, przechadzającą się właśnie z dzieckiem po ogrodzie i natychmiast spojrzała na Wrońskiego. Mamka, której głowę Wroński malował na swym obrazie, była jedyną przykrością Anny, chowaną w głębokiej tajemnicy. Wroński malował Włoszkę, zachwycał się jej urodą i średniowiecznym wyglądem i Anna nie śmiała przyznać się przed samą sobą, że lęka się być zazdrosną o tę kobietę i dlatego dogadzała we wszystkiem i jej, i jej maleńkiemu synkowi.
Wroński spojrzał również w okno i w oczy Anny, i zwracając się w tej chwili do Goleniszczewa, rzekł:
— A ty znasz tego Michajłowa?
— Spotykałem się z nim, lecz to dziwak i człowiek bez żadnego wykształcenia. Jest to jeden z tych dzikich nowych ludzi, jakich teraz zdarza się często spotykać; jest to jeden z tych wolnomyślnych okazów, którzy d’embléewychowani w zasadach niewiary, przeczenia i materyalizmu. Dawniej — mówił Goleniszczew, nie zauważając lub też nie chcąc zauważyć, że i Anna i Wroński chcą mówić — dawniej wolnomyślny bywał człowiekiem, którego wychowywano w zasadach religii, praw, moralności, a który osobistą walką i pracą umysłową doszedł do wolnomyślności; lecz teraz zjawia się nowy typ samorodnych postępowców, którzy doszli do lat, nie słysząc nawet nigdy, że istnieją jakiekolwiek zasady moralności lub religii, że istniały autorytety, i którzy wyrastają poprostu w zasadach przeczenia wszystkiemu, to jest są dzikimi. Otóż i on należy do ich liczby; jest to, zdaje mi się, syn jakiegoś lokaja z Moskwy, który nie otrzymał żadnego wykształcenia; gdy wstąpił do akademii i gdy wyrobił sobie opinię, to jako człowiek nie głupi chciał się trochę wykształcić; zwrócił się więc ku temu, co zdawało mu się być źródłem wszelkiej wiedzy — do dzienników. Dawniej człowiek chcący się wykształcić, przypuśćmy Francuz, zacząłby czytać wszystkich klasyków, więc teologów i tragików, historyków i filozofów; wyobrażacie sobie państwo ten ogrom pracy, jaki go czekał. Lecz u nas, obecnie taki Iwanow odrazu wziął się do literatury, przeczącej wszystkiemu, posiadł bardzo prędko cały ekstrakt tej wiedzy i począł się uważać za skończonego człowieka. Ale to jeszcze nie wszystko: lat temu dwadzieścia byłby znalazł w tej literaturze ślady pewnej walki z powagami, z poglądami utrwalonymi przez wieki, a z tej walki byłby się dowiedział, że przedtem istniało coś innego; lecz obecnie odrazu natrafił na taką literaturę, która nie zaszczyca nawet walką dawnych poglądów, a powiada wprost: nic niema, évolution, dobór, walka o byt... i na tem koniec. Ja w mym atykule...
— A wiecie panowie — rzekła Anna, która już od dość dawna porozumiewała się ostrożnie wzrokiem z Wrońskim i która wiedziała, że Wrońskiego nic nie obchodzi wykształcenie tego malarza, lecz że chce tylko dopomódz mu i zamówić u niego portret; wiecie panowie co? — {{#lst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/332||X509}}

{{#lst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/395|X524|}} Karenin stał właśnie we drzwiach i rozmawiał z jednym z najbardziej wpływowych członków Rady państwa.
— Szczęśliwy i zadowolony, jak miedziany groszak — dodał staruszek, przestając mówić, aby przywitać się z atletycznie zbudowanym szambelanem.
— Ależ on postarzał się — zauważył szambelan.
— To z powodu kłopotów: pisze teraz nieustannie projekty. Nie puści już tego nieszczęśliwego, dopóki mu nie wyłoży wszystkiego, punkt po punkcie.
— Jakto postarzał? Il fait des passions. Zdaje mi się, że hrabina Lidya Iwanowna jest teraz zazdrosną o niego...
— Gdzietam! Bądźcie panowie łaskawi nie mówić nic złego o hrabinie Lidyi Iwanownej!
— Przecież to nic złego, że kocha się w Kareninie.
— A czy to prawda, że Karenina bawi tutaj?
— Ściśle mówiąc — nie tutaj w pałacu, ale w Petersburgu; wczoraj spotkałem ją, jak szła z Aleksiejem Wrońskim przez ulicę Morską, bras dessus, bras dessous.
C’est un homme, qui n’a pas... — zaczął mówić szambelan, lecz urwał, ustępując się i kłaniając przechodzącemu wielkiemu księciu.
W ten sposób, nie przestając ani na chwilę, rozmawiano o Aleksieju Aleksandrowiczu, krytykując go i szydząc z niego, a on tymczasem, zastąpiwszy drogę złapanemu członkowi Rady państwa, wykładał mu ze wszystkimi szczegółami nowy swój projekt finansowy.
Mniej więcej w tym samym czasie, gdy żona wyjechała z Wrońskim, Aleksieja Aleksandrowicza spotkał najprzykrzejszy wypadek, jaki może wydarzyć się człowiekowi, pnącemu się po drabinie urzędniczej; postępowy ruch awansów przerwał się; fakt ten miał rzeczywiście miejsce i wszyscy wiedzieli o tem. Sam jednak Aleksiej Aleksandrowicz nie zdawał sobie sprawy, że karyera jego jest już skończoną. Nie wiadomo, co było przyczyną tego: czy nieporozumienia ze Stremowym, czy nieszczęście z żoną, czy poprostu Aleksiej Aleksandrowicz osiągnął już kres swój; wszyscy jednak byli już przekonani, że karyerę jego należy uważać za skończoną.
Karenin zajmował wciąż wybitne stanowisko, był członkiem wielu komisyj i komitetów, był już jednak człowiekiem zużytym, po którym nikt nie spodziewał się już niczego. Wszystkich projektów jego słuchano w taki sposób, jak gdyby to, co on proponuje, było już oddawna wiadome całemu światu i na nic nikomu nieprzydatne.
Ale Aleksiej Aleksandrowicz nie widział tego, i teraz właśnie, gdy odsunięto go od bezpośredniego udziału w sprawach państwowych, dostrzegał dokładniej, niż dawniej, błędne i fałszywe kroki w postępowaniu innych, i uważał sobie za obowiązek wskazywać środki, mające na celu zapobieganie fatalnym skutkom tych błędów. Wkrótce po wyjeździe żony zaczął pisać swój referat o nowych sądach; referat ten był pierwszym z całej litanii referatów, jakie sądzono było Aleksiejowi Aleksandrowiczowi napisać, a których nikt nie brał na seryo.
Aleksiej Aleksandrowicz, niedość że nie zauważył rozpaczliwego swego położenia w świecie urzędniczym i nie martwił się niem, ale jeszcze bardziej niż zwykle był zadowolony ze swej działalności.
„Żonaty myśli o rzeczach światowych, jak przypodobać się swej żonie, nieżonaty zaś o Bogu, jak przypodobać się Bogu“ — powiada apostoł Paweł, i Aleksiej Aleksandrowicz, który teraz we wszystkich swych postępkach miał za przewodnika Pismo Święte, przypominał sobie często ten wiersz. Zdawało mu się, że z chwilą, gdy został bez żony, pisaniem swych projektów i referatów bardziej, niż przedtem, zasługuje się Panu Bogu.
Aleksiejowi Aleksandrowiczowi nic nie przeszkadzało, że członek Rady państwa nie zwraca najmniejszej uwagi na jego opowiadanie, i przestał mówić wtedy dopiero, gdy senator, korzystając ze zbliżania się jednego z wielkich książąt, odsunął się zręcznie od niego.
Po odejściu dostojnika, Aleksiej Aleksandrowicz pochylił głowę, zebrał rozprószone myśli, obejrzał się z roztargnieniem dokoła i skierował się ku drzwiom, koło których spodziewał się znaleźć Lidyę Iwanowną.
„A jacy oni wszyscy silni i zdrowi“ — pomyślał Aleksiej Aleksandrowicz, przyglądając się olbrzymiemu szambelanowi z rozczesanemi, gęstemi i pachnącemi bokobrodami i czerwonej szyi, opiętego w ciasny mundur księcia. „Słusznie powiedziano, że wszystko na świecie jest złem“ — pomyślał, spoglądając raz jeszcze z niechęcią na łydki szambelana.
Aleksiej Aleksandrowicz, suwając zwolna nogami, ze zwykłym sobie wyrazem znużenia i osobistej godności, ukłonił się tym panom, rozmawiającym właśnie o nim, i spoglądając na drzwi, szukał oczyma hrabiny Lidyi Iwanownej.
— A, Aleksieju Aleksandrowiczu! — odezwał się staruszek, uśmiechając się złośliwie, gdy Karenin zrównał się z nim i obojętnie skinął mu głową — nie winszowałem jeszcze panu — rzekł, wskazując na wstęgę.
— Dziękuję panu — odparł Aleksiej Aleksandrowicz. — Śliczną pogodę mamy dzisiaj — dodał, kładąc nacisk na wyraz „śliczny.“
Aleksiej Aleksandrowicz wiedział, że oni śmiali się z niego, nic się już jednak nie spodziewał od nikogo prócz nieżyczliwości, a zresztą przywykł już do niej.
Ujrzawszy wystające z gorsetu żółte plecy hrabiny, która stanęła w tej chwili na progu, oraz jej śliczne smętne oczy, Aleksiej Aleksandrowicz uśmiechnął się, pokazując swe białe, nie zepsute zęby, i podszedł ku niej.
Lidya Iwanowna miała dzisiaj, jak w ogóle w ostatnich czasach, sporo kłopotów ze swoją toaletą. Toaleta jej miała obecnie na celu zupełnie co innego, niż trzydzieści lat temu. Wtedy chciała tylko ozdobić się czembądź, i im bardziej, tem lepiej. Teraz zaś miewała na sobie zawsze tyle strojów, wręcz niestosownych ani do jej lat, ani do jej figury, że myślała tylko o tem, aby różnica pomiędzy temi ozdobami a jej powierzchownością nie była zbyt uderzającą. Co do Aleksieja Aleksandrowicza, osiągnęła swój cel i zdawała mu się być pociągającą; była ona dla Karenina jedyną oazą, nietylko przyjaźni, ale i miłości, wśród tej pustyni niechęci i szyderstw, jaka go otaczała.
Przechodząc pod ogniem pogardliwych spojrzeń, Aleksiej Aleksandrowicz instynktownie zwracał się ku jej zakochanemu wzrokowi, jak roślina ku słońcu.
— Winszuję panu — rzekła Lidya Iwanowna, wskazując oczyma na wstęgę.
Aleksiej Aleksandrowicz wzruszył ramionami, powstrzymując się od uśmiechu zadowolenia i mrużąc oczy; zdawał się mówić, że rzecz tego rodzaju nie może go cieszyć. Lidya Iwanowna wiedziała dobrze, że Aleksiej Aleksandrowicz jest zadowolonym z otrzymanego orderu, chociaż za nic w świecie nie chce się przyznać do tego.
— Co porabia nasz aniołek? — zapytała hrabina; aniołkiem nazywała Sierożę.
— Nie mogę powiedzieć, abym był zupełnie zadowolony z niego — odrzekł Aleksiej Aleksandrowicz, podnosząc brwi i otwierając oczy — a i Sitnikow[12] również ma mu trochę do zarzucenia. Wspominałem już pani, że jakoś obojętnie zapatruje się na rzeczy, które powinny wzruszać duszę każdego człowieka i każdego dziecka — zaczął Aleksiej Aleksandrowicz, wypowiadając swe poglądy na postępowanie syna, jedyną rzecz, która go interesowała teraz po za sprawami służbowemi.
Aleksiej Aleksandrowicz, odzyskawszy z pomocą Lidyi Iwanownej równowagę moralną, doszedł do przekonania, że ma obowiązek zająć się wychowaniem syna.
Nie zajmując się dotąd nigdy kwestyami pedagogicznemi, Aleksiej Aleksandrowicz musiał poświęcić trochę Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/400 usiadł koło stołu i otworzył leżące przed nim Pismo Święte. Szelest jedwabnej sukni hrabiny przerwał mu czytanie.
— Nikt nam nie będzie przeszkadzał — rzekła hrabina, przeciskając się między kanapą a stołem.
Po paru wyrazach, mających na celu przygotowanie Aleksieja Aleksandrowicza, hrabina Lidya Iwanowna, wzdychając i rumieniąc się, wręczyła mu list Anny.
Aleksiej Aleksandrowicz po przeczytaniu listu nie odzywał się długo.
— Nie zdaje mi się, abym miał prawo odmawiać jej — rzekł nieśmiało, podnosząc oczy.
— Przyjacielu mój, nigdy w nikim nie widzisz nic złego!
— Właśnie, że widzę, iż niema nic prócz złego... ale czy to jest sprawiedliwie...
Na twarzy Aleksieja Aleksandrowicza malowało się niezdecydowanie oraz szukanie rady, pomocy i wskazówek w sprawie, która dla niego samego była niezrozumiałą.
— Nie — przerwała mu Lidya Iwanowna — wszystko ma swoje granice. Rozumiem już niemoralność — dodała niezupełnie szczerze, gdyż nigdy nie mogła pojąć, co doprowadza kobiety do upadku moralnego, nie rozumiem jednak okrucieństwa... i to okazywanego komu?... panu! Jakżeż można przemieszkiwać w tem samem mieście co i pan. Stanowczo widać, że do samej starości trzeba się uczyć rozumu i ja też uczę się pojmować pańską wspaniałomyślność a jej nikczemność.
— A kto na ciebie rzuci kamieniem? — zapytał Aleksiej Aleksandrowicz, zadowolony widocznie ze swej roli — przebaczyłem, nie mogę więc pozbawiać jej tego, co musi kochać, to jest ukochanego syna...
— Ależ czy ona go kocha? Czy to jest szczere uczucie. Przypuśćmy, że pan przebaczył i że pan niema urazy, ale czy mamy prawo czynić zamach na duszyczkę tego aniołka? On wierzy, że ona umarła, modli się za nią i blaga Boga, aby przebaczył jej grzecby... i było dobrze... a teraz jak on będzie się zapatrywał na to?
— Nie zastanawiałem się nad tem — odparł Aleksiej Aleksandrowicz, któremu argumenty Lidyi Iwanownej zdawały się trafiać do przekonania.
Hrabina ukryła twarz w dłoniach i nie odzywała się, pogrążyła się w modlitwie.
— Jeśli pan pyta mnie o radę — rzekła, pomodliwszy się chwilę i odejmując ręce od twarzy — to nie radzę panu czynić tego. Czyż ja nie widzę, że pan cierpi i że wiadomość ta krwawi tylko pańskie rany? Przypuśćmy jednak, że pan, jak zwykle, zapomina o sobie... ale do czegóż to pana doprowadzi? Tylko do nowych cierpień i do męczarni, na jakie narazimy dziecko? Jeżeli w niej pozostało choć trochę ludzkich uczuć, nie powinna sama życzyć sobie tego. Ja nie wahając się ani chwili, stanowczo odradzam panu i, jeżeli pan pozwoli mi, odpiszę jej.
Aleksiej Aleksandrowicz zgodził się, a hrabina Lidya Iwanowna napisała następujący list:

„Szanowna Pani!
Wspomnienie o Pani może dać powód Jej synowi do zadawania pytań, na które nie będzie mu można dać odpowiedzi, nie wzbudzając w duszy dziecka krytycznego zapatrywania się na to, co powinno być dla niego świętem. Zechce więc Szanowna pani zapatrywać się na odmowę Swego męża z punktu widzenia chrześcijańskiej miłości. Błagam Najwyższego o miłosierdzie nad Nią.
Hrabina Lidya.“

List ten osiągnął ów ukryty cel, który Lidya Iwanowna taiła przed sobą, obraził on Annę do głębi duszy.
Aleksiej Aleksandrowicz zaś, ze swej strony, wróciwszy do domu od Lidyi Iwanownej, nie był w stanie oddawać się tego wieczoru swym zwykłym zajęciom i czuć się tak spokojnym na duchu, wierzącym i będącym na drodze do zbawienia, jakim czuł się już od jakiegoś czasu.
Wspomnienie o żonie, która tyle względem niego zawiniła i w porównaniu z którą był świętym, jak na to słusznie zwróciła uwagę Lidya Iwanowna, nie powinno było oddziaływać na niego wcale; Aleksiej Aleksandrowicz był jednak nieswój; nie mógł rozumieć książki, którą czytał, nie mógł odpędzić od siebie przykrych wspomnień o swych stosunkach z nią, o tych błędach, które, jak mu się zdawało, popełniał w postępowaniu z nią. Przypominał sobie, jak wracając z wyścigów, wysłuchał jej wyznania (szczególnie zaś, że wymagał wtedy od niej tylko zachowania zewnętrznych pozorów, a nie wyzwał Wrońskiego na pojedynek); przykrem mu było również wspomnienie o liście, jaki napisał do niej, szczególnie zaś przebaczenie, na nic nikomu nie potrzebne; rumieńce wstydu paliły go, gdy przypominał sobie, że i pielęgnował cudze dziecko i troszczył się o nie.
Takiego samego uczucia wstydu i żalu doświadczał teraz, gdy przypominał sobie całe swe przeszłe pożycie z nią i swą nieśmiałość, z jaką po dość długiem wahaniu oświadczył się jej.
„Lecz cóż ja winien jestem?“ — zapytywał siebie, a pytanie to wywoływało w nim zawsze drugie: „czy też inaczej czuje, inaczej się kocha, inaczej się żeni reszta ludzi, ci Wrońscy, Obłońscy... ci szambelani z grubemi łydkami“, i wtedy stawał przed nim długi szereg tych dobrze zbudowanych, silnych, pewnych siebie mężczyzn, którzy zawsze i wszędzie zwracali pomimowoli na siebie jego uwagę.
Aleksiej Aleksandrowicz usiłował otrząsnąć się od myśli tego rodzaju, usiłował przekonać siebie samego, że żyje nietylko dla chwilowego doczesnego życia, lecz dla wiecznego, że w duszy jego panuje spokój i miłość. Lecz to, co w tem przemijającem marnem życiu popełnił, niektóre małe uchybienia, trapiły go, jak gdyby nie było tego wiecznego zbawienia, w które wierzył głęboko. Ten upadek ducha trwał jednak niedługo i wkrótce w duszy Aleksieja Aleksandrowicza zapanował znów dawny spokój i wzniosłość, dzięki Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/404 — Jest paniczu! — szeptem odparł szwajcar, potrząsając głową — jest od hrabiny.
Sieroża domyślił się natychmiast, że w paczce, o której mówił mu szwajcar, znajduje się upominek od Lidyi Iwanownej, nadesłany mu na urodziny.
— Co też ty powiadasz?. Gdzie?
— Korniej zaniósł do pokoju papy... musi być w niej coś ładnego!
— A czy duża... czy będzie taka?
— Trochę mniejsza, ale ładna...
— Książka?
— Nie, coś innego. Ale niech panicz idzie... Wasilij Łukicz woła — rzekł szwajcar, słysząc zbliżające się kroki guwernera, i zdejmując ostrożnie z ręki Sieroży rękawiczkę, skinął głową w stronę Łukieza.
— Wasilij Łukiczu! w tej chwili! — zawołał Sieroża, uśmiechając się wesoło i serdecznie, czem zawsze rozbrajał wymagającego Wasilja Łukieza.
Sieroża był zbyt wesołym i szczęśliwym dzisiaj, aby mógł nie podzielić się ze swym przyjacielem szwajcarem przyjemną wiadomością, o której dowiedział się na spacerze w Letnim ogrodzie od siostrzenicy Lidyi Iwanownej. Zadowolenie, spowodowane tą wieścią, zdawało mu się być tem większem, że zbiegło się z radością obwiązanego urzędnika i z przyniesieniem zabawek. Sieroży zdawało się, że dzisiaj wszyscy powinni być zadowoleni i szczęśliwi.
— Czy wiesz, że papa dostał Aleksandra Newskiego? — zapytał Sieroża.
— Co nie mam wiedzieć!... przyjeżdżali przecież winszować...
— A papa bardzo się cieszy?
— Czyż można nie cieszyć się z łaski cesarskiej!... widocznie zasłużył... — dodał szwajcar surowo i poważnie.
Sieroża zamyślił się, wpatrując się w znaną sobie do najdrobniejszych szczegółów twarz szwajcara, szczególnie zaś w jego podbródek, zwieszający się między siwemi bokobrodami, którego nikt prócz Sieroży nie dostrzegał, gdyż Sieroża tylko patrzał na Kapytonycza zawsze z dołu.
— A córka twoja dawno była u ciebie po raz ostatni?
Córka szwajcara była baletnicą.
— Nie może przecież przychodzić w powszedni dzień... Ona także uczy się, i panicz również musi się uczyć... niech panicz już idzie...
Wszedłszy do pokoju, Sieroża, zamiast zaraz wziąć się do lekcyj, podzielił się z guwernerem swemi przypuszczeniami, że w przyniesionej paczce musi być maszyna.
— A panu co się zdaje? — zapytał.
Ale Wasilemu Łukiczowi zdawało się tylko, że Sieroża powinien powtarzać gramatykę, gdyż nauczyciel ma przyjść o godzinie drugiej.
— Niech mi pan tylko powie, Wasylu Łukiczu — zapytał nagle, siedząc już za stolikiem i trzymając w ręku książkę, co jest wyższego nad Aleksandra Newskiego? Wie pan, że papa dostał Aleksandra Newskiego?
Wasilij Łukicz odpowiedział, że Włodzimierz.
— A nad Włodzimierza?
— Najwyższym jest order św. Andrzeja.
— A jeszcze wyższym od św. Andrzeja?
— Niewiem.
— Jakto... nawet pan nie wie? — i Sieroża oparł się na łokciach i zamyślił się.
Rozmyślania jego były nadzwyczaj różnorodne i skomplikowane: rozmyślał nad tem, jak jego ojciec otrzyma nagle i Włodzimierza i Andrzeja, i jak on, Sieroża, z tego powodu dzisiaj podczas lekcyj będzie grzeczniejszym niż zwykle, i jak sam, gdy dorośnie, dostanie wszystkie ordery, nawet i ten, jaki dopiero mają wymyślić, a który będzie wyższy od św. Andrzeja; tylko zdążą wymyślić, i on zaraz zasłuży, wymyślą jeszcze coś wyższego, on i na to natychmiast zasłuży.
Na rozmyślaniach tego rodzaju zbiegł czas do nadejścia nauczyciela; Sieroża nie umiał lekcyj o okolicznościach czasu, miejsca i warunkach działania, i nauczyciel był niezadowolony, a nawet zmartwiony. Zmartwienie nauczyciela wzruszyło Sierożę, niepoczuwającego się zresztą do winy, że nie umiał lekcyi; wiedział on, że pomimo wszystkich wysiłków nie byłby w stanie dokonać tego; dopóki nauczyciel objaśniał gramatykę, wierzył mu i zdawał się rozumieć, lecz z chwilą, gdy przestawał mówić, Sieroża w żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć i pojąć, że taki krótki i zrozumiały wyraz „nagle“ jest określeniem okoliczności sposobu; w każdym jednak razie przykro mu było, że zmartwił nauczyciela.
Sieroża skorzystał z chwili, gdy nauczyciel przestał mówić i patrzał w książkę.
— Michale Iwanowiczu, kiedy wypadają pańskie imieniny? — zapytał.
— Myślałbyś lepiej o swoich lekcyach, a imieniny nie mają żadnego znaczenia dla rozumnego człowieka... są one takim samym dniem jak i inne, kiedy należy pracować.
Sieroża popatrzał bacznie na nauczyciela, na jego rzadką bródkę, na okulary, które zsunęły się poniżej szramy na nosie, i zamyślił się do tego stopnia, że nic już nie słyszał co mu nauczyciel objaśniał. Sieroża widział, że Michał Iwanowicz nie myśli tego naprawdę, co powiada o imieninach, domyślił się tego po tonie, jakim to było powiedziane.

