Uwaga
Serwis Wedateka jest portalem tematycznym prowadzonym przez Grupę Wedamedia. Aby zostać wedapedystą, czyli Użytkownikiem z prawem do tworzenia i edycji artykułów, wystarczy zarejestrować się na tej witrynie poprzez złożenie wniosku o utworzenie konta, co można zrobić tutaj. Liczymy na Waszą pomoc oraz wsparcie merytoryczne przy rozwoju także naszych innych serwisów tematycznych.

Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/całość

Z Wedateka, archiwa
Przejdź do nawigacji Przejdź do wyszukiwania
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Żyd wieczny tułacz
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wydania 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Juif Errant
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: Pobierz jako ePub Pobierz jako PDF Pobierz jako MOBI
Indeks stron















<section begin="ok01" />
EUGENJUSZ SUE
Żyd
wieczny tułacz
POWIEŚĆ
<section end="ok01" />
TOM III
<section begin="ok02" />
Bibljoteka Rodzinna logo.jpg
WARSZAWA
NAKŁADEM BIBLJOTEKI RODZINNEJ
1929
<section end="ok02" />



DRUKARNIA WŁ. ŁAZARSKIEGO. WARSZAWA ZŁOTA 7/9



CZĘŚĆ I.
TRZYNASTEGO LUTEGO.
I.
DZIEDZIC.

Gdy Samuel roztworzył bramę, stanęli przed nim Gabrjel i Rodin. Ostatni zapytał żyda;
— Czy pan jesteś stróżem tego domu?
— Tak, panie — odrzekł Samuel.
— Ksiądz Gabryel de Rennepont, którego tu pan widzisz — rzekł Rodin, wskazując swego towarzysza jest jednym z potomków Marjusza de Rennepont.
— A tem lepiej, panie — odrzekł żyd prawie mimowolnie, uderzony anielską fizjognnmją Gabryela.
Patrzał na księdza z pełnem poszanowania zajęciem, wkrótce jednak, spostrzegłszy, że to nabawiało Gabryela kłopotu, odezwał się:
— Notarjusz przybędzie dopiero o godzinie dziesiątej.
Gabryel spojrzał nań ze zdziwieniem i zapytał;
— Jaki notarjusz?
— To wszystko wyjaśni panu ksiądz d‘Aigriguy — podchwycił Rodin; a zwracając się do żyda, dodał: — Czy nie moglibyśmy gdzie zaczekać na notarjusz?
W kilka chwil potem Gabryel i Rodan wprowadzeni zostali przez Samuela do pokoju, który tenże zajmował na dole.
Rodin i Gabryel pozostali w pokoju sami.
Zamiast zwykłej łagodności, która twarzy młodego misjonarza nadawała wdzięk niewymown,. widniał na niej widoczny wyraz smutku i surowości. Od kilku już dni Rodin nie widział Gabryela, mocno więc uderzyła go zmiana w jego fizjognomji. Gabryel, jak zwykle, ubrany był w długą czarną sutannę, przy której mocniej jeszcze odbijała przezroczysta bladość jego twarzy. Po oddaleniu się żyda, rzekł do Rodnia poważnym tonem:
— Czy nareszcie powiesz mi pan, dlaczego już od kilku dni me wolno mi było widzieć się z wielebnym księdzem d‘Aigrigny?... Jakiż ja mogę mieć w tem interes, aby się znajdować w tym domu?
— Niepodobna, abyś o tem nie wiedział — mówił Rodin, pilnie badając Gabryela. — Bo pocóż to przychodziła wczoraj twoja przybrana matka?... Czyż nie mówiła ci o pewnych papierach rodzinnych?
— Wcale nie — odrzekł Gabryel.
— A więc... twierdzisz, że nie po to przychodziła do ciebie wczoraj Franciszka Baudoin? — uporczywie powtarzał Rodin.
— Panie — rzekł młody ksiądz łagodnie, tłumiąc w sobie uczucie niecierpliwości. — Zapewniam pana, że prawdę mówię.
— Wierzę — odrzekł Rodin — Taką myśl nastręczyło mi tylko szukam przyczyny, jaka skłoniła cię do przekroczenia rozkazu Wielebnego księdza d‘Aigrigny, zabraniającego ci wszelkiej styczności z osobami obecnemi.. Pozwoliłeś sobie przeciwko wszelkim naszym regułom zamknąć drzwi, które powinny być zawsze otwarte lub tylko przymknięte, aby nie było żadnej przeszkody do wzajemnego kontrolowania.
— Drzwi zamknąłem dlatego że chodziło o spowiedź.
— A cóż ją tak nagliło do spowiedzi?
— O tem dowiesz się pan, jak będę zdawał sprawę księdzu d‘Aigrigny, jeżeli ci pozwoli być przy tem obecnym.
Słowa te wyrzekł młody misjonarz tak dobitnie, że nastąpiło po nich dość długie milczenie.
Tak więc Gabryel nie wiedział wcale o rodzinnych związkach, łączących go z córkami marszałka Simom, i panną de Cardoville, z panem Handy, z księciem Dżalmą i z Leżynago; gdyby mu powiedziano, że jest spadkobiercą Marjusza Renneponta, mniemałby, że jest jedynym potomkiem tej rodziny.
Gabryel przypatrywał się pracy mularzy, wybijających zamurowane drzwi do domu.
Samuel wprowadził do pokoju księdza d’Aigrigny: Gabryel się odwrócił, Rodin się obrócił, Rodin zaś szepnął księdzu d’Aigrigny:
— On nie wie o niczem.
Pomimo robionej obojętności, twarz pana d’Aigrigny była blada, przebijał się w niej niepokój.
Gdy Gabrjel się odwrócił, odezwał się do niego przyjaznym tonem:
— Kochany synu, wiele mnie to kosztowało, żem ci do tej chwili odmawiał posłuchania; zapewnić cię jednak mogę, żem tak postąpił z tobą jedynie dla twego własnego dobra.
— Powinienem wierzyć waszej wielebności — odrzekł misjonarz, kłaniając się.
Ksiądz d’Aigrigny, w którego ręce złożył straszną przysięgę, łączącą go na zawsze z zakonem jezuitów, wywierał nań wpływ despotyzmu, ucisku i ustawicznego postrachu.
Po powrocie z Ameryki, Gabrjel pierwszy raz dopiero widział się z księdzem d’Aigrigny.
— Pragniesz, kochany synu, pomówić ze mną w bardzo ważnym przedmiocie?
— Tak, wielebny ojcze.
— I ja także chcę objaśnić cię o interesie wiagi i posłuchaj więc mnie naprzód... Lat temu blisko dwadzieścia — mówił czule ksiądz d’Aigrigny — spowiednik twej przybranej matki zwrócił się do mnie, za pośrednictwem pana Rodina, polecając cię mej uwadze, twój łagodny, skromny charakter i wczesne rozwijanie się władz umysłowych zasługiwały na troskliwe zajęcie się tobą; za mojem staraniem zostałeś przyjęty bezpłatnie do jednej ze szkół naszych; tym sposobem ulżyło się ciężaru zacnej kobiecie, która przyjęła cię pod swą opiekę, a dziecko, rokujące już tak dobre nadzieje, otrzymało wszelkie dobrodziejstwa pobożnego wychowania... Czy nieprawda, mój synu?
— Prawda, wielebny ojcze — odpowiedział Gabrjel, spuściwszy oczy.
— W miarę, jak podrastałeś, wyborne, rzadkie rozwijały się w tobie cnoty; byłeś przykładny; w naukach także szybkie robiłeś postępy. Byłem pewny, że będziesz zawsze wiernym synem kościoła. Nie omyliłem się w mej nadziei. Dowiedziawszy się, że twoja przybrana matka gorąco pragnie widzieć cię w stanie duchownym, szlachetnie odpowiedziałeś życzeniom zacnej niewiasty, której tyle byłeś winien. Stwórca sprawiedliwy w rozdawaniu swych nagród zaliczył cię w poczet wojujących członków naszego świętego kościoła.
Ksiądz d’Aigrigny mówił dalej.
— Kochany synu, wypadało mi skreślić ten krótki obraz przeszłości, aby przejść do tego, co następuje, gdyż idzie tu, jeśliby to było możebnem... o mocniejsze zaciśnięcie węzłów, które cię łączą z nami.
— A więc... wielebny ojcze... — żywo zawołał Gabrjel, przerywając mowę księdza d’Aigrigny — nie mogę... nie powinienem cię już słuchać.
I młody ksiądz zbladł, a po zmienionych rysach jego twarzy widać było, że wrzała w nim gwałtowna walka.
— Prawdziwie, kochany synu, mocno mnie zadziwiasz. Mój Boże!... Cóż ci się to stało!?
— Wielebny ojcze, już nie mam prawa do twej ufności pod względem interesów zakonu, bo niezadługo przedzieli nas pewno od siebie przepaść.
Trudno byłoby określić spojrzenia, jakie na te słowa d’Aigrigny i Rodin nawzajem na siebie rzucili; Rodin, wlepiwszy swe jaszczurcze oczki w Gabrjela, zaczął gryźć paznogcie; d’Aigrigny zbladł zżółkł; na czoło pot zimny mu wystąpił...
Myśl ta prawdziwie pogrążyła go w rozpaczy. Odpowiedział z wielką łagodnością:
— Mój synu, niepodobna mi uwierzyć, aby kiedy ciebie i mnie przedzielać miała przepaść...
— W rzeczy samej, jest temu lat blisko dwanaście, wielebny ojcze — mówił Gabrjel poważnie — odkąd za staraniem twojem wszedłem do szkoły jezuitów... Wszedłem z ufnością. Ale jakże zachęcano ten szacowny instynkt dzieciństwa?... Tegoż samego dnia, w którym przybyłem, rzekł do mnie przełożony, wskazując mi dwoje dzieci nieco starszych ode mnie: „Oto są towarzysze, szczególniej dla ciebie przeznaczeni; zawsze wszyscy trzej razem będziecie wychodzili; reguła zakonna nie dozwala rozmowy między dwoma; reguła także wymaga, abyś pilnie słuchał, co mówić będą twoi towarzysze, a następnie mógł mi wszystko powtórzyć, bo te kochane dzieci, mimowoli, mogą mieć złe myśli; a jeżeli będziesz kochał swych towarzyszów, ostrzeżesz mnie o ich złych zamiarach... lepiej jest zapobiec złemu, aniżeli je potem karać“.
— Mój synu, takie są w istocie — rzekł d’Aigrigny — reguły naszych szkół.
— Wiem o tem — z żalem odpowiedział Gabrjel — tak więc w trzy dni potem, ja, biedne, uległe i łatwowierne dziecko, śledziłem naiwnie mych towarzyszy, podsłuchując, zatrzymując w pamięci ich rozmowy i donosząc o wszystkiem przełożonemu, który mi winszował mej gorliwości... Była to niegodziwość, jaką mi nakazywano... a z tem wszystkiem, Bóg mi jest świadkiem, sądziłem, że dopełniam uczynku pobożnego... kiedym pewnego dnia zawinił przekroczeniem reguł domu, rzekł mi przełożony: „Moje dziecię, zasłużyłeś na surową karę; ale będzie ci ona darowaną, jeśli zdołasz odkryć takie przewinienie w którym z twoich towarzyszów; kiedy schwytasz ich na uczynku i ściągniesz na nich zbawienną karę, odniesiesz stąd dwojaką korzyść: bo wyświadczysz im wielką przysługę, a powtóre, sam unikniesz zasłużonej kary, która ci za twoją gorliwość o dobro bliźniego zostanie odpuszczoną“.
— Mój synu — odrzekł d’Aigrigny — to wszystko zgodnem jest z przyjętemi zasadami w naszych szkołach, gdzie wszyscy nawzajem kontrolują się bez uszczerbku dla przyjaźni i wzajemnej miłości, dla większej chwały Pana Boga.
— Wiem o tem; tak to w imię wszystkiego, co jest najświętszem u ludzi, zachęcano mnie do złego!
— Kochany synu, takie odezwanie się do mnie... jest wielce nieprzyzwoitem. Przykro mi, gdy zmuszony jestem przypomnieć ci, mój synu, że nam winien jesteś wychowanie swoje.
— Takie też były jego owoce, mój ojcze — odrzekł Gabrjel. — Stałem się donosicielem dlatego, aby uniknąć zasłużonej kary... A taka była moja wiara, pokora i ufność, iż przyzwyczaiłem się z całą niewinnością i z największą gorliwością do pełnienia tej podwójnie haniebnej roli. Pewnego razu, dręczony niewyraźnemi skrupułami, ostatniemi popędami szlachetnego natchnienia, zadałem sam sobie pytanie: czy pobożny cel, jaki wyznaczono tym donoszeniom, był dostatecznym do uniewinnienia mnie z moją wątpliwością zwierzyłem się przełożonemu; odpowiedział mi, że nie powinienem roztrząsać tylko poprostu słuchać, i że na niego samego tylko spada odpowiedzialność za moje uczynki.
— Mów dalej, mój synu — rzekł ksiądz d’Aigrigny, — niestety! słuszne miałem powody, nie chcąc pozwolić ci udać się do Ameryki.
— Widać, że chciała Opatrzność, abym w tym kraju dziewiczym, żyznym i szczęśliwym, oświecony osobliwszym trafem o przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, jasno przejrzał nareszcie! — zawołał misjonarz. — Tak jest, w Ameryce, pośród niezmiernych pustyń, które przebiegałem... na widok takiej wspaniałości i wielkości uczyniłem przysięgę... Zaraz, wielebny ojcze, wytłómaczę się z owej przysięgi; ale wierz mi, dzień ów, w którym lękać się i potępiać musiałem to, co tak długo błogosławiłem i czciłem, był dla mnie bardzo nieszczęśliwym, strasznym....
— Znam twoje dobre serce, mój kochany synu; mam nadzieję, że utwierdzimy twoją wiarę, zachwianą nieszczęściem i rozproszymy chmury, które wzrok twój zaćmiły...
Kiedy ksiądz d’Aigrigny tak mówił, Rodin stanął, dobył z kieszeni pugilares i coś w nim napisał. Gabrjel coraz więcej bladł i bardziej był wzruszony. Wielkiej potrzeba mu było odwagi, żeby tak mówić.
Mówił dalej zmienionym głosem:
— Zalecano mi ciągle unikać wzroku tego, kto do mnie mówił, abym tem lepiej ukrył wrażenie, które zdziałać mógł na mnie swemi słowy, abym ukrywał wszelkie moje uczucia, abym na wszystko uważał i wszystko około siebie podsłuchiwał? Tak doszedłem do lat piętnastu. Ponury, milczący i trwożliwy, w głębi tego smutnego, cichego i zimnego domu, poznałem, że coraz bardziej zamykano mnie przed miłym i swobodnym światem; cały czas zajmowały mi zawiłe, bez związku, bez żadnego pożytku nauki i mnóstwo drobiazgowych ćwiczeń i formuł. Zamiast owych Boskich słów Zbawiciela: Kochajcie się nawzajem... wpajać chciano: Nie ufajcie jedni drugim... Mówionoż nam kiedy słowo o rodzinnym kraju? o obowiązkach obywatela? Nie... o nie, bo na te słowa bić zaczyna serce, a właśnie u nas nie wolno bić sercu... Przyszło do tego, że już nic nie czułem; od sześciu miesięcy nie widziałem ani przybranej matki, ani brata; nareszcie przyszli do kolegjum... Kilka lat wcześniej byłbym ich przyjął z zapałem radości i rozrzewnieniem. Tym razem oczy moje pozostały suche, a serce zimnem; moja matka i brat odeszli ode mnie zapłakani; przecież ten widok żalu uderzył mnie... zawstydziłem się wtedy mej zimnej nieczułości, która opanowała mnie od chwili jak zamieszkałem w tym grobie, który nazywa się szkołą jezuicką. Przerażony, chciałem z niego wyjść, dopóki jeszcze starczyło siły... Wtedy, mówiłem ci, Wielebny ojcze, o wyborze stanu... gdyż w owych to krótkich chwilach przebudzenia, zdawało mi się, że słyszę w dali brzmiące życie czynne, płodne, pracowite, niezależne, życie podzielane z przyjaciółmi, z rodziną... Wtedy to, Wielebny ojcze, powiedziałeś mi, że moja matka miała tylko jeden cel, jedno życzenie, życzenie...
— Widzieć cię w stanie duchownym, mój synu — dokończył ksiądz d’Aigrigny.
— Dosyć, mój ojcze — przerwał Gabrjel tonem oburzenia — przykro mi jest słuchać cię podającego fałsz za prawdę: Franciszka Baudoin nigdy nie miała tej myśli... Wczoraj, mój ojcze, powiedziała mi wszystko. I ja i ona byliśmy oszukani.
Surowo odparł ksiądz d’Aigrigny:
— Słowom twej przybranej matki więcej wierzysz, aniżeli mnie?... co mniemasz o...
Wielebny ojciec nie mógł dokończyć.
Wszedł Samuel i rzekł:
— Mężczyzna jakiś już w starszym wieku chce mówić z panem Rodinem.
— To ja, panie — odrzekł zdziwiony Rodin. Nim wyszedł z żydem, podał księdzu d’Aigrigny kartkę zapisaną ołówkiem.
Ksiądz d’Aigrigny i Gabrjel pozostali sami.

II.
ROZBRAT.

Ksiądz d'Aigrigny, w wielkiem zmartwieniu, wziął machinalnie bilet od Rodina i trzymał go w ręku, nie pomyślawszy o przeczytaniu; wielebny ten ojciec z trwogą wyglądał końca rozmowy.
Według ustawy zakonu jezuitów, Gabrjel nie mógł nic posiadać na swoją wyłączną własność, a nadto ksiądz d'Aigrigny uzyskał od niego, na rzecz zgromadzenia, wyraźne zrzeczenie się wszelkiego majątku; lecz można było mniemać, iż wyraźnie zerwać chce związki, łączące go z zakonem Jezuitów; w takim razie prawnie nie miał obowiązku dotrzymać jakiegobądź przyrzeczenia. Nadzieje księdza d'Aigrigny zagarnięcia na rzecz zakonu olbrzymiego mienia rodziny Rennepont'ôw na zawsze byłyby zniszczone.
Ksiądz d'Aigrigny, w niemym przestrachu, czekał rozwiązania tej aż dotąd groźnej dla niego rozmowy.
Misjonarz zaś mówił dalej:
— Gdy wstąpiłem do jezuickiego seminarjum, mego postanowienia nie dyktowało mi nieodzownie religijne powołanie... skłoniła mnie do tego chęć świętego wywdzięczenia się przybranej matce. Z tem wszystkiem, prawdziwy duch religji Chrystusa tak jest ożywczy, iż nabrałem chęci i gorliwości, gdym pomyślał, że będę wykonywał Boską naukę Zbawiciela. Tej wzniosłej i świętej nauce nikt się nie oprze, kiedy się jej nauczy ze łzami w oczach i sercem pełnem tkliwej miłości bliźniego!
— Mój synu, taki jest w rzeczy samej duch chrystjanizmu; i uczyć się trzeba i zgłębiać słowo Pisma świętego — odrzekł ksiądz d‘Aigrigny. — Dla tej to nauki szczególniej, przeznaczone są nasze seminarja. Wykład słowa jest dziełem rozbioru, karności i uległości, a nie dziełem serca i uczucia... dlatego, mój synu, porządek, uległość, regularność, są pierwszemi zasadami naszego towarzystwa.
— Niestety! mój ojcze, nie było to życie, ale raczej śmierć, którą tak regulowano; — wpośród tego niszczenia wszelkich szlachetnych zasad, poświęcałem się nauce scholastycznej, nauce ciemnej, która zawsze obudzą myśli niebezpieczeństw, walk, wojen, a nigdy myśli pokoju, spokojności i szczęścia.
— Scholastyka, kochany synu — odpowiedział surowo ksiądz d‘Aigriginy — jest zarazem puklerzem i mieczem: puklerzem dla osłony i ochrony katolickiego dogmatu, mieczem zaś dla zwalczania herezji.
— Z tem wszystkiem, mój ojcze, Chrystus i jego Apostołowie nie znali tej ciemnej nauki, a na ich proste, wzruszające słowa, odradzali się ludzie i zyskiwali prawdziwe zbawienie... Azali ewangelja, ta boska ustawa, nie jest dostateczną do nauczania ludzi, by kochali się wzajemnie? Lecz niestety! zamiast przemawiać do nas tym językiem, mówiono nam tylko o wojnach religijnych, obliczając potoki krwi, którą trzeba było przelać, aby przypodobać się Bogu i utopić herezję. Taka to straszna nauka uczyniła jeszcze smętniejszem nasze życie; związki nasze z towarzyszami przybierały charakter goryczy, zawiści i podejrzliwości. Nałóg donoszenia rodził skrytą nienawiść, głęboką urazę. Ja nie byłem ani lepszym, ani gorszym od innych: wszyscy ugięci od tylu lat pod żelazne jarzmo biernej uległości, odwykli od wszelkiej rozwagi, od używania własnej woli, pokorni, drżący przed swymi przełożonymi, wszyscy byliśmy jednakowo usposobieni, bezwładni, milczący... Nareszcie przyjąłem święcenie: przyjąłem je za twoją radą... Jak się to stało? Nic nie wiem... bo oddawna już nie miałem własnej woli. Poddać się musiałem i odbyć wszelkie próby... najstraszniejsza stanowczą była... Kilka miesięcy przepędziłem w milczeniu w mojej celi, odbywając wytrwale nadzwyczajne, machinalne ćwiczenia, jakie mi naznaczono. Prócz waszej wielebności, nikt się do mnie przez ten długi czas nie zbliżył; żaden głos ludzki, prócz waszego, nie obił się o moje uszy... czasem w nocy, uczuwałem przestrach... umysł mój, osłabiony postami, surowością, samotnością, trapiły dziwne, straszne widziadła; innym znowu razem przeciwnie: wpadałem w jakąś niemoc, w jakąś nieczułą spokojność, sadząc, że wykonać moje śluby było to samo, co pozbyć się na zawsze ciężaru woli i myśli...
— Przypomnij sobie, kochany synu — odrzekł wielebny ojciec — przypomnij sobie, że w wigilję dnia; wyznaczonego ci do wyrzeczenia tych ślubów, ofiarowałem ci wolność, podług ustawy naszego towarzystwa, abyś zrzekł się należenia do zgromadzenia naszego, zostawiając ci wybór, bo my dobrowolne tylko przyjmujemy powołanie.
— Prawda, mój ojcze — odpowiedział misjonarz z boleścią — kiedym wycieńczony, zwątlony na duszy przez trzymiesięczną samotność i próby, był bezwładny... nie mogąc ruszyć się, otworzyłeś wtedy drzwi mej celki... mówiąc mi: „Jeżeli chcesz, wstań... wolno ci... Niestety brakło mi sił; jedynem życzeniem mej bezwładnej i oddawna już sparaliżowanej duszy, był spoczynek w grobie... Wykonałem więc nieodzowne śluby i upadłem na twoje ręce jak trup.
— I aż dotąd, mój synu, nie upadłeś nigdy pod tem posłuszeństwem trupa...
Po chwili milczenia Gabrjel mówił dalej:
— Zawsze, mój ojcze, ukrywałeś przede mną prawdziwy cel zakonu, do którego wstępowałem... Zupełnego wyrzeczenia się własnej woli, którą zdałem na mych przełożonych, żądano ode mnie w imię chwały Pana Boga... mówiłeś mi, że miałem być użyty do dzieła świętego, wielkiego, pięknego... uwierzyłem ci, ojcze... Czekałem... nieszczęsny przypadek zmienił moje przeznaczenie... bolesna choroba, pochodząca z...
— Synu! niema potrzeby przytaczać tych okoliczności.
— Przebacz mi, ojcze, wszystko przypomnieć ci muszę, mam prawo żądać, abyś mnie słuchał...
— Mów więc — rzekł ksiądz d‘Aigrigny, brwi zmarszczywszy, i nie mogąc ukryć obawy wobec tego, co miał powiedzieć młody ksiądz, którego dotąd blade lica pokryły się żywym rumieńcem.
— Na pół roku przed mym odjazdem do Ameryki — mówił dalej Gabrjel, oczy opuszczając — zapowiedziałeś mi, że mnie przeznaczasz na spowiednika... i... żeby mnie przygotować do tej świętej posługi dałeś mi książkę, zawierającą pytania, jakie kapłan czynić może młodym chłopcom... młodym panienkom... i mężatkom... gdy staną przed trybunałem pokuty... Oh! mój Boże! — dodał Gabrjel, zadrżawszy — nigdy nie zapomnę owej strasznej chwili... było to wieczorem... Pełen uszanowania, ufności i wiary... otworzyłem ową książkę. Z początku nie rozumiałem... Potem nareszcie,,, zrozumiałem... Wtedy to przejęła mnie zgroza, osłupiałem; ledwo tyle miałem siły, aby zamknąć tę obmierzłą księgę... wyrzucałem sobie, żem niechcący rzucił okiem na te karty hańby... które, pewno przez pomyłkę, podałeś mi w ręce.
— Kochany synu — odpowiedział wielebny ojciec poważnie — starałem się uspokoić twoje skrupuły. Ksiądz obowiązany słuchać wszystkiego pod pieczęcią spowiedzi, powinien wszystko poznać, o wszystkiem wiedzieć i móc wszystko ocenić... że nasze zgromadzenie Oobowiązywało młodych księży, przeznaczonych na spowiedników, czytać tę książkę, jako dzieło klasyczne.
— Uwierzyłem ci, Wielebny ojcze; nałóg bezwładnego posłuszeństwa opanował mnie. Pomimo wstrętu, który sobie wyrzucałem jako wielkie przestępstwo, mając na myśli twoje słowa, zaniosłem książkę do stancji i czytałem ją... O! mój ojcze... jakież przerażające odkrycie wszystkiego, co tylko być może najwystępniejszego... Ach! jaka noc! jaka noc! Straszne obrazy przedstawiały się mej aż dotąd czystej wyobraźni.... świadkiem mi jest Bóg! zdawało mi się, że czuję wyraźnie, jak rozum mój słabnie. Tak... Zmącił się zupełnie... gdyż wkrótce unikać chciałem tej piekielnej księgi, i nie wiem co za zgubny pociąg, jakaś pożerająca ciekawość dyszącego mnie zatrzymywała i do kart zgrozy przykuwała... zdawało mi się, że umrę od wstydu i hańby!... straszna gorączka pozbawiła mnie do reszty zmysłów.
— Mówisz o tej książce wyrazami przygany — rzekł surowo ksiądz d‘Aigrigny — gdyż byłeś ofiarą zbyt silnej wyobraźni: jej to przypisać winieneś owe nieszczęsne wrażenia, jakich doznałeś, czytając książkę wyborną, której nic zarzucić nie można.
— A więc, mój ojcze — odpowiedział Gabrjel z głębokim żalem — nie mam prawa żalić się na to, że moja aż do owego czasu niewinna, czysta myśl, zmazaną została sprośnościami. Po tej strasznej nocy nastąpiła długa choroba; powiadano mi, że kilka razy Obawiano się, abym nie dostał pomieszania. Gdym powrócił do zdrowia... przeszłość wydała mi się jak jakie przykre marzenie... Wtedy powiedziałeś mi, wielebny ojcze, że nie byłem dość dojrzały do pełnienia pewnych obowiązków... Wtedy to prosiłem cię usilnie, abym mógł udać się jako misjonarz do Ameryki... Długo nie chciałeś przychylić się do mej prośby, wreszcie pozwoliłeś... Odjechałem... Ujrzałem się między oceanem a niebem! Wtedy wydało mi się, żem wyszedł jak więzień z ciemnej jaskini; pierwszy to raz, po tylu latach, uczułem wolne bicie serca w siwych piersiach! pierwszy raz uczułem, że jestem panem swej myśli, i ośmieliłem się zastanowić nad mem przeszłem życiem... Wtedy to dziwne przedstawiały się mej myśli wątpliwości. Pytałem się sam siebie, jakiem prawem, w jakim celu tak długo we mnie tłumiono, niweczono używanie własnej woli, własnego rozumu, kiedy sam Bóg obdarzył mnie tą wolą, tym rozumem; lecz pomyślałem sobie... że może cele tego dzieła wielkiego, pięknego i świętego, do którego przyczynić się miałem, zostaną mi kiedyś odkryte i nagrodzą mnie za moje posłuszeństwo i moje wyparcie się samego siebie...
W tej chwili wszedł Rodin.
Ksiądz d‘Aigrigny zapytał go znaczącem spojrzeniem; Rodin zbliżył się i rzekł mu pocichu, tak iż Gabrjel nie mógł słyszeć:
— Nic ważnego; doniesiono mi tylko, że ojciec marszałka Simon przybył do fabryki pana Hardy.
Rodin zajął poprzednie stanowisko przy kominku.
— Mów dalej, mój synu... chciałbym prędzej wiedzieć, na czem skończyć zamierzasz? — rzekł d‘Aigrigny.
— Powiem ci to niebawem, mój ojcze... Przybyłem do Charlestown‘u... Przełożony naszego instytutu w tem mieście, któremu objawiłem powątpiewania moje o towarzystwie, oświadczył się, z gotowością oświecenia mnie; z przerażającą otwartością odkrył mi cel, do którego uporczywie dążyli naczelnicy, od początku nawiązania zakonu... Przeląkłem się... Czytałem kazuistów... Och! wtedy-to, mój ojcze, było to nowe, straszne dla mnie odkrycie, gdy na każdej karcie tych ksiąg, pisanych przez jezuitów, czytałem usprawiedliwienie, uniewinnienie kradzieży, potworzy, gwałtu, cudzołóstwa, krzywoprzysięstwa i t. p. Kiedym wspomniał, że ja, kapłan Boga miłosierdzia, sprawiedliwości, przebaczenia i miłości, należałem do towarzystwa, którego naczelnicy wyznawali takie zasady i chełpili się niemi, przysiągłem Bogu, że zerwę na zawsze łączące mnie z niem dotąd związki!..
Na te słowa Gabrjela, ksiądz d‘Aigrigny i Rodin spojrzeli na siebie przerażeni; osądzili, że wszystko stracone, że ich zdobycz z rąk im się wymykała.
Gabrjel, głęboko wzruszony tylu wspomnieniami, nie dostrzegł pomieszania swych słuchaczy, i tak mówił dalej:
— Pomimo mego postanowienia opuszczenia zakonu, bolesnem mi było uczynione przeze mnie odkrycie... Tak dalece cierpiałem... iż myśląc o niebezpieczeństwach mej misji, spodziewałem się z tajemną radością, że może przy tej okoliczności Bóg mnie do siebie powoła... lecz przeciwnie,czuwał nade mną z opatrzną troskliwością...
Gabrjel zadrżał na wspomnienie tajemniczej niewiasty, która mu ocaliła życie w Ameryce.
— Po skończeniu misji wróciłem tu, mój ojcze, postanowiwszy prosić się, abyś mnie uwolnił od wykonanych ślubów... Kilka razy, ale nadaremnie, żądałem pomówienia z tobą... wczoraj zrządziła Opatrzność, że mogłem rozmówić się z mą przybraną matką; od niej dowiedziałem się, jakiego to użyto podstępu dla zmuszenia mnie do wstąpienia do zakonu. Pojmujesz, Wielebny ojcze, że gdybym mógł wahać się jeszcze w mem postanowieniu, to to, o czem się wczoraj dowiedziałem; uczyniłoby postanowienie nieuniknionem... Lecz w tej uroczystej chwili wyznać ci muszę, mój ojcze, że nie obwiniam całego zgromadzenia, gdyż zapewne wiele do niego należy osób, podobnie jak ja prostych, łatwowiernych i ufających... żałuję lich, i prosić będę Boga, aby ich oświecił, tak jak mnie oświecił...
— A więc, mój synu — rzeki ksiądz d‘Aigrigny zbladły, struchlały — żądasz zerwania związków, które cię łączą z naszem zgromadzeniem?
— Tak, mój ojcze, złożyłem przysięgę w twoje ręce i proszę cię, abyś mnie rozwiązał... abyś mnie uwolnił od mych ślubów.
— A wiesz, mój synu, że zgromadzenie może cię uwolnić... lecz ty sam nie możesz się uwolnić od niego?
— Mój postępek dowodzi ci, mój ojcze... jaką przywiązuję wagę do przysięgi, kiedy cię proszę, abyś mnie od niej uwolnił... Z tem wszystkiem jednak, gdybyś mi tego odmówił, przestanę nadal uważać się za zobowiązanego tak w oczach boskich, jak i w oczach ludzi.
— To bardzo jasne... — rzekł ksiądz d‘Aigrigny, zwróciwszy się do Rodina, a głos zamierał mu na ustach, tak wielką była jego rozpacz.
Wtem Rodin, jakby pod natchnieniem niespodzianej myśli, dostrzegł, że wielebny ojciec trzymał jeszcze w ręku jego bilet nieprzeczytany. Żywo więc przystąpił do księdza d‘Aigrigny i zapytał go pocichu tonem powątpiewania i trwogi:
— Wielebny ojcze... czyś nie czytał jeszcze mego biletu?...
— Nie pomyślałem o nim.
— Przeczytaj go więc...
Zaledwie ksiądz d‘Aigrigny rzucił okiem na bilet, gdy żywy promień nadziei zabłysnął na jego, dotąd w rozpaczy pogrążonej, twarzy; ścisnął z wdzięcznością rękę Rodinowi i rzekł mu pocichu:
— Słusznie mówisz... Gabrjel jest nasz...

III.
WDZIĘCZNOŚĆ.

Głęboko się najprzód namyślił ksiądz d‘Aigrigny, nim przemówił do Gabrjela: jego fizjognomja zwolna się wypogodziła. Zdawał się rozważać, obliczać skutki wymowy, którą rozwinąć miał z wybornego i efektownego tematu, który Rodin, widząc grożące niebezpieczeństwo, wyznaczył mu naprędce w kilku wierszach ołówkiem nakreślonych.
Rodin wrócił na swoje stanowisko obserwacyjne przy kominku.
Trupia twarz jego przybrała zwykły spokój; wielkie powieki, podniesione na chwilę w gniewie i niecierpliwości, opadły znowu i zakryły do połowy małe, mętne oczy.
Ksiądz d‘Aigrigny, pomimo wytwornych i płynnych słówek, pomimo ułudy układnego obejścia, mimo sympatycznej twarzy i całej powierzchowności.skończonego i wyrafinowanego światowca, gasł i niknął częstokroć w porównaniu z niezachwianą stałością, chytrością i szatańską przebiegłością Rodina, który przecież rzadko kiedy wychodził za obręb swej skromnej roli sekretarza i niemego słuchacza.
Jego wielebność, zręcznie pewno ułożywszy plan ataku, przerwał nareszcie milczenie, westchnął głęboko, umiał swej fizjognomji, przed chwilą surowej i zagniewanej, nadać wyraz ujmującej dobroci i rzekł uprzejmie do Gabrjela:
— Przebacz mi, kochany synu, żem tak długo milczał... bo też twoje nagłe postanowienie tak mnie zmieszało, tyle obudziło we mnie przykrych myśli... iż musiałem się zastanowić przez chwilę, aby dociec przyczyny twego postępku... i zdaje mi się, żem ją znalazł... Czy więc, mój synu, dobrze się namyśliłeś... dobrze rozważyłeś?
— Tak, mój ojcze.
— A jakież są dalsze twoje zamiary, synu mój?
— O! mój Boże! zdaje mi się, że przy pomocy Twojej mógłbym w wiejskiej parafji wyświadczyć przysługę ludzkości. A więc, przykroby mi było, mój ojcze, gdybym widział, że mi odmawiasz tego, co...
— O! bądź spokojny, mój synu — przerwał ksiądz d‘Aigrigny — nie mam bynajmniej zamiaru opierać się dłużej twemu życzeniu odłączenia się od nas...
— A więc, mój ojcze... uwalniasz mnie od mych ślubów?
— Do tego nie mam władzy, kochany synu; napiszę jednak bezzwłocznie do Rzymu, do naszego generała, płosząc o upoważnienie.
— Dziękuję ci, wielebny ojcze...
— Wkrótce więc, kochany synu, uwolniony będziesz od związków, które ci są za ciężkie, a ludzie, których się wyrzekasz z taką goryczą, nie przestaną modlić się za ciebie... aby cię Bóg zachował od wszelkiego obłąkania... Sądzisz, mój synu, że się od nas odłączysz, a my nie sądzimy, abyśmy mogli odłączyć się od ciebie... nie tak łatwo zrywa się u nas ojcowskie przywiązanie. Przez wiele lat dawaliśmy ci, jako swemu ukochanemu dziecku, chleb duszy i ciała; dziś podobało ci się wyrzec się nas, porzucić nas... nietylko na to zezwalam... ale gdym doszedł prawdziwego powodu twego rozbratu z nami, szuję się w obowiązku uwolnić cię od twej przysięgi.
— O jakim powodzie myślisz, wielebny ojcze?
— Niestety! kochany synu, pojmuję twoją obawę... Wiesz, że dziś grożą nam niebezpieczeństwa...
— Niebezpieczeństwa, mój ojcze?
— Niepodobna, żebyś nie wiedział, kochany synu, że od niejakiego czasu prześladują nas, gnębią... Dlatego to, kochany isyniu, pojmuję i oceniam, jak należy, pobudki, które przywodzą cię do odłączania się od nas.
— Mój ojcze! — zawołał Gabrjel z gniewem i żalem — tak o mnie nie myślisz... i myśleć tak nie możesz.
Ksiądz d‘Aigrigny, bez względu na protest młodego misjonarza, kreślił dalej obraz urojonych niebezpieczeństw grożących zakonowi, których nietylko że nie było, lecz przeciwnie, tenże zakon odzyskiwał powoli, skrycie, dawny swój wpływ.
— Och! gdyby nasze zgromadzenie, tak jak dawniej — prawił wielebny ojciec — doznawało jeszcze poszanowania i względów, jakie mu winni dobrzy katolicy, pomimo tylu bezecnych potwarzy, nas ścigających! Lecz dziś, kiedy jesteśmy słabi, uciskani, zagrożeni, ze wszystkich stron, obowiązkiem jest naszym nie zmuszać cię do dzielenia z nami niebezpieczeństw...
Gabrjel został rozbrojony; nie było na świecie szlachetniejszego, uczciwszego serca nad niego.
— Wielebny ojcze — rzekł głosem wzruszonym i ze łzami w oczach — twoje słowa są okrutne... i niesprawiedliwe... bo wiesz, że ja nie jestem podłym.
— Nie... — wtrącił Rodin krótko, ucinkowo; a zwracając się do księdza d‘Aigrigny i wskazując na Gabrjela wzrokiem pogardliwym, dodał: — syn waszej wielebności jest... roztropny.
Na te słowa Gabrjel wzdrygnął się: lekki rumieniec wystąpił na jego blade lica; jego wielkie, błękitne oczy zaiskrzyły się szlachetnym gniewem; potem, wierny zasadom rezygnacji i chrześcijańskiej pokory, poskromił to chwilowe uniesienie, schylił głowę i, zbyt będąc wzruszonym, aby mógł odpowiedzieć, milczał, otarłszy tylko łzę nieznacznie.
— Inna jeszcze pobudka zmusza nas, abyśmy się nie wahali uwolnić cię od twych ślubów, mój synu... — jest to kwestja dość drażliwa... Dowiedziałeś się zapewne wczoraj od swej przybranej matki, że powołany będziesz do odziedziczenia spadku... którego wartość jeszcze niewiadoma.
Gabrjel żywo podniósł głowę i odparł:
— Nie rozumiem cię, mój ojcze.
— A przecież to rzecz bardzo prosta...
— Łamiesz swoją przysięgę dlatego, że my jesteśmy prześladowani i że chcesz odzyskać swój dar — dodał Rodin piskliwym głosem, jakgdyby chcąc krótko i po grubjańsku przedstawić stosunek Gabrjela do zakonu.
Na to haniebne oskarżenie Gabrjel podniósł i ręce do nieba, wołając żałosnym głosem:
— O! mój Boże!... mój Boże!
Ksiądz d‘Aigrigny, zamieniwszy z Rodinem spojrzenie, rzekł do niego surowym głosem, niby karcąc go za jego obraźliwą otwartość:
— Sądzę, że za daleko się posuwasz...
— Wielebny ojcze — odezwał się nareszcie Gabrjel blady, wzruszony, drżący i hamując swe słuszne oburzenie — dziękuję ci, żeś przynajmniej zawiesił swój sąd... Nie, nie jestem podły, gdyż Bóg mi świadkiem, że nie wiedziałem, aby zagrażało waszemu zgromadzeniu jakie niebezpieczeństwo; nie jestem ani podstępnym, ani chciwym, gdyż Bogiem się świadczę, że dopiero w tej chwili, od was się dowiaduję, iż, być może, powołany zostanę do odziedziczenia spadku i że...
— Jedno słowo tylko, kochany synu — przerwał ksiądz d‘Aigriginy — o tej okoliczności dowiedziałem się niedawno, prawdziwym przypadkiem... A to z powodu papierów, które twa przybrana matka oddała swemu spowiednikowi i które nam złożone zostały przy twem wejściu do naszej szkoły. Jeszcze wczoraj wieczorem uważaliśmy cię wszyscy za swego; ustawa nasza wymaga, aby żaden z mas nie posiadał nic na swą wyłączną własność... A więc już nie ty, lecz zgromadzenie, w mojej osobie, wystąpiło jako spadkobierca, za ciebie i w twojem imieniu, opatrzone twymi dowodami, które ja tu mam w porządku. Lecz teraz, mój synu, ponieważ opuszczasz nas... do ciebie należy stanąć; my przybyliśmy tu jedynie jako pełnomocnicy ubogich, którym ty dawniej rozdawałeś pobożnie mienie, kiedykolwiek na cię przypaść mogące. Teraz przeciwnie, nadzieja pozyskania majątku zmienia twoje myśli; odbierz więc swoją darowiznę.
Gabrjel słuchał z niecierpliwością swego przełożonego, nareszcie zawołał:
— I ty to, wielebny ojcze, ty sądzisz, że jestem zdolny cofnąć donację, dobrowolnie zgromadzeniu zapisaną w dowód wdzięczności za udzielone mi szlachetnie przez ciebie wychowanie?...
— Spodziewałem się tego, mój synu.
Potem skinął na Rodina, aby się wmieszał.
— Pozwól pan — rzekł zimno Rodin — prawo nie uznaje naszego istnienia, nie zna także darów uczynionych zgromadzeniu... Mógłbyś więc odebrać jutro to, cobyś dał dzisiaj.
— A moja przysięga, panie! — zawołał misjonarz.
— Pańska przysięga? wszakże przysiągłeś wieczne posłuszeństwo zgromadzeniu i że go nigdy nie opuścisz; a dziś, jakąż ma u pana wagę ta przysięga? Gabrjel zakłopotał się na chwilę, lecz nic nie odpowiedziawszy, z godnością zbliżył się do stołu, siadł i napisał:
„W obliczu Boga, który mnie słyszy; przed tobą, Wielebny ojcze i przed panem Rodinem, świadkami mej przysięgi, ponawiam teraz dobrowolnie, bez przymusu, donację całą i zupełną, którą uczyniłem dla towarzystwa Jezuitów, w osobie księdza d‘Aigrigny, wszelkich dóbr, jakieby kiedykolwiek do mnie należały, i bez względu na ich wartość. Przysięgam, pod karą hańby, że obietnicy tej dotrzymam święcie, jako uiszczenia się z długu wdzięczności i pobożnej powinności.
„Ponieważ całem tej donacji jest wynagrodzenie otrzymanych dobrodziejstw, tudzież przyjście z pomocą ubogim, przeto rozporządzenie to w żadnym wypadku zmienionem być nie może. Wiedząc, iż prawnie mógłbym kiedyś żądać unieważnienia aktu, który teraz czynię z własnej, dobrej woli, oświadczam, że, gdybym myślał kiedy, z jakich bądź powodów, o unieważnieniu go, zasłużyłbym na wzgardę u wszystkich uczciwych ludzi.
„Dla lepszej wiary napisałem to i podpisałem 13 lutego 1832 roku w Paryżu, w chwili otwarcia testamentu jednego z mych przodków ojczystych.

Gabrjel de Rennepont“.

Młody ksiądz oddał następnie ten akt Rodinowi, nie rzekłszy ani słowa.
Socjusz uważnie przeczytał dokument, poczem, zwracając się do Gabrjela, odezwał się ze zwykłą sobie oziębłością:
— To tylko przysięga napisana... nic więcej.
Gabrjel osłupiał na bezczelność Rodina.
— Panie! — przerwał, zaledwie powstrzymując uniesienie.
— A więc dobrze — odrzekł zimno Rodin — ponieważ masz pan niezmienne postanowienie uczynić tę donację zupełnie ważną... to jakie mógłbyś pan mieć zarzuty, aby otrzymała rękojmię prawną?
— Ależ, panie, żadnego nie mam zarzutu — odparł z goryczą Gabrjel — lecz gdy moje słowo napisane i zaprzysiężone nie jest dla pana dostateczne...
— Mój kochany synu — przerwał uprzejmie wielebny ojciec — wierz mi, że gdyby tu szło o donację na moją korzyść, ja, przyjmując ją, znajdowałbym w twem słowie zupełną rękojmię... Lecz tu zachodzą inne okoliczności... Bóg może cię powołać do siebie... dziś lub jutro... A któż ręczy, że twoi spadkobiercy zechcą wypełnić twoją obietnicę?
— Słusznie mówisz, Wielebny ojcze.
W tej chwili Samuel otworzył drzwi i rzekł:
— Panowie, przybył notarjusz: czy mogę go tu wprowadzić?
— Notarjusz przybywa w porę — odezwał się Rodin do Gabrjela. — Jeżeli więc pan trwasz w swych zamiarach, możesz swą donację zeznać przed tym urzędnikiem publicznym.
— Panie, cokolwiekby zaszło, uważać się będę niezmiennie za związanego tą przysięgą pisaną, którą proszę cię zachować, mój ojcze — rzekł Gabrjel, oddając księdzu d‘Aigrigny swą deklarację — zupełnie tak samo, jak aktem notarjalnym, który mam podpisać — dodał, zwróciwszy się do Rodina.
— To wystarcza, kochany synu... otóż i pan notarjusz — odezwał się ksiądz d‘Aigrigny.
Podczas rozmowy tego urzędnika publicznego z Rodinem, Gabrjelem i księdzem d‘Aigrigny, poprowadzimy czytelnika do środka zamurowanego domu.

IV.
CZERWONA SALA.

Mularze, ukończywszy swoją robotę i chcąc być obecnymi przy otwarciu drzwi, oczekiwali wraz z dozorującym ich dependentem notarjusza na przybycie Samuela, który nadchodził od strony ogrodu z pękiem kluczy w ręku.
— Teraz, moi przyjaciele — rzeki starzec, zbliżywszy się przed schody ganku — kiedyście ukończyli waszą robotę, udacie się do pana notarjusza po zapłatę, a następnie ja was wypuszczę za bramę.
— A zmiłujże się, szanowny panie — odezwał się dependent — zważ przecie, że ja i ci ludzie znajdujemy się w najciekawszej chwili i radzibyśmy niezmiernie widzieć wnętrze tego osobliwego domu, a ty miałbyś serce odprawić nas z kwitkiem?... to niepodobna...
— Przykro mi bardzo, ale tak być musi, gdyż ja powinienem najsamprzód, i to sam jeden, wejść do tego domu, zanim wprowadzę doń spadkobierców dla przeczytania testamentu.
Widząc nieugiętość stróża, mularze z żalem zdecydowali się zejść ze schodów; dependent nie chciał tak łatwo dać za wygraną.
Zamiarowi temu jednakże przeszkodził notarjusz, który z dziedzińca odezwał się donośnym i naglącym głosem:
— Panie Piston... Zbiegnij prędko do najbliższego handlu i przynieś trzy lub cztery arkusze stemplowego papieru, dla spisania aktu... Bież co żywo, bo akt musi być spisany natychmiast, jeszcze przed otwarciem testamentu; czas bardzo nagli!
Tymczasem Samuel, idąc po schodach, dostał się do drzwi, które tylko co odmurowano.
Starzec z głębokiem wzruszeniem, po odszukaniu w pęku potrzebnego klucza, włożył go w zamek, zakręcił, a otworzywszy, popchnął drzwi, które zaskrzypiały na odwiecznych zawiasach.
Natychmiast uderzyło go w twarz wilgotne, zimne powietrze, jak z piwnicy, która bardzo dawno nie była roztwieraną.
Odgłos ciężkich stąpań żyda rozlegał się pod wysoką kopułą sieni; wnuk Izaaka Samuela melancholijnie zadumał się, pomyślawszy, że pewno kroki jego dziada były ostatniemi, które rozległy w tym domu, gdy go zamykał przed stu pięćdziesięciu laty, wierny bowiem przyjaciel Rennepont‘a, który mu pozornie sprzedał swój dom i który następnie zdał go dziadowi Samuela, umożliwił tym sposobem przechowanie tej nieruchomości dla dzisiejszych jego spadkobierców.
Do tych myśli, zajmujących Samuela, dołączyło się jeszcze wspomnienie światła, widzianego dziś zrana w otworach ścian, okrywających taras; pomimo więc mocy charakteru, starzec zadrżał, biorąc zkolei drugi klucz z napisem: do czerwonej sali, i otwierając nim podwoje, prowadzące do tej sali.
Jedno w całym tym domu otworzone okno oświecało ten obszerny pokój, wybity ciemno-purpurawym adamaszkiem, którego kolor nie uległ zmianie; gruby kobierzec turecki pokrywał posadzkę: krzesła z drzewa, pozłacane, w surowym stylu z czasów Ludwika XIV, rozstawione były systematycznie wzdłuż ścian; drugie drzwi, prowadzące do następnego pokoju, znajdowały się wprost drzwi wchodowych, ich boazerje, jak i gzymsy, sufit okalające, były białe ze złoconemi listwami.
Bogate kandelabry i ścienny zegar, tego stylu co i meble, przeglądały się w wielkiem weneckiem zwierciadle.
Na środku tego salonu stał wielki stół, nakryty aksamitnym, karmazynowym kobiercem.
Zbliżywszy się do tego stołu, Samuel zobaczył leżący na nim arkusz białego pergaminu z następującym napisem:
„W tej sali ma być otworzony mój testament; inne pokoje pozostaną zamknięte aż do przeczytania mej ostatniej woli“.

„M. de Re.“

Głęboka cisza panowała w tym salonie w chwili, kiedy Samuel położył rejestr na stole. Nagle rzecz, napozór najnaturalniejsza, a przecież niesłychana, najdziwniejsza, jaką tylko sobie wystawić można, wyrwała Samuela z jego zadumy.
Usłyszał czysty, srebrny dźwięk głosu zegara, bijącego dziesiątą godzinę w przyległym pokoju.
I w rzeczy samej było to właśnie o dziesiątej zrana.
Samuel był zanadto rozsądnym i praktycznym człowiekiem, aby miał uwierzyć w perpetuummobile, to jest w zegar, idący od półtora wieku. Dlatego zastanowił się, równie zdziwiony jak przerażony, jakim sposobem ten zegar nie stanął od tylu lat, a najbardziej zadziwiło go to, że z taką dokładnością wskazał właściwą godzinę.
Długo zastanawiając się nad tem nadzwyczajnem zjawiskiem i łącząc je z równie nadzwyczajnem ukazaniem się światła w otworach nakrycia tarasu, Samuel wnioskował, że musi być jakiś tajemny związek między temi dwoma zjawiskami.
Lubo starzec nie mógł dociec prawdziwej przyczyny tych zjawisk, usiłował przynajmniej tłómaczyć je sobie wedle swego pojmowania rzeczy, to jest domysłami o podziemnych komunikacjach, które, jak niosło podanie, miały się rozciągać od tego domu do różnych miejsc odległych; tym sposobem, podług jego domysłu, niewiadome, tajemne osoby mogły dostawiać się tą drogą po kilka razy w ciągu każdego wieku.
Żywy promień słonecznego światła, przedarłszy się przez chmury, oświecał dwa wielkie portrety, zawieszone po obu stronach kominka, których żyd dotąd nie spostrzegł, a które, odmalowane w całej naturalnej od stóp do głów postawie, wyobrażały jeden kobietę, a drugi mężczyznę.
Po skromnym, ale zarazem silnym kolorycie tych malowideł, po śmiałym, i dzielnym pędzlu łatwo było poznać, że to są mistrzowskie dzieła.
Niewiasta zdawała się być w wieku od dwudziestu pięciu do trzydziestu lat; okazały czarny włos wieńczył białe, szlachetne, wysokie czoło; ubiór jej głowy, zamiast przypominać modę, której wzór podała pani de Sevigne dla wieku Ludwika XIV, przeciwnie przywodzi na pamięć owe słynne ubiory głów na portretach Veroinesa; pewnego rodzaju tunika czyli suknia z czarnej, połyskliwej materji, kroju nazywanego a la vierge, zachodziła aż na ramiona, i po zgrabnej, wyniosłej kibici, spadała aż na stopy, całkiem przykryte fałdami tej nieco powłóczystej odzieży.
W postawie tej niewiasty widać było szlachetność, połączoną z prostotą.
Rozkład obrazu, tudzież ciepły, i żywy koloryt pierwszych płaszczyzn, które bez żadnego pośredniego przejścia nagle odbijały od odległego tła, wszystko to dozwalało odgadnąć, że ta niewiasta znajdowała się na wzgórzu, z którego widzieć mogła cały wkoło siebie horyzont.
W wyrazie twarzy tej kobiety przebijało głębokie zamyślenie i zmartwienie. Szczególnie w jej wzroku, nawpół wzniesionym ku niebu, czytać można było błagalną boleść.
Po lewej stronie kominka wisiał drugi, równie dzielnego pędzla obraz.
Przedstawiał on mężczyznę wzrostu wysokiego, w wieku trzydziestu do trzydziestu pięciu lat. Pod obszernym, ciemnego koloru, kształtnie zarzuconym płaszczem, widać było kaftan, zapięty pod szyję, na który wywinięty był biały kołnierz. Piękna charakterystyczna głowa przedstawiała w swych zarysach ród dzielny, a pomimo, że te zarysy były surowe, jednakże przebijały się przez nie cierpienia, rezygnacja i nadewszystko niewymowna dobroć; czarne brwi dziwnem zrządzeniem natury rozciągały się od jednej do drugiej skroni jednym nieprzerwanym łukiem.
Tło obrazu przedstawiało także zachmurzone niebo; lecz za niewielu skałami widać było morze, którego widnokrąg jakby się łączył z ciemnemi chmurami.
— Jakież to szlachetne i piękne twarze! — rzekł do siebie staruszek, zbliżając się dla lepszego przypatrzenia się obrazom. — Lecz cóż to są za portrety?... do rodziny Rennepontów nie należą, gdyż, jak mi mówił ojciec, tamte mają być zgromadzone w sali żałobnej...
Po chwili zadumany rzekł:
— Trzeba pomyśleć o przygotowaniu wszystkiego do tego uroczystego zebrania... bo dziesiąta godzina już wybiła...
To mówiąc, Samuel poustawiał złocone krzesła wkoło okrągłego stołu, a następnie wyrzekł z zamyśloną miną:
— Godzina zbliża się, a jednak niema jeszcze dotąd żadnego z potomków dobroczyńcy mego dziada, prócz tego młodego księdza... Czyżby więc on jeden miał być przedstawicielem rodziny Rennepant‘ów... A ponieważ on jest księdzem... czyżby przeto rodzina ta na nim miała wygasnąć?...
Obrócił klucz dwa razy w zamku i otworzył podwoje.
Z wielkim smutkiem starzec ujrzał na ganku tylko Gabrjela, mającego obok siebie, z lewej strony Rodin‘a, a po prawej księdza d‘Aigrigny.
Notarjusz i Jezabel, która ich aż tu przywiodła, stali za trzema pierwszymi.
Samuel, głęboko westchnąwszy, rzekł do przybyłych:
— Panowie... wszystko przygotowane... możecie wejść...

V.
TESTAMENT.

Gdy Gabrjel, Rodin i ksiądz d‘Aigrigny weszli do czerwonego salonu, zdawało się, że każdy z nich znajdował się pod wpływem innego wrażenia.
Gabrjel, blady i smutny, był bardzo nieszczęśliwy; radby jak najprędzej wyjść z tego domu, i zdawało mu się, że zrzucił z siebie jakieś ciężkie brzemię, od chwili, gdy uroczystym aktem, przed notarjuszem zdziałanym, z wszelkiemi prawnemi formalnościami, zrzekł się wszelkich swych praw do spadku na rzecz księdza d‘Aigrigny.
Był to niewątpliwie misjonarz, obdarzony z natury nadzwyczajną mocą charakteru, skoro ten kwiat skrupulatnej uczciwości nie zwiądł pod zaraźliwym wpływem jego wychowania; lecz szczęściem dla niego, że jak zimno zachowuje niekiedy ciała od zepsucia, tak lodowata atmosfera, w której upłynęła część jego dziecinnego wieku i jego młodości, wprawiła go tylko w odrętwienie, ale nie zepsuła szlachetnych przymiotów, które niebawem odświeżyło i przywróciło do życia wolne powietrze.
Samuel był wielce strapiony... nikt inny jako dziedzic, prócz Gabrjela, nie pokazał się...
Niema wątpliwości, że starzec powziął wielką sympatję dla tego młodzieńca; ale ten młodzieniec był księdzem; z nim więc zgasłaby imię rodziny Rennepont‘ów; a wówczas ogromny, tak pracowicie nagromadzony majątek, pewno nie byłby użyty tak, jak tego pragnął testator.
Różni aktorowie tej sceny stali wokoło wielkiego, okrągłego stołu.
W chwili, kiedy na wezwanie notarjusza mieli usiąść, Samuel, pokazując na zawierającą rejestr czarną teczkę, rzekł:
— Ten rejestr, panie, polecono mi tu złożyć; jest on zamknięty.
— W rzeczy samej, tak postąpić nakazuje dodatek do testamentu, który tu mamy — rzekł pan Dumesneil — a który został złożony w noku 1682 u Tomasza Le Semelier, radcy królewskiego, notarjusza przy trybunale paryskim, zamieszkałego wtedy na placu Królewskim Nr. 13.
To mówiąc, pan Dumesneil wyjął z czerwonej safjanowej teki wielką pergaminową kopertę, pożółkłą z czasem, do której przyczepiona była jedwabną nicią także pergaminowa kartka.
— Raczcie zająć miejsca, panowie — rzekł notarjusz — przeczytam wam załączoną tu notę, która przepisuje, aby dopełnić przed otworzeniem testamentu formalności.
Notarjusz, Rodin, ksiądz d‘Aigrigny i Gabrjel zasiedli około stołu.
Ten ostatni, usiadłszy tyłem do kominka, nie mógł widzieć dwóch około niego zawieszonych portretów. Pan Dumesneil począł czytać następujące rozporządzenie:
„Dnia 13 lutego 1832 raku mój testament zaniesiony będzie na ulicę Świętego Franciszka Nr. 3.
„Punkt o godzinie dziesiątej znana, drzwi do czerwonego salonu, leżącego na parterze, będą otworzone dla mych spadkobierców.
„Skoro się zbiorą, przeczytany zostanie mój testament, a gdy wybije dwunasta, testament zostanie zamknięty na korzyść tych, którzy, według mego zlecenia, jak się spodziewam, dochowanego w mej familji przez podanie, poczynając od dnia dzisiejszego, w ciągu stu pięćdziesięciu lat, stawią się osobiście dnia 13 lutego, przy ulicy Świętego Franciszka“.
Notarjusz zatrzymał się przez chwilę, a następnie rzeki uroczyście:
— Ponieważ ksiądz Gabrjel-Franciszek Marja de Rennepont legalnie udowodnił swoje pochodzenie i pokrewieństwo z testatorem, i aż do tej chwili sam jeden z rodziny Rennepont‘ów stawił się w tem miejscu osobiście, przeto otwieram testament w jego obecności.
To mówiąc, notarjusz wydobył z koperty testament.
Ksiądz d‘Aigrigny nachylił się i oparł rękę o stół, z niepokoju zaledwie mogąc oddychać.
Gabrjel gotów był słuchać raczej przez ciekawość, aniżeli powodując się osobistym interesem.
Rodin usiadł w pewnej odległości od stołu. Cała uwaga socjusza dzieliła się między najmniejszym szelestem, jaki usłyszał zewnątrz domu, a powolnem posuwaniem się wskazówek zegara, którego bieg małe jego oczko zdawało się pragnąć przyśpieszać, niecierpliwie bowiem oczekiwał godziny dwunastej.
Notarjusz, rozłożywszy kartę pergaminową, wpośród ogólnej ciekawości, czytał co następuje:

Wieś Villetaneuse, dnia 13 lutego 1682 r.

„Śmierć dobrowolna ocalić mnie ma od hańby galerów, na które skazali mnie nieprzyjaciele mojej rodziny, jako odszczepieńca.
A wreszcie... nieznośnem jest życie od czasu, jak syn mój padł ofiarą tajemnej zbrodni.
Umarł, mając łat dziewiętnaście... biedny Henryk... nieznani są jego zabójcy... nie... niezupełnie nieznani... jeżeli uwierzyć mam memu przeczuciu...
Chcąc zachować dla tego dziecka majątek, udałem, że się wyrzekam protestantyzmu... Dopóki żyło to kochane dziecko, dopełniłam ściśle napozór katolickich obrządków... Oburzało mnie wprawdzie to oszukaństwo, ale chodziło o syna...
Przymus ten stał się dla mnie nieznośnym... od czasu, jak mi zgładzono ze świata syna... śledzono wszystkie me kroki; zostałem oskarżony i osądzony, jako odszczepieniec... mój majątek skonfiskowano, a ja skazany zostałem na galery.
O! w jakże okrutnych żyjemy czasach!
Nędza i niewola! krwawy despotyzm i religijna nietolerancja... Ach! miło mi jest rozstać się z takiem życiem...
Tak, trzeba pomyśleć o krewnych, którzy żyją, albo raczej o tych, którzy żyć będą... w lepszych może czasach...
Suma pięćdziesiąt tysięcy talarów wynosząca — depozyt powierzony przyjacielowi — pozostała mi z tylu dóbr moich...
Nie mam już syna... ale mam wielu krewnych, wygnanych, rozproszonych po Europie.
Suma ta, pięćdziesiąt tysięcy talarów, podzielona między wszystkich krewnych, bardzo małym byłaby dla nich zasiłkiem. Inaczej więc nią rozporządziłem.
A w tem trzymałem się rady bardzo mądrego człowieka... którego szanuję głęboko.
Dwa razy w mem życiu widziałem tego człowieka, i to w nader okropnych okolicznościach... dwa razy winien mu byłem moje ocalenie.. raz ocalenie ciała, drugi ocalenie mej duszy.
Rzecz niepojęta!... kiedy się dobrze przekonał o mojem postanowieniu odebrania sobie życia, mimowolnie wyrwało się z ust jego słowo, które uwierzyć mi kazało, że zazdrościł mi mego losu... mej śmierci...
Czyliż on więc skazany jest, aby żył wiecznie?...
Tak... pewno się sam na to skazał, aby mógł być użytecznym, pomocnym dla ludzkości... a przecież cięży mu życie; słyszałem bowiem, jak pewnego dnia w rozpaczy mówił, czego nigdy nie zapomniałem... „Ach! życie... życie... któż mnie od niego uwolni!“
Oddalił się; ostatnie jego słowa to we mnie sprawiły, że spokojnie sobie śmierć wyobrażam...
Jemu to winienem, że śmierć moja nie będzie bezowocna.
Jemu to należy się wdzięczność, że niniejsze słowa, napisane przez człowieka, który za kilka godzin żyć przestanie, wydadzą może coś wielkiego za półtora wieku; oh! tak, coś wielkiego, coś szlachetnego!... jeżeli ściśle wypełnią moją wolę moi potomkowie.
Żeby zrozumieli i ocenili moje ostatnie życzenia, potrzeba, żeby poznali prześladowców mej rodziny, iżby mogli pomścić swych przodków, ale pomścić szlachetnym sposobem.
Mój dziad był katolikiem; idąc nietyle za religijną gorliwością jak za przewrotnymi radami, połączył się, chociaż świecki, z towarzystwem, którego potęga była zawsze równie straszną jak tajemniczą: z towarzystwem Jezuitów“.
Przy tych słowach testamentu, ksiądz d‘Aigrigny, Rodin i Gabrjel, spojrzeli się na siebie mimowolnie.
Nie zauważywszy tego poruszenia, notarjusz czytał dalej:
„Po kilku latach, w których nie przestawał dawać dowodów najzupełniejszego poświęcenia dla tego towarzystwa, okropne odkrycia nagle oświeciły go o ukrytym celu, jaki miało toż towarzystwo, i o środkach, jakiemi do niego dążyło.
Było to roku 1610, na miesiąc przed zabiciem Henryka IV-go.
Mój dziad, przerażany tajemnicą, jakiej powiernikiem stał się mimowolnie, porzucił wyznanie rzymskie i został protestantem.
Niezaprzeczone dowody, świadczące o wspólnictwie dwóch członków tego towarzystwa z Ravaillac‘em, wspólnictwie równie dawiedzionem w czasie zbrodni Jana Chatel, królobójcy, znajdowały się wówczas w ręku mego dziada.
Taka to była pierwsza przyczyna zajadłej nienawiści Jezuitów przeciwko naszej rodzinie.
Mój ojciec także wystawiony był na skryte prześladowania; jego upadek, a może i śmierć, byłyby ich skutkami, gdyby nie pośrednictwo anielskiej kobiety, dla której on zachował miłość niemal religijną.
Portret tej kobiety, którą znowu widziałem przed kilku laty, równie jak portret mężczyzny, dla którego mam cześć najwyższą, odmalowane zostały przeze mnie na pamiątkę, i umieszczone są w czerwonym salonie przy ulicy Świętego Franciszka“.
Od niejakiego czasu, Gaibrjel był coraz uważniejszy na czytanie tego testamentu; myślał on, że dziwnym zbiegiem rzeczy, jeden z jego przodków, przed dwoma wiekami, zerwał stosunki z Jezuitami, tak, jak on to przed dwiema godzinami uczynił... i że od tego rozbratu, sięgającego dwóch wieków... zaczynał się także pewien rodzaj nienawiści, a jaką towarzystwo Jezuitów ścigało zawsze jego rodzinę.
Również dziwną wydało mu się rzeczą, że to dziedzictwo, przekazane mu przed stu pięćdziesięciu laty przez jednego z jego przodków, który padł ofiarą Jezuitów, wracało znowu do tego towarzystwa, skutkiem dobrowolnego zrzeczenia się jego.
Gdy notarjusz przeczytał wzmiankę testamentu o dwóch portretach, Gabrjel, który równie jak ksiądz d‘Aigrigny siedzieli obróceni tyłem do obrazów, obrócili się, chcąc im się przypatrzeć...
Zaledwie misjonarz ujrzał portret kobiety, krzyknął nagle z zadziwieniem i niemal przerażeniem.
Notarjusz przerwał czytanie testamentu i spojrzał zmieszany na Gabrjela.

VI.
DRAMATY.

Gabrjel, stojąc drżący, patrzył na portret kobiety z coraz większem zdumieniem.
Po chwili rzekł zcicha, jakby sam do siebie:
— Mój Boże! czyliżby to być mogło, żeby los zdarzył takie podobieństwo!... Te oczy... zarazem tak śmiałe i smętne... to jej oczy... a to czoło... a ta bladość... tak, to jej rysy; to jej rysy twarzy!...
— Cóż ci jest, kochany synu — zapytał troskliwie ksiądz d‘Aigrigny, równie zdziwiony jak Samuel i notarjusz.
— Osiem miesięcy temu — odpowiedział misjonarz — byłem w mocy dzikich Indjan... między skalistemi górami... Przywiązano mnie do krzyża, zabierano się już do zdejmowania mi skóry z czaszki... byłbym już umarł... gdy Opatrzność Boska zesłała mi niespodziany ratunek... Tak, właśnie ta kobieta ocaliła mnie.
— Ta kobieta!... — powtórzyli razem ze zdziwieniem Samuel, ksiądz d‘Aigrigny i notarjusz.
— Tak, właśnieta sama kobieta — odrzekł Gabrjel cichym głosem — ta kobieta... albo raczej tak do tej podobna, iż gdyby ten obraz nie znajdował się tu od lat przeszło stu pięćdziesięciu, sądziłbym, że to jej portret... gdyż nie mogę sobie wytłómaczyć ani przypuścić, żeby tak uderzające podobieństwo mogło być trafem przypadkowym...
To powiedziawszy, Gabrjel rzucił się znowu zamyślony na krzesło pośród głębokiego milczenia, które niedługo przerwał ksiądz d‘Aigrigny, mówiąc:
— Jest to przypadkowe, nadzwyczajne podobieństwo i nic więcej... kochany synu.
Rodin, kręcąc się z niecierpliwości jak w ukropie, rzeki do notarjusza, obok którego siedział:
— Zdaje mi się, panie notarjuszu, że cały ten romansik nie ma żadnej styczności z testamentem?...
— Słusznie pan mówisz — odpowiedział notarjusz.
Poczem rozpoczął dalsze czytanie testamentu:
„Takich prześladowań ze strony Jezuitów była przedmiotem moja rodzina.
Towarzystwo to posiada teraz, skutkiem konfiskaty, zabrane mi dobra. Ja umrę... Oby jego nienawiść zagasła z mą śmiercią, i oby wolną była nadal od jego pocisków moja rodzina... której los w tej uroczystej chwili jest moją jedyną, ostatnią myślą.
Dziś rano wezwałem tu człowieka oddawna doświadczonej poczciwości, Izaaka Samuela.
Izaak Samuel, a po nim jego następcy, którym przekaże ten obowiązek wdzięczności, będą mieli staranie około korzystnego użycia i pomnażania tej sumy doliczaniem procentu aż do upływu stu pięćdziesięciu lat, licząc od dnia dzisiejszego.
Suma ta, pomnażana tym sposobem, stać się może w owym przeciągu czasu ogromną.
Oby potomkowie moi chcieli zrozumieć i usłuchać mych życzeń co do podziału i użycia tej ogromnej sumy.
W przeciągu stu pięćdziesięciu lat, na nieszczęście, zdarza się tyle zmian, tak się przeistaczają losy następujących po sobie pokoleń rodu, iż prawie z pewnością powiedzieć można, że po upływie półtora wieku, potomkowie moi należeć będą do różnych klas społeczeństwa i stanowić najrozmaitsze ogniwa społeczne.
Znajdą się może między nimi ludzie obdarzeni wielkiemi umysłowemi zdolnościami, lub wielką odwagą, albo też nader cnotliwi; może tam będą uczeni, imiona sławne w wojnie lub sztukach; może też będą między nimi skromni rzemieślnicy, mieszczanie, a niestety! może także wielcy winowajcy!
Cokolwiek bądź wypadnie, najgorętszem, najmilszem jest mojem życzeniem, aby wszyscy potomkowie moi zbliżyli się z sobą, żeby utworzyli znowu jedną rodzinę, żeby między sobą wykonywali słowa Zbawiciela, który rzekł: kochajcie się nawzajem.
To zjednoczenie się zbawienny dałoby przykład... bo zdaje mi się, że ze zjednoczenia, ze zgody i połączenia się z sobą ludzi, wyniknąć powinno przyszłe szczęście ludzkości.
Zgromadzenie, już od tak dawna prześladujące mój ród, najmocniejszym jest dowodem potęgi stowarzyszenia, nawet w złym celu“.
Znowu Gabrjel i d‘Aigrigny rzucili na siebie nawzajem pełne znaczenia spojrzenia.
Notarjusz czytał dalej:
„Jeżeli zgromadzenie bezecne, ugruntowane na poniżeniu człowieka, na bojaźni, na despotyzmie, obciążone przekleństwy ludów, przeżyło wieki i częstokroć rządziło światem przez podejście i postrach... czegoby nie zdołało zdziałać towarzystwo, postępujące w duchu ewangelicznej, braterskiej miłości, które miałoby na celu uratowanie człowieka od poniżenia i zepsucia, przyczynienie się do szczęścia tych, co na ziemi znali tylko same cierpienie, niedostatek i pracę — któreby zamierzyło oświecić skazanych przez ciemnotę, ułatwić swobodne i rozumne rozwijanie się wszelkich uczuć, któremi Bóg w swojej nieskończonej mądrości i niewyczerpanej dobroci obdarował człowieka, jako najsilniejszemi dla jego szczęścia środkami; któreby dążyło do pielęgnowania wszystkiego, co od Boga pochodzi... miłości równie jak macierzyńskiego uczucia, siły równie jak rozumu, piękności równie jak genjuszu; obudzając w ludziach prawdziwą wiarę i głęboką wdzięczność dla Stwórcy; dając im pojęcie o wspaniałości natury i czyniąc ich godnymi uczestnikami jej skarbów?...
Oh! jeżeli pozwoli niebo, ażeby po upływie półtora wieku, potomkowie mej rodziny, wierni ostatniej woli życzliwego ludzkości serca, połączyli się tym sposobem w świętą społeczność!
Ileżby dać tu można było wspaniałych, wzniosłych przykładów światu. Jakież boskie posłannictwo! Nakoniec jak silny mogłaby nadać dla dobra ludzkości popęd rodzina tak zjednoczona, tak potężnemi rozrządzać mogąca środkami działania.
I wtedy takie w dobrym celu zjednoczenie byłoby zdolne zwalczyć zgubne towarzystwo, którego ja jestem ofiarą, a które może po upływie półtora wieku nic jeszcze nie straci ze swej strasznej władzy.
A wtedy, po tem dziele ciemnoty, ucisku i złości, które ciążą nad światem, moi potomkowie będą mogli okazać dzieło światła, dobra i szczęścia.
Duch dobrego i duch złego stanąłby naprzeciw siebie.
Rozpoczęłaby się walka, a Bóg wspierałby sprawiedliwych...
Żeby zaś niezmierne środki pieniężne, któreby nadały tyle władzy mej rodzinie, nie wyczerpały się, ale żeby odradzały się z czasem, moi spadkobiercy, słuchając mej woli, powinniby użyć na fundusz, pomnażać się mający tym samym sposobem, dwa razy taką sumę, jakiej ja dla zapewnienia im mienia użyłem...
Wreszcie znajdą się w dużem biurku hebanowem, w żałobnej sali, niektóre praktyczne myśli w przedmiocie takiego stowarzyszenia.
Taka jest ostatnia moja wola...
Jeżeli koniecznie wymagam, aby moi potomkowie stawili się osobiście przy ulicy Świętego Franciszka w dniu otwarcia testamentu, to dlatego, aby zebrani w tym dniu uroczystym zobaczyli i poznali się.
Posyłając przed kilku dniami członkom mojej rodziny, których wygnanie rozproszyło po całej Europie, medaljony z datą zwołania mych spadkobierców za półtora wieku od dnia dzisiejszego, wypadało mi zachować w tajemnicy prawdziwą tego przyczynę, oznajmiłem przeto tylko... że moje potomstwo znajdzie w tern ważny swój interes, aby się w oznaczonym dniu i miejscu znajdowało.
Takie postąpienie uznałem za potrzebne dlatego, że znam przebiegłość i zawziętość zgromadzenia, którego jestem ofiarą; gdyby ono mogło dowiedzieć się, że w tej epoce moi potomkowie będą mieli do podzielenia pomiędzy siebie ogromne sumy, wtedy wielkie oszustwa, a może wielkie niebezpieczeństwa groziłyby mej rodzinie, gdyż zgromadzenie Jezuitów przekazywałoby sobie z pokolenia w pokolenie zgubne rozporządzenia.
Oby przezorność moja miała pożądany skutek!
Oby moje życzenia, na medaljonie wyryte, od pokolenia do pokolenia wiernie były przechowywane!
Po przeczytaniu mego testamentu osoba, w której ręku znajdować się będzie nagromadzony kapitał, zawiadomi o jego wielkości i wartości, aby, gdy wybije dwunasta, kapitał ten był wydany i podzielony między spadkobierców, którzy się wtedy znajdą.
Wtedy pokoje domu zostaną im otwarte. Zobaczą oni tam rzeczy, zająć ich mogące, rzeczy godne ich politowania, ich szacunku... wszystko to w żałobnej sali.
Życzeniem mojem jest, aby dom ten nie był sprzedany, żeby umeblowanie jego pozostało bez zmiany i żeby służył za miejsce zbierania się dla mych potomków, jeżeli, jak się spodziewam, usłuchają mej ostatniej prośby.
Jeżeli, przeciwnie, rozdzielą się, jeżeli zamiast połączyć się i przyczynić wspólnie do najszlachetniejszego przedsięwzięcia, jakiem kiedykolwiek wiek jaki mógłby się odznaczyć, pójdą za samalubnemi namiętnościami; jeżeli bezowocną indywidualność przekładać będą nad płodne zjednoczenie; jeżeli w tym ogromnym majątku upatrywać będą tylko możności płochego marnotrawstwa lub brudnego sknerstwa, przeklęci niech będą przez tych wszystkich, którzy mogliby ich kochać i szanować za ich dobrodziejstwa... niech wtedy dom ten będzie zburzony, rozrzucony, niech wszystkie papiery, których wykaz zostawi Izaak Samuel, równie jak dwa portrety, znajdujące się w czerwonej sali, będą spalone przez stróża mego domu
Skończyłem...
Mojego Obowiązku już dopełniłem.
W tem wszystkiem poszedłem za radą człowieka, którego poważam głęboko.
Wkrótce ten przyjaciel, który nic nie wie o mym niezmiennym zamiarze zakończenia życia, przyjdzie tu z mym notarjuszem; w ich ręce, po dopełnieniu prawnych formalności, złożę niniejszy testament zapieczętowany.
Taka jest moja ostatnia wola.
Spełnienie jej oddaję pod opiekę Opatrzności.
Testament ten tajemny, napisany własnoręcznie z dobrej woli, chcę, aby był skrupulatnie wykonany tak co do ducha, jako też i co do litery.
Działo się dnia 13 lutego 1682 roku, o pierwszej godzinie po południu.

Marjusz de Rennepont.

W miarę jak notarjusz czytał testament, Gabrjel różnych naprzemian doznawał wrażeń.
Jego miłosierna, wzniosła dusza, łatwo pojąwszy, jak rozległą, jak szczęśliwą mogłaby być myśl wspaniałego zjednoczenia się rodzinnego, tak usilnie zalecanego przez Marjusza de Rennepant‘a... uczuła głęboki żal, gdy sobie wyobraziła, że wskutek dobrowolnego zrzeczenia się, i ponieważ nie stawił się żaden inny spadkobierca, myśli tej nie można dopełnić, i że majątek olbrzymi, daleko większy nad najśmielsze przypuszczenia, miał wpaść w ręce niegodnego zgromadzenia, które używać go może jako strasznego narzędzia złości.
Myśli te bezustannie zajmowały jego umysł. Widok portretu tajemniczej kobiety; nieszczęsne, smutne wiadomości, o których dowiedział się z testamentu; wzniosłość widoków szlachetnych i słusznych w testamencie pana de Rennepont; tyle nadzwyczajnych wydarzeń — wprawiły Gabrjęła w zadziwienie, w niejakie osłupienie, w którem był jeszcze pogrążony, kiedy Samuel, oddając notarjuszowi klucz od teczki, zawierającej rejestr, rzekł:
— W tym rejestrze znajdziesz pan rzeczywisty stan sum, będących w moim depozycie, a to wskutek kapitalizacji na procent składanych 150.000 franków powierzonych memu dziadowi przez pana Marjusza de Rennepont.
— Pańskiemu dziadowi... — zawołał d‘Aigrigny, niezmiernie zdziwiony — więc to pańska rodzina ciągle zarządzała tą sumą?
— Tak, panie, a moja żona za chwilę przyniesie tu szkatułę, w której są wszystkie papiery bankowe. W kasie mam w papierach, kurs w kraju mających, sumę dwieście dwanaście miljonów... sto siedemdziesiąt...
— Co pan mówisz? — przerwał zdumiony margrabia.
— Tak, tak,, to sumka! — dodał Rodin drgającym głosem, uniósłszy się może pierwszy raz w życiu...
— Powiadam panu — odrzekł starzec — że mam w kasie papierów bankowych, kredytowych i gotówki na dwieście dwanaście miljonów sto siedemdziesiąt pięć tysięcy franków, jak o tem przekona się pan notarjusz, bo otóż i moja żona, która je tu niesie.
W rzeczy samej w tej chwili weszła Jezabel, trzymając w ręku szkatułkę z drzewa cedrowego, w której zamknięte były te sumy; postawiła ją na stole i, spojrzawszy na Samuela, wyszła.
Gdy Samuel ogłosił niezmierną sumę majątku, słowa jego przyjęte zostały zdumionem milczeniem przez obecnych.
Gabrjel, słysząc notarjusza, czytającego ustęp testamentu, w którym była mowa o królewskiej fortunie i nie znając cudów kapitalizacji, obliczał tę sumę na trzy lub cztery miljony. Dlatego, słysząc o ogromie oznajmionej sumy, osłupiał. I pomimo jego przedziwnej bezinteresowności i prawości, doznał pewnego omamienia, szału, pomyślawszy, że ogromny ten majątek mógł być jego własnością... że on sam mógł być jego dziedzicem.
Notarjusz, prawie tak samo jak on zdumiony, przejrzał rachunki; ledwie mógł wierzyć swoim oczom.
Żyd stał milczący, zamyślony i wielce zmartwiony, że nie stawił się nikt więcej ze spadkobierców.
Pośród tego głębokiego milczenia, zegar ścienny w przyległym pokoju zaczął bić powali dwunastą...
Samuel zadrżał... potem głęboko westchnął.
Za kilka sekund upływać miał czas testamentem zakreślony.
— Już dwunasta! — zawołał Rodin i prawie bezwiednie wyciągnął ręce do szkatułki, chcąc ją zabrać w posiadanie.
— Nakoniec! — zawołał d‘Aigrigny z uniesieniem radości i triumfu, trudnych do opisania, potem dodał, rzucając się w objęcia Gabrjela i ściskając go w uniesieniu:
— Ach! kochany synu, iluż to ubogich błogosławić cię będzie!....
— Podziękujmy najprzód Opatrzności — zawołał Rodin poważnym głosem, padając na kolana — podziękujmy Opatrzności i módlmy się, aby pozwoliła użyć nam tych skarbów światowych dla większej chwały imienia Pana Boga.
D‘Aigrigny, jeszcze raz uściskawszy Gabrjela, wziął go, za rękę i rzekł:
— Rodin dobrze mówi... Uklęknijmy, kochany synu, i złóżmy dzięki Opatrzności.
To mówiąc, ukląkł i pociągnął za sobą Gabrjela, który osłupiały, zmieszany, głowę straciwszy po wypadkach tak nagle po sobie następujących, ukląkł machinalnie, prawie nie wiedząc, co czyni.
Godzina dwunasta wybiła.
Wszyscy powstali...
Wówczas notarjusz rzekł:
— Ponieważ nikt więcej ze spadkobierców pana Marusza de Rennepont nie stawił się przed południem, przeto, spełniając wolę testatora, ogłaszam w imieniu prawa i sprawiedliwości pana Franciszka-Marję Gabrjela de Rennepont, tu obecnego, jedynym, wyłącznym dziedzicem i posiadaczem majątku ruchomego, nieruchomego i wszelkiego rodzaju wartości, pochodzących ze spadku testatora, którego to majątku urodzony ksiądz Gabrjel de Rennepont, rozmyślnie i dobrowolnie zrzekł się mocą aktu notarjalnego na rzecz księdza Fryderyka, Emanuela de Bordeville, margrabiego d’Aigrigny, który tymże aktem zapis przyjął i tym sposobem jest prawym posiadaczem tegoż majątku, w miejsce pomienionego Gabrjela de Rennepont, mocą donacji między żyjącym, spisanej dziś rano przeze mnie i podpisanej przez księży: Gabrjela de Rennepont i Fryderyka d‘Aigrigny.
W tej chwili usłyszano dochodzący z ogrodu hałas głosów ludzkich.
Jezabel wbiegła z pośpiechem i zmienionym głosem rzekła do męża:
— Samuelu... jakiś żołnierz... chce...
W drzwiach czerwonego salonu ukazał się Dagobert. Był bardzo blady; wydawał się niemal mdlejącym, lewą rękę trzymał na chustce i wspierał się na ramieniu Agrykoli. Na widok Dagoberta obwisłe, sine powieki Rodina nabrzękły, jakgdyby nagle wszystka krew rzuciła mu się do głowy.
Poczem socjusz rzucił się na szkatułkę z uczuciem gniewu i chciwości tak zapamiętałej, iż zdawało się, że gotów był, przykrywając ją swem ciałem, bronić chociażby z narażeniem życia.

VII.
DONACJA

Ksiądz d’Aigrigny nie poznał Dagoberta; lecz domyślił się wszystkiego, gdy usłyszał radosny okrzyk Gabrjela:
— I ty... mój bracie?... i ty... mój ojcze?... jesteście?... Ach! Bóg was tu zsyła...
Ścisnąwszy za rękę Gabrjela, Dagobert zbliżył się do księdza d‘Aigrigny. Widząc groźną fizjognomję żołnierza, ksiądz d’Aigrigny, mając za sobą prawo po wybiciu godziny dwunastej, cofnął się o krok i rozkazującym tonem rzekł do weterana:
— Mój panie, kto jesteś i czego chcesz?
Zamiast odpowiedzi, żołnierz postąpił jeszcze parę kroków naprzód; potem, stanąwszy tuż przed księdzem d‘Aigrigny, zaczął przypatrywać mu się z taką mieszaniną ciekawości, pogardy, odrazy i zuchwalstwa, iż ex-pułkownik huzarów zmieszał się na chwilę i spuścił oczy przed bladą twarzą i ¡rozognionym wzrokiem weterana. Przezwyciężywszy wreszcie pomieszanie, w jakie wprawił go nieubłagany wzrok żołnierza, ksiądz d’Aigrigny podniósł głowę i powtórzył:
— Mój panie, pytam ciebie, kto jesteś i czego chcesz?
— Więc mnie nie poznajesz?
— Nie, panie, nie poznaję...
— Aha, rozumiem! spuściłeś oczy teraz, boć pamiętasz, jak pod Lipskiem, gdzie walczyłeś przeciw Francuzom, generał Simon, okryty ranami, odpowiedział ci, gdy miałeś czelność żądać od niego szpady: „Nie oddam mej szpady zdrajcy“, i zaczołgawszy się do generała nieprzyjacielskiego, jemu ją oddał... Obok generała Simon był także żołnierz ranny... tym żołnierzem byłem ja...
— Ależ, wreszcie, mój panie... czego chcesz?
— Chcę cię zdemaskować, ciebie, tu przed wszystkimi, który jesteś tak podłym i obmierzłym, jak ten tu Gabrjel jest księdzem zacnym i przez wszystkich uwielbianym.
— Mój panie!... — zawołał margrabia, siniejąc z gniewu i oburzenia.
— Powtarzam ci, żeś podły. Aby zagarnąć dziedzictwo córkom marszałka Simon, pannie de Cardovilile i Gabrjelowi, użyłeś najhaniebniejszych środków.
— Co mówisz? — zawołał Gabrjel — córki marszałka Simon?...
— Są twemi krewnemi, moje dziecko, równie jak zacna panna de Cardoville... dobrodziejka Agrykoli... Ten ksiądz — i wskazał na d‘Aigrigny — jednę kazał zamknąć, jako warjatkę, w domu zdrowia... a sieroty zabrać do klasztoru... Co do ciebie, kochane dziecko, nie spodziewałem się ciebie tu zastać, sądziłem, że nie dopuszczą cię, tak jak innych, do znajdowania się tu dziś rano; ale, dzięki Bogu, że cię tu zastaję... i ja przybywam na czas; nie mogłem przybyć wcześniej z powodu mej rany. Tyle straciłem krwi, że mdlałem całe rano. To nic... upadłem i skaleczyłem się... Mniejsza o to... Przecież wykryją się niegodziwości...
Niepodobna opisać ciekawości, niepokoju, zdziwienia lub obawy różnych aktorów tej sceny, gdy usłyszeli te groźne słowa Dagoberta. Lecz najbardziej ze wszystkich strapiony był Gabrjel. Na jego twarzy widać było głębokie wzruszenie, nogi pod nim drżały. Wiadomość, dopiero co oznajmiona przez Dagoberta, uderzyła weń jak piorun; nareszcie zawołał przejmującym głosem:
— I to ja... mój Boże!... to ja jestem przyczyną pokrzywdzenia tej rodziny!...
— Ty, bracie? — zawołał pytająco zdziwiony Agrykola.
— Dwunasta wybiła — mówił Gabrjel. — Ja tylko jeden z całej rodziny byłem tu obecny; pojmujesz teraz?... Czas oznaczony upłynął... inni spadkobiercy utracili swe prawa... na moją korzyść!...
— Na twoją korzyść — wykrzyknął Dagobert, ledwo posiadając się z radości — kochane dziecko... a więc wszystko uratowane! podzielisz się z nami... Ja znam twoje serce...
— Ale ja całego tego majątku zrzekłem się nieodwołalnie — odpowiedział zrozpaczony misjonarz.
— Zrzekłeś się... tego majątku! — zawołał osłupiały Dagobert — a na czyjąż korzyść?... na czyją?
— Na korzyść jego — odpowiedział Gabrjel, wskazując księdza d‘Aigrigny.
— Jakto?... na jego korzyść! na korzyść tego renegata!... zdrajcy!... co był wiecznym wrogiem całej twej rodziny!
— Ależ, mój bracie — zawołał Agrykola — znałeś przecie swoje prawa do tego dziedzictwa?
— Nie — odpowiedział z boleścią młody ksiądz — nie... dowiedziałem się o nich dopiero dziś rano od księdza d‘Aigrigny... powiedział mi, że dowiedział się o mych prawach niedawno z rodzinnych papierów, przy mnie znalezionych i oddanych przez twoją matkę jej spowiednikowi.
Kowal jakby odkrywał nową dla siebie wiadomość i zawołał:
— Teraz rozumiem wszystko... Jezuici wyczytali z tych papierów, że możesz być kiedyś bogatym... zwabili cię do tej szkoły, gdzie nigdy nie mogliśmy widzieć się z tobą... a później niegodziwemi kłamstwami zmusili cię do wstąpienia do ich zakonu, aż w końcu doprowadzili cię do zrobienia tego zapisu... Ach! mój ojciec miał słuszność... takie intrygi są haniebne, podłe!...
Podczas tej sceny d‘Aigrigny i jego socjusz, z początku przestraszeni i zachwiani w swej bezczelności, powoli zaczęli odzyskiwać zimną krew.
Rodin, ciągle oparty łokciami na szkatułce, szepnął coś księdzu d‘Aigrigny, ten więc, na czynione mu przez Agrykolę wyrzuty, pokornie spuścił oczy i odrzekł:
— Powinniśmy przebaczyć urazy... aby Bóg i nam odpuścił nasze winy.
Słuszne i roztropne słowa Agrykoli nagle oświeciły Gabrjela. Pierwszy to raz w swem życiu mógł ogarnąć młody misjonarz, jednym rzutem oka, wszystkie intrygi, których był ofiarą; oburzenie i rozpacz przemogły lękliwość; z zaiskrzonemi oczyma i pałającemi policzkami zwrócił się do księdza d‘Aigrigny:
— Tak więc, kiedyś mnie umieszczał w swej szkole, nie uczyniłeś tego przez litość, ani przez życzliwość, lecz jedynie w nadziei, że kiedyś uda ci się nakłonić mnie do zrzeczenia się tej sukcesji na korzyść twego zgromadzenia... Trzeba było zrobić mnie mimowolnem narzędziem niegodziwego oszustwa! Gdyby tylko szło o mnie jednego... nie upominałbym się o nie; jestem kapłanem religji, która ukochała, uświęciła ubóstwo; zapis przeze mnie uczyniony, do was już należy... nic ja z niego dla siebie nie żądam i żądać nie będę... lecz idzie tu o majątek, należący do biednych sierot, sprowadzonych z głębi Azji przez mego przybranego ojca; ja nie chcę, żebyście je mieli wydziedziczyć!... Idzie tu także o dobrodziejkę mego przybranego brata... idzie o ostatnią wolę umierającego, który przez swoją gorącą miłość ludzkości, przekazał swym potomkom wielkie, święte dzieło miłości, zgody i wzajemnego uszczęśliwiania się. Nie... nie... i oświadczam ci, że ta misja musi być spełnioną, choćby mi przyszło odwołać moje słowo.
Ksiądz d‘Aigrigny i Rodin wzajemnie spojrzeli na siebie i lekko wzruszyli ramionami. Poczem wielebny ojciec, mając oczy ciągle spuszczone, odezwał się spokojnie:
— W przedmiocie spadku po panu Rennepont zachodzi kilka okoliczności napozór bardzo zawiłych; w istocie jednak niemasz nic nad to prostszego. Mości księże Gabrjelu de Rennepont... proszę cię, zaprzecz moim słowom lub je sprostuj, jeślibym w czemkolwiek uchybiał najściślejszej prawdzie... Jegomość ksiądz Gabrjel de Rennepont, zawdzięczając starania, które niegdyś dla jego wychowania podejmowało zgromadzenie, do którego ja mam zaszczyt należeć, uczynił mnie, jako przedstawicielowi tegoż zgromadzenia, dobrowolnie, chętnie, zapis majątku, jakiby kiedyś mógł spaść na niego, a o którego wartości ani on, ani ja, nic nie wiedzieliśmy...
— Prawda — rzekł młody ksiądz — zapis ten uczyniłem dobrowolnie.
— Dziś rano, wskutek rozmowy bardzo poufnej, ksiądz Gabrjel objawił mi znowu dobrowolne życzenie dotrzymania tego zapisu... nie powiem dla mnie... gdyż ziemskie dobra bardzo mało mnie obchodzą... ale na pobożne, święte, miłosierne uczynki, których nasze zgromadzenie miało być wiernym szafarzem... Odwołuję się w tem do prawości księdza Gabrjela i błagam go, aby oświadczył, czy zobowiązał się lub nie, nietylko najsolenniejszą przysięgą, ale nawet najprawniejszym aktem, zdziałanym przed notarjuszem panem Dumesneil, aktem, który jest w mem posiadaniu.
— Prawda — odpowiedział Gabrjel.
— Akt spisany został przeze mnie — dodał notarjusz.
— Ale Gabrjel ustąpił tylko to, co do niego należało! — zawołał Dagobert — on nie mógł przypuszczać, abyś chciał go użyć za narzędzie dla ograbienia innych!
D‘Aigrigny mówił dalej:
— A więc, mocą podwójnego aktu, to jest przysięgi i zapisu notarjalnego, ksiądz Gabrjel potwierdził poprzednio przez siebie uczynioną darowiznę; a nadto jeszcze — rzekł z naciskiem — gdy z wielkiem jego, również jak naszem zdziwieniem, poznaną została ogromna wartość puścizny, ksiądz Gabrjel, podobnie jak ja, ukląkł dla podziękowania Stwórcy, że go natchnął świętą myśl ofiarowania tego ogromnego majątku na większą chwałę Pana Boga.
— To prawda — odpowiedział otwarcie Gabrjel.
— W takich okolicznościach — mówił dalej wielebny ojciec — wybiła godzina oznaczona na zamknięcie postępowania spadkowego. Lecz, gdy się to dzieje, ten pan — mówiący wskazał na Dagoberta — ten pan, w obłąkaniu, które szczerze mu przebaczamy i którego on pewno będzie żałować, przybiega, lży, grozi i obwinia mnie, jakobym ja kogoś gdzieś tam zamknął, jakichś krewnych, których ja wcale nie znam, a to żeby przeszkodzić im do przybycia tu... w oznaczonym czasie...
— Tak, obwiniam cię o tę niegodziwość — przerwał mu żołnierz, rozjątrzony taką bezczelnością.
— Ależ, zaklinam pana, abyś mi pozwolił skończyć... potem mi odpowiesz — rzekł pokornie d’Aigrigny najsłodszym głosem.
Mówił dalej z nową ufnością:
— Bezwątpienia, jeśli oprócz księdza Gabrjela są jeszcze inni spadkobiercy, szkoda dla nich, że się nie mogli stawić w oznaczonym czasie. Ale, mój Boże! gdybym zamiast bronić sprawy nieszczęśliwych i w potrzebie będących, bronił tylko własnego interesu, w takim razie byłbym daleki od użycia na własną korzyść tego dobrodziejstwa losu; lecz, jako mandatarjusz wielkiej rodziny ubogich i biednych, obowiązany jestem obstawać przy mych wyłącznych prawach do tego dziedzictwa i bynajmniej nie wątpię, że pan notarjusz, uznając słuszność mego domagania się, odda mi w posiadanie te sumy, które zresztą prawnie do mnie należą.
— Jedynem tu mojem zadaniem jest — odrzekł notarjusz wzruszonym głosem — wykonać wiernie wolę testatora. Akt darowizny jest prawnie zdziałany; nie mogę więc odmówić wydania, w imieniu dotarjusza, sum stanowiących spuściznę...
— Ależ, panie — zawołał Dagobert, zwracając się do notarjusza — tak być nie może... nie możesz zezwolić na ogołocenie tym sposobem biednych sie*ot... Mówię to panu w imieniu ich matki i ich ojca. Przysięgam panu na mój honor żołnierza, że nadużyto zaufania i słabości mej żony dla zaprowadzenia córek marszałka Simon do klasztoru, ażeby wprost nie dopuścić ich tutaj dziś rano. Jest to taka prawda, iż zaniosłem skargę do policji.
— No i cóż panu odpowiedziano? — zapytał notarjusz.
— Że moje zeznanie nie było jeszcze dostatecznem.
— Tak, panie — dodał Agrykola.
— Tak samo postąpiono z parnią de Cardoville, którą jako obłąkaną trzymają w domu zdrowia. Takież same ja uczyniłem za nią kroki, jak mój ojciec za córkami marszałka Simon.
— I cóż pan zyskałeś? — zapytał znowu notarjusz.
— Na nieszczęście, — odparł Agrykola — powiedziano mi, że na proste moje zeznanie nie można nic przedsięwziąć... miano się tem zająć.
W tej chwili Jezabel, usłyszawszy, że ktoś zadzwonił do bramy od ulicy, wyszła z czerwonej sali.
Notarjusz rzekł, zwracając się do Agrykoli i jego ojca:
— Nie mam bynajmniej zamiaru, moi panowie, powątpiewać o waszej prawości, lecz sami zeznajecie, że władza sądowa nie uznała na rzecz słuszną działać na zasadzie waszych gołosłownych zeznań; sumiennie postępując, pytam was, czy mogę w tak ważnej okoliczności brać na siebie odpowiedzialność, jakiej ta władza podjąć się nie śmiała? Jeżeli osoby, za któremi obstajecie, uważają się za pokrzywdzone, to sprawa ta może stać się później przedmiotem dochodzenia prawnego przeciwko dziedziczącemu księdzu Gabrjelowi... Tymczasem zaś powinnością moją jest wprowadzić go natychmiast w posiadanie sum... Stałbym się nader winnym, gdybym postąpił inaczej.
Uwagi notarjusza wydawały się być tak ściśle zgodne z prawem, iż Samuel, Dagobert i Agrykola struchleli. Co do Gabrjela, ten po chwilowem zastanowieniu, jakby rozpaczą do ostatecznego doprowadzony kroku, rzeki do notarjusza:
— Ponieważ w tym razie objaśnienie niedość jest silne dla obrony słuszności, ostatecznego więc, panie, zmuszony będę chwycić się środka; nim do niego przystąpię, raz jeszcze i to ostatni, pytam księdza d‘Aigrigny, czy zechce poprzestać tylko na przypadającej na mnie z tego spadku części, z warunkiem, aby reszta jego pozostała w pewnem ręku dopóty, aż spadkobiercy, w których imieniu zachodzą reklamacje, będą mieli możność udowodnić swoje do niego prawa.
— Na tę propozycję odpowiem, com już powiedział — odrzekł d‘Aigrigny. — Nie idzie tu o mnie, lecz o wielką sprawę ludzkości; zmuszony więc jestem odrzucić cząstkową ofiarę księdza Gabrjela i przypomnieć mu jego przyrzeczenie i tak uroczyste zobowiązanie.
— Tak więc odrzucasz pan taką ugodę? — zapytał Gabrjel wzruszonym głosem.
— Tak mi nakazuje obowiązek wobec ludzkości.
— A więc — odrzekł Gabrjel wzruszonym głosem — ponieważ mnie do tego zmuszasz, przeto odwołuję moje słowo; kiedym ci zapisywał, zapisałem jedynie część na mnie przypadającą, a bynajmniej nie miałem na myśli części należących do innych spadkobierców.
— Strzeż się, kochany synu — zagroził d‘Aigrigny — chciej pamiętać o tem, że ja mam w ręku przysięgę, napisaną przez ciebie... formalną przysięgę...
— Wiem! Mniejsza o to, niech i tak będzie — mówił misjonarz z głębokiem przekonaniem — wystawię się na wszelkie skutki mego wiarołomstwa, ogłoście je wszędzie; stanę się przedmiotem pogardy i odrazy wszystkich... lecz Bóg sądzić mnie będzie...
Młody ksiądz otarł sobie łzy.
— O! uspokój się! — zawołał Dagobert — wszyscy uczciwi ludzie będą po twojej stronie.
— Panie notarjuszu — odezwał się wtedy Rodin piskliwym głosem — panie notarjuszu.. dajże pan do zrozumienia księdzu Gabrjelowi, że może popełnić krzywoprzysięstwo, ile razy zechce, ale że nie tak łatwo jest przekroczyć przepisy Kodeksu cywilnego, jak złamać obietnicę prostą i jedynie... świętą!... Chciejże pan przekonać księdza Gabjela, że darowizna między żyjącymi, taka, jaką uczynił na rzecz księdza d‘Aigrigny, w trzech tylko wypadkach może być odwołaną, nieprawdaż?
— Tak, panie, tylko w trzech razach — odpowiedział notarjusz.
— Najprzód, z przyczyny narodzenia się potomstwa — wyszczególniał Rodin — a w obecnym razie wstydziłbym się przypuszczać takiego powodu nieważności.. Drugą przyczyną unieważnienia byłaby niewdzięczność obdarowanego... Lecz ksiądz Gabrjel może być pewny naszej prawdziwej i wiecznej wdzięczności. Trzecim nareszcie powodem unieważnienia, byłoby niewykonanie życzeń darującego, co do użycia darowizny. Lecz jakkolwiek złe wyobrażenie powziął nagłe o nas ksiądz Gabrjel, użyczy nam przynajmniej jakiegoś czasu, w którym moglibyśmy przekonać go, że jego dary, jak sobie życzy, użyte będą na dzieła, mające na celu największą chwałę Pana Boga.
— Teraz, panie notarjuszu — odezwał się d‘Aigrigny — pańskim obowiązkiem jest wyrzec, czy ksiądz Gabrjel może, lub nie, odwołać zapis, który na rzecz moją uczynił.
W chwili, kiedy notarjusz miał odpowiedzieć, weszła Jezabel, a za nią dwie nowe osoby.