„Ale dlaczego umówili się mówić do mnie w zupełnie jednakowy sposób, a wszystko co mówią, to takie nudne i zbyteczne? Dlaczego on odpycha mnie od siebie i dlaczego nie kocha mnie?“ — zapytywał sam siebie ze smutkiem i nie mógł znaleźć odpowiedzi.

XXVII.

Po lekcyi z nauczycielem następowała lekcya z ojcem. Zanim ojciec nadszedł, Sieroża siedział koło stołu, bawił się scyzorykiem i puścił wodze swym myślom. Jednem z ulubionych zajęć Sieroży było szukanie matki podczas spacerów. Sieroża nie wierzył w śmierć wogóle, a szczególnie w śmierć matki, chociaż Lidya Iwanowna powiedziała mu o tem, a ojciec potwierdził słowa hrabiny; gdy mu więc powiedziano, że matka nie żyje, szukał jej, ile razy tylko wychodził na przechadzkę. Każda kobieta pełna, postawna, z ciemnymi włosami, była jego matką. Gdy ujrzał kobietę podobną do matki, ogarniało go rozczulenie do tego stopnia, że niemógł złapać tchu i łzy stawały mu w oczach... lada chwila też oczekiwał, że ona podejdzie do niego i podniesie woalkę; będzie jej widać całą twarz, ona uśmiechnie się, obejmie go i on znowu poczuje i woń, bijącą od niej i delikatne miękkie dotknięcie jej rąk i zapłacze łzami szczęścia, tak jak wtedy, gdy wieczorem położył się u jej nóg, ona zaczęła go łaskotać, a on śmiał się i kąsał jej białe palce, zdobne w pierścionki. Potem, gdy się wypadkiem od niańki dowiedział, że matka nie umarła, i gdy ojciec wraz z Lidyą Iwanowną tlómaczyli mu, że powinien uważać ją za umarłą, gdyż była niedobrą (a Sieroża nie mógł wierzyć temu w żaden sposób, gdyż kochał ją), szukał i wyglądał jej taksamo. Dzisiaj w Letnim ogrodzie była jakaś dama w liliowej woalce; damie tej Sieroża przypatrywał się z drżącem sercem, oczekując, że ona idąc na spotkanie jego wąską dróżką, lada chwila podejdzie ku niemu. Dama ta nie doszła do niego i znikła między drzewami. Dzisiaj bardziej niż kiedykolwiek odczuwał wezbraną miłość ku matce, i zapomniawszy o całym świecie, oczekując na ojca, pokrajał scyzorykiem cały brzeg stołu, patrząc przed siebie i myśląc o matce.
— Papa idzie! — zawołał Wasilij Łukicz.
Sieroża zerwał się z krzesła, podszedł do ojca, pocałował go w rękę i spojrzał bacznie na niego, szukając na twarzy ojcowskiej oznak zadowolenia z otrzymanego Aleksandra Newskiego.
— Dobrześ się bawił na spacerze? — zapytał Aleksiej Aleksandrowicz, siadając na swem krześle, i biorąc do ręki Stary Testament, otworzył go. Chociaż ojciec często powtarzał Sieroży, że każdy chrześcijanin powinien znać doskonale historyę świętą, sam jednak przy wykładzie Starego Testamentu często zaglądał do książki, co Sieroża zauważył.
— Doskonale bawiłem się, papo! — odparł Sieroża, siadając na brzegu krzesła i kołysząc się, czego mu nie było wolno — spotkałem się z Nadieńką[13], mówiła mi, że papa dostał nową gwiazdę. Musi być papa zadowolonym z niej...
— Po pierwsze, nie kołysz się mój kochany — zauważył Aleksiej Aleksandrowicz — a po drugie, nie nagroda, lecz praca daje nam zadowolenie i pragnąłbym bardzo, abyś i ty był przeświadczonym o tem. Gdy będziesz pracował i uczył się tylko dlatego, aby zostać wynagrodzonym, praca będzie ci się wydawać ciężką; gdy pracujesz jednak (mówił Aleksiej Aleksandrowicz, przypominając sobie, jak poczucie obowiązku dopomagało mu dzisiaj w żmudnej pracy podpisywania aż 118 papierów), będąc oddanym swej pracy, znajdziesz swą nagrodę w niej samej.
Błyszczące tkliwością i zadowoleniem oczy Sieroży zagasły pod wpływem ojcowskiego spojrzenia. Aleksiej Aleksandrowicz przemawiał zwykłym sobie tonem, jakim odzywał się do Sieroży, i do którego malec nauczył się już zastosowywać. Sieroży zdawało się zawsze, że ojciec zwraca się do niego, jak do jakiegoś nadzwyczajnego chłopczyka, jednego z tych, jacy istnieją w książkach, lecz którzy nic a nic nie są podobni do niego, do Sieroży. I Sieroża w stosunku ze swym ojcem starał się zawsze udawać tego idealnego chłopczyka z książki.
— Spodziewam się, że zrozumiałeś mnie? — zapytał ojciec.
— Tak, papo — odparł Sieroża, udając owego chłopca.
Sieroża miał zadane parę wierszy z Ewangelii i powtórzenie początków Starego Testamentu. Wiersze z Ewangelii Sieroża umiał nieźle, ale w chwili, gdy mówił je, zapatrzył się na kość ojcowskiego czoła, załamującą się pod ostrym kątem nad skronią, pomylił się i kilka ostatnich wyrazów jednego wiersza przestawił do drugiego. Aleksiej Aleksandrowicz był przekonanym, że Sieroża nie zdaje sobie sprawy z tego co mówi i przekonanie to rozdrażniło go, zmarszczył się więc i na nowo zaczął objaśniać rzeczy, które Sieroża słyszał już wielokrotnie, a których nigdy nie mógł spamiętać, coś w rodzaju tego, że „nagle“ jest określeniem okoliczności sposobu. Sieroża spojrzał na ojca wystraszonemi oczyma i myślał tylko o tem, czy ojciec każe mu, jak to czasami zdarzało się, powtórzyć. Myśl ta do tego stopnia przerażała Sierożę, że nic już nie był w stanie rozumieć; ojciec jednak nie kazał powtarzać i wziął się do przesłuchania lekcyi ze Starego Testamentu. Sieroża opowiedział dobrze treść, lecz gdy przyszło odpowiadać mu na pytania, co oznaczały niektóre zdarzenia, nie był w stanie nic powiedzieć, chociaż raz już był ukaranym za nieumienie tej lekcyi. Najtrudniej mu było wyliczyć patryarchów, żyjących przed potopem. Wiedział tylko o jednym z nich, o Enochu, wziętym żywcem do nieba. Dawniej Sieroża pamiętał wszystkie imiona, lecz teraz zapomniał o nich zupełnie, a o Enochu pamiętał, gdyż prorok ten był najbardziej ulubioną przez niego postacią z całego Starego Testamentu, i z wzięciem Enocha żywcem do nieba, w głowie Sieroży wiązał się cały długi szereg myśli, zaprzątających go i teraz, gdy roztargnionym wzrokiem spoglądał na łańcuszek ojcowskiego zegarka i na zapięty do połowy guzik od kamizelki.
Sieroża nie wierzył zupełnie w śmierć, o której często słyszał; nie wierzył, aby ukochani przez niego ludzie mogli umierać, a przede wszystkiem, aby on sam miał umrzeć. Śmierć przedstawiała mu się rzeczą niemożebną i niepojętą. Mówiono mu jednak, że wszyscy umierają; Sieroża pytał się nawet o to ludzi, którym wierzył, i ci odpowiadali twierdząco; niania również mówiła o tem, chociaż z pewną niechęcią. Enoch jednak nie umarł, a zatem nie wszyscy umierają. „Dlaczegóż więc każdy nie może mieć zasług przed Bogiem i być wciętym żywcem do nieba?“ — myślał. Źli, to jest ci, których Sieroża nie lubi, mogą sobie umierać, ale dobrych powinien spotkać los Enocha.
— Jacyż patryarchowie byli?
— Enoch, Enos...
— Mówiłeś już o nim przecież. Źle, Sierożo, bardzo źle! Jeżeli nie starasz się dowiedzieć o tem, co jest najpotrzebniejszem każdemu chrześcijaninowi — rzekł ojciec wstając — to czyż jest jakakolwiek rzecz, coby cię mogła zajmować?... i ja jestem niezadowolony z ciebie i Piotr Ignatjewicz[14] również... Musisz wiec być ukaranym...
I ojciec i nauczyciel obydwaj byli niezadowoleni z Sieroży, i w rzeczy samej malec uczył się źle. Nie można jednak było w żadnym razie powiedzieć, aby miał być niezdolnym; w istocie był zdolniejszym od wielu chłopców, których nauczyciele stawiali mu za wzór. Z punktu widzenia Aleksieja Aleksandrowicza Sieroża nie chciał się uczyć zadawanych lekcyj, w istocie zaś nie mógł się uczyć ich; nie mógł, gdyż w duszy swej odczuwał inne potrzeby, którym pragnął bardziej zadośćuczynić niż tym, których ojciec i nauczyciele wymagali od niego. Te jedne i drugie potrzeby były wręcz przeciwne sobie, i Sieroża walczył otwarcie ze swymi wychowawcami. Miał dziewięć lat, był jeszcze dzieckiem, lecz znał dokładnie swą duszę; była mu drogą, strzegł jej, jak powieka strzeże oka, i bez klucza miłości nikogo nie wpuszczał do jej wnętrza. Ci, co go wychowywali, skarżyli się, że nie chciał się uczyć, a duszę jego rozpierało pragnienie wiedzy; uczył się on od Kapytonycza, od niańki, od Nadieńki, od Wasilja Łukicza, a nie od nauczycieli; ta woda, którą ojciec i nauczyciele chcieli skierować na swój młyn, przesączyła się już oddawna i pracowała gdzieindziej.
Ojciec ukarał Sierożę, nie pozwalając mu iść do Nadieńki, siostrzenicy Lidyi Iwanownej; kara ta jednak, jak się pokazało, stała się dla Sieroży źródłem przyjemności. Wasilij Łukicz był w dobrym humorze i pokazał mu, jak należy robić wiatraki. Cały wieczór zszedł mu nad tem zajęciem i nad marzeniami, aby zrobić taki młyn, na którym możnaby się kręcić: schwycić się rękoma za skrzydła, lub przywiązać się do nich i kręcić się. O matce Sieroża nie myślał cały wieczór, dopiero gdy się już położył, przypomniał sobie o niej i pomodlił się gorąco, aby matka jutro, w dzień jego urodzin, przestała się ukrywać i przyszła do niego.
— Wasilij Łukiczu, czy pan wie, o co ja się dzisiaj pomodliłem?
— Żeby się lepiej uczyć?
— Nie.
— O zabawki?
— Nie... nie zgadnie pan. To mój sekret! Jak się spełni, powiem panu... nie zgadł pan jeszcze dotąd?
— Nie, nie zgadnę... powiedz mi sam — rzekł Wasilij Łukicz, uśmiechając się, co mu się rzadko zdarzało. — Spij już, bo ja gaszę świecę.
— A ja bez świecy będę lepiej widział, na co patrzę i o co modliłem się. Mało co nie wygadałem swej tajemnicy! — roześmiawszy się wesoło, dodał Sieroża.
Gdy Wasilij Łukicz zagasił świecę, Sieroża słyszał i odczuwał obecność swej matki; stała ona przed nim i pieściła go swem spojrzeniem pełnem miłości; lecz zjawiły się wnet wiatraki, scyzoryk, wszystko pomieszało się i Sieroża zasnął.


{{#lst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/56|X611|}} tam już Wesłowskiego. Wesłowski siedział na środku izby, i trzymając się obydwoma rękami za ławkę, z której za unurzane w mule buty ściągał go żołnierz, brat gospodyni, śmiał się swym zaraźliwym, wesołym śmiechem.
— Przyszedłem dopiero przed chwilą, Ils aut été charmants. Niech pan sobie wyobrazi, napoili mnie i nakarmili. Co za chleb, to poprostu coś nadzwyczajnego! A wódka... nigdy nie piłem smaczniejszej! I za nic w świecie nie chcieli wziąć pieniędzy, odpowiadali ciągle „Bóg zapłać!“ czy coś w tym rodzaju.
— Po co mieli brać pieniądze? Oni, widzi pan, częstowali pana, przecież nie mają wódki na sprzedaż... — objaśniał żołnierz, ściągnąwszy nakoniec przemokły but razem z wilgotną poczerniałą skarpetką.
Pomimo brudu w izbie zadeptanej butami myśliwych i nogami oblizujących się psów, pomimo zapachu błota i prochu, napełniającego całą izbę, pomimo braku noży i widelców, myśliwi napili się herbaty i zjedli kolacyę z takim apetytem, jaki bywa tylko po polowaniu; poczem umyli się i poszli do stodoły, gdzie furman przygotował już panom posłania na sianie.
Było już ciemno zupełnie, żadnemu jednak z myśliwych nie chciało się spać.
Rozmowa toczyła się przez czas jakiś o broni, o psach, w ogóle o polowaniu, i wszyscy przyjmowali w niej udział. Wasieńka kilkakrotnie wynurzał swój zachwyt nad noclegiem i zapachem świeżego siana, nad wygodnem spaniem na złamanym wozie, nad dobrodusznością chłopów, co go napoili wódką, i nad psami, leżącymi u nóg swych panów.
Obłoński skorzystał z okazyi, aby opowiedzieć o wspaniałem polowaniu u Maltusa, na którem był w ubiegłym roku. Maltus był to znany powszechnie bogacz, który na budowie kolei dorobił się ogromnego majątku. Stepan Arkadjewicz opowiadał o błotach w Twerskiej gubernii, na których Maltus wziął w dzierżawę polowanie, o jego powozach i brekach, i o namiocie, w którym zastawiono nad błotami obfite śniadanie.
— Nie rozumiem cię — rzekł Lewin, siadając na sianie — jak możesz nie mieć wstrętu do tych ludzi? Rozumiem, że śniadanie z lafitem jest bardzo przyjemne, ale czyż te zbytki nie wzbudzają w tobie odrazy? Przecież wszyscy ci ludzie robią pieniądze w taki sposób, że zasługują tylko na wzgardę, nic sobie z niej nie robią, a potem tymi samymi, nieuczciwie zarobionymi pieniądzmi, starają się wkupić do towarzystwa ludzi, pogardzających nimi.
— Ale ma się rozumieć! — odezwał się Wasieńka Wesłowski. — Ma się rozumieć! Obłoński robi to przez bonhomie, a ludzie powiadają: przecież Obłoński bywa...
— Ależ nie... — Lewin słyszał uśmiech w słowach Obłońskiego — ja poprostu nie uważam go za mniej uczciwego niż każdego pierwszego lepszego bogatego kupca lub obywatela... i jedni i drudzy dorabiają się majątku w jednakowy sposób: pracą i sprytem.
— Dobrze, ale jaką pracą? Czyż to jest praca uzyskać koncesyę i potem odsprzedać ją?
— A czy to nie praca? Jest to praca, gdyż gdyby nie było takiego Maltusa lub jemu podobnych, to nie byłoby i kolei żelaznych...
— W każdym razie jednak nie taka praca, jak prostego chłopa lub uczonego...
— Przypuśćmy, jest to jednak praca w tem rozumieniu, że działalność jego przynosi owoce, koleje żelazne... ale ty przecież jesteś zdania, że koleje są niepotrzebne...
— To inna kwesty a; gotów jestem uznać, że są bardzo nawet potrzebne; każdy jednak zarobek, zbyt wielki w stosunku do wyłożonej weń pracy, jest nieuczciwym.
— Któż jednak ma określać ten stosunek?
— Zdobycie czegoś drogą nieuczciwą i podstępną — rzekł Lewin, widząc, że nie potrafi przeprowadzić wyraźnej granicy pomiędzy tem, co jest uczciwem a co nieuczciwem — Tak samo ma się rzecz z zakładaniem kantorów bankierskich — mówił dałej — złe polega na dochodzeniu do ogromnych majątków bez pracy i wysiłku, jak to dawniej było przy odkupach[15]; zmieniło tylko wewnętrzną formę. Le roi est mort, vive le roi! Zniesiono odkupy, zjawiły się natomiast koleje, banki i t. p też zarobek bez żadnej pracy.
— Może to wszystko jest i słuszne i dowcipne... Krak, leżeć! — zawołał Stepan Arkadjewicz na kręcącego się po sianie psa. Obłoński wierzył widocznie w to, czego bronił, gdyż mówił zupełnie spokojnie i nie spiesząc się. — Aleś nie przeprowadził linii granicznej między tem, co jest uczciwe a co nieuczciwe. Czyż nazwiesz nieuczciwością z mej strony, że ja dostaję większą pensyę niż mój pomocnik, chociaż on znacznie więcej pracuje?
— Nie wiem.
— A więc ja ci powiem. Ty za swoją pracę przy gospodarstwie masz, przypuśćmy pięć tysięcy rubli, a chłop, u którego zatrzymaliśmy się, chociaż pracuje od rana do nocy, niema więcej jak pięćdziesiąt, co jest również niesprawiedliwem jak i to, że ja biorę większą pensyę, niż mój pomocnik, a Maltus zarabia więcej niż robotnik kolejowy; ja w ogóle zauważyłem, że ogół zawsze zapatruje się niechętnie na tych ludzi, i zdaje mi się, że to poprostu przez zazdrość...
— E nie, pan się myli... — rzekł Wesłowski — nie może być mowy o zazdrości, zawsze jednak musi w tem być jakaś nieczysta sprawa...
— Przepraszam — przerwał Lewin — twierdzisz, że to niesprawiedliwie, że ja mam pięć tysięcy rubli, a chłop tylko pięćdziesiąt, i masz słuszność. Jest to niesprawiedliwość, ja to sam widzę, ale...
— Ale ma się rozumieć... z jakiej racyi my jemy, pijemy, polujemy, a on pracuje nieustannie? — dziwił się Wasieńka Wesłowski, który widocznie po raz pierwszy w życiu zastanawiał się nad podobnemi pytaniami i który wyrażał zupełnie szczerze swe przekonania.
— Widzisz, ale nie oddajesz mu swego majątku — zauważył Stepan Arkadjewicz, jak gdyby chciał wyprowadzić Lewina z cierpliwości.
Stosunki pomiędzy dwoma szwagrami, napozór jaknajlepsze, w ostatnich czasach zdawały się być naprężonymi, jak gdyby z chwilą, gdy pojęli za żony dwie rodzone siostry, powstało między nimi współzawodnictwo, kto lepiej potrafi unormować swe życie, i obecnie ten naprężony stosunek zarysował się w rozmowie, przyjmującej osobisty odcień.
— Nie oddaję, gdyż nikt tego nie wymaga odemnie, a gdybym nawet sam chciał, to po pierwsze, niemam prawa oddać, a po drugie, nie mogę — odparł Lewin.
— Oddaj temu chłopu, a on nie odmówi.
— Dobrze, ale w jaki sposób oddam? Czyż pojadę z nim do miasta i zawrę umowę?...
— Niewiem, jeżeli jednak jesteś przekonanym, że nie masz prawa...
— Nie jestem wcale przekonanym; wiem właśnie, że nie mam prawa oddać, że ciążą na mnie obowiązki i względem ziemi i względem rodziny...
— Pozwól, jeżeli jednak jesteś przeświadczonym, że ta nierówność jest niesprawiedliwością, to czemuż nie postępujesz w odpowiedni sposób?...
— A właśnie, że postępuję, ale nie bezpośrednio, tylko pośrednio, gdyż nie staram się powiększyć różnicy położenia, istniejącej pomiędzy mną a tym chłopem.
— Wybacz mi, ale jest to paradoks...
— W istocie, to tylko sofistyka — potwierdził Wesłowski. — A! nasz gospodarz! — zwrócił się do chłopa, który wszedł do stodoły. — Cóż to, nie spisz jeszcze?
— Jeszcze nie! Myślałem, że panowie śpią już, ale słyszę że rozmawiają, więc wszedłem. Muszę wziąć grabie; czy on nie ugryzie? — zapytał gospodarz, stąpając ostrożnie bosemi nogami.
— A gdzież ty spać będziesz?
— My pojedziemy na noc na wygon z końmi...
— Ach, co za noc! — zawołał Wesłowski, przyglądając się węgłowi izby i wozowi, widocznym przy słabym odblasku zorzy w dużej ramie otwartych wrót. — Słuchajcie tylko... to kobiece głosy śpiewają i doprawdy wcale nieźle! Kto to śpiewa, gospodarzu?
— Dziewki dworskie... zaraz tutaj obok...
— Chodźmy... pójdziemy przejść się! nie zaśniemy chyba! Obłoński, chodź ze mną!
— Żeby to tak można było i leżeć i iść jednocześnie — odparł Obłoński, przeciągając się. — Tak wygodnie położyłem się...
— No, to już sam chyba pójdę — rzekł Wesłowski, zrywając się z siana i kładąc buty. — Do widzenia panowie! Zawołam was, jeżeli będzie wesoło... wy przyjmujecie mnie polowaniem, lecz i ja o was nie zapomnę...
— Nadzwyczaj miły człowiek — zauważył Obłoński, gdy Wasieńka wyszedł i chłop zamknął za nim wrota.
— Nadzwyczaj miły — powtórzył Lewin, myśląc w dalszym ciągu o poprzedniej rozmowie; zdawało mu się, że o ile potrafił, o tyle dobitnie i dokładnie dał poznać swe poglądy i przekonania, a tymczasem oni obydwaj, ludzie wcale nie głupi i szczerzy, powiedzieli jednogłośnie, iż pociesza się sofistyką. Lewin był w kłopocie.
— Tak, tak mój przyjacielu, musisz koniecznie jedno z dwojga: albo uznać, że obecny ustrój społeczeństwa jest sprawiedliwym, i w takim razie bronić swych praw, albo też zgodzić się na to, że korzystamy z niesłusznych przywilejów, a to ostatnie ja właśnie czynię, i korzystam z nich z zadowoleniem.
— Nie... gdyby one były naprawdę niesprawiedliwemi, nie mógłbyś z nich korzystać z zadowoleniem, ja bym przynajmniej nie mógł. Mnie przedewszystkiem zależy na tem, abym był pewien, że ja osobiście nic winien nie jestem.
— A może iść w rzeczy samej? — zapytał Stepan Arkadjewicz, czując się widocznie zmęczonym natężeniem umysłu. — Nie będziemy przecież mogli spać. Doprawdy, chodźmy!
Lewin nie dawał odpowiedzi, gdyż myślał o tem, co powiedział przed chwilą, że postępuje słusznie tylko pośrednio: „czyż tylko pośrednio można być uczciwym?“ — zapytywał siebie samego.
— A jak silnie pachnie świeże siano! — rzekł Stepan Arkadjewicz, podnosząc się. — Nie zasnę za nic w świecie... Wasieńka już tam coś znalazł. Czy słyszysz śmiechy i jego głos? Chodźmy!
— Nie, ja nie pójdę — odparł Lewin.
— Czy z zasady? — zapytał z uśmiechem Stepan Arkadjewicz, szukając po ciemku swej czapki.
— Nie z zasady, ale po co?
— A wiesz, że narobisz sobie kłopotu — rzekł Stepan Arkadjewicz, znalazłszy czapkę i podnosząc się z siana.
— A to w jaki sposób?
— Czyż ja nie widzę, jak postawiłeś się w stosunku do żony. Patrzę przecież na to i widzę, że u was kwestya, czy ty pojedziesz, czy też nie pojedziesz na dwa dni na polowanie, należy do najważniejszych. Jest to bardzo ładnie, istna idylla, ale nie wystarczy na całe życie. Mężczyzna musi być niezależnym, ma on swoje męskie sprawy... Mężczyzna musi być przedewszystkiem mężczyzną — dowodził Obłoński, uchylając wrota.
— To jest w jaki sposób? czy ma chodzić starać się o względy dworskich dziewek? — zapytał Lewin.
— Dlaczego niema iść, jeżeli mu się tak podoba? Ça ne tire pas à conséquance. Mojej żonie nic przecież nie ubędzie, a mnie jest z tem wesoło. Przedewszystkiem należy strzedz świętości domowego ogniska... aby nic nie było w domu; wiązać sobie jednak rąk nie można w żaden sposób...
— Może masz słuszność! — zauważył Lewin obojętnie i odwrócił się na drugi bok. — Jutro trzeba będzie wyjść raniutko, ja nie budzę nikogo i wychodzę o świcie.
Messieurs, venez vite! — dał się słyszeć głoś po wracającego Wesłowskiego. — Charmante! To ja ją wynalazłem... charmante, wykapana Gretchen, i jużem się z nią zapoznał... doprawdy śliczna! — opowiadał z taką radością, jak gdyby ona specyalnie dla niego była stworzoną taką ładną, a on był wdzięcznym temu, kto ją taką uczynił.
Lewin udawał, że śpi, a Obłoński, włożywszy pantofle i zapaliwszy cygaro, wyszedł ze stodoły, i wkrótce głosy ich zamilkły.
Lewin dość długo nie mógł zasnąć; słyszał jak konie jego żuły siano, jak gospodarz wybierał się ze starszym synem w pole, potem słyszał, jak żołnierz kładł się spać wraz ze swym siostrzeńcem w drugiej połowie stodoły; słyszał, jak chłopiec cieniutkim głosem dzielił się z wujem swemi wrażeniami o psach, które wydawały mu się olbrzymimi i strasznymi; słyszał potem, jak malec wypytywał, kogo będą łapać te psy, i jak żołnierz ochrypłym i sennym głosem odpowiadał mu, że jutro myśliwi pójdą na błota i będą strzelać z fuzyi i jak wkońcu, aby uwolnić się od pytań chłopca, rzekł: „śpij, Waśka, śpij... bo zobaczysz!“ i sam wkrótce zaczął chrapać; wreszcie wszystko ucichło, słychać tylko było rżenie koni i oddychanie pomęczonych psów. — „Czyż tylko pośrednio?“ — zadał sobie Lewin pytanie. — „To i cóż? jam nic nie winien“ — i zaczął myśleć nad jutrzejszym dniem.
„Wyjdę jutro raniutko i będę się starał być spokojnym i panować nad sobą... bekasów jest masa, trafiają się i dubelty. A jak wrócę, zastanę list od Kiti... W istocie, Stiwa może i ma racyę, że nie umiem postępować z nią Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/64 — Trafisz odrazu na błota; nasze chłopaki pobiegły tam już wczoraj.
Łaska biegła wesoło naprzód ścieżką; Lewin szedł za nią bystrym, lekkim krokiem, spoglądając bezustannie na niebo; chciał dojść do błota zanim słońce zejdzie. Słońce jednak nie traciło czasu; księżyc, który świecił jeszcze, gdy Lewin wychodził, teraz lśnił się już tylko jak kawałek żywego srebra; gwiazdy porannej, której przed chwilą nie można było niezauważyć, trzeba było teraz szukać na niebie; niewyraźne plamy na odległem polu były już zupełnie widoczne; były to żytnie kopy. Rosa, osiadła na pachnących wysokich konopiach, której nie widać było jeszcze bez słonecznego światła, przemoczyła Lewinowi nogi i bluzę wyżej pasa. W przeźroczystej ciszy poranku słychać było najsłabsze dźwięki. Pszczoła, gwiżdżąc jak kula, przeleciała nad uchem Lewina. Lewin, przyjrzawszy się, dostrzegł jeszcze drugą i trzecią, wszystkie one wylatywały z po za ogrodzenia pasieki i nikły nad konopiami, spiesząc się w stronę błota, Ścieżka wywiodła Lewina wprost na błoto. Błoto dawało się odróżniać po oparach, kłębiących się w jednych miejscach gęściej, w innych rzadziej, a osiki i krzaki wierzbiny, kołysząc się w nich, wyglądały jak małe wysepki. Na skraju koło drogi, leżeli chłopi i wyrostki pilnujący koni, i wszyscy pozasypiali przed wschodem słońca, otuliwszy się ciepło kaftanami. Niedaleko od nich chodziły trzy spętane konie, jeden z nich zadzwonił żelaznym łańcuchem. Łaska szła koło swego pana, wyrywając się od czasu do czasu naprzód i oglądając się za siebie. Minąwszy śpiących chłopów i zrównawszy się z pierwszą kępką, Lewin obejrzał kurki i puścił psa. Jeden koń, dobrze wykarmiony gniady trzylatek, ujrzawszy psa, rzucił się w bok i, podniósłszy ogon do góry, zarżał. Reszta koni przestraszyła się również i powyskakiwała z błota, człapiąc po wodzie spętanemi nogami; kopyta, wyciągane z gęstej gliny, wydawały dźwięk podobny do klaskania. Łaska zatrzymała się, spoglądając ironicznie na konie a pytająco na Lewina. Lewin pogłaskał psa i gwizdnął na znak, że można już zaczynać.
Łaska pobiegła wesoło przez uginające się pod nią trzęsawisko, i dostawszy się w błoto, natychmiast poczuła pomiędzy znajomymi jej zapachami korzonków, traw błotnych, rdzy i pomiotu końskiego, rozprószony po całej miejscowości zapach ptaków, tych samych ptaków, które teraz zajmowały ją najbardziej. W niektórych miejscach na mchu i błotnistych kępkach zapach ten był nadzwyczaj silnym, nie można jednak było określić, w jakim kierunku wzrastał i słabł; aby odnaleźć właściwy kierunek, trzeba było odejść dalej pod wiatr. Nie czując ruchów swych nóg, Łaska pobiegła wytężonym galopem, takim, aby na każdym skoku mogła się zatrzymać, jeżeli zajdzie potrzeba tego, i skierowała się na prawo od wiejącego, jak zwykle o świcie, ze wschodu wiatru. Wciągnąwszy rozszerzonemi nozdrzami powietrze, doszła do przekonania, że nietylko ślady, ale i one same są tutaj i to nie jeden, ale wiele. Suka zwolniła szybkość biegu. Ptaki były tutaj, ale gdzie mianowicie, nie można jeszcze określić. Chcąc odnaleźć to miejsce, Łaska zaczęła już zataczać koło, ale nagle przeszkodził jej głos pana: „Łaska! tutaj!“ — rzekł Lewin, wskazując jej na drugą stronę. Pies zatrzymał się, pytając pana, czy nie lepiej tak dalej robić, pan jednak powtórzył rozkaz gniewnym głosem i wskazał kępkę, oblaną dookoła wodą, gdzie nie mogło być ani jednego ptaka. Łaska, aby zrobić mu przyjemność, posłuchała go, udając, że szuka, obeszła całą kępkę i powróciła na poprzednie miejsce, gdzie natychmiast poczuła je znowu. Teraz gdy nie przeszkadzał jej, wiedziała już co ma czynić i nie patrząc pod łapy, potykając się i brodząc w wrodzie, pewnemi, silnemi, sprężystemi nogami swemi, zaczęła zataczać koło, które winne było wyjaśnić jej rzecz całą. Zapach ich coraz bardziej i bardziej, coraz pewniej i pewniej uderzał ją i odrazu doszła do przekonania, że jeden z nich jest tutaj, nie dalej jak za tą kępką, o jakie pięć kroków zaledwie; zatrzymała się więc jak skamieniała. Stojąc na swych niskich nogach, nie mogła nic widzieć przed sobą; powonienie jej jednak mówiło, że on siedzi nie dalej jak o pięć kroków od niej; stała, coraz bardziej i bardziej czując go, i napawała się zachwytem, jaki wywoływało w niej oczekiwanie. Naprężony, wyciągnięty ogon poruszał się tylko na samym końcu. Pysk był nawpół otwarty, uszy nastawione. Jedno ucho odwinęło się jeszcze podczas biegu, i suka z trudnością i ostrożnie oddychając, jeszcze ostrożniej obejrzała się w stronę swego pana i to bardziej oczyma niż całym łbem. On ze znaną jej dobrze twarzą, lecz zawsze ze strasznem spojrzeniem, szedł potykając się i, jak jej się zdawało, nadzwyczaj wolno. Łasce zdawało się, że Lewin szedł powoli, a tymczasem on biegł.
Zauważywszy ten szczególny sposób poszukiwań, czynionych przez Łaskę, podczas których naginała się cała do ziemi i zdawała się zagrzebywać coś w ziemi tylnemi łapami, Lewin domyślił się, że tropiła dubelty, podbiegł więc do niej, westchnąwszy w głębi duszy do Boga, aby mu się udało szczególnie z pierwszym ptakiem.
Zatrzymawszy się koło psa, spojrzał przed siebie i dojrzał oczyma to, co ona poczuła nosem; w jamce, między kępkami, w odległości jednego sążnia, widać było dubelta. Ptak odwrócił głowę i zaczął przysłuchiwać się; potem, rozpiąwszy i znowu złożywszy skrzydła, machnął niezgrabnie ogonem i schował się.
— Pil, Pil! — zawołał Lewin, trącając Łaskę.
„Ależ ja nie mogę iść — myślała Łaska — dokąd ja pójdę? Stąd węszę ich, a jeżeli poruszę się naprzód, to ani nie będę wiedziała, gdzie on jest, ani co on za jeden.“ Lecz Lewin znowu trącił ją kolanem i szeptem, w którym słychać było wzruszenie, prosił:
— Pil, Łaseczko, pil!

„No, jeśli on chce tego, to ja już zrobię, ale nie ręczę za siebie“ — pomyślała i rzuciła się pędem miedzy kępki; Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/68
XIII.

Sprawdził się przesąd myśliwski, że jeżeli pierwszy wystrzał jest szczęśliwym, to i cale polowanie zwykle bywa udatnem.
Lewin zmęczony, głodny, uszczęśliwiony wrócił do izby o godzinie 9. rano, zrobiwszy najmniej z trzydzieści wiorst i przynosząc z sobą dziewiętnaście sztuk dubeltów i bekasów i jedną kaczkę, którą musiał przytroczyć do pasa, gdyż nie mieściła się już w torbie. Towarzysze jego powstawali oddawna i zdążyli już zjeść śniadanie.
— Wiem przecież napewno, że dziewiętnaście — mówił Lewin, rachując po raz drugi powyjmowane z torby dubelty i bekasy, które nie wyglądały już tak okazale, jak wtedy, gdy je zabijał, gdyż pokurczyły się, były poplamione krwią i miały zwieszone główki.
Pokazało się, że Lewin nie pomylił się przy rachunku, i zazdrość Stepana Arkadjewicza sprawiała mu przyjemność; cieszył się jeszcze i z tego powodu, że powróciwszy z polowania, zastał już posłańca z kartką od Kiti.
„Jestem zupełnie zdrowa i wesoła. Jeżeli lękasz się o mnie, to możesz być jeszcze bardziej spokojnym niż zwykle. Mam nowego obrońcę i stróża, Maryę Własjewnę[16]. Przyjechała zobaczyć mnie; powiada, żem zupełnie zdrowa i zatrzymała się do twego przyjazdu. Wszyscy są weseli, zdrowi, a ty mój kochany, nie spiesz się, i jeżeli bawisz się dobrze na polowaniu, to zostań na niem jeszcze jeden dzień.“
Te dwie radości: udatne polowanie i kartka od żony, sprawiły Lewinowi taką przyjemność, że dwa zmartwienia, jakie go spotkały po polowaniu, nie bardzo dały mu się odczuć. Jedno z nich polegało na tem, że gniady koń nie chciał jeść i był nieswój. Furman mówił, że koń ochwacił się.
— Wczoraj zmęczył się, Konstanty Dmitryczu — opowiadał — szedł wczoraj galopem przeszło dziesięć wiorst.
Druga nieprzyjemność, która rozgniewała go na chwilę, lecz z której sam śmiał się potem, polegała na tem, że ze wszystkich zapasów, których Kiti dała tyle, iż zdawało się, że wystarczy ich przeszło na tydzień, nic już nie pozostało. Wracając z polowania głodnym i zmęczonym, Lewin do tego stopnia myślał o pasztecikach, że zbliżając się do chaty, czuł już ich zapach i smak w ustach, jak Łaska zwierzynę na polowaniu, i kazał Filipowi podać je sobie natychmiast; pokazało się jednak, że zabrakło nietylko pasztecików, ale i kurcząt.
— Ależ ma dobry apetyt! — rzekł Stepan Arkadjewicz z uśmiechem, wskazując na Wesłowskiego. — Ja przecież nie cierpię na brak apetytu, ale podziwiałem tylko...
— Trudna rada! — odparł Lewin, spoglądając z niechęcią na Wesłowskiego — daj mi więc, Filipie, przynajmniej kawałek wołowiny.
— Wołowiny już niema... panowie zjedli, a kość rzuciłem psom — odrzekł Filip.
Lewinowi zrobiło się przykro i mruknął: mogliście też i dla mnie zostawić choć kawałeczek! — i niewiele brakowało, żeby się nie rozpłakał.
— Wypatrosz ptactwo — zwrócił się drżącym głosem do Filipa, usiłując nie patrzeć na Wasieńkę, i nałóż w nie pokrzyw... a dla mnie przynieś choć trochę mleka...
Dopiero potem, gdy napił się mleka, zaczął żałować, iż w obecności obcego człowieka dał się unieść gniewowi, i pierwszy zaczął się śmiać ze swego złego humoru.
Nad wieczorem myśliwi znowu wyszli nad błota, nawet i Wesłowskiemu udało się zabić parę sztuk, i na noc wrócili do domu.
Powrotna droga była również bardzo wesoła; Wesłowski śpiewał, przypominał sobie swe przygody z chłopami, którzy uraczyli go wódką, dziewczynę, podobną do świeżego Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/71 Księżna, która siedziała z drugiej strony stołu wraz z Maryą Własjewną i Stepanem Arkadjewiczem, przywołała do siebie Lewina i zaczęła z nim rozmawiać o wyjeździe do Moskwy na czas słabości Kiti.
Wszystkie przygotowania przedślubne raziły Lewina, gdyż drobiazgowością swą nie odpowiadały uroczystości i powadze mającego spełnić się faktu. Obecnie wszelkiego rodzaju przygotowania, dotyczące mających nastąpić urodzin, których termin wyrachowywano jakoś na palcach, wydawały mu się jeszcze bardziej niestosownemi. Przez cały więc czas starał się nie słuchać rozmów o pielęgnowaniu przyszłego dziecka, starał odwracać się i niedostrzegać jakichś tajemniczych, nieskończenie długich pasów, jakichś płóciennych trójkącików, którym Dolly przypisywała nadzwyczajne znaczenie i t. p. Oczekiwany fakt przyjścia na świat syna — (Lewin był pewien, iż będzie syn), fakt, który wszyscy mu obiecywali, w który jednak nie mógł wierzyć, do tego stopnia wydawał mu się niezwykłym — przedstawiał się Lewinowi z jednej strony ogromnem, a zatem niemożebnem szczęściem, z drugiej zaś, nadzwyczaj tajemniczym; urojone więc wiedzenie o tem, co ma zdarzyć się i przygotowywanie się do tego, jak do czegoś powszedniego i zwykłego, wydawało mu się wstrętnem i krzywdzącem.
Księżna jednak nie domyślała się jego uczuć i niechęci, z jaką myślał i mówił o tem, tłómaczyła sobie to obojętnością i lekkomyślnością jego, nie dawała mu więc spokoju, poleciła Stepanowi Arkadjewiczowi, aby wynajął dla młodej pary mieszkanie w Moskwie, i w tej kwestyi właśnie zawezwała teraz do siebie Lewina.
— Niech księżna będzie łaskawa robić, jak uważa za stosowne... ja nie znam się na tem — mówił Lewin.
— A trzeba przecież raz zdecydować się, kiedy przyjedziecie do Moskwy.
— Nie wiem, wiem tylko, że przychodzą na świat całe miliony dzieci bez Moskwy i bez doktorów... dlaczegóż...
— A więc, jeżeli tak...
— Ależ nie, jeżeli Kiti będzie sobie życzyła...
— Z Kiti nie można o tem mówić! Czy chcesz, abym przestraszyła ją tylko? Niedalej jak na wiosnę Natalie Golicynowa umarła, gdyż nie było dobrego akuszera.
— Zrobię, jak pani każe — rzekł z niechęcią.
Księżna zaczęła mu mówić o swych projektach, on jednak nie słuchał jej. Chociaż rozmowa z teściową drażniła go, spochmurniał jednak nie tyle z powodu tej rozmowy, ile z powodu tego, co przed oczyma jego działo się koło samowaru.
„Doprawdy, to niemożebne“ — myślał, spoglądając od czasu do czasu na Wasieńkę. Wesłowski ze swym miłym uśmiechem na twarzy pochylił się ku Kiti i rozmawiał z nią, Kiti rumieniła się i zdawała się być zmieszaną.
Było coś niedobrego w pozie Wesłowskiego, w jego spojrzeniu, w jego uśmiechu. Lewin dostrzegał nawet coś niedobrego w pozie i w uśmiechu Kiti. I znowu pociemniało mu wszystko przed oczyma, i znowu, jak pozawczoraj, nagie, bez żadnego stopniowania, poczuł się strąconym z wysokości szczęścia, spokoju, szacunku dla samego siebie w otchłań rozpaczy, zniechęcenia i pogardy. Znowu wszyscy i wszystko obrzydło mu.
— Tak zrobię, jak pani każe — powtórzył znowu, oglądając się z niecierpliwością.
— Ciężkim jest kołpak Monomacha! — rzekł mu żartami Stepan Arkadjewicz, mając na myśli nietylko rozmowę z księżną, ale też i wzruszenie Lewina, jakie dostrzegał w jego postaci. — Czemu tak spóźniłaś się, Dolly?
Wszyscy wstali, chcąc przywitać się z Darją Aleksandrowną. Wasieńka wstał tylko na chwilę i ze zwykłym teraz młodym ludziom brakiem grzeczności dla pań, skłonił się zaledwie i rozmawiał dalej, śmiejąc się nieustannie.
— Masza nie daje mi spokoju; nie spała dzisiaj w nocy i ciągle kaprysi — tłumaczyła się Darja Aleksandrowna.
Rozmowa pomiędzy Wasieńką a Kiti toczyła się znowu, jak i dwa dni temu o Annie i o tem, czy miłość ma prawo uważać się za wyższą od wymagań świata i opinii. Kiti nie podobała się ta rozmowa, a nawet była jej nieprzyjemną, i z powodu swej treści i z powodu tonu, w jakim była prowadzoną, przedewszystkiem zaś dlatego, iż wiedziała już, jak podziała ona na męża. Była jednak zbyt mało obytą i zbyt niewinną, aby potrafić przerwać ją, a nawet, aby ukryć to zewnętrzne zadowolenie, jakie jej widocznie sprawiało nadskakiwanie tego młodego człowieka. Chciała przerwać tę rozmowę, lecz nie wiedziała jak sobie postąpić; wiedziała, że mąż zauważy każdy jej krok, i wiedziała, że wszystko będzie sobie źle tłumaczył. I w rzeczy samej, gdy zapytała Dolly, co jest Maszy, i gdy Wasieńka czekając końca tej nudnej dla niego rozmowy, zaczął obojętnie przypatrywać się Dolly, pytanie to wydało się Lewinowi oznaką wstępnej przebiegłości z jej strony.
— Pojedziemy dzisiaj na grzyby? — zapytała Dolly.
— Pojedźmy... i ja bym pojechała — zawołała Kiti i zarumieniła się, gdyż chciała przez grzeczność zapytać Wasieńkę czy i on pojedzie, lecz nie zapytała. — A ty, Kostia, dokąd? — zwróciła się do męża, gdy ten szybkim krokiem przechodził koło niej.
— Podczas mojej nieobecności przyjechał maszynista, nie widziałem się z nim jeszcze — odparł, nie patrząc na żonę.
Lewin zszedł na dół, ale nie zdążył się jeszcze załatwić z maszynistą, gdy usłyszał znajome sobie kroki Kiti, idącej ku niemu nieuważnie i zbyt prędko.
— Po co? — zapytał ją ostro — Jesteśmy zajęci?
— Przepraszam pana — rzekła, zwracając się do maszynisty niemca — mam parę słów do powiedzenia mężowi.
Niemiec chciał odejść, lecz Lewin zatrzymał go.
— Niech się pan nie fatyguje.
— Zdaje się, że pociąg odchodzi o trzeciej po południa? — zapytał niemiec — a nie chciałbym się spóźnić!
Lewin nic mu nie odpowiedział i wyszedł z żoną.
— Cóż masz mi do powiedzenia? — zapytał po francusku Lewin.
Nie patrzał jej w twarz i nie chciał widzieć, że ona drżała cała i wyglądała na przybitą i przygnębioną.
— Ja... ja chciałam ci powiedzieć, że nie mogę już wytrzymać... że sprawia mi to męczarnie... — wyszeptała.
— Ludzie są tutaj w kredensie — rzekł gniewnie — nie rób więc scen.
— Chodźmy więc tutaj!
Stali w przechodnim pokoju, Kiti chciała wejść do sąsiedniego, lecz tam angielka miała lekcyę z Tanią.
— Chodźmy więc do ogrodu.
W ogrodzie spotkali ogrodniczka, gracującego ścieżki. Nie myśląc już o tem, że ogrodniczek widzi ją zapłakaną, a jego twarz wzruszoną, nie myśląc o tem, że wyglądają oboje jak ludzie, uciekający przed jakiemś nieszczęściem, biegli naprzód prędkimi krokami, czując, że muszą rozmówić się i przekonać nawzajem, spędzić parę chwil razem i uwolnić się w ten sposób od mąk, jakie cierpią oboje.
— Tak nie sposób żyć! To istna męka! Ja cierpię, ty cierpisz... i za co? — rzekła, gdy znaleźli nareszcie ustronną ławkę, stojącą na zakręcie alei, wysadzanej lipami.
— Jedną rzecz tylko powiedz mi: czy w jego tonie było cobądź niestosownego lub nieprzyzwoitego? — mówił, stając przed nią znowu z pięściami przy piersiach, jak wtedy w nocy.
— Było — odparła drżącym głosem. — Czy ty jednak nie widzisz, żem ja niewinna? Zaraz od samego początku chciałam go traktować, jak na to zasługuje, ale ci ludzie... po co on przyjechał?... byliśmy tacy szczęśliwi!... — mówiła, zalewając się łzami.
Ogrodniczek ze zdziwieniem zauważył, że chociaż nikt nie pędził za nimi, chociaż nie mieli przed kim uciekać i choć nic tak nadzwyczaj przyjemnego nie mogło im się Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/76 — Powiedz mi; moja kochana, tak z ręką na sercu, czy był, nie w Kiti, lecz w tym panu, ten ton, który może być nieprzyjemnym, a nawet przerażającym męża i uwłaczającym mu.
— Jak by ci to powiedzieć... Nie ruszaj się z kąta! — zwróciła się do Maszy, która dostrzegłszy słaby uśmiech na twarzy matki, odwróciła się. — Świat cały byłby zdania, że postępowanie jego jest bez zarzutu, i że ten pan robi tylko to, co inni młodzi ludzie. Il fait la cour à une jeune et jolie femme, mężowi zaś powinno się to podobać...
— Tak, tak... — rzekł Lewin z niechęcią — ale czy i ty zauważyłaś to?
— Nietylko ja, ale i Stiwa naw7et, gdyż wręcz powiedział mi po herbacie: je crois, que Wesłowski fait un petit brin de cour à Kiti.
— Doskonale, teraz już wiem, jak mam sobie postąpić... powiem mu wręcz, żeby się wynosił — rzekł Lewin.
— Czyś zwarjował? — zawołała z przestrachem Dolly — co ci się stało? Kostia, opamiętaj się! — dodała z uśmiechem. — Możesz już iść do Fanny — zwróciła się do Maszy. — Jeżeli upoważniasz mnie, to ja powiem Stiwie, żeby zabrał go z sobą czemprędzej. Można powiedzieć, że spodziewamy się gości... w ogóle nie należy on przecież do naszego domu...
— Nie potrzeba, ja sam...
— Ale ty pokłócisz się z nim?...
— Ani myślę... owszem. Sprawi mi to ogromną przyjemność — odparł Lewin, uśmiechając się w rzeczy samej wesoło. — Przebacz już jej, Dolly! ona już więcej nie będzie — wstawiał się za małą przestępczynią, która, pomimo pozwolenia, nie szła do Fanny, a stała nieśmiało przed matką, patrząc na nią z ukosa i oczekując na jej spojrzenie.
Matka spojrzała na nią; dziecko rozpłakało się i przytuliło twarzyczkę do kolan matki; Dolly oparła na jej główce swą wychudłą, delikatną rękę.
„Czy może być cobądź wspólnego pomiędzy nami a nim?“ — pomyślał Lewin i poszedł szukać Wasieńkę Wesłowskiego.
Przechodząc przez sień kazał zaprzęgać do powozu, którym chciał odesłać Wasieńkę na stacyę.
— Resory połamały się wczoraj! — odparł lokaj.
— A więc do tarantasu, ale prędzej. Gdzie jest gość?
— Udał się do swego pokoju.
Gdy Lewin wszedł do pokoju Wasieńki, Wesłowski, powyjmowawszy swe rzeczy i nowe romanse z kufra, przymierzał właśnie sztylpy.
Niewiadomo, czy Lewin miał jakiś niezwykły wyraz, czy też sam Wasieńka domyślił się, że ce petit brin de cour, jaki usiłował zaprowadzić, jest nie na miejscu w tej rodzinie, był jednak trochę (o ile w ogóle może być nim człowiek obyty ze światem) zakłopotany wejściem Lewina.
— Pan używa sztylp do konnej jazdy?
— Zawsze, najwygodniej... — odparł Wasieńka, stawiając na krześle tłustą nogę, i zapinając guziki, uśmiechnął się wesoło i szczerze.
Nie ulegało wątpliwości, że Wesłowski był dobrym chłopcem; Lewinowi zrobiło mu się go żal, a zarazem, gdy dostrzegł nieśmiałe spojrzenie Wasieńki, zdjął go wstyd za siebie samego, jako za gospodarza.