VIII.
DUCH OPIEKUŃCZY.

Pierwszą z dwóch osób, których przybycie przerwało odpowiedź notarjusza, był Faryngea.
Na widok tego człowieka, na widok jego złowrogiej twarzy Samuel, przystąpiwszy do niego, zapytał:
— Kto pan jesteś?
Rzuciwszy przenikliwy wzrok na Rodina, który zadrżał nieznacznie, Faryngea odpowiedział:
— Książę Dżalma przybył niedawno z Indji w celu znajdowania się dziś w tem miejscu, jak mu to zalecał napis na medalu, który nosił na szyi...
— I on także! — zawołał Gabrjel, który, jak wiadomo, był towarzyszem podróży morskich Indjanina, zaczynając od wysp Azorskich, dokąd zawinął okręt, przybywszy z Aleksandrji — on również spadkobiercą?.. W rzeczy samej... podczas podróży mówił mi książę, że jego matka była rodem z Francji... Ah! jaki to szlachetny młodzieniec, gdzież on jest?
Dusiciel rzucił okiem na Rodina i odrzekł cedząc słowa:
— Wczoraj wieczorem opuściłem księcia... zwierzył mi się, że jakkolwiek wiele mu na tem zależy, aby się tu znajdować, mogłoby jednak wypaść, iżby poświęcił ten interes dla innych okoliczności... przepędziłem noc w tym samym co i on hotelu... Dziś rano, gdym się doń udał, aby się z nim widzieć, powiedziano mi, że już wyszedł... Moja życzliwość dla niego sprowadziła mnie tutaj w nadzieji, że wiadomości moje o tym księciu będą może użyteczne.
Nic nie wspominając o pułapce, w jaką wpadł wczoraj, chciał Dusiciel usłużyć socjuszowi, spodziewając się, że za tę przysługę zostanie przez niego odpowiednio wynagrodzony. Zbytecznem może będzie objaśniać czytelników.. że Faryngea kłamał bezczelnie. Dziś rano, wydostawszy się z więzienia cudem przebiegłości, zręczności i śmiałości, pobiegł do hotelu, w którym pozostawił Dżalmę; sam dowiedział się, że mężczyzna i kobieta w sędziwym wieku i nader poważnych fizjognomji, mieniący się krewnymi młodego księcia, chcieli się z nim zobaczyć, i że przerażeni jego stanem niebezpiecznej senności, w jakiej był pogrążony, kazali go przenieść do swego powozu i zabrali do siebie, aby mu udzielić potrzebnej pomocy.
— Szkoda — rzekł notarjusz — że i ten spadkobierca nie stawił się dziś rano; ale, na nieszczęście, utracił już prawo do ogromnego spadku, o jaki tu chodzi.
Druga osoba weszła właśnie w tej chwili.
Był to ojciec marszałka Simon, starzec wysokiego wzrostu, jak na swój wiek jeszcze rzeźki i czerstwy; głowę jego okrywał włos biały, krótko ostrzyżony; w twarzy lekko rumianej, czytać można było rozum, dowcip, łagodność i dzielność.
Agrykola pośpieszył naprzeciw niemu.
— I pan tu przybyłeś, panie Simon? — zawołał.
— Tak, moje dziecko — odrzekł starzec, serdecznie ściskając rękę Agrykoli — w tej chwili przybyłem z podróży. Pan Hardy miał się tu sam znajdować, jak się domyślam w sprawie spadku; ale ponieważ niema go jeszcze w Paryżu, i może nie prędko jeszcze przybędzie, zalecił mi więc, abym...
— I on także... spadkobierca?... pan Franciszek Hardy?... — zawołał zdziwiony Agrykola.
— Ale jaki ty jesteś blady i zmartwiony!... moje dziecko.. Co się tu dzieje?... — pytał starzec.
— O co idzie?... o pańskie wnuczki, które wyzuto z ich majątku! — zawołał Dagobert zrozpaczony — przyprowadziłem je z głębi Azji po to, abym z założonemi rękami był świadkiem tej niegodziwości.
— Pan?... — rzekł stary fabrykant — jeśli się nie mylę, pan jesteś...
— Dagobert...
— Więc to pan jesteś?... co tak szlachetnie poświęciłeś się dla mego syna? — zawołał starzec, serdecznie ściskając ręce weteranowi — lecz mówiłeś pan o córce mego syna, o pannie Simon?..
— O jego córkach, panie — odrzekł Dagobert — te biedne dziewczęta są bliźniętami.
— A gdzież one są? — zapytał starzec.
— W klasztorze.
— W klasztorze!?...
— Tak, panie, przez podstęp tego tu człowieka, który tym sposobem pozbawił je dziedzictwa.
— Cóż to za jeden?
— Margrabia d‘Aigrigny.
— Najzaciętszy wróg mego syna — zawołał starzec, patrząc z oburzeniem na margrabiego.
— I to nie wszystko — objaśniał Agrykola — pan Hardy, zacny mój pryncypał, na nieszczęście także utracił prawa do tego ogromnego spadku.
— Co ty mówisz? — zawołał zdziwiony starzec — ależ pan Hardy nie wiedział, że tu szło o tak ważny dla niego interes... Odjechał spiesznie do swego przyjaciela, który go zawezwał.
Za każdą nową wiadomością powiększała się rozpacz Samuela; lecz nic nie mógł poradzić, wzdychał tylko ze smutkiem.
Ksiądz d‘Aigrigny, pomimo pozornego spokoju, oczekując niecierpliwie końca tej sceny, która go okrutnie dręczyła, rzekł do notarjusza poważnym, przejmującym głosem:
— Panie notarjuszu, wypadałoby już skończyć to wszystko... Poco przypisywać haniebnym zabiegom niestawienie się spadkobierców, w których imieniu ten żołnierz i syn jego zanoszą skargi z taką na nas obrazą? Dlaczegoby ich nieobecność miała być dziwniejszą nad nieobecność młodego Indjanina, i nad nieobecność pana Hardy, który, jak właśnie objaśnił jego powiernik, nie wiedział, że wzywały go tu ważne sprawy? Czy nie byłoby właściwiej, prawdopodobniej przypuszczać, że córki marszałka Simon i panna de Cardoville dla przyczyn naturalnych nie mogły stawić się tutaj?... Raz jeszcze powtarzam, że należy już skończyć; sądzę, że pan notarjusz tego co i ja będzie zdania... jestem, pomimo niewczesnej i nieprawej opozycji, jedynym, wyłącznym posiadaczem tego majątku i wobec wszystkich tu obecnych raz jeszcze obowiązuję się użyć go dla większej chwały Pana Boga... Chciej więc, panie notarjuszu, wyrzec sławo stanowcze i raz już zakończyć tę przykrą dla wszystkich scenę.
— Panie — odpowiedział notarjusz uroczystym głosem — w imię sprawiedliwości i prawa, jako wierny i bezstronny wykonawca ostatniej woli Marjusza de Rennepont, oświadczam, że wobec zapisu, uczynionego przez księdza Gabrjela de Rennepont, jesteś pan, mości księże d‘Aigrigny, jedynym, wyłącznym dziedzicem tych dóbr, których posiadaczem ogłaszam pana od tej chwili, abyś mógł użyć ich według życzeń testatora i donatarjusza.
Samuel zbladł bardziej niż zwykle; ścisnął konwuilsyjnie za rękę Jezabeil, która się do niego zbliżyła, i rzęsiste łzy potoczyły się po licach dwojga starców. Dagobert i Agrykola pogrążeni zostali w głębokim smutku; przekonywali się, że już zrzec się im wypada wszelkiej nadziei. Najwięcej cierpiał Gabrjel; trapiony zgryzotą, wyrzucał sobie, że stał się mimowolnem narzędziem obmierzłego ogołocenia wszystkich.
Dlatego, gdy notarjusz, przekonawszy się o ilości sum zawartych w cedrowej szkatułce, rzekł do księdza d‘Aigrigny:
— Teraz możesz pan ją zabrać.
Gabryel zawołał z gorzką boleścią i głęboką rozpaczą:
— Niestety! możnaby mniemać, że w tych okolicznościach nieubłagane przeinaczenie i nieszczęsny los ciąży nad wszystkimi tymi, którzy są godni miłości i szacunku... O! mój Boże! Twoja najwyższa sprawiedliwość i dobroć nie może zezwolić na taki triumf takiej niegodziwości!!!!
Rzekłbyś, że niebo wysłuchało prośby misjonarza. Ledwie skończył mówić, aż oto stała się rzecz nadzwyczajna. W tej chwili, kiedy ksiądz d‘Aigrigny i socjusz uważali się już za posiadaczy skarbu, drzwi pokoju, w którym słyszano zegar, bijący dwunastą godzinę, Otworzyły się nagle. Ukazała się w ich progu kobieta...
Na jej widok Galbrjel wydał okrzyk podziwu, i stanął jakby piorunem rażony. Samuel i Jezabela padli na kolana, złożywszy ręce jakby do dziękczynnej modlitwy. Oboje wydawali się być ożywieni jakąś nadzieją.
Wszyscy inni aktorowie tej sceny stali w osłupieniu Rodin... Rodin nawet... cofnął się o dwa kroki i drżącemi rękami postawił szkatułkę na stole.
Nastąpiło na chwilę głębokie, uroczyste milczenie. We wszystkich piersiach wstrzymał się oddech, serca poczęły mocniej bić. Wszyscy zdjęci zostali zdziwieniem, z którem łączyła się jakaś trwoga, albowiem ta kobieta wydawała się żywym wzorem portretu, zawieszonego w tym salonie od lat stupięćdziesięciu. Takiż sam miała ubiór na głowie, takąż długą, powłóczystą suknię, ten sam malował się na jej twarzy smutek i rezygnacja. Weszła powoli, jakby nie zauważywszy wrażenia, jakie wywarło jej zjawienie się.
Przystąpiła do jednego z dwóch biurek, ozdobionych bronzami, stojących przy drzwiach, dotknęła sprężyny, ukrytej w rzeźbie złoconych bronzów i tym sposobem otworzyła górną szufladę, wyjęła z niej pergaminową zapieczętowaną kopertę, poczem zbliżyła się do stołu i położyła ją przed notarjuszem.
Popatrzywszy przez chwilę smętnie i z ujmującą dobrocią na Gabrjela, który wydawał się jakby oczarowanym jej obecnością, skierowała swe kroki ku drzwiom, wiodącym do sieni, które w tej chwili były roztwarte.
Oddalenie się tej kobiety jakby zdjęło urok, któremu ulegli obecni. Gabrjel pierwszy przerwał milczenie, szepcząc zmienionym głosem.
— To ona!... znowu ona... tu... w tym domu?
— Któż to taki... mój bracie? — zapytał Agrykola, zaniepokojony nadzwyczajną bladością i jakby obłąkaną twarzą misjonarza.
— Patrz!... — odrzekł młody misjonarz; — już więcej jak sto pięćdziesiąt lat temu obrazy te są tu zawieszone. I gestem wskazał dwa portrety, naprzeciw których znajdowali się właśnie.
Na ten gest Agrykola, Dagobert i Faryngea zwrócili oczy na dwa portrety, zawieszone po obu stronach kominka.
Trzykrotny okrzyk razem dał się słyszeć.
— To ona... to ta sama kobieta! — zawołał zdumiony kowal — i jej portret znajduje się tu od stu pięćdziesięciu lat?!...
— Cóż ja widzę?... przyjaciel i wysłaniec marszałka Simon! — zawołał Dagobert, przypatrując się portretowi mężczyzny. — Tak, to niewątpliwie twarz tej osoby, która była u nas w Azji zeszłego roku...
— Moje oczy nie mylą mnie... nie, nie... to ten sam mężczyzna z czarną kreską na czole, któregośmy zadusili i zagrzebali na brzegach Gangesu — szeptał sobie Faryngea, drżąc z przestrachu — ten sam, o którym mówił jeden z synów Bohwanji w zwaliskach Tchandi... zabity, a widziany potem przy bramie miasta Bombaj... A jednakże malowidło to już od stu pięćdziesięciu lat tu się znajduje.
— Jakie niepojęte, niedocieczone podobieństwo! — myślą! sobie d‘Aigrigny, a potem, jakby uderzony nagłą myślą, zapytał Gabrjela:
— Czy to nie taż sama kobieta, co ci życie ocaliła w Ameryce?
— Tak, taż sama... — odrzekł z drżeniem Gabrjel, potem dodał sam do siebie: — Ależ wtedy powiedziała mi, że idzie ku Północnej Ameryce.
— A skąd ona wzięła się w tym domu? — zapytał d‘Aigrigny, zwracając się do Samuela.
— Powiedz-no, stróżu?... Czy ona weszła tu przed nami, czy też razem z nami?...
— Ja wszedłem tu pierwszy i sam jeden, gdy pierwszy raz, po półtora wieku, drzwi zostały otworzone — odpowiedział starzec poważnie.
— Ale raz jeszcze powtarzam, powinieneś wytłumaczyć obecność w tym domu tej kobiety — nastawał d‘Aigrigny, sam nie wiedząc, dlaczego jest niespokojny. — Kto ona jest i jak się tu dostała?
— Wiem tylko, że jak mnie zapewniał mój ojciec, mają być podziemne drogi między tym domem a miejscami odległemi od tej okolicy.
Rodin, podobnie jak wszyscy, zdziwił się nagłem, niespodziewanem zjawieniem się kobiety; lecz gdy zobaczył, że położyła przed notarjuszem opieczętowany pakiet, socjusz, zamiast myśleć o nadzwyczajnem zjawisku, zajęty był gwałtowną żądzą opuszczenia jak najśpieszniej tego domu i uniesienia z sobą skarbów, które na zawsze pozostać miały własnością Jezuitów; jednakże dręczył go jakiś tajemny niepokój na widok koperty zapieczętowanej czarnym lakiem, którą opiekunka Gabrjela położyła przed notarjuszem, a którą tenże machinalnie wziął do rąk.
Osądził więc socjusz, że jest to chwila najdogodniejsza, aby wśród ogólnego osłupienia i wciąż jeszcze trwającej ciszy, wymknąć się ze szkatułką; mrugnął więc na swego zwierzchnika i, wziąwszy szkatułkę pod pachę, puścił się ku drzwiom..
— Za pozwoleniem!... jeszcze chwilkę — zawołał Samuel, zastępując mu drogę. — Proszę pana notarjusza przejrzeć kopertę tylko co mu podaną... a potem pan wyjdziesz.
— Ależ, panie — odparł Rodin, usiłując otworzyć sobie drogę — kwestja już rozstrzygnięta została ostatecznie na korzyść księdza d‘Aigrigny... Pozwól więc...
— Powtarzam panu — rzeki starzec donośnym głosem — że ta szkatułka nie wyjdzie stąd, nim pan notarjusz rozpozna kopertę, którą przed nim położono.
Rodin zmuszony był powrócić na swoje miejsce. Notarjusz, na wezwanie Samuela, obejrzał uważnie kopertę.
— O nieba!....zawołał nagłe — cóż to ja widzę... Ha! tem lepiej!...
— O! czytaj pan... czytaj... — zawołał Samuel, składając ręce — moje przeczucia pewno mnie nie mylą.
— Ależ, panie — pytał, d‘Aigrigny notarjusza, zaczynając podzielać niepokój Rodina — cóż to jest za papier?
— Kodycyl. — odrzekł notarjusz — kodycyl, który rozstrzygnięcie całej sprawy odkłada do późniejszego czasu.
— Jakto, panie — zawołał d‘Aignigny oburzony, żywo zbliżając się do notarjusza — wszystko się odkłada?... a to jakiem prawem?
— To być nie może! — dodał Rodin — protestujemy!
— Gabrjelu... ojcze., słuchajcie-no — zawołał Agrykola — jeszcze nie wszystko stracone... jest jeszcze nadzieja... Gabrjelu... czy słyszysz?... jest jeszcze nadzieja!
— Panowie — odezwał się notarjusz — uważam za mój obowiązek przeczytać wam napis na kopercie... Zmienia on, a raczej odracza wszystkie rozporządzenia testamentowe.
— Gabrjelu! — wykrzyknął Agrykola, rzucając się księdzu na szyję — wszystko odroczone, nic jeszcze nie stracone!....
— Panowie, słuchajcie — odezwał się znowu notarjusz i czytał co następuje:
„Kodycyl niniejszy, z przyczyn wewnątrz pod kopertą wyniszczonych, w niczem nie zmieniając rozporządzenia testamentu z dnia dzisiejszego, wykonanie go odracza do dnia 1 czerwca 1832 roku... Dom ma być znowu zamknięty, a sumy pozostaną nadal w ręku depozytariusza, do rozdziału w dniu 1 czerwca, komu z prawa przypadnie.
Villestaneuse, dnia 13 lutego 1638 roku, o godzinie jedenastej wieczorem.

Marjusz de Rennepont“.

— To fałszywy kodycyl!----wykrzyknął d‘Aigrigny, siniejąc ze złości i rozpaczy.
— Nie, panie — odrzekł notarjusz surowo — porównałem obydwa podpisy i przekonałem się, że są zupełnie do siebie podobne... Zresztą... co dziś rano mówiłem względem spadkobierców nieobecnych, stosować się może do panów... będziecie mogli zanieść skargę przeciwko autentyczności tego kodycylu; wszystko jednak pozostać musi w zawieszeniu i jako niedoszłe... gdyż czas zamknięcia spadku odroczony jest do trzech i pół miesięcy...
Kiedy notarjusz wymawiał ostatnie słowa, paznogcie Rodina już krwią broczyły; pierwszy to raz sine jego usta zaczerwieniły się.
— Oh! mój Boże! wysłuchałeś mnie... ulitowałeś się nade mną — zawołał Gabrjel, ukląkł i swą anielską twarz ku niebu zwróciwszy, gorąco dziękował Bogu. — Twoja najwyższa sprawiedliwość nie mogła dozwolić triumfu niegodziwości.
— Wszystko cofnięte, mój ojcze — wołał kowal — czas do stawienia się oznaczony jest za półczwarta miesiąca od dnia dzisiejszego... A teraz, kiedy już ci panowie zostali zdemaskowani — tu wskazał na socjusza i jego zwierzchnika — niema się czego obawiać z ich strony; będziemy ostrożniejsi, a młode sieroty, panna de Cardoville, mój zacny prycypał, pan Hardy i młody Indjanin odziedziczą swój majątek.
Napróżno usiłowalibyśmy opisać radość Gabrjela i Agrykoli, Dagoberta i starego Simona, oraz Samuela i Jezabeli.
Tylko Faryngea stał ponury i milczący przed portretem mężczyzny z czarną kreską na czole Trudno także wyrazić wściekłość księdza d‘Aigrigny i jego sekretarza na widok Samuela, zabierającego znowu do siebie cedrową szkatułkę.
D‘Aigrigny i Rodin opuszczali dom przy ulicy Świętego Franciszka, wściekając się ze złości i rozpaczy. D‘Aigrigny, wsiadłszy do swego powozu, zawołał do służącego:
— Do pałacu Saint-Dizier.
Potem strapiony, straciwszy głowę, rzucił się na poduszki, zasłonił sobie twarz rękami i westchnął głęboko.
Rodin usiadł przy nim... i z gniewem i pogardą patrzył na tak słabego, upadającego człowieka.
— Nikczemny!.. — pomyślał sobie w duchu — już stracił nadzieję...

IX.
PIERWSI SĄ OSTATNIMI, A OSTATNI PIERWSZYMI.

Powóz księdza d‘Aigrigny przybył szybko do pałacu Saint-Dizier. Przez całą drogę Rodin milczał i tylko przysłuchiwał się uważnie księdzu d‘Aigrigny, który w długich monologach ciskał złorzeczenia, narzekania i wściekłość na nieszczęsny cios przeznaczenia, co w jednej chwili niszczy najpiękniejsze nadzieje. W chwili przybycia pojazdu, można już było widzieć za firanką w oknie oczekującą księżnę Saint-Dizier; usłyszawszy turkot powozu, zbiegła kilka stopni po schodach, śpiesząc naprzeciwko księdza d‘Aigrigny, który strapiony powoli wstępował na ganek. Na widok bladej, smutnej twarzy wielebnego ojca, księżna zatrzymała się nagle i zbladła... domyśliła się już, że wszystko było stracone... Wzajemne spojrzenia na siebie tej wielkiej damy i jej dawnego kochanka, nie pozostawiły już wątpliwości o skutku, którego się obawiała. Rodin postępował skromnie za księdzem d‘Aigrigny. Księżna, zamknąwszy drzwi i zwróciwszy się do księdza d‘Aigrigny, z przestrachem zawołała: — Cóż to się stało?... Zamiast odpowiedzi, d‘Aigrigny z oczyma zaiskrzonemi z gniewu spojrzał księżnie oko w oko. — Próżne nasze starania! — zawołał, zgrzytnąwszy zębami. — Żal się Boże! a szło nie o czterdzieści, ale o dwieście dwanaście miljonów....
— Dwieście dwanaście miljonów! — powtórzyła zdumiona księżna, o krok się cofając — to niepodobna... Ależ to niesłychany majątek... i wy wyrzekliście się już... i nie dobijacie się o niego wszelkiemi sposobami... do ostatniej chwili?...
— Przeciwnie, zrobiłem wszystko, co tylko było można! pomimo zdrady Gabrjela, który porzuca zgromadzenie.
— Niewdzięcznik! — zawołała naiwnie księżna.
— Tak — z żalem odpowiedział ksiądz d‘Aigrigny — posiadłość ta dla nas stała się snem, gdyż odkryto kodycyl, który odracza jeszcze o półczwarta miesiąca wszystkie rozporządzenia testamentowe; ale teraz wszystko się obudziło, rzuci się cała banda spadkobierców... dowiedzieli się już o ogromnej sumie... wszystko stracone.
— A któż dał znać o tym kodycylu?
— Kobieta.
— Co za kobieta?
— Nie wiem, włóczęga jakaś!...
— Skąd dowiedziała się o istnieniu kodycylu?
— Wszystko to, jak mi się zdaje, umówione było z niegodziwym żydem, stróżem tego domu.
— A czy nie można zaskarżyć ważności tego kodycylu?
— Zaskarżyć, prawować się... w tych czasach?... wystawić się, nie będąc pewnym skutku, na tysiączne krzyki? I tak już przykro, że się to wszystko rozgłosi... Ach! to okropne... i w chwili, gdy się miało osiągnąć cel... po tylu zabiegach i troskach!... sprawa popierana tak wytrwale od półtora wieku!
Potem, tupnąwszy nogą, mówił dalej: Powiadam ci, że na wspomnienie o tem wzystkiem, człowiek mało nie oszaleje!
— A więc już żadnej nadziei?
— Jedynie ta, żeby Gabrjel nie odwołał swej darowizny w tem, co się jego dotyczy. I to byłaby już wiele... gdyż część na niego tylko przypadająca, wynosiłaby do trzydziestu miljonów.
— Ogromna to suma... — mówiła księżna — a więc czegóż rozpaczacie?
— Bo nie ulega wątpliwości, że Gabrjel wytoczy proces przeciw darowiźnie; jakkolwiek ona jest prawnie sporządzona, znajdą się sposoby dla jej obalenia, teraz, kiedy już nas poznał, kiedy nas poznał... Sądzę nawet, że roztropność nakazuje pisać do Rzymu, prosząc o pozwolenie opuszczenia Paryża na jakiś czas. Obmierzło mi już to miasto.
— Oho! tak, tak, uważam to i ja... już nie musi być nadziei... kiedy ty, mój przyjacielu... gotów jesteś prawie uciekać....
Przez cały czas tej rozmowy Rodin stał pokornie przy drzwiach, trzymając w ręku swój stary kapelusz.
Dwa lub trzy razy, podczas niektórych zdań, wygłoszonych przez d‘Aigrigny‘ego i księżnę, trupiowata, gniewem zachmurzona twarz socjusza, lekko się zarumieniła; jego wielkie, obwisłe powieki zaczerwieniły się, jakgdyby krew rzuciła mu się do głowy wskutek gwałtownej wewnętrznej walki... poczem ponura fizjognomja znowu zbladła i zsiniała.
— Muszę pisać natychmiast do Rzymu o tem niepowodzeniu... które wielkiej jest wagi, gdyż obala niezmierne nadzieje — rzekł ksiądz d‘Aigrigny.
I siadając w fotelu, wskazał Rodinowi na stół i rzekł tonem rozdrażnionym, porywczym:
— Pisz!...
Socjusz milczący, nieruchomy, czekał, co mu podyktuje jego przełożony.
— Pozwolisz, księżno? — rzekł d‘Aigrigny, zwracając się do swej przyjaciółki, i przytłumionym głosem dyktował, co następuje:
„Wszystkie nasze nadzieje, które już były prawie pewnemi, nagle zostały zniweczone. Sprawa Rennepont‘ów, pomimo wszelkich starań, pomimo użytej dotąd zręczności, wcale się nie powiodła, upadła bez ratunku. W takim stanie, w jakim obecnie znajdują się rzeczy, na nieszczęście, jest to coś gorszego nad niepomyślność... jest to wynik najzgrabniejszy dla towarzystwa, którego zresztą prawa do tych dóbr, jako ukrytych podstępem przed konfiskatą na naszą korzyść, są niezaprzeczalne... Przynajmniej sumiennie przekonany jestem, żem robił wszystko, aż do ostatniej chwili, dla obrony i zapewnienia naszych praw. Ale, powtarzam raz jeszcze, uważać należy tę sprawę za zupełnie i na zawsze straconą, i trzeba o niej zapomnieć“.
Socjusz, zamiast pisać dalej, co mu dyktowano, zerwał się nagle i rzucił pióro na stół, co usłyszawszy ksiądz, obrócił się ku niemu, spojrzał groźnie, i mocno zdziwiony zapytał:
— Hej!.. cóż to znaczy?
— To znaczy, że trzeba już raz skończyć! — rzekł socjusz sam do siebie — ten człowiek zwarjował!
— Cóż to znaczy?... opuszczasz swoje miejsce... nie piszesz? — pytał zdumiony d‘Aigrigny. Potem zwracając się do księżny, dodał:
— Jak widzę... on głowę stracił...
— Siadaj na swojem miejscu i pisz — rzekł do Rodina tonem pogardliwego politowania.
Socjusz, zupełnie obojętny na ten nowy rozkaz, wyprostował się, tupnął obcasem o kobierzec, założył ręce na krzyż na swym zatłuszczonym surducie i spojrzał śmiało na księdza d‘Aigrigny. Nie rzekł ani słowa, ale jego szpetna, zaczerwieniona twarz objawiła nagle wybitne poczucie swej wyższości. Ksiądz d‘Aigrigny, znając bardzo dobrze zwyczaje swego zgromadzenia, zrozumiał, że nie bez przyczyny, a raczej nie bez pewnego prawa, jego najpokorniejszy, najuniżeńszy sekretarz, tak nagle przybrać mógł ton znakomitej wyższości... Za późno... zbyt późno domyślił się wielebny ojciec, że ten podwładny mógł być zarazem szpiegiem i pewnym rodzajem doświadczonego pomocnika, który, stosownie do ustaw zgromadzenia, miał prawo i obowiązek, w pewnych nagłych wypadkach, usunąć i tymczasowo zastąpić niezdolnego członka, przy którym był umieszczony w roli przestrzegacza. Ksiądz d‘Aigrigny nie mylił się w swych domysłach; zacząwszy od generała, aż do prowincjałów, aż do rektorów kolegjów, wszyscy przełożeni członkowie zgromadzenia mają, każdy przy sobie, częstokroć bardzo przyczajonych, nie wiedząc o nich, w obowiązkach napozór najniższych, ludzi bardzo zdolnych i gotowych do zastąpienia ich w danej chwili, a którzy w tym celu znoszą się ciągle wprost z Rzymem. Zwykle, wyniosłe, dumne obejście się margrabiego zmieniło się nagle; rzekł z pewnego rodzaju nieśmiałością, pełną uszanowania:
— Zapewne masz władzę rozkazywania mi... mnie... co dotąd byłem twym przełożonym?
Rodin, w miejsce odpowiedzi, dobył ze swego zatłuszczonego, starego pugilaresu papier, w czworo złożony, z pieczęciami po obu stronach, na którym było napisanych kilka wierszy po łacinie. Ksiądz d‘Aigrigny, przeczytawszy owo pismo, zbliżył je z uszanowaniem do ust, a potem oddał Rodinowi z głębokim ukłonem. Gdy ksiądz d‘Aigrigny, uczyniwszy pokorny ukłon, podniósł głowę do góry, na twarz jego wystąpił rumieniec gniewu i wstydu; pomimo nawyknienia do bezwarunkowego posłuszeństwa i poszanowania woli zgromadzenia, z twarzy jego wyczytać można było gwałtowne oburzenie, że go tak nagle strącono... A doznać tak poniżającej klęski w obliczu kobiety, było dla niego rzeczą podwójnie okrutną, gdyż, choć wstąpił do zakonu, nie przestał być także człowiekiem światowym. Przytem księżna patrzyła na Rodina z pewnego rodzaju ciekawością i zajęciem. Słusznie ciekawym i zajmującym był dla niej ten człowiek, nieledwie w łachmanach, lichy, szpetny, niedawno jeszcze najuniżeńszy podwładny, a terasz górujący całą przewagą zdolności umysłowych, które mu pewno przyznano, górujący, mówię, nad księdzem d‘Aigrigny, wielkim panem z urodzenia, z wytwornego obejścia i niedawno tyle mającym znaczenia w swem zgromadzeniu. Od tej chwili Rodin, jako ważna osoba, obniżył zupełnie księdza d‘Aigrigny w umyśle księżnej.
D‘Aigriginy odezwał się do Rodina z pełnym szacunkiem:
— Czy będziesz łaskaw powiedzieć mi, w czem błądziłem?...
— Zaraz — odpowiedział Rodin ostrym, piskliwym głosem — długo, bardzo długo... wstrzymywałem się, chociaż widziałem tyle błędów w całej tej sprawie!... cały szereg niedołężnych pomysłów i niezręcznych sposobów w jej kierownictwie i całem postępowaniu!
— Panie, zanadto surowy jesteś — odparł obrażony d‘Aigrigny.
— Jestem sprawiedliwy.... Alboż to potrzeba na to cudów zręczności, ażeby zamknąć kogo na dwa spusty w izbie?... Ha?... A czy ty co innego zrobiłeś?... niepewno nie!.... A córki generała Simon? uwięzione w Lipsku... w Paryżu, zamknięte w klasztorze; a Adrjanna de Cardoville? w szpitalu; a Leżynago w więzieniu... a Dżalma narkotykiem odurzony... Jeden tylko środek dowcipny, tysiąc razy pewniejszy, bo działał moralnie, nie materjalnie, takim, mówię, był środek, użyty do oddalenia pana Hardy z Paryża... Co się zaś tyczy innych twych sposobów postępowania... cóż mam o nich powiedzieć! złe, głupie, szkodliwe lub niebezpieczne wszystkie bez wyjątku... Dlaczego?... bo były gwałtowne, a zwykle na gwałt odpowiada się gwałtem; już wtedy nie jest walka ludzi przenikliwych, zręcznych, wytrawnych, widzących pośród ciemności, w której zawsze chodzą i działają.... ale raczej jest to walka gminu na pięści wśród dnia. Jakto? lubo działamy ciągle, nieustannie, jednakże przedewszystkiem powinniśmy starać się tak ukrywać, iżby nas nie spostrzeżono; a ty... jakżeś postępował? nie umiałeś nic lepszego, tylko zwracać na nas uwagę swemi dzikiemi, niedorzecznemi, krzyczącemi, opłakanemi środkami... wzywałeś do pomocy gwardję miejską, komisarzy policji, dozorców, odźwiernych.... Aż litość bierze, gdy się o tem wszystkiem wspomni!... Chyba tylko najpomyślniejsze udanie się rzeczy mogłoby zjednać ci przebaczenie niedołężności!!! ale nie osiągnąłeś skutku....
— Panie! — rzekł d‘Aigrigny, do żywego dotknięty — jesteś więcej niż surowym... w swym sądzie... i pomimo należącego ci się ode mnie uszanowania, zmuszony jestem powiedzieć ci, że do takiego obchodzenia się ze mną nie jestem przyzwyczajony...
— W istocie! wiele jest jeszcze rzeczy, do których nie jesteś przyzwyczajony — przerwał ostrym tonem Rodin — ale się do nich przyzwyczaisz... zanadto byłeś zarozumiały; jest jeszcze w tobie zaród dawnej żołnierki i światowego trzpiotostwa, który zawsze jeszcze fermentuje i odbiera twemu rozumowi potrzebną zimną krew, przenikliwość i jasność; w obozie i wyprawach biłeś się, bankietowałeś, uganiałeś się za rozkoszami, za kobietami... Wszystko to cię zużyło. Nie możesz być już teraz zdatnym na nic lepszego, jak tylko na subalterna: już jesteś osądzony. Brakować ci zawsze będzie owej dzielności, owej bystrości umysłu, co to umie panować nad ludźmi i wypadkami. Taką dzielność, taką bystrość umysłu, jeśli kto, to ja, ja mam ją... a wiesz dlaczego? oto dlatego, że oddany wyłącznie usługom naszego zgromadzenia, byłem i jestem zawsze brzydki, brudny i nigdy nie znałem kobiet... tak, tak, nigdy nie znałem kobiet... w tem to jest cała moja męskość....
Wymawiając te słowa z chełpliwym cynizmem, Rodin był przerażający. Za tę jednak zuchwałą, bezczelną śmiałość, za tę dzielność, Rodin w oczach księżnej Saint-Dizier był prawie pięknym. D‘Aigrigny, widząc, jak to szatańskie stworzenie panuje nad nim niemiłosiernie, chciał jeszcze doświadczyć ostatnich sił oburzenia i zawołał:
— Eh! panie, ta junakierja nie dowodzi jeszcze ani wartości, ani mocy... zobaczymy cię w czynach...
— Ja mówię — odrzekł powoli Rodin — że podejmuję się pokierować pomyślnie sprawą o dziedzictwo Rennepont‘ów, którą ksiądz d‘Aigrigny uważa za straconą.
— Pan!? — zawołał d‘Aignigny — pan?
— Ja...
— Ależ odkryto już nasze intrygi.
— Tem lepiej, będziemy musieli wymyślić zręczniejsze.
— Ależ nikt nam już nie zaufa.
— Tem lepiej... trudne skutki są najpewniejsze.
— Jakto! czy się spodziewasz, że Gabrjel nie odwoła swej darowizny... w której, zresztą, może jest pełno nieprawości?
— Zagarnę ja do kufrów zgromadzenia dwieście dwanaście miljonów, których pozbawić nas chciano. Czy jasno mówię?
— To rzecz jasna, ale to niepodobna.
— A ja mówię, że bardzo podobna... Więc nie pojmujesz, ciasna głowo — zawołał Rodin, uniósłszy się tak dalece, że trupia jego twarz zarumieniła się nieco — nie pojmujesz jeszcze, że teraz wahać się niepodobna... albo dwieście dwanaście miljonów będą nasze, a wtedy przywrócimy nasz przeważny wpływ we Francji, gdyż mając takie sumy, można kupić wszystko na świecie, można rozniecić wojnę domową, można obalić jeden porządek rzeczy, a przywrócić drugi...
— To rzecz oczywista — przytakiwała księżna, składając ręce z podziwem.
— Przeciwnie — mówił znowu Rodin — jeżeliby te dwieście dwanaście miljonów pozostać miały w rękach rodziny Rennepont‘ów, byłoby to zgubą naszą; powstałoby wtedy plemię naszych zajadłych, nieprzebłaganych wrogów... Czy nie słyszałeś owych przeklętych życzeń Renneponit‘a? Pomyśl tylko o ogromnych siłach, jakieby się wtedy zgromadziły około tych miljonerów: stanąłby tam marszałek Simon, działający w imieniu swych córek; jest to człowiek z ludu, wyniesiony do godności księcia, wcielony bonapartyzm wyobraża jeszcze w oczach ludu tradycję honoru i narodowej sławy. Byłby tam ów Franciszek Hardy, mieszczanin liberalny, niezawisły, oświecony, lubiący postęp i dobry byt rzemieślników! Potem zaliczyłby się tam Gabrjel, dobry kapłan, godny opowiadacz Ewangelji, jak oni mówią... i to nie w imię burzliwej i rewolucyjnej ¡polityki, lecz w imię religji miłosierdzia, miłości i pokoju... Dalej następuje Adrjanna de Cardoville, wzór wytworności, wdzięku, piękności. Tamże wreszcie należy książę Dżalma, młodzieniec rycerski, nieubłagany w zemście, niezachwiany w przywiązaniu, straszne narzędzie dla każdego, kto go potrafi użyć... Masz wreszcie w tej przeklętej famiilji nawet nędznego Leżynago, który, podźwignięty, odrodzony przez styczność z tymi szlachetnymi, może wziąć wielki udział we wpływie tego zjednoczenia. Wszyscy ci ludzie, rozjątrzeni na nas, pójdą za przeklętemu radami heretyka Renneponta. Czyż nie rozumiesz, że gdy zjednoczą wszystkie swoje siły, wszystkie środki działania około tego ogromnego majątku, wydadzą zaciętą walkę nam i naszym zasadom, będą najszkodliwszymi nieprzyjaciółmi, jakich kiedy nam się mieć zdarzyło? Nigdy jeszcze zgromadzenie nie było tak strasznie zagrożone; jest kwestja o śmierć lub życie; teraz już nie idzie oto, aby się bronić, ale o to, aby uderzyć i walczyć, aż do wytępienia tego przeklętego rodu Rennepont’ów, aż posiądziemy wszystkie jego miljony.
— Przyznaję — rzekł d‘Aigrigny do Rodina — że nie myślałem o wszystkich zgubnych skutkach tego majątkowego stowarzyszenia, zalecanego przez Rennepont‘a... Niebezpieczeństwo jest bardzo wielkie, bardzo groźne; ale aby się od niego zasłonić... cóż wypada zrobić?
— Jakto? masz do czynienia z ludźmi ciemnymi, odważnymi i egzaltowanymi, jak Dżalma, zmysłowymi i dziwacznymi jak Adirjanna de Cardoville, naiwnymi i niewinnymi jak Róża i Blanka Simon, otwartymi i prawymi jak Franciszek Hardy, czystymi i świątobliwymi jak Gabrjel, grubjańskimi i prostymi jak Leżynago, i pytasz, co robić?
— Prawdziwie, nie rozumiem cię — odrzekł d‘Aigrigny.
— Wierzę temu! — rzeki z pogardą Rodin — używałeś środków ordynarnych, materjalnych, miast działać na namiętności szlachetne, wzniosłe, różnemi podejściami, ułudami, pociągami, zamachami! Jeszcze nie rozumiesz? — Tu Rodin wzruszył ramionami. — Zastanów się, czy umiera kto z rozpaczy?
— O! tak.
— Czy wdzięczność uszczęśliwionej miłości może się posunąć aż do ostatnich granic najszaleńszej wspaniałomyślności?
— Tak jest.
— Czy nie zdarzają się tak okropnie zawiedzione nadzieje, iż samobójstwo jest jedynem lekarstwem przeciw strasznej rzeczywistości?
— Bezwątpienia.
— Czy zbytnia zmysłowość może zaprowadzić nas do grobu?
— I to się zdarza.
— Czy zdarzają się w życiu takie straszne okoliczności, iż najbardziej światowe charaktery, najbezbożniejsi ludzie... złamani nieszczęściami, udręczeni cierpieniami, rzucają się ślepo na łono religji i porzucają największe dobra tego świata, aby mogli oddać się całkiem pokucie, modlitwie i rozmyślaniu?
— I tak bywa.
— Czy nie zdarzają się wreszcie tysiączne okoliczności, w których reakcja namiętności sprowadza nadzwyczajne zmiany, tragiczne rozwiązanie biegu rzeczy, tak w życiu mężczyzny, jak i kobiety?
— I tak wypaść może.
— Więc dlaczegóż pytasz, co robić?... a cóżbyś powiedział, gdyby np. najniebezpieczniejsi członkowie rodziny Rennepont’ów... nim upłynie trzy miesiące, przyszli na klęczkach prosić o łaskę przyjęcia ich do tego zgromadzenia, do którego mają odrazę i od którego dziś odłączył się Gaibrjel?
— To niepodobna! — odparł d‘Aigrigny.
— Niepodobna... A czemże ty byłeś, mój panie, przed piętnastoma laty? — zapytał Rodin — światowcem, rozpustnikiem... a jednak przyszedłeś do nas, i twoje dobra stały się naszymi... Jakto, my upokarzaliśmy książąt, królów, papieżów, my wciągnęliśmy, przygasiliśmy w naszej jedności wzniosłe dusze, które, będąc za naszym obrębem, zanadto świeciły, my panowaliśmy niemal nad dwoma światami; my przetrwaliśmy czerstwi, bogaci i straszni aż do dziś dnia pośród wszelkich nienawiści, wszelkich proskrypcyj, a nie mielibyśmy zwalczyć familji, która nam tak niebezpiecznie zagraża, a której dobra, zabrane naszemu zgromadzeniu, tak bardzo są nam potrzebne?... Jakto! nie będziemy tyle zręcznymi, aby osiągnąć ten cel bez użycia niezręcznych środków, gwałtów, bez dopuszczenia się jawnych zbrodni? Więc nie znasz potężnych środków wzajemnego niszczenia, jakie wywołać może gra namiętności ludzkich wyrachowanych, drażnionych, podniecanych... a nadewszystko gdy, dzięki potężnej pomocy — dodał Rodin z szatańskim uśmiechem — te namiętności mogą podwoić zapał i gwałtowność!...
— O jakiej mówisz pomocy — zapytał d‘Aigrigny, który, podobnie jak księżna Saint-Dizier, pod wpływem tej mowy, uległ pewnemu zdziwieniu i obawie.
— Tak, tak — mówił dalej Rodin, nie odpowiadając wprost na pytanie — gdyż potężna ta pomoc, jeśli do nas przyjdzie, może sprowadzić zmiany straszne, przerażające, uczynić małymi, lękliwymi, najnieugiętszych, łatwowiernymi najbezbożniejszych... dzikimi, drapieżnymi... najłagodniejszych... Jeśli nadejdzie — mówił dalej Rodin, jakby sam do siebie — młodzi, najsilniejsi... znajdą się w każdej chwili w niebezpieczeństwie, w jakiem znajduje się umierający w ostatniej chwili konania... Ta wreszcie pomoc... może zdziesiątkować ludność, okryć całunem, który za sobą wlecze, całą tę przeklętą rodzinę, będzie jednak musiała oszczędzać owe niezmierne, wielkie ciało, którego nigdy nie osłabią członki zmarłe... bo duch jego... duch zgromadzenia jezuitów jest wieczny...
— Ależ, nakoniec, ta pomoc?
— Otóż tą pomocą — mówił dalej Rodin — tą pomocą, która postępuje, postępuje... zbliża się... wolnym krokiem, a której smutne przeczucia, wszędzie rozsiewane, oznajmią straszne przyjście...
— Jest?
Cholera!
Na to sławo, wymówione przez Rodina głosem urwanym, skrzypiącym, księżna i d‘Aigrigny zbledli i dreszczem zostali przejęci. Wzrok Rodina był ponury i zimny, jakby wzrok trupa. Nastąpiła chwila ciszy. Rodin pierwszy ją przerwał. Ciągle zimny, nieczuły, rozkazującem skinieniem pokazał księdzu stół, ponad którym przed chwilą jako skromny i pokorny sekretarz sam siedział, i rzekł krótko:
— Pisz!
D‘Aigrigny wzdrygnął się na ten niespodziany rozkaz, przypomniawszy jednak sobie, że z przełożonego stał się podwładnym, wstał, skłonił się przed Rodinem, a usiadłszy przy biurku z piórem w ręku, rzekł:
— Jestem gotów...
Rodin dyktował, a d‘Aiigrigny pisał, co następuje:
„Przez nieudolność księdza d‘Aigrigny, sprawa o dziedzictwo Rennepont‘ów wielką dziś poniosła szkodę. Spadek ten wynosi dwieście dwanaście miljonów. Jednakże, pomimo tego niepowodzenia, sądzimy, że zdołamy pozbawić rodzinę Rennepont‘ów wpływu szkodzenia naszemu zgromadzeniu i tego dokażemy, że te dwieście dwanaście miljonów, jako prawnie naszemu zgromadzeniu należne, zostaną nam potwrócone. Oczekujemy tylko w tej mierze formalnego upoważnienia“.

W kwadrans po tej scenie Rodin, wyszedłszy z pałacu Saint-Dizier, muskał łokciem zatłuszczonego surduta swój stary kapelusz, i zdjął go z głowy, nisko kłaniając się odźwiernemu.

CZĘŚĆ II.
FAŁSZYWY PRZYJACIEL.
I.
NIEZNAJOMY.

Następująca scena odbyła się nazajutrz po dniu, w którym Rodin tak nielitościwie zepchnął księdza d’Aigrigny na stopień socjusza, jaki dopiero co sam przy nim zajmował.

Ulica Clovis jest najodludniejszą miejscowością w okolicy Montagne-Sainte Geneviere. Dom Nr. 4, przy tej ulicy, składał się z głównego korpusu, przez który ciemny korytarz prowadził na posępne podwórko, w którego głębi wznosił się opustoszały, stary budynek.
Na froncie domu znajdował się, nawpół wsunięty w ziemię, sklepik z węglami, wiązkami drzewa, jarzynami, mlekiem i t. p. artykułami.
Zegar wydzwonił akurat dziewiątą godzinę zrana. Przekupka, niemłoda już, nazywana matką Arseni, słabowita, w perkalikowej sukience, w czerwonej chusteczce na głowie, stojąc na ostatnim stopniu schodów, prowadzących do sklepiku, rozkładała swój towar. Sklepik ten, znajdujący się tuż przy sieni i korytarzu, służył zarazem za lożę dla odźwiernego, gdyż przekupka jednocześnie i te obowiązki pełniła.
Wkrótce potem zgrabna, wesoła panienka wychodząc z domu, wstąpiła do matki Arseni.
Panienką tą była Róża Pompon, zaufana przyjaciółka Bachantki, chwilowo wdowa, a której, bachicznym wprawdzie, lecz szanownym fatygantem był, jak wiadomo, Nin: Moulin, czyli Jakób Dumoulin, zawołany tancerz i jadowity paszkwilista, któremu wywijanie Burzliwego Tulipana nie przeszkadzało później ciskać jezuitów piorunów.
Róża Pompon, jak wnosić można było z jej niedbałej, rannej toalety, dopiero co opuściła łóżko. Od stóp do głowy tak obwinęła się salopą ze szkockiej materji w kraty czerwone i zielone, nieco wypłowiałą, iż łatwo odgadnąć było można, że pod nią nie było sukni. Łatwo też można było poznać, że pod salopą trzyma w ręku coś ukrywanego.
— Dzień dobry, panno Różo Pompon! — odezwała się uprzejmie matka Arseni — cóżto dziś tak rano wstałaś? pewno wczoraj nie tańczyłaś?
— Nie wspominaj mi o tem, matko Arseni! do tańców nie mam wcale ochoty: biedna Cefiza (Bachantka, siostra Garbuski) całą noc płakała, nie może się uspokoić, że jej kochanek siedzi w więzieniu.
— Właśnie — odrzekła przekupka — muszę z panią pomówić o twej przyjaciółce, Cefizie. Czy nie przypuszczasz pani, że pan Filemon, jak powróci, może mnie wy łajać?
— Panią wyłajać?... a to za co?
— Za to, że panny zajmujecie jego mieszkanie...
— Cóż to znowu, matko Arseni? alboż Filemon nie powiedział, że w jego nieobecności mogę być panią jego dwóch pokoi, jak byłam panią jego samego?
— Nie stosuje się to do pani, ale do twej przyjaciółki Cefizy, którą sprowadziłaś do mieszkania pana Filemona.
— Moja kochana matko Arseni, gdzieżby się ona podziała beze mnie? Od chwili, jak jej kochanek został aresztowany, nie mogła wrócić do swego mieszkania gdyż nie zapłacili komornego.
— Ha! kiedy pani zapewniasz, że pani Filemon nie będzie się gniewał... niech i tak będzie.
— Gniewał, a za cóżby się miał gniewać? że mu się niszczy jego gospodarstwo? Ślicznebo to gospodarstwo! Wczoraj stłukłam ostatnią filiżankę... i ot z czem tu musiałam przyjść po mleko!
I Róża Pompon, śmiejąc się do rozpuku, wysunęła białą, piękną rączkę z pod salopy i pokazała matce Arseni kieliszek od szampańskiego wina, kolosalnej wielkości, w którym blisko butelka zmieścićby się mogła.
— To kieliszek paradny Filemona, którym go obdarzono za jego bohaterskie czyny — rzekła z powagą Róża Pompon.
— Wstyd mi jakoś nalewać w niego mleko, bo to będzie dziwnie wyglądało — utrzymywała matka Arseni.
— A cóż dopiero mnie... a nuż spotkam kogo na schodach... trzymając ten kielich... Toby mnie tak zmieszało, że gotowabym stłuc ostatni sprzęt gospodarski Filemona.
— Niema obawy spotkania kogo: jeden lokator już wyszedł, a drugi wstaje bardzo późno.
— Ale, ale, kiedy mowa o lokatorach, — rzekła Róża Pompon — czy niema do najęcia stancji w podwórzu na drugiem piętrze? Myślę właśnie o Cefizie, jak powróci Filemon.
— Jest tam gabinecik... nad dwoma pokoikami tego tajemniczego staruszka... pana Charlemagne — odrzekła matka Arseni.
— Ale, ale, czy nic więcej nie dowiedziałaś się pani o tym panu Charlemagne? — pytała ciekawie Róża.
— Nic a nic... Dziś rano przyszedł równo ze świtem, zapukał w okiennicę i zapytał: „Czy nie odebrałaś pani listu do mnie wczoraj?“ „Nie, panie“... — odrzekłam mu. „Kiedy tak, to przyjdę tu dowiedzieć się później; przepraszam kochaną panią!“ — rzekł uprzejmie i odszedł.
— Więc on tu nigdy nie nocuje?
— Nigdy. Zapewne musi mieć drugie mieszkanie, gdyż tu przychodzi tylko co czwarty lub piąty dzień zabawić kilka godzin.
— I zawsze, sam przychodzi?
— Zawsze sam jeden.
— Czy czasem nie przyjmuje ładnych kobietek?...
— Pan Charlemagne miałby przyjmować u siebie kobiety! co za myśl... — odrzekła matka Arseni. — Ten kochany staruszek... gdybyś go widziała w jego zatłuszczonym kapeluszu, wyszarzanym surducie, z połatanym parasolem i takim wyrazem twarzy... on wygląda raczej na świętego, aniżeli...
— Ależ przecież, moja matko Arseni, cóż on tu może sam jeden robić przez kilka godzin w tym odludnym kącie?
— Toż właśnie, o to ja się pytam sama siebie, co on tu może robić?... całe umeblowanie jego mieszkania składa się z łóżka na pasach, stołu, żelaznego pieca, stołka i starego kuferka.
— Ha! to właśnie taki lokator, jak i Filemon — zapewniała Róża.
— A przy tem wszystkiem tak się boi, żeby się kto do niego nie dobrał, jakby wszyscy byli złodziejami, a jego meble szczerozłote: na swój koszt kazał przybić bezpieczny zamek; nigdy nie zostawia u mnie swego klucza, woli raczej sam sobie zapalić w piecyku, niż pozwolić komu wejść do siebie.
— A przytem podobno brzydki?
— Trudno sobie wyobrazić, co to za stworzenie: oczki malutkie, jak u jaszczurki, osadzone w twarzy trupiej bladości i z takiemiż ustami. Jest nadzwyczaj ugrzeczniony: tak nisko się kłania, że aż niemiło z nim się spotykać.
— Mniejsza o to! Zresztą... jeżeli Cefiza najmie nad nim tę stancyjkę po powrocie Filemona, będziemy miały zabawkę, bo musimy koniecznie dowiedzieć się o nim czegoś więcej... A ileż chcą za najem tej stancyjki?
— Och! gospodarz wynająłby ją za pięćdziesiąt franków rocznie, bo nie można postawić w niej pieca, a światło dochodzi tylko z dachu przez okienko małego dymnika.
— Biedna Cefiza! — rzekła smutnie Róża, kiwając głową — ona, co się tak bawiła, co tyle wydała pieniędzy z Jakóbem Rennepont... teraz będzie musiała, biedaczka, mieszkać w takiem mieszkaniu i utrzymywać się z pracy rąk!...
— Oj! to prawda, że wielka jest różnica między tą stancyjką a czterokonnym powozem...
— Biedna Bachantka... biedna hałaśnica!... jeżeli teraz narobi hałasu, to chyba tylko płaczem...
— Oj młodzi... młodzi!... — rzekła przekupka, kiwając głową.
— Posłuchaj no, proszę, matko Arseni, wszak kiedyś byłaś także młodą, nieprawdaż?
— Na poczciwość, powiadam, że prawie zawsze byłam taką, jaką dziś jestem.
— A kochankowie, matko Arseni?
— Kochankowie? właśnie też myśleć mogłam o kochankach! najprzód byłam brzydka, a powtóre dobrze strzeżona.
— Więc to matka tak bardzo pilnowała cię?
— Nie to... lecz ja zawsze byłam w zaprzęgu...
— Jakto w zaprzęgu?
— Tak, tak, moja panienko! zaprzęgano mnie i mego brata do beczki woziwody na 8 do 10 godzin dziennie. A w zimie podczas mrozów... wtedy było najgorzej... ja i mój brat musieliśmy się podkuwać, jak konie, podczas gołoledzi.
— I to jeszcze dziewczyny używać do takiej pracy!... a teraz to nawet psy zabraniają zaprzęgać!...
— Oj! to prawda! — odrzekła matka Arseni — zwierzęta czasami są szczęśliwsze od ludzi! oj! ciężka, bardzo ciężka była to praca... Przez nią nabawiłam się owej choroby płuc. Wyznać ci jednak muszę, że gdybym miała była okazję i gdybym była piękniejszą, byłabym może taką samą, jak wiele innych młodych dziewcząt, co to zaczynają od śmiechu, a kończą na...
— Płaczu... ale, jakby nie było, moja kochana matko Arseni, trzeba się bawić, dopóki się jest młodą i przystojną... nie zawsze będzie się miało siedemnaście lat... Oj! moja matko Arseni, gdybym chciała, mogłabym przytoczyć przerażający przykład! ale czyż nie dość, że się przecierpiało zmartwienie.
— Jakto? jesteś jeszcze tak młoda, tak wesoła, a jużbyś miała mieć zmartwienie?
— Ach! moja matko Arseni, gdym miała lat przeszło piętnaście, to zdawało mi się, że we łzach się rozpłynę... i dopiero mając lat szesnaście, trochę się pocieszyłam...
— Uwiedziono cię, nieprawdaż?
— Och! jeszcze gorzej... Niedługa jest moja historja... Moi rodzice są wieśniakami z okolic miasta Saint-Valery, ale tak ubodzy, iż z pięciorga nas, rodzeństwa, zmuszeni byli oddać mnie, ośmioletnią dziewczynę, do mej ciotki, która tu, w Paryżu, służyła za gospodynię. Biedna kobieta przyjęła mnie do siebie przez litość. Kiedym miała lat jedenaście, oddała mnie do fabryki na przedmieściu Ś-go Antoniego. Tam małe dziewczęta i mali chłopcy pracują razem z dorosłemi kobietami i mężczyznami... znajdą się zawsze pomiędzy takimi nicponie. Jaki przykład dla dzieci? Cóż stąd wynika?... oto wzrastają, przywykając do słuchania i widzenia codzień rzeczy, do których już potem nie czują żadnego wstrętu. Co do mnie, gdym miała lat piętnaście, byłam powabną... Pewnego dnia, będąc zmuszoną upominać się u oficjalisty fabrycznego o swoją należność, poszłam do jego gabinetu. Powiedział mi, że uczyni zadość memu żądaniu i że nawet opiekować się mną będzie, jeśli go będę słuchać, i chciał manie pocałować... Nie pozwoliłam... Wtedy powiedział mi: „Nie chcesz, a więc nie będziesz miała roboty w fabryce: odprawię cię“.
— A! za co niegodziwiec!
— Wróciłam do domu zalana łzami. Nieszczęścia zawsze w parze chodzą! ciotka moja zachorowała, nie było grosza w domu, cóż mogłam począć? chcąc nie chcąc, wróciłam do fabryki, aby prosić owego oficjalisty o przyjęcie mnie z powrotem. Bieda mi dokuczała; nie miałam roboty; ciotka była chora; oficjalista obiecywał, że się ze mną ożeni... Postąpiłam tak, jak wiele innych...
— A kiedy później zażądałaś, aby się z tobą ożenił?
— Ma się rozumieć, iż wyśmiał mnie. Zalewałam się łzami... Zachorowałam... a potem... pocieszyłam się... Zdarzył mi się Filemon. Na nim to mszczę się za innych... Jestem jego tyranem — dodała Róża tonem pseudo-tragicznym, i widać było, jak się rozpraszały chmury, które zasępiły jej piękną twarz.
— Z tem wszystkiem jednak to prawda! — rzekła, zastanawiając się matka Arseni. — Zwodzą młodą, biedną dziewczynę... a któż ją obroni?...
— Otóż macie go!... Nini Moulin! — zawołała Róża Pompon, przerywając przekupce i oglądając się na drugą stronę ulicy — jak się to wcześnie zerwał!...
W rzeczy samej Jakób Dumoulin zbliżał się w kapeluszu na bakier, z zaczerwienionym nosem, z roziskrzonemi oczyma; w jednej ręce trzymał po żołniersku grubą laskę, drugą miał zapuszczoną w boczną kieszeń paltota.
W chwili, gdy zbliżał się do drzwi sklepiku, spostrzegł Różę Pompon.
— Co widzę! moja pupilka już wstała!?... to doskonale!... bo ja przybywam właśnie, aby ją pobłogosławić przy wschodzie jutrzenki!
I Nini Moulin szedł z otwartemi rękami na spotkanie Róży Pompon, która o krok się cofnęła.
— Jakto!... niewdzięczne dziecko... — zawołał żartobliwie pisarz — odrzucasz moje ranne ojcowskie uściśnienie?!
— Ja ojcowskie uściśnienia przyjmuję tylko od Filemona... Odebrałam wczoraj od niego list, a przy nim baryłeczkę winogron, dwie gęsi, gąsiorek ratafji domowej roboty i węgorza. Zresztą „małżonek“ mój przybywa z sumą 700 franków, których zażądał od swej szanownej rodzimy pod pozorem, że będzie się uczył grać na basetli, na trąbce chromatycznej i na waltorni, ażeby mógł robić efekt w porządnych towarzystwach i tym sposobem dobić się karjery dobrem ożenieniem... Chwacki chłopak... nieprawdaż?...
Nini Moulin uderzył dłonią w kieszeń kamizelki, która odezwała się metalicznym brzękiem.
— Przychodzę zaproponować ci, abyś mi uprzyjemniła życie dziś, a nawet jutro i pojutrze, jeśli się to spodoba twemu sercu.
— Jeśli idzie o zabawę przyzwoitą, ojcowską, serce moje nie będzie od tego, pod warunkiem, żeby i biedna Cefiza z nami się bawiła.
— Niech będzie i Cefiza.
— Cóż to... czyś spadek odziedziczył?
— Jeszcze coś lepszego, moja ty najpiękniejsza ze wszystkich róż, Różo Pompon... Zostałem naczelnym redaktorem dziennika jezuickiego... A ponieważ muszę teraz zachowywać wielką powagę i ubrać się porządnie, zażądałem miesięcznej pensji zgóry i po trzy dni urlopu na miesiąc.
— To dopiero będzie ładny dziennik, którego redaktor tańczy w kawiarniach zakazane tańce!
— Będzie on zabawny, tylko nie dla każdego! Wszyscy bogaci świętoszkowi i bigoci opłacać będą jego koszta... Nie będą oni szczędzili pieniędzy, byle tylko dziennik kąsał, drapał, dopiekał, kruszył, wytępiał.
Róża Pompon roześmiała się serdecznie.
— A jakiż będzie miał tytuł ten twój dziennik zakrystjański? — zapytała.
— Miłość Bliźniego, czyli Pogromca Niedowiarków.
— Zechcesz więc zapewne poskromić także panią Sainte-Colombe... bo ona zdaje się być także niedowiarkiem i nie wierzy ci. A cóż z twem małżeństwem?
— I owszem, mój dziennik i w tem mi dopomoże. Wystaw sobie tylko, główny redaktor... to nie żarty. Bigoci będą mnie protegowali, wspierali, utrzymywali. Nabędę szacunku u pani Sainte-Colombe... ożenię się, a wtedy życie... jakie życie!
W tej chwili wszedł do sklepiku listonosz i oddał przekupce list, mówiąc:
— Dla pana Charlemagne... porto opłacone... nic się nie należy.
— Patrz! — rzekła Róża Pompon — to dla tego tajemniczego staruszka, co ma tak osobliwy chód... Czy to zdaleka ten list?
— Zdaje mi się, że to być musi z Włoch, z Rzymu — rzekł Nini-Moulin, spojrzawszy na kopertę, którą przekupka trzymała w ręku. — Ale, ale! — dodał — o jakim to staruszku mówisz?
— Wyobraź sobie... — objaśniała Róża — ma dwie stancyjki w podwórzu; nigdy w nich nie nocuje, zamyka się w nich i siedzi po kilka godzin, nikogo nie przyjmując...
— Pewno to jaki spiskowiec, albo fabrykant fałszywych pieniędzy... — domyślał się żartobliwie Nini-Moulin.
— Biedne człowieczysko! — rzekła matka Arseni — a gdzieżby tam były te pieniądze?... Zawsze mi płaci trzy grosze za kawałek chleba i drugie trzy duże, stare grosze na czarną rzodkiew. Ale cicho, kiedy o wilku mowa, to wilk tuż.
— A gdzież jest ten wilk?
— Widzisz pan tam... tego małego człeczynę... co idzie wzdłuż muru koło domu; głowę na bok przechylił i pod pachą trzyma parasol.
— Pan Rodin! — zawołał Moulin, i nagle cofnął się, aby nie być widzianym.
— Jak pani mówisz, że się nazywa ten jegomość?
— Pan Charlemagne.
— Cóż on tu robi pod tem przybranem nazwiskiem — szeptał Nini-Moulin jakby sam do siebie.
— Więc go znasz? — zapytała z ciekawością Róża.
— Cóżeś tak zamilkł?
— I ten jegomość ma tu najęte mieszkanie? I przychodzi tu pokryjomu?...
— Tak! — odrzekła Róża Pompon — okna jego widać z gołębnika Filemona.
— Prędko, prędko przejdźmy przez sień, żeby mnie tu nie spotkał — rzekł Dumoulin.
I spiesznie przebiegł ze sklepiku do sieni, a z sieni na schody, prowadzące do mieszkania Róży Pompon.
— Dzień dobry panu, panie Charlemagne! — witała uprzejmie Rodina matka Arseni. — Cóż to za święto dzisiaj, że mam przyjemność widzieć pana po raz drugi?...
— Zbyt jesteś pani dla mnie łaskawą — odrzekł Rodin, kłaniając się nisko, i wszedł do sklepiku przekupki.

II.
KRYJÓWKA.

Fizjognomja Rodina, gdy wszedł do matki Arseni, tchnęła dobrocią i prostotą serca; oparłszy rękę na rękojeści parasola, rzekł:
— Moja kochana pani, mieszkam na wsi, więc tylko kiedy-niekiedy mogę zajrzeć do tego mieszkania dla załatwienia moich drobnych interesów.
— A właśnie przybył tu list dla pana, któregoś się dziś rano spodziewał; koperta spora i przychodzi z bardzo daleka.
— Dziękuję pani! — odrzekł Rodin, odbierając list z pozorną obojętnością, i włożył do kieszeni bocznej z przodu surduta, który następnie starannie zapiął.
— Czy pan wstąpi do mieszkania?
— Właśnie tam idę, kochana pani.
— A więc zająć się muszę dostarczeniem panu żywności!
Matka Arseni wzięła stary koszyk, włożyła weń trzy czy cztery wiązki drzewa, pęczek łuczywa, kilka kawałków węgla i przykryła to paliwo liściem kapuścianym; poszedłszy potem na dół do sklepiku, wyjęła z kosza duży bochenek chleba, ukrajała sporą kromkę i wybrała pyszną czarną rzodkiew, przekrajała, położyła je starannie przy chlebie na liściu kapuścianym. Wyjąwszy ze swego piecyka kilka żarzących się węgli, włożyła je w mały drewniany sandałek, napełniony popiołem i umieściła go również w koszyku.
Wszedłszy potem na ostatni stopień schodów, rzekła do Rodina:
— Oto koszyk pański gotowy.
— Uprzejmie dziękuję kochanej pani! — odrzekł Rodin, a wsunąwszy rękę w boczną kieszeń surduta, wydobył z niej piętnaście groszy, które wyliczył na dłoni przekupki.
Wsunąwszy parasol pod lewą pachę, w prawą rękę wziął koszyk, przeszedł małe podwórko i wszedł uradowany na drugie piętro; dobył klucz z kieszeni i otworzył drzwi, które zaraz za sobą zamknął.
W pierwszej stancji jego mieszkania nie było żadnych sprzętów; co do drugiej, trudno sobie wyobrazić smutniejszy, nędzniejszy kąt. Obicie podarte, poobdrapywane, zasmolone; łóżko na pasach z płótna, na wierzchu stary materac i takaż wełniana kołdra, taboret, stoczony przez robaki stół, połatany, stary piecyk żelazny, a pod łóżkiem stary kuferek zamknięty na kłódkę; oto umeblowanie tego smutnego ustronia.
Małe okienko, z zabrudzonemi odwiecznym kurzem szybkami, słabo oświetlało tę stancję, do której powietrza i światła prawie całkiem nie dopuszczały wysokie sąsiednie mury; dwie stare, zatabaczone chustki, szpilkami spięte, służyły za zasłonę; porujnowana, jak klawisze wyginająca się pod stopami starca posadzka, uzupełniała to nędzne schronienie, aż nadto świadczące o niewrażliwości jego lokatora na wygody życia.
Rodin, zamknąwszy za sobą drzwi, rzucił parasol i kapelusz na łóżko, postawił koszyk na podłodze, dobył z niego chleb i czarną rzodkiew. Ukląkłszy przed piecem, ułożył w nim paliwo i rozniecił ogień.
Gdy węgle i drewienka w piecu dobrze się rozpaliły, rozciągnął na szpagacie dwie chustki, służące mu za firanki w oknie; sądząc, że już należycie zabezpieczył się przed ciekawem okiem ludzkiem, wydobył z surduta list.
Wyciągnął zarazem z kieszeni kilka różnorodnych papierów; jeden z nich, zasmolony, porozdzierany, ułożony w pakiecik, upadł na stół i roztworzył się: zawierał on srebrny krzyż Legji Honorowej, zaśniedziały ze starości; czerwona wstążeczka od tego krzyża niemal całkiem straciła pierwotny kolor.
Na widok tego krzyża, który natychmiast schował napowrót do kieszeni, wraz z medaljonem, zabranym przez Faryngeę księciu Dżalmie, Rodin wzruszył ramionami i uśmiechnął się; potem wyjął srebrny zegarek i położył obok listu z Rzymu.
Oglądał ten list ze szczególną mieszaniną obawy i ciekawości.
Już zabierał się do rozpieczętowania koperty... lecz nagle rzucił ją znowu na stół, jakgdyby chciał przedłużyć jeszcze o kilka minut udręczenie niepewności, jak zapalony gracz, który zwleka z obejrzeniem kart, drżąc jednocześnie z ciekawości, obawy...
Spojrzawszy na zegarek, Rodin postanowił nie odpieczętować listu, dopóki wskazówka nie stanie na godzinie wpół do dziesiątej: brakowało jeszcze siedmiu minut.
Powodowany dziecinnem, zabobonnem dziwactwem, pomyślał: mam wielką ochotę otworzyć ten list, jeśli jednak wstrzymam się z otwarciem aż do wpół do dziesiątej, zawarte w nim wiadomości będą dla mnie pomyślne.
Przeszedł się po stancji, wreszcie zatrzymał się przed dwoma staremi, pożółkłemi miedziorytami, zawieszonymi na zardzewiałych kółkach, w ramach nawpół spróchniałych.
Jednym z tych artystycznych przedmiotów, jedynym ozdobnym sprzętem, którym Rodin przyozdobił swe mieszkanie, był obrazek niezgrabnie narysowany i ilustrowany czerwono, żółto, niebiesko i zielono, jakie zwykle sprzedają na jarmarkach; podpis włoski dowodził, że rysunek ten był robiony w Rzymie.
Wyobrażona była na nim kobieta, okryta łachmanami, z sakwami na plecach, trzymająca na kolanach dziecko, była to odrażająca wróżka, trzymająca w swem ręku rączkę małego dziecięcia, z której zdawała się wyczytywać przyszłość jego, gdyż od ust jej ciągnął się dużemi głoskami napis: sara Papa (będzie Papieżem).
Drugi przedmiot sztuki zdawał się budzić w Rodinie ambitne myśli; była to wyborna, czarna rycina, której wykończenie, rysunek zarazem śmiały i poprawny, osobliwą stanowił sprzeczność z niezdarnem kolorowaniem pierwszego rysunku.
Ta rzadka, pyszna rycina, za którą Rodin dał sześć luidorów (niesłychany zbytek), przedstawiała młodego chłopca, okrytego gałganami. Brzydotę jego twarzy nagradzało wydatne znamię dowcipu; siedział na kamieniu, wspierając brodę łokciami, opartymi na kolanach, a wkoło niego było stado świń, które pasał.
Myśląca postawa tego młodzieńca, odzianego po żebracku i przebiegłość, malująca się na jego ustach, zdawały się zapowiadać nieugiętą przedsiębiorczość, połączoną z wyższemi zdolnościami i zręcznością.
Pod tą postacią, godła władzy papieskiej otaczały medaljon, na którym widać było głowę starca; wydatne rysy tej twarzy, pomimo podeszłego wieku, przypominały aż do złudzenia, obraz młodego pastuszka.
Portret ten zresztą nosił napis: Młodość Syrtusa V-go; obrazek zaś ilustrowany — Przepowiednia.
Rodin, ciągle się przypatrując tym obrazom, jakgdyby szukał w nich natchnienia i wyczytać chciał swoje przyszłe nadzieje, stał jakby przykuty do muru.
W tak zamyślonej postawie stał niewzruszony przez kilka minut.

Powiedzieliśmy już, że Rodin rzadko odwiedzał to mieszkanie. Według ustaw swego zakonu, mieszkał dotąd razem z księdzem d’Aigrigny, nad którym nadzór jemu szczególnie był powierzony; żaden bowiem członek zgromadzenia, a szczególnie członkowie niższego stopnia, na jakim Rodin aż do tej chwili pozostawał, nie mógł zamykać się w swem mieszkaniu, ani nawet nie wolno mu było mieć sprzętu na klucz zamykanego; takim sposobem nic im nie przeszkadzało szpiegować się wzajemnie i bezustannie.
Z powodów osobistych Rodin najął to mieszkanie przy ulicy Klodoweusza, bez wiedzy swego zgromadzenia.
Z tej kryjówki socjusz korespondował wprost z najpierwszymi członkami najwyższego kolegjum rzymskiego.
Gdy Rodin pisał do Rzymu, że ksiądz d‘Aigrigny, odebrawszy rozkaz oddalenia się z Francji bez widzenia się ze swą konającą matką, wahał się, czy ma wyjechać (czytelnik przypomina sobie), dodał on w post scriptum

„Proszę oświadczyć księciu kardynałowi, że może polegać na mnie, ale też nawzajem wypada, aby mnie czynnie wspierał“.

Ten poufały sposób znoszenia się z najpotężniejszym dygnitarzem zakonu dowodził, że, pomimo swej pozornej niskości, socjusz uważany był za bardzo ważną osobistość przez wielu kardynałów, którzy pisywali do niego do Paryża pod zmyślonem nazwiskiem, cyframi, ostrożnie jednak podpisując swe listy.
Po chwilowem dumaniu i przypatrywaniu się portretowi Syxtusa V-go, Rodin wolnym krokiem powrócił do stołu z owym listem.
A ponieważ potrzeba było jeszcze paru minut, ażeby wskazówki jego zegarka wskazywały wpół do dziesiątej, Rodin, aby nie tracić czasu, wziął się Gdy nadeszła oznaczona godzina, Rodin odpieczętował list drżącą ręką.
W kopercie znalazł dwa listy.
Przeczytał jeden i, jak można było wnosić, treść jego nie odpowiedziała oczekiwaniom Rodina; po kilku minutach ruszył ramionami, uderzył niecierpliwie w stół trzonkiem noża, z pogardą odsunął ten list brudną ręką i zaczął czytać drugi, trzymając w jednej ręce chleb, a drugą maczając rzodkiew w soli, rozsypanej na rogu stołu.
Im dalej list czytał, tem więcej malowało się na jego twarzy zajęcia i zadziwienia.
Zerwawszy się z taboretu, pobiegł do okna, jak gdyby przed powtórnem przeczytaniem chciał się przekonać, czy się nie pomylił.
Ze zbytku radości, równie niespodziewanej jak nadzwyczajnej, pozostał jakiś czas jak osłupiały.
Dzięki cudom przebiegłości, obrotności i obłudy, dzięki mieszaninie podziwu, bojaźni i ufności, które genjusz jego umiał wzbudzić w wielu osobach, mających wielki wpływ, nakoniec dzięki obietnicom przekupstwa, Rodin dowiedział się od rządu papieskiego, że, według wszelkiego prawdopodobieństwa, będzie mógł starać się o władzę, która częstokroć wzbudzała obawę, nienawiść lub zazdrość wielu panujących, a którą czasem piastowali wielcy, zacni ludzie, czasem też ludzie występni lub pochodzący z najniższych warstw.
Lecz żeby pewniej stanąć u tego celu swych życzeń, wypadało mu koniecznie dopiąć tego, czego zobowiązał się dokonać bez użycia gwałtów, lecz tylko za pomocą zręcznie kierowanych popędów namiętności, to jest:
Zapewnić dla zgromadzenia Jezuitów posiadanie majątku rodziny Rennepontów.
Posiadanie, które podwójną, a niezmierną miało w jego myśli wagę: albowiem Rodin, według swych osobistych widoków, zamyślał ze swego zgromadzenia ( którego przełożony zupełnie mu był oddany), zrobić sobie główny szczebel do wyniesienia się i otrzymać silny środek wpływu.
Gdy ocknął się z pierwszego wrażenia, nagle się zerwał, wziął do rąk list, który mu sprawił taką radość i poszedł, iż tak powiemy, pochwalić się nim przed obrazem młodego pastuszka, a późniejszego papieża; potem, dumnie, triumfalnie potrząsając głową, wytrzeszczywszy na portret swój wzrok jaszczurczy i przyłożywszy brudne palce do godeł papieskich, dodał:
— A co... bratku?... i ja także... może...

Tak wygórowana i poczęści wypadkami już usprawiedliwiona ambicja, zamknięta, jeśli tak wyrazić się można, w tak lichym, nędznym zakątku, przedstawiała niesłychanie wielką, a nadewszystkio przerażającą sprzeczność.
Ksiądz d’Aigrigny, człowiek, choć nie nadzwyczajny, lecz przynajmniej mający niepospolite zdolności, bardzo dumny, z urodzenia już należący do najpierwszych towarzystw, nigdy się nie ośmielił pomyśleć nawet o tem, czego dobijał się Rodin; jedynem marzeniem księdza d’Aigrigny, które i tak jednak uważał za niemożebne do urzeczywistnienia, było pozyskanie godności generała zgromadzenia ogarniającego świat cały.
Łatwo zaś wytłómaczyć sobie różnicę wzniosłych pragnień tych dwóch ludzi. Gdy mężczyzna wysokich zdolności umysłowych, zdrowej, czerstwej natury, Uporczywie zachowuje się w granicach czystości i skromności, jak to właśnie czynił Rodin; gdy nareszcie wyrzeknie się dobrowolnie wszelkiego dogadzania sercu lub zmysłom: wówczas człowiek taki ma zwykle jakąś potworną żądzę, piekielne bożyszcze, które domaga się od niego, za obiecaną straszną potęgę, aby zniweczył wszelkie uczucia serca, aby zatarł nawet instynkt, którym Stwórca, w swej niedocieczonej mądrości, w swej niewyczerpanej dobroci, tak hojnie obdarzył stworzenie.
Zajęty otrzymanemi wieściami, Rodin nie spostrzegł, że firanki w oknie trzeciego piętra w budynku, przyległym do tego, w którym on się znajdował, lekko się rozsunęły i z za nich pokazała się figlarna twarzyczka Róży Pompon i Nini Moulin.
Dowodziło to, że Rodin, pomimo zasłony z dwóch zatabaczonych chustek, nie zabezpieczył się dostatecznie przed ciekawym wzrokiem dwojga koryfeuszów „Burzliwego Tulipana“.

III.
NIESPODZIEWANE ODWIEDZINY.

Jakkolwiek Rodin mocno się uradował z wiadomości, zawartych w drugim liście z Rzymu, nie chciał jednak dać poznać tego uczucia w swej odpowiedzi. Skończywszy skromne śniadanie, napisał następującą notę:
„To, o czem mi donoszą, bynajmniej mnie nie dziwi.
„Wahanie się i trwożliwość zawsze wywołują takie skutki. Dobrze. W Romanji wytępiają patrjotów. I to dobrze. Oddziały nasze przestały tępić liberałów. To mi się nie podoba. Należy działać ciągle i bez wytchnienia....“
W chwili, kiedy Rodin kończył pisać ostatnie wyrazy, uwagę jego przerwał nagle świeży, dźwięczny głos Róży Pompon, która, umiejąc Berangera na pamięć, otworzyła okno w mieszkaniu Filemona i, usiadłszy na niem, śpiewać zaczęła wyjątek z jego pieśni, w którym wyrażała się prawdziwie chrześcijańska tolerancja i życzliwość. Łagodność tych myśli tak była sprzeczna z zimnem okrucieństwem objawionem w kilku wierszach napisanych przez Rodina, iż tenże podskoczył i przygryzł sobie wargi ze złości.
Nie śmiejąc wyjrzeć oknem dla przekonania się, co to za natrętna śpiewaczka, wzruszył ramionami, wziął znowu pióro i pisał dalej:
„Ot co trzeba zrobić: Wypadałoby podburzyć wszystkich niechętnych, rozdrażnić wszędzie filozofów, rozdmuchać liberalizm — podburzyć przeciwko Rzymowi wszystko to, co lubi krzyczeć. W tym celu należałoby ogłosić światu, że nikczemnie i głupio jest pozwalać narodom korzystać ze swobody wyznania.
„Skoro ogłoszone zostaną te hasła, wybuchnie burza. Powszechne powstanie przeciwko Rzymowi — rozdwojenie w Rzymie — Święte Kolegjum rozdzieli się na trzy partje: jedna chwali, druga gani, trzecia drży — wszystko to dobrze, ba! bardzo dobrze. — Człowiek słaby zlęknie się, będzie abdykował, a wtedy — rozumiesz?
Zamiast powierzyć generałowi dowództwo naszego zakonu. najlepszego wojska, najlepszej podpory papieskiego tronu, ja sam dowodzić niem będę. — Wtedy już spokojny będę o to wojsko: — przykłady... Janczarowie i gwardje pretorjańskie zawsze były niebezpieczne dla władzy: — dlaczego? — bo byli obrońcami władzy, a o niej niezależni... dlatego też byli straszni. Klemens XIV? — Pognębić, zhańbić, osłabić nasze zgromadzenie: błąd niedorzeczny. — Bronić go, uniewinnić, ogłosić się jego generałem — oto co mu wypadało uczynić. Wtedy zgromadzenie, zależne od jego władzy, pozwoliłoby na wszystko; — wtedy my bylibyśmy ulegli papieżowi... i nie miałby powodu lękać się... naszych usług! Klemens XIV umarł na kolki: nauka dla innych. — Ze mną tego nie będzie“.
Znowu dał się słyszeć dźwięczny głos panny Róży Pompon, która śpiewała inną piosnkę Berangera.
Rodin, nie znając jej, podniósł się z taboretu, wyciągnął szyję, wytrzeszczył oczy i słuchał, jak Róża Pompon, przelatując jak pszczółka, z kwiatka na kwiatek, zaczęła znowu śpiewać inną zwrotkę, aż wreszcie umilkła.
Rodin usiadł i pisał dalej:
„Nigdy nie wierzyłem mocniej, jak w tej chwili, że wszystko się uda. Nowa myśl przyszła mi wczoraj.
„Zgodnie działać należy wspólnemi siłami. — Ufundowałem im dziennik ultra-katolicki: Miłość Bliźniego.
„Z jego fanatycznej zajadłości sądzić będą, że jest organem Rzymu. — Starać się będę, aby utwierdzać w tem mniemaniu. Nienawiść wybuchnie z nową siłą.
„To po mojej myśli.
„Wznowię kwestję o wolności nauczania, tutejsi liberaliści będą mnie wspierać. — Głupcy, przypuszczają nas do prawa powszechnego, kiedy tymczasem nasze przywileje, nasze swobody, nasz wpływ, nasze posłuszeństwo dla Rzymu czyni nas niepodległymi ogólnemu prawu. — Głupcy, głupcy! sądzą, że jesteśmy rozbrojeni, kiedy sami nie mają oręża przeciwko nam.
„Drażliwa kwestja; nowe krzyki; nowy niesmak dla słabego człowieka. — Kropla do kropli utworzą potok. Dobrze.
„Krótko mówiąc: — koniec końców, abdykacja.
Środki: Tortury moralne. — Spadek Rennepontów opłaci elekcję. — Chcesz — wierz, chcesz — nie wierz“.
Rodin nagle przestał pisać, sądząc, że słyszy pukanie do drzwi; nadstawił więc ucha; wszystko ucichło, osądził, że mu się tylko zdawało, i znowu zaczął pisać:
„Sprawę Rennepontów biorę na siebie — przedmiot, od którego zależą wszystkie doczesne kombinacje; rozpocząć je znowu trzeba: jako pośrednie dzieło postawić grę interesów — sprężynę namiętności, zamiast głupich, gwałtownych środków, jakich używał ksiądz d’Aigrigny; — takim sposobem omal, że wszystkiego nie popsuł. — Ale ma on znajomość wyższego świata. W swojej sferze będzie on pożyteczny.
„Wiadomości fałszywe. — Przeszło 200 miljonów; bardzo być może, że pewnem będzie, co było wątpliwem, — zniezmierne jest pole do działania. — Interes Rennepontów jest teraz podwójnie moim! — Żądałem władzy nieograniczonej; czas nagli, działam tak, jakbym ją miał w ręku. Działajcie i wy szybko! — jest to rzecz bardzo ważna; — jutro znowu napiszę. Dojdzie ta nota, jak zwykle, przez małego kupca“.
W chwili, kiedy Rodin w podwójną kopertę wkłada! i pieczętował ten list, zdało mu się znowu, że słyszy pukanie do drzwi swego mieszkania.
Rodin zerwał się: pierwszy raz — blisko już od roku, jak zajął to mieszkanie — pukano do jego drzwi.
Schowawszy spiesznie do kieszeni surduta list dopiero co napisany, pobiegł do starego kuferka pod łóżkiem, otworzył go, wyjął plikę papierów, zawiniętych w podatą chustkę od nosa, włożył do niej dwa ostatnio odebrane listy i znowu starannie zamknął kuferek na kłódkę.
Nie przestawano pukać do drzwi.
Rodin wziął w rękę stary koszyk przekupki, wsunął pod pachę parasol i zaniepokojony poszedł dowiedzieć się, coby to był za gość natrętny.
Otworzył drzwi i zastał przed niemi Różę Pompon, natrętną śpiewaczkę, która grzecznie, uprzejmie powitawszy go, zapytała:
— Czy pan Rodin?

IV.
PRZYJACIELSKA USŁUGA.

Pomimo, że Rodin tak niespodziewanie został napadnięty i zapytany, nie rozgniewał się jednak, ani zmieszał.
— O kogo to pytasz, moja panienko?
— O pana Rodina — śmiało odpowiedziała Róża, wytrzeszczywszy niebieskie oczy.
— To nie tu — odrzekł, i postąpił jeden krok na schody. — Nie znam. Pytać trzeba wyżej lub niżej.
— A to mi grzecznie! Widzisz... Takie żarty w pańskim wieku! — rzekła Róża, wzruszywszy ramionami — jak gdyby nikt nie wiedział, że pan się nazywasz Rodin.
— Charlemagne — odrzekł były socjusz, kłaniając się. — Charlemagne, do usług pani.
— Nie jesteś pan do nich zdolny — odpowiedziała Róża filuternie: — Więc to mamy coś do ukrywania?... kiedy zmieniamy nazwisko...
— Moja kochana panienko, — rzekł Rodin po ojcowsku, uśmiechając się — trafiłaś jak kulą w płat... Pozwól mi odejść, gdyż mi się śpieszy...
I znowu postąpił krok ku schodom.
— Panie Rodin! — rzekła na to Róża głosem uroczystym — mam bardzo ważne rzeczy do powiedzenia panu, chcę zasięgnąć pańskiej rady w sprawie... dotyczącej serca...
— Więc nie masz komu się naprzykrzać, kiedy aż tu przychodzisz?
— Wszak ja tu mieszkam, panie Rodin!
— Nie wiedziałem o tak pięknem sąsiedztwie.
— Od sześciu miesięcy, panie Rodin.
— Więc to pani tak pięknie śpiewałaś?
— Ja, panie.
— Wielką mi sprawiłaś przyjemność.
— Zbytek grzeczności z pańskiej strony.
— I mieszkasz pani przy rodzinie?
— Zdaje mi się, panie Rodin... — odrzekła Róża niby ze skromną minką — mieszkam z dziaduniem Filemonem i babusią Bachantką.
Rodin, dość szczerze zaniepokojony, usłyszawszy imię Bachantki, uczuł się wynagrodzonym za nieprzyjemne spotkanie z Różą Pompon, i odkrycie jego prawdziwego nazwiska; w rzeczy samej Rodinowi bardzo zależało na dowiedzeniu się o miejscu zamieszkania Cefizy, siostry Garbuski, bo tę ostatnią zaczęto uważać za niebezpieczną od czasu, kiedy należała do zamiaru ułatwienia ucieczki pannie de Cardoville.
Poruszeniem rąk okazawszy zarówno zdziwienie, jak ciekawość, zapytał:
— Moja złota panienko, proszę cię, nie żartuj, powiedz prawdę... czyżby to miała być, przypadkiem, młoda osoba, tak nazywająca się, siostra także młodej, ułomnej dziewczyny?...
— Tak, panie, królowa Bachantek jest jej przezwisko. Prawdziwe jej nazwisko jest Cefiza Soliveau; jest to moja przyjaciółka.
— I pani ją lubisz?
— Kocham ją jak siostrę... Biedna dziewczyna! robię dla niej, co mogę, a to niewiele... Lecz, jakto, szanowny panie? w pańskim wieku znasz królowę Bachantkę?...
— Moja kochana pani, nie mam już wcale ochoty do żartów — przerwał jej Rodin tak smutnie, że Róża Pompon, prawie wyrzucając sobie swoją żartobliwość, zapytała:
— Ależ przecie, skąd pan znasz Cefizę?
— Niestety! moja panienko, nie znam jej... ale znam dobrego chłopaka, który się w niej szalenie kocha!...
— Jakóba Rennepont?...
— Przezwanego Leżynago... W tej chwili siedzi on w więzieniu za długi... — odrzekł Rodin z westchnieniem — widziałem go tam wczoraj.
— Jakże się on ma? — zapytała Róża Pompon z wielkiem zajęciem, klasnąwszy w dłonie — kiedy tak, chodź natychmiast powiedzieć Cefizie o jej kochanku...
— Moja dobra panienko, chciałbym dać jej same tylko dobre wieści o tym dobrym chłopaku, którego bardzo kocham, pomimo jego usterek (a któż od nich jest wolny... któż nie błądzi?) Powiem więcej, — dodał Rodin — lubię go za jego głupstwa: bo niech ludzie mówią, co chcą, tacy, co to wspaniałomyślnie rozrzucają wiele pieniędzy dla innych, zawsze mają dobre serce.
— Jak widzę, pan jest bardzo dobrym człowiekiem. Ale dlaczego nie chcesz pan odwiedzić Cefizy i powiedzieć jej cośkolwiek o Jakóbie?...
— Nacóż mówić jej to, co ona wie i bez tego? Jabym pragnął wydźwignąć tego dobrego chłopca z jego nieszczęśliwego położenia...
— Ach, panie, zrób to, a ja i Cefiza ucałujemy cię serdecznie.
— Szkoda byłoby waszego trudu, moja kochana panienko. Ja nie potrzebuję nagrody, gdy mam komu co dobrego zrobić.
— A więc pan masz nadzieję, że będziesz mógł wydobyć Jakóba z więzienia?
Rodin pokiwał głową.
— Spodziewałem się... zapewne... Lecz teraz... wszystko się zmieniło...
— A to dlaczego? — zapytała zdziwiona dziewczyna.
— Ten pusty żart, na jaki sobie pozwalasz, nazywając mnie panem Rodinem, musi ci się wydawać bardzo zabawnym; pojmuję to, że pani tu jesteś tylko echem... Ktoś powiedział pani: Idź, powiedz panu Charlemagne, że się nazywa panem Rodinem... będzie to bardzo zabawne... I osoba, która wymyśliła taki niedorzeczny żart, nie wiedziała zapewne o tem, że tym sposobem zaszkodziła Jakóbowi Rennepont...
— A mój Boże!... Ależ przecie, jaki związek może mieć ten żart z przysługą, którą chciałeś wyświadczyć Jakóbowi?
— Nie wolno mi tego pani powiedzieć... Pozwól mi już pani odejść.
— Panie... — rzekła zakłopotana dziewczyna — gdybym panu powiedziała nazwisko osoby, która mnie namówiła, aby nazwać pana Rodinem...
— Nie staram się odgadywać niczyich sekretów... moja miła panienko... Pomimo, że Jakób Rennepont bardzo mnie interesuje, nie chciałbym, przyznasz mi to pani, robić sobie nieprzyjaciół, ja, biedny człowiek... Boże mnie uchowaj...
Róża Pompon zupełnie nie rozumiała powodów jego obawy.
— Posłuchaj mnie pan, to dla mnie za mądre; to tylko wiem, że bardzoby mnie to zmartwiło, gdybym niewczesnym żartem miała zaszkodzić biednemu chłopcu; otwarcie więc panu powiem...
— Otwartość wyświetla czasami rzeczy najzawilsze.
— A jeśli będzie źle, — mówiła Róża jakby do siebie — tem gorzej dla Nini-Moulin, sam sobie winien. Pocóż każę mi robić głupstwa, które mogą szkodzić kochankowi Cefizy? Otóż, panie: Nini-Moulin, wielki figlarz, spostrzegł pana przed chwilą na ulicy; odźwierna powiedziała, że się pan nazywasz Charlemagne. On zaś powiedział do mnie: Nieprawda, on się nazywa Rodin; trzeba mu spłatać figla: idź do jego drzwi, zapukaj i nazwij go panem Rodinem. Zobaczysz, jak to go zdziwi.
Po usłyszeniu imienia Nini-Moulin, Rodin nie mógł ukryć zdziwienia. Nie miał powodu obawiać się osoby (tego paszkwilarza, któremu dopiero co kazał powierzyć główną redakcję dziennika Miłość Bliźniego; lecz Niini-Moulin, jako wielki gaduła, mógł go nabawić niepokoju.
— Tak więc, moja kochana panienko, to pan Desmoulins namówił panią do tego niedorzecznego żartu.
— Nie Desmoulins... ale Dumoulin — odrzekła Róża Pompon. — On pisze artykuły do dzienników jezuickich i broni bigotów za pieniądze, które mu płacą, gdy rzeczywistymi jego patronami są muzyka i butelka, jak to zresztą sam powiada.
— To będzie ten sam... pan Dumoulin... Och!... teraz to mnie pani zupełnie uspokoiłaś: już mnie teraz nic nie obchodzi jego żart, bo to bardzo dobry człowiek ten pan Dumoulin, może trochę zbytecznie hołdujący rozkoszom.
— A więc pan postarasz się dopomóc biednemu Jakóbowi?
— Mam nadzieję... może mi się uda...
— Ale ja nie potrzebuję mówić Nini-Moulin’owi, iż pan wiesz, że to on namówił mnie, abym nazwała pana Rodinem... nieprawdaż, panie?
— A czemużby nie?
— Ależ, panie, Nini-Moulin jak najmocniej zalecił mi, abym panu nie wymieniła jego nazwiska...
— Moja kochana panienko, to ciebie, a nie mnie dotyczy... Postąpisz, jak będziesz uważała za stosowne.
— A Cefizie mogę powiedzieć o pańskich dobrych zamiarach względem Jakóba?
— Szczerość, droga pani, zawsze szczerość...
— Biedna Cefiza, jakże się ucieszy!
— Nie wypada, aby sobie zbyt wiele czyniła nadziei; powiadam tylko, że postaram się... zdaje mi się, że od chwili uwięzienia Jakóba ona znajduje się w przykrem położeniu...
— Niestety, panie, w bardzo przykrem.
— Kiedy tak, postaram się dla niej o małe wsparcie, które przyjaciółka pani dziś jeszcze odbierze, aby mogła żyć uczciwie...
— Ach, dobry panie... Możnaby powiedzieć, że jesteś jej aniołem opiekuńczym... Nie wiem, czy się pan nazywasz Rodinem czy też Charlemagnem, ale to wiem, iż jesteś najzacniejszym człowiekiem...
— Dajmy temu pokój, nie przesadzajmy! — przerwał skromnie Rodin — powiedz poprostu: dobry, uczciwy staruszek... i nic więcej. Wierzaj mi, pani, że całem szczęściem starych jest — patrzeć na radość młodych...
Słowa te wymówił tonem takiej dobroci, iż dziewczynie łzy w oczach stanęły.
— Zechciej mnie posłuchać, dobry panie. Cefiza i ja jesteśmy biedne dziewczęta; są cnotliwsze od nas, i to prawda! ale śmiem twierdzić, że mamy dobre serca; dlatego, jeślibyś pan — co nie daj Boże! — kiedy zachorował, zawołaj nas: niema sióstr miłosierdzia, któreby lepiej od nas służyły... nie mówiąc o Filemonie, którego doprowadzę do tego, że dałby się na sztuki porąbać dla pana: honorem za to ręczę; Cefiza, tak jak ja za Filemona, zaręczy za Jakóba, że wszystko dla pana gotów będzie poświęcić.
— Widzisz więc, kochana panienko, że dobrze powiedziałem: trzpiotowata główka, lecz dobre serce... Bądź zdrowa, do widzenia.
— Dajno mi pan ten koszyk, żeby panu lepiej byłe zejść — rzekła dziewczyna, biorąc koszyk, pomimo, że się Rodin temu wzbraniał; potem dodała: — Podaj mi pan rękę; schody są tak ciemne... mógłbyś pan upaść.
— Przyjmuję pomoc pani, bo jakoś nie jestem zbyt rześki.
I, oparłszy się po ojcowsku na prawem ramieniu Róży Pompon, Rodin zeszedł po schodach na podwórko.
Spojrzyj pan tam wysoko, na trzeciem piętrze, na tę wielką twarz, wlepioną w szybę! — rzekła zcicha Róża Pompon, zatrzymując się na środku podwórka — to Nini-Moulin... Czy go pan poznajesz?...
— Ten sam — odrzekł Rodin, podniósłszy głowę i witając ręką uprzejmie Jakóba Dumoulin, który, zdumiony, szybko odsunął się od okna.
— Biedny chłopiec!... Pewny jestem, że się mnie boi... od czasu niedorzecznego żartu, — rzekł Rodin z uśmiechem — a niepotrzebnie...
I, wymówiwszy wyraz niepotrzebnie, przygryzł sobie złośliwie usta.
— Ha! teraz, kochane dziecko, — rzekł jej, gdy oboje weszli na korytarz — obejdę się już bez twojej pomocy. Powracaj szybko do swej przyjaciółki.
Róża Pompon pobiegła na schody.
Rodin wyszedł z korytarza.
— Oto koszyk, kochana pani — rzekłł stanąwszy na progu sklepiku matki Arseni. — Najuprzejmiej dziękuję za jej dobroć.
— Niema za co, zacny panie. Czy prędko znowu pana zobaczę?
— Tak się spodziewam... Ale czy nie mogłabyś nu pani wskazać najbliższego kantoru pocztowego?
— Zwróciwszy się w ulicy na lewo, w trzecim domu, w handlu korzennym.
— Bardzo dziękuję.
— Założyłabym się, że to słodki bilecik do jakiej przyjaciółki.
— Ech! ech! ech!... co też to pani przychodzi do głowy! — odrzekł Rodin, uśmiechając się. — Uniżony z całego serca sługa pani...

I poszedł ulicą.

V.
PRZESTROGA.

Adrjanna de Cardoville ściślej jeszcze była zamknięta w domu doktora Baleinier od czasu, jak Agrykola z Dagobertem w nocy dom ten i klasztor naszedłszy, chcieli ją uwolnić; wówczas żołnierz, dość ciężko raniony, tylko dzięki poświęceniu młodego kowala i nieustraszonej odwadze Ponurego zdołał wydostać się małą furtką ogrodową i wspólnie z synem uciec przyległemi bulwarami.
Była godzina czwarta popołudniu; Adrjanna od dwóch dni przeprowadzona była do izby na drugiem piętrze w domu zdrowia.
Młoda dziewczyna, od czasu widzenia się z Garbuską, z dnia na dzień spodziewała się, że za staraniem swych przyjaciół zostanie uwolnioną; lecz bardzo była niespokojna i martwiła się o Agrykolę i Dagoberta, nie wiedząc, jaki był koniec ich wyprawy.
Te nowe zdarzenia bardziej jeszcze jątrzyły gniew panny de Cardoville na księżnę Saint-Dizier, księdza d’Aigrigny i ich wspólników.
Lekka bladość na pięknej twarzy panny de Cardoville, jej żywe, a teraz nieco zmęczone oczy, świadczyły o nowych zmartwieniach; siedząc przed małym stolikiem i oparłszy czoło na dłoni, czytała książkę.
Nagle drzwi się otworzyły i wszedł doktór Baleinier. Doktór, jezuita, uległe i do wszystkiego gotowe narzędzie zgromadzenia, jak powiedzieliśmy, posiadał tylko połowę tajemnic księdza d’Aigrigny i księżnej Saint-Dizier. Nie wiedział on o celu przytrzymania panny de Cardoville; wczoraj odebrał rozkaz od księdza d’Aigrigny (już wtedy podległego zleceniom Rodina), aby ściślej jeszcze strzegł panny de Cardoville, żeby podwoił surowość względem niej.
Na widok doktora, panna de Cardoville nie mogła ukryć odrazy i pogardy.
Doktór, przeciwnie, zawsze uśmiechający się, zawsze słodziuchny, wesoło przystąpił do Adrjanny, spokojniuteńki, zatrzymał się przed nią o kilka kroków, potem, jakgdyby był zadowolony z poczynionych spostrzeżeń, odezwał się:
— Przecież nieszczęsne wypadki przedostatniej nocy mniej szkodliwy wywarły wpływ, aniżelim się obawiał... Jak widzę, masz się pani lepiej, cera twarzy prawie normalna... oczy jeszcze cokolwiek za żywe, ale już nie widać w nich niezwykłego blasku. Jużeś pani była na tak dobrej drodze!... gdy nieszczęsne wypadki zaprzeszłej nocy wprawiły panią w tem zgubniejszą egzaltację, żeś się ich nie spodziewała. Lecz, przy pomocy naszych starań, wyzdrowienie pani nie o wiele później nastąpi.
Panna de Cardoville nie mogła powstrzymać się od pogardliwej odpowiedzi:
— Jakże bezczelna jest ta pańska poczciwość! Jak podła gorliwość w zarabianiu pieniędzy!... Zawsze szalbierstwo, kłamstwo u pana w ustach. Prawdziwie, jeśli ta haniebna komedja trudzi pana do tego stopnia, do jakiego mnie napełnia obrzydzeniem, przyznać trzeba, że nie dosyć jesteś za nią wynagrodzony.
— Niestety! — odrzekł doktór tonem politowania — zawsze taż sama nieszczęsna wyobraźnia, toż samo uprzedzenie, że nie potrzebujesz naszej pomocy!... że ja gram komedję... Lecz, prócz tej małej oznaki upornej chorobliwości, stan umysłu pani znacznie się polepszył; szybko zbliżasz się do zupełnego wyzdrowienia. Później, dobre serce pani odda mi sprawiedliwość.
— Spodziewam się tego, mój panie; tak, zbliża się chwila, w której zostaniesz osądzony, jak na to zasługujesz — rzekła Adrjanna.
— Zawsze to samo marzenie — odparł doktór pewnego rodzaju tonem politowania. — Ale przecie bądźże pani rozsądna... Pozbądź się tak dziecinnych myśli...
— Wyrzec się domagania się zadośćuczynienia dla siebie, a kaźni dla ciebie, mój panie... och! nigdy... przenigdy!
— Pomówmy serjo: czy pani rzeczywiście masz zamiar udać się do sądów? — zapytał poważnym tonem doktór.
— Bezwątpienia... Pan wiesz, że, jak co postanowię, to się nie cofam.
— A więc, proszę panią, zaklinam, abyś zaniechała tego zamiaru! — rzekł doktór tonem pewnej urazy, — a proszę panią o tę łaskę dla jej własnego dobra...
— Zdaje mi się, że pan zanadto mieszasz swój interes z moim...
— Jakto! — odparł doktór z udaną niecierpliwością — jakto?... miałabyś tyle okrucieństwa i odwagi, aby pogrążyć w rozpacz dwie osoby pełne dobroci i szlachetności?...
— Tylko dwie?... Żart byłby zupełniejszym, gdybyś policzył trzy: siebie, moją stryjenkę i księdza d’Aigrigny...
— Co za przypuszczenie?... Nie idzie tu wcale o mnie, ani też o księżnę Saint-Dizier i księdza d’Aigrigny.
— O kogóż więc chodzi, mój panie?
— Idzie tu o dwóch biedaków, którzy, bezwątpienia, wysłani przez ludzi, których pani nazywasz swymi przyjaciółmi, zakradli się zaprzeszłej nocy do przyległego klasztoru, z klasztoru zaś dostali się do mego ogrodu. Jeden z nich został raniony, ale niezbyt niebezpiecznie, tak przynajmniej się zdaje, gdyż mógł umknąć przed ścigającymi go ludźmi.
— Chwała Ci, Panie Boże!
— Nic chwalebniejszego nad radość, jaką pani okazujesz; lecz dlaczego chcesz popełnić tak dziwną sprzeczność i narazić ich na ściganie sprawiedliwości?...
— Co pan mówisz?
— Bo, jeśli zostaną przytrzymani, ponieważ stali się winnymi przełażenia przez mur w nocy i gwałtownego włamania się, czekać ich będą za to galery.
— O nieba!... i to z mego powodu!
— A co gorsza, że przez panią zostaliby wskazani.
— Jakto przeze mnie?
— Tak, niezawodnie, jeżeli wytrwasz w zamiarze mszczenia się na swej stryjence i na księdzu d’Aigrigny.
— Tłómacz się jaśniej!
— Co też za dziecko z pani — zawołał jezuita pewnym tonem — czy pani sądzisz, że skoro sprawiedliwość zajmie się jaką sprawą, można będzie wstrzymać jej bieg gdzie i jak się podoba? Wyszedłszy stąd, wniesiesz skargę do sądu na mnie i na swą rodzinę, nieprawdaż?... Dobrze!... cóż stąd wyniknie? Ten nocny napad, który, dla uniknięcia zgorszenia, przełożona klasztoru miała pokrywać milczeniem, ten nocny napad, mówię, któregom i ja także rozgłaszać nie chciał, rozgłosić się musi; a, ponieważ tu idzie o wielką zbrodnię, o hańbiącą karę, sprawiedliwość ścigać będzie nieszczęśliwych; w Paryżu, prędzej czy później zostaną wykryci i aresztowani.
— Ależ to byłoby okrutne!... to niepodobna...
— Przeciwnie, niezawodnie, — odrzekł Baleinier — i, kiedy przełożona klasztoru i ja staramy się o przytłumienie wieści o tej sprawie... pani... dla której ci nieszczęśliwi narazili się na niebezpieczeństwo galer, chcesz ich wydać w ręce sprawiedliwości.
W rzeczy samej Rodin, którego instrukcyj, nic o tem nie wiedząc, trzymał się doktór, był zanadto przebiegłym, aby miał pozostawić Adrjannie wybór, mówiąc: Jeśli odezwiesz się w sądach z jaką skargą, my zaraz wniesiemy zażalenie na Dagoberta i jego syna; można było dojść do tego samego celu, wpajając w pannę de Cardorille przekonanie, iż wytoczenie sprawy będzie niebezpieczne przedewszystkiem dla jej wybawców, aby ją odwieść od zamiaru wszelkiego poszukiwania.
A, jednak, pomyślawszy o tem, co wycierpiała w tym domu, policzywszy słuszne urazy, jakie przypominało jej serce, okrutną wydało się Adrjannie rzeczą wyrzec się przykrej rozkoszy i wykrycia i pomieszania tylu niegodziwych intryg.
— Nareszcie, panie Baleinier — rzekła Adrjanna, nie mogąc ukryć swego niepokoju — przypuśćmy, że dla jakichbądź powodów skłonię się do zaniechania wszelkich skarg, że zechcę zapomnieć o wyrządzonych mi krzywdach, kiedyż przecie stąd wyjdę?
— Nic o tem nie wiem, gdyż nie mogę wiedzieć, kiedy pani będziesz zupełnie wyleczona — odrzekł łagodnie doktór. — Obecnie jesteś pani na wybornej drodze... lecz...
— Ciągle taż sama bezczelna, głupia komedja — przerwała mu z gniewem Adrjanna. — Proszę przynajmniej powiedzieć mi, jak długo jeszcze mam być trzymaną w tym obmierzłym domu?... bo przecież... spodziewam się, że kiedyś stąd wyjdę?
— O! tak, i ja mam nadzieję! — odrzekł jezuita z politowaniem — ale kiedy, o tem nie wiem. Zresztą, otwarcie muszę panią przestrzec, że przedsięwzięto wszelkie środki ostrożności, aby zapobiec takim napaściom, jak zaprzeszłej nocy... A wszystko to dla dobra pani, aby ta nieszczęsna główka znowu nie wpadła w jaki szał.
— A więc, panie, — zapytała zaniepokojona Adrjanna — w porównaniu z tem, co mnie czeka, upłynione dni były jakby swobodne.
— Chodzi tu przedewszystkiem o pani dobro.
Panna de Cardoville, widząc, jak bezsilnemi są jej gniew i rozpacz, boleśnie westchnęła i zakryła twarz rękami.
W tej chwili dały się słyszeć szybkie kroki w korytarzu; miejscowa dozorczyni, zapukawszy do drzwi, weszła.
— Panie doktorze! — rzekła z pewnem zaniepokojeniem — przyszli jacyś panowie i pragną widzieć się natychmiast z panem doktorem i z tą panią.
Adrjanna żywo podniosła głowę; oczy jej były zalane łzami.
— Jakże nazywają się ci panowie? — zapytał bardzo zdziwiony Baleinier.
— Jeden z nich rzekł do mnie — objaśniała dozorczyni: — Idź i powiedz doktorowi, że jestem urzędnikiem i że przychodzę tu dopełnić polecenia sądowego, dotyczącego panny de Cardoville.
— Urzędnik! — zawołał jezuita, zaczerwieniwszy się i nie mogąc przytem ukryć zdziwienia i niepokoju.
— Dzięki Ci, Boże! — zawołała Adrjanna, żywo zrywając się z miejsca, a na twarzy jej, pomimo łez, zajaśniały radość i nadzieja — widocznie moi przyjaciele zostali nareszcie zawiadomieni... nadeszła godzina wymiaru sprawiedliwości!
Doktór Baleinier, po niejakim namyśle, rzekł do dozorczyni:
— Poproś tych panów.
Potem, z widocznym niepokojem, zbliżywszy się do Adrjanny, rzekł zcicha, tonem ostrym, niemal groźnym, zupełnie odmiennym od tego, jakim przemawiał zwykle;
— Strzeż się, pani!... cieszyć się przedwcześnie!...
— Już teraz nie boję się ciebie! — odpowiedziała Adrjanna żywo i wesoło. — Pan de Montbron, powróciwszy do Paryża, dowiedział się o wszystkiem, i zapewne to on przybywa obecnie z urzędnikiem, aby mnie stąd uwolnić.
Potem dodała uszczypliwym tonem.
— Żal mi cię, mój panie, i twoich wspólników.
— Słuchaj, pani! — zawołał Baleinier z coraz większą obawą — powtarzam, strzeż się!... Los, honor tego żołnierza i jego syna od ciebie zależą... Zastanów się dobrze... idzie tu o galery. Powtarzam to pani raz jeszcze, że, jeśli się poważysz zanieść skargę, już będzie po tych ludziach.
Zachwiana Adrjanna zawołała:
— Ależ, mój panie, jeśli urzędnik ten mnie będzie pytał, czy sądzisz, że będę kłamać?
— Odpowiesz mu, co jest prawdą... powiesz, że przed kilkoma dniami byłaś w takiej egzaltacji umysłu, iż osądzono za rzecz przyzwoitą, dla twego własnego dobra, przyprowadzić cię tu, pomimo twej woli, ale że dziś stan twego umysłu tak dalece polepszył się, iż sama przyznajesz, że słuszny był środek, którego chwycono się względem ciebie, dla twego własnego dobra. Zresztą tak było i jest rzeczywiście.
— O! nigdy! — zawołała z oburzeniem panna de Cardoville — nigdy nie popełnię takiego haniebnego kłamstwa.
— Otóż i urzędnik — zawołał Baleinier, usłyszawszy kroki za drzwiami. — Powtarzam, strzeż się!
W rzeczy samej drzwi się uchyliły i, ku ogromnemu zdziwieniu doktora, wszedł Rodin, a z nim mężczyzna w czarnym ubiorze, poważnej fizjognomji i postawy.
Wystawić sobie możemy podwójne zdumienie doktora, gdy ujrzał sądownika, którego niespodziewane przybycie i nakazująca fizjognomja już go mocno zaniepokoiły, tembardziej, gdy go ujrzał przybywającego z Rodinem, najpokorniejszym, najniższym sekretarzem księdza d’Aigrigny.
Rodin, jak zwykle, niechlujnie odziany, zaraz ode drzwi gestem, pełnym szacunku, a przytem wyrażającym współczucie, wskazał urzędnikowi pannę de Cardoville. Potem cofnął się o kilka kroków, gdy tymczasem urzędnik, nie ukrywając podziwu na widok rzadkiej piękności dziewicy, przypatrywał się jej ciekawie i z pewnem zajęciem.
Doktór Baleinier, do najwyższego stopnia zdziwiony i pomieszany, sądząc, że go Rodin zrozumie, mrugnął na niego i kiwał, chcąc się dowiedzieć o powodach niespodziewanego zjawienia się urzędnika.
Drugą przyczyną zmieszania się doktora Baleinier było to, że Rodin zachowywał się, jakby go nie znał i nie rozumiał jego znaków, i tylko spoglądał na niego z udanem zdziwieniem.
Nakoniec, w chwili, kiedy zniecierpliwiony doktór podwajał swoje migi, Rodin postąpił kilka kroków naprzód, wyciągnął szyję i zapytał dobitnym głosem:
— Czego pan chcesz, panie doktorze?
Na te słowa, które do reszty zmieszały doktora i które przerwały od kilku chwil panujące milczenie, urzędnik obrócił się.
Rodin, ani na chwilę nie tracąc zimnej krwi, dodał:
— Od czasu naszego tu przybycia, pan doktór daje mi jakieś znaki... Sądzę, że musi mieć coś bardzo ważnego do udzielenia mi. Ja zaś, nic nie mając tajemnego, proszę go, aby się głośno tłómaczył i otwarcie powiedział, co ma do powiedzenia.
Tą odprawą, udzieloną w sposób napastniczy, a przy-tem spojrzeniem zimnem, Rodin w taki kłopot wprawił doktora Baleinier, iż ten niesłychanie zdumiony, osłupiały, stał przez chwilę, nie mogąc nic odpowiedzieć.
Musiał także zdziwić się sądownik, gdyż surowem okiem spojrzał na doktora.
Panna de Cardoville, również spodziewając się, że ujrzy przybywającgo hrabiego Montbron, mocno się zdziwiła, gdy ujrzała kogo innego.

VI.
OSKARŻYCIEL.

Doktór Baleinier, zmieszany na chwilę niespodziewanem przybyciem sądownika i niepojętem zachowaniem Rodina, odzyskał wkrótce zimną krew i, zwracając się do swego współbrata, rzekł:
— Chciałem wyrazić panu moje zdziwienie z wizyty, o której nie byłem uprzedzony.
— Pani to wytłómaczę powód mego milczenia, prosząc ją, aby mi to wybaczyła — odezwał się sądownik, skłoniwszy się Adrjannie. — Uczyniono mi względem pani zeznanie ważne... i wszystko zdaje się przekonywać mnie o jego słuszności.
— Będęż mógł wiedzieć — rzekł doktór — do kogo mówić mam zaszczyt?
— Jestem sędzią śledczym, panie doktorze. Nazywam się Garnande.
— Racz pan uczynić mi zaszczyt udzielenia bliższych objaśnień — rzekł doktór.
— Ciąży na panu zarzut dopuszczenia się czynu... bardzo zdrożnego, jeżeli oszczędzić mam panu przykrej nazwy... — odrzekł sądownik. — Co do rodzaju czynu tego wolę mniemać, że pan mogłeś raczej pomylić się zupełnie w djagnozie.
— Gdy pan rzecz wytłómaczysz — odrzekł jezuita z dumą — nie trudno mi będzie dowieść, że na mem naukowem sumieniu, jak również na sumieniu człowieka, żaden nie ciąży zarzut.
— Proszę mi powiedzieć! — zapytał de Gardande, zwracając się do Adrjanny — czy prawdą jest, żeś pani podstępnie została sprowadzoną do tego domu?
Nie uczucie podłej, pospolitej zemsty, ale słuszne oburzenie na haniebną obłudę powodowało Adrjanną.
— Pozwól pan uczynić sobie nawzajem zapytanie. Czy odpowiedź, jaką mam dać panu, będzie uważaną za formalne oskarżenie?
— Przedewszystkiem przybywam tu, aby wykryć prawdę... żadne więc względy nie powinny wstrzymać panią od jej wyjawienia.
— Niech i tak będzie! Lecz czy wolno mi będzie potem zaprzestać dochodzenia wskutek zeznań, jakie obecnie panu uczynię?
— Niema wątpliwości, że pani wolno będzie zaniechać potem wszelkiego dochodzenia, ale sprawiedliwość ujmie się za panią w imię sprawiedliwości, jeśli ta w osobie pani została obrażoną.
— Czyż nie pozwolonoby mi było przebaczyć mym prześladowcom?...
— Pani za swoją osobę będzie mogła przebaczyć, zapomnieć; ale mam zaszczyt to pani powtórzyć, że sprawiedliwość nie może okazać takiej pobłażliwości... Sposób tłómaczenia się pani, objawienie szlachetnych uczuć, godność w zachowaniu się — wszystko to daje mi przekonanie, że powiedziano mi prawdę.
— Panie sędzio! — odezwał się doktór Baleinier, odzyskując w zupełności zimną krew — czy raczysz pan przynajmniej zakomunikować mi zeznanie, jakie panu uczyniono?
— Zapewniono mnie, — odparł surowym tonem urzędnik — że panna de Cardoville została tu przyprowadzona podstępnie.
— Zaprzeczyć nie mogę, — odrzekł jezuita, po krótkim namyśle, — że panna de Cardoville przywiezioną została sposobem podstępnym.
— A więc pan to przyznajesz?
— Tak, panie, przyznaję, że chwycić się musiałem środka, którego na nieszczęście używać się zwykło, kiedy osoba, potrzebująca naszej pomocy, nie uznaje swego nieszczęśliwego stanu...
— Ależ, panie! — odparł znowu sądownik — zapewniono mnie, że panna de Cardoville nigdy nie znajdowała się w stanie, potrzebującym pańskiej troskliwości.
— To przedmiot medycyny sądowej.
— Przedmiot ten w rzeczy samej będzie sumiennie badany i rozbierany.
— A mogęż zapytać pana, w jakim celu, — odrzekł doktór tonem ironicznym i lekko wzruszając ramionami — w jakim interesie miałbym popełnić taką niegodziwość? — Miałeś pan tak postąpić w zmowie z rodziną panny de Cardoville, a to z powodów chciwości na jej majątek.
— A któż to, panie sędzio, śmiał uczynić tak potwarcze doniesienie? — zawołał Baleinier, zapalając się gniewem — kto był tak zuchwałym, iż poważył się oskarżyć człowieka godnego poszanowania, jakoby miał być wspólnikiem tak haniebnej zbrodni?
— To... ja... — rzeki z zimną krwią Rodin.
— Pan... pan?... — zawołał doktór.
I, cofnąwszy się o parę kroków, stanął jakby piorunem rażony.
— Ja to pana oskarżam — powtórzył Rodin krótko, dobitnym tonem.
— Tak jest, ten pan — objaśniał sądownik, o krok się cofnąwszy, by Adrjanna mogła widzieć swego obrońcę.
Zwróciła na niego spojrzenie, w którem malowały się zarazem ciekawość, zajęcie, zdziwienie i wdzięczność.
Trupia twarz Rodina, jego odrażająca szpetność, jego brudna odzież, przed kilkoma dniami wzbudziłyby może wstręt w Adrjannie; lecz obecnie, wspomniawszy, że Garbuska, uboga, szpetna, prawie gałganami tylko okryta, obdarzana była najszlachetniejszem sercem, panna de Cardoville nie myślała o tem, że on brudny i brzydki, a widziała tylko, że jest stary, że wygląda ubogo i że przybywa jej na ratunek.
Co do doktora Baleinier, ten, pomimo swej przebiegłości, pomimo bezczelnej obłudy, pomimo przytomności umysłu, nie mógł w sobie ukryć pomieszania, jakiego nabawiło go wyznanie Rodina.
Rodin, najniższy sługa i powiernik księdza d’Aigrigny, oskarżył wspólników i sprowadził urzędnika sądowego dla uwolnienia Adrjanny...
Baleinier, rozjątrzony postępkiem, który uważał za obmierzłą zdradę, zawołał powtórnie:
— I to pan... pan jesteś tyle bezczelnym, iż mnie oskarżasz.. pan... który... przed kilku dniami jeszcze...
Potem, zastanowiwszy się, że oskarżać Rodina o wspólnictwo występku było to samo, co oskarżać siebie, udał, że poskramia swe uniesienie, i mówił dalej z żalem:
— Ach panie, panie... jesteś ostatnim z ludzi, o którym mógłbym pomyśleć, że będziesz zdolny do tak haniebnej denuncjacji... To niegodziwie!...
— A któż lepiej ode mnie mógł donieść o tej niegodziwości? — odparł Rodin tonem ostrym, ucinkowym. — Jakiż był mój, uczciwego człowieka, obowiązek? oto ostrzec pana... sędziego...
— Tym więc sposobem, panie sędzio, — rzekł Baleinier — nietylko mnie oskarża ten jegomość, ale nadto śmie oskarżać jeszcze...
— Oskarżam księdza d’Aigrigny! — podchwycił Rodin głośno i dobitnie, nie dając mówić doktorowi — oskarżam pana, mości doktorze, że w haniebnym, podłym zamiarze uprowadziliście tutaj pannę de Cardoville i córki marszałka Simon do przyległego klasztoru... Czy to jasne?
Oskarżenie Rodina, tyczące się dwóch sierot, było nowym, strasznym ciosem dla doktora Baleinier. Aż nadto oczywisty już miał dowód, że zdrajca przeszedł do nieprzyjacielskiego obozu. Chcąc jak najprędzej zakończyć tę kłopotliwą scenę, rzekł do sędziego, usiłując okazać się powściągliwszym, pomimo gwałtownego uniesienia.
— Panie sędzio, mógłbym poprzestać na pogardzie dla takiego oskarżenia i pozostawić je bez odpowiedzi, dopókiby proces sądowy nie nadał mu jakiego takiego znaczenia... Lecz mając czyste sumienie, odwołuję się do samej panny de Cardoville...
— I cóż to znaczy, mój panie? — odezwał się żywo Rodin, zuchwale przerywając mowę doktorowi — dajmy na to, że ta zacna pani, powodowana szlachetnem uczuciem, przyzna to, co pan mówisz, cóż to będzie za dowód dla pana?... żaden.
— Ależ, panie — usiłował mówić doktór.
— Ależ, panie! — przerwał mu Rodin, nie dając przyjść do słowa — rzecz oczywista, że w przewidywaniu tego, co się dzieje w tej chwili, aby zapewnić sobie wymówkę, udałeś, że jesteś przekonany o swem obmierzłem kłamstwie, oto nawet w oczach tej biednej ofiary, aby później zasłonić się swem mniemanem przeświadczeniem?...
— Więc to tak, mój panie!? — zapytał doktór, gniewem zapalony.
— Tak, tak, mój panie! — odparł Rodin jeszcze głośniej — powiedz pan tak lub nie, że zachowujesz sobie wykręt zrzucenia tego haniebnego uprowadzenia na naukową pomyłkę? Rzecz bowiem dowiedziona, że rozum panny de Cardoville nigdy, ani na chwilę, nie był obłąkany...
— A ja, mój panie, mówię przeciwnie: że był obłąkany.
— Wstydziłbyś się, mój panie... wstydziłbyś się, powtarzam ci... gdyż szkaradną jest rzeczą tak utrzymywać w obecności pani, i nikczemną, jeślibyś prawdę mówił, i równie nikczemną, jeśli kłamiesz — odrzekł oburzony Rodin.
— A cóż to za niepojęta zaciekłość! — zawołał z rozjątrzeniem doktór.
— Panie! — odrzekł surowo pan de Gannande. — Z tego wszystkiego okazuje się, nawet według własnego wyznania pana doktora, że stan zdrowia panny Cardoville jest o tyle uspokajający, iż dziś jeszcze wrócić może do domu.
— Nie widzę przynajmniej ku temu ważnej przeszkody, panie sędzio! — odrzekł doktór.
— Nie mam więc potrzeby użycia mej władzy dla otwarcia drzwi tego domu pannie de Cardoville? — zapytał sędzia, zwracając się do doktora.
— Panna de Cardoville jest wolną... — odrzekł Baleinier — zupełnie wolną.
— Co się zaś tyczy kwestji, czy pan wprowadziłeś tu pannę de Cardoville pod pozorem, że cierpi pomieszanie zmysłów... tem już zajmie się sprawiedliwość, mój panie.
— O to jestem spokojny! — odrzekł Baleinier.
— Szczerze panu tego życzę — zapewniał pan de Gannande. — Jakkolwiek ważne są zarzuty przeciw panu, radzibyśmy byli, zwłaszcza gdy idzie o osobę pańskiego znaczenia i na pańskiem stanowisku, aby okazały się bezzasadnemi... — Potem, zwracając się do Adrjanny, dodał: — A teraz pozwól pani zadać sobie jeszcze jedno pytanie: ten pan (tu sędzia wskazał na Rodina), który tak szczerze, tak bezinteresownie zajął się obroną pani, dał mi do zrozumienia, jakobyś pani życzyła sobie zająć się tymczasowo, do przyjazdu ich ojca, córkami marszałka Simon?... Pójdę natychmiast upomnieć się o nie w sąsiednim klasztorze, gdyż i one także, jak słyszę, podstępnie zostały tam zamknięte.
— W rzeczy samej, — odrzekła Adrjanna — jak tylko dowiedziałam się o przybyciu do Paryża córek marszałka Simon, życzeniem mojem było, aby zamieszkały w moim domu. Panny Simon są mojemi krewnemi.
— Sądzę, że, dla ich dobra, nie mógłbym lepiej postąpić — odrzekł pan de Garnande.
Potem, zwracając się do doktora Baleinier, zapytał:
— Czy pozwolisz pan, abym tu przyprowadził panny Simon? Idę po nie do klasztoru, a tymczasem panna de Cardoville przygotuje się do opuszczenia tego domu.
— Proszę!... Mój powóz będzie na jej rozkazy.
— Po tych smutnych dniach pozostaje mi przynajmniej — rzekła Adrjanna z godnością — miła pamiątka pańskiej dla mnie życzliwości, i mam nadzieję, panie sędzio, że raczysz mi dać sposobność podziękowania ci we własnym domu... A przytem — dodała panna z uśmiechem — będę się starała dowieść, panu, że moje, tak zwane wyzdrowienie, jest zupełnie rzeczy wistem.
Sądownik skłonił się Adrjannie ze światową wytwornością i należnym jej szacunkiem. Rozmawiając tak ze sobą przez chwilę, obróceni byli tyłem do doktora Baleinier i Rodina. Ten ostatni, korzystając z takiego położenia szybko wsunął w rękę doktorowi karteczkę, którą poprzednio napisał ołówkiem w kapeluszu.
Baleinier, zdumiony, spojrzał ze zdziwieniem na Rodina.
Wszystko to odbyło się tale szybko, iż, gdy pan de Garnande odwrócił się, Rodin, oddalony o kilka kroków, patrzył na pannę de Cardoville z uszanowaniem i życzliwością.
— Pozwól, panie sędzio, towarzyszyć sobie — rzekł doktór do sądownika, i obaj wyszli z pokoju. Rodin pozostał sam na sam z panną de Cardoville.
Odprowadziwszy pana de Garnande aż do ostatniej bramy swego domu, pan Baleinier przeczytał bilet, który mu podał Rodin; treść kartki była następująca:
„Sędzia pójdzie do klasztoru ulicą: biegnij tam przez ogród i powiedz przełożonej, aby spełniła dane jej rozkazy co do sierot, bo zależy na tem niezmiernie wiele“.
Znak, uczyniony przez Rodina, i treść kartki przekonały doktora, przejętego zdumieniem, że sekretarz wielebnego księdza d‘Aigrigny wcale nie działa na zdradę, ale zawsze dla dobra kongregacji.

VII.
SEKRETARZ OSOBISTY O. D’AIGRIGNIEGO.

Zaledwie sędzia i doktór odeszli, kiedy panna de Cardoville zawołała, patrząc na Rodina z uszanowaniem i wdzięcznością:
— Więc to z łaski pana jestem wolną... tak... wolną. Och! nigdy dotąd nie uczułam, ile to jest uroku w tem słowie!
I pierś jej mocniej wznosić się poczęła: otworzyła koralowe usta, jakgdyby z rozkoszą napawała się nowem, czystem, ożywczem powietrzem.
— Od kilku zaledwie dni znajduję się w tym okropnym domu... — mówiła dalej — ale dostatecznie poznałam, co to jest zamknięcie, tak, iż uczyniłam ślub, co rok wyswobadzać kilku nieszczęśliwych, uwięzionych za długi. Podwójne więc składam panu dzięki, gdyż i pana czynię uczestnikiem tej myśli wyswabadzania, która obudziła się we mnie, jak widzisz pan, wśród szczęścia, jakie panu winna jestem.
W rzeczy samej panna Cardoville spostrzegła zupełną zmianę w fizjgnomji Rodina. Człowiek ten, niedawno tak twardy, ostry, nieugięty dla doktora Baleinier, zdawał się rozpływać w łagodnych, rzewnych, tkliwych uczuciach. Jakgdyby nagle wydrzeć się chciał tym wrażeniom, rzekł:
— Ale dajmy pokój temu rozczuleniu. Czas jest zbyt drogi... nie dopełniłem jeszcze mego posłannictwa... nie, niedosyć jeszcze zrobiłem... Moja droga pani, później mówić będziemy o wdzięczności... Czy pani wiesz, co się tu dzieje?
Adrjanna ze zdziwieniem spojrzała na jezuitę i rzekła:
— Nie wiem; co pan masz na myśli?
— Czy wiadome są pani rzeczywiste powody, dla jakich tu zostałaś zamkniętą?...
Odpowiedziała z boleścią:
— Jestem przekonana, że pobudką dla księżny Saint-Dizier do takiego ze mną postąpienia jest nienawiść, jaką dla mnie odczuwa.
— Tak... nienawiść, lecz przedewszystkiem chęć pozbawienia pani ogromnego majątku...
— Mnie... a to jakim sposobem?
— Więc pani nic nie wiesz, ile zależało na tem, abyś się znajdowała dnia 13 lutego przy ulicy Świętego Franciszka dla odziedziczenia spadku?
— O tak, pojmuję teraz zupełnie! — zawołała Adrjanna — do nieprzejednanej ku mnie nienawiści mej stryjenki przyłączyła się, jak widzę, chciwość... Córki marszałka Simon tak samo, jak ja, zostały zamknięte...
— A jednakże — zawołał Rodin — nietylko pani i panny Simon byłyście ofiarami spisku...
— I któż jeszcze, prócz nas?
— Pewien młody Indjanin...
— Książę Dżalma? — zawołała żywo Adrjanna.
— O mało co nie został otruty narkotykiem... z tego samego powodu...
— Wielki Boże! — zawołała młoda dziewica, składając ręce z przerażeniem. — To okropność!... on.. on.. ten młody książę, który, jak mówią, ma być tak szlachetny, tak wspaniałomyślny. Ależ ja posłałam do zamku Cardoville...
— Człowieka, któremuś pani zaufała, który miał sprowadzić księcia do Paryża: wiem o tem, moja droga pani; lecz człowiek ten został podstępnie oddalony, a młody Indjanin dostał się w ręce nieprzyjaciół.
— Ależ trzeba go koniecznie odnaleźć — rzekła wzruszona Adrianna. — Nie trzeba zaniedbać niczego w tym względzie, usilnie pana o to proszę; jest to mój krewny... a jest sam jeden... bez opieki, bez pomocy.
— Zapewne, — odpowiedział Rodin z politowaniem — biedny książę... tak młody jeszcze, prawie dziecko... osiemnaście lub dziewiętnaście ¡lat... porzucony sam jeden w Paryżu, w tym odmęcie!...
— Przedewszystkiem idzie o wynalezienie go, a potem zasłonimy go już od tych niebezpieczeństw. Książę jest moim krewnym, winnam więc okazać mu wspaniałą grzeczność.. przenaczyłam dla niego pawilon, który zajmowałam u mojej stryjenki.
— A pani?..
— Dziś jeszcze zamierzam osiedlić się w mieszkaniu, które jeszcze dawniej kazałam sobie przygotować, postanowiwszy się rozłączyć z księżną Saint-Dizier i żyć sama według moich upodobań. Tak więc, drogi panie, ponieważ posłannictwem pańskiem jest być aniołem opiekuńczym naszego rodu, przeto bądź równie życzliwy dla księcia Dżalrny, sprowadź go do pawilonu, który ofiaruje mu nieznany przyjaciel, niech o nic się nie troszczy.
— Tak, będzie żył po książęcemu, z łaski hojności pani... Nigdy też ten zacny książę nie znalazłby dla siebie lepszego przytułku... Dosyć jest tylko widzieć, jak widziałem, jego piękną, melancholijną fizjognomję, żeby....
— A gdzie go pan widziałeś?
— W dawnej pani własności, w zamku Cardoville, w bliskości którego zagnała go na ląd burza... a dokąd ja udałem się dla...
I po krótkiem wahaniu, jagdyby go szczerość zanadto uniosła, dodał:
— Ach, mój Boże! dokąd udałem się dla spełnienia złego czynu... czynu haniebnego, niegodziwego... kiedy już mam wyznać całą prawdę.
— Pan?... złego czynu!... w zamku Cardoville! — zawołała Adrjanna, mocno zdziwiona.
— Tak, niestety! droga pani! — odrzekł naiwnie Rodin. — Mówiąc krótko, miałem polecenie od księdza d‘Aigrigny, bym doprowadził rządcę, dawnego rządcę pani, do tego, iżby albo się oddalił, albo podjął się niegodziwości... t. j. czegoś takiego, co byłoby bardzo podobne do szpiegostwa i potwarzy; lecz ten uczciwy, zacny człowiek nie podjął się tego...
— Któż więc pan jesteś? — zapytała Adrjanna, bardzo zdziwiona.
— Jestem... Rodin... były sekretarz księdza d‘Aigrigny... człowiek, jak pani widzi, bardzo małego znaczenia.
Trudno byłoby naśladować ton głosu bardziej niewinny, naiwny i otwarty niż ten, jakim jezuita wymówił te słowa, nisko się skłoniwszy.
Na takie wyznanie Adrjanna nagle cofnęła się. Uczuła budzącą się w sobie jakąś nieufność, gdy się dowiedziała, że jej wybawca jest tym samym człowiekiem, który odgrywał tak niegodziwą rolę.
Z pewną już ostrożnością prowadziła dalszą rozmowę, którą rozpoczęła z taką otwartością i uczuciem.
Rodin spostrzegł, jakie wrażenie zrobiło na pannie de Cardoville jego wyznanie; był on na to przygotowany, bynajmniej się więc nie zmieszał, gdy Adrjanna, patrząc mu śmiało w oczy, rzekła:
— Ach, to pan jesteś pan Rodin... sekretarz księdza d‘Aigrigny?
— Racz pani mówić ex-sekretarz — odpowiedział jezuita — gdyż możesz być pani pewną, że u księdza d‘Aigrigny moja noga więcej nie postanie... Zrobiłem sobie z niego nieprzejednanego wroga i pozostałem na bruku...
Te słowa, powiedziane poprostu i z pewną godnością, wzbudziły litość w sercu Adrjanny. Powiedziała ona sobie: Jakkolwiekbądź, staruszek ten mówi prawdę. Tak wyjawiona nienawiść do księdza d‘Aigrigny musiała również i w nim budzić nieprzebłaganą nienawiść; a wreszcie Rodin wcale na nią nie zważał, kiedy uczynił tak szlachetne wyznanie.
Z tem wszystkiem panna de Cardoville rzekła ozięble.
— Skoro pan wiedziałeś o haniebnych propozycjach, jakie miałeś zlecenie uczynić rządcy dóbr Cardoville, dlaczego podjąłeś się tak ¡szkaradnego posłannictwa?
— Dlaczego?... dlaczego? — odparł Rodin z pewną niecierpliwością. — Bo wtedy jeszcze nie mogłem oprzeć się wpływowi księdza d‘Aigrigny, człowiekowi, któremu równie zręcznego nie zdarzyło mi się napotkać między ludźmi. I wyznać muszę, że cel, jaki zdawał się nadawać swym zamiarom, był piękny i wielki; lecz onegdaj... okropnie się zawiodłem... jakgdyby gromem zostałem obudzony. Zresztą, droga pani, nie mówmy już o mej nieszczęsnej podróży do zamku Cardoville. Lubo ja byłem tylko ciemnem, ślepem narzędziem, tak się jednak tego wstydzę, jakgdybym działał z własnego natchnienia...
Rodin wyznał swój błąd tak dobrowolnie, tłómaczył go tak naturalnie, jak przynajmniej się zdawało, tak szczerze go żałował, że Adrjanna, której podejrzenia nie znajdowały dalszej podniety, czuła, że jej nieufność coraz bardziej zmniejsza się.
— Tak jak pani, jak paniny Simon, książę nie stanie się ofiarą tego obmierzłego spisku, który, na nieszczęście, i innym osobom zagrażał.
— A komuż on jeszcze groził?
— Panu Hardy, człowiekowi ze wszech miar uczciwemu i zacnemu, również krewnemu pani, który, mając także prawo do spadku, haniebnym podstępem został oddalony z Paryża... Nakoniec uwziął się on jeszcze na jednego, ostatniego dziedzica, biednego rzemieślnika, który, wpadłszy w zręcznie zastawione nań sidła, został wtrącony do więzienia za długi.
— Ależ panie! — zawołała nagle Adrjanna — na czyjąż korzyść knuł się ten obmierzły spisek, który w rzeczy samej przeraża mnie?
— Na korzyść księdza d‘Aigrigny! — odpowiedział Rodin.
— Panie! — rzekła Adrjanna, otrząsnąwszy się zupełnie z nieufności — chcę mówić z panem otwarcie. Jakim sposobem mogłam zasłużyć sobie lub wzbudzić w panu życzliwość, jaką mi okazujesz i którą rozciągasz nawet na wszystkich członków mej rodziny?
— Dobrze więc, jeśli chcesz pani wiedzieć koniecznie!... otóż zająłem się panią, poświęciłem się dla niej, bo masz serce szlachetne, umysł wzniosły, charakter niepodległy, wspaniały...
— Chętnie temu wierzę.
— Tym więc (sposobem mógłbym tłómaczyć moją życzliwość dla pani. Z tem wszystkiem jednak przyznam się, to nie byłoby dla mnie dostatecznem; byłabyś pani sobie poprostu panną de Cardoville, bardzo bogatą, bardzo szlachetnie urodzoną i bardzo piękną, młodą osobą, której nieszczęście, bez wątpienia, bardzo mnie zajęło; ale pomyślałbym sobie: ta biedna pani zasługuje na litość, to prawda, lecz ja, biedny człowiek, cóż mogę jej poradzić?... jedynym dla mnie sposobem do życia jest sekretarstwo przy księdzu d‘Aigrigny, a tu tymczasem wypadałoby najprzód uderzyć na niego! On jest możny, a ja jestem niczem: walczyć z nim, byłoby to samo, co dobrowolnie zgubić się, bez nadziei ocalenia tej nieszczęśliwej. Kiedy tymczasem przeciwnie, wiedząc o tem, kto pani jesteś... jakem uczciwy, zbuntowałem się w mej miłości prawdy. Nie, nie, powiedziałem sobie, tysiąc razy nie! Tak wzniosły umysł i tak wielkie serce nie będą ofiarami tak szkaradnego spisku.
Trudno opisać, z jaką przebiegłością, z jaką energią i czułością Rodin usiłował wymawiać te słowa.
Sprzeczność rozrzewnia nas, pobudza do litości. Takiego właśnie wrażenia doznała panna de Calrdoville, patrząc na Rodina, bo, o ile okazał się ostrym, przykrym i zuchwałym dla doktora Baleinier, o tyle był skromnym, prostym i czułymi dla niej.
— Daruj pan moją uporczywą i natrętną ciekawość... ale chciałabym wiedzieć...
— Jakim sposobem objawiłaś mi się pani ze strony moralnej, nieprawdaż?... Och! droga pani, nic nad to prostyszego... W kilku sławach objaśnię to pani. Ksiądz’ d‘Aigriginy uważał minie tylko za maszynę do pisania, za narzędzie tępe i nie widzące dalej...
— Sądziłam, że ksiądz d‘Aigrigny jest przezorniejszy.
— I masz pani słuszność... jest to człotwiek niesłychanie przenikliwy... Ale ja go zwodziłem... udając mniej niż prostotę...
— Tak, pojmuję ten rodzaj dumy — odpowiedziała panna de Cardoville, coraz bardziej dziwiąc się oryginalnemu wkładowi myśli Rodima.
— Ale wróćmy do przedmiotu, bliżej panią obchodzącego. W wigilję 13-go lutego ksiądz d‘Aigrigny dał mi papier, stenograficznie zapisany i rzeki: Przepisz ten protokół, przyczem dodasz tylko, że to pismo służy na podparcie decyzji rady familijnej, która stanowi, stosownie do opinji doktora Baleinier, że stan umysłowy panny de Cardoville jest tak zatrważający, iż wymaga zamknięcia jej w domu zdrowia.
— Tak — objaśniła smutnie Adrjainna — była to dług rozmowa moja z księżną Saint-Dizier, moją stryjenką, a tę rozmowę bez mojej wiedzy spisywano.
— Sam na sam, z ową stenograficzną notą, zacząłem ją przepisywać... Ledwie przepisałem dziesięć wierszy, zdumiałem się... nie wiedziałem, czy marzę, czy jestem na jawie... Jakto! obłąkana?... Ależ warjatami chyba są ci, co śmią utrzymywać taką niedorzeczność... Zaciekawiony coraz bardziej, czytam dalej... nareszcie kończę... Och! Wtedy to, cóż mam pani powiedzieć?... trudno wyrazić to, com uczuł... było to rozczulanie, radość, zapał!...
— Panie!... — zawołała niedowierzająco Adrjanna.
— Tak, droga pani, zapał!... Niech ten wyraz nie obraża skromności pani; dowiedz się, że owe myśli tak nowe, tak samoistne, tak śmiałe, któreś wyjawiła tak świetnie wobec swej stryjenki.. podziela z panią prawie w równym stopniu, choć nie wiesz o tem, osoba, dla której ucztujesz może kiedyś prawdziwy szacunek.
— O kim to pan mówisz? — zapytała Adrjanna z coraz większem zajęciem.
Po chwili pozornego wahania Rodin mówił dalej:
— Nie... nie... niema potrzeby teraz pani o tem mówić... Mogę to tylko dodać, że, skończywszy czytanie, pobiegłem do księdza d‘Aigrigny, chcąc go przekonać o błędzie, w jakim znajdował się względem pani... Niepodobna było widzieć się z nim... lecą wczoraj rano wypowiedziałem mu swoje myśli: jedną tylko rzeczą zdawał się być zdziwiony, to jest spostrzegł, że i ja umiem myśleć... Pogardliwem milczeniem przyjął wszystkie moje uwagi... Sądziłem, że może jego samego oszukana, że mi się uda przekonać go; nalegałem uporczywie, ale nadaremnie: rozkazał mi iść z sobą do domu, w którym miał być otwarty testament pradziada pani. Ja byłam tak zaślepiony wyglądem księdza d‘Aigriginy, iż dla otworzenia mi oczu potrzeba było przybycia żołnierza, następnie jego syna, a potem ojca marszałka Simon... Ich oburzenie odkryło mi rozległość uknutego nadzwyczaj śmiało i zręcznie spisku. Okazać zaraz na posiedzeniu całą zgrozę, jaką we mnie te odkrycia wzbudziły, byłoby tem samem, co całą rzecz naraz zgubić... nie popełniłem takiego błędu. W nieobecności księdza d‘Aigrigny łatwo mi było przejrzeć całą korespondencję, dotyczącą tego dziedzictwa: takim sposobem zdołałem zrozumieć całą tę sprawę. O! droga pani, zdumiałem się, struchlałem wobec poczynionych odkryć, o których, gdyby nie te zdarzenia,, niktby nie wiedział.
— Jakież to odkrycia pan uczyni!?
— Strasznemi bywają tajemnice dla tego, kto je posiada. Dlatego, droga pani, nie nalegaj, abym ci wszystkie tłomaczył: zorganizowany spisek, niegodne sprzysiężenie przeciwko pani i twym krewnym objawiły mi się w całej swej zuchwałości. Opuściłem dom księdza d‘Aigrigny... Z tem wszystkiem, ponieważ nieszlachetnie byłoby z mej strony napadać bez uprzedzenia, po oddaleniu się zawiadomiłem księdza d‘Aigrigny, że, posiadając dostateczne dowody, zamierzam oskarżyć go przed sądem jawnie i prawnie, niech więc brani się, jeśli może... Pogróżkę moją wykonałem najdokładniej, a reszta pani wiadoma...
W tej chwili otworzyły się drzwi, weszła do pokoju jedna z dozorczyń miejscowych i rzekła do Rodina:
— Posłaniec, którego pan wysłał, na ulicę Brise-Michę, powrócił...
— Czy oddał mój list?
— Właśnie przychodzę to donieść... list został odniesiony zaraz na górę.
— Bardzo dobrze... możesz odejść.
Dozorczyni oddaliła się.

VIII.
SYMPATJA.

Gdyby panina de Cardoville mogła mleć jeszcze jakąkolwiek wątpliwość co do szczerości postępowania Rodina, jużby ją nasunęło następujące proste i nie podlegające żadnemu zarzutowi rozumowanie.
Jakże bowiem przypuszczać porozumienie między księdzem d‘Aigrigny i jego sekretarzem wobec faktu, że ten ostatni, wykrywszy wszystkie intrygi swego byłego zwierzchnika, oskarża go i oddaje w ręce sprawiedliwości?... Nareszcie, jak to mówił sam Rodin, któżby, mając choć trochę uczciwości, nie zajął się losem Adrjanny.
Osobliwe uczucia... mieszanina ciekawości, zdziwienia i życzliwości łączyły się z wdzięcznością panny de Cardoville dla Rodina; z tem wszystkiem, poznawszy w skromnem, ubogiem ciele wyższe zdolności. Adrjanna uczuła nagle względem niego pewne podejrzenie.
— Panie! — rzekła do jezuity — ludziom, których szanuję, wypowiadam zawsze wszelkie wątpliwości, jakie we mnie wzbudzają, aby się usprawiedliwili i wytłomaczyli to, w czem ja mylić się mogę.
Rodin spojrzał na Adrjannę ze zdziwieniem.
— Chciałabym wiedzieć: dlaczego, pomimo wysokiej zdolności, pomimo rzeczywistej swej wartości, zajmowałeś pan przy księciu d‘Aigrigny, i to od dawna, tak niskie stanowisko.
— Och! to prawda! — odrzekł Rodin, uśmiechając się. — Niestety! przyznaję, że mam wielką wadę, która od czterdziestu lat niweczy wszystkie me widoki lepszego losu.
— A tą wadą jest?...
— Ponieważ koniecznie trzeba wszystko pani wyznać, dowiedz się więc, że tą wadą jest... lenistwo... tak, lenistwo... wstręt do wszelkiej umysłowej czynności, do wszelkich własnych pomysłów. Z pobieranemi od księdza d‘Aigrigny tysiącem dwustu frankami rocznej płacy, byłem najszczęśliwszym człowiekiem w święcie: wierzyłem w szlachetność jego charakteru; jego myśl była moją i równie też nie miałem innej woli nad jego. Dopełniwszy mego dziennego obowiązku, wracałem do swej ubogiej izdebki, rozpalałem ogień na kominku, posilałem się jarzynami; pdtem, wziąwszy do ręki książkę i marząc nad nią, pozwalałem bujać mym myślom, które, cały dzień trzymane jakby na uwięzi, wytwarzały przeróżne teorje, najpocieszniejsze utopje. Wtedy, uniesiony Bóg wie gdzie w zuchwałych marzeniach, wyobrażałem sobie, że panuję nad mym panem i nad wszelkiemu genjuiszami tego świata. Taka gorączka trwała zwykle trzy do czterech godzin, potem spałem jak zabity; co rano szedłem wesoło do obowiązku, pewny, że jutro będę miał chleb, nie troszcząc się o przyszłość, przestając na małem, wyglądałem niecierpliwie rozkoszy wieczornej samotności i myśląc sobie: Piszę jak bezrozumna, niema maszyna, he! he! he!... a z tem wszystkiem... gdybym chciał...
— Np, a teraz, kiedy pan pozostajesz bez obowiązku, jakże pan żyć będziesz? — zapytała Adrjanna, coraz bardziej zajęta tym osobliwym człowiekiem, i chcąc przekonać się o jego bezinteresowności.
— O! mam ja cokolwiek w woreczku! wystarczy mi to na cały czas, jakiego potrzebować będę, dopóki nie rozwikłam do ostatniej nitki czarnego wątka księdza d’Aigrigny. Powinienem to koniecznie uczynić za tak niegodziwe oszukanie mnie; a spodziewam się, że trzy lub cztery dni na to wystarczą. Potem, nie wątpię, że znajdę sobie skromną posadkę na prowincji, u jakiego prywatnego poborcy. Niedawno nawet pewien życzliwy przyjaciel robi mi podobną propozycję; nie obciąłem. jednak opuszczać księdza d‘Aigrigny, pomimo, że czyniona mi oferta przedstawiała znaczne korzyści... Wystaw tylko sobie pani: osiemset franków!... osiemset franków, stół i wszelkie wygody.. Ale, ponieważ jestem trochę odludek, wdałem mieszkać sobie na ustroniu... gdy jednak aż tyle mi dają, będę musiał zgodzić się na tę małą niedogodność.
Trudno wyrazić, z jaką bezczelnością Rodin wywnętrzał się ze swemi zamiarami przed panną de Cardoville, w której znikło ostatnie względem niego podejrzenie.
— Jakto, panie? — rzekła do jezuity z pewnem zajęciem — zamierzasz pan opuścić Paryż?
— Tak się spodziewam, droga pani, a to... — mówił tonem tajemniczym — a to z wielu powodów... lecz najdroższą byłoby dla mnie rzeczą, — dodał tonem poważnym, przejętym, i spoglądając na Adrjannę z rozczuleniem — gdybym przynajmniej uniósł z sobą przekonanie, iż pani czujesz życzliwość dla mnie za to, że, z samego odczytania rozmowy pani z księżną Saint-Dizier, odgadłem w pani zdolności i przymioty, które w naszych czasach niełatwo znaleźć w młodej osobie z takich sfer towarzyskich i w takim, jak pani wieku... A widok pani uzupełnił wyobrażenie, jakie sobie o pani stworzyłem...
— Czyż być może?... prawdziwie... pan mnie coraz bardziej zadziwiasz...
— Nie pojmuję, z jakiego powodu?... wszak tylko szczerze spowiadam się przed panią z mych wrażeń; teraz, naprzykład, doskonale pojmuję namiętne upodobanie pani do wszystkiego, co jest piękne, pogardę dla wielu zwyczajów, którym podlegać musi kobieta; tak jest, teraz lepiej jeszcze pojmuję szlachetną dumę, z jaką spoglądasz na ten tłum mężczyzn, próżnych, zarozumiałych, śmiesznych, dla których kobieta jest stworzeniem zawisłem, podległem prawom, które ani stworzyli na swój obraz, a który wcale nie jest pięknym. Według tych tyranów, kobieta, stworzenie niższego rzędu, któremu zaledwie raczono przyznawać duszę, czyż nie powinna się uważać za bardzo szczęśliwą, gdy zostanie najniższą sługą tych małych baszów, starych w trzydziestym roku, zadyszanych, odrętwiałych, którzy, znużywszy się wszelkiego rodzaju zbytkami, chcąc nareszcie odpocząć, myślą, jak mówią, o zakończeniu, i dla tego zaślubiają biedną dziewczynę, która przeciwnie, chciałaby dopiero zacząć żyć.
Uśmiechnęłaby się zapewne panna de Cardoville na satyrycznie pociski Rodina, gdyby nie zdziwiły jej jego poglądy, tak zgodne z jej wyobrażeniami.
Adrjanna, zamiast przerywać Rodinowi, słuchała go z największą uwagą i z coraz większą ciekawością. On zaś, pewny będąc skutku, jaki zamierzał osiągnąć, mówił dalej, udając zagniewanego:
— A stryjenka pani i ksiądz d‘Aigrigny uważają cię za obłąkaną za to, żeś się zbuntowała przeciwko przyszłemu jarzmu tych tyranów! za to, że pragnęłaś być niepodległą, ze wszystkiemi szlachetnemi przymiotami i cnotami niezawisłości.
— Ależ panie! — Zawołała Adrjanna, coraz bardziej zdziwiona — skąd pan tak dobrze znasz moje myśli?
— Najprzód, znam panią doskonale z owej rozmowy z księżną Saint-Dizier, a potem, jeśliby tak chciał wypadek, abyśmy dążyli oboje do jednego celu, choć różnemi dragami?
— Nie rozumiem pana... o jakim chcesz pan mówić celu?
— O celu, do którego Wszystkie umysły wzniosłe, wspaniałe, niepodległe, dążą bezustannie... jedne, działając podobnie jak pani, przez skłonność, przez instynkt, nie zdając sobie może sprawy z wysokiego posłannictwa, do którego są powołane. Tak naprzykład, kiedy pani masz upodobanie w najwyszukańszych rozkoszach, gdy się otaczasz tam, co się podoba twym zmysłom... czy sądzisz, że ulegasz tylko samym wrażeniom piękna?... samej tylko potrzebie wytwornych rozkoszy? Nie, nie, tysiąc razy nie... bo wtedy byłabyś tylko stworzeniem niedoskonałem, egoistycznem, zimnym samolubami, wystukanego, wyrafinowanego gustu... i nic więcej... a więc porozumiejmy się: czujesz ich cenę lub brak żywiej niż kto inny, nieprawdaż?
— Tak, w rzeczy samej — — odpowiedziała Adrjanna z żywem zajęciem.
— A więc do wdzięczności i życzliwości pani mają prawo wszyscy ci, którzy pani dostarczają tych przyjemności.
— To odczucie wdzięczności jest we mnie tak silne. — odrzekła Adrjanna, ucieszona, że tak dobrze została pojętą lub odgadnioną — iż pewnego razu kazałam wyryć imię robotnika ma pięknej robocie złotniczej w tem miejscu, gdzie zwykle mieści się imię sprzedawcy; był to biedny, nieznany artysta, który tym sposobem uzyskał przynależne mu miejsce.
— Widzisz pani, żem się nie mylił: upodobanie w posiadaniu takich przedmiotów pobudza panią do wdzięczności dla tych, którzy ich pani dostarczają. Nieznośny byłby dla pani widok nędzy, gdybyś nie mogła ulitować się i wspierać tych, którzy cierpią taki niedostatek.
— Ach, — mój Boże! — zawołała Adrjanną, ulegając coraz bardziej urokowi Rodina — im dłużej pana słucham, tem mocniej przekonywam się, że pan tysiąc razy lepiej ode mnie bronisz wyobrażeń, które tak ostro ganili we mnie księżna Saint-Dizier i ksiądz d‘Aigrigny. Och! mów pan... nie potrafię wysłowić panu, z jakiem upodobaniem... Z jaką dumą słucham pana.
— I pani się dziwisz, że pani nie zrozumieli ani księżna Saint-Dizier, ani ksiądz d‘Aigrigny! A cóż miałaś pani wspólnego z tymi hipokrytami, zazdrośnikami, obłudnikami, jak teraz sądzić o nich mogę? Czy chcesz pani mieć dowód ich nienawistnego zaślepienia?... oto (pomiędzy tak przez nich nazwanemi szaleństwami, pani, które to według zdania pani było najgorsze, najwystępniejsze? oto postanowienie pani żyć nadal samej, według własnego upodobania, rozporządzać dowoli swoją teraźniejszością i przyszłością; uważali to za rzecz bezecną, szkaradną, niemoralną. A przecież, czy, takie postanowienie dyktowała pani niedorzeczna miłość swobody?... nie! Czy przesadzony wstręt do wszelkiego przymusu, wszelkiego jarzma?... nie. Czy osobliwsza żądza odróżnienia się?... nie! bo w takich razach ostrobym to pani ganił.
— W rzeczy samej, panie, mogę cię zapewnić, iż inne mną kierowały pobudki — odrzekła Adrjanna, zadowolona z szacunku, jaki jej charakter wzbudzał w Rodinie.
— Och, pewny jestem, że pobudki pani były, i koniecznie musiały być dobre — odrzekł jezuita. Dlaczegóż to decydujesz się pani na krok, wywołujący tak surowe nagany? Czy dla pogardy przyjętych zwyczajów? nie! szanowałaś je dopóty, dopóki nienawiść księżnej Saint-Dizier nie zmusiła pani usunąć się z pod jej nieznośnej opieki. — Czybyś wreszcie nadużyć chciała swobody? Nie, raz jeszcze mówię: nie; kto zamierza cokolwiek złego, ten sztuka ukrycia, odosobnienia, a tu przeciwnie, wszystkich zazdrosne oczy zwrócone były na panią. Dlaczegóż więc czynisz to śmiałe postanowienie, które pewno jest trudnem dla młodej osoby w takim, jak pani.. wieku? Czy chcesz pani, abym ci to powiedział?... Więc debrze! chcesz pani pokazać swym przykładem, że każda kobieta, mająca serce czyste, umysł prawy, charakter stały, duszę niezawisłą, nie potrzebuje dozoru i może być zostawiona sama sobie... może dorównać mężczyźnie rozumem, mądrością, prostotą, a przewyższyć go delikatnością i szacunkiem dla samej siebie... Otóż taki jest zamiar pani. Jest on szlachetny, wielki...
Oczy panny de Cardoville jaśniały dumnym, miłym blaskiem, policzki jej lekko się zarumieniły, pierś cokolwiek się wzdęła, podniosła piękną głowę z pewnem zadowoleniem dumy; nakoniec, owładnięta zupełnie wpływem tego człowieka-szatana, zawołała:
— Ależ, panie, kto jesteś, że tak poznałeś, tak rozbierasz moje najskrytsze myśli, że czytasz w mej duszy wyraźniej, aniżeli ja sama czytaćbym w niej potrafiła; kto jesteś, mój panie?
— Kto jestem? — odpowiedział Rodin z uśmiechem poczciwej prostoty — powiedziałem już pani: jestem sobie ubogi staruszek, który, od dat czterdziestu służąc dzień w dzień za maszynę do pisania cudzych myśli, powraca co wieczór do siwego ustronia, gdzie dopiero pozwała sobie obrabiać własne myśli; poczciwy człowiek, który ze swego poddasza towarzyszy, a nawet nieco należy do ruchu szlachetnych, wzniosłych umysłów, które dążą do ulepszenia stosunków społecznych... Dlatego, droga pani, powiedziałem ci niedawno, że zmierzamy do jednego celu... pani, nie zastanawiając się nad tem i będąc tylko posłuszną swemu rzadkiemu, natchnionemu instynktowi. Dlatego, wierzaj mi pani, żyj! żyj zawsze piękna, zawsze niepodległa, zawsze szczęśliwa!... taka jest twa misja; nie przestawaj otaczać się arcydziełami sztuki, udoskonalonej zmysłowości, oczyszczaj gust wyborem rozkoszy, wznoś się dowcipem, wdziękiem, czystością nad ten niedołężny, szpetny tłum mężczyzn; widząc panią od jutra samą, wolną, otoczą cię rojem, uważać cię będą za łatwą zdobycz, przeznaczoną ma ofiarę ich chciwości, ich samolubstwu, ich głupocie... Żartuj sobie, śmiej się z tych głupich, nikczemnych roszczeń; bądź królową tego świata i okaż się godną poszanowania, jak królowa... Kochaj... jaśniej... używaj... to jest twoja rola na świecie. Będzie ci się zdawało, że żyjesz dla samej tylko rozkoszy... a będziesz żyła dla najszlachetniejszego celu, do jakiego dążyć może tylko wielka, piękna dusza... Może też... Od dziś za kilka lat zobaczymy się jeszcze; pani wraz piękniejsza i bardziej uwielbiana... ja zaś coraz starszy, bardziej nieznany; lecz mniejsza o to... tajemny głos powie ci wtedy, mówi już i teraz, pewny tego jestem, że między nami dwojgiem jest ukryty związek, tajemna wspólność, której nadal nic nie zniszczy!
Wymawiając ostatnie słowa talk w zruszanym głosem, iż Adrjanna zadrżała, Rodin zbliżył się do niej nieznacznie, że tak powiem nie chodem, ale pełzaniem, blada jego twarz nieco się zarumieniła, a odrażająca szpetota nikła prawie przy iskrzącym się blasku małych, jaszczurczych, okrągłych oczek, w tej chwili prawie zupełnie otwartych, które uporczywie wlepił w Adrjannę; ona słuchała, usta mając nieco otwarte, oddech przytłumiony, również nie mogła oderwać oczu od wzroku jezuity; on już nie mówił, a ona jeszcze słuchała.
Trudno określić wrażenie, jakiego ta młoda, piękna, pełna wdzięku dziewica doznawała na widok węża. Porównanie pospolite, ale w tym razie bardzo trafne.
Taktyka Rodina była zręczna i pewna.
Gdyby Rodin zaatakował miłość własną Adrjanny, nie udałby mu się podstęp, gdyż ona próżną nie była, ale on uderzył we wszystko, co było egzaltowanego, wspaniałego w sercu tej młodej dziewicy; to, co on zdawał się zachęcać, podziwiać w niej, było rzeczywiście godne zachęcenia i pochwały. Jakże więc nie miała dać się uwieść mowie, pod którą kryły się tak szatańskie zamiary?
Zdziwiona niezwykłą przenikliwością jezuity, Adrjanna rzekła mu z właściwą sobie otwartością i dobrocią:
— Człowiek tak zdolny i tak dobre jak pan mający serce, nie powinien być igraszką losu, ani zależeć od okoliczności: kilka pańskich słów otwiera mi nowe horyzonty... Widzę, że w wielu okolicznościach rady pańskie mogą być mi nader użytecznemu na przyszłość; nakoniec ponieważ poświęciłeś się i dla innych osób mej rodziny ponieważ dałeś mi tyle dowodów życzliwości, przeto zapomnieć o tem wszystkiem byłoby niewdzięcznością z mej strony... Zajęcie, wprawdzie skromne, ale pewne, postradałeś pan z mej przyczyny... pozwól więc, abym...
— Ani słowa więcej, kochana pani! — przetrwał Rodin.
— Ależ, panie, wszak przeciwnie, to ja byłabym panu obowiązana, gdybyś chciał przyjąć to, com pragnęła panu ofiarować.
— Och! — odrzekł Rodin z uśmiechem — nie wątpię; z tem wszystkiem, powtarzam raz jeszcze, nic od pani przyjąć nie mogę... Kiedyś może... dowiesz się pani dlaczego.
— Kiedyś?
— Więcej powiedzieć pani nie mogę.
— A wtedy, panie, nie wolno mi już będzie być ci wdzięczną?
— Nie....nie — odrzekł Radin z udanem oburzeniem. — Och! wierzaj mi pani... przyjdzie uroczysta chwila, w której będziesz mogła okazać mi swą wdzięczność w sposób godny ciebie i mnie.
Rozmowę tę przerwała dozorczyni, która weszła i rzekła ido Adrjanny:
— Na dole czeka młoda dziewczyna, garbata, która się chce widzieć z panią...
— Niech wejdzie! — rzekła żywo Adrjanna, która z opisu poznała Garbuskę.
— Pan doktór kazał, aby jego powóz był gotów na pani rozkazy; czy trzeba kazać zaprzęgać?
— Dobrze... za kwadrans — odrzekła Adrjanna dozorczyni, któna odeszła.
Potem, zwracając się do Rodina, dodała:
— Spodziewam się, że niezadługo przyprowadzi tu pan sędzia z klasztoru panny Simon.
— Tak, zapewne — odrzekł Rodin. A potem obojętnym głosem zapytał:
— Kto jest ta garbata dziewczyna?
— Jest to przybrana siostra uczciwego rzemieślnika, który naraził się na wszystko, chcąc mnie stąd wyprowadzić — odrzekła Adrianna ze wzruszeniem. — Ta biedna szwaczka jest stworzeniem rzadkiej dobroci; nigdy wznioślejsze myśli, ani szlachetniejsze serce nie ukrywały się pod powierzchownością mniej powabną... Nie, nie sama tylko ta uboga dziewczyna dowodzi, jak dalece szlachetność duszy, jak wysokość umysłowych zdolności przewyższają pozorne zalety, zawisłe od ślepego trafu lub dostatków.
W chwili, kiedy Adrjanna wymawiała ostatnie słowa, Garbuska weszła do pokoju.

IX.
PODEJRZENIA.

Panna de Cardoville pośpieszyła na spotkanie Garbuski, a, ująwszy ją za ręce, rzekła wzruszonym głosem:
— Chodź... chodź!... drogie dziecię... niema już teraz krat, któreby nas rozdzielały!
Garbuska, widząc się objęciach panny de Cardoville, gdy na swoich bladych, biednych licach uczuła pocałunek świeżych koralowych ust Adrjanny, łzami się zalała, słowa nie mogąic wymówić.
Rodin, cofnąwszy się w kąt, przypatrywał się tej scenie z tajemmem niezadowoleniem. Pomyślał sobie, że nie trzeba nigdy lekceważyć czy to nieprzyjaciela, czy też przyjaciela, jakbądź byłby małym.
Jego zaś nieprzyjacielem był każdy, poświęcający się dla panny Gardoville; nareszcie, jak wiadomo, Rodin, przy całej tęgości charakteru, podlegał pewnym zabobonnym słabostkom; czuł więc niepokój i lękał się wrażenia, jakie na nim uczyniła Garbuska; przyrzekł sobie w myśli zapamiętać to wrażenie i porównywać z niem spostrzeżenia.

I tak, gdy Garbuska zalała się łzami wdzięczności, Adrjanna, wziąwszy bogato haftowaną chustkę, otarła nią zroszoną twarz biedniej szwaczki.
Ten, tak dobrotliwy, naiwny postępek panny de Cardoville, oszczędził biednej Garbusce niemałego kłopotu.
Może się kto pogardliwie uśmiechnie na te dziecinne szczegóły, któreśmy przytoczyli za przykład, lecz biedna Garbuska, nie śmiejąc sięgnąć do kieszeni po chuścinę-gałganek, musiałaby długo pozostać z załzawionem i oczami, gdyby ich nie otarła palona de Cardoville.
— Pani jesteś dobra... O! szlachetnie miłosierna!
— Patrz pan na nią... — odezwała się Adrjanna do Rodina, który zbliżył się nieco. — Jest to skarb, przeze mnie odkryty... — dodała z dumą młoda patrycjuszka. — Przypatrz się jej! kochaj ją tak, jak ja ją kocham i szanuj ją tak, jak ja ją szanuję. Jest to serce... jakiego szukamy.
— I jakie, dzięki Bogu, znajdujemy, moja kochana pani — odrzekł Rodin, schylając się przytem przed Garbuską. Ta powoli podniosła oczy na jezuitę. Na widok tej trupiej twarzy, uśmiechającej się do niej z przymileniem, dziewczyna zadrżała; rzec dziwna! nigdy tego człowieka nie widziała, a jednak od pierwszej chwili uczuła wstręt i obawę, tak samo jak on, gdy ją zobaczył. Zwykle nieśmiała i wstydliwa, nie mogła oderwać wzroku od Rodina; serce jej mocniej zaczęło bić, jakgdyby zagrażało jej jakie niebezpieczeństwo; a ponieważ ta szlachetna istota zwykła obawiać się przedewszystkiem o tych, których kochała, machinalnie zbliżyła się do Adrjanny, jakby ją chciała sobą zasłonić, nie spuszczając przytem wzroku z Rodina. On zaś, bardzo wprawny fizjognomista, niby nie dostrzegł, jakie wrażenie zrobił na szwaczce, i tem większą uczuł do niej odrazę. Zamiast spuścić oczy przed jej natrętnym wzrokiem, począł nawzajem tak pilnie przypatrywać się jej, że aż zwróciło to uwagę panny de Cardovilile.
— Przebacz, mi, dobra panienko, — odezwał się Rodin do Garbuski, udając przytem, że sobie coś przypomina — ale zdaje mi się... że się nie mylę.... Czy nie chodziłaś przed kilkoma dniami do klasztoru panny Marji... tu, w sąsiedztwie?
— Tak, panie...
— O! słusznie powiedziałaś pani, — odrzekł Rodin, wskazując na Garbuskę — że to złote serce, serce takie, jakich właśnie szukamy. Gdybyś pani wiedziała, z jaką godnością, jak śmiało ta biedna panienka, nie mając roboty — a dla niej nie mieć roboty to samo znaczy, co czuć niedostatek — odrzuciła hańbiące propozycje, jakie jej czyniła przełożona klasztoru, a mianowicie szpiegowania rodziny, u której ją zamierzała umieścić...
— Panie... — przerwała Garbuska z zakłopotaną miną.
— Ho! ho! moja panienko, nie tak łatwo dam się ja odstraszyć od wypowiedzenia tego, co czuję... wszystko mi jedno, czy to ma być pochwałą, czy naganą.... Zapytaj o to tę zacną panią — mówił jezuita, wskazując wzrokiem Adrjannę. — Otóż powiem ci, dobra panienko, bez ogródek, że równie dobre mam wyobrażenie o tobie, jak o pannie de Cardoville.
— Wierzaj mi, drogie dziecko, — dodała nieco zakłopotana Adrjanna — że są pochwały, które czynią zaszczyt... które stają się nagrodą... a takiemi właśnie są pochwały pana Rodina... jestem tego pewna... powtarzam ci, jestem pewna!
— Zresztą, nie mnie samemu należy się zaszczyt takiego sądu...
— Jakto, panie?
— Czyż nie jesteś przybraną siostrą Agrykoli Baudoin, uczciwego, energicznego rzemieślnika, popularnego poety?
— Słusznie pan mówisz! — przyznawała Adrjanna. — Mówił on mi o niej z takim zapałem, z takiem przywiązaniem, iż odrazu powzięłam szacunek dla istoty, która potrafiła wzbudzić takie przywiązanie.
Te słowa Adrjanny tak mocno zmieszały Garbuskę, iż blada jej twarz okryła się żywym rumieńcem.
Wiadomo, że biedna ta dziewczyna kochała Agrykolę, a kochała równie namiętnie jak skrycie.
Stąd ten niezwykły rumieniec na jej twarzy, stąd tak widoczne zakłopotanie, które nawet zdziwiło Adrjannę.
Subtelny, rzadki umysł, jakim obdarzony był Rodin, najmniejszy spostrzegłszy skutek, zaraz dochodził jego przyczyny. Sądząc przez porównanie, jezuita widział z jednej strony dziewczynę ułomną, upośledzoną, ale bardzo roztropną i zdolną do namiętnego poświecenia; z drugiej zaś strony przedstawiał mu się rzemieślnik przystojny, śmiały, dowcipny i otwarty.
Myślał sobie: — Za braterską miłość nikt się nie rumieni.
Wpadłszy na ślad tego odkrycia, Rodin chciał dalej posunąć swoje badania. Spostrzegłszy, że zmieszanie Garbuski zdziwiło Adrjannę, rzekł do niej, mrugnięciem zwracając jej uwagę na biedną dziewczynę.
— Czy widzisz pani, jak to dziewczę rumieni się, kiedy jest mowa o silnem przywiązaniu do niej dzielnego rzemieślnika?
Garbuska spuściła oczy, nie wiedząc, co ma począć ze wstydu.
Dopiero co jak pons czerwona, zbladła jak ściana i cała drżeć poczęła.
— Nie ma się pani czemu dziwić! — odezwał się znowu Rodin z miną najniewinniejszą. — E! to rzecz zupełnie naturalna; to dziecko przywiązane jest do swego brata jak dobra, życzliwa siostra. Tak go kocha, tak się z nim jednoczy, iż kiedy go kto chwali, zdaje się jej, że tem samem już i ją chwali...
— A ponieważ jest równie skromna, jak dobra — dodała Adrjanna, biorąc Garbuskę za rękę — najmniejsza pochwała, czy to dla jej przybranego brata, czy też dla niej samej, miesza ją do tego stopnia, jak w obecnej chwili... co jest istnem dzieciństwem i mocno nagannem.
Panna de Cardoville mówiła w najlepszej wierze, uważając objaśnienia Rodina za bardzo stosowne, jakiemi też były w istocie.
Garbuska była pewną... i potrzeba jej było tej pewności, aby nie umrzeć ze wstydu, że ostatnie słowa Rodina były szczere, i że nie domyśla się on jej miłości dla Agrykoli.
— Daruj mi, pani! — odezwała się bojaźliwym głosem do Adrjanny — tak mało przyzwyczajona jestem do łaskawego obchodzenia się ze mną, jakie mi pani raczysz okazywać, iż nie zasługuję na tę dobroć.
— Moja dobroć?.. biedna dziewczyno! — odrzekła panna de Cardaville — nic jeszcze dla ciebie dobrego nie uczyniłam. Lecz, Bogu dzięki! od dzisiaj, jeżeli ci się to podoba, nie rozłączymy się już. Jeśli zgodzisz się, potrafię pogodzić moją, może nieco samolubną, chęć zatrzymania cię przy sobie, z niezawisłością twego charakteru, z twem zamiłowaniem pracy, z twem nawyknieniem do cichego, skromnego życia na ustroniu; spodziewam się, że mi się uda zniewolić cię do pozostania przy mnie.
— Ach! cóż ja uczyniłam takiego, aby zasłużyć na taką wdzięczność pani? — zapytała naiwnie Garbuska.
— Dosyć już... dosyć tego... — przerwała Adrjanna z wdzięcznym uśmiecham — ja już tak ułożyłam sobie, że będziesz moją przyjaciółką... i starać się będę przekonać cię, że tak będzie... ale teraz, przychodzi mi na myśl... choć trochę zapóżno.. dowiedzieć się, co cię tu sprowadza?
— Dziś rano pan Dagobert odebrał list, w którym zapraszano go, aby tu przybył, i zapewniano, że tu usłyszy pomyślną wiadomość o tem, co go najwięcej może zajmować...
Adrjanna spojrzała pytająco na Rodina, który skinął potwierdzająco głową i rzekł:
— Tak, tak, droga pani, to ja napisałem list do tego zacnego żołnierza... ale bez podpisu i bez bliższych wyjaśnień; dowiesz się pani dlaczego.
— A więc.. moja droga, dlaczego przybywasz sama? — zapytała Adrjanna.
— Niestety! droga pani, przybywszy tu, tak zostałam wzruszona twem łaskawem przyjęciem, iż nie zdążyłam wypowiedzieć mej obawy...
— Jakiej obawy? — zapytał Rodin.
— Wiedząc, że pani tu jesteś, mniemałam, że to pani napisałaś ten list do pana Dagoberta; powiedziałam mu to, i on uwierzył, a raczej taki sam powziął domysł. Przybywszy tutaj, był tak niecierpliwy iż we drzwiach zaraz zapytał, czy tu znajdują się sieroty, i opisał, jak wyglądają. Odpowiedziano mu, że tu ich niema. Wtedy, nie zważając na mą usilną prośbę, pobiegł do klasztoru, aby dowiedzieć się.
— Co za nierozwaga! — zawołała Adrjanna.
— Po tem wszystkiem, co zaszło zaprzeszłej nocy... — dodał Rodin, wzruszając ramionami.
— Napróżno tłomaczyłam, — objaśniała Garbuska — że w liście niema o tem mowy, że mu zostaną wydane sieroty... ale tylko, prawdopodobnie, że otrzyma o nich jaką wiadomość; ani słuchać nie chciał, a tylko odrzekł: Jeśli niczego się nie dowiem... przyjdę za tobą... ale one jeszcze onegdaj były w klasztorze; teraz już wszystko, wykryło się, i nie mogą mi już odmówić wydania ich.
— Z takim człowiekiem — rzekł Rodin, uśmiechając się — niema co mówić po ludzku...
— Przez Bóg żywy! byle tylko nie poznano go! — zawołała strwożona Adrjanna, przypomniawszy sobie pogróżki doktora Baleinier.
— Nie przypuszczam, żeby to mogło się stać.... — mówił Rodin — nie wpuszczą go do klasztoru, pewno i na nim, jak sądzę, rzecz się skończy; zresztą sędzia wkrótce tu przybędzie z temi pannami... Nie mam już potrzeby pozostawać tu dłużej... wzywają minie inne zatrudnienia. Muszę wykryć miejsce pobytu księcia Dżalmy; racz więc pani powiedzieć mi, gdzie i kiedy będę mógł widzieć się z panią.
— Znajdziesz mnie pan w domu, w mym nowym domu, do którego wprost stąd się udam, przy ulicy Anjou, w pałacu niegdyś Beaulieu... Ale.. zdaje ¡mi się, — rzekła Adrjanna po pewnem zastanowieniu się, — że z wielu względów nie będzie ani przyzwoitą, ani roztropną rzeczą umieszczać księcia Dżalmę w pawilonie, który zajmowałam w pałacu Saint-Dizier... Widziałam ja niedawno śliczny, zupełnie umeblowany, gotowy domek; w ciągu dwudziestu czterech godzin uzupełnią i urządzą w nim pomieszkanie wcale piękne... Tak, tak, to będzie daleko lepiej! — dodała po nowem zastanowieniu się — tym sposobem będę mogła daleko pewniej zachować największe incognito.
— Jakto?! — zawołał Rodin, którego projekty niweczyło to nowe postanowienie panny de Cardoville — chcesz pani, aby on zupełnie nie wiedział?...
— Chcę, aby książę Dżalma wcale nie wiedział, kto jest nieznajomym przyjacielem, który mu przychodził z pomocą; życzeniem mojem jest, aby on nie słyszał mego nazwiska, aby nawet nie wiedział, że istnieję... Przynajmniej na teraz... Później... może za miesiąc... zobaczę; okoliczności wskażą, jak mi wypadnie postąpić.
— Ale — zakwestjonował Rodin, ukrywając swój niepokój, wywołany tym zawodem — czy nie będziesz pani miała za wiele trudności w zachowaniu tego incognito?
— Gdyby książę zamieszkał mój pawilon, sąsiedztwo mej stryjenki mogłoby go wkrótce objaśnić o rzeczywistym stanie rzeczy; właśnie unikając tego, muszę zmienić mój pierwotny zamiar... Ale książę zamieszka w stronie dość odległej... przy ulicy Białej. Któżby mu mógł powiedzieć o tem, o czem wiedzieć nie powinien? Jeden z mych starych przyjaciół, pan Nerwal, pan i ta dobra panienka, — tu wskazała wyrokiem Garbuskę — na których dyskrecji mogę polegać, sami tylko będziecie wiedzieli o mej tajemnicy... dobrze więc będzie zachowana!... Zresztą, jutro obszerniej pomówimy o tym przedmiocie; wypada, najpierw, aby się udało panu odnaleźć tego biednego księcia.
Rodin, lubo bardzo niezadowolony z nagłego postanowienia Adrjanny względem Dżalmy, pokrył jednak swe nieukontentowanie i rzekł:
— Życzenia pani będę się starał ściśle wypełnić i jutro, jeśli pani pozwoli, przyniosę, jak się spodziewam, pomyślne wiadomości...
— Więc do jutra... oczekiwać pana będę z wielką niecierpliwością — rzekła Adrjanna, serdecznie ściskając rękę jezuicie. — Musisz być łaskaw dla mnie, gdyż przewiduję, że jeszcze o wiele rad, o wiele przysług prosić mi pana wypadnie... mnie, która już tyle winna panu jestem...
— Nigdy mi, kochana pani, nigdy zawiele winną nie będziesz — odrzekł Rodin, nisko się kłaniając i postępując ku drzwiom.
W chwili, kiedy już miał wyjść, napotkał Dagoberta.
— Ha! tuś mi... przecież mam choć jednego!... — zawołał żołnierz, silnie chwyciwszy ręką za kark jezuitę.

X.
UNIEWINNIENIE.

Panna de Cardoville, widząc, jak Dagobert gwałtownie uchwycił za kołnierz Rodina, krzyknęła przerażona i pobiegła ku żołnierzowi.
— Na miłość boską! panie... co robisz?
— Co robię! — ostro odpowiedział żołnierz, nie puszczając Rodina — korzystam ze sposobności; dusić będę tego nikczemnika z bandy renegata, aż dopóki mi nie powie, gdzie są moje dzieci...
— Zadusisz mnie pan... — krzyczał jezuita, usiłując wymknąć się żołnierzowi.
— Gdzie są sieroty, kiedy ich tu niema? — krzyczał Dagobert piorunującym głosem — i kiedy zamknięto przede mną drzwi klasztoru, nie chcąc mi nawet odpowiedzieć?
— Gwałtu... gwałtu!... — wołał Rodin okropnym głosem.
— Ależ to straszna rzecz! — zawołała Adrjanna. I blada, drżąca, złożywszy błagalnie ręce, rzekła do Dagoberta: — Zmiłuj się, panie!... posłuchaj mnie... posłuchaj go...
— Panie Dagobercie! — dodała Garbuska, chwytając żołnierza za ramię swemi słabemi rączynami i wskazując Adrjannę — to panna de Cardoville... W jej obecności taki gwałt... a potem pan się mylisz... tak, mylisz się, panie Dagobercie.
Usłyszawszy nazwisko panny de Cardoville, żołnierz nagłe obrócił się i puścił Rodina.
— Daruj, pani — rzekł Dagobert, przystępując do Adrjanny, jeszcze bladej i przestraszonej — nie wiedziałem, kto pani jesteś... lecz pierwsze oburzenie uniosło mnie mimo woli...
— Lecz, przebóg! cóż pan masz przeciwko temu panu? — zapytała Adrjanna. Gdybyś pan chciał mnie słuchać, dowiedziałbyś się...
— Przebacz mi, pani, że przerywam — rzekł żołnierz ido Adrjanny powściągliwym głosem, a zwracając się następnie do Rodina, który już nieco uspokoił się, dodał: — Podziękuj pani i precz... jeśli tu dłużej pozostaniesz nie ręczę za siebie...
— Pozwól pan tylko słówko powiedzieć — sobie, kochany panie! — prosił Rodin — ja...
— Powtarzam ci, że nie ręczę za siebie jeśli tu dłużej pozostaniesz! — zawołał Dagobert, tupnąwszy nogą.
— Ależ na miłość boską! powiedź pan przynajmniej przyczynę swego gniewu... — odezwała się Adrianna — a przedewszystkiem nie daj się unieść pozorom, uspokój się i chciej nas wysłuchać...
— Ja mam się uspokoić! — zawołał Dagobert z rozpaczą — wszak ja o jednej tylko myślę rzeczy... o przybyciu marszałka. Simon: on będzie, tu dzisiaj, najdalej jutro..
— Czy być może? — przerwała zdziwiona Adrjanna.
Fizjognomja Rodina zdradzała również zdziwienie, i radość.
—— Wczoraj wieczorem odebrałem list od marszałka... wysiadł ma ląd w Hawrze; od trzech dni już chodzę, staram się, robię, co mogę, w nadziei, że nareszcie sieroty zostaną mi wydane, gdyż nie udały się intrygi tych łotrów — i wskazał na Rodina nowym giestem oburzenia. — Lecz wszystko napróżno... Oni znowu knują jakiś haniebny spisek. Tego się po mich spodziewałem.
— Ależ panie, — usiłował uspokoić go Rodin — pozwól, abym ci...
— Precz! — krzyknął Dagobert, którego — rozdrażnienie zwiększało się na myśl, że lada chwila może przybyć do Paryża marszałek Simon — odejdź!... mówię ci, bo... gdyby nie pani... przynajmniej pomściłbym się na jednym.
Rodin mrugnął na Adrjannę, wskazując jej Dagoberta giestem życzliwego politowania, i odrzekł:
— A więc odchodzę, a czynię to tem chętniej, że właśnie miałem wyjść, kiedy pan przybyłeś.
Potem, zbliżywszy się do panny de Cardoville, mówił pocichu:
— Biedny żołnierz! żal wprawia w obłęd, nie byłby w stanie wysłuchać mnie, ani zrozumieć. Racz wytłumaczyć mu pani wszystko, a przekona się, w jakim jest błędzie! — dodał z dowcipną minką — ale tymczasem — mówił dalej, sięgnąwszy do kieszeni i wyjmując z niej małą paczkę — oddaj mu pani to... to jest moja zemsta... spodziewam się, że mu będzie miłą.
Po wyjściu Rodina, Adrjanna zbliżyła się do żołnierza i rzekła łagodnym głosem, z wyrazem tkliwego współczucia:
— Tak nagłe, niespodziewane przybycie pana, nie pozwoliło mi zapytać o rzecz najważniejszą... A jakże rana pańska?
— Dziękuję pani! — odrzekł żołnierz, budząc się z zamyślania — dziękuję pani! mała to rzecz i nie mam też czasu myśleć o niej.... Przykro mi, żem tak grubjańsko rachował się w obecności pani, żem wypędził tego łotra, ale bo to przewyższa siły człowieka; na widok tych ludzi... krew się we mnie burzy.
— A z tem wszystkiem, wierz mi pan, za porywczo osądziłeś człowieka, który tylko co stąd wyszedł.
— Za porywczo... wszak go znam nie od dzisiaj... On był razem z tym renegatem, księdzem d‘Aigrigny.
— To prawda... ależ to mu nie przeszkadza być uczciwym, dobrym człowiekiem...
— Jemu!? — zawołał niedowierzająco Dagobert.
— Tak, jemu... a nawet w tej chwili jedną tylko zajmuje się rzeczą... to jest odzyskaniem dla pana kochanych dzieci.
— Kto?... on! — zawołał zdziwiony żołnierz, jakgdyby nie mogąc uwierzyć temu, co słyszy — on miałby mi powrócić moje dzieci!?
— Tak jest... może jeszcze prędzej, aniżeli się sam spodziewasz.
— On zwodzi panią! — zawołał nagle Dagobert — mylisz się pani, jeżeli wierzysz temu staremu oszustowi.
— Nie, nie! — odrzekła Adrjanna, uśmiechając się i potrząsając głową — mam dowody jego szczerości... a przedewszystkiem za jego staraniem wychodzę z tego domu.
— Czy to być może — zawołał żołnierz nieco zmieszany.
— Tak, to niezawodna prawda, a nadto jest tu coś jeszcze, co może pana z nim pogodzić — mówiła Adrjanna, oddając Dagobertowi mały pakiecik, który doręczył jej Rodin przy odejściu — nie chcąc pana drażnić dłużej swoją obecnością, rzekł mi: Oddaj to pani temu uczciwemu żołnierzowi; będzie to moja zemsta.
Dagobert patrzył ciekawie w oczy pannie Cardoville, otwierając jednocześnie od niechcenia mały pakiecik. Gdy go rozwinął i gdy ujrzał swój poczerniały srebrny krzyż i wypłowiałą wstążeczkę, które skradzione mu zostały w oberży pod „Białym sokołem’“, serce mu mocniej zaczęło bić ze wzruszenia i zawołał drżącym głosem:
— Mój krzyż!... mój krzyż!.. to mój krzyż!!
I w uniesieniu radości.. przyciskał srebrną gwiazdkę do siwych wąsów.
Adrjanna i Garbuska patrzyły z uczuciem na wzruszenie żołnierza, który zawołał:
— Po przysłudze wyświadczonej marszałkowi Simon, mej żonie lub memu isynowi... nie można było większej uczynić mi przysługi... I pani ręczysz za tym człowiekiem? A ja go skrzywdziłam... sponiewierałam wobec pani... słusznie należy mu się obecnie zadośćuczynienie... będzie je miał. O tak! będzie je miał.
I stary żołnierz poskoczył ku drzwiom, przebiegł dwa pokoje, wypadł na schody i dagonił Rodina na ostatnim stopniu.
— Panie! — zawołał wzruszonym głosem — potrzeba koniecznie, abyś pan zaraz się wrócił. Pobłądziłem, zawiniłem, a kiedy zawinię, staram się natychmiast błąd swój naprawić. Skrzywdziłem pana, obraziłem wobec świadków... Przeproszę pana wobec tych samych świadków...
— Ale, mój dobry panie... i bez tego chcę panu to zapomnieć.. śpieszę się... muszę odejść!.
— Co to mnie obchodzi, że się tam pan śpieszysz?... Chodź, pan, chodź, koniecznie, gdyż, jeżeli nie... — odrzekł żołnierz wzruszonym głosem, ściskając serdecznie rękę jezuicie — bo jeśli nie pójdziesz, szczęście, jakieś mi sprawił, oddając krzyż, nie będzie zupełnem.
— Ha! jeśli tyle panu na tam zależy, to wróćmy się... tak, wróćmy się.
— Otóż go mamy... otóż go mamy! — zawołał Dagobert, wchodząc — zaledwie zdołałem do dogonić, już na samym dole.
— I przyprowadził mnie podwójnym krokiem — dodał Rodin zadyszany.
— Teraz, panie — rzekł żołnierz poważnie — oświadczam uroczyście przy paniach, żem grubo zbłądził, żem cię niesłusznie obraził: przepraszam więc cię najpokorniej i z radością wyznaję, żem wiele ci winien... och! tak, bardzo wiele... a kiedym winien... to płacę!
I Dagobert wyciągnął jeszcze raz swą poczciwą rękę do Rodina, który uścisnął ją bardzo uprzejmie mówiąc:
— Ależ, mój Boże! o cóż tu idzie?. Cóż to za wielka przysługa, o której mówisz?
— A to! — odrzekł Dagobert, pokazując swój krzyż Rodinowi. — Więc pan nie wiesz, czem jest dla mnie krzyż?!
— I owszem, domyślając się, że przywiązujesz doń wielką wagę, osądziłem, że wielką będę miał przyjemność, gdy ci go oddam. Dlatego przyniosłem go tu... Lecz, niech to pozostanie między nami, zaraz na wstępie przywitałeś mnie tak... tak poufale... iż nie miałem nawet dość czasu..
— Panie, — przerwał zawstydzony Dagobert — zapewniam cię, że djabelnie żałuję tego, com uczynił.
— Wierzę, mój przyjacielu.. nie mówimy już o tem.. Więc tak bardzo ceniłeś ten krzyż?
— Czy ja go ceniłem! — zawołał Dagobert i znów pocałował krzyż — wszak to dla mnie rzecz najdroższa... Ten, od którego on pochodzi, mój dobroczyńca... ach! mój Boże! wszak to on sam go dotykał...
— Jakto... — rzekł Rodin, udając, że patrzy na krzyż z zajęciem i poszanowaniem — jakto! Napoleon... wielki Napoleon własną ręką, swoją zwycięską ręką dotykał się tego zaszczytnego znaku honorowego?
— Tak, panie, swoją ręką! on’to umieścił go na krwią zbroczonej piersi, jako lekarstwo na moją piątą ranę... Dlatego, zdaje mi się, iż,’gdyby mi przyszło umierać z głodu, w wyborze między chlebem a tym krzyżem. nie wahałbym się... alby, umierając nawet, mieć go na sercu... Ale dosyć już... dosyć o tem... Mówmy o innych rzeczach.. A to głupi, stary żołnierz, nieprawdaż? — dodał Dagobert; ręką przecierając oczy; potem, jakgdyby wyrzucał sobie, że się wstydzi szlachetnego wzruszenia, już łez nie ukrywał i mówił dalej żywo: — Oj, tak, tak, plączę z radości, żem odzyskał krzyż... mój krzyż... który mi dał cesarz... swoją zwycięską ręką, jak mówi ten zacnym człowiek...
— Niechże więc będzie wielbiony Bóg za to, że moja uboga ręka zwróciła ci ten skarb — rzekł Rodin z rozrzewnieniem i dodał: — Na poczciwość! dzień ten będzie pomyślny dla wszystkich; właśnie napisałem to dziś w liście do pana...
— W tym liście bez podpisu? — zapytał coraz bardziej zdziwiony żołnierz — więc to pan go przysłałeś?
— Ja... obawiając się tylko nowej zasadzki ze strony księdza d‘Aigrigny, nie mogłem, jak pojmujesz, tłomaczyć się jaśniej.
— A tak... moje biedne sieroty... będą mi powrócone?
Rodin z najpoczciwszą minią kiwnął potakująco głową.
Adrjanna uczyniła znak potwierdzający Dagobertowi, który z oczu chciał wyczytać jej zdanie.
— Jeżeli listu,pisanego do pana, nie podpisałem, to tak postąpić nakazywała mi roztropność, gdyż obawiałem się, alby moje nazwisko nie wzbudziło w panu podejrzenia; jeżeli wreszcie prosiłem pana, abyś przybył tu, a nie do klasztoru, to z obawy, aby cię tam nie poznał odźwierny lub ogrodnik, gdyż w razie takiego poznania, pańska wyprawa z zaprzeszłej nocy mogłaby pociągnąć fatalne skutki.
— Lecz doktór Baleinier wie o wszystkiem!... objaśniała zaniepokojona Adrjanna — a nawet groził, że doniesie o wszystkiem, że oskarży pana Dagoberta i jego syna, jeślibym ja poważyła się uskarżać.
— Możesz pani być zupełnie spokojną: nie on pani, ale pani jemu będziesz teraz dyktować warunki — odpowiedział Rodin. — Polegaj pani na mnie w tym względzie; co się zaś tyczy pana Dagoberta... wszystkie jego zmartwienia, wszystkie udręczenia już się skończyły.
— Tak, — odezwała się Adrjanna, zwracając się do żołnierza — sędzia, człowiek zacny i ludzki, poszedł do klasztoru po córki marszałka Simon, zapewne przyprowadzi je tu lada chwila; lecz on sądzi, zupełnie zgodnie ze mną, że byłoby przyzwoicie], aby one zamieszkały u mnie... Jednakże na to potrzebne jest pańskie zezwolenie... gdyż one panu zostały powierzone.
— Jeśli pani chcesz im zastąpić matkę, — odrzekł Dagobert — wypada mi tylko serdecznie podziękować pani za tę łaskę dla minie i dla moich biednych sierot... Tylko, nauczony przykrem doświadczeniem, prosić będę panią, ażebym mógł nie odchodzić od drzwi ich pokoju, tak wie dnie, jak w nocy. Jeżeli wyjdą gdzie z panią, pozwolisz, abym szedł o kilka kroków za imienni, nigdy ich z oka nie spuszczając, tak właśnie, jakby to uczynił Ponury, który lepszym ode mnie okazał się ich stróżem... Skoro przybędzie marszałek... a to lada dzień nastąpi, wtedy stróż się usunie...
— Tak! — potakiwał Rodin — Bóg by dał, żaby przybył jak najprędzej, gdyż wypadnie mu pociągnąć księdza d‘Aigrigny do ciężkiej odpowiedzialności za prześladowanie jego córek, pomimo, że marszałek jeszcze nie wie o wszystkiem....
— I nie żałujesz pan tego renegata? — zapytał Dagobert.
— Nie żałuję podłych, ani zdrajców — odpowiedział Rodin. — Niech tylko pan marszałek raczy minie posłuchać, niech ja mu wszystko opowiem, a wtedy zbuduje się postępowaniem księdza d‘Aigrigny. Dowie się, że najlepsi przyjaciele jego, jak również i on sam, są przedmiotem nienawiści tego niebezpiecznego człowieka.
— Jakto? — zapytał Dagobert.
— Ależ pan sam — odparł Rodin — możesz posłużyć za dowód tego, co mówię.
— Ja!?
— Czy pan sądzisz, że to przez zwykły wypadek zaszły sceny w oberży pod Białym Sokołem, niedaleko Lipska?
— Skąd pan wiesz o tej scenie?
— Gdzie pan przyjąłeś wyzwanie Moroka — opowiadał dalej Rodin, nie zważając na zapytanie żołnierza — i wpadłeś pan w zasadzkę... gdzie odrzuciłeś potem wyzwanie i wtedy przytrzymano pana, jako nie mającego legitymacyjnych papierów, których w rzeczy samej nie miałeś, potem uwięziono pana jako włóczęgę, z temi biednemi sierotami... Czy wiesz pan, co miały na celu wszystkie te gwałty, na panu dokonane?.. Oto, aby ci przeszkodzić w przybyciu tutaj na dzień 13 lutego.
— Im dłużej pana słucham — odezwała się Adrjanna — tem bardziej przeraża mnie zuchwałość księdza d‘Aigrigny i rozległe środki, jakiemi on rozporządza... Prawdziwie, gdyby słowa pańskie nie zasługiwały na zupełną wiarę...
— Nie uwierzyłabyś pani temu? — przerwał Dagobert — podobnie jak ja nie mogę uwierzyć, aby ten renegat, jakkolwiek jest nikczemny, miał związki z właścicielem menażenji w głębi Saksonji! a przytem, skądżeby on mógł wiedzieć, że ja z dziećmi będę przejeżdżać przez Lipsk? To niepodobna.
— W rzeczy samej — dodała Adrjanna — obawiam się, czy odraza, jaką masz do księdza d‘Aigrigny, jakkolwiek słuszna, nie unosi pana za daleko, i czy pan z tego powodu nie przypisujesz mu za wielkiej władzy i szeroko rozgałęzionych, niemal bajecznych stosunków?
Po tych uwagach nastąpiło chwilowe milczenie, podczas którego Rodin z pewnem politowaniem spoglądał to na Adrjannę, to na Dagoberta, nareszcie zapytał:
— A jakżeby ksiądz d‘Aigrigny otrzymał pański krzyż, gdyby nie te stosunki z Morokiem?
— W rzeczy samej, dobrze, że mi pan przypominasz! — odrzekł Dagobert — bo z wielkiej radości nie zastanowiłem się nad tem, jakim sposobem mój krzyż dostał się do pańskich rąk?
— Właśnie drogą stosunków, jakie ksiądz d‘Aigrigny miał w Lipsku.
— Ale jakże mój krzyż dostał się do pana w Paryżu?
— Powiedzże no pan: aresztowany byłeś w Lipsku dlatego, że nie miałeś papierów, nieprawdaż?
— Tak... a nigdy nie mogłem pojąć, jakim sposobem moje papiery i mój krzyż mogły mi zniknąć z tornistra... Sądziłem, że wypadkiem zgubiłem je.
Rodin wzruszył ramionami i rzekł:
— Były panu skradzione w oberży pod Białym Sokołem przez Goljata, jednego z zaufanych sług Maroka, a ten przesłał je księdzu d‘Aigrigny na dowód, że wykonał otrzymane zlecenie co do pana i sierot; onegdaj ja dowiedziałem się o tych wszystkich szatańskich intrygach; krzyż i papiery znajdowały się w archiwum księdza d‘Aigrigny; spodziewając się, że ujrzę pana dziś rano, i wiedząc, jak żołnierz ceni swój krzyż, jakem poczciwy! nie zawahałem się i schowałem go do mej kieszeni. Niech mówi, co kto chce, pomyślałem sobie, będzie to poprostu zwrócenie rzeczy jej właścicielowi, a moja delikatność może przesadza pojęcie tego nadużycia zaufania.
— Nic lepszego nie mogłeś pan zrobić! — rzekła Adrjanna — i z mej strony, przez życzliwość dla pana Dagoberta, osobiście jestem panu wdzięczna.
Potem, po chwili namysłu, ze zdziwieniem i obawą dodała;
— Ale jakże potężna jest władza księdza d‘Aigrigny... kiedy on nawet w obcych krajach ma tak rozległe, tak straszne stosunki?
— Cicho! — odrzekł Rodin cichym głosem, oglądając się na wszystkie strony z przestraszoną miną — cicho... na Boga, proszę was, moi państwo, nie pytajcie mnie o to!

XI.
WYJAŚNIENIE..

Panna de Cardoville mocno zdziwiona przestrachem Rodina, gdy go zapytała o wytłumaczenie tak potężnej władzy księdza d‘Aigrigny, zawołała:
— A cóż jest tak»nadzwyczajnego w pytaniu, które panu zadałam?
— Raz jeszcze proszę panią, nie wypytuj mnie w przedmiocie tak strasznym; mury tego domu mają uszy, jak to się zwykle mówi.
Adrjanna i Dagobert spoglądali na siebie z coraz większem zdziwieniem.
Co do Garbuski, ta, przez nieodgadniony instynkt, ciągle czuła nieprzezwyciężony wstręt do Rodina. Czasem patrzyła nań ukradkiem bardzo długo, usiłując przeniknąć maskę człowieka, który ją przerażał.
— Nie, nie, droga pani! — powtórzył Rodin z westchnieniem, widząc, że milczenie jego dziwiło Adrjannę — nie pytaj mnie o władzę księdza d‘Aigrigny.
— Ale raz jeszcze proszę pana wyjaśnić mi — odrzekła Adrjanna — dlaczego się tak wahasz z odpowiedzią?... Czego się tak boisz?
— Ach! droga pani! — rzekł Rodin — ci ludzie są talk potężni!... ich zemsta jest tak straszną!
— Ależ, panie, czyż nie lepiej jest znać niebezpieczeństwo. które nam zagraża — Kiedy się wie o manewrach przeciwnika, to przynajmniej bronić się można — dodał Dagobert. — Lepszy jest otwarty atak, niż zasadzka!
— Zresztą chciej mi wierzyć — zapewniała Adrjanna — że kilka pańskich słów tajemniczych przejmują mnie jakimś niepokojem...
— A więc, kiedy o to idzie... kochana pani — odrzekł jezuita, udając, iż niechętnie ulega naciskowi — ponieważ gardzisz przestrogą... jaśniej się wytłumaczę... Ale pamiętaj — dodał poważnie — iż twe nalegania zmuszają mnie do odkrycia tego, o czem możeby lepiej było, gdybyś nie wiedziała.
— Mów pan, mów, bardzo cię o to proszę — odrzekła Adrjanna.
Rodin, uczyniwszy obecnym znak, aby się zbliżyli, mówił pocichu, w sposób tajemniczy:
— Czy nie słyszeliście nigdy, moi państwo, o potężnem stowarzyszeniu, co rozciąga swoje sieci po całej kuli ziemskiej, co ma swych członków, swych ajentów, fanatyków we wszystkich warstwach społecznych... które miało i jeszcze ma silny wpływ na wysokich urzędników, nawet na osoby panujące... towarzystwo to wszechwładne, bo jednem słowem także spycha te osoby w nicość, z której tylko ono wydźwignąćby ich mogło.
— Przebóg! — zawołała Adrjanna — cóż to za straszne towarzystwo! Dotąd nigdy o niem nie słyszałam.
— Wierzę pani, a przecież ta nieświadomość pani bardzo mnie dziwi.
— Dlaczego pana dziwi?
— Gdyż ciągle byłaś przy swej stryjence i często widywałaś księdza d‘Aigrigny.
— Ja żyłam u księżnej Saint-Dizier, ale nie z nią, gdyż z bardzo wielu słusznych powodów miałam wstręt do niej.
— Tak, to prawda, moja uwaga jest bezzasadną; tam, bardziej niż gdzieindziej, nadewszystko przed panią, wystrzegać się musiano z mową o tem towarzystwie... a jednakże jemu zawdzięcza księżna Saint-Dizier, że takie znaczenie i tak wielki wpływ miała za czasów restauracji... Niechże to będzie teraz pani wiadomem. Przez to towarzystwo ksiądz d‘Aigrigny jest człowiekiem tak niebezpiecznym; za pośrednictwem członków tego towarzystwa mógł on śledzić, ścigać, dosięgać różnych członków rodziny pani, jednych z głębi Azji, drugich w Indjach, a innych nareszcie w górach Ameryki, gdyż, jak to już pani powiedziałem, onegdaj, przypadkiem tylko, przeglądając papiery księdza d‘Aigrigny, wpadłem na ślad, a potem przekonałem się, że on jest członkiem tego towarzystwa, a nawet jednym z najczynniejszych i najzdolniejszych naczelników.
— Ależ, panie, jak się nazywa to towarzystwo? — zapytała Adrjanna.
— A więc dobrze... jest to... — i Rodin zaciął się.
— Jest to... jest to... — powtórzyła Adrjanna, równie ciekawa, jak Dagobert i Garbuska.
Rodin obejrzał się wokoło, dał znak, aby wszyscy jeszcze bardziej się zbliżyli, i rzekł pocichu, powoli wymawiając słowa:
— Jest to... zgromadzenie jezuitów. — I zadrżał.
— Jezuici! — zawołała panna de Cardoville, nie mogąc powstrzymać się od głośnego śmiechu, zwłaszcza, że po tajemnych, oratorskich ostrożnościach Rodina, spodziewała, się, że dowie się o czemś daleko straszniejszem — jezuici! — mówiła dalej, ciągle się śmiejąc — wszakże oni tylko w książkach istnieją! są to osoby historyczne, bardzo niebezpieczne, jak mniemam; ale dlaczego przekształcać w jezuitów księżnę Saint-Dizier i księdza d‘Aigrigny? czy nie dosyć już oni, tacy jak są, usprawiedliwiają mój wstręt dla nich i pogardę?
Rodin, wysłuchawszy spokojnie panny de Cardoville, odrzekł poważnym, uroczystym tonem:
— Zaślepienie pani przeraża mnie; przeszłość powinna była uczynić, panią przezorniejszą i baczniejszą na przyszłość, bo więcej niż kto inny doświadczyłaś pani zgubnego wpływu tego zgromadzenia, którego istnienie uważasz za mrzonkę.
— Ja, panie? — zapytała Adrjanna z uśmiechem, lubo zarazem nieco zdziwiona.
— Tak... pani.
— I w jakich okolicznościach?
— I pani mnie jeszcze o to pytasz?... wszak byłaś pani tu zamknięta, jako obłąkana! Czy nie dosyć będzie powiedzieć pani, iż rządzący tym domem jest jednym z najgorliwszych świeckich członków tego strasznego zgromadzenia, ślepem narzędziem księdza d‘Aigrigny.
— A więc! — zawołała Adrjanna, już tym razem nie śmiejąc się — doktór Baleinier...
— Posłusznym był księdzu d‘Aigrigny, najgroźniejszemu naczelnikowi tego strasznego zgromadzenia... Zdolności swoich używa on na złe; lecz przyznać mu trzeba, że jest bardzo zdolny... Dlatego właśnie, gdy pani stąd wyjdziesz, tak ty, jak i wszyscy członkowie tej rodziny, szczególniej na niego zwrócić powinniście całą baczność, zachować największą ostrożność; bo, proszę mi wierzyć, ja go znam, on jeszcze nie uważa sprawy swojej za straconą... przygotować się musicie na nowe napaści, w innym pewno rodzaju, ale przez to samo może jeszcze niebezpieczniejsze...
— Dobrze, mój przyjacielu, że nas ostrzegasz! — odezwał się Dagobert — i spodziewam się, że pozostaniesz po naszej stronie.
— Nie wiele ja mogę, ale to, co mogę, poświęcam na usługi zacnych ludzi — odrzekł Rodin.
— Teraz — rzekła Adrjanna zamyślana, zupełnie ufając przekonywującym dowodzeniom Rodina — pojmuję niezmierny wpływ, jaki miała moja stryjenka.
— O iluż to rzeczach nie wiesz pani jeszcze! — odrzekł Rodin. — Gdybyś wiedziała, jak ci ludzie otaczają cię, bez twej wiedzy, wiernymi i najzupełniej oddanymi im ajentami? Jeśli im tego potrzeba, żaden twój krok nie ujdzie ich wiedzy. Potem zaczynają zawsze działać zwolna, przezornie, ostrożnie, w ukryciu; Oszukują cię, podchodzą, zacząwszy od pochlebstwa aż do postrachu, wszelkimi sposobami, jakich tylko użyć mogą...
Rodin mówił tak przekonywująco, że Adrjanna struchlała; potem jednakże, wyrzucając sobie tę trwożliwość, rzekła:
— Z tem wszystkiem nie... nie! nigdy nie będę mogła uwierzyć w tak piekielną ich potęgę; raz jeszcze mówię, że władza tych dumnych księży nie należy do tej epoki... Dzięki Bogu! oni już zniknęli na zawsze.
— Tak, prawda, zniknęli... bo też oni umieją rozproszyć się i zniknąć, gdy tego wymagają okoliczności; ale właśnie wtenczas bywają najgroźniejsi, bo wtedy każdy sądzi, że już niema niebezpieczeństwa z ich strony, a oni tymczasem nie przestają czuwać, knują spiski, stawiają sidła w ciemnościach. Ach! droga pani, gdybyś znała ich szatańską przebiegłość!... Mamże powiedzieć pani, że do tego stopnia umieją posunąć swoją piekielną chytrość, iż częstokroć najobmierźlejszy podstęp umieją ubarwić, pokryć najniewinniejszą, najszczerszą powierzchownością.
Tu przypadkiem wzrok Rodina zatrzymał się na Garbusce; widząc jednak, że Adrjanna nie dostrzegła tej aluzji, jezuita mówił dalej:
— Słowem jeżeli obrali cię za cel swej napaści, jeżeli zależy im na tem, aby cię usidlić, uwikłać... och! od tej chwili nie ufaj nikomu wkoło siebie, nie dowierzaj najserdeczniejszemu przywiązaniu, najczulszym dowodom życzliwości, bo te potwory potrafią przekabacić twych najwierniejszych przyjaciół, i tem niebezpieczniejsze dla ciebie uczynić sobie z nich narzędzie, im mocniej zaufałaś im.
— Ach! to niepodobna! — zawołała Adrjanna oburzona — przesadzasz pan... Nie, nie, piekło samo nie wymyśliłoby nic okropniejszego nad takie zdrady...
— Niestety!... droga pani... jeden z pomiędzy twych krewnych... pan Hardy, człowiek znany z prawości charakteru, człowiek pełen szlachetności w ten właśnie sposób stał się ofiarą najhaniebniejszej zdrady... Nareszcie, wiesz pani, czegośmy się dowiedzieli z testamentu twego pradziada? Oto, że umarł jako ofiara nienawiści tych strasznych ludzi, i że teraz jeszcze, po upływie stu pięćdziesięciu lat, jego potomków ściga zawziętość tego, nigdy nie dającego wytępić się, zgromadzenia.
— Ach! panie... to przejmuje zgrozą! — zawołała Adrjanna w udręczeniu serca. — Czyż więc niema broni przeciwko takiej napaści?...
— Roztropność, kochana pani, baczna ostrożność, niedowierzanie, a przytem pilne badanie wszystkich otaczających cię osób. Dlatego, kochana pani, i ty, zacny, uczciwy żołnierzu, zaklinam was na wszystko, co wam jest drogie, nie wierzcie im... lada komu nie ufajcie, strzeżcie się, pamiętajcie, że o mało nie padliście ofiarą tych niegodziwych ludzi; zawsze będziecie z nich mieli nieprzejednanych nieprzyjaciół... I ty także, biedna, dobra panienko, — dodał jezuita, zwracając się do Garbuski — słuchaj mej rady, strzeż się ich... na jedno oko tylko zasypiaj, jak mówi przysłowie.
— Ja, — panie? — odrzekła Garbuska — a cóż ja zrobiłam?... czegóż ja się mam lękać?
— Co zrobiłaś?... Pytanie zbyteczne... Czyż nie jesteś czule przywiązaną do tej kochanej pani, twej opiekunki?... Czy nie usiłowałaś dopomóc jej? O! kochana panno de Cardoville, nie sądź, żebym przesadzał, kiedy to mówię. Miej się zawsze ma ostrożności, a nadewszystko, w każdym wątpliwym wypadku nie zaniedbuj udać się do mnie po radę. W przeciągu trzech dni z własnego doświadczenia dosyć obeznałem się z ich sposobem postępowania, to też potrafię zawsze wykazać ci zasadzkę, podstęp, odkryć mogące zagrażać ci niebezpieczeństwo i bronić cię w potrzebie.
Według zwykłej taktyki synów Lojoli, którzy jużto zapierają się sami swego istnienia, ażeby tym sposobem ujść mogli oka swych przeciwników, już znowu przeciwnie, głoszą zuchwale czynną potęgę swego wiecznie żyjącego towarzystwa, aby zastraszyć lękliwych — Rodin śmiał się głośno w oczy owemu rządcy dóbr Cardoville, gdy ten mówił o istnieniu jezuitów; gdy tymczasem teraz, opisując ich sposoby działania, usiłował, i po części udało mu się, rzucić w umysł panny de Cardoville zaród postrachu, który powoli, w miarę rozmyślania nad tem, co jej powiedział, miał się zamienić w lękliwość, a wszystko posłużyć miało jego zgubnym, względem niej powziętym zamiarom.
Co się tyczy Garbuski, ta ciągle obawiała się Rodina; z tem wszystkiem prawie mimowolnie była mu wdzięczną za pożyteczne rady, których udzielił pannie de Cardoville.
Spojrzała nań znowu ukradkiem, a tym razem w oku jej malowała się już wdzięczność, połączona, iż tak powiem, z podziwem.
Odgadując to wrażenie, chcąc je wzmocnić jeszcze, a przy tem usiłując zatrzeć i usunąć szkodliwe uprzedzenie Garbuski, a nadewszystko chcąc uprzedzić odkrycie, które prędzej czy później miało nastąpić, jezuita udał, że zapomniał o czemś bardzo ważnem i, uderzywszy się w czoło, zawołał:
— O czemże to ja myślałem?
Potem, zwracając się do Garbuski, zapytał:
— Czy nie wiesz, moje dziecko, gdzie jest obecnie twoja siostra?
Garbuska zarumieniona odrzekła:
— Już od kilku dni nie widziałam mej siostry.
— A więc, moje dziecko, powiem ci, że ona teraz jest w najnieszczęśliwszem położeniu. Przyrzekłem jej przyjaciółce postarać się dla niej o wsparcie; udałem się do osoby dobroczynnej, i oto co mi dla niej ofiarowano.
I wydobył z kieszeni zapieczętowaną rolkę, którą podał Garbusce, równie zdziwionej, jak zawstydzonej.
— Masz więc biedną siostrę... a ja nic o tem nie wiedziałam! — odezwała się żywo Adrjanna — to źle, moja kochana, to bardzo źle!
— Nie wiń jej pani!... — rzekł Rodin. — Najpierw nie wiedziała o tem, że jej siostra znajduje się w przykrem położeniu, a potem nie mogła żądać od pani, abyś się tem zajmowała.
A gdy panna Cardoville spojrzała na Rodina ze zdziwieniem, on, zwróciwszy się do Garbuski, rzekł:
— Wszak prawda, kochana panienko?
— Tak, panie! — odpowiedziała zawstydzona Garbuska; potem ze wzruszeniem i żywością dodała: — Ale gdzież pan widziałeś moją siostrę? gdzie ona jest?... i pod jakim względem jest w przykrem położeniu?
— Opowiadać ci o tem wszystkiem, moje dziecko, byłoby zadługo... Idź raczej, jak można najprędzej, na ulicę Klodoweusza, do domu owocarki, powiedz, że chcesz widzieć się z twą siostrą, i że przychodzisz od pana Charlemagne lub Rodina, wszystko jedno, gdyż mnie tam znają pod inem imieniem chrzestnem, jako też i rodzinnem nazwiskiem, a dowiesz się reszty... Powiedz tylko swej siostrze, że jeżeli będzie się przyzwoicie prowadzić, jeżeli wytrwa w swem dobrem postanowieniu — nie przestanę pamiętać o niej i zajmować się nią.
Garbuska, coraz bardziej zdziwiona, właśnie miała odpowiedzieć Rodinowi, gdy wtem drzwi się otworzyły i wszedł pan de Garnande.
Sędzia wyglądał bardzo poważnie i był zasmucony.
— A córki marszałka Simon? — zapytała panna de Cardoville.
— Na nieszczęście... nie przyprowadzam ich pani — odpowiedział sędzia.
— A gdzież one są, panie?... cóż z niemi zrobiono? Onegdaj jeszcze były w tym klasztorze! — pytał Dagobert, strwożony takim zawodem jego nadziei.
Ledwie żołnierz wymówił te słowa, kiedy, korzystając z poruszenia, które zgromadziło około sędziego wszystko aktorów tej sceny, Rodin cofnął się o kilka kroków i wymknął się za drzwi tak, iż nikt tego nie dostrzegł.
Podczas gdy żołnierz, pogrążony nagle w największej rozpaczy, patrzył na pana de Garnande, niecierpliwie oczekując jego odpowiedzi, Adrjanna zapytała:
— Ależ, na Boga! cóż panu odpowiedziała przełożona klasztoru, gdyś się zapytał o panny Simon?
— Przełożona odmówiła mi wszelkich objaśnień w tym przedmiocie. „Nie mam nic do odpowiedzenia panu w tym względzie... Powiadasz, że jesteś upoważniony do prowadzenia śledztwa, a więc dobrze, prowadź je...“
— Nie mogąc otrzymać innego wyjaśnienia, — dodał sędzia — przebiegłem wszystkie zakątki klasztoru, kazałem otworzyć wszystkie cele... ale, na nieszczęście, nie znalazłem nigdzie śladu tych dziewcząt...
— Pewno wysłano je gdzie, w inne miejsce... — mniemał Dagobert — a któż wie... może bardzo chore... O, mój Boże! zamęczą je, umorzą je!.. — wołał zrozpaczony żołnierz.
— Po takiej odpowiedzi, mój Boże cóż tu robić? Ach! panie, zmiłuj się, poradź nam, — rzekła Adrjanna, odwracając się i chcąc mówić do Rodina.
Lecz, spostrzegłszy, że jezuita zniknął, zdziwiona zapytała Garbuskę:
— A gdzież pan Rodin?
— Nie wiem pani, — odpowiedziała szwaczka, oglądając się wokoło — gdzieś wyszedł.
— Dziwna rzecz... — odrzekła Adrjanna — zniknął tak nagle, nie powiedziawszy ani słowa!...
— Nie mówiłem pani, że to jest zdrajca! — zawołał Dagobert, tupnąwszy nogą ze złości — oni się wszyscy znają.
— Nie, nie, — odpowiedziała panna de Cardoville — nie przypuszczaj pan takich rzeczy.
— Przyznam się pani, że niemal polegałem na nim — rzekł pan de Garnande — i powróciłem tu, już-to aby zawiadomić panią o niepomyślnym skutku mych poszukiwań, już żądać od tego zacnego człowieka, który nie wahał się odkryć tak haniebnych intryg, aby nas oświecił swemi radami.
Dziwna rzecz! już od kilku chwil Dagobert, głęboko zamyślony, nie zwracał uwagi na tak ważne dla niego słowa sędziego; a nawet nie dostrzegł, kiedy ten wyszedł. Pan de Garnaide, żegnając się z Adrjanną, przyrzekł, że niczego nie zaniedba, aby wykryć prawdę w przedmiocie zniknięcia sierot.
Zaniepokojona takiem milczeniem, pragnąc nadto jak najprędzej dom ten opuścić i wezwać żołnierza, aby jej towarzyszył, Adrjanna dała znak Garbusce i już zbliżała się do Dagoberta, gdy wtem usłyszano zewnątrz prędkie stąpanie przez pokój, i dźwięczny męski głos, wołający niecierpliwie:
— Gdzie on jest?... gdzie jest?
Na ten głos Dagobert, jakby ze snu obudzony zerwał się i poskoczył ku drzwiom.
W otwartych drzwiach, na progu, ukazał się marszałek Simon.