Na stole leżał złamany kij, który pękł im dzisiaj przy gimnastyce, gdy próbowali podważyć nim ciężki kamień. Lewin, nie wiedząc w jaki sposób rozpocząć rozmowę, wziął do ręki kawałek tego kija i począł odłamywać rozszczepione końce.
— Ja chciałem... — i zamilkł, lecz nagle przypomniawszy sobie Kiti i przykrości, jakich doznali oboje, rzekł, spoglądając stanowczo i prosto w oczy Wesłowskiemu — kazałem zaprzęgać konie dla pana.
— Jakto? — zapytał zdziwiony Wasieńka — kto i dokąd ma jechać?
— Pan na kolej — odparł Lewin pochmurnie, odłamując jeden koniec kija.
— Czy pan wyjeżdża, czy też zaszło coś niespodziewanego.
— Zaszło... że spodziewam się gości — rzekł Lewin, coraz prędzej i prędzej odłamując silnymi palcami końce rozszczepionego kija. — Prawdę mówiąc, nie spodziewam się gości, ani też nie stało się nic nadzwyczajnego, proszę jednak pana, żeby pan wyjechał. Moje niegrzeczne postępowanie zechce pan wytłumaczyć sobie, w jaki się panu tylko żywnie podoba sposób.
Wasieńka wyprostował się.
— Proszę pana wytłumaczyć mi... — odezwał się z godnością, zrozumiawszy nareszcie rzecz całą.
— Nie mogę panu wytłumaczyć — cicho i powoli odparł Lewin, usiłując zapanować nad drganiem swych szczęk — i lepiej niech pan nawet nie pyta...
Ponieważ wszystkie rozszczepione końce były już odłamane, Lewin zaczepił palcami za pozostałe grube odłamki, rozdarł kij na pół i zręcznie pochwycił w powietrzu spadający kawałek.
Zdaje się, że na Wasieńkę bardziej od słów wpłynął widok tych naprężonych rąk, tych muskułów, które dzisiaj rano obmacywał na gimnastyce, błyszczących oczów, cichego głosu i drżących warg; ruszywszy więc ramionami i uśmiechnąwszy się pogardliwie, Wesłowski skłonił się:
— Czy mogę zobaczyć się z Obłońskim?
Wzruszenie ramion i pogardliwy uśmiech nie rozdrażniły Lewina. „Wszak nic innego już mu nie pozostaje?“ — pomyślał Lewin.
— Przyszłe go zaraz do pana.
— Ależ to niema sensu! — zawołał Stepan Arkadjewicz, dowiedziawszy się od przyjaciela, iż wymówiono mu dom. Stepan Arkadjewicz poszedł do ogrodu, gdzie Lewin przechadzał się w oczekiwaniu na wyjazd gościa. — Mais c’est ridicule! Co za mucha ukąsiła cię? Mais c’est du dernier ridicule! Czyż ty myślisz, że gdy młody człowiek...
Lecz widać, że miejsce, w które mucha ukąsiła Lewina bolało jeszcze, gdyż Lewin zbladł znowu, gdy Stepan Arkadjewicz chciał wyjaśnić mu szczegółowo rzecz całą, przerwał wiec czemprędzej szwagrowi.
— Nie mówmy już tylko o tem! Ja nie mogę postąpić inaczej! Zawiniłem i przed tobą i przed nim, zdaje mi się jednak, że wyjazd nie sprawi mu zbyt wielkiej przykrości, a obecność jego jest niemiłą i dla mnie i dla mojej żony.
— Ależ takie postępowanie obraża go! Et puis c’est ridicule!
— A mnie i obraża i jest mi bolesnem! Ja nie poczuwam się do żadnej winy i niemam potrzeby cierpieć...
— Nie spodziewałem się tego po tobie! On peut être jaloux, mais à ce point, c’est du dernier ridicule!
Lewin odwrócił się prędko, odszedł w głąb alei i znowu zaczął przechadzać się tam i napowrót. Wkrótce usłyszał turkot kół tarantasa i dostrzegł z za drzew, jak Wasieńka, siedząc na sianie (jak na nieszczęście w tarantasie nie było siedzenia), podskakując na każdym wyboju, przejechał przez aleję w swej szkockiej czapeczce.
„A jemu co potrzeba?“ — pomyślał Lewin, gdy lokaj wybiegł z domu i zatrzymał tarantas; chodziło o maszynistę, o którym Lewin zapomniał zupełnie. Maszynista, kłaniając się nisko, mówił coś do Wesłowskiego, poczem wdrapał się na tarantas i obydwaj pojechali.
Postępek Lewina oburzył księżnę i Stepana Arkadjewicza. Lewin sam widział, że był nietylko ridicule w najwyższym stopniu, ale że zawinił bardzo i ośmieszył się w najwyższym stopniu. Przypominając sobie jednak swoje własne i żony cierpienia, i zastanawiając się nad tem, jakby postąpił, gdyby po raz drugi znalazł się w podobnem położeniu, odpowiadał sobie wciąż, że postąpiłby zupełnie tak samo.
Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/81 podobałoby mi się, że nie bierzesz moich koni — mówił Lewin. — Nie powiedziałaś mi przecież, że jedziesz stanowczo... a najmować na wsi, po pierwsze nie wypada mi, a po drugie, chłop podejmie się, ale nie dotrzyma zobowiązania i nie dowiezie cię; jeżeli więc nie chcesz mnie zmartwić, weź moje konie!
Darja Aleksandrowma musiała przystać, i na umówiony dzień Lewin przygotował dla niej czwórkę, złożoną z roboczych i wierzchowych koni, niezbyt dobraną coprawda, ale taką, że mogła dowieźć Dolly w ciągu jednego dnia. Teraz, gdy konie były potrzebne i dla wyjeżdżającej starej księżny i dla akuszerki, dawanie koni sprawiało pewien kłopot Lewinowi, przez poczucie jednak gościnności nie mógł pozwolić Darji Aleksandrownej najmować furmankę od chłopów, tembardziej, iż wiedział, że dwadzieścia rubli, których żądano od Darji Aleksandrownej, znaczyły dla niej bardzo dużo, finansowe zaś sprawy Dolly, znajdujące się w opłakanym stanie, Lewin przyjmował zawsze bardzo gorąco do serca, jak swoje własne.
Darja Aleksandrowna, idąc za radą Lewina, wyjechała z domu przed świtem. Droga była dobra, konie szły wesoło, a na koźle, koło stangreta, siedział, zamiast lokaja, ekonom, który miał polecone sobie przez Lewina pilnować bezpieczeństwa i wygód Dolly. Darja Aleksandrowna zaczęła drzemać i obudziła się dopiero wtedy, gdy bryczka zatrzymała się na popas przed oberżą.
O godzinie 10. rano, po napiciu się herbaty u tego samego bogatego chłopa, u którego zatrzymywał się Lewin podczas swej wycieczki do Swiażskiego, Dolly udała się w dalszą podróż, porozmawiawszy trochę z kobietami o dzieciach, a ze starym gospodarzem o hrabi Wrońskim, którego chłop wychwalał bardzo. W domu, będąc nieustannie zajętą dziećmi, Dolly nie miała nigdy czasu zebrać myśli; za to teraz, podczas tej czterogodzinnej jazdy, wszystkie myśli nagromadzone przez dłuższy przeciąg czasu ocknęły się nagle w jej głowie, i Dolly zaczęła wszechstronnie rozmyślać nad swem życiem, jak jeszcze nigdy dotąd nie czyniła tego. Myśli te jej samej wydawały się dziwnemi; z początku myślała o dzieciach, na które księżna, a przedewszystkiem Kiti (na nią można było więcej liczyć) przyrzekły uważać. Dolly jednak była niespokojną o nie „Masza, broń Boże, zacznie znowu dokazywać, koń może kopnąć Gryszę, a Lili jeszcze bardziej rozboli brzuszek.“ Wkrótce jednak teraźniejszość zaczęła ustępować miejsca najbliższej przyszłości, i Dolly pogrążyła się w myślach, że na zimę trzeba będzie zmienić mieszkanie, dać nowe pokrycia na meblach w salonie i sprawić futerko najstarszej córce. Potem zaczęły się jej nasuwać pytania, tyczące odleglejszej przyszłości. „Z dziewczynkami jeszcze pół biedy“ — myślała — „ale chłopcy?“
„Dobrze, że obecnie mogę zajmować się Grysza, ale to tylko dlatego, że teraz sama mam więcej czasu i nie jestem w odmiennym stanie. Na Stiwę, jak zwykle, niema co liczyć, ale ja sama przy pomocy dobrych ludzi pokieruję dziećmi... jeżeli jednak znowu zajdę w stan poważny?“ I przyszło jej na myśl, że niesłusznie powiedziano, iż przekleństwo cięży na kobiecie, aby w bolach rodziła. „Rodzić, jeszcze pół biedy, ale nosić, to jest dopiero prawdziwa męka“ — pomyślała, przypominając sobie swą ostatnią brzemienność i śmierć tego najmłodszego dziecka. I stanęła jej w pamięci rozmowa, jaką miała z młodą babą w oberży. Na pytanie, czy i ile ma dzieci, przystojna kobieta odpowiedziała wesoło:
— Była jedna dziewczynka, ale Pan Bóg zabrał ją i w poście pochowałam.
— Bardzo ci jej żal? — zapytała Darja Aleksandrowna.
— Czego mam żałować?... Stary i bez niej ma dosyć wnuków, a ja miałam z nią tylko kłopot, nie mogłam ani pracować, ani...
Odpowiedź ta, pomimo poczciwego, dobrodusznego wyrazu młodej kobiety, wydała się wstrętną Darji Aleksandrownie; teraz jednak pomimowoli przypomniała ją sobie. W cynicznych tych słowach była część prawdy.
„A i w ogóle“ — myślała Darja Aleksandrowna, przebiegając myślą całe swe życie, jakie pędziła od piętnastu lat, od czasu wyjścia za mąż — „stan odmienny, nudności, przytępienie umysłu, obojętność na wszystko, a przedewszystkiem brzydota. Kiti, młodziutka, ładniutka Kiti, a i ta nawet zbrzydła, a ja wiem do jakiego stopnia staję się potwornie brzydką w takich razach... Połóg, cierpienia, straszne cierpienia, ta ostatnia chwila... potem karmienie, te bezsenne noce, te strazne bole“...
Darję Aleksandrowną przeszedł dreszcz na same wspomnienie bolu, jakiego doznawała od pękania piersi przy każdem prawie dziecku. „Potem choroby dzieci, ten wieczny strach, wychowywanie i złe skłonności ich (przypomniała sobie znowu, co Masza zrobiła w malinach), nauka, łacina, wszystko to takie mozolne i kłopotliwe, a prócz tego wszystkiego i śmierć tych dzieci.“ I znowu w wyobraźni jej powstało wspomnienie, bolesne wspomnienie, raniące zawsze jej macierzyńskie serce; śmierć ostatniego niemowlęcia, chłopczyka, który umarł na koklusz, jego pogrzeb, ogólną obojętność, z jaką patrzano na tę maleńką, różową trumienkę; i znowu odrodził się w jej pamięci ten rozdzierający ból, z jakim patrzała na blade czoło z wijącymi się włoskami na skroniach, na otwarte i uśmiechnięte usteczka; ból, jakiego doznała w chwili, gdy kładziono na trumnę różowe wieko z krzyżem, wyszytym galonem.
„I po co to wszystko? Co z tego wyniknie? To, że ja, nie mając ani chwili spokoju, gdyż albo jestem w poważnym stanie albo karmię, zawsze rozdrażniona i swarliwa, męcząc się sama i męcząc innych, niekochana przez męża, przeżyję tak całe życie i wychowam nieszczęśliwe, źle wychowane i ubogie dzieci. Teraz, naprzykład, nie wiem cobyśmy robili, gdybyśmy nie spędzali lata u Lewinów. Rozumie się, że Kostia i Kiti są w wysokim stopniu delikatni i nie dadzą nam tego uczuć... nie może jednak trwać tak zawsze. Zacznie im przybywać dzieci i nie będą poprostu w stanie przychodzić nam z pomocą... Przecież ojciec, który sam sobie nic prawie nie pozostawił, nie może nam dopomagać. Nawet więc wychować dzieci nie mogę sama, a muszę doznawać upokorzenia i korzystać z obcej pomocy. Przypuśćmy nawet, iż wszystko będzie jaknajlepiej: żadne dziecko nie umrze i ja jako tako wychowam je wszystkie; w najlepszym razie nie będą nieuczciwymi, to wszystko czego mogę pragnąć... i aby dojść do tego rezultatu, muszę tyle napracować i namęczyć się... Całe życie zmarnowane!“... I znowu przypomniała sobie, co mówiła młoda kobieta, i znowu to przypomnienie wydało się jej wstrętnem, nie mogła jednak nie zgodzić się, że w tych słowach było bardzo dużo prawdy.
— Michale, jak daleko jeszcze? — zapytała Darja Aleksandrowna karbowego, chcąc rozprószyć swe ponure myśli.
— Od tej wsi jeszcze siedm wiorst.
Powóz, minąwszy wieś, wjeżdżał na mostek, przez który, głośno i wesoło rozmawiając, szło kilkanaście wiejskich kobiet z grabiami na ramionach. Darji Aleksandrownie wszystkie twarze, zwrócone na nią, wydawały się zdrowemi, wesołemi i drażniły ją swym wyrazem zadowolenia i spokoju. „Wszyscy żyją, wszyscy cieszą się życiem — myślała w dalszym ciągu Darja Aleksandrowna — a ja, wyrwawszy się, jak więzień z codziennego mego otoczenia, dopiero teraz na chwilę przyszłam do siebie. Wszyscy używają życia: i te baby, i siostra moja Natalja, i Wareńka, i Anna, do której jadę, tylko ja jedna nie.“
„A oni napadają na Annę. I za co?... czyż ja jestem lepsza od niej? Ja mam przynajmniej męża, którego kocham... nie tak coprawda kocham go, jakbym pragnęła, ale zawsze kocham, a Anna swego nie kochała. I na czem polega jej wina? Chce żyć... Bóg włożył w naszą duszę to uczucie; a ja dotąd jeszcze niewiem, czym dobrze zrobiła, żem posłuchała jej wtedy, gdy przyjeżdżała do mnie do Moskwy. Powinnam była wtedy porzucić męża i rozpocząć życie na nowo... mogłabym kochać i być naprawdę kochaną. A czyż teraz jest mi lepiej? Nie szanuję go przecież, jest mi on tylko potrzebnym — myślała o mężu — i ja znoszę go. Czyż więc jestem lepszą od niej?... Wtedy mogłam się jeszcze podobać, miałam jeszcze trochę urody“ — myślała Darja Aleksandrowna w dalszym ciągu, i zachciało się jej spojrzeć w lustro; miała przy sobie małe podróżne lusterko w torebce i chciała wyjąć je, spojrzawszy jednak na plecy stangreta i kiwającego się karbowego, nie wyjęła lustra, gdyż pomyślała sobie, że wyda się im śmieszną, jeżeli którykolwiek z nich obejrzy się.

Lecz nie patrząc się nawet w lustro, pomyślała, że i teraz nie jest jeszcze za późno; i przypomniała sobie Siergieja Iwanowicza, nadzwyczaj zawsze uprzejmego dla niej; przyjaciela Stiwy, poczciwego Turowcyna, który pomagał jej pielęgnować dzieci, gdy te chorowały na szkarlatynę, i kochał się w niej. Prócz nich był jeszcze jeden zupełnie młody człowiek, który, jak to kiedyś żartami powiedział Stepan Arkadjewicz, twierdził, że ona jest piękniejszą od swych młodszych sióstr. I najbardziej niemożebne romanse zaczęły powstawać w wyobraźni Darji Aleksandrownej. Anna doskonale zrobiła, i ja ani myślę czynić jej wyrzuty; jest szczęśliwą, zapewnia szczęście drugiemu człowiekowi i nie jest przybitą tak jak ja, a zapewne, jak zwykle, wesołą, dowcipną i szczerą“ — myślała Darja Aleksandrowna, i ironiczny, przebiegły uśmiech rozchylał jej wargi. Dolly uśmiechnęła się, gdyż myśląc o romansie Anny, równolegle z nim wyobrażała sobie i swój, prawie że taki sam romans z wymarzonym, zbiorowym jakimś mężczyzną, który się w niej kocha szalenie. Ona, również jak Anna, przyznaje się szczerze mężowi, a zadziwienie i zmieszanie Stepana Arkadjewicza, gdy usłyszy tę wiadomość, kazały Darji Aleksandrownie uśmiechnąć się. — Wśród takich marzeń powóz zatrzymał się przy zakręcie, prowadzącym do Wozdwiżeńskiego.

XVII.