XII.
PIOTR SIMON.

Marszałek Piotr Simon, książę de Ligny, był mężczyzną wysokiego wzrostu; ubrany był w skromny granatowy surdut, zapięty pod szyję, gdzie w ostatniej dziurce od guzika widniał koniec czerwonej wstążeczki.
Trudno było spotkać fizjognomję uczciwszą, okazującą więcej serdeczności, postawę bardziej rycerską; czoło miał szerokie, nos orli, brodę wydatną, cerę ogorzałą od słońca indyjskiego. Krótko obcięte włosy zaczynały siwieć nad skroniami; lecz brwi, jak i suty, spadający wąs, były czarne; chód nieco wymuszony, żwawy, śmiały, poruszenia pewne, świadczyły o jego wojskowym zapale; odważny i wykształcony, otwarty i szlachetny, chlubił się swem niskiem pochodzeniem, jak inni pysznią się swojem znaczeniem.
Gdy marszałek Simon wszedł do pokoju, w twarzy jego widać było zmartwienie; na widok Dagoberta, promień radości zabłysnął mu w oczach; rzucił się do żołnierza, wyciągnąwszy ręce i zawołał:
— Przyjacielu!... dawny przyjacielu!
Milczącem rozrzewnieniem odpowiedział Dagobert na to czułe uściśnienie, potem marszałek, wydobywszy się z jego objęcia i wlepiwszy weń łzami zroszone oczy, rzekł drżącym z rozczulenia głosem:
— A więc stanąłeś — tu wcześniej, przed dniem 13-ym lutego.
— Tak, generale... Lecz wszystko odłożone na cztery miesiące...
— A moja żona?... a syn czy córka?...
Na to pytanie Dagobert struchlał, spuścił oczy i milczał.
— Czy ich tu niema? — zapytał marszałek Simon, bardziej zdziwiony, aniżeli niespokojny. — Powiedziano mi u ciebie, że tam niema ani mej żony, ani dziecka, ale że cię znajdę tutaj... przybiegłem... czy więc i tu ich niema?
— Generale... — odezwał się zbladły jak chusta Dagobert — generale...
Potem, obcierając krople zimnego potu z czoła, nie mógł wymówić ani słowa; zdawało się, jakby mu głos zamarł w piersiach.
— Ty mnie... przerażasz! — zawołał marszałek, blednąc równie jak żołnierz, którego chwycił za rękę.
W jednej chwili Adrjanna odezwała się do marszałka słodkim, wzruszonym głosem:
— Panie marszałku... jestem Adrjanna de Cardoville... krewna pańskich kochanych córek.
Marszałek żywo się obrócił, równie zdziwiony niezwykłą pięknością dziewicy, jak i słowami, które do niego wymówiła...
— Pani... krewna... moich córek?
Ostatnie słowo wymówił z przyciskiem, patrząc w osłupieniu na Dagoberta.
— Tak, panie marszałku... twoich córek! — dodała z pośpiechem Adrjanna — a miłość tych dwojga miłych bliźniąt...
— Siostry bliźnięta! — wykrzyknął marszałek, przerywając mowę pannie de Cardoville z oznakami żywej radości. — Dwie córki zamiast jednej!... Ach! jakże szczęśliwą musi być ich matka...
Potem dodał, zwracając się do Adrjanny:
— Przebacz mi, pani, moją niegrzeczność, że tak źle wywdzięczam się za wiadomość, której mi raczyłaś udzielić... lecz, wystaw sobie pani, od siedemnastu już lat nie widziałem mej żony... Przybywam... i... zamiast dwóch istot mej miłości... trzy ich zastaję... Pozwól mi pani wynurzyć całą wdzięczność, jaką ci jestem winien. Zlituj się nade mną... nad moją niecierpliwością... Racz je przysposobić do widzenia się ze mną jak najprędzej...
Dagobert, coraz bardziej wzruszony, unikał wzroku marszałka i drżał jak liść.
Adrjanna spuściła oczy.
Zdziwiony tem milczeniem, marszałek spoglądał to na Adrjannę, to na żołnierza, nareszcie, zaniepokojony i strwożony, zawołał:
— Dagobercie... ty coś ukrywasz przede mną!...
— Generale... — beknął żołnierz — zapewniam... cię... zapewniam...
— Pani! — zawołał Simon — przez litość, zaklinam cię, wyznaj mi otwarcie... okropnem jest moje udręczenie... Co się stało? Moje córki... moja żona... czy chore? czy niebezpiecznie?... Och!... powiedz mi!... powiedz.
— Pańskie córki, panie marszałku — odrzekła Adrjanna — były cokolwiek słabe po podróży, ale niebezpieczeństwa już niema.
— A więc moja żona, a więc to jej grozi niebezpieczeństwo?...
— Nie trać pan odwagi — odrzekła smutnie Adrjanna. — Niestety! wypada panu szukać pociechy w przywiązaniu dwóch pozostałych aniołków.
— Generale — dodał Dagobert mężnym, poważnym głosem — przybyłem tu z Azji... sam... z dwiema córkami generała.
— A ich matka?... ich matka? — pytał marszałek przejmującym głosem.
— Nazajutrz po jej śmierci puściłem się w drogę z dwiema sierotami — odpowiedział żołnierz.
— Umarła!... — zawołał marszałek, przejęty boleścią — umarła!...
Odpowiedzią było ponure milczenie.
Uderzony tym niespodzianym ciosem, marszałek zachwiał się na nogach, oparł się o poręcz krzesła i, padłszy na siedzenie, zasłonił oczy rękami. Przez kilka chwil słychać było tłumione łkanie, gdyż marszałek Simon kochał żonę aż do ubóstwienia. Żona i dziecko... to były warunki niezbędne do szczęścia, którego się spodziewał; choćby żona była przeżyła córki, to przecież nie byłaby mu ich zastąpiła, tak samo, jak one nie mogły mu zastąpić utraconej żony.
Adrjanna i Dagobert uszanowali głęboki żal tego nieszczęśliwego człowieka. Wreszcie marszałek podniósł głowę; twarz jego była blada, jak marmur: otarł łzy, wstał i rzekł do Adrjanny:
— Wybacz mi, pani... nie mogłem przezwyciężyć pierwszego wrażenia... Pozwól mi, pani, oddalić się... Wypadnie mi wypytywać o widie bolesnych szczegółach przyjaciela, który do ostatniej chwili nie opuszczał mej żony... Bądź pani łaskawą kazać zaprowadzić mnie do moich dzieci... do tych biednych sierot!...
— Panie marszałku — odpowiedziała panna de Cardoville — w tej właśnie chwili oczekiwaliśmy na twe dzieci... ale, na nieszczęście, zawiedliśmy się w nadziejach...
Marszałek spojrzał na Adrjannę, nic jej nie odpowiedziawszy, jakby nie dosłyszał lub nie zrozumiał, co rzekła.
— Ale uspokój się pan — dodała młoda dziewica — nie trzeba jeszcze rozpaczać.
— Rozpaczać!?... — odrzekł jakby od niechcenia marszałek, spoglądając naprzemian na żołnierza i na Adrjannę — rozpaczać! dlaczego?... na Boga!
— W tej chwili dzieci pańskich niema — odpowiedziała Adrjanna. — Pańska obecność jednakże... obecność ojca... ułatwi ich odnalezienie...
— Odnalezienie!... — zawołał marszałek. — A więc niema tu moich córek?...
— Nie, panie! — oświadczyła nareszcie Adrjanna — wydarto je przywiązaniu tego zacnego człowieka, który sprowadził je z głębi Azji i zaprowadzono do klasztoru.
— Nieszczęśliwy! — zawołał marszałek Simon, postępując groźnie z zapalczywością ku Dagobertowi — ty mi odpowiesz za wszystko!...
— Ach, panie! nie obwiniaj go! — zawołała panna de Cardoville. — On nic nie winien...
— Generale! — dodał Dagobert głosem cichym i zmartwionym — zasługuję na twój gniew... moja to wina.
— Ależ to niegodziwość!... — zawołał marszałek, wskazując na Dagoberta giestem rozpaczliwego gniewu — komuż więc ufać... kiedy on mnie zawiódł?...
— Ach! panie marszałku! — zawołała Adrjanna — nie miej do niego żalu, nie wierz mu; on naraził swe życie, honor, chcąc wydostać z klasztoru twe dzieci...
— Ależ ten klasztor! — wykrzyknął marszałek z gniewem — gdzie jest ten klasztor?... Ci ludzie chyba nie wiedzą, co to jest ojciec, kiedy odważyli się zabrać mu dzieci?
W chwili, kiedy marszałek Simon wymawiał te słowa, we drzwiach pokoju ukazał się Rodin, trzymając za ręce Różę i Blankę. Słysząc okrzyk marszałka, zdziwił się niezmiernie; promień szatańskiej radości rozpromienił jego złowrogą twarz, albowiem nie spodziewał się, że w tak odpowiedniej chwili napotka marszałka Simon.
Panna de Cardoville pierwsza spostrzegła zjawienie się Rodina. Biegnąc naprzeciw niego, zawołała:
— Ach, nie myliłam się... nasz duch opiekuńczy... zawsze.. zawsze...
— Moje kochane dzieci — rzekł pocichu Rodin do dziewcząt i pokazując im marszałka Simon — oto wasz ojciec.
— Panie — dodała Adrjanna, przedstawiając marszałkowi Różę i Blankę — oto są twoje dzieci.
Dziewczęta rzuciły się w objęcia ojca; nastąpiło głębokie milczenie, przerywane jedynie łkaniami, pocałunkami i okrzykami radości.
— Przybliż się pan przynajmniej i bądź uczestnikiem radości, którą przygotowałeś! — mówiła, ocierając sobie oczy, panna de Cardoville do Rodina, opartego o futrynę drzwi wchodowych i zdającego się przypatrywać tej scenie z wielkiem rozczuleniem.
Dagobert, na widok Rodina, przyprowadzającego dzieci, w pierwszej chwili, osłupiały ze zdziwienia, ruszyć się nie mógł; lecz, słysząc słowa Adrjanny i ulegając popędowi wdzięczności, że tak powiem, mimowolnej, rzucił się na kolana przed jezuitą i, złożywszy ręce jakby do modlitwy, zawołał przerywanym głosem:
— Przyprowadzając dzieci, ocaliłeś mnie...
— Niech cię Bóg błogosławi za wszystkie dobro, jakie czynisz! — zawołała Garbuska, idąc za ogólnym popędem.
— Moi łaskawi przyjaciele — odrzekł Rodin, udając, że tyle wzruszenia siły jego przechodzi — zanadto... prawdziwie, to zawiele... Przeproście za mnie marszałka... i powiedzcie, że dość dla mnie, gdy go widzę szczęśliwym.
— Proszę pana... racz się zbliżyć... — rzekła do jezuity Adrjanna — niech przynajmniej pozna cię marszałek, niech cię zobaczy.
— Och! pozostań!... pozostań, panie, który nas wszystkich uszczęśliwiasz — dodał Dagobert, chcąc także przyczynić się do zatrzymania Rodina.
— Pani!... Duch opiekuńczy nie troszczy się już dobrem zdziałanem, ale tem, które jeszcze zrobić należy... — rzeki Rodin głosem udanej dobroci, zwróciwszy się do Adrjanny. — Dowidzenia, moi przyjaciele, dowidzenia.
To mówiąc, Rodin skłonił się grzecznie ręką Adrjannie, Garbusce i Dagobertowi, a, wysuwając się powoli za drzwi, wskazał im uradowanym wzrokiem marszałka Simon, który, siedząc, łzami oblewając i całując córki, trzymał je na piersiach i wcale nie wiedział, co się wkoło niego dzieje.
W godzinę po tej scenie panna de Cardoville z Garbuską, marszałkiem Simon z córkami i Dagobert wychodzili z domu doktora Baleinier.

.
XIII.
INDJANIN W PARYŻU

Już od trzech dni panna de Cardoville wyszła z domu doktora Baleinier.
Następujące sceny odbyły się w małym domku przy ulicy Białej, do którego Dżalma zaprowadzony został w imieniu nieznanego protektora.
Wystawmy sobie ładny salon okrągły, wybity materją indyjską, w desenie purpurowe, na popielato perłowem te, dla większej wydatności obciągane zrzadka złotą nitką; sufit ku środkowi niknął pod takiemiż draperjami, podwiązanemi grubym jedwabnym sznurem, u którego końców, nierówno spadających, zawieszone są, w kształcie żołędzia, małe lampki indyjskie, złote, misternej i filigranowej roboty. Te lampki dziwnym, a dosyć często zdarzającym się w owych barbarzyńskich krajach pomysłem, służyły także do palenia w nich wonnych kadzideł; lekkie obłoczki białawej pary wznosiły się bezustannie a tych lamp i szerzyły wokoło balsamiczny zapach.
Światło dochodziło do tego salonu (była wtedy godzina blisko druga po południu) przez małą cieplarnię, którą widać przez białą, czystą szybę, stanowiącą zarazem drzwi. Chińska sztora, spuszczona, mogła to szkło zakryć lub zastąpić jego miejsce.
Światło, znacznie już osłabione zasłoną zielonych liści, przez które dostawało się do salonu, było nader miłe dla oka, i tem przyjemniejsze czyniło wrażenie, że się mieszało z lazurowym blaskiem lamp kadzielnych i czerwonych płomieni ognia, palącego się w wysokim porfirowym kominie wschodnim.
W tym nieco ciemnym salonie, napełnionym miłą wonią kadzideł, pomieszaną z przyjemnym zapachem perskiego tytoniu, mężczyzna o długich czarnych włosach na głowie, ubrany w długą ciemno-zieloną suknię, przepasaną pstrokatym, różnobarwnym pasem, klęcząc na pysznym tureckim kobiercu, zapalał złotą fajkę, a długi, cienki, kilku zwojami spoczywający na kobiercu cybuch tej fajki, jak wąż szkarłatny, upstrzony srebrnemi łuskami, kończył się w zgrabnej dłoni Dżalmy, wygodnie rozciągniętego na sofie.
Oparty łokciem na poduszce, prawą dłonią podpicia! twarz, a ponieważ szeroki rękaw sukni opadł mu aż za łokieć, przeto na okrągłej jak u kobiety ręce widać było tajemniczy napis, którym go niegdyś za pomocą delikatnej igły utatuował był w Indjach Dusiciel.
Syn Kadżi-Singa trzymał w lewej ręce bursztyn. Biała, z pysznego kaszmiru suknia, której szlak w różnobarwne palmy sięgał kolan, przewiązaną była nad biodrami szalem koloru pomarańczowego.
Twarz Dżalmy, zarazem łagodna i męska, miała wyraz owej melancholijnej ciszy, do jakiej przywykł Indjanin i Arab, którzy są skłonni do odrętwiałego zamyślenia, obok gwałtownej energji w działaniu.
Żywe oczy księcia, podobne do czarnych, w błękitną perłową masę oprawnych djamentów, błąkają się od niechcenia po kwiatach sufitu.
— Czy trzeba nałożyć fajkę? — zapytał klęczący człowiek, obracając się do Dżalmy i pokazując wydatne, złowrogie rysy twarzy Faryngei-Dusiciela.
Młody książę nic nie odpowiedział, już to, że ze zwykłej na Wschodzie pogardy dla pewnych ras, nie chciał mówić do metysa, czy też, zatopiony w myślach, nie usłyszał go.
Dlaczego Faryngea, ten srogi sekciarz Bohwanji, bóstwa zabójstw, przyjął tak upokarzającą służbę? Skądże to przyszło temu człowiekowi niepospolitych zdolności, człowiekowi namiętnie wymownemu, który mocą przekonywania tyle pozyskał zwolenników Dobremu Dziełu? Jak mógł zgodzić się na przyjęcie tak niskiego stanowiska?
Dalszy ciąg powieści objaśni te zapytania.
Teraz tyle tylko można powiedzieć, że po dłuższej rozmowie z Rodinem, Dusiciel odszedł od niego ze spuszczonemi oczami i pokorną miną.
Po dość długiem milczeniu Dżalma, wodząc oczami za wznoszącemi się od ust kłębami dymu, nie patrząc na Fa ryngeę, rzekł doń w ów przenośny, a zarazem zwięzły sposób, jakim ludy wschodnie zwykły tłumaczyć swoje myśli:
— Godzina mija... a starzec z dobrem sercem nie przybywa... ale on przyjdzie... jego słowo jest u niego słowem.
— Jego słowo jest u niego słowem, panie — powtórzył Faryngea potakującym tonem. — Kiedy przed trzema dniami odwiedził pana w owym domu, gdzie niegodziwi, dla swych występnych zamiarów, zdradliwie zaprowadzili pana uśpionego, podobnie jak i mnie uśpili... mnie, pańskiego troskliwego, przywiązanego sługę.. powiedział wtedy do pana:
— „Nieznany przyjaciel, który posłał po waszą książęcą mość do zamku Cardoville, przysyła mnie teraz do waszej książęcej mości; proszę waszą książęcą mość zaufać mi i udać się ze mną; mieszkanie, godne waszej książęcej mości, zostało dla niego przygotowane“.
Prócz tego powiedział jeszcze panu:
— „Pozwolisz wasza książęca mość na to, abyś nie wychodził z tego domu, dopóki ja nie powrócę; wymaga tego interes waszej książęcej mości; za trzy dni ujrzysz mnie wasza książęca mość, wtedy wolno mu będzie wyjść dokąd i kiedy mu się podoba....“
— I czekam na starca z niecierpliwością — rzekł Dżalma — gdyż przykrzy mi się ta samotność...
Po chwilowem milczeniu, syn Kadżi-Singa odezwał się nagie do Faryngei tonem niecierpliwego sułtana:
— Powiedz-no mi co!
— O czemże mam panu mówić?
— O czem zechcesz! — rzekł Dżalma z pogardliwą obojętnością, wlepiwszy ociężale oczy w sufit. — Jedna myśl nie odstępuje mnie!... chcę się rozerwać... Mów mi...
Faryngea spojrzał przenikliwem okiem na oblicze młodego Indjanina:
— Pan myślisz o paryskich kobietach...
— Milcz, niewolniku... — rzekł Dżalma.
— Dlaczegóż unikać tych myśli, panie? Książę ma dziewiętnaście lat, cały swój młodzieńczy wiek przepędził na wojnie lub w więzieniu — i jeszcze nie kochał...
Dżalma rzekł mu zarazem wyniośle i surowo.
— Nie chcę tu, obok ucywilizowanych ludzi, uchodzić za barbarzyńcę, jak oni nas zwykli nazywać... Dlatego chlubię się tem, że jestem czysty...
— Nie rozumiem, co pan mówi.
— Kochałbym może kobietę tak czystą, jak była moja matka, gdy ją zaślubił mój ojciec — rzekł Dżalma, — a kto chce wymagać od kobiety czystości, winien być równie, jak ona, czystym.
Na tę niezwykłą mowę Faryngea nie mógł się wstrzymać od złośliwego uśmiechu.
— Czegóż to się śmiejesz, niewolniku? — rzekł wyniosłym tonem książę.
— U ludzi cywilizowanych... jak książę mówi, mężczyzna, któryby się ożenił w stanie zupełnej niewinności... byłby wyśmiany i wstydziłby się.
— Kłamiesz, niewolniku! byłby wyśmiany wtedy tylko, gdyby zaślubił młodą dziewicę, nie tak czystą jak on.
— Widziałem kobiety paryskie na Isle-de-France w Pondicheri, panie, potem wielu dowiedziałem się rzeczy podczas naszej podróży.
— A więc ucywilizowani mężczyźni wymagają od kobiet niewinności, której oni sami nie mają?
— Wymagają jej tembardziej jeszcze, im mniej oni sami mogą się nią pochlubić.
— A kobietę, która zawiedzie... czy ją tu ¡zabijają? — rzekł Dżalma, nagle się podniósłszy i wpatrując się dzikiem, zapalczywem okiem w Faryngeę.
— Zabijają ją, jeżeli pochwycą na uczynku, mości książę, zawsze tak samo, jak u nas.
— O, despoci, jak my... To wszystko smutną jest rzeczą, jeżeli prawdę mówisz — odrzekł Dżalma zamyślony.
Potem dodał z pewnem uniesieniem i ciągle używając, według swego zwyczaju, mowy symbolicznej, pospolitej w jego kraju:
— Tak, to co mówisz, niewolniku, martwi mnie... gdyż dwie krople rosy niebieskiej łączą się razem w kielichu kwiatu... bo dwa serca jednoczą się w dziewiczej czystej miłości... promienie ogniste łączą się w płomień niewygasły... w gorące i wieczne rozkosze dwojga kochanków, którzy stali się sobie małżonkami...
I młody książę wpadł w głęboką zadumę.
— A gdybyś też dumny, smutny jak ptak królewski naszego kraju, sułtan naszych lasów, upodobał sobie, panie, urozmaicone rozkosze, zamiast samotnych rozpamiętywań. Wierz mi, książę, co jesteś tak ognistym, wspaniałym synem naszego kraju, staniesz się miłością, chlubą, bożyszczem tych tu kobiet... i te kobiety, najponętniejsze w świecie... na ciebie tylko jednego zwrócą oczy, za tobą będą spoglądać i wzdychać.
Dżalma słuchał Faryngei w milczeniu — chciwie.
Wyraz twarzy młodego Indjanina zmienił się zupełnie; nie był to już ów melancholijny młodzieniec, rumieniący się powściągliwem uczuciem na wspomnienie dozwolonych rozkoszy prawego i uczciwego związku. Nie, nie, podszepty Faryngei wzbudziły w nim nagle ukryty zapał: rozogniona twarz Dżalmy, jego oczy, naprzemian roziskrzone, to omdlałe, oddech męski, oznajmiały rozgrzaną krew i wrzące namiętności, tem silniejsze, że dotąd były powściągane.
Dlatego, nagle zerwawszy się z sofy, giętki, silny i lekki, jak młody tygrys, Dżalma pochwycił Faryngeę za gardło i zawołał:
— Twoje słowa są palącą trucizną...
— Książę — rzekł Faryngea, nie stawiając najmniejszego oporu — książę, niewolnik pański, jest jego niewolnikiem...
Ta uległość rozbroiła księcia.
— Moje życie do pana należy — powtarzał metys.
— Ja to do ciebie należę, niewolniku! — zawołał Dżalma, odpychając go. — W tej chwili byłem uczepiony u twych ust, pożerając te zgubne kłamstwa.
— Kłamstwa, panie?... Pokaż się tylko, książę, tym kobietom! a ich oczy potwierdzą moje słowa.
— Czy te kobiety kochałyby mnie... mnie, który żyłem dotąd na wojnie i w lasach? Ależ ja jestem dzikim barbarzyńcą!...
— Dlatego właśnie zobaczysz je pan u swych stóp; będą się zarazem lękały ciebie i wzdychały za tobą, myśląc o tych wszystkich gwałtownościach, o tych uniesieniach nienawiści, namiętności i miłości, jakim mężczyzna pańskiej krwi, pańskiej młodości i pańskiego zapału musi podlegać. Dziś łagodny i tkliwy, jutro szalony i namiętny... takim będziesz, książę... takim być trzeba, żeby im się spodobać, zniewolić je sobie.
— A więc dobrze! — zawołał Dżalma z zaiskrzonem okiem, biegając po salonie, a raczej skacząc jak dziki — myśląc o tem, drżę z radości, szczęścia i obawy... Niewolniku, prawdę mówisz! ta miłość będzie to coś upajającego, strasznego... Ależ ta kobieta... ta kobieta... przed którą ja będę truchlał, i która truchleć będzie, ujrzawszy mnie... gdzież ona jest? — zawołał Dżalma, w większym jeszcze niż przedtem szale... — Znajdę ją! kiedy?
— Kobieta, to wiele, panie — odrzekł Faryngea z sardoniczną oziębłością. — Kto szuka jednej kobiety, rzadko kiedy znajdzie ją w tym kraju; kto zaś szuka kobiet, ten będzie wiedział, którą z nich wybrać.

W chwili, kiedy metys tak niepochlebną dla kobiet paryskich dawał odpowiedź Dżalmie, pokazał się przed małą furtką ogrodu tego domu, wychodzącą na odludną uliczkę, odkryty powóz, nadzwyczaj wytworny, błękitno-lazurowy, z białym spodem i obwódkami również błękitnemi.
W powozie tym siedziały dwie kobiety: panna de Cardoviille i Floryna.

XIV.
PRZEBUDZENIE.

Ażeby wytłomaczyć przybycie panny de Cardoville przez furtkę ogrodową domu, który zajmował Dżalma, wrócić się musimy do poprzednich wypadków.
Opuszczając dom doktora Baleinier, panna Cardoville udała się do swego pałacu przy ulicy Anjou. Podczas ostatnich miesięcy swego pobytu u ciotki, Adrjanna kazała potajemnie wyrestaurować i umeblować to piękne mieszkanie, którego przepych i wytworność powiększyła wszelkiego rodzaju osobliwościami pawilonu pałacu Sant-Dizier.
Sądząc, że do zajęcia się podrzędnemu, wewnętrznemu interesami domu, do jego dozoru i utrzymania, potrzeba jej będzie wiernych ludzi, Adrjanna napisała do rządcy dóbr Cardoville i do jego żony, aby natychmiast przybyli do Paryża.; tak więc pan Dupont miał pełnić obowiązki intendenta, a pani Dupont szafarki, gospodyni. Dawny przyjaciel ojca panny de Cardoville, hrabia Montbron, starzec nader dowcipny, niegdyś mężczyzna bardzo wzięty, a przytem wielki znawca wszelkiego rodzaju elegancji, doradził Adrjannie, aby występowała jak księżna, aby przyjęła koniuszego, stręcząc jej do pełnienia tych obowiązków człowieka bardzo dobrze wychowanego, w wieku już nieco więcej niż dojrzałym, człowieka, który, będąc wielkim miłośnikiem koni, zniszczywszy się w Anglji, w Newmarket, w Derby i u Tatersalla, sławnego handlarza koni, zmuszony był, jak się to często zdarza dżentelmenom tamtejszym, zostać stangretem dyliżansu, znajdując w tych obowiązkach uczciwy chleb i sposobność zadośćuczynienia swemu upodobaniu do koni. Takim był pan de Bonneville, protegowany przez hrabiego Montbron.
Panna Cardoville przyjęła znowu do usług dawne pokojowe swoje: Hebe, Żorżetę i Florynę. Ostatnia z początku miała objąć służbę przy księżnie Saint-Dizier, jako dozorczyni, z polecenia przełożonej klasztoru Panny Marji; lecz wskutek nowego kierunku, jaki Rodin nadał sprawie Rennepontów, postanowiono, aby Floryna, jeśliby pozwoliły okoliczności, weszła napowrót do służby u panny Cardoville.
Co do Garbuski, dogadzając żądaniom panny Cardoville, uważając, że już nie jest potrzebną żonie Dagoberta, o której potem mówić będziemy, zgodziła się na pozostanie w pałacu, przy ulicy Anjou przy Adrjannie, która przez rzadką przenikliwość serca, czem się szczególniej odznaczała, powierzyła młodej wyrobnicy, co jej razem służyła za sekretarza, wydziały wsparcia i jałmużny.
W rzeczy samej, Garbuska mogła bardziej niż ktokolwiek przyjąć ofiarowane sobie przez Adrjannę posłannictwo; okrutne jej doświadczenie, to jest bieda, dobroć jej anielskiej duszy, wzniosłość jej umysłu, jej rzadka czynność, jej znajomość tajników nieszczęścia, jej doskonała znajomość ludzi ubogich, pracowitych, dawały rękojmię przezorności i taktu; ta zacna istota mogła doskonale wspierać szlachetne myśli panny de Cardoville.

Mówmy teraz o różnych wypadkach, które w owym dniu poprzedziły przybycie panny de Cardoville z Floryną przed furtkę ogrodu w domu przy ulicy Białej.
Około godziny dziesiątej zrana, okiennice sypialnego pokoju Adrjanny, szczelnie zamknięte, nie pozwoliły przedrzeć się najmniejszemu promykowi światła do tego pokoju, oświetlonego tylko kulistą lampą ze wschodniego alabastru, zawieszoną u sufitu na trzech długich srebrnych łańcuszkach.
Pokój ten, zbiegający się w kopułę, miał kształt namiotu, o ośmiu ściętych ścianach.
Dwoje drzwi z kości słoniowej, przecudnie nabijanej perłową masą, prowadziły jedne do sali łaziennej, drugie do buduaru.
Panna de Cardoville, tylko co przebudziwszy się, spoczywała na łożu wpośród fali muślinu, koronek, batystu i białego jedwabiu.
Ubiór jej głowy, naśladowanie dawnego greckiego, zwiększał wdzięk i tak już pięknej, czystej twarzy panny Cardoville, tak ją odmładzając, iż zamiast osiemnastu lat, wyglądała na piętnaście.
Pogrążona w porannem odrętwieniu, którego ciepła niemoc sprzyja marzeniom, Adrjanna oparła się na poduszce, mając głowę nieco zwieszoną, przez co lepiej jeszcze uwydatniał się idealny kontur jej szyi i obnażonych ramion. Któżby odmalował niewysłowioną swobodę przebudzonej Adrjanny... ocknięcie się tak pięknej, tak czystej duszy, w ciele tak pięknem i tak czystem! ocknięcie serca tak czystego, jak świeże, wonne tchnienie młodości, wolno podnoszące pierś panieńską... pierś białą, jak śnieg najczystszy...
Ufna w szlachetność swego charakteru, dumna z przykładu, jaki miała dać innym kobietom, wiedząc, że oczy będą na nią zwrócone przez zazdrość, czuła się, że tak powiem, zupełnie pewną siebie; nie obawiając się wcale, iżby miała uczynić zły wybór, lękała się raczej, czy będzie miała w czem wybierać, tak jej gust udoskonalił się.
Bieg okoliczności czy też wybryk skłonił wkrótce Adrjannę do zajęcia się Dżalmą.
Uszczęśliwi ona dopełnieniem względem tego królewskiego rodu obowiązków królewskiej gościnności, młoda dziewica wcale nie miała zamiaru czynić młodego księcia bohaterem swej przyszłości.
Myślała ona najprzód, i słusznie, że to nawpół dzikie dziecko, z burzliwemi namiętnościami, które choć z czasem dałyby się poskromić, to przecież jeszcze nie były poskromione, że mówię, to dziecko, przeniesione nagle w środowisko wyrafinowanej cywilizacji, wystawione być musi nieuchronnie na przykre doświadczenia i gwałtowne wstrząśnienia. Zaś panna de Cardoville, nie mając w swym charakterze nic męskiego, żadnej skłonności do panowania, nie chciała zajmować się cywilizowaniem młodego dzikiego. Nie chcąc go zostawić bez obrony na wszelkie niebezpieczeństwa paryskiego życia, prosiła po przyjacielsku hrabiego Montbron, aby wprowadził księcia Dżalmę do najlepszych towarzystw w Paryżu i żeby oświecił go radami swego doświadczenia.
— Co do mnie, kochany hrabio, — mówiła do pana Montbron ze zwykłą sobie szczerością — moje postanowienie jest niezmienne; sam mi pan powiedziałeś, jakie sprawi wrażenie między ludźmi zjawienie się księcia Dżalmy, dziewiętnastoletniego Indjanina, zachwycającej piękności, wyniosłego i dzikiego, jak lew wyszły z lasu; to jest nowe, to nadzwyczajne, powiedziałeś mi, hrabio; dlatego cywilizacyjna społeczność ścigać go będzie z natarczywością, której się dla niego lękam; otwarcie zaś przyznam się kochanemu hrabiemu, iż nie wypada mi okazać, że chcę rywalizować w gorliwości z tylu pięknemi damami, które pewno i nieustraszenie zechcą się wystawić na szpony tego młodego tygrysa.
A gdy pan Montbron zapytał, czy wygnanie biednego młodego tygrysa indyjskiego długo będzie trwało, odpowiedziała mu Adrjanna:
— Przyjmując u siebie prawie wszystkie osoby towarzystw, do których go pan wprowadzisz, będę miała sposobność bawić się różnemi zdaniami, jakie dadzą się słyszeć o nim. Jeżeli znajdą się mężczyźni, co powiedzą o nim wiele dobrego, znajdą się kobiety, co mówić będą wiele złego... tak się spodziewam. Słowem opinja, jaką sobie tym sposobem wytworzę, skróci lub przedłuży, jak pan mówisz, wygnanie mego królewskiego kuzyna.

W tym dniu Adrjanna, rano, skłopotana myślami o widokach, jakie przyszłość przedstawić mogła potrzebom jej serca, porzuciła je nareszcie i znowu wpadła w głęboką zadumę.
Nagle podniosła się, usiadła, przetarła oczy i zadzwoniła na swe panny służące.
Na pierwszy srebrny głos dzwonka otworzyło się dwoje drzwi ze słoniowej kości.
Na progu we drzwiach od pokoju gotowalnianego pokazała się Żorżeta, a razem z nią wpadła ze szczekaniem, czarno podpalona, ze złotą obróżką na szyi, Lutyna.
Hebe wyszła z pokoju kąpielowego.
W głębi tego pokoju, z góry oświetlonego, widać było na kobiercu z zielonego kordybanu, ze złotemi kwiatami, obszerną kryształową wannę, w kształcie podłużnej muszli.
Widząc Hebę w jej świeżym, ładnym ubiorze, przynoszącą w kształtnych rękach kąpielowy ubiór, Adrjanna rzekła:
— Moje dziecko, gdzież jest Floryna?
— Już będzie dwie godziny, jak wyszła; zawołano ją, jak mówiła, w bardzo pilnym interesie.

Blisko w dwie godziny po wstaniu, Adrjanna, kazawszy ubrać się, jak zwykle, z całą elegancją, dała znak pannom,laby się oddaliły i zawołały do niej Garbuskę, której zawsze okazywała pewien szacunek, i dlatego przyjmowała ją zawsze sam na sam.
Młoda wyrobnica przybyła spiesznie, blada, wzruszona, i rzekła drżącym głosem:
— Ach, pani!... słuszne były moje przeczucia. Zdradzają panią...
— O jakichże mówisz przeczuciach? moja droga — rzekła zdziwiona Adrjanna — i któż to zdradza mnie?
— Pan Rodin — odpowiedziała Garbuska.

XV.
PODEJRZENIE.

Słysząc skargę, wytoczoną przez Garbuskę przeciwko Rodinowi, panna de Cardoville patrzyła na dziewczę z nowem zdziwieniem.
Nim opowiemy tę scenę, nadmienimy tu pokrótce, że Garbuska, porzuciwszy swoją ubogą odzież ubrała się z woli Adrjanny czarno, w sposób równie prosty jak gustowny. Smutny ten kolor zdawał się oznajmiać, że Garbuska zrzekła się wszelkiej próżności ludzkiej, że serce jej przybrało wieczną żałobę, a jej obowiązki wymagały poświęcenia się dla wszelkiego rodzaju nieszczęśliwych.
Pomieszanie na twarzy Garbuski wyrażało wielką obawę.
Panna Cardoville; mocno zdziwiona, zawołała:
— Co mówisz?...
— Pan Rodin zdradza panią.
— O!... to niepodobna!...
— Nie wiem, pani, ale takie było pierwsze moje uczucie, a moja obawa tak była niezwyciężoną, iż pomimo względów, jakie pan Rodin okazał mej siostrze, zawsze się go lękałam.
— To rzecz dziwna; ale skądże dziś twe podejrzenia zamieniły się w przekonanie?
— Wczoraj poszłam do mej siostry, Cefizy, by zanieść jej wsparcie, które mi dał dla niej pan Rodin od jakiejś miłosiernej osoby... Nie zastawszy Cefizy u przyjaciółki, która ją była przyjęła do siebie, prosiłam odźwierną owego domu, żeby oświadczyła mej siostrze, iż przyjdę do niej dziś rano... Co też rzeczywiście uczyniłam. Lecz daruj mi, pani, że tu wyznać muszę niektóre potrzebne szczegóły.
— Mów, mów, moja przyjaciółko.
— Młoda kobieta, która przyjęła do siebie moją siostrę, — rzekła zakłopotana Garbuska, spuściwszy oczy i zarumieniwszy się — niebardzo... przyzwoite prowadzi życie. Pewien jegomość, z którym ona miała zażyłość, nazwiskiem pan Dumolin, powiedział jej prawdziwe nazwisko pana Rodina, który, mając w tym domu najętą stancję, kazał się tam nazywać panem Charlemangne.
— Właśnie też mówił o tem u doktora Baleinier.
— A więc tedy wczoraj pan Rodin przyjmował u siebie księdza d‘Aigrigny.
— Księdza d‘Aigrigny? — zawołała panna Cardovil!e.
— Otóż czego się dowiedziałam: ksiądz d’Aigrigny przyszedł rano odwiedzić pana Rodina; nie zastawszy go, zostawił u odźwiernej swoje nazwisko napisane na kawałku papieru, z temi słowami: „Powrócę za dwie godziny“. Młoda dziewczyna, o której pani mówiłam, widziała i czytała ten napis.
— Nie... nie.. — rzekła Adrjanna, truchlejąc — to niepodobna, to jakaś pomyłka.
— Chcąc się dowiedzieć o szczegółach, — mówiła Garbuska — pytałam odźwierną, czy pan Rodin i ksiądz d‘Aigrigny gniewali się; o ile mogła zauważyć, jeden na drugiego, gdy ich widziała wychodzących z domu; powiedziała mi, że nie, ksiądz d‘Aigrigny mówił tylko do pana Rodina, rozstając się z nim przy bramie domu: „Jutro... napiszę do pana.. zgoda, pamiętajże pan...“
— O mój Boże! czyliżby to był tylko sen! — rzekła Adrjanna, przyłożywszy ręce do czoła — nie mogę wątpić o tem, co mówisz, kochana przyjaciółko, a z tem wszystkiem, moja droga przyjaciółko, nie lękajmy się niepotrzebnie, nie bądźmy zbyt skwapliwe do uwierzenia złemu... Starajmy się obie przekonać rozumowaniem: powtórzymy jeszcze okoliczności. Pan Rodin otworzył mi drzwi domu doktora Baleinier, w obecności mojej wytoczył skargę na księdza d‘Aigrigny... Wszystko to jest oczywiste, nieprawdaż?
— Tak, bezwątpienia.
— Zastanówmy się teraz, czy może być jaka możliwość zdrady. Schodzić się z księdzem d’Aigrigny, ażeby mnie zdradzić? Lecz zdradzać mnie, gdzie? w czem?
— Ależ w takim razie, jak tłómaczyć sobie wypada schadzkę dwóch ludzi, którzy tyle mają powodów do urazy i nienawiści jeden ku drugiemu... A zresztą czy się w tem wszystkiem nie ukrywa jaki szkodliwy zamiar? A potem, racz mi pani wierzyć, że nie ja tylko podobnie sądzę...
— Jakto?
— Dziś rano, wróciwszy do domu, tak byłam zmartwiona, iż panna Floryna pytała mnie o przyczynę tego zmartwienia; wiem o tem, jak ona do pani jest przywiązana.
— Niepodobna być mi bardziej życzliwą; niedawno, kochana przyjaciółko, samaś mi powiedziała, jak ważną wyświadczyła ona przysługę podczas mego pobytu w domu doktora Baleinier.
— Tak więc proszę pani, wróciwszy dziś rano do domu, sądziłam, że trzeba przestrzec panią jak najprędzej i opowiedziałam wszystko pannie Florynie. Ona, równie jak ja, a może i bardziej jeszcze przerażona została wiadomością o schadzce i pogodzeniu się pana Rodina z księdzem d‘Aigrigny. Zastanowiwszy się nieco, rzekła mi:
„Sądzę, że niema potrzeby budzić pani; w ciągu paru godzin może się jeszcze o czem więcej i lepiej dowiem“. Potem kazała zawołać dorożkę i pojechała.
— Floryna jest zacną dziewczyną, — rzekła z uśmiechem panna de Cardoville — lecz w tym razie sądzę, że jej gorliwość i dobre serce zawiodły ją, równie jak ciebie, kochana przyjaciółko. Ksiądz d‘Aigrigny teraz mocno się lęka pana Rodiina, on więc szukał go w jego ustroniu, chcąc go przeprosić.
— Może to być, pani, — rzekła Garbuska po krótkiem zastanowieniu. — Z tem wszystkiem jednak nie wierz im pani, zwodzą panią, tak, ja czuję, że cię zwodzą!.. ale wszystko zdaje się być przeciw temu, co mówię... Ale wierz mi, pani, że moje przeczucia zbyt są mocne, iżby miały być błędne... A wreszcie, czy pani nie odgadujesz najskrytszych skłonności mego serca, iżbym ja nawzajem nie miała odgadnąć grożących ci niebezpieczeństw?...
— Co mówisz, kochana przyjaciółko? Cóż to ja odgadłam? — odrzekła panna Cardoville, mimowolnie wzruszona i zdziwiona przekonywującym i strwożonym tonem Garbuski, która mówiła dalej:
— Co pani odgadłaś? Któż powiedział pani, kiedyś chciała mnie posadzić u swojego stołu, jako przyjaciółkę, mnie, ubogą wyrobnicę, w której chciałaś uwielbić pracę, cierpliwość i poczciwość! Że będę szczęśliwa, jeżeli znajdzie się dla mnie małe, skromne mieszkanie w tym wspaniałym pałacu, którego blask razi mnie? Któż mówił pani to, kiedy raczyłaś wybrać aż nadto piękne mieszkanie dla mnie? Któż jeszcze powiedział pani, że, nie zazdroszcząc wytworności ślicznym dziewicom, otaczającym cię, a które kocham dla tego samego już, że panią kochają, że, mówię, porównywując się mimowolnie, będę miała kłopot i wstydzić się będę sama siebie? Któż pani powiedział, żeś była tyle łaskawa oddalać je zawsze od siebie, ile, razy mnie wzywałaś? Któż nareszcie zawiadomił panią o przykrych i drażliwych okolicznościach mego wyjątkowego położenia? Kto pani powiedział to wszystko? Bóg pewno, On, który w nieograniczonej wielkości opatruje świat i wszelkie stworzenia, który pamięta o najdrobniejszym, w trawie czołgającym się robaczku. I nie chcesz pani, aby wdzięczne serce, które tak dobrze odgadujesz, wzniosło się do odgadnienia nawzajem tego, coby jej mogło szkodzić? Nie, nie! pani, jedni mają instynkt zachowania siebie samych, drudzy daleko szczęśliwsi, obdarzeni są instynktem zachowania tych, których kochają... Taki instynkt Bóg mi dał... Zdradzają panią, powtarzam... zdradzają panią!.
W chwili, kiedy miała odpowiedzieć Garbusce, zapukano do drzwi salonu, w którym odbywała się ta scena, i weszła Floryna. Widząc pomieszanie w twarzy swej pokojówki, panna Cardoville żywo rzekła do niej:
— Floryno!.. cóż mi powiesz nowego? Skądże wracasz?
— Z pałacu Saint-Dizier, proszę pani.
— Pocóżeś tam jeździła? — zapytała zdziwiona panna de Cardoville.
— Dziś rano, panna (tu Floryna wskazała Garbuskę) zwierzyła mi swoje podejrzenia, swoją obawę, które ja podzielałam z nią. Odwiedziny księdza d‘Aigrigny u pana Rodina uważałam za rzecz bardzo ważną. Pomyślałam sobie, że jeżeli w tych dniach pan Rodin pójdzie do pałacu Saint-Dizier, niewątpliwą będzie rzeczą, że zdradza.
— Słusznie! — rzekła Adrjanna, coraz niespokojniejsza — cóż tedy?
— Ponieważ pani mi kazała dojrzeć, gdy będą przeprowadzali z pawilonu rzeczy, których została się tam jeszcze znaczna ilość, dla otworzenia więc pokojów potrzeba mi było udać się do pani Grivois: miałam zatem powód, by wrócić się do pałacu.
— Potem... Floryno... potem?
— Starałam się naprowadzić panią Grivois na rozmowę o panu Rodinie; ale nadaremno.
— Nie ufają pannie — rzekła Garbuska. — Tego się można było spodziewać.
— Pytałam się jej, czy był w tych dniach w pałacu pan Rodin? — mówiła dalej Floryna — ona powiedziała mi, aby zbyć. Wtedy, nie mając nadziei dowiedzenia się czegoś, odeszłam od pani Grivois i, żeby bytność moją tam nie wzbudziła jakiego podejrzenia, poszłam do pawilonu; wtem, przechodząc z alei, co widzę? i kilka kroków odemnie idzie ku furtce ogrodowej... pan Rodin, który pewne sądził, że tamtędy wyjdzie niespostrzeżony.
— Słyszysz ją, pani! — zawołała Garbuska, składając ręce z miną błagającą — przekonaj się pani!...
— On!... u księżnej Saint-Dizier! — zawołała panna Cardoville, której wzrok, zwykle tak łagodny, zabłysną] nagle gwałtownem oburzeniem.
— Na widok pana Rodina zatrzymałam się, — rzekła Floryna — i, cofnąwszy się natychmiast, dostałam się do pawilonu, a nie będąc widziana, weszłam prędko do sionki od ulicy. Stamtąd okna wychodzą ku furtce ogrodowej, otwieram je, pozostawiając zamknięte okiennice i widzę fiakr, czekający na pana Rodina, który w kilka minut później siadł do niego, mówiąc do stangreta: „na ulicę Białą Nr. 39“.
— Do księcia!.. — zawołała panna Cardoville.
— Tak, pani — rzekła Floryna.
— W rzeczy samej pan Rodin dziś miał go odwiedzić — rzekła Adrjanna, pomyślawszy.
— Niema wątpliwości, jeżeli zdradza panią, zdradza także i księcia... który daleko łatwiej, niż pani stanie się jego ofiarą.
— Niegodziwość!... niegodziwość!... niegodziwość — zawołała nagle panna Cardoville. — Gdyby to taka miała być zdrada!... Ach!... wtedy już nie można byłoby ufać nikomu, nawet samej sobie.
— O! pani, to kropnę! nieprawdaż? — rzekła struchlała Garbuska.
— Ależ w takim razie, na co mnie ratować, uwalniać, mnie i moich krewnych, na co zanosić skargę na księdza d‘Aigrigny? — rzekła panna Cardoville. — Prawdziwie, w głowę zajść trzeba. To otchłań! Och!... ta wątpliwość jest okropna...
— Gdym wracała, — rzekła Floryna, rzucając czuły, wzrok na swoją panią — przyszedł mi na myśl sposób, którymby pani mogła przekonać się dobrze o wszystkiem... ale nie byłoby ani chwili do stracenia...
— Co chcesz powiedzieć? — rzekła Adrjanna, ciekawie patrząc na Florynę.
— Pan Rodin będzie wkrótce sam na sam z księciem — rzekła Floryna.
— Niema wątpliwości — odpowiedziała panna Cardoville.
— Książę zawsze przebywa w małym salonie, od którego idą oszklone drzwi do oranżerji. W tym salonie przyjmować on będzie pana Rodina.
— Cóż dalej? — rzekła Adrjanna.
— Z tej oranżerji, którą ja urządziłam według rozkazów pani, jedne tylko małe drzwiczki prowadzą na przyległą uliczkę. Grupy roślin tak są rozłożone, iż zdaje się, że wtedy nawet, kiedy sztory, okna od sali na oranżerję obrócone zasłaniające, nie byłyby spuszczone, jeszczeby można, nie będąc widzianą, tak się zbliżyć, iżby słychać było rozmowę, prowadzoną w salonie. W ostatnich dniach zawsze temi drzwiami od uliczki wchodziłam do oranżerji, aby dojrzeć jej urządzenia. Ogrodnik miał jeden klucz... a ja drugi...
— Szpiegostwo... -— rzekła panna de Cardoville z oburzeniem i pogardą, przerywając mowę Florynie — nie zastanawiasz się nad tem, co mówisz....
— Przepraszam panią — rzekła młoda dziewczyna, spuściwszy oczy zawstydzona i zmieszana. — Pani miała niejakie podejrzenia, byłby to, według mnie, jedyny sposób, za pomocą którego możnaby, albo potwierdzić je, lub też usunąć.
— Poniżyć się... aż do podsłuchiwania czyjejś rozmowy? nigdy — odrzekła Adrjanna.
Sama siebie przezwyciężywszy, rzekła Garbuska, usiłując powściągnąć łzy, które oczy jej zasłaniały.
— Z tem wszystkiem, ponieważ idzie tu może o ocalenie pani, gdyż, jeżeli to jest zdrada... okropna byłaby przyszłość... ja się udam... jeżeli pani pozwolisz... dla...
— Tak, — odpowiedziała Adrjanna wzruszonym głosem — jeżeli mają zamiar prowadzić ze mną wojnę... zaciętą, trzeba się do niej przygotować.. i wreszcie byłoby to słabością, niedołężnością, nie mieć się na ostrożności. Floryno: salopę, kapelusz i pojazd... pojedziesz ze mną...
W pół godziny po tej rozmowie powóz Adrjanny zatrzymał się, jak widzieliśmy już, pod drzwiami ogrodu przy ulicy Białej.
Floryna sama weszła do oranżerji i, niebawem powróciwszy, rzekła do swej pani:
— Sztora spuszczona; pan Rodin dopiero co wszedł do salonu, w którym książę...
A więc panna Cardoville obecna była, choć niewidziana, przy następującej scenie między Rodinem a księciem Dżalmą.

XVI.
LIST.

Na kilka minut ¡przed wejściem panny Cardoville do oranżerji, Rodin wprowadzony został przez Faryngeę do księcia Dżalmy, który, cały jeszcze opanowany namiętnem uniesieniem, jakie wzbudziły w nim podżegania przewrotnego metysa, zdawał się nie spostrzegać przybycia jezuity! Ten, zdziwiony mocnem wzruszeniem, malującem się na twarzy Dżalmy i jego jakby obłąkanym wzrokiem, skinął pytająco na Faryngeę, który także ukradkiem odpowiedział symbolicznie, to jest przyłożywszy wskazujący palec na serce i na czoło, a następnie wskazał na żarzące się węgle w kominku; ta pantomina znaczyła, że głowa i serce Dżalmy były namiętnie rozognione.
Zrozumiał pewno Rodin tę mowę, gdyż nieznaczny uśmiech zabłysnął na jego ustach, potem rzekł głośno do Faryngei:
— Życzeniem mojem jest pozostać sam na sam z księciem... spuść sztorę i daj baczenie, aby nam tu nikt nie przeszkadzał...
Metys pokłonił się nisko i, zbliżywszy się do szklanych drzwi, dotknął sprężyny, a te usuwały się w głąb muru, w miarę jak opadała sztora, poczem skłoniwszy się znowu, metys wyszedł z salonu. W kilka więc minut po jego wyjściu panna Cardoville i Floryna przybyły do oranżerji, oddzielonej od salonu, w którym był Dżalma, tylko sztorą z białej jedwabnej materji, na której wyszyte były wielkie barwne ptaki.
Stuknięcie drzwiami, które Faryngea zamknął za sobą, zdawało się przywracać Dżalmie przytomność; lubo jego fizjognomja była jeszcze nieco rozogniona, odzyskał jednak zwykły spokój i łagodność.
— Przebacz, ojcze...
I ogólnym zwyczajem młodych barbarzyńców, pełnych uszanowania dla starców, Indjanin chciał wziąć rękę Rodina i przyłożyć ją do ust, jezuita nie przyjął tego hołdu, o krok się cofnąwszy.
— Prawdziwie, książę, tyle robisz ceremonji, że mnie nabawiasz kłopotu — rzekł Rodin.
— Książę jesteś w swoim domu, w głębi Indji; szczerze pragniemy, abyś książę tak sobie wyobrażał.
— Wiele rzeczy tutaj przypomina mi mój kraj — rzekł Dżalma łagodnym, poważnym głosem. — Wasza dobroć przypomina mi mego ojca i tego, który mi go zastępował — dodał Indjanin, mając na myśli marszałka Simon, o którego przybyciu do owej chwili jeszcze, dla pewnych przyczyn, nic mu nie wspomniano.
Po chwilowem milczeniu, rzekł swobodnym tonem, podając rękę Rodinowi:
— Jesteś tu, szczęśliwy jestem! mój ojcze.
— Pojmuję radość księcia, gdyż wyswobodziłem go z więzienia... otworzyłem mu klatkę... Prosiłem księcia, aby się poddał dobrowolnie temu lekkiemu zamknięciu, jedynie dla swego własnego dobra.
— Czy jutro już będę mógł wyjść?
— Dziś nawet, kochany książę.
Młody Indjanin zamyślił się na chwilę, a potem rzekł:
— Chodź, ojcze...
— A dokąd, kochany książę?... — odrzekł mocno zdziwiony jezuita.
— Podziękować moim przyjaciołom... Czekałem przez trzy dni... to długo.
— Pozwól, kochany książę... pozwól... wiele mam do pomówienia z nim w tym względzie, racz usiąść.
Dżalma usłuchał i natychmiast usiadł na krześle. Rodin rzekł:
— Prawda... masz, książę, przyjaciół... czyli raczej masz przyjaciela; przyjaciele są rzadkością.
— A ty, kochany ojcze?
— Słusznie mówisz, kochany książę... Masz więc dwóch przyjaciół, kochany książę: mnie, którego znasz... i drugiego, którego nie znasz... i który życzy sobie nie być znanym...
— Dlaczego?
— Dlaczego?... — odrzekł Rodin, zakłopotany trochę — bo szczęście, jakiego doznaje, dając ci dowody swej przyjaźni, i spokój, przy takim sposobie postępowania... są dla niego nagrodą tej tajemnicy.
Rysy twarzy Dżalmy przybrały natychmiast wyraz smętnej godności, podniósł dumne czoło i rzekł poważnym, surowym głosem:
— Ponieważ ten przyjaciel ukrywa się, widać zatem, że powinienem się go wstydzić... Od takich tylko ludzi przyjmuję gościnność, których jestem godny, lub którzy są godni mnie... Opuszczam ten dom.
I to mówiąc, Dżalma powstał z takiem postanowieniem, iż Rodin zawołał:
— Ależ posłuchaj mnie, kochany książę... pozwól sobie powiedzieć, że jesteś niezmiernie drażliwy... Lubo staraliśmy się przywieść księciu na pamięć jego piękny kraj, jesteśmy tu jednak w środku Europy, w środku Francji, w Paryżu.
— Słusznie mówisz, mój ojcze, nie jestem we własnym kraju... tu odmienne są zwyczaje, będę o tem pamiętał.
Rodin zdziwił się, widząc go przez chwilę zamyślonego! Dżalma tonem spokojnym, ale wyrażającym mocne przekonanie, rzekł:
— Usłuchałem cię; zastanowiłem się, mój ojcze.
— Cóż więc, kochany książę!
— W każdym kraju na świecie, pod żadnym pozorem, człowiek uczciwy, jeżeli jest przyjacielem innego człowieka, ukrywać się z tem nie powinien.
— A jeżeli niebezpiecznie jest dla niego oświadczać się z tą przyjaźnią... — rzekł Rodin, bardzo niespokojny z powodu takiego toku rozmowy. — A gdyby też właśnie księciu groziło niebezpieczeństwo, w razie gdyby ta przyjaźń została odkryta?
— Nic nie przyjmuję od przyjaciela, który mniema, że zdolny jestem zaprzeć się go przez podłość...
— Ależ, na Boga! a gdyby tu szło o kobietę! — zawołał Rodin, podniecony do ostateczności, biegnąc ku niemu; rzeczywiście bowiem, lękał się, aby Dżalma nie wyszedł z domu i żeby tem nie zniweczył jego zamiarów.
Na ostatnie słowa, wymówione przez Rodina, Indjanin zatrzymał się nagle.
— Kobieta? — odrzekł drżącym głosem, z uszanowaniem, składając ręce.
I na jego twarzy malowało się niewymowne, głębokie zachwycenie.
— Kobieta?.. — mówił jeszcze — Paryżanka?...
— Tak, kochany książę, kiedy mnie zmuszasz do tej otwartości, wyznać ci muszę, że to jest kobieta... zacna Paryżanka... godna matrona... pełna cnót, której podeszły wiek zasługuje ze strony księcia na szacunek.
Po miłosnem, namiętnem uczuciu, jakie chwilowo zabłysło na twarzy księcia, nastąpił wyraz tkliwego uszanowania; spojrzał na Rodina z rozrzewnieniem i rzekł mu wzruszonym głosem:
— A więc ta kobieta jest dla mnie matką?
Trudno opisać, z jakim wdziękiem, melancholijnym i czułym, wymówił Indjanin słowo „matka“.
— Teraz, kochany książę, pozwól powiedzieć sobie, jakie są życzenia twej macierzyńskiej przyjaciółki... Ten dom pozostanie zawsze do twego rozporządzenia, jeżeli ci się w nim podoba; służba francuska, powóz i konie będą na twoje rozkazy; rachunki potrzeb dla twojego domu będą zaspakajane. Przytem, ponieważ syn królewski żyć powinien po królewsku, zostawiłem w przyległym pokoju szkatułkę, zawierającą sto pięćdziesiąt luidorów: co miesiąc będzie ci odliczona takaż suma; jeżeliby ci nie wystarczała na tak zwane u nas, drobne wydatki, powiesz mi, a będzie ci dane....
Dżalma obruszył się, a Rodin dodał co żywo:
— Oznajmić ci zarazem winienem, kochany książę, że delikatność twoja może być w tej mierze zupełnie spokojna. Najprzód.. od matki... wszystko się przyjmuje... potem, ponieważ w ciągu trzech miesięcy odziedziczysz ogromny spadek, łatwo ci więc będzie, jeżeliby ci ciężyło to dobrodziejstwo (chociaż suma wynosi ledwo cztery lub pięć tysięcy luidorów), mówię, że łatwo ci będzie zwrócić tę pożyczkę: nie żałuj więc niczego, użyj wszystkiego, co ci się spodoba... pragnieniem przyjaciółki twej, abyś pokazał się w największym świecie paryskim tak, jak pokazać się wypada synowi króla, przezwanego ojcem Wspaniałego. Tak więc, raz jeszcze powtarzam, nie krępuj się niepotrzebną delikatnością... jeżeli ta suma nie wystarczy ci...
— Żądać będę więcej... moja matka ma słuszność, królewicz powinien żyć po królewsku.
Taką dał Indjanin odpowiedź, wyrzekł ją z naiwną prostotą, nie okazując najmniejszego zdziwienia, że go tak hojnie uposażono, i tego właśnie po nim spodziewać się należało.
— Tak więc rzecz skończona, kochany książę! — rzeki jezuita. — Teraz, kiedy potrzeba, abyś zobaczył świat, żebyś wszedł do niego najlepszemi drzwiami, jak się zwykło u nas mówić... jeden z pomiędzy przyjaciół twej macierzyńskiej przyjaciółki, hrabia Montbron, starzec pełen doświadczenia i należący do najpierwszych towarzystw, przedstawi cię w najznakomitszych domach paryskich...
— Dlaczegóż nie przedstawisz mnie ty, mój ojcze?
— Niestety! kochany książę, przypatrz się mi, czy to dla mnie byłaby rola... A potem, uważasz, książę, pan Montbron potrafi lepiej ode mnie znaleźć się między ludźmi w świecie, w którym ma... oświecić cię względem sideł, jakieby zastawić na cię chciano. Bo masz nieprzyjaciół, nikczemnych nieprzyjaciół, którzy niegodziwym sposobem nadużywają twego zaufania, którzy naigrawali się z ciebie. A skoro, na nieszczęście, ich potęga dorównywa ich złości, roztropniejszą byłoby może dla ciebie rzeczą unikać ich... chronić się...
Na wspomnienie tych nieprzyjaciół, na myśl unikania ich Dżalma wzdrygnął się cały, twarz jego nagle zbladła, zsiniała: oczy jego zaiskrzyły się tłumionym ogniem; nigdy pogarda, nienawiść, pragnienie zemsty, nie wystąpiły wyraźniej na twarzy ludzkiej...
Rodin zawołał:
— Kochany książę!... co ci jest? przerażasz mnie.
Dżalma nic nie odpowiedział, pochylony na krześle, ręce trzymając ściśnięte ze złości, jednę z drugą zwarte, zdawał się trzymać poręczy krzesła z bojaźni, aby go nie uniósł straszny napad wzburzonego gniewu... Przypadek zdarzył, że w tej chwili cybuch fajki potoczył się mu pod nogi. Dżalma był tak silny, iż szybkiem poruszeniem nogi skruszył bursztyn, pomimo jego twardości.
— Ależ, na Boga! książę, co ci jest? — zawołał Rodin.
— Tak zetrę mych podłych nieprzyjaciół! — zawołał Dżalma, rzuciwszy na Rodina groźnem, zaiskrzonem okiem.
Potem, jakby te słowa doprowadziły do najwyższego stopnia jego zapalczywość, zerwał się z krzesła, i z obłąkanym wzrokiem biegał tu i owdzie pa sali, jakby szukał oręża. Była to bezsilna wściekłość dzikiego zwierza, miotającego się w klatce, gdy łaknie krwi.
Tak więc młody Indjanin był bardzo piękny i bardzo dziki: widać było po nim, że posiada wrodzony instynkt ognisty, ślepy, nieustraszony, w owej chwili, jak spostrzec było można, do najwyższego stopnia uniesiony na wspomnienie podłości.
Rodin, ukrywając złośliwą radość, podziwiał popędliwość młodego Indjanina, który, w zdarzyć się mogących okolicznościach, unieść się mógł strasznym wybuchem. Nagle, ku wielkiemu zdziwieniu jezuity, ucichła burza. Twarz jego zbladła, przybrała ponury wyraz; potem, z zimnym spokojem, straszniejszym aniżeli zapalczywość, jaką niedawno pałał, rzekł do Rodina.
— Mój ojcze, zaprowadzisz mnie dziś do mych nieprzyjaciół.
— A w jakim celu, kochany książę?.. Cóż chcesz uczynić?
— Pozabijać tych nikczemników!
— Zabijać ich!! Nawet nie myśl o tem. Ależ, raz jeszcze powtarzam, pamiętaj o tem, książę, że tu nie jesteś nad brzegami Gangesu, gdzie zabija się swych nieprzyjaciół tak samo, jak tygrysa na polowianiu.
— Wytępić szkodników jest powinnością.
— A więc.. książę.. zemsta.
— Ja się nie mszczę nad wężem — rzekł Dżalma wyniosłym tonem — ja go niszczę.
— Ależ, kochany książę, nie jest tu w zwyczaju w taki sposób pozbywać się swych nieprzyjaciół, jeżeli ma się przyczynę do żalu ku nim.. Tu społeczność zajmuje się twoją sprawą, rozbiera ją, sądzi i, jeżeli trzeba, karze.
— W mojej sprawie ja sam jestem sędzią i katem.
— Proszę cię, książę, racz mnie wysłuchać. Mógłbym powiedzieć ci: znam tych nieprzyjaciół, lecz, z obawy, żebyś się nie dopuścił jakiej płochości, zataję przed tobą ich nazwiska. Lecz nie, zapewniam cię, że jeżeli szanowna osoba, co kocha cię jak swego syna, uzna za rzecz słuszną i pożyteczną, abym ci wyjawił te nazwiska... powiem ci je, ale nie prędzej, aż ona wyrzeknie.
Dżalma ponuro patrzył na Rodina, zagniewany.
W tej chwili wszedł Faryngea i rzekł do Rodina:
— Jakiś człowiek przychodzi z listem do pana. Powiedziano mu, że pan tu jesteś. Tu więc przyszedł. Czy mam przyjąć od niego list?... Mówi, że jest od księdza d‘Aigrigny.
— Zapewne! — rzekł Rodin; potem dodał: — jeżeli książę pozwoli?
Dżalma przyzwolił skinieniem głowy. Faryngea wyszedł.
— Daruj mi, książę, spodziewałem się dziś rano bardzo ważnego listu; kiedym się go nie mógł doczekać, nie chcąc opuścić chwili odwiedzenia księcia, zaleciłem w domu, aby mi ten list przysłano.
W kilka minut potem Faryngea powrócił z listem, który oddał Rodinowi, poczem metys wyszedł.

XVII.
ADRIANNA I DŻALMA.

Po wyjściu Faryngei Rodin wziął list księdza d‘Aigrigny w jednę rękę, a drugą zdawał się szukać czegoś najprzód w kieszeniach surduta, potem w kieszeni w spodniach; potem nareszcie, nigdzie nie znalazłszy, położył list na kolanach swych wytartych czarnych pantalonów, patrząc nań z żalem i niepokojem.
— Niestety! kochany książę! — rzeki Rodin — zdarzyła mi się rzecz najprostsza w świecie, najbagatelniejsza, a jednakże wiele mi sprawia kłopotu... zapomniałem, lub też zgubiłem okulary, a przy tem półświetle, a nadewszystko z przyczyny nieszczęsnego wzroku, który przez zbytnią pracę i z wiekiem straciłem, niepodobna mi będzie przeczytać tego listu, a jest bardzo ważny, gdyż czekają ode mnie bardzo spiesznej, bardzo prostej i bardzo kategorycznej odpowiedzi...
— Mój ojcze, — rzekł mu uprzejmie Dżalma — czy pozwolisz, abym cię wyręczył?
Przeczytawszy, starać się będę zapomnieć natychmiast, com czytał...
— Czy naprawdę byłbyś łaskaw, kochany książę, uczynić mi tę przysługę? Nie ośmieliłbym się prosić cię o nią.
To mówiąc, Rodin podał list Dżalmie, który czytał głośno.
Treść tego listu była następująca: „Dzisiejsza ranna bytność pana w pałacu Saini-Dizier, według tego, co mi powiedziano, jest nowem najściem z jego strony.
„Oto ostatnia propozycja, jaką panu oznajmiono; będzie ona równie daremną, jak postąpienie z mej strony, którego użyłem bezskutecznie wczoraj, udając się na ulicę Klodoweusza.
„Po tem długiem i przykrem tłomaczeniu się, powiedziałem panu, że do niego napiszę; dotrzymuję mej obietnicy, otóż moje ultimatum. A najprzód ostrzeżenie:
„Strzeż się pan... Jeżeli zechcesz stawać uporczywie do nierównej walki, wystawisz się nawet na nienawiść tych, których podejmujesz się bronić. Jest tysiąc sposobów zgubienia cię w ich oczach, kiedy się ich zawiadomi o twych zamiarach. Łatwo będzie przekonać ich, że sam należałeś do spisku, który teraz chcesz wykrywać, a to nie przez wspaniałomyślność, ale przez chciwość“.
Chociaż Dżalma był bardzo delikatny i pojmował dobrze, że wypytywanie byłoby wielką niedelikatnością, nie mógł jednak opanować ciekawości; czytając więc ten ustęp, spojrzał na jezuitę.
— A któż to są ci ludzie, których pan bronisz?
— Których ja bronię?.. — rzekł Rodin, udając niby, że waha się — kto są moi protegowani?.. He... he!.. powiem ci, książę... Są to... są to biedacy bez żadnego ratunku, ludzie małego znaczenia, ale ludzie poczciwi, mający za sobą słuszność... w procesie, który prowadzić muszą; grozi im zguba ze strony ludzi możnych... bardzo możnych... Szczęście, że ja bardzo dobrze znam tych drugich, mogę więc demaskować ich na korzyść moich protegowanych... I cóż chcesz, książę? ja biedny człowiek, naturalnie biorę stronę ubogich, biednych ludzi... Ale, czytaj dalej, proszę cię:...
Dżalma czytał:
„Jeżeli więc nie przestaniesz występować przeciwko nam jako nieprzyjaciel, wielce się narazisz, a nic nie zyskasz, trzymając stronę ludzi, których nazywasz swymi przyjaciółmi. W tem wszystkiem, raz jeszcze powtarzam, ukrywać się musi chciwość.
„Jeżeli więc tak jest, to i pod tym względem... można ci ofiarować hojne wynagrodzenie... Tego jeszcze wieczora, najdalej o dwunastej w nocy, opuścisz Paryż i zobowiążesz się, że powrócisz nie wcześniej jak za sześć miesięcy“.
Dżalma nie mógł ukryć zdziwienia i spojrzał na Rodina.
— Rzecz bardzo prosta! — odpowiedział tenże — proces mych protegowanych sądzony będzie przed tym czasem, więc, oddalając mnie, chcą przeszkodzić mi w czuwaniu nad nimi; pojmujesz, kochany książę — rzeki Rodin, niby z wielkiem oburzeniem. — Bądź łaskaw czytać dalej i darować mi, że ci przerywam, ale taka bezczelność oburza mnie...
Dżalma czytał dalej:
„Abyśmy byli pewni, że oddalasz się z Paryża na sześć miesięcy, udasz się do jednego z naszych przyjaciół w Niemczech, przyjmiesz u niego wspaniałą gościnę, ale koniecznie będziesz musiał pozostać u niego aż do upłynięcia rzeczonego czasu“.
— Tak... dobrowolne więzienie — rzekł Rodin.
„Pod temi warunkami będziesz pobierał pensję, wynoszącą 1.000 franków na miesiąc, poczynając od dnia twego wyjazdu z Paryża, 10.000 franków na rękę, a 20.000 fr. po upływie sześciu miesięcy. Wszystko będziesz miał dostatecznie poręczone. Nareszcie, po sześciu miesiącach, będziesz miał zapewnione miejsce równie zaszczytne, jak niepodległe“.
Gdy Dżalma przestał czytać, mimowolnie przejęty gniewem, rzekł mu Rodin:
— Czytaj dalej, proszę cię, kochany ksążę, trzeba przeczytać do końca; dowiesz się stąd, co się to u nas dzieje, mimo naszej cywilizacji.
Dżalma znowu czytał:
„Dostatecznie znany ci jest tok sprawy i wiesz, kim jesteśmy, ile możemy; pojmuesz, że, oddalając cię, chcemy się tylko pozbyć mniej szkodliwego, ale bardzo uprzykrzonego nieprzyjaciela; nie zaślepiaj się pierwszymi krokami, które ci się jako tako udały. Skutki twego doniesienia będą znikome, gdyż jest ono potwarcze; sędzia, który poważył się przyjąć je, gorzko żałować będzie swej haniebnej stronności. Z niniejszego listu zrobić możesz użytek, jaki ci się podoba.
„Wiemy do kogo ipiszemy, co piszemy i jak piszemy. Odbierzesz ten list o godzinie trzeciej. Jeżeli o czwartej nie otrzymamy od ciebie wyraźnego przyzwolenia, z podpisem własnoręcznym tu, na dole tego listu... rozpocznie się nanowo wojna... nie jutro, ale jeszcze dziś wieczorem“.
Skończywszy czytanie, Dżalma spojrzał na Rodina, który mu rzekł:
— Pozwól mi, książę, zawołać Faryngeę.
I, mówiąc to, zadzwonił.
Metys wszedł.
Rodin wziął list z rąk Dżalmy, rozdarł go na dwoje, zgniótł w ręku, tak, iż zrobiła się z niego gałka i, podając go metysowi, rzekł:
— Oddasz to posłańcowi, który czeka, i powiesz mu, że taka jest moja odpowiedź na ten bezczelny i niegodziwy list; rozumiesz mnie dobrze: na ten niegodziwy, zuchwały list.
— Rozumiem... dobrze rozumiem — odpowiedział metys i wyszedł.
— Może to niebezpieczna wojna dla ciebie, mój ojcze — rzekł przyjacielskim tonem młody Indjanin.
— Tak, kochany książę, niebezpieczna, może nawet.... Ale ja nie postępuję tak, jak ty... mój książę... nie chcę zabijać mych nieprzyjaciół dlatego, że są podli i złośliwi... pokonywam ich... pod tarczą prawa. Mnie więc naśladuj...
Potem, widząc występujący rumieniec i oburzenie na twarzy Dżalmy, Rodin dodał:
— Mylę się... nie będę ci już dawał rady w tej mierze... Zgódź się tylko zemną na to, że tę kwestję oddasz pod sąd twej godnej i macierzyńskiej opiekunki. Jutro będę się z nią widział; jeżeli ma to przystanie, wyjawię ci nazwiska twych nieprzyjaciół. Jeżeli nie... to nie.
— A ta kobieta... — ta druga matka... — rzekł Dżalma — czy jest tak szlachetna, iż na jej sąd będę mógł spuścić się?
— Ona! — zawołał Rodin, składając ręce i mówiąc z coraz większem uniesieniem — ona... wszak to najszlachetniejsza, najwspanialsza, najodważniejsza na ziemi istota... ona... twoja opiekunka, a choćbyś też był prawdziwym jej synem, nie okazywałaby ci bardziej macierzyńskiej miłości i, mimo to, gdyby ci szło o wybór między poniżeniem a śmiercią, powiedziałaby ci pewno: „Umieraj! gotowa jestem umrzeć z tobą“.
— O! szlachetna kobieta!... taką właśnie była moja matka! — zawołał Dżalma z uniesieniem.
— Ona!... — zawołał znowu Rodin z coraz większym zapałem i, zbliżywszy się do okna, zakrytego sztorą, na które rzucił zukosa niespokojnym wzrokiem. — Twoja opiekunka... Wystaw sobie tylko uosobnioną odwagę, prostotę charakteru, prawość. O! nadewszystko prawość!.... Tak, jest to szczerość, otwartość szlachetnego mężczyzny, obdarzonego wielkim charakterem, połączona ze wzniosłą godnością kobiety, która w całem swem życiu nietylko nigdy nie skłamała... — nietylko ani jednej swej myśli nie ukryła... ale która umarłaby raczej, aniżeli dopuścićby się miała najmniejszej obłudy, najmniejszej skrytości lub wybiegu, właściwych kobietom.
Trudno jest opisać zdziwienie, jakie objawiło się na twarzy Dżalmy, gdy usłyszał o takim portrecie kobiety z ust Rodina; zaiskrzyły się mu oczy, twarz okryła się rumieńcem, serce biło z uniesienia...
— Dobrze, dobrze, szlachetne serce! — rzekł mu Rodin, postąpiwszy znowu ku oknu, zasłoniętemu sztorą. — Posłuchaj tylko, kochany książę, przed kilku dniami... ta szlachetna kobieta powiedziała mi szacowne słowa, których nie zapomnę: Panie, kiedy mam podejrzenie na kogo, a kogo szanuję lub kocham...
Rodin nie dokończył.
Tak gwałtownie z zewnątrz wstrząśnięto sztorą, iż pękła sprężyna, ku wielkiemu zdziwieniu Dżalmy i ujrzał on pannę Cardoville.
Wydała się Dżalmie tak zachwycającą, iż zdawało su młodemu Indjaninowi, że chyba marzy o takiem zjawisku.
Ręce złożywszy, z otwartemi szeroko oczyma, lekko pochylony naprzód, jakby przyklęknął do modlitwy, stał osłupiały i zdumiony.
Panna Cardoville, wzruszona, nieco się zarumieniwszy nie wchodząc do salonu, stała na progu drzwi, prowadzących do oranżerji. Wszystko to się stało w krótszym, aniżeli na opisanie tego potrzeba, czasie; i ledwo też sztora została podniesiona, kiedy Rodin, udając zdziwienie, zawołał:
— Pani tu jesteś!
— Tak, panie... — odrzekła Adrjanna zmieszanym głosem — przybywam, aby dokończyć zdania, które pan niedawno zacząłeś. Powiedziałem panu, że, gdy mi padnie na myśl podejrzenie, oznajmiam je głośno osobie, która je we mnie wzbudziła. A więc przyznaję się przy tej sposobności, że o mało co nie zbłądziłam: przybyłam tu śledzić pana... Pierwszy to raz w mem życiu poniżyłam się aż do podstępu... słabość ta godną jest ukarania, poddaję się mu; daję panu zadosyćuczynienie: jeżeli żądasz, przeproszę cię... Następnie — zwracając się do Dżalmy, dodała: — Teraz książę, nie można dalej utrzymywać tajemnicy... jestem twoją krewną, jestem panna Cardoville, i spodziewam się, że przyjmiesz gościnność od siostry, jak przyjmowałeś od matki.
Dżalma nic nie odpowiedział.
Zapatrzony w zachwycie na to niespodziewane zjawisko, ognisty wzrok Indjanina pochłaniał z pożerającą chciwością rzadką piękność młodej dziewicy.
W rzeczy samej nigdy dwie piękniejsze istoty nie stanęły wobec siebie. Adrjanna i Dżalma przedstawiali wzory piękności kobiety i mężczyzny. Zdawałoby się, że jest coś nadzwyczajnego, coś nadludzkiego w zbliżeniu tych dwóch istot, tak młodych, tak świeżych... tak wspaniałych, tak namiętnych, tak heroicznych i tak wyniosłych, które, rzecz dziwna, wprzód jeszcze nim się zobaczyły, już poznały się na całej moralnej wartości.
Spojrzawszy w stronę księcia i chcąc go pobudzić do odpowiedzenia na oświadczoną mu braterską ofiarę, Adrjanna, spotkawszy znowu jego bystry, dziki, ognisty wzrok, spuściła oczy z pewnym przestrachem, smutkiem i obrażoną dumą; wtedy winszowała sobie, że odgadła niezbędną potrzebę trzymania nadal Dżalmy w oddaleniu od siebie, tak dalece bowiem lękała się zapalczywej, unoszącej się natury księcia.
Chcąc skończyć to nader przykre położenie, panna de Carodville rzekła do Rodina cichym i drżącym głosem:
— Bądź tak dobry, mój panie... pomów z księciem... powtórz mu moją ofiarę... Ja tu pozostać dłużej nie mogę.
To powiedziawszy, Adrjanna cofnęła się ku Florynie.
Za pierwszem poruszeniem się z miejsca Adrjtanny, Dżalma poskoczył ku niej jak tygrys, któremu chcą wydrzeć łup jego. Młoda dziewica, przelękniona dzikim wyrazem twarzy Indjanina, prędzej jeszcze cofnęła się z głośnym krzykiem. Na ten krzyk Dżalma przyszedł do siebie i przypomniał sobie wszystko, co zaszło; wtedy, zbladłszy z żalu i wstydu, drżący, zmieszany, mając łzy w oczach, padł do nóg Adrjannie i, wyciągnąwszy do niej błagalnie ręce, rzekł jej głosem łagodnym, z uszanowaniem i lękliwością, prosząc ją:
— O! pozostań... pozostań... nie opuszczaj mnie! już od tak dawna cię oczekuję...
Na tę prośbę wypowiedzianą z rzewną szczerością dziecięcia, z pokorą sprzeczną z okazaną dopiero co dzikością, której ulękła się, Adrjanna odpowiedziała, dając przytem skinieniem znak Florynie, aby się przygotowała do odejścia:
— Książę... niepodobna mi pozostać tu dłużej...
— Lecz... powrócisz pani? — rzekł Dżalma, powściągając łzy — ujrzę ją znowu?...
— Och! nie, nigdy!... — rzekła panna de Cardoviłle przytłumionym głosem; potem, korzystając z gwałtownego wzruszenia, w jakie wprawiła Dżalmę jej odpowiedź, Adrjana zniknęła za klombem roślin w oranżerji.
W chwili, kiedy Floryna, dążąc za panią, przechodziła około Rodina, ten rzekł jej pocichu a prędko:
— Trzeba skończyć jutro z Garbuską.
Floryna cała struchlała i, nic nie odpowiedziawszy Rodinowi, skryła się równie jak Adrjanna za gęstwinę roślin.
Dżalma, nie odpowiedziawszy, opuścił ręce na kolana i obrócił ku Rodinowi twarz, łzami jeszcze zroszoną.
— Wiedziałem, że panna Cardoville jest zachwycającą i że w tym, co książę, wieku łatwo można się zakochać, — mówił dalej Rodin — i dlatego uchronić chciałem księcia od tego nieszczęsnego wypadku, gdyż piękna bohaterka księcia zapamiętale kocha pewnego młodzieńca, zamieszkałego tu, w Paryżu...
Usłyszawszy te słowa, Dżalma przyłożył obie ręce do serca, jakby mocno w nie został ugodzony, i krzyknął boleśnie; głowa jego w tył się przechyliła i zemdlony upadł na sofę.
Rodin patrzał nań przez kilka chwil ozięble, a następnie, odchodząc i głaszcząc łokciem zatłuszczony kapelusz, rzekł:
— Połknął haczyk!

XVIII.
RADY.

Było to w nocy.
Dziewiąta godzina dopiero co wybiła.
Wieczorem owego dnia, w którym panna de Cardoville pierwszy raz widziała się z Dżalmą, Floryna blada, niespokojna, drżąca, ze stoczkiem w ręku weszła do sypialnego pokoju, umeblowanego skromnie, ale bardzo przyzwoicie i wygodnie. Pokój ten należał do mieszkania, zajmowanego przez Garbuskę u Adrjanny, a mieścił się na dole; dwa były do niego wejścia: jedno prowadziło na ogród, drugie na dziedziniec; tędy to przychodziły do Garbuski osoby, chcące otrzymać wsparcie.
Postawiwszy stoczek na kominku i prędko rzuciwszy okiem po całym pokoju, pokojówka zbliżyła się do dużego biurka mahoniowego, na którem stała piękna biblioteczka z dobranych książek; klucz był w zamku każdej szuflady: wszystkie trzy zrewidowała Floryna. Znajdowały się w nich różne prośby o wsparcia, z wypisanemi na nich gdzie-niegdzie ręką Garbuski uwagami.
Przy łóżku były małe drzwi, prowadzące do gabinetu garderobianego; wszedłszy tam, Floryna najprzód szukała daremnie w wielkiej szafie. Tu znalazła starannie złożone stare, liche gałganki, w które odziana była Garbuska, gdy przybyła do tego bogatego domu.
Floryna struchlała; mimowolne wzruszenie odbiło się na jej twarzy; myśląc jednak, że nie idzie tu o rozczulenie, ale o posłuszeństwo nieprzebłagalnym rozkazom Rodina, zawiązała napowrót zawiniątko, zamknęła szafę, wyszła z garderoby do sypialnego pokoju.
Patrząc znowu na biurko, wpadła nagle na nową myśl. Nie poprzestając teraz na przejrzeniu półek, wyjęła całkiem jedną szufladę, spodziewając się, że może przecie znajdzie to, czego szukała; ale nic nie znalazła.
Drugie poszukiwanie lepiej się jej powiodło. Tu poruszeniem okazała zdziwienie, bo zupełnie czego innego spodziewała się; z tem wszystkiem wzięła rękopis, otworzyła i szybko przewracała karty. Kilka ich przejrzawszy, okazała zadowolenie — i już chciała schować to pismo do kieszeni, lecz, chwilkę pomyślawszy, położyła napowrót, gdzie było, wszystko ukryła jak poprzednio, wzięła stoczek i wyszła z tego mieszkania niepostrzeżona, jak się spodziewała, wiedząc, że teraz Garbuska zabawi u panny Cardoville przez kilka godzin.

Nazajutrz po tych poszukiwaniach Floryny, Garbuska, znajdując się sama w pokoju sypialnym, siedziała wygodnie przy ogniu płonącym na kominku.
Garbuska, oparłszy ręce na poręczach krzesła, opływała w rozkosznych uczuciach szczęścia, którego jeszcze nigdy tak zupełnie nie zażyła do chwili znalezienia się w tym pałacu. Dla niej, od tak dawna przywykłej do dokuczliwego niedostatku, wielkiem być musiało szczęściem, że mieszkała w tak wygodnem, cichem ustroniu; te wygody winna była swej odwadze i energji, jakie okazała pośród tylu przykrych prób, szczęśliwie ukończonych.
Kobieta w średnim wieku, łagodnej, skromnej twarzy, z wyraźnej woli Adrjanny przeznaczona na usługi Garbuski, weszła i rzekła jej:
— Pani, przyszedł jakiś młody mężczyzna i chce się widzieć z panią dla pomówienia w bardzo pilnym interesie... nazywa się Agrykola Baudoin.
Na te słowa Garbuska spojrzała z radością i zdziwieniem, nieco zarumieniła się, wstała i pobiegła do drzwi, prowadzących do salonu, w którym ¡się znajdował Agrykola.
— Dzień dobry, kochana Garbusko — rzekł kowal, czule całując dziewicę, której lica rozpaliły się, zaczerwieniły pod braterskiemi pocałunkami.
— Ach! dla Boga? — zawołała nagle wyrobnica, wpatrując się zmartwiona w Agrykolę — cóż to znaczy ta czarna przepaska na twem czole?... Zostałeś więc raniony?
— To nic, — rzekł kowal — to nic nie znaczy, nie zważaj na to... powiem ci zaraz o tem... jak mnie to spotkało... A tymczasem chcę cię prosić o radę w bardzo ważnych okolicznościach.
— Chodź więc do mego pokoju, będziemy tam sami — rzekła Garbuska, idąc przed Agrykolą.
— A to mi się dopiero podoba, moja kochana Garbusko... otóż tak obciąłbym cię widzieć zawsze mieszkającą; poznaję w tem wszystkiem pannę Cardcwille... Jakie serce.. jaka dusza... Ty nie wiesz... ona napisała do mnie onegdaj... dziękując mi za to, co dla niej uczyniłem... Przysłała mi szpilkę złotą, bardzo prostą, którą musiałem przyjąć, jak mi pisała, gdyż nie ma innej wartości nad tę, że ją nosiła jej matka. Gdybyś wiedziała, jak mnie wzruszył ten delikatny dar.
— Nic cię nie powinno dziwić, co pochodzi od tak szlachetnej pani. Ale twoja rana...
— Zaraz, moja kochana... tyle mam rzeczy do powiedzenia ci!... Zacznijmy od najpilniejszej, idzie bowiem o radę dla mnie w bardzo ważnej okoliczności...
— Mów prędko.
— Od czasu, jak moja matka wyjechała z Gabrjelem na prowincję, na probostwo, które dostał, i od czasu jak mój ojciec mieszka z marszałkiem Simon i jego córkami, jak ci wiadomo, mieszkałem w fabryce pana Hardy z mymi towarzyszami we wspólnym domu. Lecz dziś rano... ach! muszę ci powiedzieć, że pan Hardy, po powrocie z długiej podróży, którą odbył w ostatnich czasach, znowu od kilku dni wyjechał za interesami. Dziś więc rano, w czasie śniadania, pozostałem jeszcze przy robocie po ostatniem dzwonieniu; wychodząc z budynku fabrycznego i mając iść do naszego refektarza, spostrzegam wchodzącą na dziedziniec kobietę, która wysiadła z fiakra; idzie ku mnie spiesznym krokiem; widzę, że jest blondynką, choć woal napół był spuszczony, miła, piękna na twarzy i bardzo porządnie ubrana, jak znakomita dama. Ale, zdziwiony jej bladością i niespokojną, przelęknioną miną, pytam, czego żąda? „Panie — odrzekła mi drżącym głosem, zdając się czynić to z przymusem i nieśmiałością — czy pan jesteś rzemieślnikiem w tej fabryce?“ Tak, pani. „Czy pan Hardy nie jest w jakiem niebezpieczeństwie?“ — zawołała. Pan Hardy, pani? wszak on nie wrócił jeszcze do fabryki. „Jakto? — odpowiedziała — pan Hardy nie wrócił wczoraj wieczorem? Nie był bardzo niebezpiecznie raniony przez maszynę, gdy zwiedzał warsztaty?...“ — Prawdę pani mówię; gdyby pan Hardy znajdował się w jakiem niebezpieczeństwie, nie byłbym ja tak spokojny, mówiąc z panią o nim. — „Ach! Bogu dzięki!“ — zawołała młoda dama. Potem jeszcze dziękowała mi tak szczęśliwa, tak ucieszona, iż mnie samego tem wzruszyła! Lecz, nagle, jakgdyby wstydziła się swego postępku, spuściła woal i śpiesznie oddaliła się ode mnie; wyszedłszy z podwórza, wsiadła do fiakra, który ją przywiózł. Ja pomyślałem sobie: ta dama zajmuje się panem Hardy i przestraszyła się fałszywą pogłoską.
— Pewno go kocha — rzekła rozczulona Garbuska — i przez niepokój dopuściła się może nieroztropnego kroku, przybywając, aby pytać o niego.
— Słusznie mówisz, jak się zdaje. Patrzę za nią ciekawie, jak siada do fiakra, gdyż jej wzruszenie zastanowiło mnie... Fiakr odjeżdża... ale cóż widzę niedługo potem? Kabrjolet uliczny, którego dama nie mogła spostrzec, gdyż stał ukryty za rogiem muru. W chwili, gdy zawracał, widziałem wyraźnie mężczyznę, siedzącego obok stangreta i dającego mu znak, aby udał się w tę samą stronę, w którą pojechał fiakr.
— A więc tę biedną damę śledzono.
— Tak, bezwątpienia; dlatego też ja puszczam się w pogoń za fiakrem; dopędzam go i przez spuszczone sztory mówię młodej damie, biegnąc obok jej drzwiczek: „Miej się pani na baczności, kabrjolet ściga cię“.
— Dobrze!... Agrykolo... a czy odpowiedziała?
— Słyszałem, jak zawołała przeraźliwym głosem: „O Boże!!“ I fiakr pojechał dalej. Wkrótce przebiegł koło mnie kabrjolet; widziałem siedzącego obok stangreta mężczyznę wysokiego, grubego, czerwonego, który, widząc mnie biegnącego za fiakrem, może się czegoś domyślił, gdyż patrzył na mnie z niespokojną miną.
— A kiedy pan Hardy powróci? — zapytała Garbuska.
— Jutro lub pojutrze; teraz, moja kochana Garbusko, poradź mi... Ta młoda dama kocha pana Hardy, to rzecz oczywista. Musi to być pewno mężatka, gdyż była bardzo zakłopotana, gdy do mnie mówiła, a mówiła z wielką nieśmiałością i przestraszona krzyknęła przeraźliwie, gdy jej powiedziałem, że jest ścigana... Cóż mam robić? Przypuściwszy, że pan Hardy przybędzie jutro, mamże mu powiedzieć co zaszło, czy też?...
— Zaczekaj no tylko!... — zawołała nagle Garbuska, przerywając Agrykoli i zdając się coś sobie przypominać — gdym poszła do klasztoru Panny Marji prosić przełożoną o robotę... proponowała mi, abym się podjęła chodzić na dzienną robotę do pewnego domu, w którym miałam... dawać baczność... czyli mówiąc poprostu... szpiegować...
— Nędznica!...
— A wiesz — rzekła Garbuska — wiesz, do kogo stręczyła mi wejść, dla wykonania tej haniebnej posługi? Do pani de... Fremont czy Bremont, już dobrze nie pamiętam... do kobiety wielce nabożnej, którą miałam szpiegować; jak mi mówiła przełożona, bardzo często odbiegała wizyty od pewnego rękodzielnika.
— Co mówisz? — zawołał Agrykola — czy tym rękodzielnikiem miał być?...
— Pan Hardy... miałam wiele powodów niezapomnienia tego nazwiska, które przełożona wymówiła... Po owym dniu tyle zaszło wypadków, iż zapomniałam już o tej okoliczności. A tak więc... jest wielkie prawdopodobieństwo, że ta młoda dama jest tąż samą, o której mówiono mi w klasztorze.
— A jakiż mogła mieć w tem szpiegowaniu interes przełożona klasztoru?... — zapytał kowal.
— Nie — wiem o tem... ale, jak widzisz, interes, który nią powodował, utrzymuje się do dziś dnia, kiedy ta młda dama była szpiegowana... a może w tej chwili jest oczerniona... zniesławiona... Ach! to straszna rzecz!
— Ale... wytłómacz się jaśniej, Agrykolo — odrzekła nakoniec Garbuska — twoja rana... jakim sposobem dostałeś ją?... proszę cię, powiedz mi.
— Właśnie też mam ci mówić o tej ranie... bo prawdziwie, im więcej o tem myślę, tem bardziej przypadek owej damy zdaje mi się wiązać z innemi okolicznościami.
— Co ty mówisz?
— Wystaw sobie tylko, od kilku dni dziwne zaszły rzeczy w okolicach naszej fabryki... a najprzód, ponieważ teraz mamy wielki post, pewien ksiądz z Paryża, przystojny, piękny mężczyzna, jak mówią, już przybył z kazaniami do miasteczka Villiers, które odległe jest tylko o ćwierć mili od naszej fabryki... Ksiądz ten znalazł sposobność wygadywania różnych rzeczy w swem kazaniu na pana Hardy.
— Jakto?
— Pan Hardy ułożył i kazał wydrukować w kształcie regulaminu wszystkie przepisy, odnoszące się do naszej pracy i do podziału zarobku, jaki nam w nagrodę przeznacza; do tego regulaminu dodane zostały luźne maksymy, równie szlachetne, uczciwe, jak proste dla każdego, a czerpane z pism różnych wyznań chrześcijańskich... Z tego, że pan Hardy wybrał najlepsze prawidła nie z samych pism katolickich, ksiądz zaopinjował, że pan Hardy jest bezbożnik, nadto ogłaszał naszą fabrykę jako ognisko zguby, potępienia i zepsucia, mówił nawet, że sąsiedztwo takiej zgrai bezbożników, tak bowiem nazywa nas, ściągnąć mogło gniew boski na cały kraj... że wiele mówiono o cholerze, która się zbliża, i że może być, iż z przyczyny naszego bezbożnego sąsiedztwa, wszystkie okolice zostaną dotknięte tą klęską.
— Ależ mówić takie rzeczy ciemnemu ludowi — zawołała Garbuska — jest tem samem, co pobudzać go do gwałtownych kroków.
— Mieszkańcy okoliczni, podżegani jeszcze pewno przez namówionych burzycieli, zaczynają już krzywo pa<trzeć na naszych robotników; starano się podburzyć w nich, już nie mówię nienawiść, ale przynajmniej zazdrość... Wszystkie te podburzania zaczynają już wydawać owoce; były już dwa spotkania między nami a mieszkańcami okolic... W jednej to z tych potyczek dostałem kamieniem w głowę...
— A czy tylko nieszkodliwie, Agrykolo, czy rana nie jest niebezpieczna? — rzekła niespokojnie Garbuska.
— Mówię ci, że niema żadnego niebezpieczeństwa... ale nieprzyjaciele pana Hardy nie poprzestali na samych kazaniach; chwycili się oni daleko szkodliwszych środków.
— A czegóż-to jeszcze?
— Niech sobie inni robią co chcą, nas to nie obchodzi. Chcemy żyć spokojnie, a ojciec marszałka Simon, który jest równie odważny jak jego syn, pochwala nasze postępowanie. Cóż tedy, od kilku dni znajdujemy wszędzie, wokoło fabryki, w ogrodzie, na dziedzińcach, podrzucane drukowane kartki, w których mówią na nas:
— „Jesteście podli, samoluby; że los wam dał dobrego pana, to już obojętni jesteście na nieszczęście swych współbraci i na środki wspomożenia ich; dobry byt czyni was nieczułymi...“
— Ach, mój Agrykolo, jakaż to zawzięta złośliwość!...
— O tak... i, na nieszczęście, takie wichrzenia już wywarły wpływ na wielu z naszych najmłodszych towarzyszów... już okazywać się zaczęły w naszych warsztatach niesnaski, rozdwojenia między towarzyszami... Jeżeli ci teraz powiem, że jestem niemal pewny, iż owe drukowane karty, rzucane przez mury fabryki, a które zasiały między nami ziarno niezgody, rozniesione zostały przez wysłańców księdza kaznodziei... czyż nie poznasz, że wszystko, będąc w związku z tem, co spotkało dziś rano ową młodą damę, dowodzi, że pan Hardy od niedawnego czasu ma bardzo wielu nieprzyjaciół?
— Ja równie, jak ty, Agrykolo, uważam to za rzecz przerażającą — rzekła Garbuska — jest to rzecz tak ważna, iż sam tylko pian Hardy będzie mógł przedsięwziąć potrzebne w tej mierze środki... Mojem zdaniem, obowiązkiem twoim jest przestrzec pana Hardy... niech lepiej on uprzedzi większe zło...
— Słusznie mówisz, kochana Garbusko... pójdę za twoją radą; pan Hardy dowie się o wszystkiem. Teraz mówmy o innych... pomówmy wreszcie o mnie... tak, o mnie... idzie bowiem o rzecz, od której zależeć może szczęście mego życia — dodał kowal uroczystym, poważnym tonem, który zadziwił Garbuskę.
— Wiadomo ci — mówił dalej Agrykola po krótkiem milczeniu — że od mego dzieciństwa nic przed tobą nie ukrywałem... że ci wszystko mówiłem... wszystko a wszystko.
— Wiem o tem, Agrykolo — rzekła Garbuska, wyciągając swoją białą, cienką rękę do kowala, który ją serdecznie uścisnął i dalej mówił:
— Kiedy mówię, że nic przed tobą nie ukrywałem, mylę się... zawsze ukrywałem przed tobą moje miłostki... a to z przyczyny, że, lubo wszystko powiedzieć można siostrze... jednakże są rzeczy, o których nie wypada mówić godnej, uczciwej dziewczynie, jaką ty jesteś... Lecz przez to samo, że wstrzymałem się mówić ci kiedykolwiek o moich miłostkach, myślałem sobie: jeżeliby mi się zdarzyło coś naprawdę... gdyby nastąpić miała miłość, prowadząca do małżeństwa!... och! wtedy moja kochana Garbuska pierwsza wiedziałaby o tem.
— Och! jak dobry jesteś, mój Agrykolo...
— A więc tedy... to coś, naprawdę teraz nastąpiło... zakochałem się szalenie i myślę się żenić.
Na te słowa Agrykoli, Garbusce zdawało się, że krew w niej się zatrzymała i ścięła się jak lód w żyłach przez kilka chwil... myślała, że umrze... serce jej bić przestało, czuła, że nie pęka, ale że się topi i niknie... Potem znalazła w sobie niesłychaną siłę: podniosła głowę, spojrzała spokojnie w oczy kowalowi prawie pogodnem okiem i rzekła mu pewnym głosem:
— Ach! to kochasz kogoś... naprawdę...
— To jest, kochana Garbusko, od czterech dni... nie żyję... czyli raczej tylko tą miłością żyję...
— Dopiero od czterech dni... od czterech dni... zakochałeś się?...
— Nie więcej, jak od czterech dni; ale tu czas nic nie znaczy.
— I twoja kochanka... jest piękna?
— Brunetka... kibić nimfy, biała jak lilja... oczy niebieskie... wielkie, a tak miłe... tak dobre, jak twoje....
— Pochlebiasz mi, Agrykolo.
— Nie, nie... ja pochlebiam Anieli... bo takie jej imię...
— Prześliczne imię!...
— A więc, wyobraź sobie, że to imię zdaje się być obrazem nietylko jej postaci, ale jej serca... słowem... jest to serce, przynajmniej mnie się tak zdaje, równe twojemu.
— Ona ma moje oczy... moje serce... — rzekła Garbuska, uśmiechając się — to osobliwa rzecz, jak podobne do siebie jesteśmy...
Agrykola nie spostrzegł rozpaczliwej ironji, jaką ukrywała w swych słowach Garbuska, i mówił dalej, równie szczerze jak tkliwie:
— Czy sądzisz, kochana Garbusko, że uwiódłbym się miłością naprawdę, gdybym w ukochanej osobie, w jej charakterze, w jej sercu i duszy nie upatrywał zalet, które w tobie szanuję?...
— Dosyć, dosyć, mój bracie... — rzekła Garbuska, uśmiechając się; tak, nieszczęśliwa miała tyle mocy, iż mogła się uśmiechnąć — jak widzę, mój braciszku, romansowy dziś jesteś.,. A gdzież poznałeś tę młodą osobę?
— Jest to, powiem ci otwarcie, siostra jednego z moich towarzyszy: jej matka jest dozorczynią garderoby fabrycznej; potrzebowała nowej pomocnicy, a ponieważ, według zwyczaju tutejszego stowarzyszenia, pierwszeństwo otrzymania pracy w fabryce mają krewni... przeto pani Bertin, tak się nazywa matka mojego towarzysza, sprowadziła z Lille swoją córkę, gdzie bawiła przy swojej ciotce, i pięć dni temu przybyła do garderoby fabrycznej... Trzeciego dnia biegłem do niej skwapliwie... a teraz kocham się zapamiętale... i postanowiłem żenić się z nią.... jeżeli takie będzie twoje zdanie... Z tem wszystkiem... tak... to dziwi cię... ale wszystko od ciebie zależy... nie będę prosił o pozwolenie ojca i matki, aż ty wyrzekniesz.
— Nie rozumiem cię, Agrykolo.
— Wiesz, jaką ufność pokładam w niewypowiedzianej domyślności twego serca! Poprosisz panny de Cardoville, żeby ci pozwoliła wyjść na kilka godzin; zaprowadzę cię do fabryki; mówiłem już o tobie pani Bertin i jej córce, jako o swej kochanej siostrze... i według wrażenia, jakie na tobie sprawi widok Anieli, oświadczę się, lub nie... Może uważać to będziesz z mej strony za dzieciństwo, za gusła, jednak przy swojem pozostanę...
— Nie żartuj sobie, braciszku... — rzekła Garbuska łagodnym, smętnym głosem — ważna to rzecz!... idzie tu o szczęście na całe twe życie...
W tej chwili zapukano do drzwi.
— Proszę — rzekła Garbuska.
Weszła Floryna.
Garbuska wstała i, zwracając się do kowala, rzekła:
— Czy chcesz czekać przez chwilę, Agrykolo? zapytam pannę Cardoville, którego dnia będę mogła oddalić się i wrócę zaraz uwiadomić cię. — To mówiąc, młoda dziewczyna wyszła, zostawiwszy Agrykolę z Floryną.
— Pragnąłbym podziękować dziś pannie Cardoville — rzekł Agrykola — ale obawiam się, żebym się nie naprzykrzał.
— Pani jest trochę słaba — rzekła Floryna — i nikogo dziś nie przyjmowała; lecz jestem pewna, że, skoro jej będzie lepiej, z przyjemnością widzieć będzie pana u siebie.
Garbuska powróciła i rzekła do Agrykoli:
— Jeżeli chcesz, przyjdź po mnie jutro o trzeciej godzinie, abyś nie zmarnował całego dnia; pójdziemy do fabryki, a wieczorem odprowadzisz mnie.

Tegoż dnia, gdy wszystko uciszyło się w pałacu, Garbuska, która aż do dziesiątej godziny zabawiła u panny Cardoville, wróciła do sypialni, zamknęła drzwi na klucz, poczem, sama, już, swobodna, rzuciła się na kolana przed krzesłem i rzewnie zaczęła płakać.
Długo płakała biedna dziewczyna, bardzo długo.
Wreszcie otarła oczy, przystąpiła do biurka, otworzyła szufladkę, wyjęła schowany w skrytce rękopis, który szybko przejrzała poprzedniego dnia Floryna, i przez znaczną część nocy pisała jeszcze.

XIX.
DZIENNIK GARBUSKI.

Powiedzieliśmy już, że Garbuska długo w noc pisała w kajecie, odnalezionym i przejrzanym poprzedniego wieczora przez Florynę.

Piątek, 3 marca 1832 r.

„Nocy dzisiejszej nie zakłócił mi żaden przykry sen; wstałam rano, nie przeczuwając nic smutnego.
„Byłam spokojna, swobodną miałam myśl, gdy przyszedł Agrykola. Nie wydawał mi się wzruszonym; był, jak zwykle, prosty, skromny i grzeczny. Mówił mi najprzód o wypadku dotyczącym pana Hardy, a potem bez żadnych poprzednich przejść, przygotowań, rzekł bez namysłu:
— „Od czterech dni jestem szalenie zakochany... To moje uczucie jest tak poważne, tak szczere, iż myślę żenić się... Przyszedłem poradzić się ciebie“.
„Ach! mój Boże... mój Boże... w głowę zachodzę...

„Czuję, żem spokojniejsza... Nic, to nic, uspokój się, uspokój, biedne serce... Uspokój się; jeżeli znowu dręczyć mnie będzie smutek, odczytywać będę te wyrazy, pisane w najważniejszych chwilach i powiem sobie: Czem-że jest zmartwienie obecne, w porównaniu z tem, jakiego doznałam? Agrykola żądał, abym poszła jutro zobaczyć młodą dziewczynę, w której zakochał się tak zapamiętale i którą poślubi, jeżeli mu tak doradzi domyślność mego serca... To małżeństwo... ta myśl najsroższa jest dla mnie ze wszystkich, jakie mnie dręczyć mogły...
„Rzecz dziwna, osobliwa! nigdy mi się nie wydawał Agrykola piękniejszym niż dziś rano... Jak w jego męskiej twarzy malowało się miłe wzruszenie, gdy mi mówił o niepokoju owej młodej damy... Gwałtownie biło we mnie serce, gdym go słuchała mówiącego o nieszczęściu kobiety, narażającej się na zgubę dla mężczyzny, którego kocha... ręce mi się rozpaliły... jakaś miękka niemoc całą mnie opanowała... zdawało się, że umieram... Rzecz godna śmiechu! Czyż ja mam prawo się rozczulać?

„Tak... co się stało dziś, stać się mogło i potem — prędzej czy później... wszystko jedno.
„Tak, i to jest pocieszające... dla tych, co lubią życie... owa myśl: że śmierć nie jest... straszną, że i tak prędzej czy później musi nastąpić. Wstrzymywało mnie zawsze od samobójstwa uczucie powinności... Nie o sobie tylko myśleć trzeba.
„I tak więc... dziś... już miałam chęć zakończyć życie... Ani Agrykola, ani matka jego... już nie potrzebują mojej pomocy... Tak... ale ci nieszczęśliwi, których mi poruczyła panna Cardoville?... Ależ sama nawet moja dobrodziejka, lubo ona mnie łajała w sposób uprzejmy za me uporczywe podejrzenia względem tego człowieka... Bardziej teraz niż kiedykolwiek... przeczuwam grożące jej niebezpieczeństwo... bardziej teraz niż kiedykolwiek wierzę, że moja obecność przy niej może być jej pożyteczna...
„Trzeba więc żyć...
„Żyć, aby pójść jutro zobaczyć tę młodą dziewczynę... którą Agrykola kocha.
„Ach, mój Boże!... dlaczegóż ja zawsze doznaję tylko boleści, a nigdy nienawiści?... Musi to być gorzka rozkosz w tej nienawiści!... Tylu ludzi nienawidzi!... Może i ja będę nienawidziła... tę dziewczynę... Anielę... jak on ją nazywa... mówiąc mi naiwnie: „Prześliczne imię... Aniela... nieprawdaż Garbusko?“
„Ja nienawidzę tę dziewczynę?... A za co? Czyż ona ukradła mi piękność, która uwodzi Agrykolę? Mogęż mieć jej za złe, że jest piękna?
„Lękam się tylko, abym się nie rozpłakała na widok tej dziewczyny, aby mi nie zabrakło sił do przezwyciężenia wzruszenia. Bo wtedy, o mój Boże! mój płacz jakąż-by był oznaką dla Agrykoli! Jemu... odkryć nierozsądną miłość, jaką we mnie wzbudził... O! nigdy... dzień, w którymby się dowiedział, byłby ostatnim dniem mego życia... Wtedy byłoby dla mnie coś wyższego nad powinność, dla uniknięcia wstydu, wstydu nieuleczalnego, któryby mnie piekł zawsze, jak rozpalone żelazo...
„Nie, nie, będę spokojna... A wreszcie, czyż niedawno nie wytrzymałam mężnie w obecności jego strasznej próby? Będę spokojna; trzeba zresztą, aby moja osoba nie zaćmiła mego wzroku, tak bystrego dla tych, których kocham.
„Gdy wspomnę na moje poświęcenie dla niego, ileż to razy, w największej skrytości serca, stawiałam sobie pytanie, czy też przyszło mu kiedy na myśl kochać mnie inaczej, aniżeli kocha się siostrę, czy też pomyślał kiedy, jak przywiązaną miałby ze mnie żonę?
„Ale cóż?... Mnie być jego żoną... Przebóg!... To marzenie równie niedorzeczne, jak trudne do opisania, tej niewymownej słodyczy myśli, w których zawierają się wszelkie uczucia, zacząwszy od miłości małżeńskiej, aż do miłości macierzyńskiej... te myśli i te uczucia dla mnie są wzbronione pod karą wystawienia się na pośmiewisko równie wielkie, jak gdybym ubrała się w piękne suknie, lub włożyła strój, którego nie pozwalają mi nosić szpetność i ułomność?
„A zresztą, chociażby Agrykola chciał, bym pozostała jego żoną... czyliżbym mogła być tak samolubną, iżbym na to zezwoliła...“

Na tem kończył się dziennik. Widać było z licznych śladów, że często płakać musiała...
Garbuska znalazła jednak, w swem szlachetnem sercu dość sił, aby spełnić prośbę Agrykoli. Nazajutrz udała się z kowalem do fabryki pana Hardy. Floryna, dowiedziawszy się o odejściu Garbuski, ale zatrzymana przez część dnia na usługach przy pannie Cardoville, pewna będąc, że nikt jej nie spostrzeże, za nadejściem zmierzchu weszła do pokoju wyrobnicy... Wiedząc już, gdzie znajdzie rękopis, poszła do biurka, otworzyła skrytkę, potem, dobywszy z kieszeni zapieczętowany list, włożyła go w miejsce, z którego zabierała rękopis.
Odczuwała dobrze nikczemność swego postępku, lecz strach przed Rodinem przewyższał uczciwe głosy, odzywające się w niej. Schowawszy kajet pod fartuch, wyszła ukradkiem z pokoju Garbuski.

XX.
PAMIĘTNIKI.

Wróciwszy do swego pokoju, w parę godzin po schowaniu rękopisu, zabranego Garbusce, powodowana ciekawością, postanowiła go przejrzeć.
„Dziś były moje imieniny. Aż do samego wieczora miałam próżną nadzieję. Wczoraj zaszłam do pani Baudoin dla opatrzenia jej lekkiej rany na nodze. Gdym weszła, zastałam Agrykolę. Pewno mówił o mnie z matką, bo, gdy mnie ujrzeli, umilkli natychmiast i tylko z uśmiechem spojrzeli na siebie, a potem spostrzegłam, przechodząc koło komody, piękne tekturowe pudełko, a na jego nakrywce ładną poduszeczkę... Uczułam, jak, uszczęśliwionej, wystąpił mi na twarz rumieniec... Rozumiałam, że to podaruneczek dla mnie przeznaczony, ale udałam, jakobym nic nie wiedziała.
„Lecz próżne były moje nadzieje. Przeminął dzień... Nadszedł ten wieczór... Nic... Piękne pudełko nie dla mnie było przeznaczone. Na jego nakrywce była poduszeczka... więc było przeznaczone dla kobiety... Komuż więc podarował je Agrykola?...
„W tej chwili jestem mocno cierpiąca. Moje przywidzenie, że Agrykola będzie winszował mi imienin, jest bardzo dziecinne, wyznaję, to ze wstydem... ale byłoby to mi dowiodło, iż nie zapomniał o tem, że ja mam inne imię prócz Garbuski.
„Dlatego, mocnobym się ucieszyła, gdyby Agrykola, w dniu moich imienin, nazwał mnie choć raz właściwem imieniem... Magdalena.

Coraz mocniej wzruszana Floryna, przewróciła kilka kartek i znowu czytała:
„Wzbronione są nam materjalne rozkosze z przyczyny naszego ubóstwa. Czyliż więc ludzką jest rzeczą wzbraniać nam rozkoszy duchowych?
„Czy Agrykola jest mniej dobrym rzemieślnikiem dlatego, że, powróciwszy do matki, poświęca dni świąteczne na pisanie owych śpiewek popularnych, któremi rozrywają się przy pracy rzemieślnicy? Czy byłoby lepiej, gdyby spędzał ten czas na hulankach w szynkowni? Ach! mylą się ci, którzy wzbraniać nam chcą tych niewinnych rozrywek po pracy, dlatego, jak mówią, że, w miarę, jak oświeci się i wykształci nasz rozum, nie będziemy tak cierpliwie znosili niedostatku i biedy, i że przez to staniemy się drażliwszymi.
„Ale nie, przeciwnie, ustają między ludźmi zwady, nienawiść, w miarę, jak ich rozum rozwija się, skłonniejsi są wtedy do zgody i wzajemnej miłości; tym sposobem dochodzimy do poznania się na cierpieniach moralnych, wtedy to poznajemy, że bogaci i dostojni ludzie miewają częstokroć przykre dolegliwości, i uczymy się wzajemnego pobłażania i litowania się nad sobą.

„Poszłam odnieść pilną robotę; przechodziłam przez plac du Temple; o kilka kroków przede mną dziecko, mające najwyżej dwanaście lat, z gołą głową i boso, pomimo zimna, bardzo biedne, w gałganki tylko ubrane, prowadziło na uzdeczce wielkiego, bez zaprzęgu, ale z uprzężą na szyi, konia od wozu... Koń co chwila stawał uporczywie, nie chcąc iść... dziecko, nie mając bata do popędzania go, nadaremnie ciągnęło za uzdeczkę... koń ruszyć nie chciał... stojąc jak wryty... Wtem biedny malec krzyknął: „O! mój Boże! mój Boże! co ja tu poradzę...“ i rzeczywiście płakał... oglądając się naokoło, czy mu nie pomoże kto z przechodzących.
— „Mój pan wybije mnie! — wołał biedny chłopczyna z płaczem — już o dwie godziny spóźniłem się, bo koń nie chce iść, i ot, porwał postronki... Mój pan mnie wybije i wypędzi. Cóż ja zrobię... o! mój Boże!... nie mam ani ojca, ani matki...
„Na te słowa, wymówione żałosnym głosem, uczciwa przekupka z Temple, znajdująca się między ciekawymi, zawołała miłosiernie: „Ani ojca, ani matki!... Nie martw się, moje dziecko, znajdzie się ratunek w Temple! a jeśli moje kumy takie są jak ja — nie odejdziesz z gołą głową i boso na takie zimno“.
„Przechodnie zajęli się chłopcem; naprawiono uprząż, potem jedna przekupka dała czapkę, druga parę pończoch, inna trzewiki, tamta spencerek, ta spodeńki, i w kwadrans chłopiec był ciepło ubrany, uprząż naprawiona. Ta scena miłosierdzia ludu uradowała mnie; patrzyłam, dopóki okiem dosięgnąć mogłam, za malutkim chłopczyną, który teraz ledwo zdążyć mógł za koniem, gdy ten uczuł bicz nad sobą.
Tak! ludzie są z natury dobrzy!

„...Szczęśliwy był dla mnie dzień dzisiejszy; spodziewam się, że dostanę robotę, a to szczęście winna będę młodej osobie, pełnej dobroci; jutro zaprowadzić mnie ma do klasztoru Panny Marji, gdzie, jak mniemam, znajdą dla mnie zatrudnienie...“
Floryna, głęboko już wzruszona czytaniem tego dziennika, zadrżała, gdy doszła do tego miejsca, w którem Garbuska o niej mówiła, i czytała dalej:
„Nigdy nie zapomnę, jak tkliwie, z jak delikatną uprzejmością przyjęło mnie to dziewczę, mnie, tak ubogą, tak nieszczęśliwą. To mnie zresztą nie dziwi: ona była przy pannie de Cardoville. Powinna była być godną zbliżenia się do dobrodziejki Agrykoli. Wspomnienie jej imienia zawsze będzie dla mnie miłe, drogie, ale bo też piękne jest, jak jej twarz, imię jej... Floryna... Ja niczem nie jestem, nic nie mam, lecz jeżeliby gorące życzenia przejętego wdzięcznością serca mogły być wysłuchane, Floryna byłaby szczęśliwą, bardzo szczęśliwą.
Te kilka wierszy, tak naiwnie, tak szczerze wyrażających wdzięczność Garbuski, zadały ostatni cios wahaniu się Floryny; nie mogła się już dłużej opierać szlachetnym pobudkom, jakie uczuła.
Zelektryzowana wszystkiem, co było pełnem zapału, szlachetności i wzniosłości w piśmie, które przeczytała, zahartowawszy upadającą duszę w tem ożywiającem czystem źródle, idąc wreszcie za dobrym popędem, który budził się w niej czasami, Floryna wyszła ze swego pokoju, wziąwszy z sobą rękopis, gotowa, gdyby Garbuska jeszcze nie wróciła, położyć go napowrót w miejscu, skąd go wzięła, i nieodzownie także postanowiwszy powiedzieć Rodinowi, że za drugim razem nadaremnie szukała dziennika, że pewno Garbuska spostrzegła jej pierwszy zamiar zabrania go i schowała gdzieindziej.

XXI.
ODKRYCIE.

Po długiej rozmowie z Anielą, ujęta, równie jak Agrykola, niewinnym wdziękiem, rozsądkiem i dobrocią tej dziewczyny, Garbuska tyle miała mocy, iż doradzała kowalowi, alby się ożenił z Anielą. Następująca więc scena działa się w chwili, gdy Floryna kończąc przegląd dziennika młodej wyrobnicy, już zdecydowała się była na odniesienie go napowrót w miejsce, skąd wzięła. Była to dziesiąta godzina wieczorem. Garbuska, powróciwszy do pałacu panny Cardoville, dopiero co weszła do swego pokoju i, utrudzona tylu bolesnemi uczuciami, usiadła w krześle.
Rozmyślała smutnie, lecz spokojnie. Wreszcie wstała i wolno postępując, poszła do swego biurka.
— Jedyną dla mnie pociechą — rzekła, — sądząc w głębi mej duszy, że ta młoda dziewczyna zdolna będzie zapewnić szczęście Agrykoli... rzekłam mu to z całą szczerością serca... Kiedyś... kiedyś, odczytując te kartki, znajdę w nich może nagrodę mych teraźniejszych cierpień.
To mówiąc, Garbuska otworzyła skrytkę w biurku. Nie znalazłszy w niej rękopisu, zawołała z niespokojnem zdziwieniem:
— Cóż to jest!?
Lecz jakże została przerażona, gdy, w miejscu jego, zobaczyła list, do siebie napisany!
Biedna dziewczyna zbladła jak trup; nogi pod nią drżały; omało nie zemdlała; ale coraz większe przerażenie dodało jej gorączkowej siły — rozpieczętowała złowrogi list.
Wypadł z niego bilet 500-frankowy, a Garbuska czytała co następuje:

Mościa Panno!

„W czytaniu jej pamiętników, zawierających historję jej miłości ku Agrykoli, jest coś tak oryginalnego, iż nie można odmówić sobie przyjemności odkrycia mu tej wielkiej namiętności, na którą on pewno okaże się czułym.
„Korzystać będziemy z tej sposobności przysłużenia się wielu osobom, którym na nieszczęście może jej braknie, przyjemną rozrywką, jaką znajdą w czytaniu dziennika Panny. Jeżeli nie wystarczą odpisy i wyjątki, wydrukować go każemy; że dziennik Panny narobi hałasu... za to ręczymy.
„Ponieważ, prawdopodobnie, gotowa jesteś Panna uniknąć swego triumfu, i ponieważ same tylko gałganki miałaś na sobie, gdy cię przyjęto przez litość do tego domu, w którym chcesz panować i grać rolę damy, co nie przystoi z wielu względów twojej osobie, załączamy ci więc przy niniejszym liście 500-franków.

Prawdziwy Garbusek

Grubjańsko-szyderczy, bezczelny ton tego listu, jak się zdawało, napisanego umyślnie przez jakiegoś lokaja, zawistnego przybyciu do domu tej nieszczęsnej dziewczyny, wyrachowany był z szatańską zręcznością i niezawodnie pociągnąć miał za sobą spodziewany skutek.
— Ach! mój Boże!...
To były jedyne słowa, które zdołała wymówić biedna dziewczyna w osłupieniu i trwodze.
Cios ten był dla niej tak straszny, iż biedna Garbuska na chwilę oprzeć się mu nie mogła.
Zdawało się jej tylko (jak się tego spodziewano), że ta niegodziwość musi być dziełem jakich niższego rzędu sług, zazdrosnych o poszanowanie, jakie okazywała jej panna Cardoville.
Tak sobie pomyślała Garbuska w strasznej rozpaczy. Te karty, tak boleśnie poufne, iż nie ośmieliłaby się powierzyć ich najczulszej i najprzywiązańszej matce, gdyż, pisane, iż tak powiem, krwią jej ran, aż nadto wiernie malowany i odsłaniały tysiączne, najtajemniejsze rany jej zbolałego serca... te karty miały służyć... już może w tej chwili służyły... za igraszkę sługom tegoż pałacu.

Dołączone do tego listu pieniądze i szyderczy sposób, w jaki były ofiarowane, tembardziej jeszcze utwierdzały ją w domyśle. Chciano, aby bojaźń nędzy nie przeszkadzała jej w oddaleniu się.
Garbuska powzięła decyzję ze zwykłym sobie spokojem i niezachwianą wolą. Wstała; w jej żywych, nieco obłąkanych oczach, nie pokazała się ani jedna łza; dosyć bowiem od wczoraj napłakała się. Drżącą, zimną ręką napisała na kartce papieru, którą położyła przy bilecie 500-frankowym, następujące słowa:
„Niech Bóg błogosławi pannę Cardoville za wyświadczone mi dobrodziejstwa; przepraszam Ją, że opuszczam dom, w którym dłużej pozostać nie mogę“.
To napisawszy, rzuciła w ogień ów hańbiący list, który zdawał się palić jej ręce...
Postanowiwszy opuścić ten dom, już postąpiła kilka kroków ku drzwiom i, przechodząc przed kominkiem, niechcący zobaczyła się w zwierciadle, bladą jak śmierć i czarno ubraną... wtedy pomyślała, że nosi ubiór nie należący do niej... i przypomniała sobie ustęp listu, w którym wyrzucano jej, że same tylko gałgany miała na sobie, gdy przybyła do tego domu.
— Słusznie mówi, — rzekła z gorzkiem uśmiechem, spojrzawszy na czarną suknię — nazwaliby mnie złodziejką...
I, wziąwszy świecę w rękę, poszła do garderoby, tam włożyła na siebie swoją biedną odzież, którą chciała zachować jako pamiątkę poprzedniej niedoli. W tej chwili tylko rzęsiste łzy puściły się jej z oczu... Padła na kolana na środku pokoju i, obróciwszy się myślą do panny Cardoville, zawołała głosem, przerywanym konwulsyjnym płaczem:
— Żegnam... żegnam nazawsze!... ciebie, pani, któraś mnie nazywała swoją przyjaciółką... swoją siostrą...
Nagle Garbuska, przestraszona, powstała; usłyszała ciche stąpanie na korytarzu. Była to Floryna, która, na nieszczęście zapóźno, odnosiła rękopis. Przerażona tym. odgłosem, Garbuska opuściła pokój, wbiegła do salonu, stąd do przedpokoju, przebyła dziedziniec i zapukała w okienko odźwiernego. Drzwi się otworzyły i zamknęły za nią. Tak Garbuska opuściła pałac paniny Cardoville.

I oto Adrjanna postradała wiernego sobie czujnego stróża.
Rodin pozbył się czynnej, przenikliwej antagonistki, której zawsze i słusznie się lękał.

Powiedzieliśmy, że Floryna, zapóźno przejęta sprawiedliwym żalem, przybyła do Garbuski w chwili, kiedy ta, przerażona, opuszczała pałac. Spostrzegłszy światło w garderobie, pobiegła tam i spostrzegła na krzesełku czarną suknię, którą dopiero co zdjęła z siebie Garbuska, a o parę kroków otwartą, próżną, starą walizkę, w której chowała starą odzież.
Poznawszy, że już na nic się nie przyda spóźnione przedsięwzięcie, Floryna, westchnąwszy, postanowiła doręczyć Rodinowi rękopis; potem, zniewolona swem nieszczęsnem położeniem, starała się pocieszyć po złem... tem mniejszem; pomyślała sobie, że przynajmniej zdrada jej będzie dla niej mniej niebezpieczną, kiedy już Garbuska opuściła ten dom.
Drugiego dnia po tym wypadku Adrjanna odebrała od Rodina bilet, odpowiadający na list, w którym mu donosiła o niepojętem i nagłem oddaleniu się Garbuski.

„Kochana Pani!

„Zmuszony udać się właśnie dziś rano do fabryki zacnego pana Hardy, dokąd powołuje mnie bardzo ważny interes, nie mogę mieć pożądanej sposobności złożenia pani mego winnego uszanowania. Pytasz mnie pani, co myślę o zniknięciu biednej dziewczyny? Prawdziwie nic jej w tej mierze powiedzieć nie umiem... Przyszłość wyjaśni wszystko może na jej korzyść... jak się spodziewam... Tylko racz sobie pani przypomnieć, co jej powiedziałem u doktora Baleinier względem pewnego towarzystwa i tajemnych emisarjuszów, którymi tak zręcznie otaczać umie osoby, szpiegować się przezeń mające.
„Nie miała ona nic... a znaleziono 500 franków w jej biurku.
„Nie wyprowadzam stąd żadnych wniosków, kochana pani... mam zawsze wstręt do obwiniania bez przekonania... lecz zastanów się, pani, dobrze, i miej się na ostrożności... uniknęłaś może wielkiego niebezpieczeństwa. Podwój pani baczność, nie dowierzaj nikomu; taką radę daje pani jej najuniżeńszy i najwierniejszy sługa“.

XXII.
SCHADZKA WILKÓW.

Było to w niedzielę rano.
Dwaj mężczyźni rozmawiali z sobą, siedząc w karczmie w wiosce Villiers, leżącej niedaleko od fabryki pana Hardy. Wieś ta zamieszkana była po większej części przez robotników, obrabiających i wydobywających kamienie w przyległych kopalniach. Nic grubszego, przykrzejszego i mniej zyskownego nad pracę tych rzemieślników. Nieszczęście i ciemnota bywają zawsze przyczyną wielkiego zła, albowiem zazdroszczono szczęścia robotnikom pana Hardy, ale jeszcze nie miano powodu nienawidzieć ich, jak to miało miejsce obecnie. Od czasu, jak skryci nieprzyjaciele fabrykanta, związani z panem Tripeaud, jego konkurentem, zaczęli mieć w tem własny interes, aby ten spokojny stan rzeczy zmienił się... dokazali tego swemi zabiegami. Korzystając z coraz większej obawy zbliżającej się podówczas cholery, rzucano postrach w te słabe i łatwowierne umysły, wskazując im fabrykę pana Hardy, jako ognisko zepsucia, potępienia, mogące sprowadzić pomstę niebios na całą okolicę. Już i tak rozjątrzonych zawiścią mężów podburzały jeszcze bezustannie żony, które, obałamucone mowami księdza, przeklinały to gniazdo bezbożników, mogące ściągnąć na cały kraj klęskę. Znaczna liczba robotników pana Hardy, nim jeszcze weszli do jego fabryki, byli członkami towarzystwa rzemieślniczego, nazwanego Żarłokami; kiedy tymczasem wielu robotników, kamieniarzy i kopiących kamienie, należało do towarzystwa, zwanego Wilki; od dawnych zaś czasów istniała nieprzebłagana zawiść między Wilkami i Żarłokami, i sprowadzała zabójcze między nimi walki. Od tygodnia już Wilcy, podburzani tylu różnymi podszeptami, pałali chęcią znalezienia sposobności i pozoru do spotkania się z Żarłokami; ale ci, nie chodząc do karczmy i prawie nigdy nie oddalając się poza obręb fabryki, przez cały tydzień, aż do owego czasu, nie nastręczali im tej pożądanej sposobności; tak więc Wilcy zmuszeni byli cierpliwie czekać niedzieli. Takie więc było tajemne wzburzenie mieszkańców wsi Villiers wtedy, kiedy dwaj mężczyźni, o których wspomnieliśmy, siedzieli za stołem w karczmie. Mężczyźni ci zażądali osobnej stancji, gdzie-by mogli pomówić z sobą sam na sam. Jeden z nich był jeszcze młody i dosyć porządny miał na sobie ubiór; lecz koszula wpółrozwiązana, poplamiona winem, pobladła cera, zaczerwienione oczy, dowodziły, że noc poprzedzającą spędził na hulance. Młodzieniec pytał, patrząc surowo na towarzysza:
— Pocoście wydobyli mnie z więzienia. Co chcecie ze mnie zrobić?
— Wesołego towarzysza, który rozrzuca pieniądze, nic nie robiąc, smacznie zajada, bawi się z młodemi dziewczętami i wyśpiewuje wesołe piosnki... Alboż to złe rzemiosło?
Nic przez chwilę nie mówiąc, rzekł nareszcie młodzian dalej:
— Dlaczegóż to wczoraj, kiedym wychodził z więzienia, położyliście mi za warunek mej swobody, abym napisał do mej kochanki, że już nigdy nie chcę jej widzieć? dlaczego żądaliście, abym wam oddał ten list?
— Westchnienie!... więc jeszcze myślisz o niej?
— Zawsze...
— Niepotrzebnie... twoja kochanka w tej chwili jest daleko od Paryża... widziałem jak siadała do dyliżansu, nim jeszcze wydostałem cię z więzienia ś-tej Pelagji.
— No, a po djabła przywlokłeś mnie tutaj?
— Chcę, abyś porozmawiał z robotnikami pana Hardy, którzy niezadługo przyjdą tutaj... i namówił ich do zrobienia pewnej rzeczy...
— Do czego? — zapytał młodzieniec.
Przy rozmowie tej obaj mężczyźni opróżniali raz po raz kielichy, to też myśli plątały się trochę młodszemu. Starszy był odporny na działanie alkoholu, mówił spokojnie.
— Do opuszczenia tej fabryki, gdzie niewieścieją w samolubstwie, nie myśląc o swych współbraciach.
— Ale jak opuszczą fabrykę, z czego będą żyli?
— Pomyślą o tem inni... w swoim czasie. Tak więc, czy dopomożesz mi?
— Dopomogę wam... tembardziej, że zaczynam już... ledwo sam trzymać się na nogach... Mnie tylko Cefiza utrzymywała na świecie; czuję, że na złej już jestem drodze... a wy mnie jeszcze popychacie... Idź na złamanie karku!... Takim czy owakim sposobem zginąć, wszystko jedno... Do ciebie...
— Pijmy na uciechę następującej nocy... bo przeszłej nocy piliśmy tylko jak fryce.
— Ale powiedzcie-no mi, kto wy jesteście? Patrzyłem na was; ani na chwilę nie widziałem was zarumienionego, lub śmiejącego się... aniście się wzruszyli... siedzieliście jak kamień.
— Już ja nie mam piętnastu lat; czego innego potrzeba do rozśmieszenia mnie... lecz następnej nocy będę się śmiać.
— Nie wiem, czy to gorzałka... ale niech mnie kaci kołyszą, jeżeli ty mnie nie przestraszasz, gdy mówisz, że śmiać się będziesz tej nocy!
Zapukano do drzwi. Wszedł gospodarz domu.
— Przyszedł tam jakiś młodzian, nazywa się Olivier, pyta o pana Moroka.
— Ja jestem, niech przyjdzie.
Karczmarz wyszedł.
— Jest to jeden z naszych; ale sam jeden — rzekł Morok, w którego surowej twarzy malowało się zawiedzione oczekiwanie. — Sam... to mnie dziwi... spodziewałem się ich wielu... czy znasz go?
— Oliviera?... tak, znam... blondyn, zda je mi się...
— Zobaczymy... otóż idzie.
W rzeczy samej, młodzian, otwarty, śmiały, roztropny, wszedł do stancji.
— I ty tu.. Leżynago? — zawołał, zobaczywszy współbiesiadnika Moroka.
— Tak, właśnie ten sam. Wieki już, jak cię nie widziałem, Oliwierze.
— Rzecz prosta, mój kolego... nie w jednem i tem samem pracujemy miejscu.
— Ależ sam jesteś? — zapytał Morok.
I, pokazując na Leżynago, odrzekł:
— Przy nim można mówić... on jest z naszych. Ale dlaczegóż sam jeden tylko jesteś?
— Przychodzę sam, ale w imieniu moich towarzyszy.
— Aha.... — odetchnął Morok — przystają.
— Nie chcą!... i ja także.
— Jakto nie chcą?... a więc braknie im odwagi, jak babom?! — zawołał Morok.
— Posłuchajcie mnie... — rzekł ozięble Olivier — odebraliśmy wasze listy, widzieliśmy wasze pieniądze, przekonaliśmy się, że to ma związek z tajemnemi zamiarami... Lecz dziś rano ojciec Simon zawołał nas do siebie; wyłożyliśmy mu nasze spory; on nas przekonał... będziemy czekali...
— Cicho! — zawołał Leżynago, przysłuchując się i chwiejąc na nogach: — zdaje mi się, że słychać tłumne krzyki...
W rzeczy samej słychać było, najprzód niewyraźne, a potem coraz mocniejsze krzyki, które wkrótce zamieniły się w okropną wrzawę.
— Co to jest? — rzekł Olivier.
— Teraz — odrzekł Morok, złośliwie się uśmiechając — przypominam sobie, że gospodarz, wchodząc, powiedział mi, że we wsi panuje wielkie wzburzenie przeciwko fabryce.
— To więc ta schadzka była pułapką, zastawioną dla uzbrojenia jednych przeciwko drugim robotnikom pana Hardy?! — zawołał Olivier — toście myśleli, że my staniemy razem z ludźmi, których podburzają przeciwko fabryce i że...
Młodzian nie mógł dokończyć. W tej chwili nagle otwarły się drzwi i karczmarz blady, drżący, wpadł do stancji.
— Panowie!... czy jest kto pomiędzy panami, należący do fabryki pana Hardy?
— Ja jestem — odezwał się Olivier.
— A więc zginąłeś pan!... Wilki przybywają tłumem, krzyczą, że tu są Żarłoki z fabryki pana Hardy i żądają, aby się z nimi rozprawić... jeżeli Żarłoki nie odstąpią tej fabryki i nie połączą się z nimi.
— Ani wątpić, że to była zasadzka!... — zawołał Olivier, patrząc na Moroka i Leżynago z groźną miną — chciano nas skrzywdzić, gdyby przybyli moi towarzysze!
— Chodź! — zawołał karczmarz.
I, nie dając Olivierowi czasu na odpowiedź, chwycił go za barki i, otworzywszy okno wychodzące na daszek, rzekł mu:
— Umykaj tem oknem, póki czas...
Jeszcze przeraźliwsze odezwały się krzyki, gwizdania, wycie:
— Wojna Żarłokom!
— Uciekaj, Olivierze! — zawołał Leżynago, niemal wytrzeźwiony zagrażającem niebezpieczeństwem.
Ledwo wymówił te słowa, gdy drzwi do wielkiej izby, z której wchodziło się do tej stancji, otworzyły się ze strasznym łoskotem.
— Otóż ich macie, — zawołał karczmarz, załamując ze strachu ręce.
Potem, skoczywszy do Oliviera, wypchnął go, iż tak powiem, oknem, bo, nogą jedną stojąc na futrynie, robotnik jeszcze się wahał.
Kamieniarz, wzrostu i siły herkulesowej, mający głowę przewiązaną czerwoną chustką, której końce spadały mu na ramiona, okryty starą kozią skórą, wywijał grubemi żelaznemi kleszczami, i zdawał się dowodzić wyprawą; z zaczerwienionemi oczami i z groźną dziką fizjognomją, ruszył ku stancji, udając, że chce odepchnąć Moroka, i wołając piorunującym, głosem:
— A gdzież tu są Żarłoki!... Wilki chcą ich zjeść.
Karczmarz otworzył co żywo drzwi do stancji, mówiąc:
— Niema nikogo, moi przyjaciele... nikogo niema... sami zobaczcie.
— Prawda! — rzekł kamieniarz zdziwiony, obejrzawszy się wkoło po stancji — a gdzież oni są? Powiedziano nam, że jest ich tu z piętnastu. Albo musieliby pójść z nami do fabryki, albo byłaby batalja, a Wilcy byliby kąsali!
— Byleby tylko Wilcy nie zlękli się Żarłoków! — dodał Morok.
— Ponieważ podejrzewasz nas o strach... ty pójdziesz z nami i zobaczysz, jak się spotkamy! — zawołał straszny kamieniarz piorunującym głosem, postępując ku Morokowi.
I mnóstwo głosów odezwało się za kamieniarzem:
— Wilcy mieliby się ulęknąć Żarłoków!
— To się nigdy jeszcze nie zdarzyło.
— Bitwa!... bitwa!... i koniec na tem.
— Dosyć już tego nam... Na co tyle biedy dla nas, a tyle szczęścia dla nich?
— Bitwa!... bitwa!... — krzyczano chórem.
— A więc do fabryki, moje kochane Wilki!... — krzyczał Morok głosem stentora — do fabryki!
— Tak, tak, do fabryki! do fabryki! — powtórzyła zapalczywa tłuszcza, gdyż powoli wszyscy, którzy mogli wleźć na schody, wtłoczyli się do dużej izby.
Na te okrzyki, odzyskawszy przytomność, Leżynago rzekł pocichu do Moroka:
— A, to ja widzę, wy chcecie morderstw? Nie chcę należeć do tego...
— Będziemy mieli czas zapobiec temu w fabryce, opuścimy ich w drodze — odrzekł Morok.
Potem zawołał głośno do gospodarza, przestraszonego tem poruszeniem:
— Gorzałki! trzeba pić za zdrowie walecznych Wilków! Ja funduję!
Niebawem zgraja ta oddaliła się z karczemnego podwórza i pobiegła hurmem do fabryki pana Hardy.
Na czele jej szedł olbrzymi kamieniał z, wywijając ogromnemi kleszczami; za nim, pomieszani, w nieładzie, jedni uzbrojeni kijami; drudzy kamieniami, postępowali tłumem robotnicy.
Morok i Leżynago zniknęli w chwili, gdy tłuszcza wychodziła z podwórza, postępując ku fabryce.

XXIII.
WSPÓLNY DOM.

Agrykola, nic nie wiedzący o nieszczęsnem zniknięciu Garbuski, kołysał się w słodkich marzeniach na wspomnienie o swej Anieli, i kończył właśnie tualetę, wybierając się do narzeczonej.
Raz jeszcze z ukontentowaniem przejrzawszy się w zwierciadle, Agrykola, uczesawszy suty wąs i bródkę, wyszedł ze stancji i udał się korytarzem do pralni, gdzie mieszkała Aniela; korytarz, którym szedł, był szeroki, z góry oświetlony, a posadzka jego z desek sosnowych, była bardzo czysta. Lekko zbiegłszy ze schodów, kowal przeszedł przez podwórze, przez obsadzony drzewami trawnik, pośród którego wytryskała fontanna, i dostał się do drugiego pawilonu gmachów. Przebiegłszy obszerną salę do szycia, o kilku oknach, wychodzących na ogród, zdrowe mającą powietrze, a w zimie należycie ogrzewaną, Agrykola przybył i zapukał do drzwi mieszkania matki Anieli.
Ponieważ mieszkanie, o którem mówimy, było zupełnie oddalane od kuchni, która, na wielką skalę urządzona wspólnie dla wszystkich, mieściła się w innej części gmachów, w największem przeto utrzymać je było można porządku. Aniela była ładną dziewczyną, lat najwyżej siedemnastu, w ubiorze swym równie prostotą jak świeżością zalecająca się, siedziała przy matce. Lekki rumieniec okrył jej twarz, gdy ujrzała wchodzącego Agrykolę.
— Pani, — rzeki kowal — przychodzę dopełnić mej obietnicy, jeżeli mama pani pozwoli.
— Dobrze, panie Agrykolo, pozwalam — uprzejmie odpowiedziała matka młodej dziewczyny. — Nie chciała ona zwiedzić wspólnego domu i należących do niego części ani ze swym ojcem, ani z bratem, aby mieć przyjemność oglądać go z panem dziś, przy niedzieli... już od godziny wygląda pana niecierpliwie!
— Racz mi, pani, przebaczyć, — rzekł wesoło Agrykola — że, myśląc o przyjemności oglądania jej... zapomniałem o godzinie... Więcej nie mam do powiedzenia na moje usprawiedliwienie.
— Ach! moja mamo... — rzekła dziewczyna do matki z niejakim żalem i zaczerwieniona jak wiśnia — pocóź mama mówi takie rzeczy?
— No, no, czy to prawda, czy nie? Wszak ja ci nie przyganiam, i owszem. Idź, moje dziecko! pan Agrykola wytłómaczy ci wszystko lepiej, niż ktokolwiek inny; zobaczysz, ile to wszyscy rzemieślnicy w fabryce pana Hardy są jemu winni.
— Panie Agrokolo, — rzekła Aniela, zawiązując wstążki swego ładnego czepeczka — jaka to szkoda, że nie będzie z nami pańska przybrana siostrzyczka!
— Garbuska? słusznie pani mówisz, ale co się odwlecze, to nie ociecze.
Aniela, pocałowawszy matkę, podała rękę Agrykoli i wyszła.
— Ach! panie Agrykolo, — rzekła Aniela — jak ja się zdziwiłam, gdy pierwszy raz weszłam do tego pięknego domu, ja, com się przyzwyczaiła patrzeć na nędzę rzemieślników w naszej prowincji... Doprawdy, jest to rozkoszne mieszkanie: zdaje mi się, że to marzenie, i kiedy pytam mamę, aby mi to wszystko wytłómaczyła odpowiada mi tylko: pan Agrykola najlepiej wszystko ci wytłómaczy.
— A wiesz pani, dlaczego szczęśliwy jestem, że mogę dopełnić dla niej tego obowiązku? — rzekł Arykola głosem zarazem poważnym i czułym — oto dlatego, że dopełnić go mogę w bardzo dogodnej dla mnie chwili.
— Jakto, panie Agrykolo? — Pokażę pani ten dom, wyłuszczę jej wszystkie korzyści naszego stowarzyszenia, będę miał sposobność powiedzenia pani: tu robotnik, spokojny o teraźniejszość, spokojny o przyszłość, nie jest zniewolony, jak tylu biednych jego braci, zrzec się częstokroć najsłodszych potrzeb serca... a to... z obawy, aby ze swoją nędzą nie połączył drugiej nędzy.
— Panie... Agrykolo, — odrzekła Aniela, lekko wzruszona i rumieniąc się bardziej jeszcze — gdybyśmy zaczęli naszą przechadzkę...
— Zaraz, pani — odpowiedział kowal, uradowany pomieszaniem, jakie sprawił w jej niewinnej duszy. — Otóż zbliżamy się — do sypialni dziewcząt. Już te świergotliwe ptaszki dawno opuściły swe gniazdka; wejdźmy tam.
— Ach! jaki porządek w tej sypialni! — rzekła Aniela do Agrykoli — a jaka tu czystość! Któż to dba o to wszystko i w takim ładzie utrzymuje?
— Dzieci same, niema tu sług; trudno uwierzyć, jakie się okazuje między temi malcami współzawodnictwo; jedna przed drugą ubiegają się, kto najporządniej pościele swoje łóżko.
— Ach! panie Agrykolo! — rzekła nieśmiało Aniela — kiedy te piękne, zdrowe i tak ciepłe sypialnie porównywa się z owymi nędznymi, zimnymi i ponurymi kątami, w których dzieci, pomieszane co do płci, śpią na lada jakiem posłaniu, drżą od zimna, jak się to widzieć daje prawie u wszystkich w naszym kraju robotników!
— A w Paryżu, pani... może gorzej jeszcze.
— Ach! Jakże pan Hardy musi być dobry i miłosierny, a nadewszystko bogaty, że wydaje tyle pieniędzy na dobre uczynki!
— Zdziwisz się, pani — rzekł, uśmiechając się, Agrykola — gdy jej powiem, a może tak dalece zdziwisz się, że nie zechcesz uwierzyć mi.
— A dlaczegóż to, panie Agrykolo?
— Niema pewnie na świecie z lepszem sercem i wspanialszego człowieka nad pana Hardy; on czyni dobrze dlatego jedynie, aby dobrze uczynił, nie myśląc o własnej korzyści; a jednak ręczę pani, że choćby on był najsamolubniejszym, najinteresowniejszym człowiekiem... to jeszcze wynikłaby dla niego wielka korzyść z opieki, jaką nas otacza.
I, otworzywszy drzwi, Agrykola wprowadził Anielę do dosyć wielkiej sali, zastawionej półkami, na których porządnie porozkładane były zimowe owoce, i gromadka, siedem do ośmiu lat mających schludnie i ciepło ubranych dzieci, przebierała zepsute owoce.
— Widzisz, pani, — rzekł Agrykola — gdzie tylko można, staramy się używać z korzyścią dzieci; takie zatrudnienia są dla nich zabawką.
— To prawda, panie Agrykolo; jakże to wszystko mądrze jest urządzone! — A gdybyś pani widziała tych malców w kuchni, jakie tam czynią usługi! Pod kierunkiem jednej lub dwóch kobiet robią tyle, ileby osiem lub dziesięć robić musiało.
— Im bardziej się zastanawiam, tem mocniej przekonywam się, jak tu wszystko mądrze jest wyrachowane dla dobra wszystkich — rzekła Aniela ze zdziwieniem.
— A niełatwo było dokazać tego wszystkiego, trzeba było zwyciężyć, przełamać przesądy, nałogi. Ale uważasz, panno Anielo... właśnie teraz znajdujemy się przed wspólną kuchnią, — dodał kowal, uśmiechając się, — przypatrz się tylko, pani, czy nie piękna?
— Dzień dobry, pani Bartrand! — rzekł wesoło Agrykola do poważnej matrony, która przypatrywała się powolnym obrotom pieczeni wołowych i cielęcych, już pięknie rumienić się zaczynających na rożnach, — nie poważam się przestąpić za próg, chcę tylko pokazać ją tej pani, która tu przed kilkoma dopiero dniami przybyła.
— Proszę, proszę przypatrywać się...
I, to mówiąc, matrona wskazała trzonkiem od warząchwi na mendel kuchcików obojga płci, siedzących około stołu i pilnie zajętych swemi obowiązkami, to jest obieraniem kartofli, przebieraniem zielenizny i t. p.
— I tu znowu nadziwić się nie mogę, — rzekła Aniela, ciągle idąc obok Agrykoli — gdy skąpe, ladajakie i niezdrowe pożywienie robotników naszych stron porównywam z jadłem, jakie tu dostają rzemieślnicy.
— A z tem wszystkiem nie kosztuje nas dziennie więcej nad pięćdziesiąt sześć centymów na osobę, a lepszy mamy stół, aniżeli moglibyśmy mieć za dwa franki w Paryżu. Ale otóż i refektarz, którego pani nie znasz, gdyż jej rodzina, jak wiele innych gospodarstw, wołała kazać sobie przynosić jadło do mieszkania... Uważaj, panno Anielo, co za piękna sala, a jaka wesoła! wystawiona na ogród nawprost fontanny.
— Ale to jeszcze nie wszystko, — rzekł Agrykola do młodej dziewczyny — sala ta jeszcze bardziej spodoba się pani, pewny tego jestem, kiedy się pani dowie, że co czwartek i co niedziela zamienia się ona na salę balową, a we wtorek i sobotę w wieczór na salę koncertową!
— Jak to wszystko dobrze jest obmyślone! panie Agrykolo. A ten budynek po tamtej stronie, co znaczy?
— Tam jest pralnia na wodzie bieżącej.
— A wreszcie co powiesz mi, panie Agrykolo, o tajemnicy tych wszystkich osobliwości?
Ciekawość Anieli tym razem nie została zaspokojoną; znajdowała się ona z Agrykolą właśnie naprzeciw sztachet, oddzielających ogród od strony wielkiej alei, oddzielającej warsztaty od wspólnego domu. Mocny powiew wiatru przyniósł zdaleka wojenną wrzawę i odgłos wojskowej muzyki; potem słychać było tętent dwóch galopujących koni, coraz bliżej, i wkrótce też przybiegł jenerał na karym, pięknym koniu, okrytym karmazynowym czaprakiem; podobnie jak za cesarstwa miał na nogach wielkie, palone buty z ostrogami, i był w białych spodniach; jego granatowy mundur błyszczał złotemi haftami, miał na sobie wielką wstęgę Legji Honorowej, na szlifie na prawem ramieniu cztery gwiazdki, kapelusz obszyty szerokim galonem z białemi piórami, oznaka samych tylko marszałków Francji. W chwili, kiedy marszałek Simon, albowiem był to on, znalazł się przy Anieli i Agrykoli, zatrzymał nagle konia, zsiadł z niego i rzucił złote cugle masztalerzowi, który mu konno towarzyszył.
— Gdzie mam czekać na księcia? — zapytał masztalerz, stojąc wyprostowany.
— Na końcu alei — odpowiedział marszałek.
I, zdjąwszy kapelusz z uszanowaniem, żywo śpieszył naprzeciwko osoby, której Aniela i Agrykola nie widzieli jeszcze. Był to starzec dziarskiej jeszcze postawy, miał na sobie schludną bluzę, sukienną furażerkę na głowie, pokrytej białym włosem, ręce w kieszeniach.
— Dzień dobry, kochany ojcze! — rzekł z uszanowaniem marszałek, całując z uczuciem starego rzemieślnika. — Byłem obecny tu na rewizji... i skorzystałem ze sposobności, aby pośpieszyć do kochanego ojca.
Aniela, widząc, że ten tak pyszny jenerał, którego nazywano księciem, ma ojca starszego rzemieślnika w bluzie, tak była zdumiona, iż, osłupiała spojrzawszy na Agrykolę, rzekła mu:
— Jakto!... ten stary robotnik?...
— Jest ojcem marszałka, księcia de Ligny... przyjaciela... tak, mogę to powiedzieć, — dodał Agrykola głosemsem wzruszanym — przyjaciela mego ojca, który służył i wojował pod jego komendą przez lat dwadzieścia.
— Być na tak wysokim stopniu dostojności, a okazywać tyle uszanowania dla ojca rzemieślnika — rzekła Aniela. — Marszałek musi mieć bardzo szlachetne serce, ale nacóż pozwala swemu ojcu być rzemieślnikiem?
— Bo ojciec Simon nie opuściłby swego stanu i fabryki za nic w świecie; urodził się rzemieślnikiem, chce umrzeć rzemieślnikiem, choć ma syna księcia, marszałka Francji.
Gdy Aniela uspokoiła się, po naturalnem zdziwieniu, jakiego doznała na widok Marszałka Simon, rzeki jej z uśmiechem Agrykola:
— A więc proszę panią posłuchać mnie: pan Hardy jak prawdziwy czarodziej, utworzył te wszystkie dziwy, które pani widzisz; powstały one na wielką naszą korzyść i razem, zapewnić panią mogę, z korzyścią pana Hardy.
— Otóż to właśnie, panie Agrykolo, wydaje mi się rzeczą niepojętą.
— Wystaw sobie, pani, iżby pan Hardy, zamiast być takim, jakim jest teraz, był tylko zimnym spekulantem, pan Hardy, jako spekulant, powiedziałby sobie najprzód. Moi robotnicy, daleko mieszkając od fabryki, tracić będą na czasie i trudzić się, nim do niej przyjdą, mniej się wyśpią, jeżeli raniej wstawać zechcą; ujmować snu tak potrzebnego dla robotników? zła to rachuba; stracą na siłach i robota na tem ucierpi. Potem niepogody utrudniać im będą dalekie chodzenie; robotnik przyjdzie do fabryki drżący z zimna, znużony jeszcze przed zaczęciem roboty, a wtedy... jakaż będzie robota? Dlatego, panno Anielo, spekulant powie: — jeżeli umieszczę swoich robotników przed drzwiami mej fabryki, zaradzę tym sposobem wszystkim wymienionym niedogodnościom. Należycie wystawiony budynek, do pomieszczenia tych ludzi, kosztować mnie będzie najwyżej 500.000 franków. Tym sposobem mój kapitał przyniesie mi rocznie najmniej 5 procent, i ten dochód będzie pewny, gdyż oparty będzie zawsze na płacy za robotę.
— Ach, panie Agrykolo, teraz zaczynam pojmować, jak można częstokroć robić wiele dobrego nawet z własną korzyścią.
— A ja, pani, niemal pewien jestem, że, uczciwie i sprawiedliwie prowadzone interesy, z czasem prawie zawsze stają się dobrami. Ale wróćmy do naszego spekulanta. Tak więc powie on sobie: moi robotnicy, mieszkając blisko fabryki, zawsze przychodzić do niej będą czerstwi, raźni, a ich mieszkania będą zdrowe, wesołe i należycie ciepłe. Gdyby moich dwustu sześćdziesięciu robotników, zamiast prowadzić tyle oddzielnych, biednych kuchni, stowarzyszywszy się, założyło jednę wspólną dla wszystkich, dobrze urządzoną kuchnię, ileżby to wynikło stąd ważnych dla mnie i dla nich korzyści!... Przy tak urządzonem, oszczędnem gospodarstwie, moi robotnicy mieliby za czterdzieści, a najwięcej za pięćdziesiąt centimów na osobę dziennie, wikt zdrowy, smaczny i dostatni.
— O! panie Agrykolo, teraz dopiero rozumiem wszystko.
— Ani wątpić, że nic prostszego i jaśniejszego... to wyborne, piękne, a jednak nikt o tem nie pomyśli... A cóż powiesz, panno Anielo, kiedy jej dowiodę, że nasz spekulant ma jeszcze większe korzyści na tem, że, nietylko płaci swym robotnikom ugodzoną płacę za robotę, ale nadto ustępuje im część czystych dochodów.
Tak rozmawiając, Agrykola z Anielą przybyli niedaleko bramy, prowadzącej do ogrodu wspólnego domu.
Starsza kobieta, skromnie, ale porządnie ubrana, przystąpiwszy do Agrykoli, rzekła.
— Czy pan Hardy powrócił już do fabryki?
— Nie jeszcze, ale oczekują go lada chwila.
— Może dziś jeszcze?
— Dziś lub jutro pewno powróci.
— Niewiadomo panu, o której godzinie przybędzie?
— Nie zdaje mi się, żeby o tem kto mógł wiedzieć; ale może odźwierny fabryki, który jest zarazem odźwiernym domu pana Hardy, będzie mógł powiedzieć o tem pani coś pewniejszego.
— Dziękuję panu.
— Niema za co.
— Panie Agrykolo, — rzekła Aniela, gdy niewiasta oddaliła się, — czy uważałeś pan, jak ta jejmość była blada i wzruszona?
— Właśnie toż samo zauważyłem; a nawet zdawało mi się, że miała łzy w oczach.
— Tak wyglądała, jakgdyby dużo płakała. Biedna kobieta! może przychodziła prosić pana Hardy o wsparcie. Ale cóż to, panie Agrykolo? pan zdajesz się być tak zamyślony?
— Daruj mi, panno Anielo, — rzekł Agrykola — ale obecność tej niewiasty przywiodła mi na pamięć okoliczność, o której, na nieszczęście, nic pani powiedzieć nie mogę, bo to jest sekret nie mnie, a innej osoby dotyczący.
— Och! bądź pan spokojny! — odpowiedziała z uśmiechem młoda dziewczyna — nie jestem ja ciekawa; a to, co mi pan powiedziałeś, tak mnie zajmuje, iż nie żądam, abyś mi pan o czem innem mówił.
— A więc kilka słów jeszcze powiem. Widzisz więc, panno Anielo, jakim to sposobem spekulant urządziłby swoje warsztaty, tak, iżby się wstydzili i zazdrościli mu jego konkurenci! Gdyby teraz była mowa nie o owym zimnym spekulancie, ale gdyby to był człowiek z umiejętnością dobrego rachowania łączący tkliwe, szlachetne uczucie, mający zacne serce, wzniosły, wspaniały umysł, któryby rozciągał swoją troskliwość nietylko na materjalne korzyści, ale i na moralne polepszenie bytu robotników, gdyby wszędzie szukał środków rozwinięcia ich pojęć, uszlachetnienia ich serca i gdyby, pewny będąc władzy, jakąby mu nadawały jego dobrodziejstwa, pamiętając szczególniej o tem, że człowiek, od którego zawisło szczęście lub niedola trzystu istot ludzkich, ma je wszystkie na swem sumieniu... otóż tedy, panno Anielo, taki człowiek... jest... Ależ przecież uważaj, domyślaj się, zgaduj... aby się mógł między nami zjawić nie inaczej, jak wśród błogosławieństw... Otóż jest nim... pan Hardy!
— Ach! panie Agrykolo! — rzekła Aniela wzruszona, łzy ocierając — ach! prawdziwie ze łzami wdzięcznej radości należało go przyjąć.
— Uważaj więc tylko, panno Anielo... azali ta szlachetna i miła twarz nie jest obrazem tej zacnej duszy!
W rzeczy samej, powóz pocztowy, w którym się znajdował pan Hardy z panem Blessac, niegodnym przyjacielem, który go tak haniebnie zdradzał, w tej chwili wjeżdżał na dziedziniec fabryczny. Wkrótce potem dał się widzieć zdaleka, od strony Paryża, zbliżający się skromny, mały fiakr, dążący także w stronę fabryki. W tym fiakrze siedział Rodin.

XXIV.
OSKARŻENIE.

Pan Hardy, wysiadłszy z powozu ze swym przyjacielem Blessac, wszedł do salonu, który zajmował tuż przy przędzalni.
Pan Blessac, poufny przyjaciel pana Hardy, długo był godnym jego tkliwego, braterskiego przywiązania; ale widzieliśmy już, jakim to szatańskim sposobem d‘Aigrigny i Rodin potrafili pana Blessac, aż do owego czasu prostodusznego i szczerego, przerobić na narzędzie swych piekielnych intryg. Dwaj przyjaciele, uczuwszy w drodze przejmujące zimno północnego wiatru, grzali się przy żywym ogniu, rozpalonym w małym salonie pana Hardy.
— Ach! kochany Marceli, wszak to ja nie żartem starzeć się zaczynam! — rzekł pan Hardy, uśmiechając się do pana Blessac — coraz bardziej staję się domatorem...
— A kiedy pomyślę, — odrzekł pan Blessac, nie mogąc wstrzymać się od lekkiego zarumienienia — kiedy pomyślę, mój przyjacielu, że to dla mnie odbywałeś niedawno długą podróż!...
— A cóż stąd, kochany Marceli... alboż nawzajem nie towarzyszyłeś mi w owej wycieczce, która bez ciebie byłaby tak nudną, jak w twem towarzystwie była dla mnie przyjemną?
— Mój przyjacielu, jaka to różnica! zaciągnąłem względem ciebie dług, z którego się nigdy godnie wypłacić nie zdołam.
— Cóż znowu, mój Marceli... czy to między nam. jest jaka różnica, między twojem a mojem?
— Szlachetne serce... szlachetne serce!
— Powiedz raczej szczęśliwe serce... och! tak, bardzo szczęśliwe, dzięki przywiązaniu tych, którzy je otaczają...
— A któż, zaiste, godzien byłby szczęścia na ziemi... jeżeli nie ty, kochany przyjacielu, który jesteś tak silnego charakteru, tak zdolny czynić dobrze, ty, którego widziałem walczącego tak dzielnie i tak odważnie dla pozyskania zwycięstwa w szlachetnem, sprawiedliwem przedsięwzięciu?
— Tak, lecz im dalej w mym zawodzie postępuję, tembardziej rzeczy niegodne, haniebne wzbudzają we mnie odrazę, i tem mniej czuję w sobie siły do narażenia się na nie.
— Gdyby wypadła tego potrzeba, znalazłoby się w tobie więcej odwagi.
— Mój kochany Marceli — odpowiedział pan Hardy wzruszony — mawiałem ci bardzo często: moją odwagą była moja matka. Szczęściem Bóg tak chciał, abym, po stracie tak drogiej matki, mógł przywiązać swe życie do przyjaźni, bez której, szczerze wyznam, byłbym słabym i bezbronnym, gdyż nie uwierzyłbyś, Marceli, jaką znajduję moc, jaką podporę w twojej przyjaźni.
— Nie mówmy o mnie, mój przyjacielu — odrzekł pan Blessac, starając się ukryć zawstydzenie. — Mówmy o innej przyjaźni, której wspomnienie jest niemal tak miłe i tkliwe, jak wspomnienie matki.
— Rozumiem cię, kochany Marceli! — odpowiedzią! pan Hardy — nic ukrywać przed tobą nie mogłem, gdyż w bardzo ważnych okolicznościach uciekłem się do ciebie po radę. Wszak prawda, mój przyjacielu. W rzeczy samej, zdaje mi się, że z każdym dniem powiększa się moja miłość dla tej kobiety, jedynej, którą prawdziwie kochałem, jedynej, którą teraz kochać będę na zawsze...
— A między charakterem pani de Noisy, a twoim tak dziwne zachodzi podobieństwo... nadewszystko jej przywiązanie do swej matki!
— Prawdę mówisz, Marceli! to jej wyrzeczenie się samej siebie było dla mnie przedmiotem podziwienia i udręczenia... Ileż to razy mawiała mi: „Wszystko dla ciebie poświęciłam, ale i ciebie poświęciłabym dla matki“.
— Dzięki Bogu! mój przyjacielu, nie będziesz miał nigdy potrzeby obawiać się widzieć panią Noisy wystawioną na tę okrutną próbę... Powiedziałeś mi, że jej matka oddawna już porzuciła myśl o powrocie do Ameryki, gdzie pan Noisy, wcale nie troszczący się o swoją żonę, zdaje się, postanowił osiąść nazawsze. Dzięki czułemu przywiązaniu tej dzielnej kobiety, która wychowała Małgorzatę, twoją miłość pokrywa największa tajemnica... któżby ją mógł teraz ujawnić?
— Och! nie, nie!... — zawołał pan Hardy — prawie pewny jestem, że spokojnie cieszyć się nią będę...
W tej chwili wszedł służący i rzekł do pana Hardy;
— Przybył jakiś pan w podeszłym wieku i pragnie widzieć się z panem w bardzo pilnym interesie...
— Już!... — rzekł pan Hardy z niejaką niecierpliwością. — Pozwolisz, mój przyjacielu?
Służący wyszedł i niebawem wrócił, wprowadzając Rodina, którego pan Blessac nie znał, gdyż o ową zdradę umawiał się z nim ktoś inny, jakiś pośrednik.
— Pan Hardy? — rzekł Rodin, nisko się kłaniając i pytając kolejno okiem dwóch przyjaciół.
— Ja jestem ten, o którego się pan pytasz.
— Mam udzielić panu ważną wiadomość — rzekł Rodin.
— Możesz pan mówić... Ten pan jest moim przyjacielem — rzeki pan Hardy, wskazując na pana Blessac.
— Ale ja życzę sobie mówić z panem sam na sam — odrzekł Rodin.
— A więc — odrzekł pan Hardy, nieco zdziwiony — możesz pan mówić... między mną a tym panem niema tajemnicy.
Po chwili milczenia rzeki Rodin, zwracając się do pana Hardy.
— Przybywam, aby odkryć panu niegodziwą zdradę, której pan byłeś ofiarą.
— Zdaje mi się, że się pan mylisz.
— Mam dowody na to, co mówię.
— Dowody?
— Dowody piśmienne... zdrady, którą odkrywam... mam je niezawodnie; krótko mówiąc, człowiek, którego pan uważałeś za swego przyjaciela... niegodziwie pana oszukiwał.
— Nazwisko tego człowieka?
— Pan Marceli Blessac — rzekł Rodin.
Na te słowa pan Blessac struchlał, zbladł i osłupiał. Hardy, zbliżywszy się do Rodina, któremu ciągle przypatrywał się, rzekł z upokarzającą dla tegoż pogardą:
— Ach!... pan obwiniasz pana Blessac?
— Obwiniam go — dobitnie odpowiedział Rodin.
— Czy znasz go pan?
— Nigdy go nie widziałem...
— A cóż pan masz do zarzucenia mu?... Jak śmiesz pan mówić, że on mnie zdradził?
— W oczach moich, pewnego rodzaju zdrady są równie występne jak zbrodnia, zabójstwo... I dlatego przybywam, aby wdać się między zabójcę i ofiarę...
— Zabójcę? ofiarę? — powtórzył pan Hardy z coraz większem zdziwieniem.
— Pewno pan znasz pismo pana Blessac — rzeki Rodin.
— Tak, panie...
— A więc przeczytaj to pan.
I Rodin dobył z kieszeni list, który podał do przeczytania panu Hardy.
Wtedy tylko, i to po raz pierwszy, rzuciwszy okiem na pismo Blessaca... fabrykant cofnął się o krok... przerażony śmiertelną bladością tego człowieka, który jakby skamieniał ze wstydu i nie mógł wymówić ani słowa, nie był bowiem tyle bezczelny, ile winny szkaradnej zdrady.
— Marceli!... — zawołał z przerażeniem pan Hardy, zmieszany tym niespodziewanym ciosem — Marceli!... jaki ty blady jesteś!... nie odpowiadasz.
— Marceli!... to więc pan jesteś tym, o którym tu mowa! — zawołał Rodin, udając przykre zdziwienie — ach! panie... gdybym był wiedział.
Pan Blessac nie odrzekł ani słowa. Pan Hardy, nie mogąc uwierzyć temu, co widział i słyszał, otworzył drżącą ręką list, podany mu przez Rodina i przeczytał kilka wierszy, przerywając tu i ówdzie czytanie wykrzyknikami, malującemi przerażenie i zdziwienie. Zachwiał się na nogach. Obmierzły list wypadł mu z ręki. Lecz wkrótce po tem osłabnięciu, podniecony gniewem, oburzeniem, pogardą, rzucił się do pana Blessac, zbladły i straszny.
— Nędzniku!... — krzyknął z groźnym giestem.
Potem, wstrzymawszy się na chwilę od uderzenia, rzekł ze strasznym spokojem:
— Nie, splamiłbym... moją rękę...
I dodał, zwróciwszy się do Rodina, który podskoczył, chcąc ich przegrodzić:
— Nie szkaradny policzek wymierzyć... ale pańską uczciwą rękę powinienem uścisnąć... Pan bowiem tyle byłeś dobry, iż odkryłeś mi podłego zdrajcę.
— Panie! — zawołał pan Blessac, gnąc się ze wstydu — jestem na rozkazy pana... i...
Nie mógł dokończyć.
Wtem rozległ się za drzwiami głos, jakaś kobieta weszła pomimo oporu służącego.
— Powiadam ci, — mówił do niego — że natychmiast trzeba mi się z twym panem...
Na widok tej kobiety zadyszanej, zapłakanej, pan Hardy, zapominając o panu Blessac i Rodinie, cofnął się o krok, wołając:
— Pani Duparo! pani tu!... cóż to jest?
— Ach! panie... wielkie nieszczęście...
— Małgorzata... — krzyknął pan Hardy przeraźliwie.
— Odjechała!... panie...
— Odjechała?... — odrzekł pan Hardy, jak piorunem ugodzony.
— Małgorzata odjechała?! — powtórzył.
— Wszystko się odkryło. Jej matka zabrała jątrzy dni temu — rzekła biedna kobieta mdlejącym głosem.
— Odjechała... Małgorzata... to nieprawda, zwodzą mnie!... — zawołał pan Hardy.
I, nic nie słuchając, strapiony, przelękniony, wybiegł z domu, pośpieszył na dziedziniec, gdzie stały powozy i, wsiadłszy co żywo do swego, w parę koni zaprzężonego, zawołał na stangreta:
— Do Paryża, najśpieszniej, co tchu!...

W chwili, kiedy powóz pędem błyskawicy biegł drogą ku Paryżowi, dosyć silny wiatr przyniósł odległą jeszcze wrzawę i śpiewy Wilków, którzy pośpieszali ku fabryce!

XXV.
NAPAD.

Gdy pan Hardy oddalił się z fabryki, Rodin, nie spodziewając się tak nagłego odjazdu, poszedł powoli do fiakra; lecz właśnie gdy miał wsiadać, zatrzymał się na chwilę i podskoczył z zadziwienia i uciechy spostrzegłszy niedaleko marszałka Simon.
— Bardzo dobrze! — rzekł Rodin — coraz to lepiej byle tylko teraz udało się tamtemu wyforować i przekonać Różę Pompon.
W tych myślach zatopiony, Rodin wsiadł do dorożki. Jednocześnie, coraz bardziej wzmagający się wiatr do niósł do uszu jezuity zbliżający się zgiełk wrzaskliwych pieśni Wilków.
Dorożka puściła się drogą ku rogatkom.

Kilku robotników, w chwili, kiedy udać się mieli dio Paryża z odpowiedzią na propozycję swych towarzyszy chciało naradzić się wpierw z ojcem marszałka Simon dlatego nie miał on czasu jeszcze pomówić ze swyn synem. Teraz marszałek, wziąwszy w dłonie ręce ojca rzekł do niego tak głęboko wzruszonym głosem, że starzec aż się wzdrygnął.
— Mój ojcze... jestem bardzo nieszczęśliwy.
I w tej chwili, przykre uczucie, dotąd tajone, okryło nagle smutkiem oblicze marszałka.
— Ty... nieszczęśliwy! — zawołał ojciec Simon, z niepokojem patrząc na syna.
— Kochany ojcze, opowiem ci wszystko... — odrzekł marszałek zmienionym głosem — potrzebuję bowiem rady twego nieugiętego charakteru.
— W sprawach honoru, cnoty, nie potrzebujesz niczyjej rady!
— Tak, mój ojcze, ty jeden wy dźwignąć mnie możesz z niepewności, która jest dla mnie prawdziwą męczarnią.
— Mów-że mi więc otwarcie... proszę cię.
— Od kilku już dni moje córki są tak milczące, tak skryte, ponure!... W pierwszych chwilach mego połączenia się z niemi, nie posiadały się z radości, były bardzo wesołe... Nagle zmieniły się, coraz są smutniejsze... wczoraj jeszcze zastałem je plączące; wtedy, wzruszony, przycisnąłem je do piersi, ucałowałem i prosiłem, żeby mi wyznały przyczynę swego smutku... Nic nie odpowiedziawszy, rzuciły mi się na szyję, zaczęły mnie całować i płakać.
— To rzecz osobliwa!... ale cóż za przyczyna tej zmiany?
— Czasami obawiam się, czy niedosyć ukrywam przed niemi żal po śmierci ich matki... i biedne te anioły martwią się może, że nie mogą mnie uczynić dość szczęśliwym. Z tem wszystkiem, rzecz to niedocieczona, zdaje się, że nietylko pojmują, ale podzielają mój żal... Wczoraj jeszcze mówiła mi Blanka: „O ileż to byliśmy szczęśliwsi, gdyby wpośród nas była nasza mama!...“
— A więc podzielają z tobą żal, nie mogą ci wyrzucać... Inna musi być przyczyna ich zmartwienia.
— Ja to właśnie mówię, mój ojcze: lecz jaka ona jest? Napróżno usiłuję odgadnąć. Ale co ci powiem jeszcze, ojcze? Czasami ośmielam się przypuszczać, czy jaki zły duch nie wmieszał się między moje dzieci a mnie... Jest to myśl niedorzeczna, głupia, wiem o tem; ale cóż począć?... kiedy zdrowy rozum nie wystarcza, człowiek posuwać się musi częstokroć do nierozsądnych przypuszczeń.
— Któżby mógł wmieszać się między ciebie a córki?
— Nikt... wiem o tem.
— A więc, Piotrze, zaczekaj... bądź cierpliwym, śledź te biedne, młode serca z właściwą ci troskliwością, a pewny jestem, że odkryjesz jakąś wcale niewinną tajemnicę.
— Tak, — rzekł marszałek, wpatrując się w ojca — tak, ale... chcąc dociec tej tajemnicy, wypadałoby nie opuszczać ich...
— Co mówisz?
— Wiedz najprzód, mój ojcze, o wszystkich obowiązkach, które mnie tu zatrzymują... a dowiesz się potem o tych, któreby oddalić mnie mogły od ciebie, od moich córek i od innego jeszcze mego dziecka...
— Jakiego dziecka?
— Syna mego dawnego przyjaciela, księcia indyjskiego.
— Dżalmy? a cóżby mu stać się mogło?
— Mój ojcze... lękam się o niego...
— O niego?
Nagle, straszny krzyk, z gwałtownym powiewem wiatru przyniesiony, słyszeć się dał zdaleka; krzyk ten był tak imponujący, iż marszałek przestał mówić i rzekł po chwili do ojca:
— Cóż to znaczy?
Przysłuchawszy się przez chwilę głosom, które dolatywały i znowu niknęły z wiatrem, starzec odpowiedział:
— To jacyś podochoceni śpiewacy, idą od rogatek.
— Cóż mi to mówiłeś? — rzekł stary rzemieślnik — że ten młody Indjanin sprawia ci obawę? A dlaczegóżby to?
— Powiedziałem ci, mój ojcze, o jego gorącej, nieszczęśliwej miłości ku pannie Cardoville.
— I to cię przeraża, mój synu? — rzekł starzec, spojrzawszy ze zdziwieniem na swego syna. — Dżalma ma dopiero osiemnaście lat...
— Nie masz, mój ojcze, wyobrażenia o klęskach, jakie zrządza ta namiętność w dziecku gorącem, niepohamowanem; czasami z bezsilnego osłabienia wpada w dzikie uniesienie. Wczoraj zastałem go, gdy się mnie nie spodziewał, z zaognionemi oczyma, zmienionego na twarzy z gniewu: uniesiony szałem namiętności, przeszywał puginałem poduszkę z czerwonego sukna, krzycząc przerywanym głosem:
— Zabijam człowieka. — Tak nazywa on swego mniemanego rywala.
— W rzeczy samej straszną jest taka namiętność!... w podobnem sercu — rzekł starzec.
— Innym razem — mówił znowu marszałek, — wściekłość jego burzy się przeciwko pannie Cardoville; kiedyindziej wreszcie przeciw samemu sobie. Zmuszany byłem kazać uprzątnąć jego broń, gdyż przybyły z nim człowiek z Jawy, jak się zdaje, bardzo do niego przywiązany, powiedział mi, że spostrzega w nim jakiś zamiar samobójstwa.
— Biedne dziecko!...
— Otóż, kochany ojcze, — rzekł marszałek Simon z wielkim żalem — właśnie w chwili, kiedy moje córki i kiedy to przybrane dziecko wymagają całej mej troskliwości... zmuszony będę, może jutro, oddalić się od nich...
— Oddalić się od nich?
— Tak jest... dla dopełnienia jeszcze świętszego może obowiązku nad obowiązek przyjacielski i familijny — rzekł marszałek głosem tak poważnym i tak uroczystym, iż ojciec jego, głęboko wzruszony, zawołał:
— A jakiż to obowiązek?!
— Mój ojcze, — odrzekł marszałek, pomyślawszy przez chwilę, — któż zrobił mnie tem, czem jestem? Kto mi dał tytuł książęcy, buławę marszałkowską?
— Napoleon...
— Tak, ojcze! Kiedy skazany został na wygnanie... chciałem podzielić z nim jego niedolę; odmówiono mi tej łaski... Ojcze, pozostał syn jego; wydziedziczone dziecię zdolne jest teraz władać orężem... swego ojca...
— Napoleon II, — zawołał starzec, spoglądając na syna z zadziwieniem — król Rzymski!...
— Król! nie jest on już królem... Napoleon?... — już on się nie nazywa Napoleonem... on cierpi... on jest nieszczęśliwy.
— Któż ci to powiedział?...
— Och! taki, który wie dobrze o wszystkiem..., a który powiedział prawdę, zupełną prawdę... Tak, syn cesarski walczy wszelkiemi sposobami, by się uchronić od przedwczesnej śmierci; oczy zwraca na Francję... czeka... czeka... a nikt nie przychodzi..., nikt...
— A ty... ty...
— Tak jest, bo jemu także złożyłem przysięgę...
— To spisek przeciw teraźniejszemu rządowi... pod chorągwią Napoleona II, to nie żarty.
— Powiedziałem ci, mój ojcze, że jestem bardzo nieszczęśliwy; osądź więc — zawołał marszałek. — Nietylko sam siebie pytam, czy mam opuścić me dzieci i ciebie, a rzucić się do planu tak śmiałego... ale nadto pytam się... czy nie jestem zobowiązany względem teraźniejszego rządu, który, przyznając mi tytuł i stopień, nie wyświadczył mi łaski, ale tylko wymierzył mi sprawiedliwość... Cóż mam czynić? Opuścić wszystko, co kocham, albo pozostać nieczułym, na cierpienia syna Cesarskiego... syna Cesarza, któremu winienem wszystko, któremu osobiście zaprzysiągłem wierność, i jemu i jego dziecięciu? Mój ojcze, powiedz, osądź; ty sam, kochany ojcze, ty sam, powtarzam ci... możesz mi wskazać drogę.
Fo chwili namysłu starzec miał już odpowiedzieć synowi, gdy ktoś, przebiegłszy ogród, otworzył dolne drzwi i wpadł zdyszany do pokoju, w którym znajdował się marszałek Simon ze swym ojcem. Był to Olivier, młody rzemieślnik, któremu udało się umknąć z szynkowni na wsi, gdzie się byli zebrali Wilcy.
— Panie Simon... Panie Simon... — wołał blady, zdyszany — otóż... idą... będą atakowali naszą fabrykę.
— Któż taki?... — zawołał starzec, prędko się zrywając.
— Wilcy, z nimi trochę kamieniarzy i robotników kamieniarskich, do których przyłączyło się po drodze mnóstwo włóczęgów. Uważaj tylko, a usłyszysz ich... O! jak krzyczą: Śmierć Żarłokom!
W rzeczy samej, krzyki coraz bliżej, coraz wyraźniej słychać było.
— Czyżby to istotnie miał być napad? — rzekł marszałek do ojca, który wydawał się coraz niespokojniejszym. — Trzeba najprzód dobrze zatarasować wszystkie drzwi... a potem...
Nie mógł dokończyć.
Nagle, razem ze wzmagającym się krzykiem, grad kamieni stłukł kilka okien na pierwszem piętrze, odbił się po większej części od muru i upadł około marszałka i jego ojca.
Nieszczęsnym trafem, starzec, ugodzony w głowę dużym głazem, zachwiał się... schylił się naprzód i, cały skrwawiony, oparł się na ręku marszałka Simon, kiedy tymczasem poza murem rozlegały się ciągle powtarzane krzyki: „Bitwa i śmierć Żarłokom!“

XXVI.
WILKI I ŻARŁOKI.

Straszna to była rzecz widzieć tę rozhukaną tłuszczę!
Pawilon wspólnego domu, do którego dotykał z tej strony mur ogrodu, obrócony był frontem do pola; z tej strony Wilki rozpoczęli atak.
Rzuciwszy pierwszy raz cały grad kamieni, większa ich część zaczęła natychmiast szukać około siebie po ziemi nowych pocisków; żeby się lepiej w nie zaopatrzyć, jedni trzymali tymczasem kije w zębach, inni poustawiali je pod murem; tu i owdzie także widać było zbierające się grupy około przywódców tej bandy; najlepiej między nimi odziani, mieli na sobie bluzy lub spencerki i na głowach czapki, inni samemi tylko łachmanami byli okryci, gdyż powiedzieliśmy już, że znaczna liczba włóczęgów, którym źle patrzyło z oczu i z całej postaci, przyłączyła się do trzody Wilków; kilka obszarpanych kobiet, które nie odstępowały tych nędzników, szło za nimi i swemi krzykami i wyzywaniami podniecały jeszcze rozjątrzone umysły.
Wkrótce Wilcy stanęli u potężnej, dębowej bramy. W chwili, kiedy jeden z przywódców, kamieniarz, podnosił ogromny młot, mając nim uderzyć na skrzydło bramy... ta nagle się otworzyła.
Przez uchyloną bramę, widać było zebranych robotników, których, nieszczęściem, niewielka była liczba, ale gotowych, jak się można było domyślić, do obrony; uzbrojeni byli naprędce w widły żelazne, kleszcze i kije, a na ich czele Agrykola trzymał w ręku potężny młot kowalski.
Młody rzemieślnik był bardzo blady; widać było po jego ognistych oczach, w jego obliczu, po niezachwianej gotowości na wszystko, że krew ojca wre w jego żyłach, i że w podobnej sprawie mógł być strasznym... Z tem wszystkiem umiał pohamować się i rzekł śmiałym głosem do kamieniarza:
— Czego chcecie?
— Bitwy! — ryknął kamieniarz śmiałym głosem.
— Z kiim?
— Z Żarłokami.
— Tu niema Żarłoków, — odpowiedział Agrykola — są tu spokojni rzemieślnicy... oddalcie się...
— Tak sądzisz? — zapytał drwiąco kamieniarz. — A więc dobrze! to Wilcy zjedzą tych spokojnych rzemieślników.
— Wilcy nie zjedzą nikogo; — rzekł Agrykola, patrząc w oczy kamieniarzowi, który z groźną miną zbliżył się do niego — Wilków zlękną się chyba tylko małe dzieci.
— My nie chcemy bitwy! — odpowiedział Agrykola — nie wyjdziemy stąd; lecz jeżeli, na wasze nieszczęście, poważycie się wejść tu, przebyć ten próg — i Agrykola, rzuciwszy na próg czapkę, stanął na niej nieustraszenie — napastować nas będziecie w naszym domu... wtedy odpowiecie za wszystko, co stąd wyniknie.
— Czy to u ciebie, czy gdzieindziej, dość na tem, że będziemy mieli bitwę: Wilcy chcą zjeść Żarłoków... Oto masz za twoją napaść! — zawołał kamieniarz, podnosząc młot na Agrykolę.
Lecz ten, szybko się usunąwszy, uniknął wymierzonego ciosu i prosto w piersi uderzył młotem kamieniarza, który na chwilę zachwiał się na nogach, ale wkrótce się pokrzepiwszy, rzucił się zapamiętale na Agrykolę, krzycząc:
— Za mną, Wilcy!

XXVII.
POWRÓT.

Napad na Agrykolę stał się hasłem do powszechnej, strasznej i zaciętej walki; tłum napastników, dążący za kamieniarzem, rzucił się na ową bramę z zapamiętałą wściekłością. Kilku napastników, obróciwszy się we drzwiach, zatarasowali sobą wejście i tak go silnie bronili, iż robotnicy fabryczni nie mogli dostać się na schody, a tymczasem jedna z kobiet, uczestniczących w napadzie, ohydna megiera zwana Cebulą, z trzema czy czterema towarzyszkami i tyluż niemniej drapieżnymi obdartusami, plądrować zaczęli jedne po drugich izby, tłukąc co napotkali. Znalazłszy przy jednych drzwiach opór, niebawem je wyłamali; do tego pokoju wpadła Cebula z kijem w ręku, rozczochrana, miotająca się, jak furja piekielna. Tu młoda, urodziwa dziewczyna (była to Aniela), która, zdawało się, chciała bronić przystępu, ręce załamując, błagała:
— Nie chciejcie robić krzywdy, dajcie pokój mej matce.
— Najprzód ciebie utraktuję, a potem twoją matkę! — krzyczała straszna kobieta, rzuciwszy się na biedną dziewczynę i chcąc jej podrapać twarz drapieżnemi paznogciami, kiedy tymczasem inni hultaje, zbieranina włóczęgów, tłukli lustro, zegar i wszystko, co im wpadło w oczy zabierali. Aniela krzyczała przeraźliwie, broniąc się Cebuli, i ciągle usiłowała nie dopuścić do pokoju, gdzie schroniła się jej matka, która, wychyliwszy się za okno, wołała Agrykoli na ratunek. Młody kowal znowu był w zapasach ze strasznym kamieniarzem.
— Puść mnie... daję ci słowo... jutro będziemy się bili... kiedy zechcesz — rzekł, słysząc wołanie.
— Nie chcę odgrzewanego... ja jadam na gorąco — odrzekł kamieniarz i, uchwyciwszy kowala za szyję potężną ręką, chciał oprzeć się kolanami na jego piersiach.
— Ratunku!... zabijają moją córkę! — krzyczała matka Anieli rozpaczliwym głosem.
— Przebacz mi!... proszę cię, przebacz mi!... Puść mnie... — rzekł Agrykola.
— Zbyt głodny jestem! — odpowiedział kamieniarz.
Wtem kamieniarz uczuł, jak go przejęto ostremi zębami w udo i zarazem dostał trzy czy cztery potężne kije w głowę. Puścił zdobycz i padł na jedno kolano i na rękę, chcąc zakryć się drugą od otrzymywanych ciosów, które ustały, gdy się wydobył Agrykola.
— O! mój ojcze... ty mnie bronisz... Byle tylko dla Anieli nie było zapóźno — zawołał kowal podnosząc się.
— Biegnij prędko, nie myśl o mnie — odpowiedział Dagobert.
I Agrykola pobiegł do wspólnego domu. Dagobert, a za nim Ponury, przybyli, odprowadzając córki marszałka Simona do dziadka. Agrykola tymczasem zdołał poroztrącać mężczyzn, broniących przystępu do schodów, wbiegł na korytarz, gdzie wychodziły drzwi od mieszkania Anieli. Wszedł właśnie w tej chwili, kiedy Aniela machinalnie zasłaniała twarz od paznogci Cebuli, która z wściekłością chciała pokaleczyć twarz swojej ofiary. Rzucił się na megierę i uchwycił ją krzepko za jej rudy warkocz, odepchnął ją w tył, a potem, kopnąwszy silnie nogą, przewrócił ją wznak, — wszystkiego tego kowal dokonał w mgnieniu oka. Cebula, potężnie w głowę ugodzona, więcej się nie podniosła. Kilku robotników wbiegło za Agrykolą, i kiedy kowal podniósł omdlałą Anielę i zaniósł ją do przyległego pokoju, oni wygnali z domu bandę.
Po pierwszym zapale walki, mała liczba prawdziwych Wilków, jak mówił Agrykola, uczciwych zresztą robotników, którzy przez słabość dali się wciągnąć do wyprawy, widząc, czego dopuszcza się hałastra, przeszła na stronę Żarłoków.
— Niema tu Wilków ani Żarłoków! — mówił jeden, który obronił Oliviera od pazurów jakiegoś włóczęgi — teraz są tylko sami uczciwi rzemieślnicy, którzy powinni się połączyć całemi siłami, ażeby wypędzić tę zgraję łotrów i nikczemników.
Kiedy się to działo, smutny widok przedstawiało mieszkanie ojca Simona, którego strzegło kilku przywiązanych ludzi. Stary ten rzemieślnik leżał rozciągnięty na łóżku, mając głowę przewiązaną chustką, z pod której wyglądały siwe włosy, zbroczone krwią; twarz jego była blada, oddech ciężki, oczy osłupiałe. Marszałek Simon, stojąc przy łóżku, schylony nad ojcem, śledził w rozpaczy najmniejsze oznaki życia umierającego starca, a doktór macał słabnące bicie pulsu. Doktorem tym był Baleinier.
Nagle doktór dał znak. Marszałek Simon, oka z niego nie spuszczający, zawołał:
— Nadzieja!...
— Mości książę, puls nieco wzmacnia się...
— A więc przyjdzie do siebie — rzekł marszałek.
— Nie trzeba się jeszcze upewniać w nadziei, mości książę, — odrzekł poważnie doktór — puls się wzmaga, to skutek mocnych, do nóg przyłożonych, synopizmów, ale nie wiem jeszcze, jakie będzie następstwo tego przesilenia...
— Ojcze! ojcze!... czy słyszysz mnie? — zawołał marszałek, widząc, jak starzec nieco poruszył głową i lekko ściągnął powieki.
— Jesteś tu... Piotrze... — rzekł starzec słabym głosem — podaj... mi rękę...
Piotr, nie posiadając się z radości, ukląkł i zaczął go całować w ręce, w twarz, w głowę, wołając:
— Żyje!... Bogu dzięki!... żyje!... wyzdrowieje!...
W tej chwili krzyki walczących włóczęgów doszły uszu konającego.
— Piotrze, — rzekł starzec głosem, który, z początku dość wyraźny, słabł potem stopniowo — ty mnie pytałeś... niedawno... o radę... w rzeczy bardzo ważnej... Zdaje mi się..., że chęć objaśnienia cię... o twych obowiązkach... na chwilę wróciła mi życie... gdybym wiedział... że zostajesz... na drodze niegodnej... ciebie... mnie... Słuchaj więc, mój synu!... w tej ostatniej chwili... ojciec nie myli się... wielki masz obowiązek do spełnienia... jak przystoi na... na człowieka honoru... spełnienia mojej ostatniej woli... powinieneś... bez wahania... powinieneś...
Głos starca słabł coraz bardziej...
Jedyne słowa, które marszałek Simon mógł jeszcze zrozumieć, były następujące:
— Napoleon drugi... Przysięga.. hańba... mój synu...
Potem stary rzemieślnik ruszył jeszcze machinalnie ustami, i na tem skończył.
W chwili, kiedy skonał, zupełnie się zmierzchło, i nagle rozległy się zewnątrz przeraźliwe krzyki:
— Gore... gore...
Pożar wszczął się w jednym z warsztatowych budynków, napełnionym rzeczami. W tymże czasie słychać było w oddaleniu bębnienie, dające znać, że nadchodzi oddział wojska od rogatek.

Już od godziny, pomimo wszelkiego ratunku, płonie fabryka. Noc jest widna, gwiaździsta, zimna; gwałtowny wiatr wieje od północy. Mężczyzna idzie przez pola, pomiędzy wzgórzami tak wyniosłemi, iż nie spostrzega pożaru, postępuje powoli, nierównym krokiem. Mężczyzną tym jest pan Hardy. Chciał wrócić do domu pieszo, polem, spodziewając się tem uśmierzyć gorączkę. Nie zwodzono go; uwielbiana kobieta opuściła Francję. Pan Hardy wszedł zadumany na szczyt pagórka. W tej chwili pożar, przez jakiś czas przytłumiony, znowu wybuchnął z wściekłością i szeroko oświetlił horyzont.
Patrzył na to pan Hardy z osłupieniem.
Nagle wybuchnął, ogromny snop iskier. Powiewy silnego, północnego wiatru, miotające płomieniami i rozdmuchujące pożar, przyniosły wkrótce do uszu pana Hardy odgłos dzwonu, wzywającego na ratunek jego gorejącej fabryki.

XXVIII.
POŚREDNIK.

W kilka dni po pożarze fabryki pana Hardy, następująca scena odbywała się przy ulicy Klodoweusza, w domu, gdzie Rodin miał mieszkanie, które już był opuścił, gdzie także mieszkała Róża Pompon, rozporządzając gospodarstwem swego przyjaciela Filemona. Było to koło południa. Róża Pompon, sama jedna w mieszkaniu akademika, ciągle nieobecnego, wesoło zajadała śniadanie, siedząc przed kominkiem.
Nie było ono zbyt wykwintne. Na małym stoliczku stała miedniczka, w której niedawno wykąpała swoją świeżą, w mniej świeżej wodzie, twarzyczkę; teraz przygotowała sobie w niej napój — wodę z porzeczkowym sokiem. Czubaty talerz sałaty oraz tuzin oliwek, stanowiły pożywienie.
Róża Pompon, schrupawszy sałatę, zabierała się już do oliwek, kiedy ostrożnie zapukano od drzwi.
— Kto tam? — odezwała się Róża Pompon.
— Przyjaciel... stary przyjaciel — odpowiedział dźwięczny, radosny głos. — Więc panna się zamykasz?
— Aha! to ty, Nini-Moulin?
— Tak jest, moja miła wychowanko... Otwórz mi jak najprędzej... Bo bardzo się śpieszę.
Po chwili otworzyła drzwi, a gdy Nini-Moulin stanął na progu, spojrzała ze zdziwieniem na wypchane kieszenie jego palta.
— Aj! aj! jakież to masz ogromne kieszenie... Cóż to w nich jest?
— Są tam rzeczy, ciebie obchodzące!
— Mnie?
— Różo Pompon, — rzekł nagle z wielką powagą Nini-Moulin — czy chcesz mieć ekwipaż? czy chcesz, zamiast mieszkać w tej nędznej ruderze, mieć pyszne apartamenty? ubierać się jak księżniczka?
— Otóż go masz... znowu głupstwa... Będziesz jadł oliwki?... bo, jeżeli nie, zjem wszystkie...
Nini-Moulin, nic nie odpowiedziawszy, sięgnął do kieszeni, dobył pudełeczko, w którem była bransoletka, i zaczął nią migać przed oczami dziewczyny.
— Ach, co za bransoletka! — zawołała, klaszcząc w ręce. — Zielony wąż trzymający się za ogon... To godło mej miłości dla Filemona.
— Nie mów mi o Filemonie... to mnie żenuje... — rzekł Nini-Moulin, zapinając bransoletkę na ręku Róży Pompon, która śmiała się do rozpuku.
— Ktoś polecił ci to kupno, a ty, gruby apostole, chcesz spróbować na mojej ręce, jak wygląda.
— Różo Pompon, czy chcesz mieć sługi, lożę w operze i tysiąc franków miesięcznie?
— Daj mi pokój! na cóż żarty?
Moulin sięgnął znowu do kieszeni, wyjął z niej pyszny łańcuch i włożył na szyję Róży.
— Ach! jaki piękny łańcuch! — zawołała dziewczyna, spoglądając kolejno to na klejnoty, to na moralnego pisarza.
— Różo Pompon! — wyrzekł Nini Moulin uroczystym tonem — niczem są te drobiazgi w porównaniu z tem, co możesz mieć, jeżeli usłuchasz rad starego przyjaciela...
Zanurzył rękę w swej przepaścistej kieszeni, wyciągnął z niej teraz pakiet i rozwinął go ostrożnie; była to śliczna mantyla z czarnych koronek.
— Wszystko to może być twoje, jeśli wysłuchasz mnie — kusił Nini-Moulin.
— Jakto? — rzekła zdumiona Róża Pompon — mówisz to poważnie?
— Posłuchaj tylko... — zawołał Dumoulin komicznie powściągliwym tonem — moja kochana pupilko! aż nadto mnie znasz, iżbyś mogła przypuścić, że cię namwiam na czyn nieprzystojny... Aż nadto troskliwy jestem o własny szacunek... z drugiej strony na uwłaczałbym Filemonowi, który mi powierzył straż nad twoją cnotą.
— A propozycje, które mi czynisz, są uczciwe?
— Nie można żądać uczciwszych.
— Nie będę narażona na zarzut przeniewierzenia się Filemonowi?
— Nie.
— Lub mam być wierną komu?
— Żadnego obowiązku.
Róża Pompon zastanowiła się na chwilę, potem rzekła:
— E! dajmy pokój tym żartom. Nie jestem tak głupia, iżbym mogła przypuścić, że mnie kto utrzymywać będzie jak księżniczkę jedynie dla mych pięknych oczu... do czegóż ja z mej strony będę zobowiązana?
— Do niczego.
— Ale przecież cóż będę musiała robić?
— Okazywać się zawsze, ile można, ładną, hożą, cackać się, bawić się, jeździć powozem na spacer. Widzisz, że to wcale nie będzie dla ciebie trudne... a przyłożysz się do dobrego czynu.
— Żyjąc jak księżniczka?
— Tak jest... namyśl się więc; nie pytaj więcej o szczegóły... nie mógłbym ich wymieniać... zresztą nie będziesz do niczego, mimo twej woli, przymuszona... spróbuj życia... jakiego ci życzę... jeżeli ci się spodoba... wolno ci będzie używać go; jeżeli zaś nie, powrócisz do swego Filemonckiego bytu.
Nini-Moulin poszedł do okna, otworzył je.
— Patrz... przed bramą.
— Ładny powóz, doprawdy.
— Ten powóz jest twój. Na ciebie oczekuje.
— Jakto! na mnie czeka? — rzekła Róża Pompon — więc zaraz mam być gotowa?
— Natychmiast.
— Ale dokąd mnie zaprowadzisz?
— Albo ja wiem? Stangret wie, dokąd ma jechać.
— Wiesz, mój kochany, że to bardzo śmieszne!
— Przystając, wielką uczynisz mi przysługę.
— Dla ciebie?... a to z jakiego powodu?
— Mniejsza o powód... jedziemy?
— Bo.. przecież... nie zjedzą mnie tam — rzekła śmiało Róża Pompon.
I, poskoczywszy, wzięła różowy kapelusik i włożyła go zgrabnie na swe blond włosy.
— Fi... z salopą — odrzekł i, raz jeszcze sięgnąwszy ręką do kieszeni, jakby prawdziwej sakwy, wyciągnął z niej paradny szal kaszmirowy i zarzucił go na ramiona Róży Pompon.
— Kaszmir! — zawołała dziewczyna, nie posiadając się z radości i podziwu.
I leciutko wyszła, a za nią Nini-Moulin.
Poczciwa zieleniarka stała w swym sklepiku.
— Dzień dobry, wybrałaś się dziś panna tak wcześnie — rzekła.
— Tak, matko Ariseni, proszę przyjąć mój klucz.
— Dobrze.
— Ach! dla Boga!... jak sobie pomyślę, — rzekła nagle Róża Pompon pocichu, obracając się do Nini-Moulin i oddalając się od drzwi — gdy pomyślę o Filemonie... bo może tam długo zabawię!
— Ze trzy miesiące, nie dłużej.
— A więc dobrze!
Wróciwszy do zieleniarki i chwilę pomyślawszy, rzekła jej:
— Matko Arseni, gdyby przyjechał Filemon, powiesz mu pani, że... wyjechałam z domu... za interesami... żeby czekał na mnie cierpliwie... Do widzenia, matko Arseni.
— Do widzenia, kochana panno.
I Róża Pompon wsiadła triumfalnie do powozu z Nini-Moulin.
— Niech mię porwą kaci, jeżeli wiem, na czem się to skończy — myślał sobie Jakób Dumoulin, kiedy powóz szybko się oddalał z ulicy Klodoweusza. — Naprawiłem przecie moje głupstwo; teraz się śmieję z reszty.

XXIX.
TAJEMNICA.

Panna Cardoville siedziała zamyślona w swym gabinecie, wybitym zieloną tapetą, gdzie stała bibljoteka hebanowa na dużych karjatydach z pozłocistego bronzu. Młoda dziewica, wpół leżąc, opierała się łokciem na kozetce okrytej zieloną materją; tył od kominka dosyć wysoki, zniżał się nieznacznie aż do podstawy tego sprzętu. Przyjemna woń, jakby łagodna mieszanina fijołków i jaśminu, rozchodziła się z kwiatów prześlicznej passiflory. Rzecz osobliwa, wielka liczba nowiuteńkich książek (dopiero przed dwoma lub trzeba dniami kupiła je Adrjanna), świeżo porozrzynanych, leżała koło niej porozkładana, jedne na kozetce, inne na małym gierydonie, między którymi było kilka atlasów z rycinami, leżących na kosztownym kobiercu sobolowym, rozesłanym przy kanapie. A co dziwniejsze jeszcze, wszystkie te różnego formatu i autorów, księgi i atlasy o jednym traktowały przedmiocie.
W całem ułożeniu Adrjanny spostrzegać się dawało jakieś melancholijne znużenie. Wiele było powodów tego smutku, a między innemi zniknięcie Garbuski, lubo nie dawała zupełnej wiary chytrym podszeptom Rodina. Mówiono jej tylko o 500 frankowym bilecie, znalezionym na jej biurku, a ta, iż tak powiem, niepodobna do wytłómaczenia okoliczność, nasuwała drażliwe podejrzenia w myśli Adrjanny. Już uczuwać zaczynała nieufność dla wszystkiego, co jej doradzał Rodin; miała sekret, z którym kryć się musiała... sekret, który nabawiał ją szczęścia, wstydu i udręczenia.
Napół leżąc na sofie, zadumana, udręczona, Adrjanna spoglądała na niedawno zakupione dzieło; wtem krzyknęła ze zdziwieniem, ręka, w której trzymała książkę, zadrżała jak liść, i od owej chwili zdawała się czytać z natężoną uwagą, z jakąś nadzwyczajną ciekawością. Wkrótce oczy jej zaiskrzyły się zapałem; w uśmiechu przebijała niewymowna słodycz: była razem ucieszoną, szczęśliwą, i jakby czemś pyszniącą się... lecz w chwili, gdy przewróciła ostatnią kartę, na twarzy jej malował się smutek i nieukontentowanie.
Zamyśliła się a wzrok jej zatrzymał się na przecudnej roboty płaskorzeźbie, stojącej na hebanowym postumencie przy oknie. Przepyszny ten bronz, świeżo odlany według wzoru, wziętego z antyku, przedstawiał triumf Bachusa Indyjskiego. Nigdy podobno sztuka grecka nie doszła do stopnia tak rzadkiej doskonałości. Młody wojownik, napół odziany lwią skórą, która dozwalała widzieć i podziwiać nadobność jego młodzieńczych kształtów, jaśniał nadludzką pięknością. Stojąc na wozie, ciągnionym przez dwa tygrysy, w postawie zarazem wyniosłej i miłej, jedną ręką wsparty na tygrysie, drugą kierował majestatycznie swym dzikim sprzężajem.
Młoda dziewica wstała i powoli zbliżyła się do płaskorzeźby. Lekki rumieniec zaczynał występować na twarz panny Cardoville, okrył ją całą i szybko rozszerzył się na czoło i szyję. Wysunęła swą drżącą rękę, chcąc tylko końcami palców dotknąć czoła branżowego indyjskiego Bachusa. Lecz wstrzymało ją jakieś powściągliwe wahanie. Wreszcie przemogła pokusa, uległa jej... alabastrowy palec, delikatnie pogłaskawszy blado złocistą twarz młodego pół-bożka, śmielej spoczął przez chwilkę na jego czystem, szlachetnem czole... Potem, jakkolwiek lekkiem dotknięciu, uczuła Adrjanna jakby przebiegający ją prąd elektryczny; dreszcz ją przejął; oczy jej omdlałe i lekko wilgocią pokryte najprzód wzniosły się ku niebu, a potem ociężale się przymknęły...
— Pierwszy to raz w mem życiu uczułam się słabą i niedołężną... o tak!... niedołężną... bardzo niedołężną! — szepnęła wreszcie.

Żorżeta weszła i rzekła do swej pani:
— Czy pani zechce przyjąć hrabiego Montbron?
— Powiedziałaś panu hrabiemu Montbron, że jestem w domu?
— Tak, pani.
— Proś go więc.

XXX.
WYZNANIE.

Panna de Cardoville, chcąc ukryć przyczynę gwałtownych uczuć, jakich w tej chwili doznawała, przyjęła pana Montbron z udaną wesołością. Popatrzywszy najprzód przez chwilę na Adrjannę, pan Montbron kiwnął głową i rzekł z żalem, westchnąwszy:
— Moje dziecko... nie cieszy mię to...
— Cóż to?... jakiś ciężar na sercu... czy żałoba, kochany hrabio — rzekła z uśmiechem Adrjanna.
— Choruję na serce... a tej choroby pani mię nabawiłaś... Nie szanujesz swej urody... Tak jest, zobacz tylko swoją bladą twarz! od kilku dni jesteś smutną... masz jakieś zmartwienie...
— Mój kochany panie Montbron, pan jesteś tak przenikliwy, iż choć raz wolno mu pomylić się... a to właśnie zdarza się panu... dziś... Nie mam żadnego zmartwienia... zarozumiale rzeknę, nigdy nie uważałam się za piękniejszą.
— Czy chcesz pani dać do zrozumienia, że chlubisz się zmianą w rysach swej twarzy dlatego, że dumna jesteś z udręczeń swego serca — rzekł pan Montbron, przypatrując się uważnie Adrjannie. — Niech i tak będzie; słusznie więc powiedziałem: Pani masz zmartwienie... Raz jeszcze powtarzam, — dodał hrabia tonem zupełnego przekonania.
— Bądź pan — spokojny, jestem najszczęśliwsza, ciągle bowiem cieszę się przekonaniem: w mym wieku jestem wolna... zupełnie wolna.
— Ja jednak, pani pragnąłbym widzieć panią tysiąc razy jeszcze wolniejszą, aniżeli teraz jesteś, radziłbym... szczerze...
— Pójść za mąż...
— Tak, bezwątipienia, tym sposobem zachowana byłaby droga jej wolność... ze wszystkiemi swemi skutkami... tylko zamiast nazywać się panną de Cardoville... nazywałabyś się: pani de... znaleźliśmy dla pani wybornego męża, który byłby odpowiedzialny za jej niezawisłość...
— A któż byłby odpowiedzialny za tego śmiesznego męża? Może ja? — rzekła Adrjanna z niejakiem oburzeniem. — Nie, nie, kochany hrabio; za dobre i za złe, ja sama zawsze odpowiem za moje czyny i postępki; do mojego imienia przywiązana będzie zawsze, czy to dobra czy zła, ale przynajmniej taka opinja, jaką ja sama sobie utworzę. A ponieważ i ręczyć i odpowiadać można tylko za siebie samą... zachowam więc własne imię.
— Pani jedyna masz takie wyobrażenie.
— A to dlaczego? — rzekła Adrjana, śmiejąc się — zdaje mi się... że nieprzyjemnie jest widzieć biedną młodą dziewczynę, iż tak powiem, niknącą w jakim brzydkim i bardzo samolubnym mężczyźnie. Och! tak, kochany hrabio, przyznaj... że to jest szkaradna metam-psychoza... małżeńska — dodała Adrjanna z głośnym śmiechem.
Sztuczna, gorączkowa wesołość Adrjanny tak dziwnie sprzeczna była z jej blademi, zmienionemi licami; tak łatwo spostrzec było można, że usiłowała przytłumić głębokie zmartwienie wymuszonym śmiechem, iż mocno to wzruszyło pana Montbron.
— Otóż masz, kochany trzpiotku... nowe głupstwo... Przypuśćmy, że ja mam dwadzieścia lat i żebyś chciała zrobić mi zaszczyt oddaniem mi swej ręki... wtedy, przypuszczam, że nazwanoby cię pani Montbron?
— Może...
— Jakto może? nie nosiłabyś mego nazwiska, choćbyś mnie poślubiła?
— Mój kochany panie hrabio, — rzekła Adrjanna uśmiechając się — dajmy pokój przypuszczeniu, któreby pozostawiło mi tylko... żal.
Wtedy nagle pan Montbron poruszył się i spojrzał na pannę Cardoville z wyrazem głębokiego zdziwienia. Od kilku chwil prowadząc rozmowę z Adrjanną, hrabia wziął był niechcący dwie czy trzy książki porozrzucane tu i owdzie na kozetce, i niechcący również zajrzał to w jednę, to w drugą.
Pierwszy tytuł był: Historja nowoczesna.
Drugiej: Podróż w Indjach.
Trzeciej: Listy o Indjach.
Coraz bardziej zdziwiony i ciekawością wiedziony, pan Montbron patrzył dalej, i w dalszym ciągu znalazł tytuł czwartej książki: Przechadzki po Indjach.
Piątą książką były: Wspomnienia Indostanu.
Szóstą: Uwagi podróżnego nad Indjami wschodniemi.
Tu już zdziwienia, dla wielu bardzo ważnych pobudek, pan Montbron ukryć nie mógł. Adrjanna, dzięki swemu śmiałemu charakterowi, przezwyciężywszy się, rzekła:
— A więc... kochany hrabio... czemu się tak pan dziwisz?
Zamiast odpowiedzieć, pan Montbron nie mógł się wstrzymać od słów, do siebie wyrzeczonych:
— Nie.. nie. to niepodobna... a przecież...
— Niegrzecznie byłoby może z mej strony... być obecną temu monologowi — rzekła Adrjanna.
— Daruj mi, moja kochana pani... lecz szukam przyczyny tej nagłej namiętności..
— Geograficznej? — rzekła panna Cardoville, przerywając panu Montbron — może taka skłonność wydawać się będzie za poważną w moim wieku... panie hrabio; ale przecie trzeba się czemś zająć w wolnych chwilach... a wreszcie, mając kuzyna Indjanina, i to jeszcze księcia, chciałam poznać ów błogi kraj...
Ostatnie słowa wymówiła z pewną goryczą, która uderzyła uwagę pana Montbron; dlatego, przypatrując się ciekawie Adrjannie, rzekł:
— Zdaje mi się, że mówisz pani o księciu... z niejaką przykrością.
— Nie... mówię o nim zupełnie obojętnie.
— Zasługiwałby jednak na litość. Widziałem go ostatni raz dwa dni temu... jego widok napełnił me serce boleścią.
— Aha!... panie Montbron, to są żarty!... To nie naprawdę... żądasz pan, abym się zajmowała udręczeniami rozkochanego księcia.
— Ach! cóż się to dzieje!... teraz już nie będę miał żadnego względu... — zawołał hrabia. — Jak widzę niema już żadnej nadziei dla biednego księcia... paru w kimś się kochasz.
A gdy Adrjanna oburzyła się, dodał:
— Och! nie zapieraj się, pani... jej bladość... jej smutek od kilku dni... jej nieubłagana obojętność dla księcia, wszystko mnie przekonywa... wszystko mi dowodzi... że pani jesteś zakochana... Jeżeli zgaduję, jeżeli mówię, że pani kochasz się... jeżeli ośmielam się nawet aż wyrzucać jej miłość... czynię to jedynie dlatego, że tu idzie o życie lub śmierć biednego księcia!
— Byłaby to rzecz osobliwa, — rzekła Adrjanna z chłodem i gorzką ironją — aby moja miłość... przypuszczając nawet że w mem sercu jest jaka miłość... wywierać miała tak nadzwyczajny wpływ... Cóż go to może obchodzić.
— Co go ma obchodzić!... Daruj mi, pani, gdy powiem, że okrutnie pozwalasz sobie żartować... Jakto!... Biedny ten młodzieniec kocha panią z pierwszym zapałem młodzieńczej, ślepej miłości; już chciał samobójstwem zakończyć okropne męczarnie, jakich go nabawia namiętność ku pani... a pani dziwisz się i nie wierzysz temu, że jej miłość dla kogo innego... może być kwestją życia lub śmierci dla niego?...
— Więc on mnie kocha! — zawołała dziewica.
— Aż do szaleństwa... mówię pani, przekonałem się na własne oczy...
— A jednak powiadano mi... że...
— Kto?
— Rodin... Że Dżalma... we dwa dni po widzeniu mnie szalenie się zakochał.
— Rodin... powiedział to pani... — zawołał pan Montbron, jakby coś przypominał sobie. — Wszakże to on powiedział także Dżalmie... że panna w kim innym zakochałaś się...
— Ja?
— I to właśnie nabawiło biednego księcia strasznej rozpaczy...
— I to właśnie było przyczyną mojej rozpaczy!
— A więc pani kochasz go równie jak on panią kocha! — zawołał pan Montbron uradowany.
— Czy ja go kocham! — rzekła panna Cardoville.
Lekkie pukanie do drzwi przerwało znów Adrjannie.
— Proszę — rzekła.
Weszła Floryna.
— Pan Rodin przyszedł... Obawiając się naprzykrzać pani, nie chciał wejść; ale powróci za pół godziny... Czy go pani przyjmie?
— Dobrze... — rzeki hrabia do Floryny — i choćbym ja był jeszcze u pani, można go wprowadzić...
A zwracając się do panny Cardoville, zapytał:
— Czy przystajesz na to pani?
— Zgadzam się... — odpowiedziała.
Gniew błysnął w jej oczach, gdy pomyślała o tym przewrotnym Rodinie.
— Och! stary łotr!... — rzekł pan Montbron. — Nigdym nie wierzył tej krzywej głowie!