Stangret osadził czwórkę na miejscu i obejrzał się na prawo, na łan żyta, gdzie koło wozów stali chłopi. Karbowy chciał zeskoczyć z kozła, lecz potem rozmyślił się i rozkazująco przywołał chłopa, kiwając na niego ręką. Słaby, łagodny wiaterek, dający się uczuwać podczas jazdy, ucichł; bąki obsiadły spocone konie, które też opędzały się od nich nieustannie. Dolatujący od wozów metaliczny dźwięk klepania kosy zamilkł, jeden z chłopów podniósł się i podszedł do powozu.
— Czyś się rozsechł? — zawołał z gniewem karbowy, patrząc na idącego powoli po nieutartej grudzie bosonogiego chłopa. — Chodź prędzej!
Stary chłop z kędzierzawą głową, z garbatemi plecami? pociemniałemi od potu, przyspieszył kroku, podszedł do powozu i oparł na jego skrzydle opaloną swą dłoń.
— Wozdwiżeńskie, do dworu? do hrabiego? — powtórzył. — Tylko jeszcze kawałek pojedziesz, skręcisz na lewo, a potem prosto aleją. A kogo ci potrzeba? czyjego samego?
— A czy państwo są w domu, kochanku? — zapytała Anna, nie wiedząc w jaki sposób zapytać się tego chłopa o Annę.
— Chyba w domu — odparł chłop, przestępując z nogi na nogę i pozostawiając na kurzu wyraźne ślady pięty i pięciu palców. — Wczoraj przyjechali goście... bardzo dużo gości. A co? — zapytał, odwracając się do parobka, który stojąc koło wozu, wołał na niego. — Wszyscy przyjeżdżali tutaj konno, przyglądać się żniwiarce, a teraz zapewne są już w domu... a wy z jakich stron?
— Z dalekich — odparł stangret, siadając z powrotem na koźle. — A więc już blisko?
— Powiadam, że blisko; jak wyjedziesz... — mówił, gładząc ręką skrzydło powozu.
Młody, zdrowy, barczysty parobek zbliżył się również.
— Może szukacie robotników na żniwa?
— Nie.
— Trzeba więc jechać na lewo, a potem prosto — mówił chłop, rozstając się z niechęcią z przejezdnymi i pragnąc widocznie porozmawiać jeszcze trochę.
Stangret ruszył, zaledwie jednak zdołał zawrócić na boczną drogę, chłop zawołał: stój! stój!
Powóz zatrzymał się.
— Widzisz jak jadą! — rzekł stary, wskazując na czterech jeźdźców i szaraban, w którym siedziały dwie osoby.
Był to Wroński z dżokejem, Wesłowski i Anna, oraz księżniczka Barbara i Świażski w szarabanie; całe towarzystwo wybrało się na przechadzkę, przyjrzeć się sprowadzonym niedawno żniwiarkom.
Gdy powóz stanął, jeźdźcy zwolnili kroku. Na czele jechała Anna, a obok niej Wesłowski. Anna jechała powoli na niewysokim, silnym, angielskim koniu, z obstrzyżoną grzywą i krótkim ogonem. Darję Aleksandrownę uderzyła jej ładna głowa z czarnymi włosami, widocznymi z pod wysokiego kapelusza, pełne plecy, cienka figura w czarnej amazonce i cały jej wygląd pełen spokoju i powagi.
Dolly w pierwszej chwili wydało się nieprzyzwoitem, że Anna dosiada konia; według pojęć Darji Aleksandrownej jazda konno dla młodej kobiety łączyła się z lekką kokieteryą, która, zdaniem Dolly, była niewłaściwą dla Anny w jej obecnem położeniu; gdy jednak przyjrzała się bliżej bratowej, pogodziła się natychmiast z jej konną jazdą, gdyż pomimo wykwintnej elegancyi, wszystko i w trzymaniu się, i w ubraniu, i w ruchach Anny było do tego stopnia proste, spokojne i pełne powagi, że nic a nic nie raziło.
Obok Anny na gniadym, trochę narowistym, kawaleryjskim koniu, jechał Wasieńka Wesłowski w szkockiej czapeczce ze wstążkami, wyciągając naprzód grube nogi i widocznie zachwycając się sobą; Darja Aleksandrowna, spojrzawszy na niego, nie mogła wstrzymać się od uśmiechu. Za niemi jechał Wroński, mając pod sobą karogniadego ogiera, którego ściągnął mocno cuglami.
Na końcu orszaku jechał maleńki człowiek w dżokejskim ubiorze. Świażski i księżniczka w nowiutkim szarabanie, zaprzężonym w dużego, karego rysaka, dopędzali gromadkę jeźdźców.
Oblicze Anny rozpromieniło się nagle uśmiechem szczęścia, gdy w drobnej, wsuniętej w głąb starego powozu postaci, poznała Dolly; wydała okrzyk radości, poprawiła się na siodle i puściła konia galopem. Zbliżywszy się do powozu, zeskoczyła bez niczyjej pomocy z konia i, unosząc amazonkę, podbiegła ku Dolly.
— Oczekiwałam, a nie śmiałam spodziewać się! A to dopiero uciecha! Nie możesz wyobrazić sobie mej radości! — wołała, przytulając swą twarz do twarzy Dolly i całując ją, to znów na chwilę odsuwając się od niej i spoglądając na nią z uśmiechem.
— Miła niespodzianka spotkała nas, Aleksieju! — rzekła, oglądając się na Wrońskiego, który również zeskoczył z konia i szedł ku nim.
Wroński, zdjąwszy z głowy wysoki, szary kapelusz, skłonił się Dolly.
— Nie uwierzy pani, jaką przyjemność sprawiła nam pani swym przyjazdem — odezwał się, nadając szczególne znaczenie swym słowom i pokazując w uśmiechu silne, białe, zdrowe zęby.
Wasieńka Wesłowski, nie zsiadając z konia, zdjął swą czapeczkę i wymachując wstążkami witał gościa.
— Księżniczka Barbara — odpowiedziała Anna na pytające spojrzenie Dolly, gdy szaraban zrównał się z niemi.
— A! — zauważyła Dolly, i w głosie jej dało się słyszeć niezadowolenie.
Księżniczka Barbara była ciotką jej męża, i Dolly znała ją już oddawna, nie lubiła jej jednak i nie poważała, gdyż wiedziała, że księżniczka Barbara całe swe życie siedziała jako rezydentka u swych bogatych krewnych, a obecnie Dolly wstyd było za rodzinę męża, gdy przekonała się, że ciotka Stepana Arkadjewicza przebywa na stale pod dachem Wrońskiego.
— Anna zauważyła niechęć Dolly, zmieszała się, zarumieniła, puściła amazonkę i potknęła się.
Darja Aleksandrowna podeszła do szarabanu i przywitała się chłodno z księżniczką Barbarą; Świażskiego znała również. Świażski zapytał ją, co porabia jego przyjaciel-dziwak i jak się miewa jego żona, i rzuciwszy wprawnem okiem na niedobrane konie i powóz z połatanemi skrzydłami, zaproponował paniom, aby jechały w szarabanie.
— A ja pojadę w tym wehikule — rzekł — koń jest spokojny, a księżniczka świetnie powozi.
— Niech pan siedzi! — zawołała Anna — a my po jedziemy w powozie — i ująwszy Dolly pod rękę, wsiadła z nią razem do powozu.
Darja Aleksandrowna ze zdziwieniem otwierała oczy, przyglądając się temu wykwintnemu ekwipażowi, jakiego nie widziała jeszcze nigdy, rasowym koniom i eleganckim postaciom, otaczającym ją. Inna kobieta, mniej uważna, nie znająca Anny dawniej, a szczególnie nie podzielająca przekonań Dolly, nie dostrzegłaby nawet nic nadzwyczajnego w Annie; teraz jednak zastanowiła Dolly uroda jej, jaką kobieta zakwita tylko w chwilach, gdy kocha i jest kochaną. Całe oblicze Anny, wyraźne dołki na policzkach i podbródku, skład warg, uśmiech, który zdawał się krążyć koło twarzy, wdzięk i szybkość ruchów, brzmienie głosu, nawet lekki odcień gniewu, z jakim odpowiedziała Wesłowskiemu, gdy ten zapytał ją, czy pozwoli mu siąść na konia, na którym dotąd jechała, a którego Wasieńka obiecywał nauczyć chodzić galopa z prawej nogi, wszystko to tworzyło nader pociągającą całość, i widać było, że Anna sama wiedziała o tem i cieszyła się swym urokiem. Gdy panie wsiadały do powozu, obydwie zmięszały się nagle. Annę zakłopotało Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/91 — Patrzysz na mnie — odezwała się — i zastanawiasz się, czy ja mogę być szczęśliwą w mem położeniu? I cóż mam ci powiedzieć? Wstyd mi przyznać się, lecz ja... ja jestem niewypowiedzianie szczęśliwa. Zaszło ze mną coś czarownego... jak we śnie, gdy śni się nam coś strasznego, nieprzyjemnego, i nagle budzimy się i przekonywamy, że tych wszystkich mar i straszydeł niema koło nas. Ja obudziłam się... pozostawiłam już za sobą wszystko, co mnie męczyło i czego bałam się, a teraz już oddawna, szczególnie od chwili, gdy jesteśmy z Aleksiejem tutaj, jestem nadzwyczaj szczęśliwa!... — rzekła, spoglądając z nieśmiałym uśmiechem na Dolly.
— Dzięki Bogu! — zauważyła Dolly z radością, pomimowoli jednak obojętniej, niż życzyła sobie. — Cieszę się, żeś szczęśliwa... ale dlaczego nie pisałaś do mnie?
— Dlaczego?... Dlatego, żem nie śmiała... zapominasz o mem położeniu...
— Do mnie? Nie śmiałaś?... Gdybyś wiedziała jak ja... Jestem pewną...
Darja Aleksandrowna chciała opowiedzieć, co myślała dzisiaj rano, lecz wydało się jej, że to opowiadanie nie będzie właściwem.
— A zresztą później pomówimy o tem. Co to za budynki? — zapytała, chcąc zmienić przedmiot rozmowy, i wskazała na czerwone i zielone dachy, które widać było z po za żywopłotu, utworzonego przez krzaki akacyi i bzu — całe miasto...
Anna jednak nie odpowiadała jej.
— Powiedz mi jednak szczerze, jak zapatrujesz się na moje polożenie? co myślisz o mnie? — zapytała.
— Zdaje mi się... — zaczęła mówić Darja Aleksandrowna, lecz w tej samej chwili Wasieńka Wesłowski, który puścił konia galopem z prawej nogi, przegalopował koło nich, podskakując w swym krótkim żakieciku na zamszowem damskiem siodle. „Idzie, Anno Arkadjewno, idzie!“ — zawołał. Anna nie obejrzała się nawet na niego, lecz Darji Aleksandrownie znowu wydało się, że w powozie nie wypada rozpoczynać tej długiej rozmowy, ograniczyła się więc tylko na słowach:
— Nic nie myślę, kocham cię tylko zawsze, a jeżeli kocham kogo, to kocham całego człowieka, takim jakim on jest, a nie takim, jakim bym chciała, aby był.
Anna, przestawszy przyglądać się twarzy przyjaciółki i mrużąc oczy (tego nowego jej nawyknienia Dolly nie znała jeszcze), zamyśliła się, chcąc zrozumieć znaczenie tych wyrazów, a zrozumiawszy je widocznie tak, jak życzyła sobie tego, spojrzała znowu na Dolly.
— Gdybyś nawet miała jakiekolwiek grzechy — odezwała się — to one wszystkie powinny ci zostać odpuszczonemi za twój przyjazd i za to, co mówisz.
I Dolly spostrzegła, że Annie zakręciły się łzy w oczach, uścisnęła więc w milczeniu dłoń bratowej.
— Co to za budynki? Tyle ich... — powtórzyła swe pytanie po chwilowem milczeniu.
— To domy dla służby, fabryka, stajnie — odparła Anna. — A tam dalej zaczyna się park... wszystko to było w ogromnem zaniedbaniu i dopiero Aleksiej wziął się do zaprowadzenia porządku, gdyż bardzo lubi ten majątek i, czego nie spodziewałam się po nim zupełnie, gospodaruje z zapałem i namiętnością. A zresztą to w ogóle taka bogata natura! Do czego się tylko weźmie, wszystko robi doskonale i nietylko, że się nie nudzi na wsi, ale nawet pracuje z zapałem. O ile wiem, stał się doskonałym gospodarzem, wyrachowanym, a nawet i skąpym... ale tylko w gospodarstwie. Gdy idzie o dziesiątki tysięcy rubli, tam nie liczy się z groszem — opowiadała Anna z przebiegłym uśmiechem zadowolenia, z jakiem kobiety często mówią o ukrytych, im jednym tylko wiadomych, właściwościach ukochanego człowieka. — Widzisz ten nowy gmach? to nowy szpital... przypuszczamy, że będzie kosztował przeszło sto tysięcy. O niczem innem teraz nie myśli tylko o tym szpitalu. A wiesz dlaczego go stawia? Chłopi prosili Aleksieja, aby odstąpił im taniej łąki, on odmówił, a ja uczyniłam mu wymówkę, że jest skąpym... rozumie się, że miał i inne powody, ale wziął się do budowania szpitala, aby dać mi dowód, że nie jest skąpym. Jest to zapewne une petitesse, lecz ja jeszcze bardziej kocham go za to... A zaraz ujrzysz i dwór; gmach ten stawiany jeszcze przez jego dziada, nie uległ z zewnątrz żadnej zmianie.
— Wspaniały! — zawołała Dolly, przypatrując się ze zdumieniem ogromnemu gmachowi z kolumnadą, wznoszącemu się na tle zieleni starych, rozłożystych drzew parku.
— Prawda, że ładny? a z domu, z góry rozległy widok na okolicę.
Powóz wjechał w dziedziniec wysypany żwirem i ozdobiony kwietnikami, na którym dwaj robotnicy obkładali świeżo skopany trawnik porowatymi, różnokolorowymi kamieniami, i zatrzymał się przed podjazdem.
— A, oni już przyjechali! — zauważyła Anna, gdy powóz zatrzymał się, spoglądając na wierzchowe konie, które służba odprowadzała do stajni. — Prawda, ładny konik? To mój faworyt. Przyprowadź go tutaj i przynieś mi cukru dla niego... gdzie jest hrabia? — zapytała dwóch lokajów we wspaniałej liberyi, którzy wybiegli na jej spotkanie. — Oto i on! — rzekła, ujrzawszy we drzwiach wchodzących Wrońskiego i Wesłowskiego.
— Gdzie pani umieści księżnę? — zapytał Wroński po francusku i nie czekając na odpowiedź, jeszcze raz przywitał się z Darją Aleksandrowną i pocałował ją teraz w rękę. — Chyba w tym dużym pokoju z balkonem?
— O nie, to zadaleko! Już lepiej w narożnym... będziemy bliżej siebie. Chodźmy już! — rzekła Anna, podając ostatni kawałek cukru ulubionemu przez nią koniowi.
Et vous oubliez votre devoir — odezwała się do Wesłowskiego, który stał na ganku.
Pardon, fen ai tout plein les poches — odparł z uśmiechem, sięgając ręką do kieszeni od kamizelki.
Mais vous venez trop tard — rzekła, obcierając chustką dłoń, którą podawała koniowi cukier.
Anna zwróciła się do Dolly: na długo przyjechałaś? Tylko na jeden dzień? Do czego to podobne?...
— Obiecałam w domu... i dzieci — tłumaczyła się Dolly, czując się zakłopotaną, że swą torebkę musi wyjąć z powozu i że twarz całą ma pokrytą kurzem.
— Nie, Dolly, kochanko moja... Zobaczymy... chodźmy już! — i Anna zaprowadziła Dolly do jej pokoju.
Pokój ten nie był tym paradnym, proponowanym przez Wrońskiego, ale tym, o którym Anna mówiła, że Dolly będzie musiała wybaczyć, iż ją pomieszczono w nim. I ten pokój, za który trzeba było wybaczać, był urządzony z komfortem, wśród jakiego Dolly nie przebywała nigdy, a który przypominał jej pierwszorzędne hotele zagraniczne.
— Tom dopiero szczęśliwa dzisiaj! — odezwała się Anna, siadając na chwilę w amazonce koło Dolly. — Opowiedz mi, co tam słychać u was. Stiwę widziałam niedawno, ale tylko na chwilkę, on jednak nigdy nic nie wie o dzieciach. Co porabia moja ulubienica, Tania? Duża już zapewne dziewczynka?...
— W istocie, urosła bardzo — odparła krótko Darja Aleksandrowna, dziwiąc się samej sobie, że tak obojętnie odpowiada na pytania, dotyczące jej dzieci. — Bardzo nam tam dobrze u Lewinych.
— Gdybym wiedziała — odezwała się Anna — że ty nie gardzisz mną... to was wszystkich prosiłabym do siebie. Stiwa to taki dawny i serdeczny przyjaciel Aleksieja — dodała i zarumieniła się nagle.
— Dziękuję ci, ale tak nam tam dobrze... — odrzekła Dolly zakłopotana.
— A zresztą z radości zaczynam już gadać głupstwa — zawołała Anna, całując znowu Dolly. — Tyś nawet nie Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/96 a tych piętnastu rubli bardzo często brakło. Przed pokojówką jednak nie tyle było wstyd, co nieprzyjemnie.
Darji Aleksandrownie zrobiło się lżej, gdy do pokoju weszła dawna jej znajoma, Annuszka. Elegancka pokojówka potrzebną była Annie, a Annuszka została się przy Darji Aleksandrownej.
Annuszka była widocznie zadowoloną z przyjazdu Dolly, i usta nie zamykały się jej na chwilę. Dolly zauważyła, że Annuszka chce dać jej poznać swój pogląd na położenie Anny, a szczególniej na miłość i przywiązanie, jakie hrabia okazuje jej pani. Darja Aleksandrowna jednak unikała tej rozmowy i przerywała Annuszce za każdem odezwaniem się jej w tym przedmiocie.
— Wychowałam się razem z Anną Arkadjewną, kocham ją nadewszystko! Nie moja rzecz potępiać, zdaje mi się jednak, że tak kochać...
— Daj to do prania, jeżeli możesz... — przerwała jej Dolly.
— Dobrze, mamy dwie specyalne praczki, a wszystka bielizna pierze się na maszynie; hrabia wgląda osobiście w najdrobniejsze szczegóły. Jaki to mąż...
Dolly była rada, gdy wejście Anny przerwało gadaninę Annuszki.
Anna przebrała się w prostą i skromną batystową suknię, której Dolly przypatrywała się z uwagą, gdyż wiedziała, ile kosztuje taka prostota.
— Dawna znajoma — rzekła Anna, wskazując na Annuszkę.
Anna przestała już być zakłopotaną, przeciwnie była zupełnie spokojną i nie znać było po niej najmniejszego przymusu. Dolly widziała, że Anna otrząsła się już zupełnie z wrażenia, jakie wywarł na niej jej przyjazd, i że naumyślnie przybierała ten obojętny powierzchowny ton, wobec którego zdawało się, że zamek od szuflady, gdzie znajdowały się jej uczucia i najserdeczniejsze myśli, jest zamknięty.
— Jak się miewa twoja dziewczynka? — zapytała Dolly.
— Ani?[17]. Zdrowa i teraz wygląda lepiej. Może chcesz ją zobaczyć? Chodźmy, pokażę ci... Miałam Bóg wie ile kłopotu z niańkami — zaczęła opowiadać — mieliśmy mamkę włoszkę... dobra bardzo kobieta, ale strasznie głupia! Chcieliśmy ją odprawić, ale mała przywiązała się do niej bardzo, zmuszeni więc jesteśmy trzymać ją.
— Jak urządziliście się?... — Dolly chciała zapytać, jakie nazwisko będzie nosiła dziewczynka; spojrzawszy jednak na Annę i zauważywszy, że twarz jej spochmurniała nagle, pospieszyła zmienić pytanie. — Jak urządziliście się? czyś już ją odłączyła?
Anna jednak domyśliła się, co ma na myśli jej przyjaciółka.
— Nie to pytanie chciałaś mi zadać? Chciałaś zapytać o jej nazwisko? wszak prawda?... Aleksiejowi przykro, że mała niema nazwiska; to jest, właściwie ma, Karenina... — rzekła Anna, mrużąc oczy i zakrywając je zupełnie rzęsami — a zresztą — dodała, wypogadzając czoło, później pomówimy jeszcze o tych kwestyach. Chodźmy do niej, to ją zobaczysz. Elle est très gentile... zaczyna już pełzać.
Komfort, olśniewający Dolly we wszystkich pokojach, uderzył ją najbardziej w dziecinnym. Były tu wózki, sprowadzane z Anglii, przyrządy, ułatwiające naukę chodzenia, kanapa podobna do bilardu, kołyski, nowe, specyalne wanny i t. p. Wszystko to było oryginalne angielskie, mocne, w doskonałym gatunku i zapewne nadzwyczaj drogie; pokój był duży, bardzo wysoki i jasny.
Gdy Dolly weszła z Anną, dziecko, ubrane tylko w koszulkę, siedziało na wysokiem krześle i jadło bulion, rozlewając go sobie na piersi; karmiła ją i widocznie razem z niem jadła wiejska dziewczyna, będąca na posługach w dziecinnym pokoju. Ani mamki, ani niańki nie było, obydwie znajdowały się w sąsiednim pokoju, skąd dobiegała ich rozmowa, prowadzona jakimś dziwnym francuskim językiem, gdyż tylko w ten sposób mogły porozumiewać się z sobą.
Na głos Anny, wystrojona, wysoka, z nieprzyjemnym wyrazem twarzy, z niespokojnemi, biegającemi oczyma angielka, poprawiając bujne sploty jasnych włosów, pokazała się we drzwiach i odrazu zaczęła się uniewinniać, chociaż Anna nie czyniła jej żadnych wymówek. Po każdem odezwaniu się Anny angielka po parę razy powtarzała prędko: yes, yes, my lady. Chociaż mała patrzała na nieznajomą sobie osobę niezbyt przychylnie, Darji Aleksandrownie podobało się bardzo to czarnobrewe, czarnowłose dziecko z różowem zdrowem ciałkiem, obciągniętem cienką skórką. Dolly z zazdrością pomyślała, iż żadne jej dziecko nie wyglądało nigdy tak dobrze; podobało jej się też bardzo pełzanie malutkiej, gdyż ani jedno z jej dzieci nie pełzało nigdy w taki sposób. W istocie, gdy posadzono ją na dywanie i założono koszulkę, była nadzwyczaj zabawną. Jak małe zwierzątko spoglądała błyszczącemi, czarnemi oczkami na otaczających ją, zdając sobie widocznie sprawę, iż wszyscy przypatrują się jej; uśmiechając się i trzymając nóżki trochę na bok, podpierała się energicznie rączkami, prędko podciągała się całem ciałkiem i znowu stawiała naprzód rączki.
Ogólny jednak nastrój dziecinnego pokoju, przedewszystkiem zaś angielka, nie podobał się bardzo Darji Aleksandrownie. Dolly tem tylko tłumaczyła sobie, że Anna, znając się tak dobrze na ludziach, mogła wziąć do swej małej taką niesympatyczną kobietę, jak ta angielka, że żadna porządna kobieta nie chciałaby wejść do nielegalnej rodziny, jaką był dom Anny. Prócz tego, z posłyszanej krótkiej rozmowy, Darja Aleksandrowna przekonała się, że Anna, mamka, niańka i dziecko nie zżyli się z sobą, i że odwiedziny matki w dziecinnym pokoju nie należały do rzeczy zwykłych. Anna chciała dać dziecku zabawkę, ale nie mogła jej znaleźć. Najbardziej zaś zadziwiła się Darja Aleksandrowna, gdy Anna omyliła się, odpowiadając napytanie: ile ma zębów? i że nie wiedziała zupełnie o dwóch ostatnich.
— Przykro mi czasami, że zdaję się być zbyteczną tutaj — odezwała się Anna, wychodząc z dziecinnego pokoju i unosząc suknię, aby nie przewrócić stojących kolo drzwi zabawek — z pierwszem dzieckiem było zupełnie co innego...
— A mnie się zdawało wręcz przeciwnie... — zauważyła nieśmiało Darja Aleksandrowna.
— O nie! Czy wiesz, żem ja go widziała, Sierożę mego — rzekła Anna, jak gdyby wpatrując się w jakiś oddalony przedmiot — o tem również pogadamy później. Nie dasz mi wiary, ale jestem podobna do tego głodnego, przed którym zastawiono wykwintny obiad, a który nie wie, do czego wziąć się naprzód. Wykwintny obiad, to ty i oczekujące nas rozmowy, jakich nie mogłam z nikim prowadzić, i nie wiem doprawdy, od czego mam rozpocząć. Mais je ne vous ferai grâce de rien, muszę ci wszystko, wszystko opowiedzieć. Przedewszystkiem zaś chciałabym naszkicować ci towarzystwo, jakie zastaniesz u nas — zaczęła — zaczynam od pań. Księżniczka Barbara... znasz ją i ja znam twoje i Stiwy zapatrywanie się na nią. Stiwa powiada, że cały cel jej życia polega na tem tylko, aby dowieść swej wyższości nad ciotką Katarzyną Pawłowną... wszystko to prawda, w gruncie rzeczy jednak jest to dobra kobieta i mam jej wiele do zawdzięczenia. Podczas mego pobytu w Petersburgu były chwile, gdy un chaperon był mi koniecznie potrzebnym, a wtedy nawinęła mi się ona... raz jeszcze powtarzam, że wszystko to prawda, ale w istocie to dobra kobieta i ułatwia mi bardzo me położenie. Wiem, że nie możesz przedstawić sobie nawet, do jakiego stopnia było przykrem me położenie w Petersburgu — dodała Anna po chwili — tutaj jestem zupełnie spokojna i szczęśliwa... ale mniejsza z tem, będę ci wyliczała dalej: potem Świażski, marszałek i wielkiej prawości człowiek, który nieraz Aleksieja potrzebuje; domyślasz {{#lst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/101||X619}}

XXXI.

Nowy marszałek gubernialny i pewna część członków zwycięskiego stronnictwa zostali tego dnia zaproszeni na obiad do Wrońskiego.
Wroński uczestniczył w wyborach, gdyż nudził się na wsi, chciał zamanifestować swe prawa przed Anną, pragnął dopomóc Świażskiemu i w ten sposób odwdzięczyć się mu za usługi, jakie Świażski swego czasu oddal mu na ziemskich wyborach, przedewszystkiem zaś chciał sumiennie spełnić obowiązki, ciążące na nim, jako na właścicielu ziemskim i szlachcicu, które to obowiązki Wroński uważał dla siebie obecnie za najważniejsze; nie spodziewał się jednak zupełnie, aby wybory te mogły go zainteresować, aby przejmował się niemi do tego stopnia i aby był w stanie być na nich tak czynnym. W kole szlachty był zupełnie nowym człowiekiem, lecz widocznie zyskał sobie ogólne uznanie i nie mylił się przypuszczając, że posiada już wpływ i zaufanie współobywateli. Do osiągnięcia tego wpływu przyczyniła się i zamożność, i urodzenie, i wspaniały lokal w mieście, ustąpiony mu przez dawnego znajomego Szyrkowa, finansistę i założyciela świetnie rozwijającego się banku w Raszynie; i doskonały kucharz, przywieziony ze wsi; i przyjaźń z gubernatorem, z którym kiedyś kolegowali i którego w dodatku Wroński stale protegował; a nadewszystko w uzyskaniu powszechnego uznania dopomogło Wrońskiemu jego uprzejme, jednakowe względem wszystkich postępowanie, wskutek którego większość zebranej szlachty zmieniła swe poprzednie zdanie o nim, gdyż pomawiano go powszechnie o dumę i zarozumiałość. Wroński sam czuł, że prócz tego narwanego jegomościa, żonatego z Kiti Szczerbacką, który à propos de bottes nagadał mu najrozmaitszych głupstw, każdy szlachcic, z którym tylko miał do czynienia, stawał się jego stronnikiem; i on sam i inni widzieli dokładnie, że Niewiedowski zawdzięcza mu swe powodzenie. I teraz u siebie w domu, gdy obchodził wybór Niewiedowskiego, ogarniało go przyjemne poczucie, że zwyciężył kandydat, któremu on dopomagał. Same wybory do tego stopnia pociągały go, że już zamyślał postawić swą kandydaturę za trzy lata na przyszłych wyborach, jeżeli już tylko będzie żonatym; tak samo, jak dawniej, gdy dostał nagrodę na wyścigach w biegu, w którym dżokiej dosiadał konia, zachciało mu się przyjmować w nich osobisty udział.
Dzisiaj obchodzono wygraną dżokeja. Wroński siedział na pierwszem miejscu, mając z prawej strony młodego gubernatora, jenerała świty. Dla wszystkich była to pierwsza osoba w gubernii, zagajająca uroczyście zjazdy, wygłaszająca mowy i wzbudzająca, jak to Wroński zauważył, w wielu obywatelach i uszanowanie i pewną obawę; dla Wrońskiego zaś był to tylko Masłów „Kaśka“, jak go zwano w korpusie paziów, którym opiekował się łaskawie i usiłował mettre à son aise. Z lewej strony siedział Niewiedowski ze swą młodą, energiczną i złośliwą twarzą. Wroński był dla niego uprzedzająco grzecznym i zwracał się do niego z pewnym szacunkiem.
Świażski zapatrywał się wesoło na swe niepowodzenie; nie uważał nawet tego za niepowodzenie, jak to sam zaznaczył, zwracając się z pełnym kieliszkiem do Niewiedowskiego, i twierdząc, że nie można znaleźć godniejszego przedstawiciela nowego kierunku, w jakim powinna kroczyć cała szlachta, i dlatego wszystko, co jest tylko szlachetnem, jak wyraził się Świażski, cieszy się z dzisiejszego powodzenia i obchodzi je uroczyście.
Stepan Arkadjewicz cieszył się również, że spędza wesoło czas, i że wszyscy są w zupełności zadowoleni. Podczas obiadu rozmawiano o minionym zjeździe. Świażski w komiczny sposób przedrzeźniał płaczliwą mowę marszałka i, zwracając się do Niewiedowskiego, zauważył, że jego ekscelencya będzie musiał znaleźć mniej prosty sposób na sprawdzanie sum, niż łzy.
Drugi wesoły obywatel opowiedział, że sprowadzono lokai w pończochach do usługiwania na balu u marszałka gubernialnego, i że teraz trzeba ich będzie zapewne odesłać z powrotem, jeżeli nowy marszałek nie wyda balu z lokajami w pończochach.
Zwracając się do Niewiedowskiego, każdy podczas obiadu powtarzał nieustannie „nasz marszałek gubernialny“ i „jego ekscelencya.“
Tytuły te powtarzano z tem samem zadowoleniem, z jakiem do młodej mężatki mówi się madame i nazywa się ją po nazwisku męża.
Niewiedowski udawał, że nietylko zapatruje się na to obojętnie, ale nawet pogardza trochę temi nazwami, widocznem jednak było, iż jest uszczęśliwiony i że musi panować nad sobą, aby nie zdradzić się z zadowoleniem, jakie byłoby nie na miejscu w tem postępowem, liberalnem towarzystwie, wśród którego znajdował się.
Przed końcem obiadu wysłano parę depesz do osób, które mogły być ciekawe rezultatu wyborów. I Stepan Arkadjewicz, będąc w doskonałym humorze, wysłał do Darji Aleksandrownej depeszę następującej treści: „Niewiedowski wybrany dwudziestoma głosami, załączam ukłony.“ Darja Aleksandrowna, otrzymawszy depeszę telegraficzną, westchnęła tylko nad rublem, zapłaconym za nią, i domyśliła się, iż musiała zostać wysłaną przy końcu obiadu, gdyż wiedziała, że Stiwa ma słabostkę w takich razach: faire jouer le télégraphe.
Obiad z winami nie od miejscowych kupców, tylko sprowadzonemi prosto z zagranicy, był nadzwyczaj wykwintny i smaczny. Świażski dobrał kółko, złożone mniej więcej z dwudziestu ludzi liberalnych poglądów, nowych działaczy, a zarazem dowcipnych i należących do najlepszego towarzystwa. Wznoszono na wpół żartobliwe toasty i na cześć nowego marszałka, i gubernatora, i dyrektora banku, i wreszcie „naszego gościnnego gospodarza.“
Wroński był zadowolony; nie spodziewał się, aby na prowincyi można było znaleźć takie dobrane pod każdym względem towarzystwo.
Gdy obiad miał się już ku końcowi i gdy wszyscy byli już w różowych humorach, gubernator zaprosił Wrońskiego na koncert na dochód pobratymców[18], urządzany przez jego żonę. Pani gubernatorowa życzyła sobie poznać hrabiego Wrońskiego.
— Potem będzie bal i poznasz naszą pierwszą piękność... w istocie warto ją zobaczyć.
Not in my line — odparł Wroński, lubiąc to wyrażenie, uśmiechnął się jednak i obiecał, że będzie.
Obiad skończył się już, goście pozapalali cygara, gdy do Wrońskiego podszedł kamerdyner i podał mu list na tacy.
— Z Wozdwiżeńskiego umyślnym — rzekł.
— Dziwna rzecz, jak on jest podobny do towarzysza prokuratora Świętyckiego — zauważył jeden z gości po francusku, przypatrując się kamerdynerowi.
Wroński rozpieczętował list, zmarszczył się i począł go czytać.
List pisany był ręką Anny. Wroński, zanim go przeczytał, domyślał się już jego treści. Przypuszczając, że wybory potrwają tylko pięć dni, obiecał powrócić w piątek, dzisiaj zaś była sobota, i wiedział, że Anna czyni mu wymówki, iż nie powrócił na czas. Kartka, wysłana przez niego wczoraj wieczorem, widocznie nie doszła jeszcze. Domysły co do treści listu sprawdziły się; ton jednak, w jakim był trzymany, był dla Wrońskiego niespodzianką i to nader przykrą: „Ani jest bardzo chora i doktor powiada, że to może być zapalenie... Tracę już głowę; księżniczka Barbara nietylko, że nie jest żadną pomocą, ale jeszcze przeszkadza. Spodziewałam się ciebie pozawczoraj wieczorem, wczoraj, a teraz posyłam, aby wiedzieć, gdzie ty jesteś Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/163 I chociaż doszła do przekonania, że zbliża się już faza zobojętnienia, nie mogła jednak nic postanowić i nie mogła w niczem zmienić swych stosunków względem niego. Teraz, również jak przedtem, mogła działać na niego swą urodą i również, jak to już czyniła od niejakiego czasu, mogła tylko nieustanną umysłową pracą w ciągu dnia, a w nocy morfiną zagłuszać straszne myśli o tem, co się z nią stanie, jeżeli on przestanie ją kochać. Był, co prawda, jeszcze jeden sposób: nie starać się zatrzymywać go przy sobie (Anna nie pragnęła niczego, tylko aby on ją kochał) ale zbliżyć się do niego i postawić się względem niego na takiej stopie, aby on nie mógł, choćby nawet chciał, porzucić jej. Środkiem tym był rozwód i ślub. I Anna poczęła życzyć sobie tego i postanowiła zgodzić się odrazu, gdy Wroński lub Stiwa zaczną rozmawiać z nią o tem.
Pięć dni zbiegło jej na myślach tego rodzaju, te pięć dni, w ciągu których on miał być nieobecnym.
Czas schodził jej na spacerach, rozmowie z księżniczką Barbarą, zajmowaniu się szpitalem, a przedewszystkiem na czytaniu jednej książki po drugiej. Ale dnia szóstego, gdy konie wróciły bez niego, Anna poczuła, iż brak już jej sił na zagłuszanie myśli o nim, natarczywie cisnących się do głowy. Jednocześnie zachorowała mała, Anna sama poczęła ją pielęgnować, lecz i to zajęcie nie było w stanie ją rozerwać, gdyż choroba nie była groźną. Pragnęła całem sercem pokochać tę dziewczynkę, ale nie mogła, a udawać miłości nie była w stanie w żaden sposób. Tego samego dnia wieczorem, udając się już na spoczynek, chciała jechać do miasta, po głębokim jednak namyśle napisała dziwny i dwuznaczny list, który Wroński odebrał i, nie odczytawszy go wcale, wysłała przez umyślnego. Na drugi dzień rano odebrała jego kartkę i poczęła żałować, iż pisała do niego. Przerażona oczekiwała znowu tego strasznego spojrzenia, jakie rzucił na nią przed swym wyjazdem, szczególnie, gdy się dowie, że dziewczynka nie była tak bardzo chorą; w każdym jednak razie, Anna była zadowoloną, iż napisała do niego; teraz już przyznawała się przed sobą, że ciąży mu, że on z żalem rozstaje się ze swą niezależnością, aby powrócić do niej, i pomimo to rada była, iż on przyjedzie... niech nawet będzie niezadowolonym, ale w każdym razie niech będzie z nią tutaj razem, aby ona mogła wciąż patrzeć na niego i wiedzieć o każdym jego ruchu.
Anna siedziała w salonie pod lampą, z nowem dziełem Taine’a w ręku, czytała, przysłuchując się wyciu wiatru i oczekując lada chwila turkotu powozu; parę razy zdawało się jej, że słyszy odgłos kół, lecz za każdym razem myliła się; nareszcie nietylko koła zaturkotały, ale nawet dało się słyszeć wołanie stangreta, rozlegające się głucho pod podjazdem. Nawet księżniczka Barbara, która kładła właśnie pasjansa, odezwała się, że to Wroński musiał przyjechać. Anna, zarumieniwszy się mocno, zerwała się prędko z krzesła, lecz zamiast zejść na dół, jak to czyniła już dwa razy tego wieczoru, zatrzymała się na środku pokoju. Nagle objął ją wstyd, iż dopuściła się podstępu, najbardziej zaś przeraziła ją myśl, w jaki sposób on przyjmie tę wiadomość. Uczucie doznanej obrazy minęło już i obecnie lękała się tylko, aby on nie wyraził jej swego niezadowolenia. Przypomniała sobie, że córce drugi dzień było już znacznie lepiej i nawet, że była już zupełnie zdrowa; Anna miała nawet do niej urazę, że wyzdrowiała właśnie wtedy, gdy list został wysłanym; potem przypomniała sobie jego, że on jest już tutaj ze swemi rękami, oczami i t. d., usłyszała jego głos i, zapomniawszy o wszystkiem, pobiegła z radością na jego spotkanie.
— Jak zdrowie Ani? — zapytał zniżonym głosem, stojąc na dole i spoglądając na zbiegającą ku niemu Annę.
Za chwilę Wroński siedział na fotelu i lokaj ściągał mu z nogi ciepłe buty.
— Już znacznie lepiej.
— A ty? — zapytał, przeciągając się.
Anna ujęła go za dłoń i pociągnęła ku sobie, nie spuszczając z niego spojrzenia.
— Rad jestem bardzo — rzekł, spoglądając chłodno na nią, na jej uczesanie, na jej suknię, o której wiedział, iż została włożoną naumyślnie dla niego.
Wszystko to podobało mu się bardzo, lecz już tyle razy miała sposobność podobać się!
I ten surowo-kamienny wyraz, którego tak bała się, odbił się na jej twarzy.
— Rad jestem bardzo — powtórzył. — A ty czyś zdrowa? — zapytał, obcierając chustką wilgotną brodę i całując ją w rękę.
„Wszystko jedno, co się teraz stanie — myślała — niech on tylko będzie tutaj, a gdy jest już ze mną, to nie może, nie ośmieli się nie kochać mnie.“
Wieczór przeszedł szczęśliwie i spokojnie w towarzystwie księżniczki Barbary, która skarżyła się mu, iż Anna podczas jego nieobecności zażywała morfinę.
— Cóż miałam robić?... nie mogłam sypiać... myśli przeszkadzały mi. Gdy on jest, nie zażywam nigdy... prawie nigdy.
Wroński opowiadał o wyborach, a Anna potrafiła zadawanemi pytaniami skierować rozmowę na jego powodzenie, to jest na przedmiot, o którym najchętniej rozmawiał; potem opowiedziała mu wszystko, co zaszło podczas jego nieobecności w domu i co mogło go zajmować... i te wiadomości również były bardzo wesołe.
Ale późnym już wieczorem, gdy pozostali sami, Anna, widząc, iż on znowu znajduje się pod jej wpływem, zapragnęła wyjaśnić przykrą kwestyę listu.
— Przyznaj się jednak, żeś rozgniewał się, odebrawszy mój list i że nie uwierzyłeś mi.
Z chwilą jednak, gdy to powiedziała, spostrzegła, że chociaż on był jaknajlepiej względem niej usposobionym, nie przebaczył jej jednak tego.
— W istocie — rzekł — list ten zadziwił mnie bardzo... to Ani jest chora, to znów ty sama chcesz jechać...
— Wszystko, co napisałam, to prawda.
— Przecież ja nie wątpię o tem...
— Nieprawda, wątpisz!... Widzę, żeś niezadowolony.
— Nie wątpię ani na chwilę. Coprawda jestem niezadowolony, że ty zdajesz się nie chcieć przypuszczać, iż są obowiązki...
— Obowiązki jechania na koncert...
— Nie mówmy już lepiej o tem...
— Dlaczego mamy nie mówić?
— Chcę ci tylko powiedzieć, że mogą mi wypaść sprawy niecierpiące zwłoki... teraz, naprzykład, będę musiał jechać do Moskwy w sprawie domu... Ach, Anno, czemu ty tak łatwo poddajesz się rozdrażnieniu? Czyż nie wiesz, że ja żyć nie mogę bez ciebie?
— Jeżeli to prawda... — odezwała się Anna zmienionym głosem, to to życie bardzo cięży ci... przyjeżdżasz i zaraz następnego dnia wyjeżdżasz znowu, tak zwykle postępują tylko...
— Anno, jesteś okrutna... Gotów jestem oddać życie...
Lecz ona nie słuchała go.
— Jeżeli pojedziesz do Moskwy, to i ja pojadę... nie zostanę tutaj. Powinniśmy albo rozejść się, albo być zawsze razem...
— Przecież wiesz, że to jest jedyne moje pragnienie, lecz na to...
— Potrzebnym jest rozwód? Napiszę do niego, sama widzę, że niema innej rady... ale ja pojadę z tobą do Moskwy...
— Zdajesz się grozić mi, a ja przecież marzę tylko o tem, aby nie rozłączać się z tobą.
Ale tylko obojętne, złe spojrzenie prześladowanego i rozdrażnionego człowieka błysło mu w oczach, gdy mówił te pieszczotliwe wyrazy...
Ona dostrzegła to spojrzenie i odgadła zapewne jego znaczenie.
— Jeżeli tak jest w rzeczy samej, jest to prawdziwe nieszczęście! — mówiło jego spojrzenie; było to tylko chwilowe wrażenie, lecz Anna nigdy nie mogła go zapomnieć.
Anna Arkadjewna napisała do męża, prosząc go o rozwód, i w końcu listopada razem z Wrońskim pojechała na całą zimę do Moskwy, pożegnawszy się przedtem z księżniczką Barbarą, która musiała wracać do Petersburga.
Spodziewając się lada dzień odpowiedzi od Aleksieja Aleksandrowicza, a co za tem idzie i rozwodu, Wroński i Anna zamieszkali razem.




Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/169 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/170
I.