XXXI.
MIŁOŚĆ.

W pannie Cardoville zaszło jakby przeobrażenie; pierwszy to raz jej piękność okazała się w całym swym blasku. Lekkie podrażnienie chytrością Rodina przeminęło, jak lekki cień, na czole młodej dziewicy. Co znaczyły teraz dla miej te kłamstwa, te zdrady? Alboż nie zostały już zniweczone?
Skinieniem dając znak panu Montbron, zaprowadziła go do Indyjskiego Bachusa.
— Jak on do niego jest podobny! — rzekła do hrabiego.
— W rzeczy samej! — zawołał hrabia — to osobliwe!
— Osobliwe? — odrzekła z dumnym uśmiechem Adrjanna, — osobliwe, że bohater, że półbożek, że ideał piękności podobny jest do Dżalmy?...
— Jakże go pani kochasz!... — rzekł hrabia, głęboko wzruszony, widząc wesołą Adrjannę.
— Wielem musiała cierpieć, nieprawdaż?
— A gdybym ja nie był tu dziś przyszedł, z rozpaczy, cóżby się stało?
— Nic nie wiem... możebym już była umarła... gdyż trudna była do wyleczenia rana (i przyłożyła rękę do serca). Ale będzie dla mnie życiem to... coby mi było zadało śmierć...
— Okropna to była rzecz! — dodał hrabia ze drżeniem — taka namiętność. wzbudzona w pani, w pani, która jesteś tak dumna...
— Tak, dumna!... ale daleka od pychy... Dlatego też, dowiedziawszy się o jego miłości dla innej... słysząc, że zatarło się w nim wrażenie, jakiego, zdawało mi się, doznał podczas pierwszego widzenia się ze mną... wyrzekłam się wszelkiej nadziei, nie mogąc przecież wyrzec się mej miłości.
— Pojmuję teraz, co znaczy ta bibljoteka indyjska.
Zamiast odpowiedzieć, rzekła, uśmiechając się, z niewypowiedzianą radością:
— Niepotrzebnie zapierałam się; teraz pysznię się. Zobacz-no pan... czytaj pan... głośno... proszę pana...
I pięknym palcem pokazała hrabiemu urywek, podając mu książkę.
Pan Montbron czytał następujący ustęp z dziennika podróży po Indjach.
„...Gdym był w Bombay, w 1829 roku, we wszystkich towarzystwach angielskich mówiono tylko o pewnym bohaterze, synu pewnego...
Hrabia przerwał, nie mogąc przeczytać trudnego do wymówienia nazwiska ojca Dżalmy, Adrjanna rzekła żywo:
— Syn Kadżi-Singa.
— Co za pamięć! — rzekł uśmiechając się. I czytał dalej:
„Młody bohater, syn Kadżi-Singa, króla Mundi. Powróciwszy z dalekiej, krwawej wyprawy w góry, przeciwko temu królowi indyjskiemu, pułkownik Drakę pełen był zapału dla syna Kadżi-Singa, nazwiskiem Dżalmy. Ledwo wyszedłszy z dziecinnego wieku, młody ten książę w tej zawziętej wojnie dał dowody tak nieustraszonej rycerskiej odwagi, tak szlachetnego charakteru, iż ojca jego nazwano Ojcem Wspaniałego“.
Hrabia czytał dalej opisy zdarzeń, w których Dżalma złożył, liczne dowody męstwa, siły, dzielności i szlachetności.
— Chciałam abyś to przeczytał — rzekła Adrjanna, przerywając mu — i pojął... mój dla niego szacunek; bo jego odwagę, heroiczną dobroć poznałam podczas rozmowy, niespodziewanie podchwyconej, zanim się mu pokazałam. Od owego dnia byłam przekonana, że jest równie szlachetny, jak nieustraszony, równie delikatny, czuły, jak energiczny i śmiały... Spostrzegłam, jakie sprawiłam na nim wrażenie... i jakiego sama doznałam.. uczułam, że moje życie przywiązane jest do tej miłości.
— A teraz jakie są zamiary pani?
— Chcę, aby Dżalma, dowiedziawszy się o szczęściu mego serca, doznawał, czuł taką rozkosz, jakiej ja doznaję...
— Kiedyż chcesz, pani, ujrzeć Dżalmę?
— Jutro. Tak, jutro.
— A dzisiaj, co pani będziesz robić?
— Nie wiem jeszcze. Muszę przemyśleć wszystko, o czem mówiliśmy.
— Może spędzimy razem ten dzień. Otóż wyborna nastręcza się sposobność: teraz już godzina druga... o wpół do czwartej moja siostrzenica przybędzie tu powozem; dzień jest bardzo piękny... mnóstwo ludzi będzie dziś w lasku Bulońskim; pani wybornej użyjesz przejażdżki; zdaje mi się, że już tam na nią zwrócone są oczy... potem otwarte, wolne powietrze, ruch, złagodzą twą gorączkę... A wieczorem, zaprowadzę panią do Indyj...
— Do Indyj?...
— Do dzikiego lasu, gdzie słychać ryk lwów, rysiów i tygrysów...
— Czy doprawdy?... chyba to żarty.
— Wcale nie, przyrzekam pani, że jej pokażę w naturze owe drapieżne zwierzęta, straszliwych mieszkańców kraju naszego półbożka... warczące tygrysy... ryczące lwy... Czy nie warte to będzie ksiąg?
— Ależ...
— A więc trzeba odkryć pani tajemnicę mej nadprzyrodzonej władzy; powróciwszy ze spaceru, będziesz pani u mej siostrzenicy, a potem pojedziemy na bardzo ciekawe widowisko, odbywające się w Paryżu przy bramie św. Marcina... Pogromca zwierząt, bardzo osobliwy, pokazuje tam zupełnie dzikie zwierzęta w lesie (jest to wprawdzie tylko złudzenie), i odbywa z niemi, z tygrysami, lwami, rysiami, okropne walki. Cały Paryż biegnie na te widowiska i ujrzy tam panią piękniejszą, bardziej niż kiedykolwiek zachwycającą.
— Dobrze... dobrze... jestem gotowa... słusznie pan mówisz... Największą będzie dla mnie przyjemnością widzieć te dzikie zwierzęta, bo mi przypominać będą owe, które mój półbożek tak heroicznie zwalczał. Zgadzam się jeszcze na wezwanie pańskie i dlatego, że pierwszy raz w mem życiu pałam chęcią okazać się jak najpiękniejszą... wszystkim i dla wszystkich... Przyjmuję... wreszcie i dlatego... że...
Przerwało jej lekkie pukanie do drzwi, potem weszła Floryna, oznajmiając przybycie Rodina.

XXXII.
ZDEMASKOWANIE RODINA.

Rodin wszedł; rzuciwszy bystrem okiem na pannę Cardoville i pana Montbron, odgadł, że w przykrem będzie położeniu.
Na widok tego człowieka, panna de Cardoville prawie zdziwiła się, że nie czuła ani gniewu, ani nienawiści. Gorący płomień, jakim w tej chwili pałało jej serce, oczyścił je ze wszelkiego uczucia zemsty. Owszem, uśmiechnęła się jeszcze, albowiem, rzuciwszy słodkie i dumne spojrzenie na indyjskiego Bachusa, a potem na siebie samą, pytała się w myśli: czego lękać się mają w tej chwili dwie istoty tak piękne, tak młode i kochające się, od tego starego, brudnego, nikczemnego człowieka, który chodził i działał, zawsze czołgając się, jak obmierzła gadzina. Słowem, zamiast czuć gniew lub odrazę do Rodina, młodą dziewczynę opanował szyderski śmiech, a wszelkie jej oczy, już iskrzące się szczęściem, pryskać zaczęły dowcipną ironją.
Hrabia pierwszy rozpoczął ogień; obejrzawszy się przez ramię, rzekł do Rodina:
— Ach!... ach!... jesteś, panie poczciwcze!
— Przybliż się pan... proszę pana — rzekła Adrjanna z uszczypliwym uśmiechem. — Pan, co jesteś perłą przyjaciół, pan, wzór filozofów... Pan otwarty nieprzyjaciel obłudy i kłamstwa, należą się panu ode mnie tysiące podziękowań.
— Kochana pani, wszystko od niej przyjmuję... nawet niezasłużone grzeczności — rzekł jezuita, usiłując uśmiechnąć się. — Ale czy mogę wiedzieć, czembym zasłużyć miał sobie na jej wdzięczność?
— Swoją przenikliwością... a jest ona bardzo rzadka — odpowiedziała Adrjanna.
— A ja, panie, — rzekł hrabia — składam hołd prawdomówności... nie mniej rzadkiej...
— Miło jest sercu dobrze czynić, nawet nie wiedząc o tem, — odrzekł Rodin, — ale czy mógłbym wiedzieć, za co jestem chwalony...
— Wdzięczność każę mi powiedzieć panu — rzekła Adrjanna uszczypliwie: — Pan to odkryłeś i powiedziałeś księciu Dżalmie, że ja namiętnie kogoś kocham.. A więc... możesz się pan chlubić swoją przenikliwością... bo mówiłeś prawdę...
— Pan również powiedziałeś pannie de Cardoville, że książę Dżalma kocha namiętnie... kogoś, — rzekł hrabia — a przeto pochlubić się pan możesz swoją prawdomównością.
Rodin zmieszał się i zamilkł.
— Tym kimś, którego ja tak namiętnie kocham, — rzekła Adrjanna — jest książę...
— Ową osobą, którą książę tak namiętnie kocha, — mówił hrabia, — jest pani...
Jezuita powoli odzyskał zimną krew, a jego powierzchowny spokój mocno oburzył pana Montbron, który, gdyby to nie było w obecności Adrjanny. wcale inaczej postąpiłby sobie z Rodinem.
— Jest tu pomyłka — rzekł Rodin — we wszystkiem, o czem pani raczyłaś mi mówić. Nie mówiłem, jak żyję, o miłości przyzwoitszej nad tę, jaką przejęta jest pani dla księcia Dżalmy...
— Prawda, — rzekła Adrjanna, — że powodowany delikatnym skrupułem, mówiąc mi o czułej miłości księcia... aż do tego stopnia byłeś względnym, iż powiedziałeś mi, że... nie mnie, ale kogo innego on kocha...
— I dla takiegoż skrupułu powiedziałeś pan księciu, że pana Cardoville kogoś innego kocha... nie księcia Dżalmę...
— Panie hrabio, — odrzekł Rodin obojętnie — dosyć byłoby z mej strony powiedzieć panu, że nie mam wcale potrzeby mieszać się do intryg miłosnych.
— A więc!... Bądź pan ostrożniejszy w swych zacnych postępkach.
— Tymczasem przykrzej dla mnie być pańskim słuchaczem.
— Cóż to! mój panie, — odrzekł hrabia z pogardą — czy nie wiesz, że wolno użyć wszelkich środków dla ukarania zuchwalców i szalbierzy.
Rodin odpowiedział spokojnie:
— Nie znajduję ja nic zaszczytnego w tem, gdy ktoś nazywa zuchwałym napastnikiem uczciwego starego człowieka, jakim ja np. jestem...
— Panie Rodin, — rzekł hrabia, — primo: biedny starzec, jakim np. pan jesteś, źle robi, zasłaniając się starością, którą hańbi i na podwójną zasługuje karę; secundo co do wieku, nie sądzę, aby strzelcy schylać się mieli z uszanowaniem przed starą skórą starych wilków i przed siwemi włosami starych łotrów.
— Wolnym od zarzutu, iżbym miał być starym wilkiem, a tem mniej starym łotrem... — rzekł spokojnie Rodin — pozwolisz mi, panie hrabio, żądać, abyś mnie zaprzestał ścigać przez strzelców i żandarmów; co do zarzutów... nigdy się nie usprawiedliwiam.
— Doprawdy! — rzekł hrabia.
— Nigdy! — rzekł zimno Rodin — moje czyny uniewinniają mnie, poprostu więc odpowiem, że, widząc głębokie, gwałtowne, niemal przestraszające wrażenie, jakie sprawiła pani na księciu... powinienem był mu powiedzieć, że pani kochasz kogo innego, jak również powiedzieć musiałem pani, że on inną osobę kocha... a to dla wspólnego ich dobra... Że moje przywiązanie do pani obłąkało mnie... to być może, nie jestem ja nieomylny... lecz, mojem przeszłem postępowaniem względem pani, może powinienem zyskać prawo innego ze mną obejścia...
— A cóż to więc? mój panie! — zawołał obrażony hrabia — swemi kłamstwami pogrążyłeś księcia w taką rozpacz, iż podwakroć już targnąć się chciał na własne życie; swemi kłamstwami także wprawiłeś pannę Cardoville w taki obłęd, iż, gdybym nie był dziś użył kroków zaradczych, obłęd ten trwałby dłużej i mógłby pociągnąć za sobą bardzo zgubne skutki?
Adrjawna przysłuchiwała się tej rozmowie z uwagą. Nagle zerwała się i jakby sobie o czemś przypomniała. Po chwili milczenia rzekła do Rodiina, bez żółci, bez urazy, ale ze spokojną łagodnością:
— Gdybyś pan zapatrywać się chciał na rzeczy z mego stanowiska, pozwól przypomnieć sobie, niektóre zdarzenia: Garbuska była pełna poświęcenia dla mnie, dała mi niezaprzeczone dowody przywiązania... lecz czuła nieprzezwyciężony wstręt do pana... Nagle niknie niedocieczonym dotąd sposobem... i pan postarałeś się obudzić we mnie podejrzenie względem niej. Pan Montbron raczy mi dawać dowody ojcowskiego przywiązania; lecz wyznać panu muszę, że mało ma do pana sympatji; starałeś się także rzucić nieufność między mnie a niego... W końcu książę Dżalma ma ku mnie żywą skłonność... a pan najszkaradniejszych używasz podstępów dla zniszczenia w nim tego uczucia; w jakim więc celu pan tak działasz?... tego nie pojmuję; lecz upewniam się, że jego kroki nie są dla mnie przychylne...
— Pani, zdaje mi się, — rzekł Rodin surowym tonem — że do jej nieświadomości rzeczy dołącza się zapomnienie moich usług.
— Nie myślę zaprzeczać, mój panie, że wydobyłeś mnie z domu doktora Baleinier... lecz bądź co bądź, w kilka dni potem byłby mnie tak samo uwolnił pan Montbron, którego tu pan widzisz...
— Bardzo dobrze! — rzekł hrabia.
— Wiem, że nie mnie tylko okazałeś swoją troskliwość... Córki marszałka Simon przyprowadzone tu były staraniem pana... lecz sądzić należy z pewnością, że upomnienie się marszałka Simon, księcia de Ligny, co do jego dzieci nie byłoby daremne; postarałeś się pan nawet o to, że oddany został staremu żołnierzowi krzyż cesarski, droższy mu nad życie; jest to rzecz bardzo tkliwa... Wkońcu zdemaskowałeś pan doktora Baleinier i księdza d‘Aigrigny... ale i ja sama także byłam gotowa zdemaskować ich... Zresztą wszystko to dowodzi, mój panie, że jesteś człowiekiem niezmiernie przenikliwym, zdolnym...
— Dziękuję za uznanie! — odpowiedział bezczelnie Rodin.
— Tak, panie! — odrzekła Adrjanna — liczne... przysługi, jakie wyświadczyłeś mnie i moim krewnym, otworzyły nam nagle oczy, albo raczej — dodała poważnym tonem — wystaw pan sobie, że Bóg, dający matce instynkt bronienia swego dziecięcia... dał mi, wraz z mojem szczęściem, instynkt zachowania tego szczęścia i że, pomimo mej wiedzy, jakieś przeczucie, wyświetlając tysiączne okoliczności, nieznane mi do owego czasu, nagle mię przestrzegło, iż, zamiast być moim przyjacielem, jesteś może najniebezpieczniejszym wrogiem moim i mojej rodziny.
— A więc przechodzimy do przypuszczeń — rzekł Rodin, ciągle nie zmieszany.
— A od przypuszczeń, mój panie, do najpewniejszego przekonania, — mówiła Adrjanna z niezachwianą godnością. — Tak jest, teraz wierzę, że przez jakiś czas byłam igraszką pana... mówię to panu bez nienawiści, bez gniewu, ale z żalem; przykro jest widzieć człowieka tak zdolnego... poniżającego się do takich intryg, który po tylu szatańskich zabiegach, w końcu śmiesznością się okrywa... nic bowiem śmieszniejszego, jak być zwyciężonym przez dziewczynę, której jedynym orężem jest... jej miłość. Od dzisiejszego dnia uważam pana za nieprzebłaganego nieprzyjaciela; nie wiem jeszcze, jakiemi zdążać chcesz drogami; ani wątpić, że godne będą przeszłości, a przecież... ja się pana nie boję. Od jutra moja familja uwiadomioną zostanie o wszystkiem, i roztropnie wziąwszy się, zabezpieczymy się, gdyż tu idzie o owo ogromne dziedzictwo, którego już o mało nam nie wydarto. Pan sam powiedziałeś mi, że moi nieprzyjaciele tak niebezpiecznie są zręczni, iż bezustannie wszystko trzeba przewidywać; będę pamiętała słyszaną od pana naukę...
— Byłaby to nieroztropne, jak i dziwne, gdybym chciał być pani nieprzyjacielem — rzekł Rodin, ciągle zimny.
— Dam panu jeszcze radę: będzie krótka; nie próbuj pan walczyć ze mną, bo wystaw sobie, że napotkałbyś coś silniejszego od siebie i swoich wspólników, to jest kobietę, broniącą swego szczęścia.
Piękne jej oczy iskrzyły się szczęśliwością tak nieustraszoną, niż Rodin uczuł obawę.
Pomimo to nie widać było, aby się zmieszał.
— Kochana pani, według wszelkiego prawdopodobieństwa, nigdy się już nie zobaczymy... jednę tylko przypomnę pani rzecz, którą pamiętać proszę: nigdy się nie usprawiedliwiam... zajmie się tem za mnie przyszłość... Jestem jej uniżonym sługą.
I ukłonił się.
— Panu hrabiemu... moje najwinniejsze uszanowanie — dodał, kłaniając się jeszcze niżej panu Montbron.
Zaledwie oddalił się Rodin, kiedy Adrjanna, pobiegłszy do biurka, coś naprędce napisała, zapieczętowała i rzekła do pana Montbron:
— Nie zobaczę księcia aż jutro... tak przez zabobon serca, jak i dlatego, że trzeba dla mych zamiarów, aby to spotkanie odbyło się z pewną uroczystością... Będziesz pan wiedział o wszystkiem... ale ja do niego teraz napiszę... bo z takimi, jak Rodin nieprzyjaciółmi przewidywać trzeba wszystko.
— Słusznie mówisz, moje dziecko... spiesznie więc list trzeba przygotować... Adrjanna podała mu go.
— Dosyć mu piszę dla ukojenia jego cierpień... nie tyle jednak, iżbym się pozbawiła miłego szczęścia z niespodzianki, jaką mu gotuję na jutro.
— We wszystkiem tem postępujesz pani roztropnie; i delikatnie; biegnę do księcia, aby oddać mu bilet pani... i powrócę zabrać panią z panią Morinval na pola Elizejskie.
I hrabia Montbron wyszedł spiesznie z domu panny Cardoville ucieszony, wesoły, gdy przedtem był smutny, zmartwiony.

XXXIII.
POLA ELIZEJSKIE.

Dwie godzimy blisko upłynęły od rozmowy Rodina i panny Cardoville; mnóstwo spacerujących, wywabionych na Pola Elizejskie piękną pogodą wiosennego dnia (było to przy końcu marca) zatrzymywało się dla oglądania ślicznego ekwipażu Adrjanny.
Pan Montbron nie mógł doręczyć Dżalmie listu panny Cardoville, gdyż książę zrana jeszcze, jak mówił Faryngea, wyjechał był na wieś z marszałkiem Simon, lecz powrócić miał na wieczór, i wtedy bilet miał być mu oddany. Spokojna zupełnie o Dżalmę, Adrjanna, słuchając rad pana Montbron, udała się na spacer swym ekwipażem, aby przekonać świąt paryski, że postanowiła, pomimo oszczerczych, przez księżnę Saint-Dizier rozsiewanych, wieści, nic nie zmienić w swem postanowieniu: prowadzić osobny dom.
Tak nazwany świat nie mógł uwierzyć własnym oczom, widząc tę młodą osiemnastoletnią dziewicę, miljonową, należącą do wyższej arystokracji, występującą, iż tak powiem, wobec wszystkich w swym własnym ekwipażu, dla pokazania, że w rzeczy samej żyje zupełnie niezawisła, wbrew wszelkim zwyczajom. Ten rodzaj emancypacji wydawał się czemś osobliwem, nadzwyczajnem i niemal zdumiewano się, że całe ułożenie i postępowanie, pełne powabu, wdzięku i godności, zupełnie zbijało rozsiewane przez księżnę Saint-Dizier i jej przyjaciół potwarze, co do mniemanego obłąkania jej siostrzenicy.
Wielu elegantów, korzystając ze znajomości z margrabiną Morinval, lub panem Montbron, jedni po drugich witali ich, i przez jakiś czas konno jechali obok powozu, aby mieć sposobność widzieć, podziwiać, a może i słyszeć pannę Cardoville. Ona też spełniała te życzenia, mówiąc ze zwykłym sobie wdziękiem i dowcipem. Z głębi swego powozu Adrjanna bawiła się przypatrywaniem migającym się w jej oczach tłumom różnobarwnej publiczności paryskiej; lecz wpośród tej błyskotliwej mieszaniny upatrywała łagodnych, melancholijnych rysów Dżalmy. Wtem coś spadło na jej kolana... wzdrygnęła się. Był to bukiet zwiędłych już nieco fijołków.
W tejże chwili usłyszała głos dziecinny.
— Na miłość boską... łaskawa Pani... grosik.
Adrjanna obejrzała się i spostrzegła małą, bladą, zziajaną dziewczynkę, o łagodnej, smętnej twarzy, ledwo okrytą gałgankami, która wyciągała ręce i błagała tkliwemi oczyma. Chociaż ta uderzająca sprzeczność największej nędzy, z największym zbytkiem była tak pospolita, iż prawie nie wpadała w oko, Adrjanna jednak ją uczuła:
— Ach! niechże ten dzień przynajmniej, — pomyślała, — niech ten dzień nie dla mnie samej będzie dniem szczęścia.
Wychyliwszy się z powozu, spytała:
— Czy masz matkę, moje dziecko?
— Nie, pani; nie mam już ani matki, ani ojca...
— Któż się tobą zajmuje?
— Nikt... proszę pani... dają mi bukiety fijołków do sprzedania; muszę oddać za nie grosze... A jeżeli nie... biją mnie...
— Biedne dziecko!
— Choć grosik... pani — mówiło dziecko, biegnąc obok powozu.
— Mój kochamy hralbio, — rzekła Adrjanna, uśmiechając się do pana Montbron, — nie pierwsze to pewno będzie dla pana porwanie... bądź pan tak dobry, wychyl się trochę za drzwiczki, i podaj ręce temu dziecku: podnieś ją pan pręciutko... my ją ukryjemy prędko między panią Morinval a mną... oddalimy się potem tak, iż nikt nie spostrzeże tego porwania.
— Jakto? — rzekł hrabia zdziwiony — chcesz pani...
— Wczoraj może mógłbyś pan uważać ten kaprys za głupstwo, lecz dziś... lecz dziś powinieneś pan domyślić się... że jest to niemal moją powinnością.
— Tak, rozumiem to dobrze — rzekł hrabia głosem wzruszonym, kiedy pani Morinval, nie wiedząc o miłości Adrjanny ku Dżalmie, patrzyła ze zdziwieniem na hrabiego i młodą dziewicę.
Wtedy hrabia, wychylając się z powozu i podając dziecku rękę, rzekł:
— Podaj mi ręce, malutka.
Lubo mocno zdziwione, dziecko jednakże mimowolnie usłuchało i wyciągnęło rączyny; wtedy hrabia podniósł je zręcznie. Dziecko, bardziej zdumione, aniżeli przestraszone, ani słowa nie rzekło. Adrjanna i pani Morinval zrobiły między sobą miejsce; posadzono tam dziewczynkę, która znikła natychmiast pod szalami dwóch młodych kobiet. Wszystko to odbyło się tak szybko, iż ledwie kilka osób spostrzegło to porwanie.
— Teraz, kochany hrabio, — rzekła Adrjiainna uradowana — uciekajmy coprędzej z naszą zdobyczą.
Pan Montbron rzekł do dżokiejów:
— Do pałacu.
I cztery konie ruszyły równo kłusem.
— Zdaje mi się, że ten dzień szczęścia jest teraz uświęcony i że już darować można memu zbytkowi, — rzekła Adrjanna — zanim zdołam wynaleźć znowu biedną Garbuskę, przynajmniej nie próżne będzie jej miejsce.
W chwili, kiedy ta dobroczynna myśl o Garbusce wpadła do głowy Adrjannie, widać było zbiegowisko tłumu w bocznej ulicy.
— Patrzno, wujaszku, — rzekła pani Morinval — jak się tam ludzie zbiegają! Gdyby też kazać stanąć powozowi i posłać tam dowiedzieć się?...
— Dotrzeć możnaby było, ale daruj, moja kochana — rzekł hrabia; — wkrótce już będzie szósta; widowisko drapieżnych zwierząt zacznie się o ósmej; ledwie będziemy mieli czas powrócić i zjeść obiad... Tem wdzięczniejszy będę paniom, gdy nie będziecie opóźniały powrotu, że, zaprowadziwszy je do bramy Św. Marcina, będę jeszcze musiał udać się do klubu na pół godzinki, dla dania tam głosu za lordem Campbell.
— Mój wujaszku, więc pozostaniemy same: Adrjanna i ja na widowisku?
— Twój mąż będzie wam towarzyszył.
— Jednak życzyłybyśmy sobie, żeby wujaszek na długo się od nas nie oddalał.
— Ba! i ja, równie jak wy, ciekawy jestem widzieć te straszne zwierzęta i sławnego Moroka, niezrównanego pogromcę zwierząt.
W kilka minut potem powóz panny Cardoville oddalił się od pól Elizejskich, uprowadzając małą dziewczynkę i dążąc na ulicę Anjou.
W chwili, kiedy ten paradny ekwipaż niknął, zbiegowisko, o którem nadmieniliśmy, jeszcze powiększało się; słychać było wykrzykniki politowania.
— Cóż to jest tam?
— Mówią, że jakaś biedna... garbata dziewczyna upadła z osłabienia, z głodu.
— Garbata... mała szkoda!... dosyć ich i tak garbatych...
— Garbata czy prosta... jeżeli umiera z głodu... — odpowiedział jakiś młodzian, ledwie mogąc powściągnąć swoje oburzenie — jest to rzecz nie mniej smutna, i nie ma się tu z czego śmiać, mój panie!
— Umierać z głodu, hę! — rzekł spacerujący, ruszając ramionami. — Hołota tylko nie chcąca pracować, umiera z głodu... i dobrze jej tak.
— A ja, mój panie, założyłbym się że jest pewien rodzaj śmierci, na którą pan nigdy pewno nie umrzesz. — zawołał młodzieniec oburzony.
— Co pan chcesz powiedzieć?... — rzekł spacerujący z uniesieniem.
— Chcę powiedzieć, że pan nigdy nie umrzesz na chorobę serca, bo go nie masz.
— Mój panie! — zawołał spacerujący, rozgniewany.
I nagle, zakręciwszy się na piętach, odszedł, mrucząc pod nosem, do kabrjoletu z pudłem pomarańczowem, na którem był ogromny herb baronowski.
Spacerującym był baron Tripeaud, właściciel fabryki, szachraj, lichwiarz.
Biedną garbatą była Garbuska, która w rzeczy samej, wycieńczona głodem, upadła w chwili, kiedy szła do panny Cardoville.
Tym razem nie szło o nią, ale o jej siostrę Cefizę... Bachantkę, która wczoraj wróciła do Paryża, a którą Garbuska, przy pomocy Adrjanny, wyrwać chciała z najokropniejszego losu.

XXXIV.
PRZED WIDOWISKIEM.

Ogromna sala teatru Bramy Św. Marcina napełniona była ciekawą publicznością.
Morok kończył właśnie ubieranie się w garderobie. Ciemny ubiór nadawał pogromcy zwierząt jakąś groźną postać, żółtawa gęsta broda szeroko spadała mu na piersi, a czerwoną krymkę otoczył poważnie długą sztuką białego muślinu. Bigot w Niemczech, komedjant w Paryżu, Morok umiał równie dobrze jak jego protektorowie zastosować się do okoliczności.
W kącie garderoby siedział, patrząc z głupowatym podziwem na pogromcę Jakób Rennepont, Leżynago. Od dnia, w którym pożar zniszczył fabrykę pana Hardy, Jakób nie oddalił się ani na chwilę od Mordka, spędzając noce na hulankach, które nie szkodziły żelaznemu organizmowi pogromcy zwierząt. Przeciwnie, w twarzy Jakóba spostrzegać już było można wielką zmianę; jego wklęsłe policzki, jego marmurowa bladość, jego przyćmiony, częstokroć jakby obłąkany, to znów przytłumionym ogniem pałający wzrok, dowodziły skutków rozpusty.
Napatrzywszy się przez jakiś czas z głupowatym podziwem na Moroka, rzekł Jakób:
— Niech będzie co chce, ale to twoje rzemiosło jest pyszne... (tykali się już), i przyznam ci, iż możesz się pochlubić, że w tej chwili ledwo jest na całym świecie dwóch takich jak ty ludzi... a to rzecz bardzo pochlebna... Szkoda tylko, że nie poprzestajesz na tem pięknem rzemiośle.
— Cóż ty chcesz powiedzieć?
— A ten spisek, na koszt którego fetujesz mnie po całych dniach i nocach?
— To zagrzewa... Czy ci żal, masz krzywdę może?
— Nie, bynajmniej! — rzekł Jakób, — a cóżbym robił? Spalony gorzałką, choćbym chciał pracować, brakłoby mi sił... nie mam ja, jak ty, marmurowej głowy i żelaznego ciała... ale usmolić się prochem zamiast smolić się — czem innem... na to byłbym gotów, do takiego tylko dzieła zdatny jestem... a wreszcie... to nie dopuszcza mi myśleć..
— O czem?
— Wiesz dobrze.... że gdy myślę... o jednej tylko rzeczy zwykle myślę... — rzekł Jakób ponuro.
— O Bachantce? jeszcze o Bachantce? — rzekł Morok ze wzgardą.
— Zawsze trochę; gdybym wcale o niej nie myślał, wtedy już chyba nie żyłbym... albo jużbym był bez żadnego czucia... szatanie.
— Nigdy nie byłeś zdrowszy i nigdy nie byłeś dowcipniejszy... — głupcze! — odpowiedział Morok obwiązując swój zawój.
Rozmowa została przerwana...
Goljat wszedł z pośpiechem. Ogrom wzrostu tego olbrzyma powiększył się jeszcze barczystością; potężne jego członki, poobciągane żyłami jak postronkami, wystawały pod cielistym trykotem.
— Pocóżeś tu wpadł jak burza? — rzekł Morok.
— Oho! jest tam inna burza w sali; zaczynają niecierpliwić się i krzyczą jak opętani; ale gdyby to na tem się skończyło.
— No! icóż więcej jeszcze?
— Śmierć nie będzie mogła grać tego wieczora...
Morok obrócił się nagle prawie niespokojny.
— Dlaczegóż-to? zawołał.
— Dopiero co oglądałem ją... leży jakby przylepiona w głębi swej loży... uszy tak do głowy przytuliła, jakby je kto poobcinał... Wiesz przecie, co to znaczy.
— Czy to wszystko? — rzekł Morok, obracając się do zwierciadła dla ukończenia ubioru głowy.
— I tak już dosyć, bo ona jest w wściekłym napadzie! Od czasu owej nocy, kiedy w Niemczech zadławiła owego białego konia, nie widziałem, żeby miała tak drapieżną minę, ślepia błyszczą jej jak świece.
— A więc trzeba jej włożyć na szyję jej piękny kołnierzyk!
— Tak, obrożę ze sprężyną.
— Ale to nie wszystko jeszcze... — dodał zasępiony Goljat.
— No cóż jeszcze?...
— Ten Anglik jest tutaj!
Morok zadrżał; opuścił ręce.
Jakób zadziwił się bladością pogromcy zwierząt.
— Anglik?... jest?... widziałeś go, — zawołał Morok do Goljata — pewien jesteś?
— Patrzyłem otworem w kurtynie i spostrzegłem go w małej lóźce prawie nad sceną: chce przypatrzyć się rzeczom zbliska; łatwo go poznać po kliniastem czole, po dużym nosie i po wyniosłem czole.
Morok wzdrygnął się znowu.
Człowiek ten, zwykle nieczuły, jak dzikie zwierzę, coraz bardziej trwożył się. Jakób zapytał:
— Cóż to za Anglik?
— Nie odstępował on mnie, zacząwszy od Strasburga, gdzie mnie pierwszy raz spotkał, — odpowiedział Morok, — odprawiał podróż małemi stacjami, podobnie jak ja, własnemi końmi, zatrzymywał się wszędzie, gdzie ja się zatrzymywałem, aby być na każdem mem widowisku.
Na dwa dni przed przybyciem do Paryża opuścił mnie... myślałem, że się go już pozbyłem! — dodał Morok westchnąwszy.
— Pozbyłem... cóż to znaczy, dlaczego tak mówisz... — rzekł Jakób zdziwiony, — o tak korzystnej okoliczności, o podobnym wielbicielu.
— Tak, — odrzekł Morok, coraz bardziej ponury, zmartwiony, — ten djabeł... założył się o ogromną sumę, że ja będę pożarty w jego obecności podczas widowiska... ma nadzieję, że wygra zakład... dlatego nigdy mnie nie opuszcza.
Myśl Anglika wydawała się Jakóbowi tak zabawną, iż pierwszy raz oddawna śmiał się do rozpuku.
— Ależ, głupcze, zastanów się tylko. — zawołał Morok — to nie jest wcale zabawne! ponieważ zmuszony jestem śledzić bezustannie najmniejsze poruszenia zwierząt, gdy wspomnę, że tam dwoje oczu, zawsze we mnie wlepione... czekają, rychło najmniejsze moje roztargnienie odda mnie na pastwę tych zwierząt...
— Teraz pojmuję, — rzekł Jakób, i także wzdrygnął się. — To przeraża.
— Jeżeli pan nie będziesz zważał, że Śmierć ma uszy przytulone do głowy, — rzekł grubjańsko Goljat — i uprzesz się koniecznie... to mówię ci, że Anglik wygra zakład tego wieczora.
— Pójdziesz mi precz, bydlę... nie zawracaj mi głowy twemi głupiemi przepowiedniami! — zawołał Morok — idź lepiej i przygotuj kołnierz dla Śmierci.
— Ale, — rzekł Leżynago, — czemu nie ogłaszasz, że ryś chory dzisiaj.
Morok ruszył ramionami:
— Czy słyszałeś kiedy, jaka jest rozkosz gracza, gdy stawia na kartę całe swoje szczęście, swoje życie? Otóż i ja w tych codziennych widowiskach mam drażliwą rozkosz w gardzeniu śmiercią w obecności drżącej, lękającej się o moją śmiałość publiczności... Wreszcie, nawet w przestrachu, jakiego mnie nabawia ten Anglik, znajduję częstokroć, mimowolnie, jakąś straszną zachętę.
Wszedł reżyser.
— Czy już można zadzwonić, panie Morok? — zapytał. — Uwertura trwać będzie dziesięć minut tylko.
— Zadzwoń pan! — rzekł Morok.
— Komisarz policji już powtórnie obejrzał podwójny łańcuch, przeznaczony dla rysia, i hak z kółkiem, wśrubowany w posadzkę, na dnie jaskini; wszystko uznano za bezpieczne.
— Tak... bezpieczne... ale nie dla mnie... — mruknął pod nosem pogromca zwierząt.
— A więc, panie Morok, można zadzwonić?
— Można... — odpowiedział Morok.
Zwykły, potrójny głos dzwonka słyszeć się dał uroczyście, rozpoczęto uwerturę.
Sala wewnątrz przedstawiała widok nader ożywiony. Oprócz dwóch lóż przed sceną, wszystkie miejsca były zajęte.
Podniesiono kurtynę.
Przedscenie na parterze, po lewej stronie widzów, przedzielone było na dwie loże; w jednej znajdowało się kilka osób. Drugą połowę, bliższą teatru, zajmował Anglik, ów dziwak i amator zakładów, co tyle wzbudzał przestrachu w Moroku.
Nad ciemną lożą Anglika, znajdowali się na przedsceniu pierwszego piętra państwo Morinval i panna Cardoyille. Ta ostatnia trzymała w ręku wielki bukiet z najpiękniejszych kwiatów indyjskich: stefanotys, gardenia, mieszały biały matowy kolor z purpurową barwą jawańskiego hybisku i amarylli.
Przedscenie pierwszego piętra, po prawej stronie od widzów, naprzeciw loży Adrjanny, do owego czasu jeszcze było próżne.
Nagle drzwi tej loży otworzyły się. — Wszedł do niej mężczyzna mogący mieć około czterdziestu lat, o czarno-miedzianej cerze; odziany po indyjsku w długą suknię jedwabną, koloru pomarańczowego, przepasany zielonym pasem, na głowie miał mały biały zawój; ustawiwszy dwa krzesła na przodzie loży i popatrzywszy przez chwilkę to w tę, to w ową stronę, wzdrygnął się, czarne jego oczy zaiskrzyły się, i prędko wyszedł. Mężczyzną tym był Faryngea.
Wzmocniła się jeszcze uwaga publiczności, gdy ujrzała wchodzącego do loży, z której wyszedł Faryngea młodzieńca rzadkiej piękności, również odzianego po indyjsku, w długą suknię z białego kaszmiru z szerokiemi rękawami, a na głowie w zawój szkarłatny w złote pasy, takiegoż koloru pas, za którym błyszczał drogimi kamieniami wysadzony puginał... Młodzieńcem tym był Dżalma.
Wreszcie weszła jeszcze jedna osoba.
Osobą tą była ładna, młoda blondynka, ubrana raczej okazale, niż gustownie. Dwie wielkie kokardy, z wstążek wiśniowego koloru, po obu bokach włosów blond, otaczały śliczną, milutką twarzyczkę. Czytelnicy nasi poznali zapewne Różę Pompon. Miała białe, długie rękawiczki, śmiesznie obciążone bransoletkami. Zamiast naśladować poważny ruch Dżalmy, Róża Pompon raczej wbiegła, niż weszła do loży, posunęła z hałasem krzesło, pokręciła się, zanim usiadła, dla rozłożenia pięknej sukni, potem podała zalotnie bukiet róż do powąchania Dżalmie. Faryngea wszedł znowu, przymknął drzwi loży i usiadł w tyle, za księciem.
Adrjanna, nie spostrzegła księcia i jego towarzyszki zajęta oglądaniem sceny, przedstawiającej las indyjski.

XXXV.
ŚMIERĆ.

Świeża, wesoła minka Róży Pompon, zawsze powabnej, pomimo dziwnie krzyczącego ubioru, a nadewszystko pomimo śmiesznego zachowania się w podobnym teatrze, bardzo lekkomyślnego i bardziej, niż poufałego względem pięknego Indjanina, który jej towarzyszył, wywołały ogólne zdziwienie; w tej bowiem właśnie chwili Róża Pompon, przy swej bezczelności, powodując się tylko kokieterią, przyłożyła znowu pod nos Dżalmie bukiet róż do powąchania Lecz książę, na widok pejzażu, który mu przypominał rodzinny kraj, zamiast okazać się czułym na tę nową zaczepkę, pozostał przez kilka minut zamyślony, wlepiwszy wzrok w scenę. Siedząca wprost naprzeciwko loży pani Morinval, spostrzegła niebawem te nowo-przybyłe osoby, a nadewszystko osobliwą kokieterję Róży Pompon; dlatego młoda margrabina, nachyliwszy się do panny Cardorille, rzekła z uśmiechem:
— Najciekawszych rzeczy nie szukaj na scenie... spojrzyj tylko prosto, naprzeciwko nas.
— Naprzeciwko nas? — powtórzyła od niechcenia Adrjanna.
I obróciwszy się do pani Morinval, przez ciekawość rzuciła okiem we wskazaną stronę.
Spojrzała...
Osłupiała, zbladła jak trup... instynktem powodowana, przymrużyła oczy na chwilę, aby nie patrzeć i nie widzieć... podobnie jak odpycha się ostrze, które już zraniło i grozi nam jeszcze...
— Dżalma jest tu z tą kobietą... a odebrał mój list, — pomyślała sobie — mój list... z którego wyczytać mógł szczęście, jakie go czekało.
Adrjanna pomyślała sobie jeszcze: — Rodin prawdę mi mówił.
Tak więc panna Cardoville ze szczytu najwyższego szczęścia strącona została w otchłań najstraszliwszych udręczeń, w przeciągu jednej sekundy... gdyż ledwie sekunda czasu upłynęła, nim odpowiedziała pani Morival.
— Cóż więc jest tak ciekawego nawprost nas, moja Juljo?
— Jakto? moja kochana, nie widzisz tego Indjawna, co wszedł do tej loży na przedsceniu... patrzno... zupełnie wprost nas?
— Ach! to prawda... widzę... widzę ich — odpowiedziała Adrjanna spokojnie.
Dżalma, aż do owej chwili zajęty przypatrywaniem się dekoracji, która mu przypominała jego rodzinny kraj, nie zważał na zaczepki Róży Pompon i nie spostrzegł jeszcze Adrjanny.
— Ach! ach! — mówiła Róża Pompon, kręcąc się na przodzie loży i lornetując pannę Cardoville, — to mi dopiero piękność... rzadka piękność... kobieta, jak anioł, z włosami rudemi, ale dziwnie pięknie rudemi, przyznać jej trzeba... Patrz-że, Śliczny Książę!
To mówiąc, uderzyła lekko w ramię Dżalmę, który na te słowa wzdrygnął się i spostrzegł pannę Cardoville. Lubo go już prawie przygotowano do tego spotkania, książę jednak tak gwałtownie został odurzony, iż chciał wstać; lecz wtem uczuł silnie wspartą na ramieniu rękę Faryngei, który, siedząc za nim, zawołał prędko cichym głosem po indyjsku:
— Bądź tylko cierpliwy... a ujrzysz tę kobietę u swych stóp... Widzisz, jak zbladła i znowu zaczerwieniła się z zawiści... Nie bądźże słabym... bo inaczej wszystko będzie stracone.
— Otóż masz ich znowu z ich śmiesznym językiem! — rzekła Róża Pompon, obróciwszy się do Faryngei.
— Mówię panu o pani — rzekł metys. — Idzie o niespodziankę, którą dla pani zachowuję.
— Niespodziankę... a to co innego. A więc prędzej, słyszysz, Piękny Książę?...
— Serce mi pęka... — rzekł Dżalma pocichu do Faryngei, ciągle po indyjsku.
— A jutro skakać będzie z radości i miłości, — odrzekł metys. — Pogardą tylko podbić sobie można dumną kobietę. Jutro... mówię ci, drżąca i zawstydzona, stanie przed tobą i prosić cię będzie. — Jutro... nienawidzieć mnie będzie... do śmierci — odpowiedział z boleścią książę.
— Tak... jeżeli teraz ujrzy cię słabym... lękliwym... Już teraz nie wypada się cofać... Zajrzyj jej teraz śmiało w oczy, a potem weź bukiet od tej dziewczyny i przyłóż go do swych ust... A natychmiast zobaczysz, jak ta dumna kobieta będzie się rumieniła, będzie bladła, jak to niedawno widać na niej było; a wtedy uwierzysz mi Dżalma, w rozpaczy zmuszony próbować wszystkich środków, idąc mimowolnie za szatańskiemi radami przewrotnego Faryngei, śmiało patrzył przez chwilę na pannę Cardoville. Na tak oburzające naigrawanie, panna Cardoville nie mogła się wstrzymać od widocznego poruszenia.
— Masz ją, już teraz twoja... — rzekł mu metys — widzisz, książę, jak zadrżała... z zazdrości; już twoja; bądź tylko cierpliwy! a niebawem przekładać cię będzie nad młodzieńca, który za nią siedzi... gdyż jego to... dotąd kochała.
I metys, jakgdyby odgadując oburzenie złości i nienawiści, jakie wzbudzić miało to odkrycie w sercu księcia, dodał żywo:
— Tylko bądź spokojny... nie zważaj na nią... Bądź pewnym, że, teraz ten młodzieniec nienawidzieć cię będzie musiał.
— Co ty mu powiadasz takiego, co go tak drażni? — rzekła Róża Pompon do Faryngei, udając zadąsaną; potem, odwróciwszy się do Dżalmy: — No, Piękny Książę, jak mówią w czarnoksięskich powieściach, oddaj mi mój bukiet. Miałeś go u swych ust, bierze mię chętka zjeść go...
I dodała pocichu, wzdychając i czule spoglądając na Dżalmę:
— Ten potwór Nini Moulin nie zwodził mnie... Wszystko to bardzo skromnie, uczciwie... w tym tylko i względzie nie mam sobie nic do zarzucenia.
I białemi ząbkami ukąsiła koniec różowego palca prawej ręki, z której zdjęła rękawiczkę.
Czy trzeba jeszcze mówić, że list Adrjanny nie był oddany księciu?
W tej chwili wszystkie oczy zwróciły się ciekawie ku jaskini po lewej stronie teatru, poniżej loży panny Cardoville; wszyscy niecierpliwie wyglądali aktorów walki...
Straszny ryk rozjątrzonego zwierzęcia z podziemia, do którego otwór milknął w sztucznemi, łatwo usunąć się mogącemi krzakami. Na ten ryk Anglik powstał ze swej małej loży i żywo zatarł ręce, a jego wielkie, zielone, wytrzeszczone oczy, nie opuszczały wejścia do jaskini.
Usłyszawszy ten straszny ryk, Dżalma także zadrżał, pomimo podniety miłości i zawiści, które nim miotały. Widok lasu, ryk rysia, sprawiły na nim głębokie wrażenie, budząc w nim znowu pamięć jego rodzinnego kraju i owych srogich walk, które, równie, jak wojna, mają swój straszny urok. Wkrótce ponure warczenie, jak odległy łoskot grzmotu, niemal zagłuszyło chrapliwe zgrzytanie rysia; lew i tygrys, Judasz i Kain, odpowiadali mu z głębi teatru, gdzie były ich klatki... Na ten przerażający koncert, który tyle razy obijał się o uszy Dżalmy w puszczach indyjskich, gdy stawał obozem na polowaniu lub wojnie, zawrzała krew w żyłach młodego księcia, oczy jego zaiskrzyły się dzikim zapałem. Nie było już wtedy dla niego teatru, spektatorów, ni Adrjanny; był on w lesie swego kraju... czuł przed sobą tygrysa...
— Otóż go macie!... otóż jest! — dał się słyszeć szmer między widzami.
Morok ukazał się w głębi teatru...
Ciekawość opanowała widzów, wszystkie oczy zwrócone były na jaskinię.
Wtem czarny ryś odsunąwszy szerokie krzaki, swemi szerokiemi piersiami, nagle się pokazał; napół otworzywszy czerwoną paszczę... przeraźliwie ryknął, pokazując dwa rzędy strasznych kłów.
Miał na sobie dwa potężne żelazne łańcuchy i żelazną obrożę ze sprężyną, ale, ponieważ i łańcuchy i obroża były czarno pomalowane, dojrzeć ich nie było można... złudzenie było zupełne... zdawało się, że ten drapieżny zwierz był całkiem swobodny w swej jaskini.
— Moje panie, — rzekł nagle margrabia — patrzcie-no na tych Indjan... w jakiem oni są uniesieniu.
W rzeczy samej, na widok rysia, dziki zapał Dżalmy doszedł do najwyższego stopnia... jego oczy iskrzyły się, wierzchnia warga wywijała się konwulsyjnie i nadawała mu wyraz zwierzęcej dzikości. Faryngea również, oparty łokciami o brzeg loży, gwałtownie był wzruszony widokiem tego przypadkowego spotkania, ale z innej przyczyny.
— Ten czarny ryś, tak rzadki w swym gatunku, — myślał sobie, — którego widzę tu w Paryżu, w teatrze, musi być tym samym, którego Malajczyk (thug, czyli dusiciel, co utatuował Dżalmę w Jawie, gdy spał) zabrał malutkiego z gniazda i sprzedał europejskiemu kapitanowi... Potęga Bohwanji jest wszędzie — dodał thug, zanurzony w swym krwawym zabobonie.
— Adrjanno... — ozwała się nagle margrabina — oto teraz pogromca zwierząt blisko nas... patrz, jakie widać przerażenie w jego twarzy?...
— W rzeczy samej, — dodał margrabia przekonywającym tonem, — okropnie zbladł... mówią, że, gdyby na chwilę stracił spokojną przytomność umysłu, na największe wystawiłby się niebezpieczeństwo.
— Ach! to byłoby okropne! — zawołała margrabina do Adrjanny — gdyby miał być raniony...
— Alboż to od każdego zranienia umierać trzeba... — odpowiedziała Adrjanna tak obojętnym tonem, iż młoda mężatka spojrzała na nią ze zdziwieniem.
— Ach, moja kochana, mówisz okrutne rzeczy!
— Cóż chcesz? taka atmosfera otacza nas i działa na mnie.
— Patrzcie... patrzcie... pogromca zwierząt wypuścił strzałę na rysia! — rzeki nagle margrabia, — a potem dopiero rozpocznie walkę.
Morok w tej chwili założył strzałę na łuk, przykląkł za łomem skały... mierzył długo... grot świsnął i zniknął w głębi jaskini, do której schronił się ryś, pokazawszy na chwilę swój groźny łeb. Zaledwie strzała zniknęła, kiedy Śmierć umyślnie podrażniona przez niewidzialnego Goljata, ryknęła rozjątrzona, jakgdyby ją ugodził wymierzony cios...
Pantomina Moroka była tak wyrazista, udał tak naturalnie radość, że trafił drapieżne zwierzę, iż rzęsiste oklaski zabrzmiały w całej sali... Wtedy, odrzuciwszy daleko od siebie łuk, wydobył puginał z za pasa, wziął w zęby i zaczął czołgać się, jakgdyby chciał zajść zranione zwierzę w legowisku.
Żeby lepiej jeszcze udało się złudzenie, ukryty Goljat uderzył znowu Śmierć żelaznym prętem, a ta, rozdrażniona, znowu odezwała się okropnym rykiem.
Pantomima Moroka stawała się tem bardziej przerażająca, że, czołgając się, zbliżał się do loży Anglika... Pogromca zwierząt nie mógł oderwać wzroku od wielkich, zielonych oczu tego człowieka; każde poruszenie, jakie czynił czołgając się, było skutkiem magnetycznego wstrząśnienia, jakie w nim wywoływał uparty wzrok Anglika.
Głębokie milczenie, panujące w sali, przerwały okrzyki uniesienia, ryki rysia i odległe, straszne warczenie lwa i tygrysa.
Anglik, prawie wychylony za lożę, z otwartemi ustami od uśmiechu, wytrzeszczywszy wielkie oczy, zdawał się ledwo dech łapać z niespokojnej ciekawości. Chwila była stanowcza.
Nagle Morok krzyknął przeraźliwym, dzikim głosem, rzucając się na Śmierć, która na krzyk odpowiedziała strasznym rykiem, rzucając się na swego pana z taką zapalczywością, iż Adrjanna, przelękniona, sądząc, że już zginął ten człowiek, w tył odskoczyła, zakrywając sobie twarz rękami... Bukiet wyślizgnął się jej z rąk, upadł na scenę i potoczył się do jaskini, gdzie Morok walczył z rysiem. Szybki jak błyskawica, zwinny i rzutki jak tygrys, powodując się uniesieniem miłości i dzikim zapałem, jaki wzbudził w nim ryk rysia, Dżalma jednym skokiem już był na scenie, dobył puginału i rzucił się do jaskini po bukiet Adrjanny. W tej właśnie chwili ranny Morok przerażającym głosem wzywał ratunku... Ryś, bardziej jeszcze rozjuszony na widok Dżalmy, targnął się szalenie dla zerwania łańcucha; gdy mu się to nie udało, wspiął się na tylne łapy, chcąc pochwycić Dżalmę, którego wtedy mógł właśnie dosięgnąć swemi strasznemi szponami. Schylić się na kolana, utopić mu podwakroć puginał w brzuchu było dziełem jednej chwili. Takim sposobem Dżalma uchronił się od niechybnej śmierci. Ryś ryknął przeraźliwie, upadając całem ciałem na księcia... przesz sekundę, gdy trwał jego okropny skon, widać było tylko pomieszaną, konwulsyjnie drgającą masę Czarnych członków i krwią zbroczonych białych sukien... nareszcie podniósł się Dżalma, zbladły, skrwawiony i raniony, a stanąwszy, wsparł nogę na trupie rysia... i trzymając w ręku bukiet Adrjanny, rzucił na nią wzrok pełen, bezgranicznej miłości.
Wtedy i Adrjanina uczuła opuszczające ją siły, gdyż nadludzka tylko odwaga dodała jej mocy, by pozostać świadkiem tego przerażającego widowiska.

CZĘŚĆ III.
CHOLERA.
I.
PODRÓŻNY.

Noc jest. Księżyc świeci melancholijnie; pogodne niebo okryte gwiazdami; ostry, zimny, suchy wiatr północny wieje — wyjące gwałtownie jego podmuchy... zamiatają wzgórza Montmartru. Na najwyższym szczycie wzgórza stoi człowiek. Wielki jego cień odbija się na kamienistym, przez księżyc oświetlonym gruncie... Podróżny, przypatrując się niezmiennemu, przed jego stopami rozciągającemu się miastu... Paryżowi...
— „Nie, — mówi — nie... Pan tego nie zechce.
Dosyć już dwa razy.
Pięć wieków temu, mściwa ręka Wszechmocnego pchnęła mnie aż tu z głębi Azji... Samotny podróżnik, pozostawiłem w mym pochodzie więcej żałoby, więcej rozpaczy, trupów... aniżeliby zostawić ich mogły niezliczone wojska wielu pożogę szerzących zdobywców... Wszedłem do tego miasta... i było zdziesiątkowane...
Dwa wieki temu, taż nieubłagana ręka, która mnie prowadzi po całym świecie, znowu mnie tu sprowadziła, i tym razem, również jak wprzód, ta plaga, którą Wszechmocny posyła w moje ślady, spustoszyła to miasto, i najprzód dotknęła mych braci, już wycieńczonych pracą i nędzą.
Braci moich... jerozolimskiego rzemieślnika, którego wyklął Pan, braci moich — nędzą i cierpieniami...
I otóż znowu trzeci raz od pięciu wieków, przybywam na szczyt wzgórza, panującego nad tem miastem. I może znowu przynoszę z sobą trwogę, śmierć i zniszczenie. A to miasto, zagłuszone wrzawą swych uciech, swych zabaw nocnych, nie wie... o! nie wie, że jestem przed jego bramą... Ale nie, moja obecność nie będzie nową klęską... Może już gniew Pana uspakaja się...
O! nie!... nie!... Pan będzie miłosierny...
Nie... on nie skażę na te nowe męki...
Niestety! w tem mieście, moi bracia... są liczniejsi i biedniejsi, niż gdzieindziej... I jabym miał... sprowadzać na nich śmierć!... Nie, Pan ulituje się, bo, niestety! siedmiu potomków mej siostry nareszcie zebrało się w tem mieście. I jabym przynieść im miał śmierć? śmierć... zamiast śpiesznego ratunku, którego tak potrzebują?...
Ach! powiedz, powiedz Panie! czy potomkowie mej siostry unikną przeznaczenia, które od tylu wieków ciąży nad mym rodem? Czy raczysz mi przebaczyć w nich? lub czy będziesz mnie w nich karał? O! spraw, żeby usłuchali ostatniej woli swego pradziada! Owe słowa Człowieka-Boga:
Kochajcie się nawzajem... byłyby jedynym ich celem, jedynym środkiem.
Przez litość, wysłuchaj mnie, Panie... wyrwij potomków mej siostry z rąk ich nieprzyjaciół... zacząwszy od rzemieślnika, aż do syna królewskiego... Nie dozwalaj niszczyć zarodu potężnego, żyznego zjednoczenia, które, z Twej łaski, stanie się epoką w dziejach świata.
A może ich walki, ich poświęcenie, ich cnota, ich cierpienie odkupią moją winę... moją, którego sama niedola uczyniła złym i niesprawiedliwym... Panie! Ponieważ wszechmocna ręka twoja przyprowadziła mnie tu... w niewiadomym mi celu... raczże ukoić gniew... niech ja nie będę narzędziem twej zemsty!... Dosyć już żałoby na ziemi! od dwóch już lat stworzenia twoje padają tysiącami... po moich śladach... Przerzedzony już został ród ludzki, kir żałoby okrywa całą ziemię... Od Azji aż do lodowatych biegunów... przechodziłem... i wszędzie umierano... Azali nie słyszysz, Panie, tego długiego łkania, które z ziemi wznosi się do ciebie?... Miłosierdzia dla wszystkich i dla mnie... Niech na dzień, na jeden dzień tylko... wolno mi będzie zgromadzić potomków mej siostry... a będą ocaleni...
— Mówiąc te słowa, podróżny padł na kolana... podniósł do nieba błagalnie ręce.
Nagle zaryczał wiatr z podwójną gwałtownością; jego świszczące powiewy zamieniły się w burzę. Podróżny struchlał. Przerażonym głosem... zawołał:
— Panie, wiatr śmierci wściekle sroży się... zdaje mi się, że tuman podnosi mnie... Panie! czy nie wysłuchasz mej prośby?
Widmo... oh! widmo... oto... otóż znowu... oliwkowa jego twarz zżyma się konwulsyjnie... czerwone jego oczy przewracają się w swej oprawie... Precz!... precz ode mnie!... Jego ręka!... och! zimna jak lód... uchwyciła moją rękę... Panie!... ulituj się!...
Idź!
— Ziemia ucieka pod niemi stopami... Otóż i brama miasta... och! już... Panie... jeszcze czas... Przebacz temu śpiącemu miastu. Niech się nie budzi zaraz na krzyk trwogi, rozpaczy i śmierci!... Panie, już dotykam progu bramy... chcesz więc koniecznie... Stało się... Paryżu! plaga już jest na twem łonie!... Ach, przekleństwo, zawsze przekleństwo!
Idź!... Idź!... Idź!...

II.
PRZYJĘCIE.

Nazajutrz po dniu, w którym nieszczęsny podróżny, zstąpiwszy ze wzgórz Montmartre, wszedł do Paryża, znaczny ruch panował w pałacu Saint-Dizier. Księżna, przybrawszy sobie do pomocy panią Grivois, swoją gospodynię, wydawała ostatnie rozkazy, co do niektórych przygotowań, wykonywanych w obszernym salonie. W jednym końcu salonu ustawiono, niedaleko kominka, na którym palił się suty ogień, pewien rodzaj bufetu naprędce urządzonego; widać było na nim materjały do wybornego, smacznego przyjęcia.
Rzuciwszy zadowolonem okiem na wieczerzę, księżna Saint-Dizier rzekła do pani Grivois, wskazując jej pozłociste krzesło, przeznaczone, jak się zdawało, dla prezydującego na tem zebraniu.
— Czy położono pod stołem mój szal, aby jego przewielebność mógł wygodnie otulić nogi? bo zawsze użala się na zimno...
— Tak, proszę pani — rzekła pani Grivois, zajrzawszy pod stół.
— Powiedz także, aby nalano wrzącą wodę ogrzewaczkę cynową, na wypadek, gdyby jego przewielebność niedosyć miał szala do ogrzewania nóg...
— Dobrze, pani.
— Przyłóż jeszcze drzewa na kominek.
— Ale, proszę pani, i tak już nadto... niech tylko pani zobaczy! A wreszcie, jeżeli jego przewielebności zawsze zimno, to znowu księdzu biskupowi Halfageńskiemu zawsze gorąco: ciągle poci się.
Księżna wzruszyła ramionami i rzekła do pani Grivois:
— Alboż to jego wysokość ksiądz kardynał Malipieri nie jest starszym od biskupa Halfagen?
— Czy tak, proszę pani?
— Tak, podług hierarchji może jego przewielebność cierpieć gorąco, ale bynajmniej nie wypada jego wysokości cierpieć zimna... Tak więc zrób, co ci mówię, przyłóż drzewa na kominek. Zresztą, nic prostszego; jego wysokość jest Włoch, a jego przewielebność pochodzi z północnej Belgji; rzecz bardzo naturalna, że przyzwyczajeni są do różnych temperatur.
W chwili, kiedy księżna Saint-Dizier dokończyła przeglądu swoich przygotowań, turkot powozów, rozlegający się na dziedzińcu pałacu, ostrzegł ją, że przybyły osoby, których się spodziewała; ani wątpić, że musiały to być osoby dostojne, gdyż wbrew zwyczajowi, wyszła na ich przyjęcie aż do drzwi swego pierwszego salonu. W rzeczy samej był to kardynał Malipieri, któremu zawsze było zimno, i biskup belgijski Halfagen, któremu zawsze było gorąco; towarzyszył im ksiądz d’Aigrigny.
Ksiądz d‘Aigrigny, przystąpiwszy do księżny, rzekł jej półgłosem:
— Czy raczysz, pani, rozkazać, aby wprowadzono tu księdza Gabrjela Rennepont, który chce zanieść do niej prośbę?
— To więc ten młody ksiądz jest tu? — zapytała księżna, mocno zdziwiona.
— Od dwóch dni. Wezwaliśmy go do Paryża za pośrednictwem jego przełożonych... Dowiesz się, pani, o wszystkiem... Co do księdza Rodina, pani Grivois pójdzie, jak wprzód, i wprowadzi go tu małemi drzwiczkami od krytych schodków.
— I on przyjdzie dziś?
— Ma udzielić nam bardzo ważnych wiadomości. Żądał, aby ksiądz kardynał i ksiądz biskup byli obecni rozmowie, gdyż w Rzymie zawiadomił ich o wszystkiem ksiądz Jenerał, ich jako członków...
Księżna zadzwoniła, wydała rozkazy i zwróciwszy się do kardynała, rzekła doń z troskliwą uprzejmością:
— A jego wysokość, czy nie raczy skosztować tego ostrygowego paszteciku? — Gorący jest — dodała.
— Znam go już, mościa księżno, — rzekł kardynał, połykając ślinkę — wyborny jest, i nie będę się wzdragał.
— Jakież wino będę miała zaszczyt ofiarować waszej wysokości? — mówiła znowu uprzejmie księżna.
— Trochę wina Bordeaux, jeżeli raczysz pani.
I gdy ksiądz d’Aigrigny zabierał się do nalania wina kardynałowi, księżna nie dopuściła mu tego drogiego zaszczytu, i sama wykonała tę uprzejmą usługę.
Poczem ksiądz d‘Aigrigny mówić poważnie zaczął do księdza kardynała.
— Na szczęście, jak to zaraz powiem waszej wysokości, z powodu księdza Gabrjela, gdyby pilnie nad tem nie czuwano, niższe duchowieństwo u nas zaraziłoby się galikanizmem i wyobrażeniami buntu przeciwko temu, co oni nazywają uciskiem ze strony biskupów.
— Żeby temu zapobiec — wyrzekł z przyciskiem kardynał — wypada, aby biskupi podwoili surowość i pamiętali zawsze, że pierwej są Rzymianami, aniżeli Francuzami, gdyż we Francji reprezentują Ojca Ś-go i kościół Rzymski, jak ambasador reprezentuje zagranicą swój kraj, swego władcę i interesy narodu.
— Wówczas towarzystwo zajęłoby należne sobie miejsce, którego jednak, niestety! nie zajmuje we Francji w tych czasach bezbożności i niewiary — mówił kardynał. — Szczęściem widziałem po drodze znaczną liczbę prałatów, których oziębłość karciłem i ożywiałem gorliwość... zalecając im, aby powstali śmiało, otwarcie, na wolność druku i wyznania, pomimo że te uznane zostały przez obmierzłe ustawy rewolucyjne.
— Przebóg! więc wasza wysokość nie lękał się strasznych, okrutnych niebezpieczeństw, na które wystawieni będą nasi prałaci, gdy jej usłuchają? — rzekła naiwnie księżna. — A owe straszne apelacje od nadużyć, proszę waszej wysokości; bo gdyby wasza wysokość zamieszkał we Francji, powstałby na ustawy krajowe... A więc to straszna rzecz... rada stanu wyrzekłaby, że jest nadużycie w poleceniach waszej wysokości?...
— Trzeba pozwolić pobawić się tym krzykaczom — rzekł uśmiechając się kardynał. — Zawsze jednak my u nich będziemy, pomimo ich wiedzy i woli... Gdym przejeżdżał przez Lugdun... głęboko zostałem wzruszony... wszak to prawdziwie miasto rzymskie, bractwa, wszelkiego rodzaju klasztory... niczego tam nie brak... a co lepsze jeszcze, przeszło trzy kroć sto tysięcy talarów co rok zapisów dla naszego zakonu... Ach, Lugdun jest godną stolicą Francji katolickiej...
— Na nieszczęście, — odrzekł ksiądz d‘Aigrigny — nie wszystkie miasta Francji podobne są do Lugdunu! uprzedzić nawet muszę waszą wysokość, że spostrzegać się daje bardzo gorszące zjawisko: niektórzy członkowie z pomiędzy niższego duchowieństwa przemyśliwują o odszczepieństwie, chcąc żądać, aby kościół francuski całkiem był odłączony od Rzymu, a to pod pozorem, że ultra-montanizm zmienił pierwotną czystość nauki ewngelicznej. Pewien młody ksiądz, najprzód misjonarz, a potem proboszcz na wsi, nazwiskiem Gabrjel Rennepont, któremu nakazywałem przez jego przełożonych, by się stawił w Paryżu, jest głównym orędownikiem pewnego rodzaju propagandy; zebrał on wielu pasterzy przyległych do tej parafji, w której jest proboszczem i, zalecając im zupełne posłuszeństwo biskupom, dopóki nie nastąpi jaka zmiana w istniejącej hierarchji zobowiązywał ich, aby używali praw francuskiego obywatela dla dopięcia prawnie tego, co oni nazywają wyswobodzeniem niższego duchowieństwa.
— Tak więc, ten ksiądz Gabrjel występuje jatko reformator. Musi to być niespokojna głowa, dumna? Czy jest niebezpieczny?.
— Wszystko to jest tem gorsze, — odrzekł ksiądz d‘Aigrigny, — że łagodność, miłosierdzie i wcale chrześcijańskie poświęcenie księdza Gabrjela wywołało, nietyko w jego parafji, ale w parafjach przyległych, prawdziwy zapał. Proboszczowie okolicznych parafji poszli za powszechnym popędem, i wyznać trzeba, gdyby nie jego umiarkowanie, zaczęłaby się prawdziwa schyzma.
— Ale czegóż spodziewasz, się wielebny ojcze, sprowadzając go tu? — rzekł prałat.
— Położenie księdza Gabrjela jest zawikłane, najprzód, jako spadkobierca rodziny Rennepontów...
— Wszak on zrzekł się swych praw? — zapytał kardynał.
— Tak jest, proszę waszej wysokości, a cesja jego, najprzód pełna wad co do formy, potem, za jego przyzwoleniem, powiedzieć to trzeba jeszcze, doskonale została sprostowana, gdyż przysiągł, że, ustępuje całkiem dla towarzystwa Jezuitów swojej części tego majątku. Z tem wszystkiem jego wielebność ksiądz Rodin sądzi, że jeżeliby wasza wysokość przedstawiwszy księdzu Gabrjelowi, że zostanie odwołany przez swych przełożonych, zaproponował mu dostojne miejsce w Rzymie... możeby udało się nakłonić go do opuszczenia Francji i obudzić w nim uczucie ambicji, która pewnie drzemie, gdyż wasza wysokość powiedział bardzo rozsądnie: każdy reformator musi być człowiekiem ambitnym.
— Potwierdzam tę myśl! — rzekł kardynał po chwili.
Po kilku chwilach milczenia, rzekł nagle kardynał do księdza d‘Aigrigny:
— Ponieważ mówimy o księdzu Rodinie... otwarcie, co sądzisz o nim?...
— Wasza wysokość zna jego zdolności... — rzeki ksiądz d’Aigrigny z wymuszoną miną.
— Czy uważasz, że jest ambitny? — spytał kardynał po chwili milczenia... — Czy nie sądzisz, żeby miał na myśli jakie inne cele.. a nie cel największej chwały swego zgromadzenia?... Tak... mam do tego słuszne powody, że ci to mówię... — dodał prałat.
— Ja myślę... że, jeśliby jego pozorne poświęcenie dla zgromadzenia miało jakie skryte zamiary, wypadłoby wszystkimi sposobami starać się przekonać go... bo przy takich wpływach, jakie on zjednał sobie w Rzymie, i to oddawna już... które ja odkryłem...
Ksiądz d‘Aigrigny nie mógł dokończyć. W tej chwili pani Grivois, zapukawszy wprzód, uchyliła drzwi i dała znak swej pani. Księżna odpowiedziała skinieniem głowy. W sekundę potem wszedł do salonu Rodin.

III.
BILANS.

Na widok Rodina, dwaj prałaci i ksiądz d’Aigrigny powstali razem, tak dalece nakazywała mimowolne uszanowanie rzeczywista wyższość tego człowieka; ich twarze, dopiero co skrzywione nieufnością i zawiścią wypogodziły się i zdawały się uśmiechać do wielebnego ojca z uprzejmym szacunkiem; księżna postąpiła kilka kroków naprzeciw niemu.
— Mówiliśmy o waszej wielebności, miły bracie, — rzekł kardynał uprzejmym tonem, z przymileniem.
— Ach!... — odezwał się Rodin, wpatrując się w prałata — i co też mówiono?
— Och!... wszystko dobre, co tylko powiedzieć można o waszej wielebności...
— Zapewne, — wyrzekł Rodin do kardynała — wasza wysokość usłużyć może naszej sprawie... i wielce usłużyć może... Powiem jej zaraz, jakim sposobem...
Potem zwracając się do księżnej:
— Kazałem powiedzieć doktorowi Baleinier, aby tu przybył, bo dobrze będzie zawiadomić go o niektórych rzeczach.
— Przyjmie go się, jak zwykle — rzekła księżna.
Od chwili przybycia Rodina, ksiądz d‘Aigrigny nie rzekł ani słowa; zdawało się, że zajmowały go przykre myśli i że toczył sam z sobą gwałtowną wewnętrzną walkę; nakoniec trochę podniósłszy się rzekł, cedząc słówka przez zęby, do prałata.
— Nie występuję tu z prośbą do waszej wysokości, aby był sędzią między wielebnym księdzem Rodinem, a mną, nasz generał wyrzekł: ja byłem posłuszny. Ale, ponieważ wasza wysokość wkrótce znowu zobaczy się z naszym przełożonym, pragnąłbym więc, jeżeliby raczył uczynić mi tę łaskę, aby mógł donieść mu wiernie odpowiedzi jego wielebności księdza Rodina na niektóre z pytań, jakie mu zaraz uczynię.
Prałat skinął głową. Rodin spojrzał na księdza d‘Aigrigny ze zdziwieniem, i rzekł mu oschle:
— To już rzecz osądzona... po co te zapytania?
— Nie dla uniewinnienia mnie, — mówił znowu ksiądz d‘Aigrigny — ale żeby należycie wyłożyć stan rzeczy jego wysokości.
— A kiedy tak, proszę mówić... ale unikać słów nieużytecznych; — potem Rodin, dobywszy dużego srebrnego zegarka, zobaczył godzinę i rzekł — o godzinie drugiej muszę być u Ś-go Sulpicjusza.
— Starać się będę rzeczy przedstawiać krótko, jak tylko można — rzekł ksiądz d‘Aigrigny, zaledwie ukrywając swoją urazę i mówił do Rodina. — Gdy wasza wielebność uznał za rzecz potrzebną, w miejsce moich, rozpocząć swoje działania, ganiąc... za surowo może, sposób w jaki ja prowadziłem interesy, wyznam, były skompromitowane.
— Skompromitowane? — odrzekł Rodin ironicznie. — Powiedz-że raczej wasza wielebność... stracone... gdy kazałeś mi napisać do Rzymu, że wypadło zrzec się wszelkiej nadziei.
— Dlatego — mówił ksiądz d‘Aigrigny — jego wielebność ksiądz Rodin zarzucał mi, żem używał tylko grubijańskich środków wojskowych, gdyż jak mówił, gwałtowność ich nie zgadzała się i obrażała tegoczesne zwyczaje... Mniejsza o to... Lecz najprzód... nie mogły być także przedmiotem żadnego dochodzenia, a wreszcie gdyby nie zbieg niesłychanych, nieszczęśliwych wypadków, skutek byłby uświęcił moje postępowanie, jakkolwiek mówisz wasza wielebność, grubijańskiem być miało... Teraz zaś... Czy mogę zapytać waszą wielebność, co ona...
— Co ja więcej zrobiłem? — rzeki Rodin do księdza d‘Aigrigny, — co ja lepszego, niż wasza wielebność, zrobiłem? jak posunąłem sprawę Rennepontów, gdym objął po waszej wielebności niemal straconą?... Czy o tem chce wiedzieć jego wielebność?
— Zapewne — odrzekł oschle ksiądz d’Aigrigny.
— A więc powiem! — mówił dalej Rodin szyderskim tonem. — Ile wasza wielebność zrobiłeś rzeczy wielkich, głośnych, wichrzących... tyle ja zrobiłem małych, niepozornych, dziecinnych, skrytych! O! tak; nie potrafiłbyś wasza wielebność zdobyć się na rzemiosło, jakie ja wykonywałem od sześciu tygodni. Ksiądz d‘Aigrigny ma wielkie zdolności, będzie mi pożyteczny, lecz nie jest on tak wielki, iżby potrafił w potrzebie zrobić się małym... Pojmuje to wasza wielebność?
— Niezupełnie — wyrzekł ksiądz d‘Aigrigny, rumieniąc się.
— Tem gorzej dla waszej wielebności! — rzekł Rodin — dowodzi to, że miałem słuszność. A więc! ja miałem dosyć zdolności do wykonywania przez sześć tygodni najgłupszego rzemiosła... Tak, jak mnie wasza wielebność widzi, gadałem, żartowałem z gryzetką; mówiłem o postępie, ludzkości, wolności, emancypacji kobiety... z młodą pustą dziewczyną; mówiłem o wielkim Napoleonie, o fetyszyzmie bonapartowskim ze starym głupim żołnierzem; mówiłem o sławie cesarskiej, poniżeniu Francji, o nadziei w królu rzymskim z walecznym marszałkiem francuskim, który, jeżeli ma serce pełne uwielbienia dla tego wydziercy tronów, który skonał na wyspie Ś-tej Heleny, tedy ma głowę tak pustą, tak wrzaskliwą, jak trąba wojenna... a przeto dmuchnij tylko w tę czaszkę bez mózgu kilka nut wojennych lub patrjotycznych, a zobaczysz, jakiego to narobi hałasu, wrzawy, nie wiedzieć za kogo, na co i jak. Więcej jeszcze zrobiłem... i, na poczciwość, bardzo dobrze zrobiłem!... mówiłem o miłostkach z młodym dzikim tygrysem. Nie pięknyż to widok? nieprawdaż? widzieć pająka, uporczywie rozpinającego swe sieci?
Rodin wymawiając ostatnie słowa, uśmiechnął się znacząco.
Ksiądz d‘Aigrigny zaczął żałować, że wdał się w tę walkę, jednak rzekł znowu, nie mogąc powściągnąć swej ironji:
— Nie przeczę drobiazgowości tych środków. Zgadzam się: są one bardzo dziecinne... bardzo pospolite; ale to nie jest dowodem ich wartości.
— Co zdziałały wszystkie te środki? — rzekł Rodin z niezwykłem uniesieniem — zajrzyj tylko w moją pajęczynę, a zobaczysz tam ową piękną i zuchwałą dziewicę, tak dumną przed sześcioma tygodniami ze swej piękności, swego dowcipu, ze swej śmiałości... teraz bladą, zwyciężoną.
— Ale cóż z tego wyniknie dla sprawy Rennepontów? — rzekł kardynał, zdjęty ciekawością.
— Wyniknie stąd najprzód, — rzekł Rodin — że gdy najniebezpieczniejszy, jakiego mieć moglibyśmy nieprzyjaciel, został niebezpiecznie raniony, przeto opuści plac walki; a to już, zda je mi się, coś znaczy.
— Ciekawy jestem dowiedzieć się powodu, — rzekł ksiądz d‘Aigrigny — dlaczego ta burza namiętności miałaby przeszkodzić pannie Cardoville i księciu do odziedziczenia spadku?
— Czy z nieba pogodnego, czy też zachmurzonego błyska grom uderzający? — odrzekł Rodin z pogardą. — Bądź wasza wielebność spokojny, będę ja wiedział, gdzie rozstawić piorunochrony. Co się tyczy pana Hardy, człowiek ten żył dla trzech rzeczy: dla swych robotników... dla przyjaciela... dla kochanki... odebrał więc trzy ciosy w samo serce. Ja zawsze godzę w serce: to prawne jest i pewne.
— Tak więc pan Hardy, jak sobie wystawiam, poniósł dotkliwy cios w najmilszych mu rzeczach: — rzeki ksiądz d‘Aigrigny, który we wszystkiem szukał zarzutów przeciwko Rodinowi — poniósł stratę na majątku, a za to tem pilniej i troskliwiej ubiegać się będzie o spuściznę.
Ten zarzut wydawał się ważnym w oczach obydwóch prałatów i księżnej; wszyscy spoglądali na Rodina z natężoną ciekawością. On zaś wziął butelkę, nalał sobie szklankę madery i wypił duszkiem. Od kilku już chwil czuł przejmujący go dreszcz, spodziewał się, że wino pokrzepi go. Otarłszy sobie usta odwrotną stroną brudnej ręki, powrócił do stołu i rzekł do księdza d‘Aigrigny:
— Pan Hardy myśleć ma o pieniądzach? — zapytaj raczej, czy on pomyśli o czemkolwiek? on stracił chęć do wszystkiego. Obojętny na wszystkie potrzeby życia, pogrążony w odrętwieniu, czasami się tylko z niego budzi i zalewa łzami; wtedy mówi tylko z machinalną dobrocią do otaczających go ludzi, którzy mają go w troskliwej opiece (a w dobre oddałem go ręce). Zaczyna jednak okazywać się czułym na tkliwe politowanie, które bezustannie dla niego mają... Bo on jest dobry... poczciwy, tak poczciwy, jak słaby, i do tego przymiotu jego... użyć myślę wielebności księdza d‘Aigrigny, aby dopełnił, co jeszcze pozostaje do zrobienia.
— Mnie? — rzekł mocno zdziwiony ksiądz d‘Aigrigny.
— Tak, a wtedy przyznasz wasza wielebność, czy otrzymany przeze mnie skutek... nie jest znaczny, i...
Potem, przestawszy mówić i ręką sobie czoło potarłszy, rzekł Rodin sam do siebie:
— To osobliwa rzecz!
— Pewnie to przeklęte wino... którego się napiłem... nie przywykły jestem do niego. Głowa mnie trochę boli... ale to przeminie.
— W rzeczy samej... oczy waszej wielebności zaczerwieniły się — rzekła księżna.
— To dlatego pewno, żem za mocno natężał wzrok, patrząc na moją pajęczynę; — odrzekł jezuita, chytrze się uśmiechnąwszy — jeszcze muszę na nią patrzeć, aby pokazać księdzu d‘Aigrigny, który za krótko widzi... jeszcze inne moje muchy... np. dwie córki marszałka Simon, codzień smutniejsze, coraz bardziej zniechęcone, czując zimną zaporę, wznoszącą się między niemi, a ich ojcem... On zaś... marszałek, od śmierci swego ojca, słyszeć go tylko trzeba, widzieć go miotanym, kołatanym dwiema myślami, przeciwnemi sobie... wczoraj, sądził, że nie ma prawa wykonać wielkiego planu, pomóc synowi przywłaszczyciela, dziś zdaje mu się, że zhańbi się, jeżeli tego nie zrobi; ten żołnierz, ten bohater Napoleoński jest teraz słabszy i bardziej niż dziecko niepewny siebie. Zobaczymy... kto jeszcze pozostaje z tej bezbożnej rodziny? Jakób Rennepont? Zapytajcie Moroka, do jakiego stanu głupoty doprowadziła tego nędznika rozpusta, nad jaką stoi on przepaścią!... Otóż więc mój bilans... proszę widzieć, w jakim stanie rozprzężenia, niemocy, znajdują się wszyscy członkowie tej familji, którzy przed sześcioma tygodniami stanowili razem tyle żywiołów potężnych, energicznych, niebezpiecznych, gdyby się razem połączyli!...
Od kilku chwil, w miarę jak mówił, fizjognomja i głos Rodina coraz mocniej zmieniały się: jego cera, zwykle trupia, śniada, coraz bardziej czerwieniała, ale nie wszędzie równo, tylko w plamy i pręgi; potem, o! dziwne zjawisko! jego oczy coraz bystrzejsze, zdawały się zapadać; głos mu drżał, urywał się. Zmiana w twarzy Rodina, czego on nie zdawał się czuć, ani spostrzegać, była tak wyraźna, znaczna, iż inni aktorzy tej sceny patrzyli nań z pewnym przestrachem. Nie wiedząc o przyczynie tego wrażenia, Rodin rozgniewany, zawołał głosem przerywanym, ciężkim, z głębokim oddechem:
— Czy na twarzach wyczytuję politowanie nad tym bezbożnym rodem?... Jakto! dla obrony od tych żmij, nie mielibyśmy prawa utopić ich w tej samej truciźnie, którą dla nas sączą?... A ja wam mówię, że, poświęcając tę bezbożną rodzinę, wobec wszystkich i nawet przez własne jej namiętności, na cierpienia, na rozpacz, na śmierć, damy zbawienny przykład ludziom.
Odpowiedział mu kardynał:
— Gdyby postępowanie waszej wielebności względem tej rodziny potrzebowało usprawiedliwienia, już-byś wasza wielebność usprawiedliwił je dostatecznie powiedzianemi przed chwilą słowy... powtarzam, że nietylko według kazuistów zgromadzenia zupełne macie prawo, ale nawet niema tu nic nagannego w oczach praw ludzkich.
Zwyciężony, równie jak wszyscy obecni szatańską pewnością Rodina i przywiedziony do niejakiego bojaźliwego podziwu, ksiądz d‘Aigrigny rzekł do niego:
— Przyznaję, żem niesłusznie powątpiewał o olbrzymich zdolnościach waszej wielebności. Teraz widzę, że za sprawą waszej wielebności, można być pewnym dobrego końca.
— I to jest przesadą! — rzekł Rodin z gorączkową niecierpliwością — wszystkie te namiętności są teraz wzburzone; lecz chwila jest krytyczna... jak alchemik, schylony nad tyglem, w którym gotuje się mikstura, przyprawić go o śmierć lub wydać mu skarb mogąca... ja sam mogę teraz...
Rodin nie dokończył, nagle chwycił się rękami za czoło z krzykiem wewnętrznego bólu.
— Cóż to? — rzekł ksiądz d‘Aigrigny — od niejakiego czasu wasza wielebność blednie.
— Nie wiem, co mi jest — rzekł Rodin zmienionym głosem — ból głowy coraz większy, jakiś zawrót ogłuszył mię na chwilę.
— Siadaj wasza wielebność — rzekła księżna z zajęciem.
— Napij się czego — dodał biskup.
— Nic to — rzekł Rodin, sam siebie chcąc przezwyciężyć. — Mało spałem tej nocy, utrudzenie... nic innego. Mówiłem tedy, że ja sam tylko kierować mogę tą sprawę... ale nie dokonać jej... wypada mi niknąć.. kryć się... ale czuwać bezustannie w ciemności, skąd trzymać będę wszystkie nici... którym działanie... ja sam... nadać mogę...
Rodin znowu przerwał. Z czoła lał mu się zimny pot, czuł, jak mdlały pod nim nogi, pomimo uporczywej energji, rzekł:
— Poznaję... że... niedobrze mi jest... jednak dziś rano byłem tak zdrów, jak nigdy... drżę mimowolnie... zimno mi...
— Przybliż się wasza wielebność do ognia... ta nagła słabość — rzekł biskup, podając mu rękę z heroiczncm poświęceniem — to przejdzie.
— Ten ogień rozgrzał mnie; to przeminie... na poczciwość! mam też czas cackać się... Co za zdarzenie?... chorować w chwili, kiedy sprawa Rennepontów... za mojem tylko staraniem... powieść się może... Wróćmy więc do rzeczy... mówiłem waszej wielebności, mości księże d‘Aigrigny, że wiele mi możesz dopomóc. Pani także, mościa księżno, bo pani wzięłaś również udział w tej sprawie, jakgdyby była twą własną; i...
Znowu Rodin przerwał...
Tym razem krzyknął przeraźliwie, upadł na stojące obok krzesło, przechylił się wtył konwulsyjnie i, rękami za piersi chwyciwszy, zawołał:
— Ach, jakiż ból!...
Wtedy, rzecz straszna! trupiowata twarz jego okropnie i nagle się zmieniła... wklęsłe już oczy krwią zaszły, i tylko źrenice jak ogień błyszczały; drgające nerwy obciągnęły skórę na wystających kościach twarzy, która okryta wilgocią, przybrała kolor zielonawy; z ust współotwartych wymykał się przyspieszony oddech, przerywany następującemi słowy:
— Och!... jakie boleści... pali mię, piecze.
Potem, w napadzie maligny, Rodin drapać się zaczął paznogciami po gołych piersiach, gdyż rozszarpał był na sobie kamizelkę i rozdarł czarną brudną koszulę, jakgdyby ciśnienie odzieży sprawiało mu boleści, skutkiem których wił się jak wąż.
Biskup, kardynał i ksiądz d’Aigrigny przybiegli coprędzej do Rodina i otoczyli go, chcąc mu dać jaki ratunek; miotały nim okropne konwulsje. Nagle zebrawszy siły, powstał na nogi, wyprostował się sztywnie jak trup; wtedy to, z najeżonemi rzadkiemi włosami na głowie, zielony na twarzy, wlepiwszy czerwone, jaskrawe oczy w kardynała, który w tej chwili nachylił się ku niemu, schwycił go konwulsyjnie obiema rękami, i przeraźliwym, chrapliwym głosem zawołał:
— Kardynale Malipieri... ta słabość napadła mię zbyt nagle... nie ufają mi w Rzymie... pochodzisz z rodu Borghia... a twój sekretarz... był u mnie dziś rano.
— Nieszczęśliwy! cóż on śmie mówić?... — zawołał prałat, równie zdumiony, jak obrażony takiem obwinieniem.
To mówiąc, kardynał usiłował wydobyć się z objęć jezuity, którego ściśnięte, zimne ręce stwardniały jak żelazo.
— Otruto mię... — mruczał Rodin.
I, waląc się na ziemię, upadł na ręce księdza d‘Aigrigny. Drzwi salonu otworzyły się: wszedł doktór Baleinier.
— Ach! doktorze! — zawołała księżna zbladła, przestraszona, biegnąc naprzeciw niemu — ksiądz Rodin nagle dostał strasznych konwulsyj... chodź... chodź...
— Przebóg... jakie oznaki... — zawołał doktór Baleinier, przypatrując się z coraz większem przerażeniem twarzy Rodina, która z zielonawej stawała się błękitnawą.
— Cóż to jest? — zapytali razem wszyscy obecni.
— Co jest?... — odrzekł doktór, wtył odskakując, jak — gdyby na żmiję nastąpił. — To Cholera!!!...
Na to straszne, czarodziejskie słowo, ksiądz d‘Aigrigny puścił Rodina, który upadł na kobierzec.
— Już po nim! — zawołał doktór Baleinier — jednakże pobiegnę i przyniosę, co trzeba, dla ostatecznego ratunku.
I pobiegł ku drzwiom.
Księżna Saint-Dizier, ksiądz d‘Aigrigny, biskup i kardynał, przerażeni, rzucili się do ucieczki. Wszyscy razem tak się cisnęli we drzwi, iż nikt otworzyć ich nie mógł. Otworzyły się przecie, ale zewnątrz, i pokazał się... Gabrjel. Gabrjel, wzór prawdziwego kapłana, świątobliwego kapłana, kapłana ewangelicznego, którego nigdy dosyć szanować i uwielbić nie można.
— Nie wchodź... umiera na cholerę... uciekaj!
Na te słowa, popychając do salonu biskupa, który się był pozostał w tyle za uciekającymi, Gabrjel pobiegł do Rodina, kiedy tymczasem prałat, znalazłszy wolne przejście, umknął czemprędzej.
Rodin wił się w okropnych bólach; gwałtowny upadek pewno przywrócił mu przytomność, mruczał bowiem grobowym tonem:
— Opuszczają mnie... abym umarł... jak pies... Och! podli... ratunku... nikt...
I, przewróciwszy się konwulsyjnie na grzbiet, twarzą do sufitu, powtarzał jeszcze:
— Nikogo... nikogo...
Ogniem pałające, dzikie jego oczy napotkały wielkie, niebieskie, anielskie oczy Gabrjela, który, klęcząc przy nim, rzekł doń łagodnym, poważnym głosem:
— Jestem, mój ojcze... przybywam ci na ratunek, jeżeli możesz być uratowanym... lub modlić się za ciebie, jeżeli Stwórca zechce powołać cię do siebie.
— Gabrjel!... — mruczał Rodin gasnącym głosem przebacz... daruj mi... wielkie... zło... które... ci wyrządziłem... Ulituj się... nie opuszczaj mię!... nie...
Rodin nie mógł dokończyć; zdołał jeszcze podnieść się i usiąść; głośno krzyknął i upadł bez zmysłów.
Tegoż dnia w gazetach wieczornych czytano:
„Cholera jest w Paryżu... dziś pierwszy raz zjawiła się, o trzeciej i pół, przy ulicy Babilońskiej, w pałacu Saint-Dizier“.

IV.
ZARAZA.

Już tydzień upłynął, odkąd dotknęła Rodina cholera, która coraz bardziej zaczęła grasować.
Straszny był to czas!
Kirem żałoby okrył się Paryż, niedawno tak wesoły. Jednakże nigdy niebo nie było piękniej lazurowe, pogodniejsze; nigdy słońce nie świeciło jaśniej.
W każdej chwili nowe, smutne zjawiska uderzały oczy. Jużto przeciągały wozy z symetrycznie ułożonemi trumnami: zatrzymywały się przed każdym domem; ludzie szaro i czarno ubrani czekali przed drzwiami; wyciągali ręce, tym rzucano jednę trumnę, tamtym dwie, częstokroć trzy, lub cztery w jednym domu, tak dalece, iż czasem trumien zabrakło, cały ich zapas wyczerpano; wielu zmarłych na ulicy nie zostało opatrzonych, a wóz naładowany, pełny, odjeżdżał dalej.
Bezustannie więc zapełniano trumny, dzień i noc zabijano je, raczej we dnie, aniżeli w nocy, gdyż skoro się zmierzchło, w braku karawanów, których nie starczało, zachodził smutny szereg naprędce urządzonych powozów pogrzebowych: taczki, wozy, tragi, fiakry, wszystko to służyło do przenoszenia zwłok; przybywały próżne, a wracały obładowane, i znowu na nie ładowano.
W owym czasie zwykle świeciło się we wszystkich oknach. Była to pora balów; te światła dosyć podobne były do nocnych zabaw weselnych, z tą chyba różnicą, że światło jarzących świec zastępowały tu pogrzebowe świece, a zamiast wesołych śpiewów rozlegały się smutne psalmy; potem po ulicach, zamiast śmiesznych, w przezroczach znaków maskaradowych, kostjumierów, kołysały się tu i owdzie wielkie, z czerwonego jak krew szkła, latarnie, z czarnemi napisami:
Ratunek cholerycznych.
„Ze wszystkich części Paryża najokropniejszy widok, przez cały ciąg rozwijania się cholery, przedstawiało Stare Miasto, a w tej okolicy plac przed kościołem N. Panny codzień prawie bywał widownią strasznych scen. Cholera nie miała jednej fizjognomji... miała ich tysiące. I tak, w osiem dni po maglem zapadnięciu Rodina, wiele wypadków okropnych, nadzwyczajnych zaszło na placu przed kościołem N. Panny.
Na czarnym murze arkady czytać było można świeżo przylepiony paszkwil; stały napisane ma nim następujące wyrazy:
„Zemsta... zemsta...
Ludzi chorych, ubogich, zaniesionych do szpitala, trują tam, gdyż uważają, że zbyt wiele ich się tam ciśnie; co noc łodzie, napełnione trupami, odpływają w dół Sekwany.
„Zemsta i śmierć zabójcom ludu!“
Dwaj mężczyźni, obwinięci w płaszcze i półukryci w cieniu sklepienia, przysłuchiwali się z niespokojną ciekawością coraz mocniej szerzącemu się szemraniu ludu, tłumnie zbierającego się około głównego szpitala.
Wkrótce okrzyki:
— Śmierć doktorom!... zemsta!... — doszły do uszu owych mężczyzn, zaczajonych pod arkadą.
— Paszkwile zaczynają skutkować — rzekł jeden — już ogień doszedł do prochu... Niech tylko gmin rozhuka się... a wtedy popchnąć go będzie można, dokąd się spodoba.
— Słusznie mówisz! Cholera to wielka grubjanka. Zresztą z tej strony dobrze się wszystko zanosi; zapewniają także, że spisek republikański wzburzyć ma całe przedmieście Ś-go Antoniego; żywo, żywo, to dobrze dia nas, a święta nasza sprawa odniesie zwycięstwo nad bezbożnością rewolucyjną... Idźmy co żywo do księdza d‘Aigrigny.
— A gdzież go znajdziemy?
— Niedaleko stąd, chodź... chodź.
I dwaj mężczyźni prędko znikli.
Znaczne zbiegowisko ludu, zamykające, jak powiedzieliśmy, przystęp do szpitala głównego, cisnęło się do krat, tę budowlę otaczających; za kratami widać było posterunek piechoty, gdyż krzyki Śmierć doktorom! stawały się coraz groźniejsze.
Kamieniarz i Cebula, uczestnicy napadu na fabrykę pana Hardy, ze znaczną liczbą swych nieodstępnych towarzyszy, znaj dowali się także między owym motłochem. Olbrzymia postać kamieniarza wznosiła się nad grupami; mając oczy zakrwawione, rozpalone policzki, krzyczał ze wszystkich sił:
— Śmierć konowałom!... oni to trują ludzi!
— Bo to łatwiej, aniżeli żywić ich — dodawała Cebula.
Od niejakiego czasu słychać było w krętych ulicach Starego Miasta dźwięczny odgłos kilku bębnów; bębniono na alarm, gdyż groziło wybuchem zaburzenia na przedmieściu Ś-go Antoniego. Dobosze, idący pod arkadę, przechodzili przed kościołem Matki Boskiej; jeden z pomiędzy tych żołnierzy, weteran z siwemi wąsami, nagle zwolnił bębnienie i o krok w tyle pozostał; zdziwieni jego towarzysze wracają się... twarz jego zzieleniała, nogi pod nim zginają się, zanim jeszcze bębny pierwszego szeregu bić przestały. Szybkość napadu jego choroby przeraża na chwilę najodważniejszych; część przytomnego tłumu, zdziwiona nagłem ustaniem bębnów, biegnie ciekawa, aby dowiedzieć się, co zaszło.
Na widok umierającego żołnierza, którego dwaj towarzysze trzymają na ręku, jeden z owych dwóch mężczyzn, co pod arkadą przysłuchiwali się początkom wzburzenia ludu, rzekł do innych doboszów:
— Wasz kolega pewno się napił po drodze przy której fontannie?
— Tak, panie — odpowiedział żołnierz — miał wielkie pragnienie i trochę napił się wody na placu Chatelet.
— A więc zastał zatruty — rzekł ów mężczyzna.
— Otruty? — odezwało się wielu głosów.
— Nie byłoby nic dziwnego — odpowiedział mężczyzna, przybierając tajemniczą minę — bo rzucają jad do fontan publicznych; dziś rano zamordowano człowieka na ulicy Bambourg: dostrzeżono, jak wsypywał paczkę arszeniku do konwi wina u pewnego winiarza.
To powiedziawszy, człowiek ów zginął w tłumie.
W tej chwili uwagę motłochu zwrócił tłum ludzi, zbliżający się ku placowi i przed kościołem Panny Marji.

V.
MASKARADA.

Maskarada składaka się z poczwórnego rydwanu, któremu towarzyszyli konno mężczyźni i kobiety; jeźdźcy i amazonki mieli fantastyczne ubiory, zarazem eleganckie i bogate; większa część tych masek należała do klasy średniej, zamożnej.
Rozeszła się była wieść, że zbiera się maskarada dla zadrwienia z cholery i dla ożywienia tym uciesznym sposobem ducha przelęknionego ludu; natychmiast artyści, młodzież światowa, studenci, czeladź kupiecka i t. p. zgłosili się na to wezwanie, i, lubo dotąd jedni drugim wcale nieznani, prędko się ze sobą zbratali; wielu było takich, co, dla uzupełnienia uroczystości, przyprowadzili swoje kochanki; zebrana przez podpisy składka pokryła koszta zabawy, i rano, po świetnem śniadaniu na końcu Paryża, wesoła kompanja wyruszyła odważnie w pochód, dla zakończenia dnia sutym obiadem, na placu, przed kościołem Matki Boskiej.
Mówimy odważnie, bo prawdziwie wytrwałego musiały być umysłu te młode kobiety, i rzadkiej stałości charakteru, aby tak przebyć to wielkie miasto, pogrążone w trwodze i rozpaczy, aby wymijać co krok targi, lektyki, karawany, napełnione chorymi, trupami, aby wreszcie na nich nie zważać i jeszcze żartować i śmiać się z klęski, która dziesiątkowała ludność miasta.
Dwaj mężczyźni, dziwacznie przebrani za pocztyljonów żałobnych, ozdobieni ogromnemi fałszywemi nosami, mający w kapeluszach plorezy z różowej krepy, a w dziurkach od guzików wielkie bukiety różane i z czarnej krepy fontazie, powozili rydwanem.
Na tym rydwanie postawione były alegoryczne osoby, wyobrażające:
Wino. — Wesołość. — Miłość. — Grę.
Powalaniem tych symbolicznych osób było ożywiać pochód, zapomocą żarcików, śmiechów, igraszek, przedrzeźniali, uczynić otoczenie szczególnie nieczułem, a przeto nieprzystępnem dla cholery. Chciano ją tym szyderskim sposobem pognębić, uśmierzyć.
Wino miało za reprezentanta Sylena otyłego, brzuchatego, rogatego, mającego skronie bluszczem uwieńczone, rysią skórę na barkach, a w ręku wielką pozłocistą czarę, otoczoną kwiatami.
Co chwila Nini-Moulin (któż byłby odpowiedniejszy do tej roli?) wypróżniał czarę, poczem obracał się i wyśmiewał z poczciwej Cholery.
Cholerzysko przedstawiał trupowaty Geront, na pół obwinięty w prześcieradło; maska jego, z zielonawej tektury, z czerwonemi, zapadłemi oczami, zdawała się bezustannie przedrzeźniać śmierć w sposób bardzo ucieszny; na głowie upudrowana, ufryzowana peruka. Tym śmesznym reprezentantem cholery był Leżynago.
Nieodstępny towarzysz Jakóba, Morok, przebrany za króla karowego, przedstawiał Grę.
Wesołość, bezustannie śmiejąca się, wywijała około uszów Cholery pozłacanem berłem z dzwoneczkami; Wesołością była młoda, żywa, dziewczyna, która piękne czarne włosy nakryła czerwoną czapką frygijską.
Inna ładna dziewczyna, panna Modesta Bornichoux, wyobrażała Miłość i przedziwnie ją wyobrażała; nie można było dobrać na Miłość piękniejszej twarzy i ładniejszych form ciała.
Oberża, w której odbywać się miała uczta uczestników maskarady, była właśnie położona niedaleko od nieszczęsnego głównego szpitala, a stąd krzyki umierających i śpiewy bachickie biesiadników musiały kolejno i nawzajem przeplatać się i głuszyć.
Maski, wysiadłszy z powozu i zsiadłszy z koni, udały się na ucztę.
Aktorowie maskarady zasiedli do stołu w wielkiej sali oberży. Hałaśliwi są, weseli; w ich wesołości przecież daje się spostrzegać coś niezwykłego...
Większa część biesiadników pozajmowała miejsca, każdy według swego gustu, przy swojej kochance, a celibaci mieścili się, gdzie mogli.

VI.
ORYGINALNY POJEDYNEK.

Już dwa czy trzy razy przyszedł jeden z miejscowych garsonów i mówił pocichu do siwych kolegów, wskazując im giestem sufit sali bawialnej; lecz koledzy jego bynajmniej nie uważali na jego przestrogi ani na jego obawę, nie chcąc pewno psuć humoru biesiadników, których zapamiętała wesołość coraz bardziej zdawała się wzmagać.
— Któż będzie wątpić teraz o naszym wybornym sposobie traktowania tej niegrzecznej cholery? Czy ośmieliła się targnąć na nasz szanowny hufiec? — rzekł okazały Kuglarz-Turek, należący do sztandarowego orszaku maskarady.
— Znaczy to — rzekł sławny malarz romantyczny, przebrany za Rzymianina ze szkoły Dawida — znaczy to, że cholera jest nędznym kolorystą, bo jej paleta jeden tylko ma ton, i to zielonawy... Pewno ten dziwak uczył się u nudnego Jakóba, króla malarzy klasycznych, którzy są klęską dla innych rodzajów...
— Panowie! — zawołał rzeźbiarz, niemniej sławny — zakończymy tu krótko tę kwestję. Cholera jest bezecnym kolorystą, ale wyborny z niej rysownik... oddaje ci całą budowę ciała, bardzo wydatne muskuły i żyły, a jak obiera z ciała! Przy niej Michał-Anioł byłby ledwie uczniem.
— Zresztą, panowie — rzekł Nini-Moulin ze śmieszną powagą — w tej klęsce jest wielka przestroga.
— Przestroga! przestroga!
— Tak, panowie... zdaje mi się, że słyszę głos tajemny, wołający na nas: pijcie jak najlepiej, wypróżniajcie swoje kieszenie, bawcie się, bo może już policzone są godziny waszego życia... nieszczęśliwi!!!
To powiedziawszy, prawowierny Sylen korzystał z chwili roztargnienia panny Modesty, swej sąsiadki, dla uchwycenia na rumianych licach Amorka głośnego całusa. Przykład był zaraźliwy, szmer całusów pomieszał się ze śmiechami.
— O! cholero! piję do ciebie! — rzekł Nini-Moulin, tonem zabawnego wezwania — ty nie jesteś rozpaczą; przeciwnie, zapowiadasz nadzieję, tak, nadzieję. Ilużto mężów, ile żon na jeden tylko liczyli numer, niestety! bardzo niepewnejloterji wdowieństwa! Zjawiłaś się, aż oto pocieszyli się, z łaski twojej stokrotnie powiększyła się dla nich nadzieja swobody.
— A dla spadkobierców, jaka wdzięczność! przeziębienie... zbytek w jedzeniu... oto w ciągu godziny wuj lub inny krewny staje się szanownym nieboszczykiem.
— A jak to wiele przysiąg wierności i stałości utwierdzi się przez to! — rzekła sentymentalnie panna Modesta — ilużto hultajów przysięgało słabej, dobrej kobiecie, że ją kochać będą do śmierci, i ani spodziewali się, że tak słowa dotrzymają.
— Panowie — zawołał Nini-Moulin — ponieważ to może dziś mamy wilję końca świata, jak mówił sławny malarz, proponuję więc, aby się bawić w koniec świata; żądam: aby te damy zaczepiały nas, aby nas wyzywały, aby nam płatały figle, aby nam wykradały całusy, aby na wszelkie pozwalały sobie z ¡nami wolności, aby z nas szydziły...
Z powszechnem upodobaniem przyjęto propozycję Nini-Moulina, i znowu bawić się rozkosznie zaczęto. Wpośród tego zgiełku wszedł znowu garson, który już wpierw kilka razy przychodził, i mówił pocichu z niespokojną miną do swych kolegów, wskazując im na sufit; tym razem już był bardzo blady i zmieszany; przystąpiwszy do jednego, który pełnił obowiązki marszałka hotelu, rzekł mu pocichu, wzruszonym głosem:
— Przybyli... — Kto?
— Wiesz dobrze... tam na górę... — i wskazał sufit.
Ta rozmowa nie zwróciła niczyjej uwagi wpośród coraz większego zgiełku.
Z pomiędzy tych wszystkich biesiadników jeden tylko nie śmiał się, nie pił, a tym był Leżynago: ponury, zadumany, prosto przed siebie patrząc, nie zważając na nic, co się koło niego działo, myślał o Bachantce, która bywała tak wesołą w podobnej kompanji. Wspomnienie o tej dziewczynie, którą zawsze kochał, było u niego jedyną myślą, co go rozrywała czasami w jego zaniedbaniu.
W tej chwili Morok głośno doń rzekł:
— A cóż to, nie pijesz już, Jakóbie? A więc dosyć już masz wina? Czy wódki chcesz?... każę dać.
— Nie potrzebuję ani wina, ani wódki... — odrzekł Jakób opryskliwie, i znowu zamyślił się ponuro.
— W rzeczy samej masz słuszność! — rzekł Morok szyderskim tonem, coraz głośniej mówiąc — dobrze robisz, że się oszczędzasz... niepotrzebnie wspominałem ci o gorzałce... w obecnym czasie... byłoby tak niebezpiecznie bratać się z butelką gorzałki, jak z nabitym pistoletem.
Słysząc mowę Moroka, podającą w wątpliwość jego odwagę pijacką, Leżynago spojrzał urażonem okiem na pogromcę zwierząt.
— Garson! — zawołał z gniewem — dwie butelki koniaku... i dwie szklanki.
— Cóż ty chcesz robić? — rzekł Morok, udając troskliwy niepokój. — Na co dwie butelki koniaku?
— Na pojedynek... — rzekł Jakób tonem zimnym, stanowczym.
— Pojedynek!? — zawołali wszyscy ze zdziwieniem.
— Tak, — odrzekł Jakub — pojedynek... — na koniak. Ty mówisz, że równie niebezpiecznie jest bawić się butelką wódki, jak nabitym pistoletem... Weźmy po butelce obaczymy, kto z nas cofnie się.
Tę dziwną propozycję Leżynaga jedni przyjęli okrzykami radości, drudzy prawdziwym niepokojem.
— Brawo! — krzyknęli wszyscy.
— Panowie — rzekł Nini-Moulin z zapałem — czy pozostaniemy obojętni na szlachetny przykład, jaki nam daje zacna Cholera (wskazał na Jakóba); on wspaniale wyrzekł: koniak... odpowiedzmy mu chwalebnie: poncz!...
— Taki tak! poncz!...
— Poncz!!!
— Panie — odpowiedział garson triumfującym tonem — właśnie maimy miedziany kościół, świeżo pobielony, jeszcze nie używane: mieści się w nim najmniej trzydzieści butelek.
— Przynieś kocioł... — rzekł Nini-Moulin, napuszywszy się.
— Niech żyje kocioł! — krzyknięto chórem.
— Wlej w niego dwadzieścia butelek araku, włóż sześć głów cukru, kopę cytryn, funt cynamonu, i... roznieć ogień... ogień, zewsząd ogień... — dodał zacny pisarz, krzycząc jak opętany.
Nagle usłyszano kilka głuchych uderzeń, wymierzonych nad sobą biesiadujących. Wszyscy zamilkli i przysłuchiwali się.

KONIEC TOMU TRZECIEGO.



<section begin="ok01" />
EUGENJUSZ SUE
Żyd
wieczny tułacz
POWIEŚĆ
<section end="ok01" />
TOM IV
<section begin="ok02" />
Bibljoteka Rodzinna logo.jpg
WARSZAWA
NAKŁADEM BIBLJOTEKI RODZINNEJ
1929
<section end="ok02" />



DRUKARNIA WŁ. ŁAZARSKIEGO. WARSZAWA ZŁOTA 7/9



Część I.
CHOLERA.
I.
KONIAK.

W kilka minut patem ów łoskot, którym się tak przerazili biesiadnicy, znowu się rozległ, ale mocniej i ustawiczniej powtarzał się.
— Garson! — rzekł jeden biesiadnik — co to za łoskot słychać tam?
Garson, spojrzawszy na swych towarzyszy i niespokojny, odpowiedział niezrozumiale:
— Panie... jest to... jest to...
— Dalibóg... pewno jakiś złośliwy albo dziwak-lokator, jakiś zwierz, nieprzyjaciel wesołej zabawy puka w posadzkę, dając nam znać, abyśmy mniej głośno śpiewali... — rzekł Nini-Moulin.
Podczas tego zamieszania, Morok zapytał jednego z garsonów i, odebrawszy od niego odpowiedź, krzyknął przeraźliwym głosem, którym zagłuszył całą wrzawę:
— Proszę o głos.
— Pozwalamy... — odpowiedziano wesoło.
Podczas chwilowego milczenia, po odezwaniu się Moroka, znowu dało się słyszeć stukanie, które tym razem było szybsze.
— Lokator nic nie winien — rzekł Morok z uśmiechem — niezdolny jest bynajmniej sprzeciwiać się w czemkolwiek naszej wesołości.
— A to czegóż tam puka na górze, jak głuchy? — rzekł Nini-Moulin, wychyliwszy szklankę.
— Nie lokator to stuka! — rzekł Morok szorstko — to trumnę jego zabijają...
Ngłę i ponure milczenie nastąpiło po tych słowach.
— Jego trumnę... nie... mylę się! — mówił dalej Morok, — powiedzieć chciałem ich trumnę... gdyż, dla pośpiechu, dziecko włożono razem z matką do jednej trumny.
— Kobietę... — zawołała Wesołość, obróciwszy się do garsona... — to kobieta umarła?
— Tak, pani, biedna młoda dwudziestoletnia mężatka! — smutnie odpowiedział garson — mała jej córeczka, którą karmiła, wkrótce po niej umarła... a to wszystko w przeciągu niespełna dwóch gadzin... Pan bardzo się martwił hałasem, który przeszkadzać może państwu w zabawię... Lecz nie mógł przewidzieć tego nieszczęścia, bo dziś rano ta kobieta była zupełnie zdrowa, śpiewała nawet, nikt nie był weselszy nad nią.
Nastąpiło milczenie tak głębokie, iż słychać było tu i owdzie westchnienia z przestrachu: ostatnie uderzenia młotka zdawały się boleśnie odbijać we wszystkich sercach; zdawaćby się mogło, że, odpychane dotąd smutne bolesne uczucia zajmą miejsce tej wesoło; i, tych żartów, raczej sztucznych, aniżeli z serca pochodzących.
Chwila była stanowcza. Wypadało natychmiast zaradzić skutecznie, podźwignąć umysły biesiadników, która upadać już zaczynały, gdyż wiele różanych twarzy pobladło, karmazynowe uszy już zbielały, a w ich liczbie uszy Nini-Moulina.
— Panowie, otóż i poncz! — zawołał garson, otwierając drzwi.
Na widok palącego się płomieniem napoju, który orzeźwić miał osłabione umysły, zapamiętałe brawa i oklaski brzmiały w sali.
Słońce dopiero zaszło, salon o stu nakryciach, w którym odbywała się biesiada, był głęboki, okna rzadkie, wąskie napół zasłonięte czerwonemi firankami. A lubo jeszcze nie była noc, część sali najdalsza od okien tonęła już w mroku — dwóch garsonów wniosło ogromny kocioł na żelaznym drągu.
— Teraz — rzekł Leży nago do Moroka drwiącym toern — zanim się poncz przepali... najprzód do naszego pojedynku; galerja osądzi.
Potem, pokazując swemu przeciwnikowi dwie butelki, które przyniósł garson, Jakób dodał:
— Wybieraj broń.
— Wybieraj ty — odpowiedział Morek.
— A więc dobrze!... oto twoja butelka i szklanka...
Nini-Moulin osądzi strzały.
— Szranki są otwarte! — zawołał zacny pisarz.
— Dalejże więc: cel... pal!... — krzyczał Nini-Moulin, klaszcząc w ręce.
Dwaj pijacy wypili każdy jednym tchem po pełnej szklance wódki.
Morok nawet nie zmarszczył się; na jego marmurowej twarzy nie widać było najmniejszej zmiany; pewną ręką postawił szklankę na stole.
Jakób zaś, chcąc postawić swoją szklankę, nie mógł ukryć lekkiego, konwulsyjnego drżenia, z przyczyny wewnętrznych boleści.
— O! to mi dopiero pić walecznie, co się nazywa!, krzyczał Nini-Moulin — wychylić duszkiem kwaterkę wódki! to dopiero triumf!... nikt z nas nie dokazałby tej sztuki... a jeżeli mi uwierzycie, godni rycerze, już zaprze staniecie na tem.
— Komenderuj tylko ognia... — odrzekł nieustraszony Leżynago.
Jakób pił, trzymając butelkę lewą ręką; nagle zamknął i ścisnął palce prawej ręki, przejęty mimowolnym kurczem, włosy przylgnęły mu do zimnego czoła i przez chwilę fizjognomja jego objawiła dolegliwą boleść; z tem wszystkiem nie przestawał pić; na chwilę tylko, nie odrywając butelki od ust, opuścił ją trochę, jakoby dla na brania tchu. Jakób wtedy ujrzał chytre spojrzenie Moroka, który, ze zwykłą sobie nieczułością, pić nie przestawał. Sądząc ze wzroku Moroka, że z niego szydzi, Jakób nagle podniósł butelkę i chciwiej jeszcze pociągnął kilka razy....
Lecz siły już go opuściły: niewygasły ogień trawił mu piersi, cierpienie było dolegliwe... nie mógł się mu oprzeć.. głowa mu się w tył przechyliła, zwarły się konwulsyjnie szczęki, zgruchotał zębami szyjkę butelki, zesztywniała mu szyja... spazmatyczne drgania wykręciły mu członki.. prawie całkiem tracił przytomność.
— Nic... to... nic... mój Jakóbie! — zawołał Morok, którego dziki wzrok zaiskrzył się szatańską radością.
Potem, postawiwszy butelkę na stole, pośpieszył na pomoc Nini-Moulinowi, który nadaremnie usiłował wstrzymać Jakóba.
Nagłe te objawy nie przedstawiały żadnych znaków, cholery, jednakże wszyscy obecni zlękli się: jedna z kobiet dostała gwałtownego napadu nerwowego, druga, przeniliwie krzyknąwszy, zemdlała.
Nim-Mouiin, pozostawiwszy Jakóba na ręku Moroka, biegł do drzwi, chcąc zawołać doktora, gdy nagle drzwi się otworzyły...
Zacny pisarz cofnął się, zdziwiony widokiem wchodzącej niespodziewanie osoby.

II.
WSPOMNIENIA.

Osobą, przed którą Nini-Moulin zatrzymał się z tak wielkiem zdziwieniem, była Bachantka.
Zadyszana, zbladła, z rozczochranemi włosami na głowie, z zapadłemi policzkami, odziana prawie w same łachmany, owa świetna i ucieszna bohaterka tylu hucznych zabaw, zmieniła się okrutnie. Nędza, zmartwienie, zniszczyły owe niegdyś tak piękne lica. Wszedłszy do sali, Cefiza zatrzymała się; ponurym, niespokojnym wzrokiem usiłowała przejrzeć nawpół ciemną salę, aby znaleźć tego, którego szukała... Nagle młoda dziewczyna zadrżała krzyknęła... Po drugiej stronie, na przeciwnym końcu długiego stołu, przy słabem świetle ponczu spostrzegła Jakóba, którego Morok i drugi biesiadnik ledwo mogli utrzymać, rzucającego się w konwulsjach. Na ten widok Cefiza, w pierwszym przestrachu, wiedziona przywiązaniem, zrobiła to samo, co niegdyś tyle razy czyniła w szale uciechy i wesołości. Zręczna, szybka, zamiast tracić czas na długie wokoło okrążenie, wskoczyła na stół, przebiegła lekko między butelkami i talerzami, i była już przy Jakóbie.
— Jakóbie! — zawołała, nie spostrzegłszy jeszcze pogromcy zwierząt i rzuciwszy się na szyję swego kochanka — Jakóbie! to ja jestem... to ja, Cefiza.
Ten głos, tak mu znany, ten krzyk przeraźliwy, serdeczny, zdawało się, że Jakób ocknął się; machinalnie obrócił głowę ku Bachantce, nie mogąc otworzyć oczu, i sieknął głęboko; wkrótce zesztywniałe członki odzyskały giętkość, po konwulsjach nastąpiło lekkie drżenie, i, po kilku chwilach, ociężałe powieki podniosły się powoli; zaczął wodzić błędnemi oczami.
Cefiza, klęcząc przed swym kochankiem, łzami oblewała mu ręce.
— Nie z mojej winy opuściłam cię... Daruj mi...
Przestała mówić, gdyż Jakób zaczął szeptać:
— Biedna dziewczyno... i ty, jak widzę, miałaś wielkie zmartwienia... wycierpiałaś wielką nędzę... już... nie poznałem cię... Ja.. niedawno już gotów byłem skończyć. Zawołałaś na mnie... Przyszedłem do siebie na chwilę, bo.. co ja czuję, — i przyłożył rękę do piersi — wyobrażenie przechodzi. Ale to wszystko dla mnie jedno... teraz Widziałem cię... umrę spokojnie.
— Nie umrzesz... Jakóbie... ja tu jestem...
— Słuchaj, dziewczyno... Gdybym tu miał... widzisz w żołądku... korzec węgli żarzących się nie więcejby mnie pewno paliły... Już przeszło miesiąc czuję trawiący mnie powoli ogień. Zresztą, to ten pan... — I skinieniem głowy wskazał na Moroka — ten kochany przyjaciel... uwziął się podniecać zawsze we mnie ogień... Z tem wszystkiem.. nie żałuję ja życia... Odwykłem od pracy, a wciągnąłem się... do hultajki... Skończyłbym jak nędzny żebrak; wolę raczej dozwolić memu przyjacielowi bawić się rozżarzonem ogniem w mych piersiach...
— Warjat z ciebie, niewdzięcznik! — rzeki Morok, wzruszając ramionami — nadstawiłeś szklankę, a ja nalałem... I dalibóg długo i często jeszcze razem będziemy się bawili.
Od kilku już chwil Cefiza nie spuszczała z oczu Moroka. Zamiast wziąć rękę, którą Jakób wyciągnął, Cetiza ciągle klęcząca, schyliła głowę i nie śmiała spojrzeć na swego kochanka.
— Nie odpowiadasz mi — rzeki tenże, nachylając się do dziewczyny — nie chcesz wziąć mej ręki... dlaczego?
Biedna dziewczyna szlochaniem tylko odpowiadała; wstydem ogarnięta, klęczała w postawie tak upokorzonej, tak wymownie błagalnej, iż czołem prawie dotykała nóg swego kochanka.
Jakób, zdumiony milczeniem i zachowaniem się Bachantki, z coraz większem patrzył na nią zdziwieniem; nagle zmieniła mu się twarz, drżeć zaczęły usta i rzekł, prawie tylko bełkocząc:
— Cefizo... znam cię... jeżeli nie weźmiesz mej ręki... to dlatego... że... — Potem nie stało mu tchu, — dodał przytłumionym głosem, po chwili milczenia: — Kiedy przed sześcioma tygodniami brano mnie do więzienia, powiedziałaś mi... „Jakóbie, przysięgam ci na życie moje... będę pracowała, będę żyła, jeżeli tak wypadnie, w największej nędzy... ale żyć będę uczciwie...“ Otóż to mi przyrzekłaś... Teraz wiem, że nigdy nie skłamałaś...
Cefiza bolesnem szlochaniem odpowiadała, całując kolana Jakóba i przyciskając je do swych piersi.
— Jakóbie... gdybyś wiedział... o!... gdybyś wiedział...
Posłuchaj mnie... wszystko ci powiem... przysięgam ci, wszystko... nic nie skłamię... Ten człowiek (pokazała Moroka) nie ośmieli się zaprzeczyć... przyszedłszy... powiedział mi: „Chciej pani tylko...“
— Ja ci nie wyrzucam, nie mam do tego prawa... pozwól mi umrzeć spokojnie... więcej już nie żądam... teraz — mówił Jakób coraz słabszym głosem, odpychając Cefizę. Potem dodał z gorzkim, bolesnym uśmiechem: — Przynajmniej i ja nie mam sobie nic do wyrzucenia... wiedziałem... dobrze wiedziałem... co czyniłem... przyjmując pojedynek... na koniak...
— Panowie, zmiłujcie się, wypędźcie tę kobietę — zawołał Morok — jej widok zbyt przykre sprawia wzruszenie memu przyjacielowi.
— Uspokój się, dziewczyno! — odezwało się kilka obecnych osób, głęboko wzruszonych, starając się wyprowadź Cefizę — pozostaw go... chodź, z nami, niema dla niego niebezpieczeństwa... nic mu nie będzie...
— O! panowie, panowie! — zawołała biedna dziewczyna, łzami się zalewając i załamując ręce — posłuchajcie mnie, pozwólcie powiedzieć sobie... Zrobię, co zechcecie... odejdę... lecz, na Boga, poślijcie po doktora, nie pozwalajcie mu tak umierać. Jakież on boleści cierpi, jak straszne są jego konwulsje!
— Nie znajdzie teraz doktora! — Lepiej, ot, tak zróbmy! — rzekł ktoś. — Główny szpital jest naprzeciwko; przenieśmy tam biednego; udzielą mu tam pomocy tymczasem; części stołu posłużą za tragi, a okryjemy go obrusem.
— Tak, to najlepiej! — odezwało się kilka głosów przenieśmy go i opuśćmy ten dom.
Jakób, spalony wódką, udręczony widokiem Cefizy, wpadał w gwałtowne konwulsje. Było to konanie tego biedaka. Trzeba go było przywiązać końcami obrusu do blatu stołu, służącego za tragi, które podjęli się nieść dwaj biesiadnicy.
Przychylono się do próśb Cefizy, która błagała, jako o ostatnią łaskę, aby mogła towarzyszyć Jakóbowi aż do szpitala. Jakóba zaniesiono aż do bramy na dół oberży Morok i Nini-Moulin, torując sobie drogę wpośród tłumu, aby się dostać aż do głównego szpitala, poprzedzał tragi.
Niebawem gwałtowny napływ ludu zmusił ich do za trzymania się, i znowu dzikie krzyki rozległy się na drugim końcu placu, na rogu kościoła.
— Cóż to jest? — zapytał Nini-Moulin jakiegoś obmierzłego obdartusa, który stał przed nim. — Co to za krzyki?
— A! szarpią znowu truciciela, podobnie jak tamtego którego trupa już do wody wrzucili... — odrzekł człowiek.
— Jeżeli chcesz przypatrzeć się, chodź za mną! — dodał — ale rób dobrze kułakami... bo inaczej zapóźno przybędziemy.
Zaledwo ten nędznik wymówił te wyrazy, kiedy przeraźliwy krzyk rozległ się w tłumie, przez krtóry przeciskali się z trudnością, niosący na tragach Leżynago, którego poprzedzał Morok. Był to przeraźliwy krzyk Cefizy. Jakób, jeden z siedmiu dziedziców familji Rennepontów, Skonał w jej objęciu...
Nieszczęsny to był wypadek!... W tej samej chwili, kiedy krzyczała w rozpaczy Cefiza, oznajmiająca śmierć Jakóba... inny znowu krzyk dał się słyszeć na placu, w stronie przeciwnej od tej, w której szarpano otruwacza...
Ten krzyk odległy, błagalny i drżący z wielkiego przestrachu, jako ostatnia obrona człowieka, pasującego się pod razami zabójców, trwogą przejął Moroka.
— Piekło!... — zawołał ten zręczny morderca, co za broń zabójczą, ale prawną, obrał sobie pijaństwo i rozpustę — piekło!... to głos księdza d‘Aigrigny, którego zabijają!!

III.
TRUCICIEL.

Powiedzieliśmy już, że najniedorzeczniejsze, wielką trwogę wzbudzające wieści krążyły po Paryżu; nietylko mówiono o zatruwaniu chorych i studzien publicznych, ale nawet powiadano jeszcze, że schwytano złoczyńców, rzucających arszennik do naczyń z winem jakie zwykle stoją napełnione i otwarte w handlach win.
Goljat szedł do Moroka, dopełniwszy zlecenia, z jakiem posłany był do księdza d‘Aigrigny, który oczekiwał na niego w pewnym domu na placu arcybiskupstwa.
Zaszedł do jednego handlu win przy ulicy Calandre, dla napicia się, a wypiwszy dwie szklanki wina, zapłacił za nie. Kiedy szynkarka szukała monety zdawkowej, aby mu wydać resztę, Goljat oparł niechcący i wcale niewinnie ręce na otworze naczynia z winem, które przy nim stało. Olbrzymi wzrost tego człowieka, jego odrażająca fizjognamja, twarz dzika, ściągnęły już na siebie oko szynkarki i nabawiły ją niepokoju, zwłaszcza, że była trwożliwie uprzedzona krążącemi wieściami o trucicielach; a gdy jeszcze zobaczyła, jak oparł ręce na otworze naczynia z napojem, zawołała przerażona: Na te słowa wymówione bardzo głośno, z przestrachem,
— Ach! dla Boga! Co tam wrzuciłeś do wina?!
Na te słowa wymówione bardzo głośno, z przestrachem, dwaj czy trzej, siedzący przy stole i pijący w szynku, nagle się zerwali, przybiegli do kontuaru i jeden z nich krzyknął nieostrożnie:
— Może to truciciel.
Goljat, nie wiedząc o nieszczęsnej pogłosce, rozpowszechnionej w tej okolicy, nie zrozumiał, o co go obwiniano. Pijący coraz głośniej miotali nań obelgi; on zaś ufny w swoją siłę, wzruszył ramionami i z pogardą i grubjańsko żądał wydania sobie reszty, o której oddaniu szynkarka, zbladła, przelękniona, wcale nie myślała.
— Łotrze! — zawołał jeden z pijących, gwałtownie i natarczywie, tak, iż na ten krzyk zatrzymało się wielu przechodniów.
— Należałoby go przytrzymać... — dodał inny.
— Chodźmy wytłumaczyć się na odwach, łotrze.
Olbrzym rozgniewany obelgami, a nie poczuwający się do winy, rozjątrzył się do żywego tym niespodziewanym napadem; powalił przeciwnika w szynkowni i obłożył go pięściami. W czasie tego rozrachunku kilka butelek i dwie czy trzy szyby stłuczono z łoskotem, a szynkarka, coraz bardziej lękając się, krzyczeć zaczęła co sił:
— Ratunku!... truciciel... morderca!... warty!... warty!...
Goljat ufny w swe herkulesowe siły, po chwilowej walce przeciwko siedmiu czy ośmiu osobom, powalił dwóch najzapalczywszych napastników i co tchu skoczył ku kościołowi N. Panny przez plac kościelny, w poszarpanej odzieży, z gołą głowią, blady, zadyszany.
Lecz natychmiast wielu ludzi, z pomiędzy obecnych zbiegowisku, puściło się w pogoń za nim i mnóstwo głosów krzyczało:
— Łapaj... trzymaj... truciciel!
Słysząc te krzyki, widząc uciekającego człowieka strasznego, jakby obłąkanego, jakiś chłopak rzeźniczy, przechodzący i niosący na głowie próżną nieckę, rzucił ją pod nogi Goljatowi, który, potknąwszy się o tę nagłą przeszkodę upadł... rzeźniczek, sądząc, że dokonał tak heroicznego czynu, jakgdyby napdł na wściekłego psa, rzucił się na niego i powalił się z nim na bruk, wołając:
— Ratunku! truciciel... ratunku!
Straszna to i niebezpieczna była chwila dla Goljata.. sam jeden, w miejscu, zewsząd zagrodzonem i coraz bardziej jeszcze zaciskanem, widział zewsząd oburzonych nieprzyjaciół, biegnących do niego z pogróżkami śmierci.
Biedny olbrzym nie upadł odrazu... Przez kilka sekund niknął prawie wpośród roju zajadłych napastników; już-to widać było potężną, rozbijającą czaszki i twarze rękę, już ogromną posiniałą, pokrwawioną, wtył zwieszoną głowę, do której czupryny przyczepił się jeden napastnik. Po miotającym się to w tę, to w ową stronę tłumie około Goljata widać było jak potężnie się bronił. Z tem wszystkiem, gdy dostał się do niego przez tłum kamieniarz, Goljat został powalony. I, jak się to często zdarza, widok płynącej potokami krwi z ran Goljata upajał radością i podwoił zapalczywość napastników i świadków!
Sto rąk pastwiło się nad nieszczęśliwym; deptano go nogami, szarpano mu twarz, pognieciono piersi, gruchotano żebra.
Goliat z oszpeconą twarzą, umarzany w błocie, mając na sobie odzież poszarpaną, obnażone piersi... wybąknął słowa, które razem ze krwią wydobyły się mu z ust:
— Zlitujcie się... ja nie zatrułem... Ulitujcie się...
Kamieniarz, widząc Goljata, krwią zbroczonego, ręce to tam, to tu wyciągającego, chcąc przedstawić to za znaną zabawkę zawołał:
— Ciu-ciu-babka!
Potem gwałtownie nogą w brzuch go kopnąwszy, znowu powalił nieszczęsną ofiarę, której głowa dwa razy odskoczyła od bruku...
W chwili, kiedy upadł olbrzym, odezwał się głos z pośród tłumu.
— A! to Goljat!... Dajcie mu spokój... on biedny nic nie winien.
I ksiądz d‘Aigrigny (albowiem on to był), litością powodowany, koniecznie chciał się przecisnąć aż do pierwszego szeregu tej sceny, a gdy dostał się tam, wtedy, zbladły, gniewem oburzony, grożąc, zawołał:
— Jesteście nikczemni mordercy! Ten człowiek niewnny, ja go znam... odpowiecie za jego życie...
Te słowa księdza d‘Aigrigny przyjęto z wielkiem oburzeniem.
— Ty znasz tego truciciela! — zawołał kamieniarz, chwytając za kark jezuitę — może i sam jesteś trucicielem.
Gdy ksiądz d‘Aigrigny silnie się szarpnął i wydarł z rąk kamieniarza, spora flaszka kryształowa, bardzo gruba, osobliwszego kształtu, napełniona zieloną cieczą, wypadła mu z kieszeni na ziemię tuż przy Goljacie.
Na widok flaszki zawołało kilka głosów:
— To trucizna... widzicie! ma przy sobie truciznę....
— To nie trucizna! — zawołał ksiądz d‘Aigrigny.
— A więc... napij się tego... — krzyknął Kamieniarz.
— Tak.... tak... niech wypije! — wrzeszczał tłum.
— Nigdy! — odrzekł przestraszony jezuita.
I odskoczył żwawo, odepchnąwszy flaszkę ręką.
— Widzicie!... to trucizna... boi się napić! — krzyczano.
I, ze wszech stron już ściśnięty, ksiądz d‘Aigrigny potknął się o Goljata.
— Moi przyjaciele! — zawołał jezuita, który w okropnem znajdował się położeniu, choć nie był trucicielem, gdyż w jego flaszce były sole ochronne, bardzo tęgie, do wypicia równie niebezpieczne, jak trucizna — moi poczciwi przyjaciele, mylicie się; w imię Pana Boga zapewniam was, że... mylicie się... i...
— A to... — powtórzył nieubłagany kamieniarz — ostatni raz... namyśl się.
— Wypić to... tobym umarł... — zawołał ksiądz d‘Aigrigny.
— A więc, jesteś trucicielem! Hej skończmy z nim — zawołał, uchwyciwszy za gardło księdza d‘Aigrigny.
Po tem wezwaniu utworzyły się dwie grupy.
Jedna, pod dowództwem Cebuli, dobijała Goljata nogmi, kamieniami, drewnianemi sandałami; wkrótce nie do poznania było jego ciało, sponiewierane, potłuczone, W błocie unurzane, tak, że straciło nawet postać ludzką.
Cebula podarła swój kaftan, a skręcany sznur uwiązano u potłuczonej nogi trupa i tak zawleczono go aż do barjery bulwaru.
I tam wpośród okrzyków dzikiej radości, te krwią zbroczone zwłoki wrzucono w rzekę...

IV.
KOŚCIÓŁ KATEDRALNY.

Prawie całkiem się już zmierzchło, gdy pokaleczone sponiewierane zwłoki Goljata wrzucone zostały do rzek Ksiądz d‘Aigrigny, ciągle oblegany przez tłum, nacierający nań z krzykiem: Śmierć trucicielowi! cofał się krok za krokiem, zasłaniając się od wymierzonych nań ciosów. Cofając się powoli, manewrując tak, iżby się mógł zbliżyć do muru kościelnego, zdążył przecie wtulić się w kąt, między filary kościelne, przy małej furtce. Opór tej ofiary podwoił zapalczywość napastników; krzyki rozległy się z nową gwałtownością. Znowu kamieniarz rzucił się na księdza d‘Aigrigny, wołając:
— Za mną, przyjaciele!... Za długo się nam opiera trzeba z nim skończyć...
Ksiądz d‘Aigrigny przewidywał już swoją zgubę!...
Nagle, w chwili właśnie, kiedy ksiądz d‘Aigrigny, idąc za instynktem zachowawczym, ostatni raz jeszcze wołał ratunku, drzwi, do których tyłem był obrócony, otworzyły się, silna ręka pochwyciła go i prędko wciągnęła do kościoła. Przy tem, z szybkością błyskawicy wykonanem poruszeniu, kamieniarz rozpędzany naprzód dla pochwycenia księdza d‘Aigrigny, nie mógł wstrzymać swego zapędu wpadł prosto na osobę, która, iż tak powiem, zastąpiła miejsce jezuity. Kamieniarz stanął, jak wryty, potem cofnął się o parę kroków, równie jak jego tłuszcza zdumiony tom niespodzianem zjawieniem się tej osoby i, równie jak tłuszcza, przejęty uczuciem podziwu i uszanowania na widok tego, który tak cudownie przybył na ratunek księdzu d‘Aigrigny. Był to ksiądz Gabrjel. Młody misjonarz stał we drzwiach na progu...
Fizjognomja jego jaśniała tak niebiańską pięknością, malowało się w niej politowanie tak tkliwe, iż lud uczuł jakieś niezwykłe na jego widok wrażenie. Gabrjel, ze łzami w swych pięknych, niebieskich oczach, Złożywszy ręce, zawołał dźwięcznym, drżącym głosem:
— Zlitujcie się... moi bracia!... bądźcie ludzkimi bądźcie sprawiedliwymi.
Kamieniarz, ochłonąwszy z pierwszego wrażenia i mimowolnego podziwu, postąpił krok do Gabrjela i zawołał
— Niema litości dla zatruwacza!... potrzebny nam jest wydać go nam!... bo, jeżeli nie, sami go weźmiemy...
— Moi bracia, posłuchajcie mię... — rzekł Gabrjel, wyciągając do niego ręce.
— Precz! — zawołał kamieniarz. — Truciciel ukrywa się w kościele... wejdźmy do kościoła.
To mówiąc, kamieniarz a za nim Cebula i pewna liczba gotowych na wszystko ludzi, postąpił ku Gabrjelowi. Misjonarz, widząc jak od kilku chwil powiększa się zaciekłość ludu, osądził na co się zanosi; prędko się cofnąwszy do kościoła, zdołał, pomimo natarczywości napastników utrzymać drzwi prawie przymknięte, i zabarykadować je jak mógł najlepiej za pomocą drewnianego drąga, którego jeden koniec oparł o kamienną posadzkę, a drugą o drzwi. Podpierając drzwi, wołał na księdza d‘Aigrigny:
— Uciekaj, mój ojcze... uciekaj przez zakrystję bo inne drzwi są pozamykane...
Jezuita, znękany, osłabiony, oblany zimnym potem, czując, że mu sił braknie i sądząc, że już jest w bezpiecznem miejscu, rzucił się na krzesło omdlały. Na głos Gabrjela ledwie się podnieść zdołał i chwiejnym krokiem dążył do chóru, oddzielonego kratą od reszty kościoła.
— Prędko, mój ojcze!... — dodał Gahrjel ze strachem, trzymając wszystkiemi siłami drzwi, do których gmin szturmował — śpiesz się, mój ojcze!... Dla Boga, śpiesz się, mój ojcze!... za kilka minut już będzie zapóźno... — Potem misjonarz dodał z rozpaczą: — A tu być samemu samemu, dla wstrzymania napaści tych rozszalałych...
W tej chwili właśnie Gahrjel, pomimo nadzwyczajnej energji, z jaką trzymał drzwi, pragnąc ocalić księdza d‘Aigrigny, spostrzegł, że już się chwieją. Obejrzawszy się wtedy, dla zobaczenia, czy przynajmniej tymczasem jezuita schronił się za kraty. Gahrjel zdumiał się i przeląkł, widząc go leżącego bez ruchu kilka kroków od chóru. Gabrjel, z założonemi na krzyż rękami na piersiach, stal spokojnie, nieustraszony. Wyłamawszy drzwi, napastnicy wpadli do świątyni. Osobliwa zaszła z nim scena.
Już zmierzchło się było... Kilka tylko srebrnych lamp rzucało tu i owdzie słabe światło, dalej zaś w kościele zupełnie było ciemno. Nagle, wpadłszy do tej ogromnej, posępnej, głuchej, pustej katedry, najśmielsi nawet przelękli się, osłupieli, na widok okazałej, kamiennej pustyni.
Religijne podania, nawyknienia, lub wspomnienia dziecinnego wieku, tak silny mają wpływ na niektórych ludzi, iż wielu towarzyszy kamieniarza, skoro wbiegli do kościoła, natychmiast odkryli głowy i postępowali ostrożnie, aby nie obić hałasu. Lecz za pierwszym żarcikiem kamieniarza, którzy przerwał to szanowne milczenie, wkrótce przeminęło wzruszenie.
— Cóż to? — zawołał — czyśmy tu przyszli śpiewać nieszpory?
Na te słowa odezwały się głośne śmiechy.
W miarę, jak nikło pierwsze wrażenie poszanowania doznane mimowolnie, coraz mocniej odzywały się głosy, a na twarzach malowała się coraz większa dzikość, tem groźniejsza, że każdy wstydził się chwilowego przestrachu — Tak, tak! — krzyknęło kilka głosów, drżących z gniewu — trzeba nam życia jednego lub drugiego z nich.
— Lub obydwóch...
— Bo dlaczego ten przeszkadza nam poszarpać naszego truciciela?
— Niech zginie! niech zginie!
Po tym wybuchu dzikich okrzyków, tłuszcza rzuciła się do kraty chóru, przy której drzwiach stał Gabrjel.

V.
MORDERCY.

Kamieniarz, a za nim jago banda, biegnąc do Gabrjela, który jeszcze postąpił naprzeciw nim kilka kroków od kraty, zawołał z zaiskrzonemu złością oczami:
— Gdzie jast trucicieli?... Potrzebny nam jest...
— A któż to powiedział wam, moi bracia, że on jest trucicielem? — rzekł Gabrjel przenikliwym, dźwięcznym głosem — Truciciel!... a gdzież są dowody?... świadkowie?... ofiary?....
— Dosyć tego!... — odpowiedział grubjańsko kamieniarz, przyskakując z groźną miną. — Oddaj nam go musimy go mieć... bo, jak nie, zapłacisz za niego ty...
— A więc macie mię! jestem! — rzekł Gabrjel, podnosząc głowę i postępując naprzód ze spokojem, pełnym poświęcenia i wzniosłości. — Ja lub on — dodał — wszystko to dla was jedno: pragniecie krwi! weźcie moją, a ja wam przebaczę, moi bracia, nieszczęsny szał, który opanował wasz rozum.
W tej chwili tłum spostrzegł leżącego księdza d‘Aigrigny.
— Mamy go! Śmierć trucicielowi — zawołano.
Misjonarz stracił już nadzieję ocalenia jezuity od strasznej śmierci... Z tem wszystkiem zawołał:
— Stójcie!... nieszczęśni, obłąkani...
I rzucił się naprzeciwko tłumu, ręce do niego wyciągnąwszy.
Odpowiedziano mu wrzaskiem.
— Śmierć! śmierć!
— Chcecie jego śmierci? — rzekł Gabrjel, blednąc jeszcze.
— Tak!... tak!...
— A więc niech umrze!... — zawołał misjonarz, nową myślą nagle natchniony — tak, niech umiera zaraz, w tej chili.
Przez kilka sekund ci ludzie zamilkli, osłupieli, z zadziwieniem patrzyli na Gabrjela.
— Człowiek ten, mówicie, jest winny!... — rzekł młody misjonarz drżącym głosem — osądziliście go bez dowodów, bez świadków, bo na co to wszystko?... umrze... Zarzucacie mu, że jest trucicielem... a gdzież są jego ofiary? gdzie one są? Nie wiecie... Na co to wszystko? on już osądzony... Gdzież jego obrona? to święte prawo każdego obwinionego?... nie chcecie go słuchać... na co?... jego wyrok już ogłoszony... Niech i tak będzie!... wy sami jesteście oskarżycielami, sami sędziami i sami katami.
— Nie... nie!... — krzyknęło zapamiętale kilka głosów.
— Nie... — mówił Gabrjel z coraz większym zapałem — nie! chcecie rozlać krewą rozlejecie ją nawet w świątyni pańskiej... Bo, mówicie, to jest wasze prawo... Dopełniacie czynu okropnej sprawiedliwości... Lecz pocóż wtedy tyle silnych rąk dla dobicia tego i tak już konającego człowieka? Poco te krzyki? ta zapalczywość? te gwałty? Azaliż to tak wykonywają się sądy ludu sprawiedliwego, potężnego?
— Tak — odpowiedział kamieniarz — to jest nasze prawo; chcemy zabić truciciela...
To mówiąc, nędznik ten, z zakrwawionym wzrokiem, zapalonemi licami, posunął się na czele gromady, gotowe i na wszystko; postępując, najprzód zrobił rękami znak, jakgdyby chciał odepchnąć z drogi Gabrjela, ciągle stojącego przed kratą
Lecz, zamiast opierać się bandycie, misjonarz pośpieszył naprzeciw niemu parę kroków, wziął go za rękę i rzekł doń śmiało:
— Chodź...
I, ciągnąc, iż tak powiem, za sobą kamieniarza zdumionego, że jego towarzysze przerażeni tym postępkiem Gabrjela, nie śmiali od razu pójść za nim... Gabrjel przebiegł szybko przestrzeń, która go oddzieliła od chóru, otworzył kratę i, zaprowadziwszy kamieniarza, nie przestając trzymać go za rękę, aż do ciała księdza d‘Aigrigny leżącego na posadzce, zawołał:
— Otóż jest ofiara... już jest na śmierć skazana, uderz ją!...
— Ja! — zawołał kamieniarz, wahając się — ja... sam jeden...
— Och — rzekł Gabrjel z boleścią — niema żadnego niebezpieczeństwa, łatwo z nim skończysz... patrz... jak znękany cierpieniami, ledwie oddycha... wcale ci się nie będzie opierał... Nie lękaj się niczego!
Kamieniarz stał jak wryty, kiedy tymczasem tłum, mocno zdumiony tem zdarzeniem, zbliżał się powoli do kraty, nie śmiejąc wejść za nią.
— Uderz! — rzekł Gabrjel do kamieniarza i pokazując mu tłum uroczystym giestem — oto sędziowie... a ty jesteś katem...
— Nie! — zawołał kamieniarz odskoczywszy — ja nie jestem katem... nie!
Tłum zamilkł... Przez kilka chwil ani jedno słowo, ani jeden okrzyk nie zmącił głębokiej ciszy wspaniałej katedry.
Potem kilku ludzi z bandy kamieniarza zaszemrało głośno, wyrzucając mu jego lękliwość.
— Nie śmie dobić zatruwacza — rzekł jeden.
— Tchórz!
— Boi się.
— Cofa się.
Słysząc to szemranie, kamieniarz pobiegł do kraty, otworzył ją i, wskazując na ciało księdza d‘Aigrigny, zawołał:
— Jeżeli jest ktoś śmielszy ode mnie, niech idzie dobić go... niech się podejmie być katem... zobaczymy..
Na to wezwanie ucichły szemrania.
Nikt pojedynczo nie śmiał posunąć się i podnieść ręki ma umierającego człowieka. Nagle ksiądz d‘Aigrigny głęboko, chrapliwie westchnął, głowa i jedna ręka nieco się podniosła, konwulsyjnie drgnąwszy, potem opadł na posadzkę, jakgdyby już skonał...
Gabrjel krzyknął żałośnie i upadł na kolana przy księdzu d‘Aigrigny, mówiąc:
— Ach! mój Boże! już umarł...
Sprawiło to mocne wrażenie na tłumie, który bywa zwykle równie skory do złego, jak do dobrego.
Na przeraźliwy krzyk Gabrjela, ludzie, co niedawno tak zapamiętale, z krzykiem domagali się śmierci tego człowieka, teraz prawie rozczulali się nad nim.
— Księże proboszczu — rzekł kamieniarz, nachyliwszy się do Gabrjela.. — czy doprawdy niema już nadziei?...
Niespokojnie i w najgłębszem milczeniu oczekiwano odpowiedzi Gabrjela...
— Bogu dzięki! — zawołał nagle Gabrjel — jego serce bije...
— Jest nadzieja, będziemy mogli uratować go...
— Będziemy mogli uratować go — powtórzył machinalnie kamieniarz.
— Będzie można uratować go... — powtarzał tłum pocichu.
— Prędko, prędko! — rzeki Gabrjel, obróciwszy się do kamieniarza — dopomóż mi, mój bracie; przeniesiemy go do pobliskiego domu... tam mu udzielą potrzebnej naprędce pomocy...
Na widok strasznego kamieniarza, pomagającego młodemu księdzu ratować człowieka, którego niedawno chciał zamordować, tłum nagle zmienił postawę, inne ogarnęły go uczucia. Wszyscy jeden przed drugim ubiegali się z ofiarowaniem swych usług.
— Mości księże proboszczu, lepiej może byłoby zanieść chorego w lektyce — rzekła Cebula.
— A gdybym też pobiegł sprowadzić powóz — odezwał się szkaradny ulicznik, zdejmując swoją furażerkę.
— Dobrze mówisz — rzekł kamieniarz — biegnij co żywo.
— Taki... tak!... biegnij prędko, moje dziecko — rzekł Gabrjel do ulicznika tonem rozkazującym.
Kiedy ten przeciskał się przez tłum, odezwał się głos:
— Mam ja przy sobie małą flaszeczkę z wódką, może się ona przyda?
Oczekując na przybycie powozu, Gabrjel usiadł na chwilę na krzesełku; tymczasem kilku ludzi usłużnie ofiarowało się przytrzymywać głowę księdza d‘Aigrigny; Gabrjel dawał mu powoli wąchać spirytus we flaszce. Po niejakim czasie spirytus wywarł skutek: jezuita cokolwiek się ocknął; kilka razy poruszył się i podniosła się pierś jego od głębokiego westchnienia.
— Nic mu nie będzie... będzie żył! — zawołał Gabrjel ucieszony — będzie żył... moi bracia...
— Ach, tem lepiej!... — zawołało kilka głosów.
— O! tem lepiej, tem lepiej! moi bracia — rzekł Gabrjel. — Podziękujmy Bogu, że wasz ślepy szał dzikość: zamienił w uczucie politowania! Moi bracia, kochajmy się, upadnijmy na twarz przed Zbawicielem, który cierpiał za nas!
To mówiąc, Gabrjel padł na kolana. Wszyscy z uszanowaniem poszli za jego przykładem, tak silne, przekonywujące były jego słowa.
W kilka minut potem, Gabrjel, niemal w triumfie niesiony na ręku, siadał do powozu, w którym leżał ksiądz d‘Aigrigny; jezuita powoli zupełnie odzyskał zmysły. Powóz ten, stosownie do rozkazów jezuity, zatrzymał się przed bramą domu przy ulicy Vaugirard; tyle on już miał odwagi i siły, iż sam, bez pomocy, wysiadł z powozu i wszedł do tego domu, gdzie nie był wprowadzony Gabrjel, a dokąd my poprowadzimy czytelnika.

VI.
PRZECHADZKA.

Kilka dni dopiero upłynęło od czasu, gdy d‘Aigrigny tak odważnie ocalony został przez Gabrjela z rąk rozhukanego gminu. Trzej księża w czarnych, długich sukniach, z białemi wywiniętymi kołnierzykami, w czworograniastych czapkach, przechadzali się miarowym krokiem po ogrodzie. Stosownie do przepisów zgromadzenia (byli to bowiem jezuici), które zabraniają spacerować po dwóch, tylko wszystkim razem, ci trzej duchowni nie rozłączyli się ani na chwilę.
— Bardzo się lękam — mówił jeden z nich w dalszym ciągu rozmowy, która się toczyła o nieobecnej osobie — bardzo się lękam, aby Wielebny Ojciec, nieustannie dręczony od czasu, jak go napadła cholera, nie nadwyrężył swego zdrowia... żeby nie dał powodu do recydywy, która teraz mogłaby być niebezpieczną dla jego życia.
— Dlatego też — rzekł z boleścią najmłodszy jezuita — przykro jest wspomnieć, że Wielebny ksiądz Rodin był przedmiotem zgorszenia z przyczyny, że uporczywie nie chciał onegdaj wykonać publicznej spowiedzi.
— Jego Wielebności zdawało się, że nie jest z nim tak źle, jak sądzono — odezwał się jeden z ojców — i że dopełni swych ostatnich powinności, skoro uzna, że koniec jego zbliża się.
— W rzeczy samej, od dziesięciu dni, jak go tu sprowadzono umierającego... życie jego, iż tak powiem, byle długiem, nieustannem konaniem; a z tem wszystkiem żyje jeszcze.
— Mówią — rzekł inny wielebny ojciec — że ksiądz Rodin odpowiedzieć miał Jego Wysokości, kardynałowi Malipierii, który przybył namówić go, aby przykładnie zakończył życie, jak przystoi na syna Lojoli, naszego świętego fundatora (na te słowa wszyscy trzej jezuici pokłonili się razem, jakgdyby wszystkimi trzema razem jedna poruszyła sprężyna), lecz jakoby ksiądz Rodin odpowiedzieć miał Jej Wysokości: „Nie potrzebuję się spowiadać publicznie, chcę żyć i będę żył“.
Po tej rozmowie nastąpiło dość długie milczenie.
Tak rozmawiając, trzej jezuici przeszli długą ulicę, dotykającą miejsca, drzewami w szachownicę zasadzanego.
W środku tego miejsca, Skąd rozchodziły się ulice w różne strony, na okrągłym, czystym, małym placu stał okrągły kamienny stół; na tym stole klęczał mężczyzna, ubrany także po jezuicku; na plecach i na piersiach miał zawieszone dwie karty z napisami.
Na jednej karcie napisane było dużemi głoskami:
Nieuległy.
Na drugiej:
Cielesny.
Jezuita, skazany, według ustaw zgromadzenia, podczas przechadzki na tę niedorzeczną, żakowską karę, był to mężczyzna, około czterdziestu lat mieć mogący, herkulesowej budowy ciała, z tęgim, grubym karkiem, z czarnemi, kędzierzawemi włosami, śniadej twarzy, lubo, według przyjętego zwyczaju, skromnie, pokornie trzymał oczy spuszczane, domyślać się jednak było można z nerwowego i częstego ściągania wielkich brwi, że wewnętrzne jego uczucia niebardzo zgodne były z jego pozorną pokora nadewszystko, gdy ujrzał zbliżających się do siebie Wielebnych Ojców których bardzo wielu, już to po trzech już pojedynczo, przychodziło i odchodziło ulicami, schodzącemi się na okrągły plac, gdzie on był wystawiony.
Pomiędzy innymi, tamże w ogrodzie przechadzającym się jezuitami, widać także było tu i owdzie kilku ludzi świeckich, a to z następujących powodów; Jezuici mieli przyległy dom, oddzielony od ich domu tylko grabowym szpalerem; wiele pobożnych osób, w pewnych porach roku przybywało do tego domu i bawiło w nim, odprawiając rekolekcje. Pensjonarze ci używali tam przyjemności dobrego stołu, ładnej kapliczki i nauk ojców jezuitów.
Jeden z dwóch starych jezuitów rzekł do najmłodszego posępnej fanatycznej twarzy, księdza:
— Przedostatni pensjonarz, którego tu przyprowadzono rannego do naszego domu pokuty, nie przestaje dotąd okazywać się równie dzikim, gdyż nie widzę go tu z innymi pensjonarzami.
— Nie wiecie wcale, jak się nazywa ten pensjonarz?
— Od dwóch tygodni wiem o jego pobycie, lecz ni słyszałem, aby go nazywano inaczej niż Jegomość z pawilonu.
— Jeden z naszych sług, jemu przydany, a który go inaczej nie nazywa, powiedział mi, że to człowiek niezmiernie łagodny, miły, i wydaje się pogrążony w wielkim smutku; prawie nigdy nie mówi.
Tak sobie gwarząc, Wielebni Ojcowie przybyli do budynku, przytykającego do głównego mieszkania, a podobnego kształtem do magazynu.
W tym budynku była kasa handlowa, do której wnoszono dochód ze sprzedaży książek, rycin, różańców, fabrykowanych przez zgromadzenie, a rozsyłanych po Francji książek, po największej części niedorzecznych, bałamutnych lub kłamliwych, w których wszystko, co się ne podobało jezuitom w historji francuskiej, wszystko to mówię jest trawestowane, lub wyszydzane stylem karczemnym, straganowym. Przysłuchawszy się z radością brzękowi talarów, jeden z Wielebnych Ojców rzekł z uśmiechem:
— A to dziś, w dzień, najmniej dochodu przynoszący Ojciec kasjer mówił mi, że dochód z pierwszego kwartału wynosił 83.000 franków.
— Przynajmniej — rzekł cierpko młody Ojciec — wiele środków szkodzenia wydarto z rąk bezbożności.
— Nadaremno burzyć się będą bezbożnicy, ludzie pobożni są z nami! — odrzekł drugi Ojciec Wielebny — przypatrzyć się tylko, pomimo popłochu z powodu cholery, jak rozkupywane są bilety naszej pobożnej loterji.
— Ale wiecie, ile będzie kosztowała kadzielnica, która z dochodu loterji będzie opłacona?
— Ojciec prokurator powiedział, że, rachując w to już drogie kamienie, nie przeniesie 33.000 franków... nie licząc starzyzny, którą przyjęto tylko na wagę złota... oszacowana jest, jak sądzę, na 9.000 franków.
— Loterja ma przynieść nam zysku 40.000 franków; dobrze więc stoimy — rzekł drugi jezuita.
Na nieszczęście tak interesująca rozmowa została przerwaną. Jedne drzwi w kracie ogrodu otworzyły się i jeden z trzech Wielebnych Ojców, na widok nowonadchodzącej osoby, rzekł:
— Ach! otóż Jego Wysokość kardynał Malipieri idzie odwiedzić Ojca Rodina.
— Oby te odwiedziny Jego Wysokości — rzekł młody ksiądz zarozumiałym tonem — mogły być pomocniejsze niż ostatnie, dla Ojca Rodina!

VII.
CHORY.

Kardynał Malipieri, któregośmy widzieli obecnego na naradzie u księżnej Saint-Dizier, a który teraz szedł do mieszkania Rodina, ubrany był po cywilnemu, okryty obszernym atłasowym płaszczem, z którego mocno czuć się dawała woń kamfory, gdyż prałat zaopatrzył się we wszelkie środki anticholeryczne.
Fizjognomja prałata zdawała się wyrażać niepokój, cienrpkość; cera jego twarzy była żółtawa; brunatna obwódka, otaczająca jego czarne zezowate oczy, wydawała się czarniejszą niż zwykle.
Prałat zamierzał już wejść do przyległego pokoju, w którym leżał chory, gdy wtem przez cienką ścianę, która go przedzielała od Rodina, usłyszał jakąś rozmowę i zatrzymał się dla przysłuchania się, gdyż wszystko, co mówiono w przyległym pokoju, dość łatwo dochodziło jego uszu.
— Otóż więc opatrzony jestem... muszę wstać — mówiono głosem słabym, ale rozkazującym.
— Ani myśl o tem, Wielebny Ojcze — odpowiedział głos mocniejszy — bo to ani podobna.
— Zobaczysz, czy to niepodobna — rzekł pierwszy głos.
— Ależ, mój Wielebny Ojcze... zabiłbyś się... nie jesteś nawet w stanie podnieść się... byłoby to wystawić się na śmiertelną recydywę... ja na to nie pozwolę...
Po tym odgłosie nastąpił znowu jakiś szmer, jakby szamotania się, połączonego z kilkakrotnem stękaniem, raczej gniewliwem, aniżeli użalającem się, i znowu odezwał się głos:
— Nie, nie, mój ojcze, i dla tem większego bezpieczeństwa nie pozostawię ci twego ubrania... Już też nadchodzi godzina, w której zażyć masz lekarstwo; pójdę przygotować je.
I prawie w tejże chwili otworzyły się drzwi, a prałat ujrzał wchodzącego mężczyznę, mającego około dwudziestu pięciu lat, niosącego pod pachą stary surdut oliwkowy i czarne wytarte spodnie, które rzucił na krzesło.
Osobą tą był pan Anioł-Modest Rousselet, pierwszy uczeń doktora Baleinier; fizjognomja młodego praktykanta była skromna, uprzejma, powściągliwa; włosy jego prawie równo podstrzyżone, dość długo spadały na szyję z tyłu; okazał niejakie zdziwienie na widok kardynała i dwakroć niziutko mu się ukłonił, nie podnosząc nań oczu.
— Cóż mówi o chorym doktór Baleinier?
— Powiada, że w najgorszym, jak tylko wyobrazić sobie można, jest stanie. Wielebny Ojciec Rodin jest teraz w owej niebezpiecznej chwili przesilenia, w której parę godzin stanowić może o życiu lub śmierci chorego... Doktór Baleinier poszedł po rzeczy, potrzebne do operacji ochronnej, nader bolesnej, i za powrotem wykona ją na chorym.
— A czy powiedziano o tem księdzu d‘Aigrigny?
— Ksiądz d‘Aigrigny sam jest bardzo chory, jak to wiadomo Waszej Wysokości, od trzech dni jeszcze nie mógł się podnieść z łóżka.
— Pytałem o niego, idąc tu na górę — odpowiedział prałat — i zaraz go odwiedzę. Lecz, wracając się do ojca Rodina, czy powiadomiono jego spowiednika że jest w tak niebezpiecznym stanie i ulec ma tak ważnej opieracji.
— Doktór Baleinier nadmienił mu parę słów o tem, ale ojciec Rodin krzyknął z gniewem, że mu nie dają ani na chwilę spoczynku, że go dręczą bezustanku, że on więcej, niż kto inny, myśli o zbawieniu duszy i że...
— Och! per Bacco?... nie idzie tu o niego! — zawołał kardynał, tym pogańskim wykrzyknikiem przerywając mowę panu Rousselet i podnosząc swój głos, tak bardzo ostry i przeraźliwy — nie idzie tu o niego, ale o interes jego zgromadzenia. Koniecznie trzeba, aby Wielebny Ojciec przyjął sakramenta z najawniejszą uroczystością i żeby nietylko zakończył żywot przykładnie po chrześcijańsku, ale żeby ten przykład był jak najgłośniejszym...
Wypada, żeby wszyscy ludzie tego domu, nawet obcy, wezwani byli na to widowisko. Bo w tych bezbożnych czasach zgon uroczyście chrześcijański sprawi nader zbawienne wrażenie na publiczności. A nawet byłoby bardzo dobrze na przypadek śmierci, przygotować się do zabalsamowania Wielebnego Ojca; wtedy możnaby go wystawić przez kilka dni w kaplicy na katafalku, według rzymskiego zwyczaju. Mój sekretarz poda rysunek katafalku; będzie to bardzo świetnie, okazale; ze swego położenia w zgromadzeniu, ojciec Rodin zasłużył, aby pogrzeb jego odbył się z największą jak tylko można okazałością; dla niego trzeba będzie najmniej sześć świec...
Suchy odgłos, jak gdyby co metalowego rzucono w gniewie na posadzkę, dał się słyszeć w przyległym pokoju, gdzie był chory, i przerwał mowę prałatowi.
— Pozwoli Wasza Wysokosć uczynić sobie uwagę, że tutejsze prawa sprzeciwiające się podobnym wystawom, i że...
— Prawa... zawsze prawa — rzekł rozgniewany kardynał — alboż to Rzym nie ma także swych praw? Alboż to ksiądz lub zakonnik nie jest poddanym Rzymu? Czy nie czas już, żeby...
Lecz, nie chcąc pewno zapuszczać się w podobną rozmowę z młodym doktorem, prałat mówił dalej:
— Później będzie czas pomyśleć o tem; lecz powiedz mi pan, czy po ostatniej mojej bytności Wielebny Ojciec Rodin miał znowu napady maligny?
— Tak, proszę Waszej Wysokości, tej nocy cierpiał na nią najmniej przez półtorej godziny.
— Czy też pamiętałeś pan, jak mu to polecono, zapisywać wszystkie słowa, które wtedy gadał?
— Tak, proszę Waszej Wysokości; oto są notatki, jakie mi kazał zrobić Wasza Wysokość.
To mówiąc, pan Anioł-Modest Rousselet wyjął z szufladki papiery i podał je kardynałowi.
Ta część rozmowy pana Rousselet z księdzem kardynałem toczyła się w oddaleniu od przepierzenia, tak, iż Rodin nic nie mógł słyszeć.
Odebrawszy od pana Rousselet spis słów, wyrzeczonych przez Rodina w malignie, kardynał okazywał wielką ciekawość, chcąc dowiedzieć się, co on zawiera. Prędko przeczytawszy, zmiął papier w ręku i rzekł, bynajmniej nie ukrywając złości:
— Zawsze słowa bez związku i znaczenia... prawdziwie, myślałby kto, że ten człowiek nawet w obłąkaniu umie panować nad sobą i jeżeli prawi głupstwa, to chyba wcale nic nie znaczące.
— Wprowadzisz mnie pan do ojca Rodina — rzekł prałat po chwilowem milczeniu.
— Gotów jestem na rozkazy Waszej Wysokości — rzekł pan Rousselet, nisko się kłaniając.
I wszedł do przyległego pokoju.
Sam pozostawszy, zamyślony kardynał mówił do siebie.
— Zawsze tegoż samego jestem przekonania. Podczas nagłego napadu cholery, jakiemu uległ... zdawało się Ojcu Rodinowi, że został otruty; a więc knuł coś bardzo niebezpiecznego i dlatego tak się wszystkiego lękał. Czyliżby więc słuszne były nasze podejrzenia? Czyliżby silnie a skrycie działał, jak się tego obawiamy, i znakomite osoby w Rzymie... ale w jakimże celu? Otóż właśnie trudno było tego dociec, gdyż jego wspólnicy nader wiernie dochowują tajemnicy... Miałem nadzieję, że może w malignie... wymknie się mu jakie słowo... a jednak nic.. i nie odkryło się, chyba tylko same frazesy nic nic znaczące.
Pan Rouseslet, powróciwszy, przerwał prałatowi dalsze uwagi.
— Przykro mi jest oznajmić Waszej Wysokości, że Wielebny Ojciec Rodin nie da się w żaden sposób namówić aby przyjąć kogokolwiek; mówi, że potrzebuje teraz zupełnego spokoju.. Lubo bardzo osłabiony, jest jednak markotny, rozgniewany... Wielce zdaje się być prawdopodobnem, że wysłuchał Waszą Wysokość mówiącego o zabalsamowaniu go... i że...
Potem, widząc, że prałat zmierza ku drzwiom, do przyległego pokoju, pan Rousselet dodał:
— Ależ, proszę Waszej Wysokości, ojciec Rodin nikogo a nikogo przyjąć nie chce... potrzebuje zupełnego spokoju przed operacją, która niebawem ma być na nim dokonana... może byłoby niebezpiecznie, gdyby...
Nie odpowiedziawszy na tę uwagę, kardynał wszedł do pokoju Rodina.

VIII.
PODSTĘP.

Żeby lepsze dać wyobrażenie męczarni Rodina, zmuszonego pozostać nieczynnym z przyczyny choroby, i dla okazania ważności odwiedzin „kardynała Malipieri, przypomnijmy w krótkości zuchwałe zamiary dumnego jezuity, który uważał się za współzawodnika Sykstusa Piątego oczekując tylko, rychło mu się stanie równym. Dochrapać się przez dobre pokierowanie sprawy Rennepontów godności generała swego zgromadzenia, potem, w razie prawie już przewidzianej abdykacji, pozyskać sobie potężnymi środkami większość głosów w kollegium kardynałów aby zasiąść na stolicy papieskiej, a wtedy za pomocą zmiany w ustawach zgromadzenia jezuitów, zagarnąć pod władzę papieską to potężne zgromadzenie, zamiast pozostawić je niepodległem, zrównać się, a niekiedy przemagać nad niem, — takie były skryte zamiary Rodina. Co do podobieństwa ich ziszczenia... uświęcały je mnogie poprzednie wypadki, gdyż wielu prostych mnichów lub księży nagle wzniosło się do godności papieskiej.
Otóż pośród takich okoliczności, okoliczności tak ważnych skazany był Rodin na męki choroby, która paraliżowała jego siły, właśnie wówczas, gdy bardziej niż kiedykolwiek wypadało mu być czynnym, a czynnym wszelkiemi sposobami, do jakich tylko umysł jego był zdolny.

Postawszy jakiś czas niewzruszony przy drzwiach, kardynał zbliżył się powali do łóżka Rodina. Rozgniewany tem natręctwem Rodin, chcąc uniknąć rozmowy, której z wielu względów nie życzył sobie, nagle odwrócił twarz do ściany i udał, że śpi. Kardynał, mało zważając na to udawanie postanowiwszy korzystać z osłabienia Rodina, o którem bardzo dobrze wiedział, przystawił sobie krzesło i, pomimo odrazy, usiadł w głowach przy łóżku chorego jezuity.
— Jakże się masz, mój Wielebny i miły mi Ojcze? — rzekł do niego słodziuchnym głosem, który przy włoskim akcencie wydawał się jeszcze obłudniejszym.
Rodin udał głuchego, głośno chrapał i nic nie odpowiedział. Kardynał, lubo w rękawiczkach, ze wstrętem jednak zbliżył rękę do ręki jezuity, trochę nią wstrząsnął i powtórzył nieco mocniejszym głosem:
— Mój Wielebny i miły mi Ojcze, ponieważ nie śpisz... więc posłuchaj mnie, proszę cię...
Dręczony boleścią, nękany natręctwem prałata, Rodin nagle obrócił głowę, wlepił zapadłe oczy w rzymianina i ściągniętemi od złośliwego uśmiechu usty rzekł:
— A więc Wasza Wysokość mocno obstaje przy tem, aby mnie zabalsamować.. jak niedawno słyszałem ją mówiącą, i pragniesz Wasza Wysokość widzieć mnie wystawionego w żałobnej kaplicy, żeby mnie tym sposobem w mej śmiertelnej choroby nie dręczyć i zgon mi przyśpieszyć!
— Jeżeli przez to chcesz powiedzieć, że ze wszystkich sił mej duszy życzyłem... życzę ci chrześcijańskiego przykładnego zgonu... oh! wtedy nie mylisz się, mój miły ojcze! doskonale mnie zrozumiałeś, albowiem byłoby mi bardzo miło widzieć cię, po tak godnie spędzonem życiu, przedmiotem uwielbienia wiernych chrześcijan.
— A ja powiadam Waszej Wysokości — zawołał Rodin słabym, przerywanym głosem — powiadam Waszej Wysokości, że wielkiem jest okrucieństwem odzywać się a takiemi życzeniami w obecności chorego w tak niebezpiecznym, jak mój teraźniejszy, stanie.
Ten napad gniewu nadwątlił siły Rodina, opuścił głowę, na poduszkę i zatabaczoną chustką otarł spiekłe usta.
— No, no, uspokój się, miły ojcze — odpowiedział kardynał ojcowskim tonem — nie miej tak zgubnych myśli, ani wątpić, że Opatrzność wysokie ma względem ciebie zamiary, kiedy cię już zachowała od tak wielkiego niebezpieczeństwa... Miejmy nadzieję, że cię jeszcze wydźwignie z tego, co ci zagraża w tej chwili.
Rodin odpowiedział chrapliwem mruczeniem, odwracając się do ściany. Niezmieszany prałat mówił dalej:
— Opatrzność nietylko cię wydźwignęła z niebezpieczeństwa, ale więcej jeszcze uczyniła... Niezmiernie ważne ]est to, co ci pawiem; posłuchaj mnie tylko uważnie. Opatrzność chciała, abyś w napadzie obłąkania wyjawił niechcący bardzo ważne rzeczy.
I prałat czekał z niespokojną ciekawością skutków cnotliwej zasadzki, urządzonej na osłabiony umysł jezuity.
Lecz ten, ciągle odwrócony do ściany, nie okazał nawet, że go siły opuszczają i pozostał milczący.
— Pewno się zastanawiasz nad temi słowy, wielebny ojcze — rzekł kardynał — słusznie postępujesz, gdyż idzie o rzecz wielkiej wagi; tak, powtarzam ci, Opatrzność dozwoliła, abyś, podczas twego obłąkania, wymówionemi słwy objawił najskrytsze myśli, któreby ci wielce mogły zaszkodzić... Krótko ci powiem, podczas ataku obłąkania zeszłej nocy, który trwał blisko dwie godziny odkryłeś tajony cel swych intryg w Rzymie z wieloma członkami świętego kolegjum.
Tu kardynał wstał, nachylił się nad łóżkiem choregu śledząc, jakie to uczyni wrażenie na fizjognomji Rodina.
Ale on nie dał mu do tego dosyć czasu. Jak trup, poddany działaniu stosu galwanicznego, nagle podskakuje, rzuca się i miota, tak Rodin podskoczył na łóżku, obrócił się, podniósł i usiadł, usłyszawszy ostatnie słowa prałata.
— Wydał się... — rzekł kardynał cicho po włosku.
Potem prędko znowu usiadłszy, wlepił w jezuitę oczy, skrzące się triumfującą radością.
Lubo nie słyszał okrzyku kardynała, lubo nie widział uradowanej jego fizjognomji, pomimo swojej słabości, Rodin, zrozumiał, jak nieroztropne było jego pierwsze oburzenie, które zbyt wiele znaczyło...
— Mój ojcze, Wasze mocne wzruszenie, wasz przestrach, utwierdza mię w przekonaniu, niestety, w smutnem przekonaniu, jakiego nabyłem — rzekł kardynał, corabardziej triumfujący, że mu się udał podstęp i widząc, że już ma dociec tak ważnego sekretu — dlatego teraz, mój ojcze — dodał — pojmujesz, jak ważną będzie dla ciebie rzeczą zastanowić się nad najdrobniejszemi szczegółami twych projektów i twych wspólników w Rzymie; tym sposobem, mój miły ojcze, możesz się spodziewać, że otrzymasz łaskę, nadewszystko, jeżeli się przyznasz szczerze i w najmniejszych szczegółach, jeżeli dopełnisz niektórych okoliczności, których, jak to zwykle bywa, braknie w twem wyznaniu, uczynionem w szale gorączkowym.
Rodin, uspokoiwszy się z pierwszego oburzenia, spostrzegł, lubo już zapóźno, że było to tylko podejście, i że mocno się skompromitował, nie swemi słowami, lecz okazanem zdziwieniem i przestrachem, na nieszczęście tak go zdradzającym.
Tu Rodin otarł rozpalone czoło z zimnego potu. Wzruszenie tej sceny powiększało jego cierpienia i pogarszało jeszcze jego stan i tak już bardzo niebezpieczny. Znękany dolegliwościami choroby i natręctwem, nie mógł już dłużej siedzieć i rzucił się na poduszkę.
— Per Bacco! — rzekł sobie pocichu kardynał, przerażony widokiem fizjognomji jezuity — żeby tylko nie kończył, nic nie powiedziawszy, i nie uszedł zasadzki tak ręcznie nań zastawionej.
I, prędko nachyliwszy się do Rodina, rzekł mu prałat:
— Miejmy nadzieję, kochany ojcze, że to przesilenie nie będzie szkodliwe... ale ponieważ zdarzyć się może, przeciwnie, idzie tu o zbawienie waszej duszy, wypadałoby więc, żebyście mi szczerze wszystko wyznali... z najmniejszemi szczegółami... chociażby wyznanie to wyczerpać miało wszystkie wasze siły... życie wieczne warte więcej niż to życie znikome. Alboż wyznania wasze nie były dość wyraźne? Pocóż więc teraz to naganne wahanie w ich uzupełnieniu?
— Moje wyznania były... wyraźne? zapewniasz mnie o tem Wasza Wysokość? — rzekł Rodin, zacinając się prawie po każdem słowie, tak był udręczony. — A więc... poco je powtarzać Waszej Wysokości? — I znowu drwiący uśmiech osiadł na sinych ustach Rodina.
— Poco? — zawołał rozgniewany prałat — aby zasłużyć sobie na odpuszczenie, albowiem jak udziela się rozgrzeszenia żałującemu pokutnikowi, który się przyznaje do winy, tak na wyklęcie zasługuje grzesznik zatwardziały.
— Ja się nie zapieram — z trudnością wymówił Rodin — ale zostawcie mnie w spokoju.
— Nareszcie Bóg was natchnął — rzekł kardynał z westchnieniem zadowolenia.
I sądząc, że już bliskim jest swego celu, rzekł:
— Słuchajcie tylko głosu Pana, miły bracie w Chrystusie; on będzie waszym przewodnikiem, tak więc niczego nie zaprzeczacie?
— Byłem... w gorączce... nie... mogę...więc... zaprzeczać... (ha! jakże jestem słaby — dodał Rodin tonem nawiasowym). — Nie mogę zaprzeczać głupstw, jakie mogłem powiedzieć... podczas... mego... obłąkania...
— A kiedy te mniemane głupstwa zgodne są z rzeczywistością...
— Kardynale Malipieri... wasz podstęp... dorównywa nawet... memu cierpieniu — odrzekł Rodin gasnącym głosem. — Dowodem, że nie powiedziałem mej tajemnicy... jeżeli tylko mam jaki sekret... jest to, że chcielibyście wymóc na mnie... abym powiedział...
I jezuita, pomimo udręczenia, pomimo coraz większej boleści, tyle jeszcze miał mocy, że się do połowy jpodniósł na łóżku, spojrzał oko w oko prałatowi i zadrwił z niego szydersko-ironicznym, szatańskim uśmiechem.
Drzwi nagle się otworzyły i wszedł ksiądz d‘Aigrignv z okrzykiem niewymownej radości:
— Wyborna nowina!...

IX.
DOBRA WIADOMOŚĆ.

Po zmianie na twarzy księdza d‘Aigrigny, po jego bladości, po słabym chodzie, znać było, że okropna scena na placu przed kościołem katedralnym wywarła fatalny wpływ na jego zdrowie. Z tem wszystkiem fizjognomja jego jaśniała triumfującą radością, kiedy wchodził do pokoju Rodina, wołając:
— Wyborna nowina!
Na te słowa Rodin drgnął: pomimo wielkiego osłabienia, nagle podniósł głowę; jego ciekawe, niespokojne, przenikliwe oczy zabłysły; skinął wychudłą ręką na księdza d‘Aigrigny, aby zbliżył się do jego łóżka, rzekł mu głosem tak słabym, iż ledwo usłyszeć było można:
— Czuję, że jestem bardzo słaby... Kardynał prawie mię już dobił... Lecz jeżeliby ta wyborna nowina dotyczyła sprawy Rennapontów... o której myśl dręczy mię... a o której nic mi nie mówią... zdaje mi się... iżbym ozdrowiał!
— A więc niech ci będzie na zdrowie mój ojcze — zawołał ksiądz d‘Aigrigny, zapomniawszy o przestrogach doktora Baleinier, który do owego czasu jeszcze nie pozwalał mówić z Rodinem o ważniejszych sprawach.
— Tak — powtórzył ksiądz d‘Aigrignv — bądź zdrów czytaj... i ciesz się, mój ojcze: zaczyna się ziszczać, co zapowiadałeś.
To mówiąc, wydobył z kieszeni papier i oddał go Rodinowi, który uchwycił go chciwą, drżącą ręką.
Zaledwo Rodin przeczytał, a natychmiast krzyknął przytłumionym, niepodobnym do opisania głosem radości.
— Jednego już niema... To się już zaczyna.... pójdzie!...
Potem, przerwawszy mowę, Rodin rzucił się na poduszkę, mówiąc:
— O! radość dusi mię... głosu mi braknie.
— O cóż to idzie? — zapytał.kardynał księdza d‘Aigrigny.
Ten odpowiedział tonem, obłudnie żałosnym:
— Jeden ze spadkobierców.rodziny Rennepontów, biedny rzemieślnik, zniszczony zbytkami i rozwiązłością, umarł, trzy dni temu, skutkiem obmierzłej rozpusty, w której zażartować chciano z cholery, zapominając, że to bicz Boży...
— Widzicie — rzekł Rodin, głosem tak osłabłym, iż wkrótce prawie zrozumieć go nie było można — kara już zaczyna się... jeden... z Rennepontów umarł... i uważajcie tylko dobrze... ten akt zejścia... — dodał jezuita, wskazując papier, który trzymał w ręku ksiądz d‘Aigrigny — przyniesie kiedyś miljony Zgromadzeniu Jezuitów... a to... dlatego... że ja...
Same wargi Rodina dokończyły zaczętego zdania. Od kilku już chwil głos jego tak osłabł i zmienił się, iż w końcu rozeznać go nie można było i zgasł zupełnie; od gwałtownego wzruszenia krtań tak mu się ścisnęła, iż nie mógł wydobyć żadnego tonu.
Rodin zemdlony, bezsilny, upadł znowu na poduszkę; ledwo oddychając przyłożył zatabaczoną chustkę do spiekłych ust: szczęśliwa nowina, jak mówił ksiądz d‘Aigrigny, nie uleczyła go; na chwilę tylko wystarczyło mu sił do zapomnienia o boleściach. Ksiądz d‘Aigrigny podał choremu do wypicia kilka łyżek napoju, który dosyć skutecznie działał na uspokojenie Rodina.
— Może chcesz Wasza Wielebność, żebym zawołał pana Rousselet? — rzekł ksiądz d‘Aigrigny do Rodina, kiedy ten znowu leżał na łóżku.
Rodin kiwnął głową odmownie — nie mógł wydobyć z siebie oni słowa — stracił mowę.
Ksiądz d‘Aigrigny, przebywszy drugi pokój, otworzył drzwi do przedpokoju, w którym zastał pana Rousselet, ten oddał mu spory pakiet i rzekł:
— Przepraszam wielebnego ojca, żem go fatygował, ale powiedziano mi, żebym oddał natychmiast te papiery.
Ksiądz d‘Aigrigny powrócił do chorego i, pokazując mu listy, rzekł:
— Otóż różne sprzeczne raporty, dotyczące różnych osób z rodziny Rennepontów, na które, jak sądziłem, szczególniejszą mieć wypadałoby baczność... albowiem moja słabość nie dozwoliła mi nic widzieć samemu od kilku dni.. gdyż pierwszy to raz dziś wstałem, lecz nie wiem, wielebny ojcze — dodał — czy stan waszej wielebności pozwoli mu posłuchać...
Rodin dał znak tym razem tak błagalny i tak pełen rozpaczy, iż ksiądz d’Aigrigny uważał, że byłoby niebezpieczniej sprzeciwiać się życzeniu Rodina, niż usłuchać go; zwracając się więc do kardynała, ciągle smutnego, zgryzionego, że nie mógł dociec sekretów Rodina, rzekł do niego z wielkiem uszanowaniem, pokazując mu list:
— Czy pozwoli wasza wysokość?
Prałat skłonił głowę i odpowiedział:
— Kochany ojcze, wasze sprawy są także naszemi sprawami, powinniśmy zawsze radować się tem, co sprawia radość czcigodnemu zgromadzeniu jezuitów.
Ksiądz d‘Aignigny rozpieczętował kopertę; rozmaite znajdowały się w niej pisma.
Przeczytawszy pierwsze, nagle się zachmurzył i rzekł poważnym, wzruszonym głosem:
— To nieszczęście... wielkie nieszczęście...
Rodin nagle obrócił głowę ku niemu i spojrzał nań wzrokiem niespokojnym, pytającym...
— Floryna umarła na cholerę — rzekł ksiądz d‘Aigrigny. — A co gorsze, dodał wielebny ksiądz d‘Aigrignv mnąc papier w ręku — że przed śmiercią nędzna wyznała pannie Cardoville, że oddawna ją szpiegowała z rozkazów waszej wielebności...
Rodin skinieniem niecierpliwem i popędliwem dał znak księdzu d‘Aigrigny, aby prędko czytał.
I ksiądz d‘Aiigrigny czytał co następuje:
— „Mówią, że od kilku dni marszałek okazuje się mniej zmartwiony, mniej niespokojny, mniej smutny; ostatnim razem spędził parę godzin ze swemi córkami, co mu oddawna już nie zdarzyło się. Przykra fizjognomja jego żołnierza Dagoberta coraz jest pogodniejsza... symptomaty te uważać można za dowód znacznego polepszenia w położeniu marszałka.
„Po piśmie poznaliśmy, że ostatnie bezimienne listy zwrócone zostały posłańcowi przez żołnierza Dagoberta, nie będąc nawet rozpieczętowane przez marszałka, pomyślimy o sposobie przesłania ich inną drogą“.
Potem, spojrzawszy na Rodina, d‘Aigrigny rzekł mu:
— Wasza wielebność pewno sądzi podobnie jak ja, że to doniesienie jest niezupełnie zadawalające?...
Rodin schylił głowę. Ze zmarszczonej jego twarzy wy czytać było można jak martwiło go to, że nie mógł mówić; dwa razy sięgnął ręką do swej szyi, patrząc z ubolewaniem na księdza d‘Aigrigny:
— Ach!... zawołał ksiądz d‘Aigrigny z gniewem, przeczytawszy inne pismo — za jedno pomyślne zdarzenie, dzień dzisiejszy wiele przynosi nieszczęśliwych!...
Kardynał również podzielając niepokój Rodina, rzekł do księdza d‘Aigrigny:
— Wielebny ojcze, cóż to wyczytujesz z tego pisma?
— Mniemano, że nikt nie wie o pobycie w naszym domu pana Hardy — rzekł ksiądz d‘Aigrigny — a przecież lękać się wypada, aby Agrykola Baudoin nie odkrył mieszkania dawnego pryncypała i żeby mu nie podał listu za pośrednictwem kogo z domowników... I tak — doda! ksiądz d‘Aigrigny z gniewem — przez ostatnie trzy dni, kiedy mi niepodobna było odwiedzić pana Hardy w pawilonie, w którym mieszkał jeden z posługujących mu dał się przekupić.. Jest pomiędzy nimi jednooki, któremu ja nigdy nie ufałem... nędznik... Ale nie, jeszcze nie chcę uwierzyć tej zdradzie.
— Mój miły ojcze — rzekł kardynał — nie trzeba jeszcze tracić nadziei... dobra sprawa zawsze będzie triumfować.
— Zobaczymy jeszcze to ostatnie pismo — rzekł ksiądz d‘Aigrigny, po chwili cichego dumania. — Dosyć mani zaufania w osobie, która mi je przysłała, tak, iż nie mogę wątpić o pewności zawartych w niem szczegółów. Oby sprzeczne były z innemi!

X.
TAJEMNA NOTA.

Czytał więc ksiądz d‘Aigrigny co następuje:
„Trzy dni temu, ksiądz Gabrjel de Rennepont, który nigdy nie postał u panny Cardoville, przybył do jej pałacu o wpół do drugiej po południu; pozostał tam aż do godziny piątej. Prawie zaraz po odjeździe księdza, dwóch służących wyszło z pałacu; jeden udał się do marszałka Simon, dragi do Agrykola Baudoin, czeladnika kowalskiego, a potem do księcia Dżalmy. Wczoraj, około południa, marszałek Simon z córkami przybył do panny Cardoville; wkrótce potem udał się tam ksiądz Gabrjel, w towarzystwie Agrykoli Baudoin. Między temi osobami a panną Cardoville odbyła się długa narada; pozostali u niej aż do godziny wpół do czwartej. Marszałek Simon przybył powozem, a odszedł pieszo z córkami; wszyscy troje wydawali się bardzo ucieszeni, i nawet widziano, jak marszałek w bocznej alei pól Elizejskich ucałował swoje córki z wielkiem wylaniem i rozczuleniem. Ksiądz Gabrjel Rennepont i Agrykola wyszli ostatni.
„Ksiądz Gabrjel wrócił do domu, jak się później o tem dowiedziano; kowal, na którego, z wielu ważnych powodów, szczególniejszą dawano baczność, poszedł do pewnego handlu win przy ulicy la Harpe. Udano się tam za nim krok za krok; żądał, aby dano butelkę wina, i usiadł w osobnym pokoju, po lewej ręce; nie pił jednak i zdawał się być żywo czemś zajęty; domyślano się, że kogoś oczekuje. W rzeczy samej, po pół godzinie przyszedł mężczyzna, około trzydziestu lat mający, brunet wysokiego wzroku jednooki, ubrany w surdut koloru kasztanowatego i czarne pantalony; przybył z gołą głową jak się zdaje z sąsiedztwa. Ten mężczyzna zasiadł u stołu razem z kowalem. Dosyć żywa rozmowa wszczęła się między nimi, ale nieszczęściem nic z niej rozumieć nie można było. W pół godziny przeszło, Agrykola Baudoin dał w rękę mężczyźnie jednookiemu pakiecik, który, jak się zdaje zawierał złoto, gdyż mała była jego objętość a jednooki był nader wdzięczny.
„Nazajutrz, bardzo rano udano się w okolicę handlu win przy ulicy la Harpe, czekano tam aż do wpół do pierwszej; kowal przybył. Ponieważ udano się tam z wszelkiemi ostrożnościami, żeby nie być poznanym, można więc było, podobnie jak wczoraj wejść do pokoju i usiąść dość blisko kowala, nie dając mu jednak powodu do podejrzenia; niebawem przybył mężczyzna jednooki i oddał mu list, zapieczętowany czarnym lakiem.
„Na widok listu, Agrykola Baudoin zdawał się być tak wzruszony, iż wprzód nim go przeczytał, widziano wyraźnie łzę, spadłą mu na wąsy. Obaj wyszli z handlu.
„Udano się za nimi w ślad, zdaleka; jak wczoraj, mężczyzna jednooki wszedł do wiadomego domu przy ulicy Vaugirard. Agrykola szedł z nim aż do bramy, petem długo słaniał się koło murów, jak się zdawało, chcąc rozpoznać miejsce; kiedy niekiedy coś sobie zapisywał w notesie.
„Potem kowal spiesznie się udał ku placowi Odeon, gdzie wziął dorożkę. Toż samo uczyniono, idąc za nim śledzono go; udał się on na ulicę Anjou do panny Cardeville. Szczęśliwem zdarzeniem, w chwili gdy wdziano Agrykolę, wchodzącego do pałacu, powóz z liberją panny Cardoville wyjeżdżał z bramy; był w nim koniuszy tej panny z człowiekiem bardzo licho ubranym i któremu bardzo źle patrzyło z oczu, był przytem bardzo blady.
„Konjuszy panny Cardoville wysiadł z powozu z owym bladym mężczyzną; obaj weszli do biura ajentów policyjnych; w pół godziny, koniuszy panny Cardoville sam wyszedł i, wsiadłszy do powozu, kazał się wieźć do pałacu Sprawiedliwości, udał się do biura królewskiego prokuratora; tam zabawił blisko pół godziny, poczem wrócił do pałacu panny Cardoville przy ulicy Anjou.
„Dowiedziano się z najpewniejszego źródła, że tegoż samego dnia około ósmej godziny wieczorem, pp. d‘Ormesson i Valbolle, znakomici adwokaci i sędzia instrukcyjny, który odebrał wniesioną przez pannę Cardoville skargę na doktora Baleinier, mieli z tą panną w pałacu Cardoville konferencję, która przeciągnęła się aż do północy, a której przytomny był Agrykola Baudoin i dwaj inni rzemieślnicy z fabryki pana Hardy.
„Dziś książę Dżalma był u marszałka Simon; zabawił u niego półczwartej godziny; potem marszałek z księciem udali się, według wszelkiego prawdopodobieństwa, do panny Cardoville, gdyż ich powóz zatrzymał się przed bramą jej pałacu, przy ulicy Anjou; nieprzewidziany wypadek nie dozwolił uzupełnić tej ostatniej wiadomości.
„W tej właśnie chwili dowiedziano się, że wydano rozkaz zatrzymania niejakiego Leonarda, dawnego totumfackiego barona Tripeaud. Mają podejrzenie na tego Leonarda, że on jest sprawcą pożaru w fabryce pana Franciszka Hardy: Agrykola Baudoin i dwaj jego towarzysze wskazali człowieka, uderzająco podobnego do Leonarda.
„Z tego wszystkiego wykazuje się oczywiście, że od kilku dni pałac Cardoville jest ogniskiem, gdzie się schodzą i stamtąd rozchodzą najczynniejsze, najliczniejsze kroki, a które zdają się zawsze krążyć około marszałka Simon, jego córek i około pana Hardy, kroki, których panna de Cardoville, ksiądz Gabrjel i Agrykola Baudoin są niezmordowanymi sprawcami; lękamy się też ich, jako najniebezpieczniejszych“.
Łatwo sobie wyobrazić, jak okropne sprawić musiała wrażenie nota i na księdzu d’Aigrigny i na Rodinie... na Rodinie, cierpiącym, przykutym do łoża boleści i nic działać nie mogącym, właśnie wtedy, kiedy widział walącą się swych intryg budowę.

XI.
OPERACJA.

Skutkiem wysiłku niesłychanie mocnej woli, jak gdyby poruszony sprężyną, Rodin zerwał się z łóżka, unosząc z sobą prześcieradło, które się za nim wlokło, jak za nieboszczykiem... W pokoju było zimno.
— Nieszczęsny... co robisz? to śmierć! — zawołał ksiądz d’Aigrigny, skoczywszy do Rodina, chcąc go zmusić do położenia się w łóżku.
Lecz on, wyciągnąwszy wychudłą rękę, twardą, jak żelazo, odepchnął księdza d’Aigrigny, z niepojętą siłą, pomimo tak ciężkiej choroby.
— Silny jest, jak gdyby w napadzie wielkiej choroby!... — rzekł do prałata ksiądz d’Aigrigny.
Poważnym krokiem Rodin poszedł do biurka, gdzie było wszystko, czego potrzebował codzień doktór Baleinier do pisania recept i rozporządzeń; potem, usiadłszy przy tem biurku, jezuita wziął papier, pióro i zaczął pisać pewną ręką. Jego ruchy były spokojne, powolne i pewne; przypominały owe pomieszane, automatyczne kroki, jakie spostrzegamy u lunatyków. Milczący, osłupiali, nie wiedząc, czy to na jawie, czy im się śni, na widok tego cudu, kardynał i ksiądz d’Aigrigny, z otwartemi usty, patrzyli w zdumieniu na tę dziwnie zimną krew Rodina. Ksiądz d’Aigrigny jednak postąpił do niego i rzekł:
— Ależ, mój ojcze... to nierozsądnie...
Rodin ruszył ramionami, obejrzał się nań i, kiwnął, aby się do niego zbliżył i żeby przeczytał, co on napisał.
Kardynał przeczytał, co było napisane, i oddał pismo księdzu d’Aigrigny.
— A! to jest pełne zdrowego rozsądku i zdolności — rzekł z zapałem — tym sposobem potarga się niebezpieczny związek między księdzem Gabrjelem, a panną Cardoville.
— Jaka myśl, Wasza wysokości! — rzekł ksiądz d‘Aigrigny — wyborna, trzeba to zrobić... bardzo dobrze może być przyjęta i...
Rodin, obejrzawszy się, kiwnął na księdza d‘Aigrigny aby się do niego zbliżył i dał mu pismo z dołączeniem małej kartki, na której napisane były te słowa:
„Do wykonania natychmiast, przed upływem godziny“.
Ksiądz d‘Aigrigny prędko przeczytał drugie pismo i zawołał:
— To prawda, ja o tem nie myślałem... tym sposobem korespondencja Agrykoli Baudouin z panem Hardy zamiast szkodzić, może przeciwnie wydać najlepsze skutki.
Nagle otworzyły się drzwi; wszedł doktór Baleinier.
Na widok siedzącego przy biurku Rodina, napółnagiego, z bosemi nogami na posadzce, doktór zawołał tonem nagany i przestrachu:
— Ależ, mój ojcze, i proszę waszej wysokości... wszak to równa się samobójstwu.
Do najwyższego stopnia zdziwiony, chciał mu pomacać puls u lewej ręki, którą Rodin mu podał, nie przestając prawą pisać.
— Jakiż to cud! — zawołał doktór Baleinier, licząc uderzenia pulsu w ręku Rodina — od ośmiu dni i dziś rano jeszcze, puls był prędki, przerywany, prawie nie do poznania, a teraz wzmacnia się, zaczyna być regularniejszy... tego nie pojmuję... Cóż się tu stało?.. Uwierzyć nie mogę temu, co widzę.
— A więc — rzekł kardynał — bez operacji...
— To przesilenie, tak szczęśliwe, tak niespodziewane pozostałoby bez skutku... a jego wpływ mógłby mu śmierć sprowadzić.
— A czy powiedziałeś mu pan, jak bolesna jest to operacja?...
— Bez mała, dałem mu poznać, proszę waszej Wysokości.
I, przystąpiwszy do Rodina, który, nie przestając pisać i myśleć, wcale nie zwracał uwagi na tę pocichu prowadzoną rozmowę.
— Wielebny ojcze — rzekł doktór poważnym głosem — czy chcecie w przeciągu tygodnia być na nogach?
Rodin skinął gestem pełnym ufności, który znaczył:
„Właśnie już jestem na nogach“.
— Nie łudź się, wielebny ojcze — odpowiedział doktór — wyborny to kryzys, ale potrwa krótko, a jeżeli nie przystąpimy do operacji, o której nadmieniłem zaprawdę!... powiadam to bez ogródki... po takiem wstrząśnieniu... za nic nie ręczę.
Rodin prędko napisał i podał do przeczytania doktorowi te słowa:
„Dałbym sobie uciąć ręce i nogi.. byle tylko żyć. Gotów jestem“.
I poruszył się, chcąc powstać.
— Muszę oświadczyć waszej wielebności, nie dlatego, żebym go straszył, lecz żeby mu dać czas do zebrania odwagi dodał doktór Baleinier — bo ta operacja jest bardzo bolesna...
Rodin ruszył ramionami i pewną ręką napisał:
„Proszę zabrać mi wszystko... a głowę tylko pozostawić!...“
— Wielebny ojcze — rzekł doktór Baleinier — wypadałoby waszej wielebności położyć się...
Rodin napisał:
„Przygotuj pan, co mu potrzeba... ja tymczasem napiszę bardzo pilne rozkazy; dasz mi pan znać, kiedy będziesz gotów“.
Potem złożywszy zapisany papier który zapieczętował opłatkiem, Rodin skinął na księdza d‘Aigrigny, aby przeczytał słowa, które on miał napisać, a te były następujące
„Posłać natychmiast agentowi, który pisał bezimienne Listy do marszałka Simon“.
Rodin dał znak przyzwolenia i wstał. Lecz już sprawdzała się przepowiednia doktora; jezuita ledwo jednę sekundę ustać mógł na nogach i upadł znowu na krzesło... Wtedy spojrzał na doktora Baleinier zmartwiony, a oddech jego zaczynał być coraz cięższy. Doktór rzekł mu chcąc go pocieszyć:
— Bądźcie spokojni, wielebny ojcze... Ale trzeba się nam pośpieszyć... Wesprzyjcie się na minie i na księdzu d‘Aigrigny.
Rzeczywiście, z ich pomocą Rodin zdołał dostać się do łóżka; tu usiadłszy, wskazał ręką na papier i pióro z kałamarzem, aby mu je podano; podano mu i pisał dalej na kolanach.
— Nie będzie tu krwi — rzekł doktór Baleinier — lecz zresztą, to jeszcze gorsze... Racz więc wasza wielebność przysłać mi trzech z naszych wielebnych ojców, oni mi po służą za pomocników; racz także poprosić pana Rousselet, aby przyszedł ze swemi przyrządami.
Ksiądz d‘Aigrigny wyszedł.
Prałat przybliżył się do doktora Baleinier i rzekł mu cicho, pokazując Rodina:
— On jest w stanie niebezpiecznym?
— Tak, proszę Waszej Wysokości, ale jeżeli wytrzyma operację...
W tej chwili wszedł pan Rousselet, trzymając pod pachą duże kwadratowe pudełko; zbliżył się do kominka i na marmurowym blacie rozstawił swoje aparaty.
— Hm... hm.. — pocichu powiedział doktór — okropne ma duszenie w piersiach, oddech piskliwy...
Niebawem weszli do pokoju razem z księdzem d‘Aigrigny trzej jezuici, którzy rano przechadzali się po ogrodzie domu przy ulicy Vaugirard.

XII.
MĘKI.

— Wielebni ojcowie — rzekł uprzejmie doktór Baleinier do trzech jezuitów — dziękuję panom za ich uprzejmość... bardzo prosta czeka tu panów przysługa, a przy pomocy Bożej, ta operacja ocali naszego wielebnego ojca Rodina.
Trzej zakonnicy wznieśli oczy ku niebu ze skruchą, poczem skłonili się razem wszyscy trzej jak jeden.
Najmniejszy znak obawy nie pokazał się na twarzy jezuity; fizjognomja jego była tak spokojna, tak zimna, jak u trupa; tylko małe jego oczki mocniej jeszcze zaiskrzyły się w swych głębokich jamach; przez krótką chwilę wodził wzrokiem po świadkach tej sceny; wziąwszy pióro w zęby, złożył znowu i zapieczętował inne pismo, położył je na mocnym stoliku i nareszcie kiwnął na doktora Baleinier, zdając się mówić do niego: Gotów jestem.
— Trzeba najprzód zdjąć koszulę i kaftan, mój ojcze.
Czy to ze wstydu, czy z jakiej innej przyczyny, Rodin przez chwilę wahał się... ale tylko przez chwilę... bo gdy doktór rzekł znowu:
— Koniecznie trzeba, wielebny ojcze...
Rodin, ciągle siedzący na łóżku, usłuchał przy pomocy doktora Baleinier, który dla uspokojenia wstydliwości pacjenta. rzekł:
— Potrzeba nam tylko piersi waszej wielebności, lewego i prawego ich boku.
I doktór Baleinier przystąpił do operacji. W rzeczy samej było to bardzo proste. Doktór dał każdemu ze swych czterech pomocników pewien rodzaj trójnogu stalowego, mającego około dwu cali średnicy, a do trzech cali wysokości. Okrągły jego środek napełniony był watą mocno ubitą: narzędzie to trzymało się lewą ręką za drewniany trzonek.
Każdy pomocnik w prawej ręce miał rurkę blaszaną, długą osiemnaście cali; na jednym końcu rurki były przylutowane wywinięte brzegi, żeby wygodnie przyłożyć było można usta, drugi zaś koniec był rozszerzony w kształcie trąbki, tak, żeby posłużyć mógł za nakrywkę.
Doktór Baleinier, — uzbroiwszy swych czterech pomocników — kazał im zbliżyć się do Rodina, którego łóżko wytoczone zostało na środek pokoju. Dwóch pomocników stanęło z jednej, a dwóch z drugiej strony Cztery knoty zapalonej bawełny, ale tak urządzone, iż paliły się zwolna małym płomieniem, przyłożone zostały z prawej i lewej strony na piersiach Rodina...
Nazywa to się pospolicie moksą. Kończy się operacja, gdy skóra w całej grubości powoli spali się... trwa to siedem do ośmiu minut. Mówią, że ból amputacji niczem jest w porównaniu z bólem moksy, a tem gorzej, kiedy się ich razem postawi kilka.
Rodin z nieustraszoną ciekawością przypatrywał się wszystkim przygotowaniom do operacji; lecz za pierwszem przyłożeniem tych czterech płomieni, wyciągnął się i potem zwinął jak wąż; nie wolno mu nawet było użalić się na ból, bo mu brakło głosu. A tymczasem widać już było na obu bokach piersi cztery szerokie zaskorupiałe, krwawe rany... tak to już mocno i głęboko było przypalone ciało... Zanim znowu położyć się miał na łożu boleści dla powtórzenia operacji, Rodin dał znak, wskazując kałamarz i pióro, dając do zrozumienia, że chce pisać.
Można było darować mu to dziwactwo.
Doktór podał mu tabliczkę, Rodin oparł na niej papier i napisał, co następuje, jakby mu nagle na myśl przyszło.
„Lepiej jest nie tracić czasu... Kazać natychmiast uprzedzić barona Tripeaud o rozkazie przytrzymania, wydanym przeciw jego totumfackiemu Leonardowi, aby go ostrzegł“.
Dziwny to i straszny był widok, zarazem smutny i prawie fantastyczny. Trzej księża w czarnych długich sukniach, nachyleni nad ciałem, podobniejszem do trupa, niż do żyjącego człowieka, mając usta przyłożone do rurek, jakby do smoków, wychodzących z piersi Rodina, jakby ssali krew, lub wykonywali na nim jakieś czary. Przenikliwa, odrażająca woń przypalonego ciała, rozchodziła się już po pokoju... każdy pomocnik słyszał pryskanie... był to odgłos pękającej od ognia skóry Rodina w czterech miejscach na piersiach...
Znosząc te straszne tortury, Rodin czerpał odwagę siłę w nadziei... i rzecby raczej można, w pewności, że żyć będzie... Taki to był hart tego niezłomnego charakteru, taka potęga tego dzielnego umysłu, iż nawet pośród niepodobnych do opisania boleści, ulubiona jego myśl ani na chwilę go nie opuszczała... Podczas rzadkich przerw, Rodin jeszcze myślał o sprawie Rennepontów, obliczał możność jej wygrania, układał najszybsze środki działania, czując, że nie było ani minuty czasu do stracenia. Pomimo bólu, Rodin, leżąc na wznak, zaczął znowu pisać; będąc w takiem położeniu, wziął tabliczkę w lewą rękę, podniósł ją blisko i pisał prawą ręką. Na pierwszej kartce napisał kilka znaków alfabetycznych; były to cyfry, które sam dla siebie wymyślił i niemi wyrażał sekrety, o których nie chciał udzielić nikomu wiadomości. Na kilka chwil wprzód, wpośród męczarni, przyszła mu nagle jakaś bardzo ważna myśl; uważał ją za dobrą i notował, obawiając się zapomnieć jej podczas większych boleści, które zmusiły go przerwać ją dwa czy trzy razy, gdyż, choć skóra jego paliła się zwolna, jednakże paliła się, pisał więc dalej na drugiej kartce i napisawszy następujące słowa, podał znowu kartkę księdzu d‘Aigrigny:
„Posłać natychmiast B. do Faringei, od którego odbierze raport o wypadkach ostatnich dni, co do księdza Dżalmy; B. przybędzie tu niezwłocznie z tą wiadomością“.
Ksiądz d‘Aigrigny wyszedł śpiesznie dla dania tych nowych rozkazów. Kardynał zbliżył się trochę do teatru tej operacji. Na znak dany przez doktora, czterej pomocnicy przyłożyli usta do rurek i zaczęli szybko rozniecać ogień. To ponowienie tortur było tak okropne, iż pomimo niesłychanej władzy nad sobą, Rodin straszliwie zgrzytał zębami, tak, iż zdawało się, że je połamał, rzucił się konwulsyjnie i nadął piersi tak mocno, iż skutkiem gwałtownego spazmu, wydobył z nich nareszcie przeraźliwy krzyk boleści... ale ten krzyk już był wolny, dźwięczny.
— Już wolne piersi... — zawołał triumfująco doktór Baleinier — już ocalony... płuca już przyzwoicie działają... głos wraca... już wrócił... Dmuchajcie panowie, dmuchajcie... a ty, wielebny ojcze — rzekł uradowany do Rodina — jeżeli tylko możesz, krzycz... wyj... nie wstydź się... cieszyć się będę, słysząc cię, a to ci ulży... Odwagi tylko i cierpliwości, teraz już ręczę za ciebie.. Cudowne to jest uleczenie... ogłoszę je, otrąbić każę!...
Słysząc, że już jest ocalony, Rodin lubo cierpienia jego w tej chwili były może najdotkliwsze, jakich w ciągu całej operacji doznał, gdyż ogień dochodził do ostatniej warstwy skóry, Rodin, mówię, wypogodził swe oblicze, był piękny szatańską pięknością. W cierpiącej twarzy przebijała się duma dzikiego triumfu; — widać było, jak ten potwór czuł się znowu silnym, potężnym, że miał na myśli straszne nieszczęścia, jakie sprawić miało jego zmartwychpowstanie... I, wijąc się jeszcze jak żmija pod dopiekającemi płomieniami, wymówił następujące... pierwsze słowa, jakie się wydobyły z jego oswobodzonych piersi:
— Powiedziałem... tak... powiedziałem, że będę żył!
— I prawdę mówiłeś, mój ojcze — zawołał doktór: macając puls Rodina. — Otóż już masz puls, jak należy pewny, porządny, regularny, płuca wolne. Skutek operacji jest zupełny: już będziesz zdrów...
W tej chwili ostatnie włókna bawełny dopaliły się; odjęto trójnóżki i dały się widzieć na chudych piersiach Rodina cztery szerokie, zeskorupiałe rany. Pod zwęgloną, kurczącą się jeszcze skórą widać było czerwone żywe ciało...
Rodin spuścił oczy na te rany, przypatrywał się im przez chwilę w milczeniu, potem okropnie się uśmiechnął; wtedy, nie zmieniając położenia, rzuciwszy tylko z ukosa okiem na księdza d‘Aigrigny, rzekł mu, rachując powoli rany jednę po drugiej i palcem na nie wskazując:
— Księże d‘Aigrigny... jaka wróżba, proszę tylko patrzeć!... jeden Rennepont.. dwa Renneponty... trzy Renneponty... cztery Renneponty... — potem, umilkłszy — a gdzież jest piąty? Ach!.. to tu... ta rana liczy się za dwu... to bliźniak...
I potem uśmiechnął się.
— Tak, ja mówię, że ród bezbożnych na proch zostanie starty, podobnie jak kawałki mego ciała na popiół zostały spalone... Ja to mówię... to nastąpi... gdyż powiedziałem, że będę żył... i żyję.

Część II.
NĘDZA.
I.
WYSTĘPEK I CNOTA.

Już dwa dni upłynęło, od chwili kiedy Rodin został przywrócony do życia.
Jest około trzeciej godziny popołudniu; żywy płomień słonecznego światła, przedzierający się okrągłym otworem przez drzwi nawpół w ziemię zapuszczonego sklepiku, zajmowanego przez matkę Arseni, handlarkę węgli i zieleniny, dziwną przedstawiał sprzeczność z ciemnością w tej piwnicy.
Promień ten padał prosto na okropny przedmiot...
Wpośród wiązek drzewek, powiędłych legumin, tuż przy stosie węgli, stało stare łóżczysko; pod okrywającem je prześcieradłem, widać było postać skrzepłego trupa. Są to zwłoki matki Arseni, zmarłej na cholerę; onegdaj jeszcze zakończyła życie; ponieważ mnóstwo pogrzebów było, przeto dotąd jeszcze nie przyszła kolej na jej pochowanie.
W tej chwili ktoś usiłował wyłamać drzwi od korytarzyka, prowadzące do sklepiku; drzwi te niebardzo się opierały; weszła kobieta i przez chwilę stała nieruchoma Po chwilowem wahaniu postąpiła kilka kroków, jasny promień oświecił jej rysy twarzy, była to Bachantka. Od czasu śmierci Jakóba, twarz Cefizy jeszcze bardziej zmieniła się; była blada jak trup, jej piękne, czarne włosy były w nieładzie, rozczochrane, nogi bose, podarta spódniczyna, ledwie za kolana okrywała jej nagość, a na piersiach miała tylko kawałek chustki. Przystąpiwszy do łóżka, Bachantka rzuciła nieulęknionem, prawie okrutnym okiem na prześcieradło.
Wzięła koszyk i napełniła go węglami; popatrzywszy jeszcze tu i owdzie, spostrzegła w kącie glinianą fajerkę porwała ją z dzikiem ukontentowaniem.
— To jeszcze nie wszystko... jeszcze nie dosyć tego — mówiła sobie Cefiza, szukając znowu naokoło, niespokojna.
Wreszcie zobaczyła przy małym żelaznym piecyku puszkę blaszaną, w której było krzesiwo i zapałki. Wziąwszy tę puszkę, włożyła ją do koszyka, wzięła go jedną ręką, a drgą zabrała fajerkę.
Przechodząc obok zwłok biednej węglarki, Cefiza rzekła z wymuszonym uśmiechem:
— Okradam cię... biedna Arseni... ale moja kradzież nie na długo mi posłuży.
Cefiza wyszła ze sklepiku, przymknąwszy drzwi jak mogła najlepiej, poszła korytarzykiem; przebiegła małe podwórko, oddzielające korpus frontowy od budynku, w którym miał swoją kryjówkę Rodin.
Bachantka weszła na schody, prowadzące do mieszkanka, niegdyś zajmowanego przez Rodina. Dom ten był tak zniszczony, iż w wielu miejscach nietylko przez dach, ale, przez dziury w pułapie deszcz do izby padał, do izby ledwie dziesięć stóp długiej i szerokiej, do której światło jednem tylko dochodziło oknem w dymniku. Garbuska, odziana tylko w łachmany, siedziała na sienniku, podparta łokciami na kolanach, cienkiemi zwiędłemi rękami zakrywszy twarz. Zia wejściem Cefizy przybrana siostra Agrykoli podniosła głowę; jej blada, łagodna twarz wydawała cę jeszcze bardziej niż pzedtem wynędzniałą, zbladłą cierpieniami, zmartwieniami, nędzą; oczy zapadłe, od łez zaczerwienione, wlepiła w siostrę z wyrazem melancholijnej tkliwości.
— Mam już, czego nam potrzeba... moja siostro — rzekła Cefiza przytłumionym głosem. — W tym koszyku jest koniec naszej nędzy.
Potem pokazując garbusce rzeczy, złożone na podłodze, rzekła:
— Pierwszy to raz w mem życiu... dopuściłam się... kradzieży... i to mnie przejęło wstydem i bojaźnią... Już to pewne, że nie jestem stworzona ani na złodziejkę, an też na coś gorszego jeszcze. Szkoda — dodała z gorzkim uśmiechem.
Po chwilowem milczeniu, Garbuska rzekła tkliwie do starszej siostry:
— Cefizo... moja dobra Cefizo... chcesz więc umrzeć koniecznie?
— Jakże wahać się? — odpowiedziała Cefiza stanowczym tonem.
— Kiedy chcesz, zastanówmy się jeszcze, rozpatrzmy raz jeszcze moje położenie; choćbym nawet chciała zapomnieć o swej hańbie i o wzgardzie umierającego Jakóba, cóż mi pozostaje? Żyć... to jest umierać powoli, z niedostatku, zmam to już dobrze... wolę umrzeć odrazu... Drugi zaś wybór jest ten, aby dla utrzymania życia, bawić się dalej haniebnem rzemiosłem, jakiego już spróbowałam... a tego właśnie nie chcę... to dla mnie jesz cze gorsze....
Potem, nie dając mówić siostrze, dodała:
— Przychodzi cholera... zabija wszystkich w domu a nas... zostawia. Widzisz tedy, że lepiej będzie samej o sobie pomyśleć — dodała, uśmiechając się znowu z goryczą. Potem mówiła dalej: — A zresztą i ty, choć inaczej mówisz, moja siostro... biedna siostro... ty również masz chęć skończyć tek samo jak ja... Czy wolisz raczę; umierać.... oddzielnie?...
— Egoistko! — rzekła Garbuska z uśmiechem, rozdzierającym serce — jakieżbym miała powody bardziej niż ty lubić życie? czyjże pozostawiłabym żal po sobie.
— Z tem wszystkiem jednak pełniłam aż do końca wszystko, co było moją powinnością — dodała Garbuska miłym głosem. — Agrykola już mnie nie potrzebuje — on się ożenił... on kocha, on jest kochany... jego szczęście jest pewne.. pannie Cardoville nic nie pozostaje do życzenia. Piękna, bogata, szczęśliwa, a ja uczyniłam dla niej wszystko, co taka jak ja istota uczynić mogła. Ci, co byli dobrzy dla mnie, są szczęśliwi... dlaczegóżbym więc nie miała teraz odpocząć... jestem tak skołatana... A kiedym nareszcie mogła udać się do pałacu panny Adrjainny de Cardoville, jej tam nie było!... Oh! jakie to nieszczęście!
Garbuska nie mogła skończyć i ze drżeniem zakryła twarz rękami.
— A ja zaprzedałam się, jak tyle nieszczęśliwych, gdy im zabraknie roboty lub gdy zarobek nie wystarcza... a głód zbyt gwałtownie dokuczać zacznie... — odpowiedziała Cefiza drżącym głosem — tylko zamiast żyć, jak tyle innych żyje z hańby, ja z niej umieram... bo hańba moja dręczy mnie... Jakób skonał na mem ręku, pogardzając mną... a wiadomo ci, jak go kochałam! — dodała Cefiza z namiętnem uniesieniem — kochałam go tak, jak tylko raz w życiu kochać można!...
— Niech więc spełni się nasz los!... — rzekła zamyślona Garbuska.
— Moja siostro, nigdy mi też nie powiedziałaś przyczyny twego oddalenia się od panny Cardoville... — rzekła Cefiza po chwili milczenia.
— Jeden to będzie tylko sekret, który poniosę z sobą do grobu, moja dobra Cefizo — rzekła Garbuska, oczy spuściwszy.
I z gorzką radością myślała, że wkrótce uwolnioną zostanie od tej obawy, która zatruwała ostatnie dni jej smutnego życia.
— Siostro... uściskajmy się — rzekła Cefiza — i — odwaga!
Garbuska, wstawszy, rzuciła się w objęcia swej siostry.
Obie długo trzymały się w objęciach...
Na chwilę zapanowało głębokie, uroczyste milczenie; przerywały je tylko łkania dwóch sióstr.
— Oh! mój Boże! tak się kochać... i rozstać się... nazawsze — rzekła Cefiza — jednak to okrutnie.
— Rozstać się... — zawołała Garbuska, i jej blada, łagodna, łzami oblana twarz nagle zajaśniała boską nadzieją — rozstać się, siostro, o! nie, nie. Idźmy tam wysoko, moja siostro... niczem tam są ludzie, tam Bóg sam panuje... idźmy tam, siostro, lepiej nam tam będzie... idźmy prędko... nie zwłóczmy.
To mówiąc Garbuska wskazała na czerwony blask zachodzącego słońca, padający na szyby okna.
Cefiza, przejęta religijnem uniesieniem, schwyciła siostrę za ręce i, wpatrując się w nią z tkliwem uczuciem zawołała:
— O! siostro, jak piękna jesteś teraz!
— Za późno przychodzi mi piękność — rzekła Garbuska ze smutnym uśmiechem.
— Nie, siostro, bo wyglądasz na tak szczęśliwą... iż tracę teraz wszystkie skrupuły, jakie dotąd jeszcze miałam względem ciebie.
— A więc śpieszmy się — rzekła Garbuska, pokazując siostrze fajerkę.
— Bądź spokojna, moja siostro... to nie potrwa długo — rzekła Cefiza.
I poszła wziąć fajerkę, nałożoną węglami, którą postawiła w kącie izdebki, a teraz wystawiła ją na środek.
Potem, uśmiechając się z ową gorzką ironją, tak często napadającą w smutnych okolicznościach, dodała:
— Cóż powiesz... siostro, poobtykamy drzwi i okna, że by się nie dostało powietrze... co to za zbytki!... pieścimy się jak panie!
— W tej chwili możemy sobie pozwolić na wygody — rzekła Garbuska, usiłując równie jak Bachantka, być żartobliwą.
I obie siostry z niewymownie zimną krwią zaczęły skręcać słomę w powrósła tak tylko grube, iżby niemi można było pozatykać szpary we drzwiach i w oknie, tudzież w pułapie.