Lewinowie spędzali trzeci miesiąc w Moskwie. Dawno już minął termin, gdy według nieomylnych wyliczeń ludzi biegłych w tych rzeczach, Kiti powinna była odbyć słabość; Kiti pomimo to wciąż chodziła i nie było żadnych oznak, by chwila ta była obecnie bliższą, niż dwa miesiące temu. I doktor, i madame, i Dolly, i księżna, a szczególnie Lewin, który bez strachu nie mógł pomyśleć o tem, zaczęli się już niecierpliwić i niepokoić; jedna tylko Kiti czuła się zupełnie szczęśliwą i spokojną.
Kiti zdawała sobie teraz dokładnie sprawę, że powstaje w niej nowe uczucie miłości ku przyszłemu, a jak dla niej, pod pewnym względem już istniejącemu dziecku, i z rozkoszą oddawała się temu uczuciu. Dziecię nie było już teraz tylko cząstką jej, gdyż chwilami żyło swojem, niezależnem od niej, życiem. Sprawiało jej to często ból, ale zarazem Kiti chciało się śmiać, gdyż ogarniała ją dziwna, nieznana dotąd radość.
Wszyscy jej ukochani otaczali ją i wszyscy byli tak dobrzy dla niej, tak dbali o nią, ona zaś we wszystkiem i wszystkich widziała tylko życzliwość ku sobie i dodatnie cechy otaczających ją, gdyby więc nie wiedziała i nie czuła, że to wszystko musi się skończyć wkrótce, nie pragnęłaby wcale innego, przyjemniejszego życia. Jedna rzecz tylko psuła jej wrażenie zupełnego zadowolenia, a mianowicie, że mąż nie był takim, jakim ona najbardziej go kochała i jakim bywał na wsi.
Kiti lubiła jego spokojne, uprzejme, gościnne obejście się na wsi, w mieście zaś zdawał się być ciągle niespokojnym i mieć na baczności, jak gdyby się obawiał, aby ktobądź nie wyrządził krzywdy jemu, a przedewszystkiem jego żonie. Tam na wsi, będąc u siebie w swoim domu, nigdy nie spieszył się i nigdy nie był bezczynnym. Tutaj w mieście wciąż się spieszył, jak gdyby obawiał się spóźnić, choć nie miał nic do roboty. Kiti litowała się nad nim, choć wiedziała, że inni nie podzielają jej zdania. Patrząc na niego, gdy znajdował się w liczniejszem towarzystwie, tak, jak się patrzy czasami na ukochanego człowieka, usiłując widzieć w nim obojętnego sobie, aby określić wrażenie, jakie on wywiera na obcych, Kiti widziała, z obawą nawet wywoływaną przez zazdrość, że mąż jej nietylko nie zasługuje na współczucie, lecz owszem bardzo jest pociągającym przez swe staroświeckie trochę obejście, przez swą nieśmiałą uprzejmość dla kobiet, przez swą silną postać, a przedewszystkiem, jak jej się zdawało, przez swe wyraziste oblicze. Lecz Kiti patrzała nie z zewnątrz, ale z wewnątrz i widziała, że mąż nie jest tutaj samym sobą, gdyż inaczej nie mogłaby wytłumaczyć sobie jego stanu. Chwilami w głębi duszy czyniła mu wyrzuty, że nie umie zastosować się do miejskiego życia, chwilami zaś przyznawała sama, że w istocie musi mu być trudno urządzić się w ten sposób, aby być zadowolonym z pobytu w Moskwie.
W rzeczy samej, cóż miał robić? Kart nie lubił, do klubu nie uczęszczał. Kiti wiedziała już, co to znaczy przyjaźnić się z wesołymi mężczyznami w rodzaju Obłońskiego... to znaczy pić i jechać po pijanemu Bóg wie dokąd; bez przerażenia nie mogła pomyśleć, dokąd w takich razach jeżdżą mężczyźni. Bywać? Wiedziała jednak, że, aby bywać, trzeba znajdować przyjemność w towarzystwie młodych kobiet, a Kiti nie mogła życzyć sobie tego. Czy miał siedzieć całymi dniami w domu z nią, z matką i siostrami? Ale chociaż nadzwyczaj lubiła i zawsze bawiły ją bardzo jedne i te same rozmowy, „Aliny — Nadiny“, jak te rozmowy sióstr pomiędzy sobą nazywał stary książę, wiedziała jednak, że znudzą mu się one dość prędko. Cóż wiec miał robić? czy w dalszym ciągu pisać swe dzieło? Próbował to robić, przesiadywał z początku w bibliotece, robił notatki i zbierał materyały, ale sam mówił jej, że im mniej ma do roboty, tem mniej ma zawsze czasu. Prócz tego żałował, że za dużo rozmawia tutaj o swej książce, i że dlatego wszystko plącze mu się w głowie i przestaje go zajmować.
Pobyt wt mieście miał tylko jedną dobrą stronę, tę, że tutaj nie miały nigdy miejsca żadne sprzeczki pomiędzy nimi. Czy to dlatego, że warunki miejskie były odmienne, czy też dlatego, że oboje stali się ostrożniejsi i rozsądniejsi pod tym względem, ale w Moskwie nie zdarzały się nigdy wybuchy zazdrości, których lękali się oboje, wyjeżdżając do Moskwy.
Pod tym względem zaszło nawet jedno, nadzwyczaj dla nich obojga ważne zdarzenie, spotkanie się Kiti z Wrońskim.
Stara księżna, Marya Borysowna, chrzestna matka Kiti, zapragnęła zobaczyć swą ukochaną chrześniaczkę. Kiti, chociaż nigdzie nie bywała ze względu na swój stan, pojechała jednak z ojcem do staruszki i tam spotkała się z Wrońskim.
Z powodu tego spotkania Kiti mogła sobie uczynić jeden tylko zarzut, że, gdy poznała te znajome sobie niegdyś doskonale rysy, zabrakło jej na mgnienie oka tchu, serce ścisnęło się, a gorący rumieniec oblał jej policzki. Trwało to jednak tylko parę sekund; jeszcze ojciec, który naumyślnie głośno zaczął witać się z Wrońskim, nie skończył rozmawiać z nim, gdy Kiti zapanowała już zupełnie nad sobą, mogła patrzeć na Wrońskiego i rozmawiać z nim z równą swobodą, jak z księżną Maryą Borysowną, przedewszystkiem zaś w taki sposób, że każde jej odezwanie się i każdy uśmiech zyskałyby uznanie męża, którego niewidzialną obecność zdawała się odczuwać w tej chwili.
Zamieniła z nim kilka słów, uśmiechnęła się nawet z jego żartu o wyborach, które nazwał „naszym parlamentem.“ (Trzeba było uśmiechnąć się, aby pokazać, iż dowcip został zrozumianym). Natychmiast jednak zwróciła się do księżnej Maryi Borysownej i ani razu nie popatrzała na niego, dopóki nie wstał, aby pożegnać się; wtedy spojrzała na niego, ale widocznem było, że tylko dlatego, że niegrzecznie jest nie patrzeć się na kogoś, gdy ten ktoś żegna się.
Kiti wdzięczną była ojcu, iż nie wszczynał z nią rozmowy o spotkaniu z Wrońskim; pomimo to widziała, że ojciec jest zadowolony z niej, ona sama również nie miała sobie nic do wyrzucenia; nie spodziewała się nigdy, aby mogła znaleźć siłę zatrzymania gdzieś w głębi duszy wszystkich wspomnień o dawnem uczuciu, jakie żywiła ku Wrońskiemu, i nietylko wydawać się, ale być w rzeczy samej zupełnie obojętną względem niego.
Lewin bardziej niż żona zarumienił się, gdy usłyszał, że Kiti u księżnej Maryi Borysownej spotkała się z Wrońskim. Kiti nie łatwo było powiedzieć o tem mężowi, jeszcze trudniej zaś opowiadać o wszystkich szczegółach spotkania, gdyż nie zadawał jej żadnych pytań, a tylko spoglądał na nią ponuro i z niezadowoleniem.
— Żałowałam bardzo, że cię nie było — rzekła. — Nie tyle nawet, że cię nie było w pokoju... w twej obecności nie byłabym tak naturalną... doprawdy, teraz rumienię się bardziej — mówiła, czerwieniąc się po uszy — szkoda jednak, żeś nie mógł patrzeć przez dziurkę od klucza.
Pełne prawdy, szczere jej oczy powiedziały Lewinowi, że Kiti zachowywała się z godnością, nie zwracając więc uwagi na jej zakłopotanie, uspokoił się natychmiast i zaczął wypytywać szczegółowo, a Kiti na to tylko czekała.
Gdy dowiedział się już o wszystkiem, nawet o tym szczególe, że tylko w ciągu pierwszej sekundy nie była w stanie nie zarumienić się, gdy przekonał się, że spotkanie z Wrońskim nie wywarło na niej prawie żadnego Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/175 — Koniecznie! On był przecież u nas. Co ci to szkodzi? Zajedziesz do nich, posiedzisz, pogadasz pięć minut o pogodzie, wstaniesz i pójdziesz sobie...
— Nie dasz wiary, ale ja już tak odwykłem od tego, że mi doprawdy wstyd! Bo co to jest w rzeczy samej? Przyjdzie obcy człowiek, siądzie, niema nic ciekawego do powiedzenia, im przeszkadza, irytuje się tylko na siebie samego, a potem wynosi się.
Kiti roześmiała się.
— Będąc kawalerem, składałeś przecież wizyty... — zauważyła.
— Składałem, ale zawsze wstyd mi było, a teraz to już odzwyczaiłem się do tego stopnia, że wolałbym dwa dni nie jeść obiadu, zamiast iść na wizytę. Doprawdy, wstyd mi! Jestem pewien, że obrażą się i powiedzą: po coś przychodził, nie mając żadnego interesu?
— Nie bój się, nie obrażą się... już ja ci ręczę za to — rzekła Kiti, patrząc się na męża z uśmiechem i ujmując go za rękę... — Do widzenia się... bądź więc u nich koniecznie...
Lewin pocałował żonę w rękę i chciał już wychodzić, ale ona zatrzymała go.
— Czy wiesz, Kostia, że ja mam już zaledwie pięćdziesiąt rubli?
— To i cóż? zajdę do banku i wezmę. He? — zapytał ze znanym żonie wyrazem niezadowolenia.
— Poczekaj... — rzekła, nie puszczając jego ręki — jestem niespokojna, trzeba, żebyśmy o tem pomówili. Zdaje się, że nie robię żadnych zbytecznych wydatków, a pieniądze płyną jak woda... Musimy chyba urządzić się jakoś inaczej?
— Niema potrzeby — odparł, chrząkając i patrząc na nią z ukosa.
Kiti znała to chrząkanie; było ono oznaką żywego niezadowolenia, nie tyle z niej, co z siebie samego; Lewin w rzeczy samej był niezadowolonym, ale nie z tego, że wyszło dużo pieniędzy, lecz z tego, że przypominają mu o tem, o czem on, wiedząc doskonale, iż nie jest tak, jak być powinno, pragnie zapomnieć.
— Kazałem Sokołowowi sprzedać pszenicę i wziąć z góry za młyn... pieniędzy nam nie zabraknie.
— Dobrze, lecz ja się obawiam, że w ogóle dużo...
— To nic, to nic... — powtórzył parę razy — do widzenia się więc...
— Doprawdy, żałuję chwilami, żem posłuchała mamy.
Tak by nam dobrze było na wsi! Narobiłam tylko wszystkim kłopotu i wydajemy pieniądze...
— Nic nie szkodzi. Nie było jeszcze takiego wypadku od czasu mego ożenienia się, abym powiedział, że mogłoby być lepiej, niż jest.
— Czy naprawdę? — zapytała, patrząc mu w oczy.
Powyższe słowa wyrzekł, nie myśląc wcale o tem co mówi, chcąc tylko ją pocieszyć; gdy jednak rzucił na żonę spojrzenie i przekonał się, że te pełne prawdy, ukochane oczy patrzą na niego pytająco, powtórzył to samo, ale teraz już zupełnie szczerze. „Stanowczo zapominam o jej stanie!“ — pomyślał i przypomniał sobie, co w krótkim czasie oczekuje ich.
— A czy prędko? Jak ci się zdaje? — szepnął, ujmując obie jej dłonie.
— Tyle razy już myślałam o tem, że teraz nic już nie myślę i nie wiem.
— I nie lękasz się?
Kiti uśmiechnęła się pogardliwie.
— Ani trochę — odparła.
— Jeżeli co będzie, to ja będę u Katawasowa...
— Nic nie będzie, nie myśl nawet o tem. Pojadę z ojcem, jak zwykle, na spacer na bulwary. Zajedziemy na chwilę do Dolly, będę czekała na ciebie przed obiadem. Prawda, przypomniałam sobie... Czy wiesz, że Dolly nie może już dać sobie rady? Długów mają po uszy, a pieniędzy ani grosza. Rozmawialiśmy właśnie wczoraj o tem z mamą i z Arsenjuszem[19] i postanowiliśmy, że wy obydwaj rozmówicie się ze Stiwą. Ojcu nie można nawet wspominać o tem... ale żebyście tak, ty i on...
— Cóż my na to poradzimy?
— Będziesz przecież u Arsenjusza, pogadaj z nim o tem, on powie ci, cośmy uradzili.
— Zgadzam się ślepo z jego zdaniem... będę więc u niego i zaraz skorzystam ze sposobności, gdyż pojadę z Natalją na koncert... do widzenia się!...
Na ganku dawny, z kawalerskich jeszcze czasów lokaj Lewina, Kuźma, pod zarządem którego znajdowało się całe gospodarstwo miejskie, oczekiwał na swego pana.
— Krasawczyk[20] ma zmienioną podkowę, pomimo to wciąż kuleje — rzekł. — Co pan każe z nim robić?
Podczas pierwszych dni pobytu w Moskwie, Lewina zajmowały bardzo konie, które zabrał z sobą z Pokrowskiego, gdyż chciał mieć konie na zawołanie i o ile można najtaniej, i w ogóle pragnął urządzić się pod tym względem najpraktyczniej, ale pokazało się, że własne konie kosztują drożej, niż wynajęte, i że, chociaż się je trzyma, trzeba brać ciągle dorożki i najmować karety.
— Trzeba posłać po konowała...
— A jak Katarzyna Aleksandrowna pojedzie? — zapytał Kużma.
Lewin nie dziwił się już teraz, jak to czynił jeszcze niedawno, że trzeba zaprzęgać parę silnych koni do ciężkiej karety i płacić pięć rubli za to, że kareta przejedzie po błocie zmięszanem ze śniegiem ćwierć wiorsty i że będzie czekała cztery godziny. Obecnie wydawało mu się to zupełnie naturalnem.
— Każ stangretowi przyprowadzić parę koni do nowej karety.
— Słucham.
Lewin, rozwiązawszy dzięki miejskim udogodnieniom, tak łatwo i krótko sprawę z końmi, której załatwienie na wsi wymagało zawsze zużycia sporo osobistej pracy i czasu, zawołał sanki, wsiadł do nich i kazał jechać na Nikitską ulicę; po drodze nie myślał już o pieniądzach, tylko o oczekującej go znajomości z petersburgskim uczonym, pracującym nad socyologią, i o rozmowie z nim.
Tylko z samego początku pobytu w Moskwie Lewina wprawiały w zdumienie te najzupełniej zbyteczne, lecz konieczne wydatki, których potrzeba zachodziła co chwila; teraz już jednak przyzwyczaił się do nich. Pod tym względem stał się podobnym do pijaka, który pierwszy kieliszek wypija jak gdyby z musu, drugi już łatwiej, a z trzeciego i dalszych nic już sobie nie robi. Gdy Lewin zmieniał pierwszą storublówkę na liberyę dla lokaja i stangreta, przyszło mu pomimowoli na myśl, że ta liberya, która nikomu nie przyniesie żadnego pożytku, bez której jednak obejść się było nie sposób, sądząc ze zdumienia Kiti i księżnej, gdy napomknął, że możnaby niesprawiać jej; że ta liberya będzie kosztować tyle, co dwóch parobków przez całe lato, licząc od Zielonych Świąt do końca jesieni, a pracujących od wschodu słońca do nocy. Z pierwszą tą storublówką żal mu było rozstawać się, ale już następna, zmieniana na wydanie obiadu dla rodziny, który kosztował dwadzieścia ośm rubli, chociaż przypomniała Lewinowi, że dwadzieścia ośm rubli to dziewięć ćwierci owsa, który w pocie czoła robotnicy na wsi sieją, koszą, wiążą, młócą, wieją i nasypują do worków, poszła już znacznie łatwiej. A teraz wydawane papierki nie wywoływały już żadnego wrażenia i wylatywały z kieszeni jak małe ptaszki z klatki. Lewin przestał już zastanawiać się, czy praca zużyta na zdobycie pieniędzy równoważy się przyjemnością, jaką kupuje się za nie; {{#lst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/180||X702}}

{{#lst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/206|X710|}} — Usiedliśmy z Iwanem Pietrowiczem w gabinecie Aleksieja — odparła Stepanowi Arkadjewiczowi na pytanie, czy można palić, dlatego właśnie, aby nie krępować się paleniem, i spojrzawszy na Lewina, zamiast zapytać go czy pali, wzięła ze stołu szyldkretową papierośnicę i wyjęła z niej papierosa.
— Jak jesteś dzisiaj ze zdrowiem? — zapytał brat.
— Nerwy, jak zwykle.
— Bardzo dobry, prawda? — zapytał Stepan Arkadjewicz, widząc, że Lewin spogląda na portret.
— Nie widziałem nigdy lepszego.
— I nadzwyczaj podobny — dodał Wołkujew.
I Lewin przestał spoglądać na portret, a spojrzał na oryginał; szczególny blask oświecił twarz Anny w chwili, gdy poczuła na sobie jego spojrzenie. Lewin zarumienił się i, chcąc utaić swe zmieszanie, zamierzał zapytać Annę, kiedy poraz ostatni widziała się z Darją Aleksandrowną, lecz Anna odezwała się:
— Rozmawialiśmy przed chwilą z Iwanem Pietrowiczem o najnowszych obrazach Waszczenkowa... widział je pan?
— Widziałem — odparł Lewin.
— Przepraszam, przeszkodziłam panu, chciał pan mówić...
Lewin zapytał, czy dawno widziała Dolly.
— Wczoraj była u mnie; gniewa się na Gryszę o stopnie, zdaje się, że nauczyciel łaciny uprzedził się w istocie ku niemu.
— Widziałem te obrazy i nie podobały mi się one bardzo — powrócił Lewin do poprzedniej rozmowy.
Rozmowę, prowadzoną z Anną, Lewin traktował nie tak po rzemieślniczemu, jak rozmowy, toczone dzisiaj rano; do każdego wyrazu w obecnej rozmowie przywiązywał szczególne znaczenie, a mówić do niej stanowiło dla niego jeszcze większą przyjemność, niż słuchać jej.
Anna odzywała się nietylko szczerze i rozumnie, lecz mądrze i od niechcenia, nie przywiązując żadnej szczególnej wagi do swych myśli, a nadając wielką wagę słowom osoby, z którą rozmawia.
Wołkujew, wspomniawszy o nowym kierunku w sztuce, o nowych ilustracyach do Pisma Świętego, wykonanych przez francuskiego artystę, zarzucał rysownikowi krańcowy realizm, graniczący z niemożebnością. Lewin zauważył, że Francuzi pierwsi wprowadzili do sztuki warunkowość i że dlatego poczytują sobie za szczególną zasługę powrót do realizmu; widzą, jednem słowem, poezyę w tem, że nie kłamią. Twarz Anny rozjaśniła się cała, gdy zrozumiała tę myśl, i Anna roześmiała się.
— Śmieję się — rzekła — jak pomimowoli śmieje się człowiek, gdy ujrzy bardzo podobny portret. Odezwanie się pana charakteryzuje najdokładniej obecną sztukę francuską; malarstwo i nawet literaturę, naprzykład Zolę i Daudeta. Chyba zwykle tak bywa, że tworzy się swoje conceptions z wymyślonych, warunkowych postaci, a potem, gdy wszystkie combinations są już poczynione, a wymyślone postacie znudzą się, wtedy zaczyna się wymyślać inne, bardziej naturalne i żywotniejsze.
— Ma pani zupełną słuszność... — zgadzał się Wołkujew.
— Więc byliście w klubie? — zwróciła się Anna do brata.
„Tak, tak, to kobieta!“ — myślał Lewin, zapominając się i patrząc uporczywie na jej ładną, ruchliwą twarz, która obecnie zmieniła się nagle. Lewin nie słyszał, o czem mówiła pochylając się do brata, jednak uderzyła go zmiana jej wyrazu. Na nadzwyczaj wspaniałej w swym spokoju przed chwilą twarzy jej nagle odbił się wyraz ciekawości, gniewu i dumy. Trwało to tylko jedną chwilę. Przymrużyła oczy, jakgdyby wytężała pamięć.
— No tak, a zresztą to nikogo nie obchodzi — rzekła i zwróciła się do Angielki.
Please order the tea in the drawnig-room[21].
Dziewczynka podniosła się i wyszła.
— Zdała egzamin? — zapytał Stepan Arkadjewicz.
— Świetnie... bardzo zdolna dziewczyna i ma dobry charakter.
— Skończy się na tem, iż pokochasz ją bardziej, niż swoją własną.
— Widać, że to mężczyzna mówi. W miłości niema ani bardziej ani mniej... kocham córkę jedną miłością, a ją drugą.
— A ja powiadam Annie Arkadjewnie — rzekł Wołkujew — że gdyby setną część energii, zużywanej na tę małą Angielkę, użyła na wychowywanie i oświatę rosyjskich dzieci, to przyczyniłaby się do nadzwyczaj ważnej i pożytecznej pracy.
— Wolno panu tak mówić, ale ja nie mogę. Hrabia Aleksiej Kiryłowicz zachęcał mnie bardzo (wymawiając wyrazy hrabia Aleksiej Kiryłowicz nieśmiało i pytająco spojrzała na Lewina, który pomimowoli odpowiedział jej spojrzeniem potakującem i pełnem szacunku), abym zajęła się szkołą na wsi. Byłam tam parę razy. Dzieci podobały mi się bardzo, ale nie mogłam jakoś przywiązać się do nich. Mówi pan o energii. Energia jest skutkiem zamiłowania, a jeżeli zamiłowania niema, musu nie można sobie zadawać. Pokochałam tę dziewczynkę, sama nawet nie wiem za co i dlaczego — i znowu spojrzała na Lewina. Uśmiech jej i spojrzenie mówiły mu, że tylko do niego zwraca swe słowa, że chodzi jej tylko o jego zdanie, i że jednocześnie wie z góry, iż rozumieją się nawzajem.
— Zgadzam się z panią najzupełniej... ani szkole, ani żadnemu innemu zakładowi w tym rodzaju nie można oddać serca, i zdaje mi się, że właśnie z tego powodu te filantropijne instytucye przynoszą zawsze tak mało owoców.
Anna zamilkła na chwilę, potem uśmiechnęła się. — Tak, tak! — potwierdziła. — Nigdy nie mogłam. Je n’ai pas le coeur assez large, aby pokochać całą ochronę z zamorusanemi dziećmi. Cela ne m’a jamais véussi, a jest przecież tyle kobiet, które stworzyły sobie z tego position sociale. I teraz tembardziej — rzekła ze smutnym, pełnym zaufania wyrazem, zwracając się pozornie do brata, lecz w rzeczy samej tylko do Lewina — i teraz nawet, kiedy niezbędnem mi jest jakiebądź zajęcie, nie mogę w żaden sposób... — i nagle, marszcząc brwi (Lewin domyślił się, że Anna marszczy się, gdyż jest niezadowoloną z siebie, że mówi tylko o sobie), zaczęła mówić o czem innem.
— Wiem o panu — odezwała się do Lewina — że pan jest złym obywatelem i bronię zawsze pana o ile mogę i umiem.
— W jaki sposób broni mnie pani?
— Sposób obrony zależy od zarzutów, stawianych panu. Może panowie pozwolą na herbatę? — zaproponowała, podnosząc się i biorąc do ręki oprawną w safian książkę.
— Niech mi pani pozwoli, Anno Arkadjewno! — poprosił Wołkujew, wskazując na książkę.
— Nie, nie skończyłam jeszcze.
— Mówiłem mu już o tem — zwrócił się Stepan Arkadjewiez do siostry, wskazując na Lewina.
— To szkoda, moje pisanie to coś w rodzaju tych koszyczków i rzeźb, które wyrabiano w więzieniu, a które sprzedawała mi Liza Merkałowa... była ona członkiem jakiegoś towarzystwa, opiekującego się więźniami, i ci nieszczęśliwi tworzyli istne cuda cierpliwości.
Jeszcze jeden rys zauważył Lewin w tej kobiecie, która podobała mu się niezwykle. Obok rozumu, wykwintnego obejścia i urody, była w niej szczerość, gdyż nie usiłowała taić przed nim całego ciężaru swego położenia. Gdy skończyła mówić westchnęła, a twarz jej, przyjąwszy nagle surowy wyraz, stała się jakby wykutą z marmuru. Z tym wyrazem na twarzy Anna była jeszcze ładniejszą, niż przedtem, lecz wyraz ten był nowym, gdyż nie miał nic wspólnego z kręgiem wrażeń, tryskających szczęściem i dających szczęście, jakie malarz pochwycił na swym portrecie. Lewin spojrzał jeszcze raz na portret i na jej postać, gdy, ująwszy brata za rękę, przechodziła z nim przez wysokie drzwi i, co go zadziwiło nawet, ogarnęła go dziwna litość ku niej.
Anna poprosiła Lewina i Wołkujewa, aby przeszli do salonu, a sama została się z bratem, gdyż chciała rozmówić się z nim. „Czy o rozwodzie? czy o Wrońskim? czy o tem, co on robi w klubie? czy też może o mnie?“ — myślał Lewin.
I pytanie, o czem Anna może rozmawiać ze Stepanem Arkadjewiczem, zaciekawiało go tego stopnia, że nie zwracał żadnej uwagi na Wołkujewa, opowiadającego mu o zaletach dziecinnej powieści, napisanej przez Annę.
Podczas herbaty rozmawiano w dalszym ciągu, i rozmowa toczyła się wciąż o kwestyach poważniejszych i mających ogólne znaczenie. Nietylko nie zdarzyło się, aby trzeba było szukać przedmiotu do rozmowy, lecz przeciwnie, zdawało się, że nie zdąży się jeszcze wypowiedzieć wszystkiego, co się ma na myśli, ale że z chęcią przestaje się mówić, aby usłyszeć, z czem chce się odezwać ktoś inny. I Lewinowi zdawało się, że wszystko o czem tylko jest mowa, bez względu na to, czy to mówi ona, czy też Wołkujew lub Stepan Arkadjewicz, ma swe szczególne znaczenie, a to dzięki temu, że ona zwraca na to uwagę i czyni od czasu do czasu swe spostrzeżenia.
Biorąc udział w ogólnej rozmowie, Lewin zachwycał się przez cały czas Anną, jej rozumem, wykształceniem, urodą, a jednocześnie i jej prostotą i szczerością; słuchał, rozmawiał i przez cały czas myślał o niej, o jej wewnętrznem życiu, i usiłował przeniknąć jej myśli. I Lewin, chociaż przedtem potępiał ją surowo, obecnie dziwnym tokiem myśli uniewinniał ją zupełnie, a zarazem i litował się nad nią i obawiał, że Wroński niezupełnie ją rozumie. O jedenastej, {{#lst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/212||X710}}

{{#lst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/337|X811|}} piechotą na folwark, aby być obecnym przy puszczaniu w ruch nowej wialni.
Przez cały ten dzień Lewin, rozmawiając w polu z ekonomem i chłopami, a w domu z żoną, z Dolly, z jej dziećmi, z teściem, myślał wciąż o jednem i temsamem, co, pomimo nieustannych kłopotów gospodarskich, zajmowało go wciąż, i szukał we wszystkiem prześladujących go zagadnień: „cóż ja jestem takiego? gdzie się znajduję? po co tutaj jestem?“
Stojąc w nowej stodole, Lewin wyglądał przez otwarte wrota, w których kłębił się suchy i gorzki pył, wychodzący z młocarni na oświeconą gorącem słońcem trawę, rosnącą na podwórzu i na świeżą słomę, wyniesioną przed chwilą ze stodoły; chwilami spoglądał na jaskółki, wylatujące ze swych gniazd z pod okapu; na ludzi, uwijających się po ciemnej i pełnej kurzu stodole i dziwne myśli przychodziły mu do głowy:
„Poco robi się to wszystko?“ — myślał. — Poco ja tu stoję i każę im pracować? Z jakiej racyi oni wszyscy tak pracują i usiłują okazać mi swą gorliwość? Dlaczego wysila się tak ta stara Matrena, moja znajoma?“ (leczyłem ją, gdy podczas pożaru spadła na nią krokiew z dachu) — myślał, spoglądając na szczupłą babę, która, zgarniając grabiami ziarno, z trudnością przestawiała po klepisku czarne, ogorzałe nogi. — „Wtedy wyzdrowiała, lecz nie dzisiaj to jutro, nie jutro to za lat dziesięć zakopią ją i śladu po niej nie pozostanie... ani po niej, ani po tej elegantce w czerwonej spódnicy, co tak zręcznie przerzuca snopki. I ją również zakopią, i gniadego wałacha... tego zapewne prędko“ — myślał, spoglądając na spasionego konia, ciężko oddychającego z rozdętemi nozdrzami, zaprzężonego do kieratu. — „I jego zakopią... i Fedora, co podaje, z jego kędzierzawą, pełną plew brodą i koszulą rozerwaną na plecach, również zakopią. A on tymczasem rozwiązuje snopy, komenderuje i krzyczy na baby i wprawną ręką poprawia rzemień na kole rozpędowem. Nietylko ich zakopią, ale i mnie, i nic po mnie nie zostanie. I po co to wszystko?“
Myślał o tem i jednocześnie spoglądał na zegarek, chcąc obliczyć, ile zmłócą w ciągu godziny. Musiał to wiedzieć, aby wyznaczyć jaka ilość zboża powinna być dzisiaj zmłóconą.
„Zaraz upłynie godzina, a dopiero zaczęli trzecią kopę“ — pomyślał, podchodząc do parobka, który podawał i, usiłując przekrzyczeć huk maszyny, kazał mu podawać mniej naraz.
— Za dużo podajesz odrazu, Fedorze! Widzisz przecież, że wszystko zatyka się w maszynie. Podawaj wolniej...
Fedor cały czarny od lepiącego się do spoconej twarzy pyłu, krzyknął coś w odpowiedzi, lecz w dalszym ciągu nie podawał tak, jak Lewin sobie życzył.
Lewin zbliżył się do młocarni, odsunął robotnika i sam wziął się do podawania. Pracując w ten sposób do samego południa, wyszedł razem z Fedorem ze stodoły i wdał się z nim w rozmowę.
Parobek pochodził z dalszej wioski, z tej samej, w której Lewin dawniej wydzierżawiał ziemię związkowi robotników; ziemię tę teraz dzierżawił stróż. O tej ziemi właśnie Lewin zaczął rozmawiać z Fedorem i zapytał, czy Płaton, bogaty i porządny chłop z tej samej wioski, nie zgodziłby się wziąć jej.
— Za drogo dla niego, Płaton nie wyjdzie na swojem — odparł chłop.
— A Kiryłow wychodzi przecież?...
— Mitiucha[22] nie może nie wychodzić! Ten skórę zedrze z człowieka, ale musi mieć swoje; on nie ulituje się nad chrześcijańską duszą. A stryj Fokanycz[23] czy będzie dusił człowieka? Często pożycza, choć wie, że nie będzie mógł odebrać... czasami nie chce nawet odbierać...
Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/340 coś bardziej bez sensu, jak to co on powiedział?... Powiedział, że nie trzeba żyć dla siebie, to jest, że nienależy żyć dla tego, co pojmujemy wszyscy, do czego marny skłonność, czego sobie życzymy, lecz należy żyć dla czegoś niepojętego, dla Boga, którego nikt pojąć ani określić nie może... I cóż? czyż ja nie zrozumiałem tych na pozór bezsensowych słów jego? A czy zrozumiawszy je, wahałam się choć na chwilę z uznaniem ich słuszności? czy może wydały mi się głupiemi, kłamliwemi lub obłudnemi?
„Nie... ja zrozumiałem to, co on mówił, i to zupełnie tak samo, jak on to rozumie... Nigdy w życiu mem nie pojąłem jeszcze nic tak ściśle i dokładnie, i nigdy w życiu nie wątpiłem o tem i wątpić nie mogę. I nie ja jeden, lecz wszyscy, cały świat to jedno tylko rozumie zupełnie, o tem jednem nie wątpi i zawsze zgadza się na to. A ja szukałem cudów i żałowałem wciąż, żem nie był świadkiem żadnego cudu, który mógłby przekonać mnie; cud materyalny nawróciłby mnie zupełnie... a oto istnieje cud, jedynie możebny, wciąż spełniający się, otaczający mnie ze wszystkich stron, a ja nie zauważałem go!
„Fedor powiada, że stróż Kiryłow żyje dla brzucha... taki cel życia daje się pojąć i wytłumaczyć łatwo. My wszyscy, jako istoty rozumne, nie możemy żyć inaczej, jak tylko dla brzucha. I nagle ten sam Fedor powiada, że to źle żyć dla brzucha, a należy żyć dla prawdy, dla Boga, a ja odrazu z paru półsłówek rozumiem go. I ja i miliony ludzi, którzy żyli przed wiekami, i którzy żyją teraz, chłopi i możni, ubodzy duchem i mędrcy, co rozmyślają i piszą o tem, i głoszą swym niewyraźnym językiem: my wszyscy zgadzamy się na to jedno: dlaczego trzeba żyć i na czem polega dobro. Ja i wszyscy ludzie mamy tylko jedno jasne, nie ulegające wątpliwości poczucie, a poczucie to nie może być objaśnionem przez rozum, ono jest niezależnem od niego, niema żadnych przyczyn i nie może mieć żadnych skutków.“
„Jeżeli dobro ma swoją przyczynę, nie jest już dobrem, jeżeli zaś pociąga za sobą w skutku nagrodę, również nie jest dobrem; a zatem dobro stoi po za łańcuchem przyczyn i skutków.“
„Ja wiem, na czem ono polega i wszyscy to wiedzą.“
„Jakiż więc cud większy po nad to może istnieć?“
„Czyżbym znalazł rozwiązanie wszystkiego, czyż mogę uznawać cierpienia me za skończone?“ — myślał Lewin, krocząc po pokrytej kurzem drodze, nie zwracając uwagi ani na upał ani na zmęczenie, i mając wrażenie, że dokuczliwy, długotrwały ból przestaje sprawiać mu cierpienia. Uczucie to było do tego stopnia radosnem, że nie mógł mu dać z początku wiary. Tracił chwilami oddech ze wzruszenia, i nie mając sił iść dalej, zboczył z drogi do lasu i usiadł w cieniu osiki na nieskoszonej trawie, zdjął kapelusz ze spoconej głowy, a opierając się na łokciu, położył się na soczystej, gęstej trawie leśnej.
„Tak, muszę zastanowić się nad tem i wszystko obmyśleć dokładnie — myślał, przyglądając się bacznie niezmiętej trawie i śledząc za poruszeniami zielonego chrząszcza, pnącego się po łodydze jeżyny — z czego ja się cieszę? Co ja odkryłem?“
„Nic nie odkryłem... dowiedziałem się tylko o tem, co już wiem oddawna. Poznałem siłę, która nietylko kiedyś w przeszłości dała mi życie, ale która i teraz daje mi je; przestałem ulegać złudzeniom i wiem czego się trzymać!“
„Dawniej mówiłem, że w mojem ciele, w ciele tej trawy i tego chrabąszcza odbywa się przemiana materyi według praw fizycznych, chemicznych i fizyologicznych. W nas wszystkich, razem z osinami i obłokami i z mgławicami odbywa się rozwój... Z czego ten rozwój?... na co?... Nieskończony rozwój i walka... Jak gdyby mógł istnieć jakibądż kierunek i walka w bezmiarze i nieskończoności! I ja dziwiłem się, że pomimo największego wysiłku myśli, krocząc tą drogą, nie mogę znaleźć celu życia, celu mych wszystkich ciążeń i zabiegów. Teraz zaś powiadam, że cel życia mego jest mi znanym: żyję dla Boga, dla duszy.“ I cel ten, pomimo swej jasności, jest tajemniczy i cudowny... nic nie istnieje, co by nie miało tego celu. Doprawdy, tylko duma — rzekł do siebie, przewracając się na brzuch i związując ostrożnie łodyżki traw, starając się nie połamać ich.
„I nietylko duma rozumu, ale głupota rozumu, a przedewszystkiem oszukaństwo... dobrze mówię... oszukaństwo rozumu, właśnie szachrajstwo rozumu“ — powtórzył z naciskiem Lewin.
I pokrótce przypomniał sobie cały bieg myśli, jakie nurtowały go w ciągu tych ostatnich dwóch lat, a początkiem których była widoczna myśl o śmierci; myśl ta ogarnęła go na widok chorego bez nadziei ukochanego brata.
Lewin po raz pierwszy wtedy przekonał się naprawdę, że dla niego, również jak i dla każdego człowieka, nic nie istnieje w przyszłości, prócz cierpienia, śmierci i wiekuistego zapomnienia, i doszedł do przekonania, że w ten sposób żyć nie można, że trzeba albo wytłumaczyć sobie życie w ten sposób, aby ono nie wydawało się złośliwą ironią jakiegoś złego ducha, albo też zastrzelić się.
Nie uczynił jednak ani jednego, ani drugiego, a żył, myślał i czuł w dalszym ciągu, a nawet ożenił się i zaznał wiele radości, i o ile nie myślał o przeznaczeniu swem, był szczęśliwym.
Czego oznaką to było?... Ze żył dobrze, ale myślał źle.
Żył (nie zdając sobie sprawy z tego) moralnemi prawdami, jakie wyssał z mlekiem matki, gdy zaś myślał, nietylko nie uznawał tych prawd, ale unikał ich nawet bacznie.
Teraz zaś było dla niego widocznem, że może żyć tylko dzięki wierze w zasady, w których był wychowanym.
„Coby też ze mnie było i jak przeżyłbym swe życie, gdybym nie miał tej wiary, nie wiedział, że trzeba żyć dla Boga, a nie dla czynienia zadość swym potrzebom? Kradłbym, kłamał i rozbijał; nic by dla mnie nie istniało, co Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/344 Lewina uderzyło spokojne, apatyczne niedowierzanie, z jakiem dzieci przyjmowały wymówki matki. Widocznem było, iż przykro im, że matka przerwała wesołą zabawę i nie wierzyły ani słowa temu, co mówiła; nie mogły nawet wierzyć, gdyż nie były w stanie zdać sobie sprawy, jak ważnem jest to wszystko, z czego korzystają, nie były więc w stanie pojąć, że to, co niszczą, jest tem właśnie, co stanowi główną podstawę ich życia.
„To wszystko istnieje samo przez się — myślały — i nic ciekawego ani ważnego w tem niema, gdyż zawsze tak było i będzie... my nie potrzebujemy myśleć o niczem... mamy już wszystko gotowe... my chcemy wymyśleć coś swojego i zupełnie nowego, wpadłyśmy więc na pomysł, aby w filiżance smażyć nad świecą maliny i żeby lać sobie mleko strumieniem prosto do ust. Są to rzeczy wesołe i nowe, nic a nic nie gorsze od picia z filiżanek.“
„Czyż nie to samo czynimy i my; czy ja postępuję inaczej, usiłując rozumowaniem odkryć znaczenie sił przyrody i cel życia ludzkiego?“ — myślał w dalszym ciągu.
„A czy inaczej czynią wszystkie teorye filozoficzne, naprowadzając człowieka na dziwną drogę, wręcz przeciwną naturze jego; drogę, po której krocząc, dochodzi do poznania tego, co mu już oddawna jest wiadomem, i to tak dokładnie, że bez wiedzenia o tem nie byłby w stanie żyć. Czyż w rozwoju teoryi każdego filozofa nie widać wyraźnie, że zna z góry, również napewno jak Fedor, i wcale a wcale nie lepiej od niego, główny cel życia, a tylko wątpliwą umysłową drogą chce powrócić do tego, co już wszystkim wiadomo.“
„Sprobójmy pozostawić dzieci samym sobie, aby musiały myśleć o swych potrzebach: przygotowywaniu naczyń, dojeniu krów i t. d Czy dokazywałyby wtedy?... pomarłyby z głodu. Gdybyśmy tak zostali puszczeni samopas z naszemi namiętnościami, rozumowaniami, bez żadnego pojęcia o jedynym Bogu i o Trójcy!... lub też bez pojęcia, że dobro istnieje, bez zrozumienia na czem polega zło moralne.“
„Spróbujmy zbudować cobądź bez tych pojęć!“ „My burzymy tylko, bośmy syci duchowo... zupełnie jak dzieci!“
„Skąd pochodzi u mnie radosne, wspólne z chłopem poczucie, jedyne, mogące zapewnić mi spokój duchowy? — Skąd ja je wziąłem?“
„Ja chrześcijanin, wychowany w pojęciu Boga, korzystając przez całe życie z tych darów duchowych, jakimi obdarzył mnie chrześcijanizm; ja, jak dziecko nieletnie, nie poznając się na nich i nie oceniając ich, burzę, a mówiąc właściwiej, pragnę burzyć to, co stanowi podstawę mego życia. A jak tylko następuje ważna chwila w życiu, ja, jak dziecko, gdy mu głodno i chłodno, idę do Niego, i mniej jeszcze od dziecka, łajanego przez matkę za swawolę, czuję, że me dziecinne usiłowania, aby marnować to, co stanowi istotę mego istnienia, nie zostaną mi wzięte za złe.“
„Doprawdy, to co wiem, wiem nie przez rozum... ta świadomość jest mi objawioną i daną przez serce i przez wiarę w to, co wyznaje Kościół.“
„Kościół!... Kościół!“... — powtórzył Lewin, odwrócił się na drugą stronę i opierając się na ręku, zaczął spoglądać w dal na stado zbliżające się ku rzece na drugim brzegu.
„Ale czy mogę wierzyć we wszystko, czego naucza Kościół?* — myślał, chcąc wypróbować samego siebie i obmyślić wszystko, co może zburzyć jego obecny spokój. Naumyślnie zaczął przypominać sobie dogmaty Kościoła, które zawsze wydawały mu się najbardziej zagadkowymi i które dawały mu najwięcej do myślenia. — „Stworzenie? A ja w jaki sposób tłómaczyłem sobie istnienie? Istnieniem? Nicością... Djabeł i grzech? A ja w jaki sposób objaśniam sobie zło?... Kto to jest Zbawiciel?“...
„Ja właśnie nic nie wiem i nie mogę wiedzieć, tylko to, co mi powiedziano, tak samo jak i innym.“
I zdawało mu się teraz, że niema ani jednego dogmatu kościelnego, sprzeciwiającego się najgłówniejszemu: wierze w Boga i w dobro, jako w jedyne przeznaczenie człowieka.
Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/347 kół i parskacie konia, był jednak do tego stopnia pochłoniętym przez swe myśli, że nie przyszło mu nawet do głowy, iż stangret jedzie po niego.
Na te myśl wpadł dopiero wtedy, gdy stangret zatrzymał przed nim wózek i rzekł:
— Przysłała mnie pani... przyjechał brat pana i z nim jeszcze jakiś pan...
Lewin wsiadł na bryczkę, ujął za lejce i dość długo nie mógł przyjść do siebie, jak człowiek, nagle zbudzony ze snu; przyglądał się dobrze utrzymanemu koniowi ze spoconym zadem i szyją, spoglądał na siedzącego obok siebie stangreta Iwana, przypominał sobie, że spodziewał się przyjazdu brata, że żona jest zapewne niespokojną, iż tak długo nie powraca z folwarku, i snuł domysły kto przyjechał razem z bratem...
I brat i żona i niewiadomy gość przedstawiali mu się teraz zupełnie inaczej, niż dawniej. Zdawało mu się, że obecnie stosunki jego ze wszystkimi ludźmi będą zupełnie inne.
„Pomiędzy bratem a mną nie będzie już tej, pewnego rodzaju, niechęci, istniejącej dotąd zawsze pomiędzy nami, nie będzie żadnych sprzeczek; z Kiti nie będę się już nigdy kłócił, dla gościa, który przyjechał, bez względu na to, kto to jest, będę uprzejmy i grzeczny; zmienię również zupełnie mój sposób postępowania ze służbą, z Iwanem“...
Wstrzymując wyprężonemi lejcami sytego i rwącego się do biegu konia, Lewin spoglądał na Iwana, który siedział koło niego. Iwan nie wiedział co ma robić ze swemi rękami, aby dać im jakiekolwiek zajęcie, więc nieustannie obciągał na sobie wydymającą się od wiatru koszulę. Lewin chciał zacząć z nim rozmowę i powiedzieć mu, że niepotrzebnie wziął konia na munsztuk, ale tego rodzaju odezwanie się wyglądałoby na wymówkę, a Lewin pragnął serdecznej rozmowy; na razie jednak nic innego nie przychodziło mu do głowy.
— Niech pan będzie łaskaw skręcić na prawo, bo tu pień — odezwał się Iwan, i chciał ująć za lejce.
— Bądź łaskaw nie wtrącać się w nieswoje rzeczy i nie uczyć mnie rozumu! — zawołał Lewin, rozgniewany uwagą stangreta.
Uczyniona mu uwaga, jak zwykle tak i teraz rozgniewała go; przekonał się też ze zmartwieniem, iż mylnem jest przypuszczenie jego, że nastrój duchowy może odrazu wpłynąć na postępowanie przy zetknięciu się z rzeczywistością.
O ćwierć wiorsty przed domem Lewin spostrzegł Gryszę i Tanie; dzieci biegły na jego spotkanie.
— Wuju! I mama idzie, i dziadzio, i Siergiej Iwanowicz i jeszcze ktoś — mówiły, wspinając się na wózek.
— A kto to taki?
— Bardzo straszny! i tak ciągle robi rękami — odparła Tania, stając na wózku i przedrzeźniając Katawasowa.
— Stary czy młody? — dopytywał się Lewin z uśmiechem. Gesty Tani przypominały mu kogoś znajomego.
„Ach, aby to tylko nie był jaki nieprzyjemny człowiek!“ — pomyślał Lewin.
Dopiero gdy wózek skręcił na boczną drogę, Lewin ujrzał całe towarzystwo i w niespodziewanym gościu rozpoznał Katawasowa, który w słomianym kapeluszu na głowie, machał rękami tak właśnie, jak pokazywała Tania.
Katawasow lubił nadzwyczaj szerokie dysputy na temat filozofii, z którą zapoznawał się z rozmów z przyrodnikami, znajomi zaś jemu przyrodnicy nigdy nie pracowali nad nią; podczas pobytu swego w Moskwie, Lewin nieraz prowadził z Katawasowem gorące spory. Pierwszą rzeczą, jaką Lewin przypomniał sobie, ujrzawszy go, była właśnie jedna z takich rozmów, podczas której Katawasow był głęboko przekonanym, że zbija wszystkie twierdzenia swego przeciwnika.
„Nie, już za nic w świecie nie będę się więcej sprzeczał i nie będę lekkomyślnie wygłaszał swego zdania“ — pomyślał Lewin i, przywitawszy się serdecznie z bratem i Katawasowem, zapytał o żonę.
— Zaniosła Mitię do Kołka[24], chce, aby dziecko przespało się tam, w pokoju nie może spać z powodu upału — rzekła Dolly. Lewin zawsze odradzał żonie nosić Mitię do lasu i postępek jej nie podobał mu się.
— Nosi się z nim z miejsca na miejsce — rzekł książę z uśmiechem — radziłem już jej, aby na próbę zaniosła go do lodowni.
— Ma zamiar przyjść potem do pasieki; zdawało się jej, że ty tam jesteś... my wszyscy tam idziemy — mówiła Dolly.
— Cóż słychać kolo ciebie? — zapytał Siergiej Iwanowicz brata, puszczając naprzód całe towarzystwo.
— Wszystko po staremu... jak zwykle gospodaruję — odparł zapytany. — Jak długo masz zamiar zabawić? Spodziewamy się ciebie już oddawna.
— Jakie dwa tygodnie... muszę wracać do Moskwy, mam tam dużo zajęcia.
Spojrzenia braci skrzyżowały się, i Lewin pomimo zwykłego, a teraz szczególnie silnego pragnienia, aby pomiędzy nim a bratem istniał życzliwy, a przedewszystkiem szczery stosunek, poczuł, że spogląda na Siergieja Iwanowicza niechętnie; spuścił więc oczy i nie wiedział co mówić.
Lewin zaczął dopytywać się Siergieja Iwanowicza o jego dzieło, chcąc wszcząć rozmowę o rzeczy interesującej brata i odciągnąć go od opowiadania o serbskiej wojnie i o kwestyi słowiańskiej, co Siergiej Iwanowicz miał na myśli, wspominając o zajęciach, oczekujących go w Moskwie.
— Czy były już recenzye o twojej książce? — zapytał Koznyszewa.
— Siergiej Iwanowicz uśmiechnął się, gdyż pytanie to wydało mu się zadanem rozmyślnie.
— Sprawami tego rodzaju nikt się nie zajmuje teraz, a co ja, to już najmniej — odparł. — Przekona się pani, Darjo Aleksandrowno, że będziemy mieli deszczyk — dodały wskazując parasolem na białe chmurki, unoszące się nad wierzchołkami drzew.
T dosyć było zamiany tych paru zdań, aby pomiędzy braćmi zapanował nietyle wrogi, co oparty na obojętności i niechęci stosunek; a takiego właśnie stosunku Lewin pragnął uniknąć koniecznie.
— Bardzo dobrze pan zrobił, przyjeżdżając do mnie — odezwał się, podchodząc do Katawasowa.
— Wybierałem się już oddawna... pogadamy sobie trochę tutaj na wsi! Czy pan już skończył czytać Spencera?
— Nie, nie doczytałem do końca — odparł Lewin — a zresztą niemam już teraz potrzeby czytać go.
— Jakto? Czy on pana nie zajmuje? Dlaczego?
— Dlatego, że przekonałem się stanowczo, iż ani w nim ani w innych autorach tego rodzaju nie znajdę rozwiązania zajmujących mnie kwestyj. Teraz...
Spokojny, wesoły uśmiech Katawasowa uderzył Lewina do tego stopnia, iż żal mu się stało swego usposobienia, które burzył tą rozmową, przypomniawszy więc sobie swój zamiar, dał jej spokój.
— A zresztą potem porozmawiamy — dodał. — Jeżeli mamy iść do pasieki, to tędy tą ścieżką — zwrócił się da wszystkich.
Lewin doprowadził swych gości wązką drożyną do nieskoszonej polanki, na której kwitły całe kępki bratków. Całe towarzystwo zasiadło w cieniu gęstych, młodych osik, pod któremi stały ławki, przygotowane naumyślnie dla odwiedzających pasiekę, a bojących się pszczół, sam zaś gospodarz udał się do izby pasiecznika, aby kazać przynieść chleba, ogórków i świeżego miodu dla starszych i dzieci.
Usiłując stąpać jak najciszej i przysłuchując się pszczołom, które coraz częściej przelatywały koło niego, Lewin doszedł wązką ścieżką do chaty. Gdy przekraczał próg chaty, zaplątała mu się w brodę pszczoła; ostrożnie wyjął ją palcami i wypuścił; w sieni zdjął wiszącą na gwoździu siatkę, włożył ją na twarz i, trzymając ręce w kieszeniach, udał się do zagrody, za którą mieściły się ule; na środku w równych, regularnych rzędach stały stare ule, dawni i dobrzy jego znajomi, dzieje każdego z nich znał doskonale; po bokach, koło płotu, stały nowe, ustawione dopiero w tym roku.
Przed otworami uli brzęczały i igrały w powietrzu roje pszczół i trutni, a w pośród nich, wciąż w jednym kierunku, w stronę lasu, gdzie kwitły lipy, i z powrotem stamtąd do ula, przelatywały niezmordowane robotnice, spiesząc po plon lub wracając obciążone nim.
W uszach rozlegało się co chwila brzęczenie przelatującej prędko robotnicy lub darmozjada trutnia; od czasu do czasu zaś gwar wzmagał się, to pszczoły stojące na straży swego dobra, gotowe każdej chwili kłuć żądłami nieproszonego śmiałka, niepokoiły się. Stary pasiecznik strugał obręcze i tak był pochłonięty swem zajęciem, że nie zauważył nawet wejścia Lewina. Lewin też, nie odzywając się wcale do niego, zatrzymał się na środku pasieki.
Cieszył się, iż zdarzyła mu się sposobność spędzić chwilę sam na sam; chciał zebrać rozprószone myśli i zapomnieć trochę o rzeczywistości, dającej mu się odczuwać na każdym kroku.
Przypomniał sobie, że zdążył już rozgniewać się na Iwana, okazać bratu swą obojętność i niechęć, i lekceważąco odezwać się do Katawasowa.
„Czyżby to był tylko stan chwilowy, i czy minie on, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu? — pomyślał.
Ale natychmiast, gdy poprzedni nastrój ogarnął go znowu, przekonał się z radością, że zaszło z nim coś nowego i ważnego: rzeczywistość na chwilę tylko przyćmiła duchowy jego nastrój, lecz nie zburzyła go zgoła.

Przypisy

  1. Chodziło tu o nowy projekt, rozpatrywany obecnie.
  2. Miało to oznaczać kompost.
  3. Wyjątek z ody Dzierżawina p. t. „Bóg.“ (Przyp. tłum.)
  4. Deńszczyk, żołnierz przeznaczony oficerowi do usługi (Przypisek tłumacza).
  5. Tak nazywano wysoką baryerę.
  6. Dawała ona utrzymanie wielu ludziom, szczególniej zaś jednej zacnej i muzykalnej rodzinie: wszystkie córki grały na instrumentach rzniętych. Aleksiej Aleksandrowicz znał tę rodzinę i był chrzestnym ojcem najstarszej córki.
  7. Djabłem nazywali oboje zazdrość.
  8. Był to nowy zwierzchnik.
  9. Anałoj = pulpit, na którym w cerkwiach leży ewangelia. (Przypisek tłumacza).
  10. Iwanow, rosyjski malarz-naturalista. (Przyp. tłumacza).
  11. Anna nazywała tak swą dziewczynkę.
  12. Sitnikow był pedagogiem, zajmującym się naukowem wychowaniem Sieroży.
  13. Nadieńka była siostrzenicą Lidyi Iwanownej i wychowywała się u niej.
  14. Piotr Ignatjewicz był to główny wychowawca Sieroży.
  15. Przed wprowadzeniem systemu akcyznego na trunki w Rosyi prawo sprzedaży ich w pewnych miejscowościach rząd wydzierżawiał t. z w. odkupszczykom, którzy robili milionowe majątki. System ten nazywał się systemem „odkupów.“ (Przypisek tłumacza).
  16. Była to madame, nowa, ważna nader osoba w rodzinnem życiu Lewina.
  17. Anna nazywała tak swą córeczkę.
  18. Południowych Słowian.
  19. Arsenjusz było na imię mężowi siostry Kiti, Lwowej.
  20. Lewy koń dyszlowy, sprowadzony ze wsi.
  21. Każ podać herbatę do salonu.
  22. W ten pogardliwy sposób chłop nazywał stróża.
  23. Tak nazywał starego Płatona.
  24. Tak nazywał się lasek koło domu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: J. Wołowski.