II.
SAMOBÓJSTWO.

Cefiza i Garbuska spokojnie zajmowały się przygotowaniami do śmierci.
Nieszczęsna chwila zbliżała się, ich fizjognomje, zawsze spokojne, wydawały się lekko ożywionemi nadzwyczajnem wzruszeniem, które zawsze towarzyszy podwójnemu samobójstwu.
— Teraz... — rzekła Garbuska — prędko fajerkę...
I uklękła przed fajerką, napełnioną węglami; ale Cefiza, wziąwszy siostrę pod rękę, zniewoliła ją do wstania, mówiąc jej:
— Pozwól mi rozniecić ogień... to do mnie należy..
— Ależ, Cefizo...
— Wiesz, moja kochana siostro, jakiego bólu głowy nabawia cię woń żarzących się węgli.
Na tę naiwną przymówkę, a Cefiza nie żartem mówiła, obie siostry nie mogły wstrzymać smutnego uśmiechu.
— Doprawdy — rzekła Cefiza. — Na co niepotrzebnie zadawać masz sobie podwójną mękę... wcześniej niż potrzeba.
Potem, pokazując siostrze siennik, w którym jeszcze było trochę słomy, dodała.
— Ty idź połóż się, moja siostrzyczko... Gdy węgle rozpalą się, ja przyjdę i usiądę przy tobie.
— Tylko pośpiesz się, moja Cefizo.
— W pięć minut wszystko się skończy.
Zapanowało głębokie milczenie...
Słychać było jedynie dmuchanie Cefizy i kiedy niekiedy lekkie trzaskanie węgli, które już zaczynały wydawać ckliwy, duszący zapach.
Cefiza, czując już niejaki zawrót głowy, wstała i rzekła do siostry, zbliżając się do niej:
— Już palą się węgle...
— Moja siostro — rzekła Garbuska, — jakże się ułożymy? Ja chciałabym być tuż przy tobie... aż do końca..
— Słusznie mówisz...
— Pozwól, niech ostatni raz ucałuję twe piękne włosy — rzekła Cefiza, przytulając do ust piękną jedwabistą kosę, która wieńczyła bladą, melancholijną twarz Garbuski — a potem już zachowamy się jak najspokojniej...
— Nie przewidujesz, na który cmentarz wyprowadzą nas? — rzekła Garbuska po krótkiem milczeniu.
— Nie, pocóż to pytanie?
— Bo mnie najlepiej podobałby się Pere-Lachaise... chodziłam tam raz z Agrykolą i jego matką... Cóż to za śliczny widok... wszędzie drzewa... kwiaty... marmury... Czy wiesz ty, że umarli... piękniej mieszkają niż żywi., i że...
— Cóż ci to, siostro?... — rzekła Cefiza do Garbuski, która zwolniła mowę, a nareszcie zupełnie umilkła.
— Czuję zawrót głowy... skronie zaczynają mnie boleć... — odrzekła Garbuska. — A ty, jak się czujesz?
— I mnie trochę zaczyna kręcić się w głowie; to osobliwe, u mnie skutek później następuje, aniżeli u ciebie.
To, czemu się dziwiły dwie siostry, było naturalne; lubo mocno osłabiona zmartwieniami i nędzą, Bachantka, będąc tak silnej budowy, naturalnie później, niż słabowita, delikatna Garbuska, uczuć musiała skutki zaczadzenia.
Po chwilowem milczeniu, Cefiza rzekła, kładąc rękę na czole Garbuski, której głowa ciągle oparta była na jej kolanach.
— Nic nie odpowiadasz, moja siostro... chora jesteś, nieprawdaż.
— Nie — rzekła Garbuska osłabionym głosem, — powieki ciążą mi, jak ołów... coraz bardziej słabnę i mdleję... spostrzegam... że coraz wolniej mówię... ale nie czuję jeszcze żadnej boleści. Czy sądzisz, że Agrykola bardzo mnie będzie żałować... i długo będzie o mnie myślał?
Potem dodała:
— Szczęściem, umieram z mocnem przekonaniem, że on nigdy nie będzie mnie potrzebować; ożenił się z bardzo piękną, miłą dziewczyną; kochają się nawzajem... pewna jestem... że ona go uszczęśliwi.
Gdy wymawiała ostatnie słowa, głos Garbuski słabnął coraz bardziej.... Nagle wzdrygnęła się i rzekła do Cefizy drżącym głosem:
— Moja siostro... ściśnij mocno... swemi rękoma.. oh! boję się... widzę... wszystko... ciemno-błękitnie... wszystko się ze mną kręci...
Kiedy Cefiza, chcąc wstać, lekko ścisnęła swoją siostrę, ta przytrzymała ją.
— Ty cierpisz, biedna siostro... — rzekła drżąc Cefiza.
— Oh! tak... w tej chwili... mocno cierpię... nie oddalaj się ode mnie... Proszę cię... pozostań ze mną...
— A ja... nic... prawie nic jeszcze... — mówiła do siebie Cefiza, rzucając zagniewanym wzrokiem na fajerkę.. — Ach... gdyby... jednak — dodała ze złośliwą radością — zaczynam się już dusić i... zdaje mi się... że moja głowa, rozłupie się...
Zamilkły obie, zabójczy gaz wypełnił izdebkę i odurzał nieszczęśliwe.
Nagle Garbuska poruszyła się konwulsyjnie, wymawiając przygasłym głosem następujące słowa:
— Agrykolo... panno de Cardoville... Oh! żegnam was... Agrykolo... żegn... Łagodna twarz Garbuski nie była bledsza, niż zwykle, tylko jej przymknięte oczy już nie patrzyły, półuśmiech pełen smętku i dobroci błąkał się jeszcze przez chwilę na fijołkowych ustach; wydających jeszcze słaby oddech... potem usta jej zdrętwiały.
— Ale ty nie powinnaś umierać przede mną... — zawołała przeraźliwym głosem Cefiza, okrywając pocałunkami lica Garbuski, które stygły pod jej ustami.
— Siostro... kochana siostro... Zaczekaj na mnie... zaczekaj na mnie...
Garbuska nic nie odpowiedziała; jej głowa, którą Cefiza na chwilę puściła, opadła na siennik.
— Mój Boże! przysięgam ci... nie moja to wina, że nie umieramy razem!... — zawołała Cefiza w rozpaczy. Klęcząc przed posłaniem, na którem leżała rozciągnięta Garbuska. — Umarła! — mówiła do siebie wylękniona Cefiza — otóż i umarła... pierwej niż ja... Siostro — dodała obejmując rękami szyję Garbuski — otóż i ja... idę z tobą...
Nagle odgłos stąpania słyszeć się dał na schodach. Cefiza tyle jeszcze miała przytomności, że usłyszała szelest i głosy. Nie przestając leżeć nad ciałem swej siostry, podniosła głowę. Szelest zbliżał się coraz bardziej; niebawem zawołał głos za drzwiami, w małej od nich odległości:
— Wielki Boże! jaka woń z węgli!...
I w tejże chwili zachwiały się drzwi w zawiasach, a tymczasem inny głos odezwał się:
— Otwórz!... otwórz!...
— Wejdą... uratować mnie... a moja siostra umarła!... Oh! nie... nie będę tak podła, iżbym ją przeżyła.
Taka była ostatnia myśl Cefizy. Zebrawszy resztę sił pobiegła do okna, otworzyła je... i właśnie w chwili, kiedy silna ręka otwierała drzwi, nieszczęsna dziewczyna rzuciła się ma podwórko z wysokości drugiego piętra W tej chwili Adrjanna i Agrykola pokazali się na progu izdebki. Nie zważając na duszącą woń węgli, panna de Carodville wpadła na poddasze, i, zobaczywszy fajerkę, zawołała:
— Biedaczka!... zabiła się!...
— Nie... wyskoczyła oknem — zawołał Agrykola, gdyż widział, w chwili kiedy się drzwi łamały, postać ludzką, niknącą przez okno, do którego pobiegł.
Lecz, nie zrozumiawszy prawdziwej przyczyny przerażenia Agrykoli, Adrjanna, która spostrzegła w ciemność: Garbuskę odpowiedziała:
— Nie... oto jest...
I pokazała kowalowi bladą twarz leżącej na sienniku Garbuski, przy której padła na kolana; Adrjanna, uchwyciwszy za ręce biedną wyrobnicę, uczuła, że już były zimne... Prędko przyłożywszy rękę do jej serca, nie uczuła już jego bicia... Jednakże po chwili, gdy weszło do izdebki nieco świeżego powietrza drzwiami i oknem, zdawało się Adrjannie, że czuje nieznaczne uderzenia serca, i zawołała:
— Jej serce bije, prędko ratunku, panie Agrykolo, biegnij po ratunek, po doktora... Szczęściem... mam flakonik ze spirytusem.
— Tak... tak... ratunku dla niej, i dla tamtej... jeżeli czas jeszcze — rzekł kowal w rozpaczy i pobiegł ku schodom, pozostawiwszy pannę Cardoville klęczącą przed posłaniem, na którem leżała prawie martwa Garbuska.

III.
WYZNANIE.

Podczas opisanej powyżej sceny, żywe wzruszenie odkryło rumieńcem twarz panny Adrjanny de Cardoville, zbladłej, zmizerniałej od zmartwienia.
Po chwili Garbuska odzyskała przytomność.

O czasu osobliwego zdarzenia w teatrze, przy Bramie Św. Marcina, kiedy Dżalma, z narażeniem swego życia, rzucił się na czarnego rysia, tuż przed oczyma panny de Cardoville, młoda ta dziewica doświadczyła różnych, głęboko przejmujących zmartwień. Zapominając o zazdrości i upokorzeniu na widok Dżalmy... Dżalmy, afiszującego się w oczach wszystkich obecnych z godną pogardy kobietą, Adrjanna, omamiona na chwilę bohaterskim postępkiem księcia, pomyślała sobie:
— Pomimo najgorszych pozorów, Dżalma kocha mnie jeszcze, kiedy odważył się narazić prawie na śmierć, dla pochwycenia mojego bukietu.
A jednakże Adrjanna czuła ku rywalce zazdrość, tem boleśniejszą, tem bardziej upokarzającą, że ta rywalka żadną miarą nie mogła się z nią zrównać.
Tegoż samego jeszcze dnia, kiedy Adrjanna, dowiedziawszy się nareszcie o miejscu zamieszkania Garbuski, tak cudownie uratowała ją od śmierci, Agrykola Baudoin, znajdujący się podówczas w pałacu Cardoville, dla po mówienia w interesach pana Hardy, prosił Adrjannę, aby pozwoliła towarzyszyć jej na ulicę Klodoweusza, i oboje się tam udali.
Dzięki przytomności Adrjanny i jej zręcznemu zmyśleniu, wyrobnica dała się przekonać, że Cefiza mogła jeszcze być przeniesiona do najbliższego ambulansu, gdzie udzielano jej potrzebnej pomocy i, jak się zdawało, nie tracono nadziei, że wyzdrowieje.
Garbuska powali przychodziła do siebie; nie wszystko odrazu pojmowała, co jej mówiono, dlatego i powyższą bajkę przyjęła bez najmniejszego podejrzenia, i o tem także nie wiedząc, że Agrykola znajduje się w towarzystwie panny Cardoville.
— Pani to, Cefiza i ja winnyśmy życie — rzekła Garbuska, zwróciwszy swoją łagodną melancholijną twarz do Adrjanny. — Pani to, klęczącej na tem poddaszu... przy tem łożu nędzy, na którem ja i moja siostra, chciałyśmy umrzeć... bo Cefizie... jak mnie pani zapewniasz... równie jak i mnie wcześnie udzielony został ratunek?
— Tak, bądź spokojną, moje życie, dopiero co powiedziano mi, że odzyskała przytomność. Lecz, powiedz mi — dodała panna Cardoville wzruszonym głosem — nim powzięłaś tak rozpaczliwy krok, pisałaś do mnie, nieprawdaż?
— Tak, pani.
— Niestety! — rzekła smutnie Adrjanna — nie odebrawszy odpowiedzi ode mnie, pewno sądziłaś, że ja o tobie zapomniałam... że okazałam się względem ciebie okrutnie niewdzięczną?...
— Sądziłam, że słusznie obraziłaś się, pani, mojem nagłem odejściem od niej...
— Ja... obrazić się!... Niestety! twojego listu... nie otrzymałam...
— A przecież pani wiesz, żem do pani pisała?
— Tak jest, wiem nawet i o tem, żeś go pisała u mego odźwiernego; nieszczęściem, oddał on ów list jednej z moich służących imienia Floryna, mówiąc jej, że list był od ciebie.
— Florynie; tej pannie, niegdyś tak dobrej dla mnie? — Floryna zdradzała mnie niegodziwie; zaprzedawszy się mym nieprzyjaciołom, służyła im za szpiega. Ale umarła, ona także... tak młoda... tak piękna!... Pomimo błędu, śmierć jej głęboko mnie wzruszyła; bowiem wyznała swoje błędy z żalem; dzięki jej wyznaniom przekonałam się, jak słuszny był twój wstręt do pewnego nędznika, którego ja ciągle broniłam przeciwko twym podejrzeniom.\
— Pana Rodina... — rzekła Garbuska, wzdrygnąwszy się.
— Tak jest... — odpowiedziała Adrjanna — ale nie mówmy teraz o tych ludziach... Myśl o nich popsułaby mi radość oglądania ciebie... chwała Bogu, coraz lepiej ci... bo głos twój już nie jest słaby, a lica zaczynają się rumienić Bogu dzięki, szczęśliwa jestem, że cię znajduję!... Tyle ci chcę powiedzieć!
Tu lica paniny de Cardoville pokryły się żywym rumieńcem.
— A czemże zasłużyć sobie mogłam na takie zaufanie pani? — zapytała coraz mocniej zdziwiona Garbuska.
— Delikatność twojego serca, pewność twego charakteru — odpowiedziała Adrjanna z małem wahaniem... — zresztą, jesteś kobietą... i pewna jestem, że lepiej niż ktokolwiek inny pojmiesz, co ja cierpię, i litować się będziesz nade mną...
— Nad panią litować się... — rzekła Garbuska, której zdziwienie powiększyło się jeszcze — ja, nad panią... która jesteś tak dostojną damą i której tak zazdroszczą.. ja tak niska, tak nic nie znacząca, litować się mam nad panią?
— Powiedz raczej, moja kochana przyjaciółko — rzekła Adrjanna po chwilowem milczeniu — najdotkliwszemi są te udręczenia, których nie śmiemy wyjawić nikomu z obawy, aby z nas nie szydzono lub nie pogardzano na mi... Jak bowiem ośmielić się można żądać, aby się nami zajmowano lub żałowano nas w cierpieniach, których same przed sobą nie śmiemy wyznać, gdyż same się przed sobą rumienimy za nie.
— Oh! tak, pani, okropna to rzecz, taka dolegliwość, zmartwienie, za które się człowiek wstydzić musi!... Oh! bardzo okropna!
Myśl, że panna Cardoville wie o jej miłości ku Agrykoli, zrazu tak przykra, wkrótce zamieniła się w sercu Garbuski, dzięki szlachetnemu instynktowi tej rzadkiej, dobrej istoty, w tkliwy żal, który dowodził całego jej przywiązania, całego uwielbienia dla Adrjanny.
— Może to być — myślała sobie Garbuska — zwyciężona będąc wpływem, jaki wywiera na mnie przezacna dobroć mej dobrodziejki, uczynię jej wyznanie, któregobym nikomu nie uczyniła, wyznanie, o którem niedawno sądziłam, że je do grobu z sobą poniosę... byłby to przynajmniej dowód mej wdzięczności dla panny Cardoville; lecz na nieszczęście ogołocona jestem ze smutnej pociechy po wierzenia mej dobrodziejce jedynego w mem życiu sekretu. A zresztą, jakkolwiek szlachetna jest dla mnie litość, jakkolwiek rozsądnem jest jej przywiązanie, nie zdoła ona nigdy pojąć całej okropności położenia takiej, jak ja, istoty, ukrywającej w głębi zbolałego serca miłość zarówno pełną rozpaczy, jak śmieszną. Nie.. nie; i, po mimo delikatności jej przywiązania do mnie, żałując mnie, moja dobrodziejka razić mnie będzie, nie wiedząc o tem, bo sami tylko współnieszczęśliwi pocieszać się mogą... Niestety! czemuż nie pozwoliła mi umrzeć?
— Moje dziecko — rzekła smutnie Adrjanna — jeżeli obieram tę prawie uroczystą chwilę do przykrego dla mnie zwierzenia... czynię to dlatego, że się spodziewam, iż, gdy mnie wysłuchasz, przywiążesz się, pewna tego jestem, tem bardziej do życia, gdy się dowiesz, jak wielce potrzebne mi jest twoje przywiązanie... twoja pociecha... twoje politowanie...
Na te słowa Garbuska usiłowała podnieść się, usiadła więc, ręką się podparłszy, i patrzała na pannę Cardoville ze zdziwieniem. Nie mogła uwierzyć temu, co słyszała.
— Opiekunka moja — myślała Garbuska, — uczyniła mi przykre dla siebie wyznanie, prosi mnie o pocieszenie, o litość... mnie... biedną istotę...
— Kocham... — mówiła znowu Adrjanna z wybuchem długo tłumionego żalu — kocham... a nie jestem kochana... Miłość moja jest godna politowania, litości... pożera mnie... zabija mnie... a nie śmiem powierzyć nikomu tej nieszczęsnej tajemnicy.
— Podobnie jak ja... — powtórzyła Garbuska, wlepiwszy oczy w Adrjannę.
I pomyślała:
— Ona... królowa... przez swoją piękność, przez swoją godność, przez bogactwa i dowcip... cierpi równie jak ja... I podobnie jak ja, nieszczęśliwa istota... kocha... a nie jest kochana...
— Tak więc... tak... podobnie jak ty... kocham... a nie jestem kochaną... — zawołała panna Cardoville — czyż więc nie słusznie powiedziałam ci, że tobie jednej zwierzyć się będę mogła... bo, wyczerpawszy podobne udręczenia, ty jedna będziesz mogła odczuć je.
— Pani, wzgardzona... Ach! nie mogę temu wierzyć! — zawołała Garbuska.
— W to, co ty ledwo mogłaś powierzyć swemu dziennikowi, nieprawdaż? A więc dobrze, dowiedz się teraz wszystkiem... Floryna, umierając, wyznała mi swoją zdrożność. Dopuściła się ona takiej niegodziwości, że ci wykradła twoje papiery, wszakże zniewolona będąc do tego przez ludzi, którym musiała być posłuszną... ale twój dziennik przeczytała... A ponieważ nie wygasły w niej jeszcze dobre uczucia, to czytanie, w którem malowała się twoja przedziwna rezygnacja, twoja smutna, czysta miłość, wszystko to uderzyło ją tak mocno, iż na łożu śmierci mogła była przytoczyć mi jeszcze niektóre ustępy z twego dziennika, tym sposobem tłumacząc mi przyczynę twego nagłego zniknięcia; nie wątpiła bowiem, że obawa rozgłoszenia twej miłości ku AgrykoJi, była pewno przyczyną twego oddalenia.
— Pani, to przeraża...
— Uspokój się, moje dziecko; widzisz, jak broń złośliwych zwraca się częstokroć przeciwko nim samym, gdyż od chwili, kiedy się dowiedziałam o przyczynie twego oddalenia, tem mocniej jeszcze pokochałam cię. Od owej chwili używałam wszystkich sposobów dowiedzenia się o tobie; nakoniec, po długich poszukiwaniach, właśnie dziś rano, osoba, którą zobowiązałam, aby się dowiedziała o miejscu twego zamieszkania, potrafiła dowiedzieć się, że mieszkasz w tym domu. Pan Agrykola, będąc właśnie u mnie, prosił mnie, aby mógł udać się ze mną.
— Agrykola! — zawołała Garbuska, składając ręce — przybył...
— Tak, moje dziecko, uspokój się... Kiedy ja udzielałam ci pierwszego ratunku... on tymczasem zajmował się twoją biedną siostrą... wkrótce go ujrzysz. Mówię ci tylko, że nie powinnaś była umierać, gdyż ludzie, kochający cię i ci, których ty kochasz, jeszcze cię potrzebują.
— Ja sądziłam, że pani jesteś szczęśliwą. Agrykola ożenił się z młodą dziewczyną, która kocha i która, jak się spodziewam, uszczęśliwi go. Komuż zresztą mogłam być użyteczną?
— Najprzód mnie, wiedz o tem... A potem, któż ci to powiedział, że Agrykola nigdy nie będzie potrzebować cię? Któż cię zapewnił, że szczęście jego lub jego rodziny będzie zawsze trwało i żadnych nie dozna niepomyślności? A i w takim nawet razie kiedyby wszyscy, co cię kochają, mieli być ciągle szczęśliwymi, czyżby ich szczęście było zupełne bez ciebie? A twoja śmierć, którąby może wyrzucali sobie, czyżby nie pozostawiła w nich wiecznego po tobie żalu?
— To prawda, pani... — odpowiedziała Garbuska.
— Biedne dziewczę! jak mówisz, opanował cię w owej strasznej chwili pewien rodzaj szału. Dlatego nie śmiem wyrzucać ci, żeś na chwilę o mnie zwątpiła. Bo i jakżebym ganić ci mogła? Alboż ja nie miałam myśli odebrania sobie życia?
— Czy to być może!... Pani? — zawołała Garbuska.
— Tak... myślałam już o tem... gdy przyszli powiedzieć mi, że umierająca Floryna życzy sobie mówić ze mną... wysłuchałam jej; zaznania jej natychmiast zmieniły moje postanowienia; owe ponure, nieznośne dla mnie życie, nagle się rozjaśniło. Wtedy poczucie obowiązku dodało mi nowych sił, mogłam wyjść z mego odrętwienia; przy pomocy księdza Gabrjela, nieoszacowanego księdza, oh! nieoszacowanego... ideału prawdziwego chrześcijanina... godnego brata przybranego Agrykoli, odważnie rozpoczęłam walkę.
W chwili, kiedy Adrjainna mówiła te słowa, słyszeć się dały prędkie kroki po schodach i odezwał się młody, świeży głos.
— Ach! mój Boże! biedna Garbuska!... w jak dobrą przybywam porę! Gdybym przynajmniej mogła w czem dopomóc jej!
I w tejże prawie chwili Róża-Pompon weszła z pośpiechem do poddasza. Niebawem przybył Agrykola i, wskazując otwarte okno, usiłował dać Adrjannie do zrozumienia, że nie wypadało mówić biednej wyrobnicy o nieszczęśliwej śmierci Bachantki. Panna Cardoville nie spostrzegła, czy nie zrozumiała tej pantomimy. Omal nie wyskoczyło serce Adrjanny z żalu, gniewu, dumy, gdy poznała dziewczynę, którą widziała w teatrze rasem z Dżalmą, a która właśnie była przyczyną strasznych męczarni, jakie cierpiała od owego nieszczęsnego wieczoru. Jeżeli głębokie było zdziwienie panny Cardoville, niemniej zdumiała się Róża-Pompon. Nietylko poznała w osobie Adrjamny piękną młodą dziewicę ze złocistemi włosami, która się znajdowała naprzeciwko niej w teatrze podczas przypadku z czarnym rysiem, ale miała ważne powody życzenia sobie tego tak nieprzewidzianego spotkania, niepodobna też odmalować złośliwego, triumfującego wzroku, pełnego radości, jaki niby od niechcenia rzuciła na Adrjannę. Pierwszą myślą panny Cardoville było oddalić się z poddasza; ale nietylko wieleby ją kosztowało, gdyby miała porzucić Garbuskę w tej chwili i tłumaczyć się przed Agrykolą, jaki jest powód tego nagłego oddalenia, lecz nadto zatrzymała ją trudna do pojęcia, mimowolna ciekawość pomimo obrażonej dumy. Pozostała więc.

IV.
RYWALKI.

Łatwo sobie wyobrazić zdziwienie i pomieszanie panny Cardoville, gdy Róża-Pompom wesołym i swobodnym tonem rzekła do niej:
— Rada jestem, że tu panią zastaję; będziemy miały do pomówienia z sobą... Chcę tylko wprzód ucałować biedną Garbuskę, jeżeli mi pani pozwoli.
Agrykola rzekł cichutko do Adrjanny, nie zwracając uwagi na bezczelność gryzetki:
— Niestety, pani... już po niej... Cefiza wydała ostatnie tchnienie... nie odzyskawszy przytomności.
— Biedna dziewczyna! — rzekła Adrjawna z rozrzewnieniem, zapominając na chwilę o Róży-Pompon.
— Trzeba będzie ukrywać tę smutną wiadomość przed Garbuską, a potem dopiero, powoli, ostrożnie, zawiadomić ją — rzekł Agrykola. — Szczęście też, że Róża-Pompon nic o tem nie wie.
Tu Agrykola wzrokiem wskazał pannie de Cardoville na Różę-Pompon, siedzącą w kuczki przy Garbusce.
— Ach! moja Garbusko — mówiła ona prędko i z uczuciem, gdyż piękne jej oczy łzami się zrosiły — czy to podobna, żebyś ty miała popełnić takie głupstwo?... Alboż to biedni ludzie nawzajem się nie ratują?... Nie mogłaś udać się do mnie?... Wiedziałaś dobrze, że co moje, to i twoje...
— Wiem, że jesteś litościwa — rzekła Garbuska, albowiem wiedziała od swej siostry Bachantki, że Róża-Pompon, jak tyle jej podobnych kobiet, miała dobre serce.
A Róża-Pompon zrobiła nadętą minkę i ciągnęła dalej:
— Bądźcie spokojne. Przynajmniej to dobrze, że niech tylko w lepszym znajdę się stanie, a zaraz uczują to mniej szczęśliwe przyjaciółki; bo też pięknieby to było zachować szczęście dla siebie samej tylko! Pozwól więc raz jeszcze ucałować się serdecznie... a nie martw się już... i Cefiza niech się nie martwi.,. rozumiesz?... bo ja teraz jestem tu.
I Róża-Pompon serdecznie uściskała Garbuskę.
Takież to więc było stworzenie, dla którego poświęcił ją Dżalma?
Jeżeli pierwsze uczucia Adrjanny na widok Róży-Pompon były niezmiernie przykre, zastanowienie jednak nasunęło jej niebawem wątpliwości, które prędko zamieniły się w miłą nadzieję. Wkrótce więc powątpiewania Adrjanny o gorącej miłości księcia dla takiej Róży-Pompon przemieniły się w pewność, w zupełne niedowierzanie; zbyt przenikliwym obdarzona rozsądkiem i zbyt wielką przezornością, iżby nie miała odgadnąć, że te pozorne związki, tak niepojęte ze strony księcia, ukrywać w sobie musiały jakąś tajemnicę; nad tem się zastanowiwszy, uczuła panna de Cardoville odradzającą się w sobie nadzieję. W miarę, jak ta błoga myśl rozwijała się w duszy Adrjanny, jej serce, boleśnie dotąd ściśnięte, otwierać się zaczynało; jakaś tęsknota za lepszą przyszłością coraz mocniej się w niej budziła.
Róża-Pompon, raz jeszcze ucałowawszy serdecznie Garbuskę, wstała i, zwracając się do Adrjanny, która zmierzyła zuchwałem okiem od stóp do głowy rzekła natrętnie-poufalym tonem:
— Teraz, pani, będziemy miały do pomówienia z sobą — Jestem na rozkazy pani — odpowiedziała Adrjanna z wielką łagodnością i szlachetną prostotą.
Na widok zwycięskiej, nakazującej miny Róży-Pompon, słysząc jej odezwanie się do panny Cardoville, zacny Agrykola, powiedziawszy jeszcze kilka tkliwych słów Garbusce, nadstawił ucha i na chwilę osłupiał, słysząc bezczelność gryzetki, potem zbliżył się do niej i rzekł jej pocichu, pociągnąwszy ją za rękaw:
— Ah! czyś zwarjowała? Czy wiesz, z kim mówisz?...
Adrjanna, obawiając się jakiego śmiesznego wybuchu o Dżalmie w obecności Agrykoli, dała mu znak i odpowiedziała gryzetce:
— Gotowa jestem słuchać panią, ale nie tu... Pojmujesz pani, dlaczego...
— Słusznie, uważa parni... mam przy sobie klucz.. jeżeli pani chce... idźmy do mnie...
To do mnie wymówione było chełpliwym tonem.
— Idźmy więc do pani, kiedy pani chce uczynić mi zaszczyt przyjęcia mnie u siebie... — odrzekła panna de Cardoville swym miłym, przejmującym głosem, lekko się skłoniwszy, tonem tak uprzejmie grzecznym, iż Róża-Pompon, pomimo swojej rubaszności, nie wiedziała, jak się ma znaleźć.
— Broszę panią, przebaczyć mi, że pójdę naprzód dla pokazania jej drogi; bo też prawdziwie w tym baraku można kark skręcić — powiedziała, przyciskając łokcie do ciała i przygryzając sobie usta, dla pokazania, że i ona też umiała pięknie mówić.
I dwie rywalki wyszły z poddasza, gdzie pozostał Agrykola z Garbuską.
W kilka chwil potem, gryzetka z panną de Cardoville stanęły w apartamentach Filemona. Osobliwe to pomieszkanie znajdowało się w tym samym malowniczym nieładzie, w jakim je zostawiła Róża-Pompon, gdy Nini-Moulin, przybywszy po nią, zabrał ją i zawiózł na miejsce tajemniczej awantury. Róża-Pompon, pomimo swojej śmiałości, uczuła głębokie, niespokojne wrażenie od chwili, jak się znajdowała sam na sam z panną le Cardoville; najprzód rzadka piękność młodej patrycjuszki, jej postępowanie, godny i uprzejmy zarazem sposób, jakim odpowiedziała na rubaszne wyzwanie gryzetki, mocno zaczynały jej imponować; nadto Róża-Pompon, dobra zresztą dziewczyna, wielce wzruszyła się, gdy usłyszała pannę de Cardoville, nazywającą Garbuskę swoją siostrą, swoją przyjaciółką. Z tem wszystkiem, nie chcąc okazać, że ulega z krzywdą miłości własnej, usiłowała, w miarę możności, utrzymać swój ton i, zamknąwszy drzwi na rygiel, rzekła do Adrjanny:
— Pozwól sobie pani usiąść.
Zawsze starała się pokazać, że i jej nie zbywa na pięknych sposobach mówienia.
Panna de Cardoviłle od niechcenia wzięła krzesło, a tymczasem Róża-Pompon, pragnąc okazać swą gościnność, żywo zawołała:
— Nie bierz pani tego krzesła; brak mu nogi.
Adrjanna sięgnęła ręką po inne.
— I tego niech pani nie rusza, bo poręcz wcale się nie trzyma — zawołała znowu Róża-Pompon.
I prawdę mówiła, gdyż poręcz tego krzesła pozostała w ręku panny de Cardoville, która ją ostrożnie położyła na krześle, mówiąc:
— Sądzę, że równie dogodnie będziemy mogły pomówić, stojąc.
— Jak się pani podoba — odpowiedziała Róża-Pompon, tem bardziej podpierając się pod boki, że czuła, jak się zmieszała.
I rozmowa panny de Cardoville z gryzetką rozpoczęła się w następujący sposób.

V.
ROZMOWA.

Po chwilowym namyśle, Róża-Pompon rzekła do Adrjamny, której serce bilo żywo:
— Powiem pani odrazu, co mam na sercu: nie byłabym pewno pani szukała; lecz kiedy ją znajduję, rzecz naturalna, że korzystam z okoliczności.
— Ależ, pani — rzekła łagodnym tonem Adrjanna — czy mogłabym poznać przynajmniej temat rozmowy, którą mamy prowadzić z sobą?
— Tak, moja pani — rzekła Róża-Pompon — najprzód nie trzeba sądzić, żebym ja była biedna, albo nieszczęśliwa i żebym chciała wyprawiać pani sceny zazdrości lub krzyczeć, jako wzgardzona... Oho! niedoczekanie pani... Dzięki Bogu, nie mogę skarżyć się na ładnego księcia (tak go sobie przezwałam); przeciwnie, on mnie bardzo uszczęśliwił; jeżelim go opuściła, ta pomimo jego woli, i że tak mi się podobało.
To mówiąc, Róża-Pompon, pomimo udawanego spokoju, wielki mając ciężar na sercu, głośno westchnęła.
— Tak, pani — mówiła dalej — porzuciłam go, bo mi się tak spodobało, pomimo, że szalenie się we mnie rozkochał, tak dalece nawet, iż, gdybym chciała, toby się ze mną ożenił; tak, moja pani, ożeniłby się... tem gorzej, jeżeli to, co mówię pani, martwi ją... chociaż kiedy pierwszy raz ją zobaczyłam, chciałam jej oczy wydrapać... Oh! niezawodnie; ale gdym niedawno widziałam panią, tak dobrą dla biednej Garbuski, lubo pewna byłam siebie... doznałam czegoś takiego... Nakoniec, powiem jasno: nienawidzę pani, i bardzo zasługujesz pani na to... — dodała Róża-Pompon, tupnąwszy nogą.
To, co już usłyszała Adrjanna, powinno było zadowolić ją zupełnie. Według tego, co nazywają przyjętym zwyczajem między ludźmi, pewna już odtąd będąc, że serce Dżalmy bić nie przestawało dla niej, mało zapewne powinnaby o to dbać, czy książę, w uniesieniu gorącej młodości swego wieku, uległ przemijającej, chwilowej słabości dla tej istoty. Ale inne serce miała Adrjanna... Nie pojmowała ona rozłączenia duszy i ciała; jej miłość, młoda, czysta i namiętna, była niezmiernie surowa w wymaganiach, wymaganiach tak słusznych w obliczu natury, jak śmiesznych i niedorzecznych w oczach ludzi.
Powiedzieliśmy więc, że Adrjanna w połowie tylko została zaspokojona... chociaż już z mowy Róży-Pompon i obrażonej jej miłości przekonać się była mogła, że Dżalma nigdy nie miał dla gryzetki najmniejszego rzeczywistego przywiązania.
Te żale Róży-Pompon, zarazem smutne i zabawne, nie zgadzały się wcale z tem, co poprzednio już powiedziała, o szalonej miłości ku niej Dżalmy; ale Adrjanna, bynajmniej nie wytykając tych sprzeczności, rzekła do niej łagodnie:
— Mylisz się, pani, jak mi się zdaje, gdy sądzisz, że ja jestem przyczyną jej zmartwienia; ale w każdym razie szczerzebym jej żałowała, gdyby ktokolwiek miał z nią źle się obchodzić.
— Mylisz się, parni, jeżeli sądzisz, że mnie bito — zawołała Róża-Pompon — Oh! jeszczeby też!... Nie zupełnie co innego... ale wreszcie... pewna jestem, gdyby nie pani, przyszłoby do tego, iż ładny książę kochałby mnie trochę... bo bądź co bądź, warta tego jestem. A potem... między kochankiem a... kochankiem jest różnica... ja nie jestem tak wymagająca, ale nawet ani tego... — i Róża-Pompon przygryzła różowy paznokieć swego paluszka.
— Ach! kiedy Nini-Moulin przybył po mnie, przyniósłszy klejnoty i koronki, aby mnie skłonić do udania się z nim, słusznie mi mówił, że na nic mnie nie narażał... tylko na same uczciwe rzeczy...
— Nini-Moulin? — zapytała się panna de Cardoville, coraz bardziej zaciekawiona — któż to jest Nini-Moulin, moja panno?
— Taki moralny pisarz... — odpowiedziała Róża-Pompon zadąsana — wydusza pieniądze od starych bigotów; niby za pisanie o moralności... Piękna też to jego moralność.
Te słowa: moralny pisarz bigotów naprowadziły Adrjannę na ślad nowego spisku Rodina lub księdza d‘Aigrigny, spisku, którego ona i Dzalma o mało nie stali się znów ofiarą; zaczynała odgadywać prawdę i rzekła:
— Ależ, pani, pod jakim pozorem ten człowiek uprowadził cię stąd?
— Przyszedł po mnie, mówiąc mi, że nie mam się czego lękać dla mej cnoty, że tylko idzie o to, abym się bawiła, abym była wesoła, grzeczna; wtedy ja pomyślałam sobie: Filemon jest daleko, ja nudzę się sama, to będzie coś zabawnego, cóż na tem stracę?... Oh! nie wiedziałam ja, na co się narażałam — dodała Róża-Pompon z westchnieniem. — I oto Nini-Moulin wiezie mnie pięknym powozem; zatrzymujemy się na placu Pallais-Royal; mężczyzna ponury, o żółtej cerze siada przy mnie na miejscu Nini-Moulina i prowadzi mnie potem do ładnego księcia, gdzie mnie zostawia. Gdym go ujrzała... Ah! jaki piękny, ale to taki piękny, iż nie wiedziałam, co imam powiedzieć, a przytem mina tak miła, tak dobra... Zaraz więc pomyślałam sobie: właśnie tez potrafisz tu być cnotliwą... Nie spodziewałam się, ze tak będzie... pozostałam cnotliwą... niestety!
— Jakto, pani żałujesz tego, żeś pozostała cnotliwą?...
— Alboż ja wiem, poco ładny książę trzymał mnie u siebie? dlaczego brał mnie w powozie na spacery i na widowiska? Ha!... może to także należy do dobrego tonu w jego dzikim kraju, mieć zawsze przy sobie ładną dziewczynę, po to, aby nie zwracać na nią najmniejszej uwagi...
— Więc dlaczego pani pozostawałaś w tym domu?
— Ach! mój Boże!... pozostałam — rzekła Róża-Pompon, nogą tupnąwszy ze złości — pozostałam, bo, nie wiedząc jak się stało, mimowolnie zaczęłam kochać ładnego księcia, a co dziwniejsze, ja, co jestem wesoła jak zięba... kochałam go, bo był smutny, i to dowód, że szczerze go kochałam. Nareszcie, pewnego dnia, nie mogąc już wytrzymać... rzekłam sobie: niech się co chce dzieje, Filemon zapewne nie będzie mi wiemy, pewna tego jestem...
Potem, na chwilę umilkłszy, Róża-Pompon dodała:
— Ale... nie... nie powiem tego pani... byłabyś zbyt zadowolona...
Nareszcie po długiej przerwie ciągnęła dalej ta dziwna dziewczyna, patrząc na pannę de Cardoville z rozczuleniem i poszanowaniem.
— Dobrze, a więc... na złość, powiem pani, bo na co nam milczeć, powiem o wszystkiem!... Zaczęłam mówić do pani, udając, że ładny książę chce się ze mną żenić, a kończę, mimowolnie, wyznaniem, że niemal wypędził mnie od siebie. Ale doprawdy nie moja w tem wina: pomiesza mi się zawsze, kiedy chcę skłamać. Uważaj więc, pani, oto szczera prawda: Kiedym spotkała panią u biednej Garbuski, z początku rozgniewałam się na nią jak indyczka... lecz kiedy usłyszałam panią, tak piękną, tak wielką damę, jak mówiłaś do tej biednej wyrobnicy, jak do swej siostry, nadaremnie się srożyłam, gniew mnie opuścił... Mówię to, nietylko z powodu tego tygrysa, którego zabił dla ciebie w cyrku... ale od owego czasu, gdybyś pani wiedziała, mój Boże! o wszystkich głupstwach, jakie on wyrabiał z jej bukietem; a potem, nie wiesz pani? wszystkie noce przepędzał nie kładąc się, a częstokroć płakał w salonie, gdzie, jak mi powiadano, pierwszy raz panią zobaczył... wie pani... przy oranżerji... A portret pani, który zrobił z pamięci na zwierciadle, i tyle innych rzeczy. Nakoniec ja, która go kochałam i która to widziałam, z początku strasznie się na to gniewałam, a potem było dla mnie tak tkliwem, tak rozczulającem, iż nie mogłam wstrzymać się od łez... O! tak... tak... uważaj tylko pani... jak teraz, choć nic nie widzę, tylko myślę o tym biednym księciu. Ah! pani... masz minę tak łagodną, tak dobrą, nie czyń go więc nieszczęśliwym, kochaj go choć troszkę, tego biednego księcia... Bo cóżby to pani szkodziło, gdybyś go kochała?
Nie wiemy, co Adrjanma miała odpowiedzieć na tę niewczesną prośbę Róży-Pompon, gdy nagle odezwał się na schodach przeraźliwy, ostry, skrzeczący głos, jak można było wnosić, chcący naśladować koguta.
Adrjanna wzdrygnęła się ze strachu, niebawem jednak twarz Róży-Pompon, dopiero co bolejąca, wzruszona politowaniem, teraz zajaśniała radością, i dziewczyna, poznawszy owo hasło, zawołała, klaszcząc w ręce:
— To Filemon! Ach! ten warjat, jaki on zawsze zabawny! Zawsze go się trzymają żarty, a mnie to zawsze bawi!
I otarła ostatnią łzę śmiejąc się do rozpuku z żarcików Filemona, które jej się wydawały zawsze świeże, zawsze ucieszne, chociaż już je znała.
Adrjanna, nie chcąc przedłużać kłopotliwego i śmiesznego położenia, poszła wprost do drzwi i otworzyła je ku zdumieniu Filemona, który, ujrzawszy ją, cofnął się o parę kroków.
Filemon, tęgi zuch, brunet, wysoki, przybywający z podróży miał na głowie biały baskijski kaszkiet; czarna wielka broda spadała mu falisto na jasno-niebieską kamizelkę; co do innych rzeczy, które rozśmieszyły Adrjannę, były to: waliza, z której wyglądały nogi i głowa gęsi, tę walizę Filemon trzymał pod pachą; oraz ogromny biały królik, żywy, w klatce, którą ten student trzymał w ręku.
— Ah! biały królik, jakie on ma piękne czerwone oczy.
Kiedy Róża-Pompon, klęcząc przed klatką, unosiła się nad królikiem, Filemon uderzony widokiem okazałej postaci panny de Cardoville, zdjąwszy kaszkiet, ukłonił się jej z uszanowaniem.
Adrjanna odkłoniwszy mu się grzecznie i z godnością, zeszła lekko po schodach i znikła. Filemon, zdziwiony zarówno jej pięknością, jak szlachetną miną i pełną godności postawą, a nadewszystko bardzo ciekawy, skąd u licha Róża-Pompon miała podobne znajomości, rzekł jej żywo delikatnym, miłym głosem:
— Kochany kotku swego Mon-mona (Filemona), któż to jest ta piękna dama?
— To moja przyjaciółka, jeszcze z pensji... wielki satyrze — rzekła niedbale Róża-Pompon, drażniąc królika.
Potem, rzuciwszy okiem na skrzynkę, którą Filemon postawił przy klatce i przy walizie, dodała:
— Założyłabym się, że znowu przywozisz mi w tej skrzyni powidła z winogron...
— Mon-mon przywozi coś lepszego, niż powidła swemu kochanemu kotkowi — rzekł student i wycisnął dwa głośne całusy na rumianych licach Róży-Pompon, która nareszcie powstała — Mon-mon przywozi jej swoje serce.
— Znam je — rzekła gryzetka, kładąc delikatnie palec na końcu różowego noska i lekko pogroziła.

VI.
POCIECHA.

Zaraz po oddaleniu się Adrjanny, Agrykola, uklękłszy przy posłaniu Garbuski, rzekł jej z glębokiem wzruszeniem:
— Sami tu jesteśmy... mogę więc wynurzyć ci, co mam na sercu. Zastanów się tylko nad tem, coś uczyniła?... to straszna rzecz... umierać z nędzy... z rozpaczy... i nie wezwać mnie, nie dać mi znać o sobie...
— Agrykolo!... posłuchaj mnie...
— Nie... niema dla ciebie wymówki... Mój Boże... pocóż więc nazywać się bratem i siostrą, poco dawać sobie przez piętnaście lat najszczersze dowody przywiązania, a potem, w nieszczęściu być gotową umrzeć, nie pomyślawszy o tych, których się pozostawia... nie wspomniawszy, że odbierać sobie życie jest to samo, co powiedzieć im: niczem jesteście dla mnie?
I zwróciwszy się do Garbuski, która z coraz większem patrzyła nań zdziwieniem, rzekł jej wzruszonym głosem:
— Zbyt otwartym jestem; trudno jest znieść takie położenie; czynię ci wyrzuty, przyganiam ci... a sam nie jestem takim, jak ci mówię... wcale o czem innem myślę...
— O czemże, Agrykolo?
— Serce mi się kraje, gdy pomyślę, ile ci złego wyrządziłem.. Nie.... wszak prawda?... nigdy, w małych rzeczach? gdy, naprzykład, powodując się nieszczęsnym od dzieciństwa jeszcze nałogiem, ja, który jednak kochałem cię, szanowałem cię, jak siostrę, obrażałem cię po sto razy na dzień... dając ci bezustannie przezwisko tak obrażające... zamiast nazywać cię twem własnem imieniem?
Na te słowa Garbuska spojrzała na kowala z przerażeniem, lękając się, czy nie dowiedział się o jej nieszczęsnej tajemnicy.
— Albo moja matka... czy chodziła także do ciebie radzić się względem mego ożenienia; mówić ci o rzadkiej piękności mej narzeczonej, prosić cię, abyś zobaczyła tę dziewczynę, abyś badała jej charakter, w nadziei, że instynkt twego do mnie przywiązania ostrzegłby cię... gdybym ja czynił zły wybór? Powiedz mi, czy moja matka była tak okrutna? Nie... to ja tak dręczyłem twoje serce.
Tu znowu obudziła się obawa Garbuski; ani wątpić, że Agrykola wie o całej tajemnicy. O mało nie umarła ze wstydu; jednakże, całemi siłami oddalając od siebie wiarę w to odkrycie, mówiła zcicha, słabym głosem:
— W rzeczy samej... Agrykolo... nie twoja matka prosiła mnie o to... to ty... i... i... byłam ci wdzięczna za ten dowód zaufania...
— Ty byłaś mi wdzięczna... biedna dziewczyno — zawołał kowal ze łzami w oczach — nie... to nieprawda; bo ja bardzo naraziłem cię... byłem bardzo nielitościwym... nie wiedząc o tem... mój Boże!
— O! mój Boże!... — mówiła coraz słabszym głosem biedna dziewczyna, rękami zakrywając twarz — wie o wszystkiem!
— Tak... wiem o wszystkiem — rzekł kowal z niewymownem uczuciem i szacunkiem — tak, wiem o wszystkiem... i nie chcę, abyś się wstydziła uczucia, które sobie poczytuję za zaszczyt i którem pysznię się, tak, wiem o wszystkiem, i powtarzam sobie z uczuciem radości, z uczuciem pewnej dumy, że najlepsze, najszlachetniejsze serce dla mnie bije, że do mnie należy... i zawsze będzie do mnie należeć.
Agrykola mówił dalej z coraz większem uniesieniem:
— Dobrze, dobrze, bądź spokojna, moja zacna, kochana Magdaleno, bądź spokojna, będę ja zawsze godnym twej zaszczytnej dla mnie miłości; wierz mi, że tyle ona mi przyniesie szczęścia, ile cię łez kosztowała... Dlaczegóżby więc ta miłość miała być odtąd dla ciebie przyczyną stronienia ode mnie, dlaczegożbyś miała się jej wstydzić i lękać? Czemże jest miłość taka, jaką pojmuje twoje zacne serce? Czyż ona nie jest bezustannym, wzajemnym udziałem poświęcenia, tkliwości, głębokiego wzajemnego szacunku, nieograniczonej ufności?
Im więcej mówił kowal, tem więcej nabierała śmiałości Garbuska... Lękała się ona nadewszystko wyjawienia swej tajemnicy, w tej myśli, aby jej nie przyjęto z szyderstwem, pogardą lub upokorzającem politowaniem, a tymczasem całkiem przeciwnie, na męskiej, prawej twarzy Agrykoli malowała się radość i szczęście; Garbuska wiedziała, że on nie umie udawać, dlatego, już teraz nie wstydząc się, zawołała... również z pewnym rodzajem chluby.
— Mój Boże! każda szczera i czysta miłość ma w sobie coś pięknego, dobrego i pocieszającego, że w końcu zawsze znajduje tkliwe przyjęcie, gdy zdołają wytrzymać pierwsze burze ci, którzy ją uczuli; zawsze więc zaszczytnem będzie i dla serc, które były jej przedmiotem... Dzięki ci, Agryikolo; dzięki twym dobrym słowom, które mnie podnoszą w mych własnych oczach, czuję teraz, że, zamiast wstydzić się tej miłości, szczycić się nią powinnam... Moja dobrodziejka ma słuszność... Ty masz słuszność; dlaczegóżbym więc wstydzić się miała? Czyż nie jest świętą i prawdziwą moja miłość? Patrz więc czy moje oczy unikają twoich... przypatrz się tylko, czy ja kiedy w życiu wyglądam na tak szczęśliwą... a przecież niedawno miałam już umrzeć.
Od kilku chwil już, tkliwa ta scena miała niewidocznego świadka. Kowal i Garbuska tak mocno byli wzruszeni, iż nie spostrzegli panny Adrjamny de Cardoville, stojącej we drzwiach na progu.
Adrjanna również nie posiadała się z radości: Dżalma pozostał jej wiernym, Dżalma kochał ją niezmiernie. Owe niegodziwe pozory, których przez jakiś czas była ofiarą, były oczywiście nowym spiskiem Rodina, i pozostawało tylko pannie de Cardoville dociec celu tych obmierzłych intryg.
— Widzisz więc, moja przyjaciółko — rzekła Adrjanna — jak to podstępy złośliwych ludzi wychodzą częstokroć na własną ich szkodę. Nareszcie więc jesteśmy znowu połączone i szczęśliwsze, niż kiedykolwiek, a ta szczęśliwość jeszcze więcej daje nam nowych sił przeciw naszym nieprzyjaciołom.
— Pani, Bogu dzięki... — rzekł kowal.
— Pozwól, panie Agrykolo, przypomnieć sobie, że jutro masz się widzieć z panem Hardy.
— Proszę pani, nie zapomniałem o tem, równie jak o wspaniałej ofierze, jaką pani gotowa jesteś uczynić dla niego. List jego, napisany do mnie w odpowiedzi na mój list, który udało mu się przesłać mi pokryjomu, był krótki, czuły lubo bardzo smętny; pozwala, abym się z nim widział; pewny jestem, że go skłonię... do opuszczenia tego smutnego miejsca pobytu, a może i do przyprowadzenia go z sobą; wielką on mi zawsze okazywał ufność, wierzył w moje dla niego poświęcenie!
— Dobrze, bądź dobrej myśli, panie Agrykolo — rzekła Adrjanna, zarzucając swoją salopę na ramiona Garbuski i starannie ją otulając: — Jedźmy, bo już ściemnia się. Jak tylko powrócimy do domu, dam panu list do pana Hardy.

W kilka chwil potem młoda wyrobnica, prowadzana przez Agrykolę i Adrjannę, zeszła po schodach i, wsiadłszy do powozu z paniną de Cardoville, usilnie prosiła, aby mogła widzieć Cefizę; nadaremno Agrykola odpowiadał Garbusce, że niepodobna było tego żądać.

Dowiedziawszy się od Róży-Pompon, że nie można ufać nikomu z ludzi, otaczających księcia Dżalmę, Adrjanna znalazła pewny sposób przesłania tegoż wieczora listu do księcia.

CZĘŚĆ III.
W PAJĘCZEJ SIECI.
I.
DWA POWOZY.

Było to wieczorem tego samego dnia, w którym panna de Cardoville przeszkodziła popełnić samobójstwo Garbusce.
Jedenasta godzina bije, wiatr dmie gwałtownie i pędzi grube chmury, które zakrywają zupełnie blade światło księżyca. Zadyszane konie ledwo powoli ciągną fiakr pod dość przykrą spadzistość ulicy Białej, niedaleko od rogatki, gdzie jest dom, zamieszkały przez księcia Dżalmę.
Powóz ten zatrzymuje się. Woźnica, klnący pod nosem, że tak długi odbywa kurs, zbliża się do owej przykrej spadzistości, wykręca się na koźle, nachyla się do okna na przodzie powozu i mówi zadąsanym tonem do osoby, którą wiezie:
— Czy tu już wreszcie będzie koniec?
— Uważaj na małą furtkę z daszkiem, jak ją zobaczysz, pojedź jeszcze ze dwadzieścia kroków i potem zatrzymaj się... przy murze — odpowiedział niecierpliwie krzykliwy głos, z wyraźnym akcentem włoskim.
— A to mi dopiero, ten djabeł niemiecki będzie mną kręcił, jak jakim głupcem — mruczał sobie pod nosem rozgniewany woźnica.
Tak jadąc i jadąc powoli, znowu się zatrzymał.
— Już minąłem numer 50, jest furtka z daszkiem rzekł woźnica.
— Czy to ta?
— Ta, ta sama... — odezwał się głos z powozu. — Teraz postąp ze dwadzieścia kroków, potem zatrzymasz się. Idź i zapukaj dwa razy po trzykroć w małą furtkę...
— A gdzież to, co miało być na wódkę? — krzyknął rozgniewany woźnica.
— Jak mnie zawieziesz na przedmieście Ś-go Germana, gdzie mieszkam, dam ci dobry traktament, jeżeli będziesz co dobrego.
— A teraz?
— Powiesz osobie, która ci otworzy — czekają na pana i przyprowadzisz ją tu do powozu.
— A czy mi go wszyscy d... nadali — rzekł woźnica — ten djabeł niemiecki ma jakieś szachrajstwa z masonami albo też z kontrabandzistami, bo jesteśmy tu blisko rogatki... wartoby go zaskarżyć za to, że mnie tu sprowadził aż z ulicy Vaugirard.
Zbliżywszy się do furtki, zapukał, jak mu zalecono, najprzód trzy razy, potem przestał, i znowu trzy razy. Otworzyły się drzwi, woźnica ujrzał wychodzącego furtką mężczyznę średniego wzrostu, okrytego płaszczem, mającego na głowie kolorową czapkę. Mężczyzna ten postąpił dwa kroki na ulicę, furtkę za sobą zamknąwszy na klucz.
— Czekają na pana — rzekł mu woźnica — mam zaprowadzić pana do powozu.
I, idąc przed mężczyzną, który odpowiedział mu skinieniem głowy, zaprowadził go do dorożki.
I zaczął się przechadzać wzdłuż muru, w którym była furtka. W kilka minut usłyszał wdali turkot powozu, który się wreszcie zbliżył i, szybko dostawszy się na wzgórze, zatrzymał się w niedalekiej odległości z drugiej strony drzwi ogrodowych.
— Otóż masz! prywatny powóz — rzekł woźnica — konie dzielne, dobrane, wleciały pędem jak strzała po tej przykrej spadzistości ulicy Białej.
To mówiąc, zwrócił się i podszedł do przybyłego powozu: pyszny był zaprzęg, para dzielnych ślicznych koni; stangret ani się ruszył w swym surducie z wysokim kołnierzem, prosto trzymał bicz, oparłszy go trzonkiem na kolanie, właśnie jak być powinno.
— Oj, kolego, szkaradny czas dla tak pięknych koni jak twoje — rzekł skromny woźnica dorożkarski do dumnego pańskiego stangreta, który ani się ruszył, ani pokazał nawet, że słyszy, jak mówią do niego.
— On nie rozumie po francusku... to Anglik... poznałem go odrazu po koniach — rzekł woźnica, tak sobie tłumacząc jego milczenie; potem, widząc o kilka kroków lokaja olbrzymiego wzrostu, stojącego przy drzwiczkach powozu, w długim szerokim surducie liberjowym: — Nieprawdaż, kolego, jak szkaradny czas!
I ten również jak pierwszy ani pół słowa nie odpowiedział.
— A to obaj są Anglicy... — podchwycił filozoficznym tonem woźnica i lubo dosyć zdziwiony zdarzeniem przy furtce, rozpoczął znowu przechadzkę, zbliżając się do dorożki.
Kiedy się to działo, mężczyzna w płaszczu i drugi, mówiący włoskim akcentem, ciągle prowadzili rozmowę, jeden, siedząc w fiakrze, a drugi stojąc zewnątrz przed drzwiczkami, ręką o nie oparty.
— A tak — mówił głos z powozu — to jest rzecz umówiona?
— Tak, proszę Waszej Wysokości — odrzekł mężczyzna w płaszczu — ale wtedy tylko, jak orzeł stanie się wężem.
— A w przeciwnym razie, jak odbierzesz drugą połowę krucyfiksu ze słoniowej kości, który ci dałem...
— Proszę Waszej Wysokości, będę wiedział, co to ma znaczyć.
— Nie przestawaj zasługiwać sobie zawsze na jego zaufanie.
— Zasłużę na nie, zachowam je, ręczę Waszej Wysokości, gdyż uwielbiam i szanuję tego człowieka, silniejszego umysłem, odwagą i wolą... aniżeli najpotężniejsi ludzie na świecie... Ukląkłem przed nim, jak przed jednem z trzech posępnych bożyszcz, które są pomiędzy Bohwanją a jego czcicielami... Co mi będzie rozkazano... wykonam wszystko... Bohwanja patrzy na mnie.
— Nie wątpię o twej gorliwości... wiem, że jesteś żywą rozumną zaporą między księciem i wielu występnymi interesami i dlatego tylko, że mi mówiono o twojej gorliwości, o twojej zręczności w strzeżeniu tego młodego indjanina, a nadewszystko mając wzgląd na twoje ślepe posłuszeństwo wszystkim danym ci rozkazom, chciałem zawiadomić cię o wszystkiem. Wszak jesteś fanatykiem tego, któremu służysz... i to dobrze... Rad jestem, widzieć człowieka oddanego nam... Co do nagrody za twoją usłużność, wiesz... moje obietnice...
— Nagroda... już ją mam, proszę Waszej Wysokości... interes sprawy, której służę, jest rękojmią mej gorliwości i mej ostrożności. Zapewniam Waszą Wysokość, że nieustraszony myśliwiec woli jednego szakala, niż dziesięciu lisów, jednego tygrysa przekłada nad dziesięciu szakalów, jednego lwa nad dziesięciu tygrysów.
— Rozumiem... Jesteś człowiekiem rozsądnym. Pamiętaj zawsze o tem, co mi powiedziałeś, i staraj się być coraz godniejszym zaufania tego, komu jesteś posłuszny.
— Czy prędko będę mógł go widzieć?
— Za dwa, a najdalej za trzy dni; wczoraj łaska niebios ocaliła go...
— Czy Wasza Wysokość będzie się widział z nim jutro?
— Tak, przed odjazdem będę u niego z pożegnaniem.
— A więc Wasza Wysokość raczy mu powiedzieć nowinę, o której ja nie mogłem zawiadomić go, bo to się działo dopiero wczoraj. Poszedłem do ogrodu umarłych... wszędzie pogrzeby, pochodnie, palące się wpośród ciemnej nocy... rzucające światło na groby... Bohwanja uśmiechał się w swem hebanowem niebie. Myśląc o tem świętem bóstwie nicości, patrzyłem z radością, jak uprzątano mnóstwo trumien z wozu. Ogromny dół stał otworem i pochłaniał w swoją paszczę, jak w piekło... rzucano weń... umarłych; ciągle otwarta była jego paszcza. Wtem spostrzegłem tuż przy mnie, przy świetle pochodni, starca... płakał... tego starca... już widziałem... to żyd... jest on stróżem owego domu... przy ulicy... Ś-go Franciszka... o którym Wasza Wysokość wie.
Tu mężczyzna w płaszczu wzdrygnął się i zamilkł.
— Tak... wiem... ale cóż ci to... że tak się zacinasz?
— Oto, że w tym domu... znajduje się od stu pięćdziesięciu lat... portret mężczyzny... mężczyzny... którego ja napotkałem niegdyś w Indjach nad Gangesem.
I znowu mężczyzna w płaszczu nie mógł się wstrzymać, zadrżał i zamilkł.
— W rzeczy samej dziwny zbieg...
— Tak, proszę Waszej Wysokości... dziwny zbieg rzeczy... i nic dziwnego...
— Otóż, proszę Waszej Wysokości, ciągle płacząc, rzekł on do grabarza. — A cóż trumna? — Dobrze mówiliście; znalazłem ją w drugim rzędzie drugiego dniu odpowiedział grabarz — właśnie był na niej znak z siedmiu czarnych punktów. Ale jak mogliście wiedzieć i o miejscu i o znaku tej trumny? — Niestety, nie przyda ci się ta wiadomość — rzekł stary żyd ze smutkiem. — Widzicie więc, że wiem dobrze, gdzie jest ta trumna? — W tyle za wielkim grobem z czarnego marmuru, o którym dobrze wiecie; zakopana bardzo płytko; ale pośpieszcie się. Pośród zamieszania nikt nie spostrzeże — mówił grabarz. — Dobrzeście mi zapłacili, a zatem chciałbym, żeby się wam udało, co chcecie zrobić.
— A cóż ten stary żyd zrobił z trumną oznaczoną siedmioma czarnemi punktami?
— Proszę Waszej Wysokości, szło za nim dwóch ludzi, niosących mary, osłonione firankami; zapalił latarnie i poszedł na wskazane przez grabarza miejsce, a za nim ci dwaj ludzie... Tłum karawanów przeszkodził mi i straciłem z oczu żyda, za którym puściłem się w trop pomiędzy grobami; nie mogłem go już odnaleźć...
— W rzeczy samej to coś ciekawego, ale cóż on chciał zrobić z ową trumną?...
— Mówią o nim, że używa trupów do robienia czarów...
— Oh! te niedowiarki zdolni są do wszystkiego... nawet do związków z nieprzyjacielem ludzi... Zresztą, zobaczymy.. może to odkrycie Okaże się ważnem...
W tej chwili na odległej wieży zegar uderzył północ.
— Północ!... już północ?...
— Tak, proszę Waszej Wysokości.
— Muszę już jechać... bądź zdrów... Tak więc zapewniasz mię: gdy nastąpi sposobność, skoro odbierzesz drugą połowę krucyfiksu ze słoniowej kości, którą ci niedawno dałem, dotrzymasz swej obietnicy?
— Na Bohwanję, przysięgam Waszej Wysokości.
— Nie zapomnij także, że dla większej pewności, osoba, oddająca ci drugą połowę krucyfiksu winna będzie powiedzieć ci... Czy pamiętasz? Cóż winna będzie powiedzieć ci?
— Proszę Waszej Wysokości, powinna powiedzieć mi: od czary do ust bardzo daleko.
— Bardzo dobrze... Bądź zdrów. Tajemnica i wierność.
— Tajemnica i wierność, proszę Waszej Wysokości — odpowiedział mężczyzna w płaszczu.
W kilka sekund potem powóz odjechał, uwożąc kardynała Malipieri. Taki to był towarzysz rozmowy mężczyzny w płaszczu. Ten ostatni, a był to Faryngea, wrócił do furtki ogrodu, należącego do domu, który zamieszkiwał książę Dżalma. W chwili, kiedy miał włożyć klucz w zamek, spostrzegł z wielkiem zdziwieniem, że drzwi się otwierają i mężczyzna jakiś wychodzi.
Farygea, przyskoczywszy do nieznajomego, uchwycił go za kołnierz, wołając:
— Kto jesteś?... skąd idziesz?
Nieznajomy, zamiast odpowiedzieć, usiłował wszelkiemi sposobami wyrwać się z rąk Farygea i krzyknął na całe gardło:
— Piotrze, przybywaj!...
Natychmiast, Piotr, o kilkanaście królu w stojący, przyleciał, a był on olbrzymiego wzrostu, schwycił metysa za kark, odrzucił go w tył o kilka kroków.
— Teraz, mój panie — rzekł nieznajomy do Faryngei, poprawiając na sobie ubranie — gotów jestem ud powiedzieć na jego pytania... chociaż grubjańsko obszedłeś się ze swym znajomym... Tak, jestem Dupont, były rządca dóbr Cardoville... wszak to ja dopomogłem wyratować cię podczas rozbicia okrętu, na którym przybyłeś na brzegi Francji.
— Ależ panie... co tu robiłeś? Poco tak skrycie zakradłeś się do tego domu? — rzekł Faryngea tonem opryskliwym i podejrzliwym.
— Zapewniam cię, mój panie, ze wcale niema nic skrytego w mym postępku; przybyłem tu w powozie panny de Cardoville, mojej drogiej i godnej pani, i z wyraźnego jej polecenia... tak jest, przybyłem jawnie z jej listem do księcia Dżalmy, jej krewnego — odrzekł z godnością pan Dupont.
Na te słowa Faryngea zadrżał i zamilkł ze złości a potem rzekł:
— A pocóż to, mój panie, poco to przybycie o tak późnej godzine, poco zakradać się było furtką?
— Mój panie, przybyłem o tej godzinie, bo taki był rozkaz panny de Cardoville, a wszedłem tą furtką, bo według wszelkiego prawdopodobieństwa, gdybym się był udał do bramy, nie byłbym mógł dostać się do księcia...
— A któż to panu tak dobrze rozpowiedział o zwyczajach księcia? — rzekł Faryngea, nie mogąc ukryć swej złości.
— Jeżeli dokładnie zastałem uwiadomiony o zwyczajach księcia, wyznać muszę, mój panie, że braknie mi podobnych wiadomości o zwyczajach jego sługi — od powiedział Dupont z żartobliwą miną — bo zapewniani pana, że nie spodziewałem się zastać go na tej drodze... tak jak pan nie spodziewałeś się pewno zejść tu ze mną.
To powiedziawszy, pan Dupont skłonił się dość filuternie metysowi i wsiadł do powozu, który śpiesznie odjechał, pozostawiwszy Faryngeę zdziwionego i przejęte go gniewem.

II.
SPOTKANIE.

Nazajutrz po dopełnionem przez pana Dupont zleceniu do księcia Dżalmy; tenże przechadza! się prędko, niespokojnie, po małym salonie indyjskim przy ulicy Białej. Salon ten, jak wiadomo, łączył się z oranżerją, gdzie Adrjanna pierwszy raz pokazała się młodemu księciu. Szczęście tak szybko i tak wyraźnie działa na młody, żywy gorący organizm, iż Dżalma, wczoraj jeszcze ponury, ociężały, rozpaczający, teraz zupełnie inaczej wyglądał.. Prędko się przechadzając, nagle się zatrzymał, wydobył z zanadrza mały, starannie złożony papier i przyłożył go do ust z najwyższą radością; nie mogąc pohamować uniesień swego szczęścia, krzyknął męskim dźwięcznym głosem, i jednym skokiem stanął przed wielkiem szkłem, przedziełającem salon od oranżerji, w której pierwszy raz ujrzał pannę de Cardoville. Dziwna moc wspomnienia, dziwne złudzenie umysłu, zajętego ciągle jednym i tym samym przedmiotem, sprawiło, iż zdawało się Dżalmie, że widzi, albo, raczej widział rzeczywiście ubustwiany obraz Adrjanny za przezroczystem szkłem.
Temu zachwycającemu obrazowi Dżalma przypatrywał się w głębokiem zamyśleniu.
Młody Indjanin nie był sam. Faryngea bacznym okiem śledził wszystkie poruszenia księcia. Na twarzy metysa widać było podejrzliwy niepokój. Nie mógł się mylić; nic innego tylko list Adrjanny, oddany wczoraj wieczór przez pana Dupont, sprawił ten szał radości: pewno dowiedział się, że jest kochany.
Wczoraj, rozstawszy się z panem Dupont, jak sobie łatwo można wyobrazić, bardzo niespokojny, metys pośpieszył co żywo do księcia, chcąc być świadkiem wrażenia, jakie sprawi na Dżalmie list panny de Cardoville; ale zastał salon zamknięty. Zapukał, nikt mu nie odpowiedział. Wtedy, choć to już była bardzo głęboka noc, wysłał list do Rodina i doniósł tak o odwiedzinach pana Dupont, jako też o przypuszczalnym ich celu.
Kilka razy, ale napróżno, metys pukał ostrożnie do pokoju Dżalmy; o wpół do dwunastej książę zadzwonił i kazał, żeby powóz był gotowy o wpół do trzeciej.
— Radość Waszej Książęcej Mości zdaje się być bardzo wielka; racz oznajmić jej przyczynę swemu najniższemu i najwierniejszemu słudze, aby i on także mógł cieszyć się razem. — Próbował zagaić rozmowę.
Jakkolwiek książę słyszał mówiącego; nic nie odpowiedział.
Po kilku chwilach takiego zamyślenia zatrzymał się i rzekł:
— Która jest teraz godzina?
— Już będzie blisko druga, mości książę — odezwał się Faryngea.
Po chwilowem milczeniu książę podniósł na metysa oczy, zroszone nieco łzami radości, i odpowiedział wyrazem serca, przepełnionego miłością i uszczęśliwieniem:
— Oh! szczęście... szczęście... jakże jest dobry, jak wielki Bóg...
— Powiedziałem, proszę Waszej Książęcej Mości, z idąc za radami swego wiernego niewolnika... który radził udawać gorącą miłość dla innej kobiety, zmusiłeś Wasza Książęca Mość pannę de Cardoville, że, lubo tak dumna, sama jednak do niego się garnie... Czyż nie przepowiedziałem tego?
— Tak... przepowiedziałeś — odrzekł Dżalma, ciągle podparty łokciem, i nie przestając patrzeć na metysa z tą samą dobrocią.
Zdziwienie Faryngei powiększyło się; książę zwykle, lubo nie obchodził się z nim surowo, jednakże okazywał mu pewną, zwykłą iw swym kraju, wyniosłą powagę, i nie mówił do mego nigdy z taką łagodnością; poczuwając się do złego, jakie wyrządził księciu, niedowierzając, jak wszyscy źli ludzie, metys sądził przez chwilę, że pan jego w swej łagodności krył jakąś zasadzkę; mówił więc dalej już z mniejszą pewnością:
— Wierz mi Wasza Książęca Mość że jeżeli tylko potrafisz Wasza Książęca Mość korzystać z okoliczności, dzień ten pocieszy go za wszystkie wycierpiane przykrości, które były bardzo wielkie, gdyż wczoraj jeszcze.. Wasza Książęca Mość strasznie cierpiałeś; ale nie sam jeden cierpiałeś... ta dumna dziewica również... cierpiała...
— To osobliwa rzecz... — rzekł sam do siebie Dżalma, rzuciwszy na metysa wzrok jeszcze przenikliwszy, ale zawsze pełen dobroci.
— To jest osobliwe!
— Nie, lecz powiedz mi, ponieważ twoje rady tak dobrze posłużyły mi w przeszłości... cóż myślisz o przyszłości?...
— O przyszłości, proszę Waszej Książęcej Mości?
— Tak... za godzinę będę u panny de Cardoville...
— To rzecz nader ważna, proszę Waszej Książęcej Mości... przyszłość zależeć będzie od tego pierwszego widzenia.
— O tem właśnie myślałem teraz...
— Wierz mi Wasza Książęca Mość... kobiety ubiegają się tylko za śmiałym mężczyzną, który im oszczędza kłopotu odmowy.
— Wytłumacz się jaśniej.
— To jest, proszę Waszej Książęcej Mości, pogardzają kochankiem lękliwym, mdlejącym, który pokornym głosem prosi o to, co powinien wziąć gwałtem...
— Ależ ja dziś odwiedzam pannę de Cardoville pierwszy raz.
— Wierz mi Wasza Książęca Mość, jakkolwiek to dziwnem się mu zdaje, jednak to jest rozsądne... Przypomnij sobie książę przeszłość... grając rolę nieśmiałego kochanka, czy sprowadziłeś Wasza Książęca Mość do swych stóp tę dumną dziewczynę? Nie, dokazałeś tego, udając miłość ku innej kobiecie... A więc nie trzeba być słabym... lew nie wzdycha, jak jaka synogarlica. Wierz mi, Wasza Książęca Mość, bądź tylko śmiałym... tylko śmiałym... a dziś jeszcze będziesz sułtanem, uwielbianym przez tę dziewkę, której piękność podziwia cały Paryż...
Po kilku chwilach milczenia, Dżalma. kiwając głową z wyrazem tkliwego politowania, rzekł do metysa łagodnym, dźwięcznym głosem:
— Pocóż mnie tak zdradzać? dlaczego tak złośliwie doradzać mi użycie gwałtu, postrachu, podejścia... względem anioła czystości... względem dziewicy, którą ja szanuję jak własną matkę? Czyż nie dosyć jeszcze, żeś się oddał mym nieprzyjaciołom, nieprzyjaciołom, co mnie bez przerwy ścigali?
Gdyby Dżalrna rzucił się na metysa z podniesionym sztyletem, nie tyleby to zdziwiło, zmieszało, a może mniej przestraszyło tegoż, aniżeli gdy usłyszał Dżalmę, mówiącego mu o jego zdradzie tonem łagodnej przygany.
Faryngea żywo cofnął się o krok, jakgdyby myślał o obronie.
Młody książę mówił znowu z tą samą spokojną łagodnością:
— Nie lękaj się niczego... wczoraj zabiłbym cię... lecz dziś uszczęśliwiona miłość czyni mnie sprawiedliwym, łaskawym; lituję się bardzo nad tobą, bez żółci, żałuję cię, musiałeś być bardzo nieszczęśliwy... kiedy się stałeś tak złym.
— Ja, Mości Książę! — rzekł metys z większem jeszcze zdumieniem.
— Posłuchaj mnie, nie chcę, abyś nadal był złośliwym zdrajcą: chcę uczynić cię dobrym... Ten dzień obdarza mnie boskiem szczęściem, ty też błogosławić będziesz ten dzień... Cóż mogę uczynić dla ciebie? czego żądasz? złota?.. będziesz miał złoto... Chcesz więcej niż złota? chcesz przyjaciela, którego czuła przyjaźń pocieszy cię i, oddaliwszy z myśli twe cierpienia, które cię czyniły tak złośliwym, dobrym cię uczyni?... oto jestem synem królewskim, chcesz, abym ci był przyjacielem? Będę nim tak, pomimo zło... nie... za to zło, jakieś mi wyrządził... będę dla ciebie szczerym przyjacielem; błogo mi będzie pomyśleć sobie: w dniu, w którym anioł powiedział mi, że mnie kocha, szczęście moje było bardzo wielkie: rano miałem nieprzebłagalnego nieprzyjaciela; wieczorem jego nienawiść zmieniła się w przyjaźń... Tak, wierz mi, Faryngeo, nieszczęście czyni złym; bądź szczęśliwym...
W tej chwili wybiła druga godzina. Książę zadrżał, była to chwila odjazdu dla widzenia się z Adrjanną.
Zbliżywszy się do Faryngei, wyciągnął do niego rękę giestem, pełnym uprzejmej słodyczy, i rzekł mu:
— Podaj mi rękę...
Metys, którego czoło zimny pot oblewał, którego twarz zbladła, zmieszał się na chwilę; potem zwyciężony, oczarowany, z drżeniem podał księciu rękę, który ją uścisnął i rzekł zwyczajem krajowym:
— Podajesz rękę uczciwie w rękę uczciwego przyjaciela... Ta ręka będzie zawsze dla ciebie otwartą... Do widzenia, Faryngeo... Czuję się teraz godniejszym ukleknąć przed aniołem.
I Dżalma wyszedł, udać się mając do Adrjanny. Po mimo dzikości, pomimo nieubłaganej nienawiści dla rodu ludzkiego, znękany szlachetnemi i łaskawemi słowami księcia Dżalmy, ponury sekciarz Bohwanji pomyślał sobie ze strachem:
— Dotknąłem jego ręki... jest on teraz dla mnie świętym...
Lecz po chwilowem zastanowieniu zawołał:
— Tak... ale nie jest on świętym dla tego, który, jak mi powiedziano tej nocy, ma na niego czekać przy bramie tego domu...
To mówiąc, metys pobiegł do przyległego, na ulicę wychodzącego pokoju, uchylił koniec firanki i rzekł z obawą:
— Jego powóz odjeżdża... człowiek zbliża się... Piekło... powóz odjechał, już nie widzę.

III.
OCZEKIWANIE.

Łatwiej jest pojąć, niż odmalować uczucia, jakich naprzemian doznawała panna de Cardoville w miarę, jak zbliżała się chwila rozmowy z Dżalmą. Ich zbliżenie się do siebie tyle napotkało dotąd bolesnych przeszkód, Adrjanna wiedziała, że ich nieprzyjaciele są tak czynni, tak przebiegli, tak zdradzieccy, iż powątpiewała jeszcze o swem szczęściu. Co chwila mimowolnie spoglądała na zegar; już tylko kilka minut...
Nareszcie wybiła ta uroczysta godzina. Każde uderzenie dzwonka zegarowego długo rozlegało się w głębi serca Adrjanny. Lecz w miarę jak ta, bardzo wreszcie słusznie domniemywana różnica przedłużała się najprzód do kilku minut... do kwadransa... dwudziestu minut, i więcej... Adrjanna czuła coraz większy, prawdziwszy niepokój; dwa czy trzy razy niecierpliwa dziewica, cicho na palcach zbliżała się do drzwi salonu i nadsłuchiwała...
Lecz nic nie słyszała...
Nie mogąc przezwyciężyć mimowolnie nasuwającej się się obawy, ani chcąc zrzec się tej ostatniej nadziei, wróciła się do kominka, potem zadzwoniła. Stary, siwy, czarno ubrany lokaj otworzy! drzwi, i z uszanowaniem w milczeniu czekał na rozkazy swej pani; ta rzekła mu spokojnym, głosem:
— Andrzeju, poproś Hebe, aby ci dała flakonik, którego zapomniałam na kominku w mym pokoju, i przynieś mi go.
Andrzej skłonił się; Adrjanna dodała z obojętną miną wskazując na zegar:
— Czy dobrze idzie ten zegar?
Andrzej dobył swego zegarka, rzucił na niego oczyma i rzekł:
— Tak, proszę parni... zregulowałem go z zegarem na Tuilerjach.
— To dobrze!... dziękuję ci... — rzekła Adrjanna dobrotliwie.
Andrzej ukłonił się znowu, wyszedł z salonu, i wszystko się uciszyło.
Rzuciwszy bolesny wzrok na portret właśnie na ścianie przed nią zawieszony, obok kominka, rzekła pocichu żałosnym głosem:
— O! moja matko!
Ledwie panna de Cardoville wymówiła te słowa, gdy przytłumiony turkot powozu, wjeżdżającego na dziedziniec pałacu, lekko zatrząsł oknami. Młoda dziewica zadrżała, nie mogąc wstrzymać okrzyku radości; serce jej wyskoczyło przeciw Dżalmy; albowiem tym razem, iż tak powiem, uczuła, że on to przybył. I zresztą tak była pewna, jakgdyby go już widziała.
Usiadła, otarłszy oczy. Ręka drżała jej jak liść. Mocno słyszeć się dający odgłos kilkorga drzwi, które jedne po drugich otwierano przed księciem, potwierdził wkrótce pewność jej przewidywania. Otworzyły się wreszcie złociste podwoje salonu i ukazał się książę. Kiedy lokaj zamykał drzwi, Andrzej, niebawem wszedłszy za księciem Dżalmą, gdy ten zbliżył się do Adrjanny, postawił na złocistym stole przy Adrjaonie tackę, na której stał kryształowy flakonik; potem zamknięto drzwi. Książę i panna de Cardoyille pozostali sami.

IV.
ADRJANNA I DŻALMA.

Książę zbliżył się powoli do panny Cardoville.
Pomimo gwałtownej namiętności młodego Indjanina, jego niepewny, nieśmiały krok dowodził mocnego wewnętrznego wyruszenia. Jeszcze nie śmiał spojrzeć na Adrjannę; nagle bladość okryła mu twarz, a piękne jego ręce, z religijnem uszanowaniem złożone na piersiach, zwyczajem, oznaczającym cześć w jego kraju, mocno drżały; zatrzymał się na kilka kroków przed Adrjanną lekko schyliwszy głowę.
Adrjanna powstała z krzesła i drżącym głosem rzekła do Dżalmy:
— Książę, szczęśliwa jestem, że go tu przyjąć mogę — potem, wskazawszy portret, na ścianie nad mą wiszący, dodała jakgdyby przedstawiała księcia trzeciej osobie: — Książę... moja matka...
Była to delikatna myśl Adrjanny, chcącej przez to dać poznać księciu, że przy rozmowie jej z Dżalmą obecną będzie jej matka. Było to zabezpieczenie siebie i księcia od zapędów pierwszego spotkania, tem bardziej mogącego obłąkać, że oboje wiedzieli o swej gorącej i wzajemnej miłości; że oboje byli zupełnie niezależni.. Książę zrozumiał myśl Adrjanny; i dlatego, gdy dziewica wskazała mu portret swej matki. Dżalma pełnem szczerości, wdzięku i prostoty poruszeniem, schylił się z uszanowaniem przed portretem, i rzeki męskim, dźwięcznym.
a przytem miłym głosem, zwracając mowę do obrazu:
— Kochać cię i uwielbiać będę, jak własną moją matkę. I twoja matka także, w mej myśli, będzie obok swej córki.
Siadając sama, rzekła do Dżalmy, wskazując mu na stojące krzesło:
— Proszę usiąść... kochany kuzynie... i pozwól mi tak cię mianować, bo uważam za zbyt etykietalną nazwę książę, i nawzajem proszę nazywać mnie także kuzynką... Ten zwyczaj przyjąwszy, pomówmy ze sobą najprzód po przyjacielsku.
— Tak, moja kuzynko — odrzekł Dżalma, zarumieniwszy się przy tych słowach.
— Ponieważ przyjaciele winni być dla siebie nawzajem otwarci — odrzekła Adrjanna — najprzód więc oświadczyć ci muszę, mój kuzynie, że mam żal do ciebie — dodała z uśmiechem spojrzawszy na księcia.
On, zamiast usiąść, stał oparty o kominek, w postawie pełnej wdzięku i uszanowania.
— Tak, mój kuzynie... — mówiła dalej panna de Cardoville — spodziewam się, że mi przebaczysz ten żal... oto, czekałam na ciebie... spodziewając się nieco prędzej twego przybycia...
— Moja kuzynko, zarzucisz mi może, że nie przybyłem trochę później.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— W chwili, kiedy wychodziłem... z mego mieszkania, mężczyzna, którego nie znałem, zbliżył się do mnie do powozu... i powiedział mi tak szczerze, iż musiałem mu uwierzyć: — możesz ocalić życie człowiekowi, który był ojcem dla ciebie... marszałek Simon znajduje się w wielkiem niebezpieczeństwie... lecz, chcąc mu pośpieszyć na pomoc, trzeba udać się ze mną natychmiast...
— To była zasadzka — zawołała z żywością Adrjanna — ledwie godzinę temu przybył tu marszałek Simon...
— On.. — zawołał Dżalma uradowany — a więc nie doznam smutku w tym błogim dniu.
— Ale, mój kuzynie — mówiła Adrjanna — jakim sposobem nie dałeś wprowadzić się w błąd temu nasłańcowi?
— Na mój rozkaz wsiadł do mego powozu. Niespokojny będąc o marszałka i w rozpaczy, że wiele upłynie czasu, który z tobą miałem spędzić, moja kuzynko, zadawałem jedne po drugich pytania temu człowiekowi.
I często nie wiedział, co ma mi odpowiedzieć. Wtedy przyszło mi na myśl, że to może zasadzka. Przypomniawszy sobie, ile to już razy i różnymi sposobami usiłowano oddalić nas jedno od drugiego... zmieniłem natychmiast drogę. Na to moje postanowienie, ów towarzyszący mi człowiek opuścił powóz, nie posiadając się ze złości; pomyślawszy jednak o marszałku Simon, czułem jeszcze niepokój, który szczęściem ty, moja kochana kuzynko, ode mnie oddalasz.
— Ludzie ci są nieubłagani — rzekła Adrjanna — ale szczęście nasze będzie silniejsze od ich nienawiści.
Po chwilowem milczeniu rzekła ze zwykłą szczerością.
— Jak mogłeś odważyć się pokazywać publicznie z.
— Z ową dziewczyną... rzekł Dżalma, przerywając Adrjannie.
— Tak, mój kuzynie?...
— Nie znając krajowych obyczajów, ani zwyczajów — odpowiedział Dżalma niezmieszany, gdyż prawdę mówił — obłąkany rozpaczą i zdradzieckiemu radami człowieka, zaprzedanego naszym nieprzyjaciołom, sądziłem jak on mnie zapewniał, że, udając w twej obecności miłość dla innej, wzbudzę w tobie zawiść, i że...
— Dosyć już, mój kuzynie, rozumiem wszystko rzekła żywo Adrjanna. — Jedno jeszcze słowo rzekła — lubo pewna jestem szczerości twej odpowiedzi; czy nie odebrałeś listu, który do ciebie napisałam zrana tegoż dnia, kiedy widziałam cię w teatrze?
Dżalma nic nie odpowiedział; twarz jego nagle się zachmurzyła i na chwilę przybrała wyraz tak groźny, iż zlękła się Adrjanna.
Lecz niebawem to gwałtowne oburzenie złagodniało; czoło Dżalmy znowu się wypogodziło.
— Byłem łaskawszy, niźli mi się zdawało — rzekł książę do Adrjanny, ze zdziwieniom mu się przypatrującej. — Chciałem przybyć do ciebie... godny ciebie... moja kuzynko. Przebaczyłem temu, który, dla usłużenia moim nieprzyjaciołom, podał mi wtedy, i potem jeszcze podawał, zgubne rady... Teraz pewien jestem, że ten człowiek ukrył przede mną twój list...
— Tak więc przeminęła już niebezpieczna przeszłość. Oh! tak, już daleko od nas ta nieszczęsna przeszłość! — zawołała panna de Cardoville z wielką radością.
I, jakgdyby oddalając z serca ostatnie myśli, z smucić ją mogące, mówiła dalej:
— Do nas teraz należy przyszłość, cała przyszłość.. przyszłość czysta, wesoła, pogodna... horyzont tak jasny w swej całej niezmienności, iż granic jego nie można dojrzeć...

V.
ODWIEDZINY.

Pan Hardy, jak już powiedzieliśmy, mieszkał w pawilonie domu pokuty, należącego do domu przy ulicy Vaugirard, zajmowanego przez jezuitów. Zajmował on mieszkanie na dole pawilonu, wychodzącego frontem na ogród; przezorny to był wybór, wiadomo bowiem, jak przebiegle i zręcznie używali jezuici środków, a nawet materjalnych widoków, ażeby sprawiać mocne wrażenie na osobach, które zamierzali sobie zniewolić.
Była blisko druga godzina po południu; lubo przyświecało piękne słońce kwietniowe, jednakże jego promienie nie dochodziły już przez ów wysoki mur do tej części ogrodu ciemnej, wilgotnej, zimnej jak piwnica, do której prowadziły drzwi do pokoju, w którym przebywał pan Hardy.
Na ścianie, naprzeciw łóżka, zawieszony był duży krucyfiks ze słoniowej kości, na tle z czarnego aksamitu, na kominku stał zegar w hebanowej oprawie, ze smutnemi godłami ze słoniowej kości, jako to: klepsydrą, kosą czasu, trupiemi głowami i t. p.
Na ścianach, zamiast obrazów, pozawieszane były tablice, z napisami, których treść była równie niewesoła.
Zobaczmy, co czytał pan Hardy za każdym razem, we dnie, czy w nocy, gdy błogi sen uciekł z pod zaczerwienionych od łez powiek:
„Prędko będzie po tobie na tym padole... obejrzyj się..
„Kiedy jesteś rano, pomyśl, że może nie doczekasz wieczora.
„Któż przypomni cię sobie po twej śmierci?
„Całe to doczesne życie pełne jest nędzy, pogardzaj sam sobą i życz sobie, aby inni tobą gardzili“.
Wyobraźmy sobie teraz pana Hardy, zranionego, przeniesionego do tego domu, gdy serce miał udręczone tylu i tak srogimi ciosami. Przy troskliwej i nadskakującej pieczołowitości, dzięki biegłej pomocy doktora Baleinier, prędko zagojono panu Hardy rany, jakie poniósł, rzuciwszy się na ratunek podczas pożaru fabryki. Wielebni ojcowie skorzystali z jego choroby, ażeby pod chwalebnym pozorem zamknąć go w tem strasznem więzieniu i otoczyć przygnębiającą go atmosferą.
Wkrótce osłabiony jego umysł upatrywał słuszność w owych zgubnych dla niego zasadach. Tak więc czytał:
„Nie trzeba liczyć na przyjaźń żadnego stworzenia na świecie.
I w rzeczy samej niegodziwie został zdradzony.
„Człowiek urodził się, aby żył w udręczeniu“.
I rzeczywiście żył w udręczeniu.
„Odpoczynek można znaleźć tylko w zaparciu się własnej myśli“.
I tylko też uśpienie umysłu przyniosło mu ulgę w zmartwieniach.
Mówić temu nieszczęśliwemu, w jego ówczesnym stanie o rozrywkach, o zabawach, byłoby toż samo, co wyciągnąć od niego, aby się wyrzekł tego wszystkiego; tak się też właśnie stało; ksiądz d‘Aigrigny nie starał się z początku pozyskać zaufania pana Hardy, nie mówił mu ani słowa o jego zmartwieniach; lecz za każdym razem, kiedy się z nim widział, starał się okazywać mu tkliwą życzliwość jakiem dobranem słowem. Takie rozmawy, z początku dość rzadkie, potem bywały coraz częstsze, dłuższe; posiadając dar miodopłynnej rozmowy, wymowy ujmującej, przekonywującej, ksiądz d‘Aigrigny obierał zwykle za temat smutne maksymy, które często wpadały w oko i do myśli pana Hardy. Zręczny, roztropny, przezorny, wiedząc, że aż do owego czasu pensjonarz jego pałał miłością ludzkości, czcią dla wszystkiego, co jest sprawiedliwe i dobre, zaczął od bezustannego przypominania temu nieszczęśliwemu szkaradnych zdrad jakich doświadczył, ażeby stłumić w nim wszelką nadzieję; zamiast wykazywać mu te zdrady, jako wyjątek w życiu, zamiast starać się uspokoić, zachęcić, pokrzepić tę znękaną duszę; zamiast radzić panu Hardy, aby się starał zapomnieć o zmartwieniach, o dolegliwościach aby szukał pociechy w pełnieniu powinności względem ludzkości, względem swych braci, których tak kochał i wspierał, ksiądz d‘Aigrigny usiłował podrażnić jego krwawe rany, malował mu ludzi w najgorszych kolorach, wystawiał ich jako obłudnych, niewdzięczników, złośliwych i tym sposobem zdołał umocnić w nim nieuleczalną rozpacz.
Taki był moralny i fizyczny stan pana Hardy, gdy, za pośrednictwem przekupionego sługi, odebrał od Agrykoli Baudoin list, w którym ten żądał widzenia się z nim. Nadszedł wreszcie dzień tego widzenia. Na dwie czy trzy godziny przed chwilą oznaczoną na odwiedziny Agrykola ksiądz d‘Aigrigny wszedł do pokoju pana Hardy.
Ksiądz d‘Aigrigny, przystępując do pensjonarza, nadał swej twarzy wyraz jak najłagodniejszy, najżyczliwszy, wzrok jego pełen był uprzejmej dobroci i łaskawości, przytem głos jego nigdy jeszcze nie był równie, jak wtedy, ujmujący, słodki.
— Czy zawsze zadowolony jesteś, mój panie, z usług otaczających cię ludzi?
— Tak, mój ojcze.
— Tak nas to ciesz, gdy widzimy, że dobrze czujesz się w naszym ubogim domu, mój synu, iż chcielibyśmy uprzedzać zawsze twoje życzenia.
— Niczego nie pragnę... mój ojcze... niczego prócz snu. Jak dobroczynny jest sen — dodał pan Hardy z pewnem znużeniem.
— Sen... jest to zapomnienie. A na tym padole lepiej jest zapominać, aniżeli przypominać sobie, bo ludzie są tak niewdzięczni, tak złośliwi, niemal każde wspomnienie jest goryczą, czyż nie tak, mój synu!
— Niestety! aż nadto prawda, mój ojcze.
Pan Hardy nie dokończy! i ręką zakrył sobie oczy.
— Niestety, mój synu — rzekł ksiądz d’Aigrigny ze łzami w oczach, czułym głosem. I wyborny ten komedjant rzucił się na kalana przy krześle pana Hardy — niestety jakże to przyjaciel, co cię tak niegodziwie zdradził, mógł nie poznać twego tak dobrego serca?... Lecz tak zwykle bywa, na ziemi... a ten niegodny przyjaciel!...
— Oh! mój Boże!... czyż znajdę, gdzie i kiedy pociechę? — zawołał nieszczęśliwy.
— Ależ znajdziesz ją, mój dobry, zacny synu — zawołał ksiądz d’Aigrigny, wybornie grając rolę czułego — czyż możesz w to wątpić?... Oh! jakże to błogi będzie ten dzień, w którym ostatnie więzy, które cię jeszcze krępują na tej nieczystej, błotnistej ziemi, zastaną zniszczone, a ty, mój synu, staniesz się jednym z naszych. Mój kochany, biedny synu, gdyby twoja pokora pozwoliła ci porównać to, czem byłeś w dniu twego tu przybycia, z tem, czem teraz jesteś... zdumiałbyś się... Jaka różnica, mój Boże. Dawniej byłeś zawsze niespokojny, wzdychałeś z rozpaczy, a teraz cicho pędzisz życie... Czy nie prawda?...
— Ach! — rzekł pan Hardy, chwilę się zastanowiwszy, gdyż pamięć jego, równie jak umysł, mocno już osłabła... — Agrykola ma przyjść, zdaje się, że miło mi będzie widzieć się z nim.
— Otóż tedy, mój synu, twoje widzenie się z nin będzie próbą, o której mówię... Obecność tego godnego młodzieńca przypomni ci owo tak czynne, tak zajęte życie, które dawniej pędziłeś; może te wspomnienia wzbudzą w tobie wielki żal przy tym cichym odpoczynku, jakiego teraz używasz; może znowu zechcesz puścić się w zawód, pełen wszelkiego rodzaju trosk, może zechcesz zawiązać nową przyjaźń, miłość, wejść w nowe związki, może zechcesz wrócić do zgiełku i żyć, jak wprzód żyłeś. Jeżeli takie żądze obudzą się w tobie, będzie to znakiem, że jeszcze nie dojrzałeś do życia na osobności... wtedy bądź im posłuszny, kochany synu; szukaj znowu rozrywek, zabaw, uciech...
— Ja, mój ojcze, powrócić do tego świata, w którym tyle ucierpiałem... w którym pozostawiłem moje ostatnie złudzenia... ja... miałbym się mieszać do jego uciech, do jego rozkoszy... ach!... to okrutne szyderstwo...
— Nie jest to szyderstwo, mój synu... może się zdarzyć, że widok, mowa tego uczciwego rzemieślnika obudzą w tobie myśli, o których teraz sądzisz, że się już na zawsze zatarły. Mój kochany, dobry synu, niepodobna znaleźć takiej, jak twoja szlachetności... ale właśnie w imię szlachetności rzemieślnik ten przyjdzie wymagać od ciebie nowych ofiar; tak... bo takie, jak twoje serce, przeszłość obowiązuje i prawie niepodobieństwem będzie dla ciebie odmówić usilnym naleganiom twoich rzemieślników... będą cię namawiali, abyś niezwłocznie zajął się wzniesieniem z gruzów budynku, abyś znowu zaczął dziś zakładać to, co przed dwudziestu laty fundowałeś w pełni sił, w całym zapale swej młodości; abyś na nowo rozpoczął owe handlowe stosunki, w których twoją nieposzlakowaną uczciwość tyle razy skrzywdzono, żebyś znowu przyjął na siebie wszelkiego rodzaju kajdany, które wielkiego, jak ty, przedsiębiorcę przywiązują do życia, pełnego trosk, trudów i niepokoju... i to za jakie wynagrodzenie!...
— Dosyć!... oh!... proszę... dosyć!... — zawołaj pan Hardy słabym głosem — wtedy największy czuję zawrót głowy, gdy słyszę cię, mój ojcze, mówiącego o kłopotach takiego życia... głowa... ledwie nie pęknie... Oh!... nie... nie... spokoju... oh, tak... przedewszystkiem... powtarzam ci, choćby to nawet miał być spokój grobowy...
— Lecz jakże oprzesz się namowom tego rzemieślnika?... Obdarowani mają wpływ na swych dobroczyńców... Nie będziesz mógł oprzeć się jego prośbom...
— Będziesz łaskaw, mój ojcze, kazać mu powiedzieć... że chory jestem... że niepodobna mi go przyjąć.
— Posłuchaj tylko, mój synu, w teraźniejszych czasach panują wielkie, nieszczęsne przesądy względem naszego zgromadzenia. Przez toż samo już, że dobrowolnie pozostałeś pośród nas, będąc przypadkiem przeniesiony tu, gdyś był umierający, do tego domu... gdyby wiedziano, że nie pozwolisz mówić z sobą, chociaż przyrzekłeś sądzonoby, że my ci przeszkadzamy; a chociaż to jest podejrzenie niedorzeczne, może jednak powstać, a my nie chcemy do niego upoważniać... Lepiej zatem byłoby przyjąć tego młodego rzemieślnika...
— Mój ojcze, żądasz rzeczy, przechodzących moje siły... W tej właśnie chwili czuję, jak słaby jestem... ta rozmowa siły mi odebrała.
— Ależ, mój synu, ten rzemieślnik przyjdzie; przypuśćmy, iż mu powiem, że nie chcesz widzieć się z nim; on mi nie uwierzy...
— O! mój ojcze, zlituj się nade mną; zapewniam cię, iż niepodobna mi widzieć się z kimkolwiek... jestem bardzo słaby.
— A więc!.. cóż robić?... szukajmy środka... a gdybyś też napisał... oddałoby się mu natychmiast list... wyznaczyłbyś mu czas do widzenia się... jutro naprzykład.
— Ani jutro, ani kiedykolwiek — zawołał nieszczęśliwy, doprowadzony do ostateczności — nie chcę nikogo widzieć... chcę być sam... zawsze sam... wszak to nikomu nie szkodzi... nie mógłżebym mieć przynajmniej tej swobody?
— Jak chcesz... pisz lub przyjmij rzemieślnika — surowo rzekł d’Aigrigny, wnosząc z wzmagającego się znużenia pana Hardy, że w tym razie użyć może surowości, aby później znowu powrócić do łagodności.
— Napiszę... wielebny ojcze... napiszę... lecz dla miłości Boga, błagam cię... nie mogę zebrać myśli... podyktuj mi.
I gorącą ręką otarł łzy.
Ksiądz d’Aigrigny dyktował mu następujące słowa:
„Kochany Agrykolo, doszedłem do przekonania, że widzenie nasze do niczego nie doprowadzi... posłuży tylko do rozjątrzenia nawpół zapomnianych cierpień, o których przy pomocy Boskiej i pociesze religijnej postaram się zupełnie zapomnieć... Cieszę się zupełnym spokojem, otoczony troskliwością zacnych osób i, dzięki miłosierdziu Boga, spodziewam się po chrześcijańsku spędzić resztę dni zdala od świata, którego próżność poznałem teraz... Nie na zawsze żegnałem się z tobą; lecz, do zobaczenia się, kochany Agrykolo... pragnę kiedykolwiek osobiście powiedzieć ci, jak serdecznie życzę wszelkiego dobra tobie i twoim godnym towarzyszowi. Bądź pośrednikiem między nimi a mną; kiedy będę mógł cię przyjąć, napiszę do ciebie; bądź zawsze przekonany, że cię serdecznie kocham...“
— Czy zadowolony jesteś z listu? — zapytał ksiądz, zwracając się do pana Hardy.
— Zadowolony.
— Podpisz wiec.
— Dobrze.
Nieszczęśliwy podpisał list, zupełnie wycieńczony i opuścił się na krzesło.
— To jeszcze nie wszystko, mój kochany synu — rzekły d’Aigrigny, wyjąwszy papier z kieszeni — trzeba, żebyś podpisał tę nową plenipotencję na imię naszego szanownego brata, dla dokończenia wiadomych interesów.
— Szanowny ojcze... nie mogę przeczytać tego dzisiaj...
— A jednak jest to konieczne, synu mój, wybacz mi moje natręctwo... ale my ubodzy, a...
— Podpiszę.
— Nie przeczytawszy, podpisywać nie można.
— Dlaczego?... Daj, daj!.. rzekł pan Hardy, jakby zniecierpliwiony upartem natręctwem wielebnego ojca.
— Jeżeli chcesz koniecznie, to dobrze — rzeki ostatni, podając mu papier.
Hardy podpisał i westchnął głęboko, jakby zrzuciwszy z siebie wielki ciężar. W tej samej chwili zapukał służący: wszedł i rzekł do księdza d‘Aigrigny:
— Pan Agrykola Baudoin pragnie widzieć się z panem Hardy; mówi, że kazano mu tutaj przyjść.
— Dobrze... niech zaczeka — odpowiedział d‘Aigrigny z zadziwieniem, pomieszanem z gniewem; i gdy za danym znakiem służący wyszedł, on, starając się ukryć mocne nieukontentowanie, rzekł do fabrykanta: — poczciwy rzemieślnik, jak widać, niecierpliwie oczekuje widzenia się z tobą.. przyszedł bowiem o dwie godziny wcześniej, niżeliś mu naznaczył.
To mówiąc, wyszedł. Zostawszy sam jeden, pan Hardy z rozpaczy klasnął w ręce, łkając, opuścił się z krzesła na podłogę, upadł na kolana i zawołał:
— O Boże, Boże mój... Zabierz mnie stąd, zanadto jestem nieszczęśliwy!...
Potem, oparłszy głowę o poduszkę krzesła, zakrył twarz rękami i gorzko płakał...
Nagle dał się słyszeć hałas, który stawał się coraz głośniejszym; później jakieś pasowanie się; wkrótce drzwi otworzyły się z łoskotem i ksiądz d‘Aigrigny, potknąwszy się, wpadł do pokoju. Agrykola pchnął go silną ręką.
— Mój panie... jak śmiesz dopuszczać się gwałtu! — zawołał ksiądz, blednąc ze złości.
— Na wszystko się odważę, abym tylko widział pana Hardy — odpowiedział kowal i rzucił się ku swemu dawnemu panu, który klęczał u krzesła.

VI.
AGRYKOLA BAUDOIN.

Ksiądz d‘Aigngny, z trudnością hamując gniew, rzucał groźne i złośliwe spojrzenia na Agrykolę, a zarazem z niepokojem spoglądał na drzwi, jakby lękając się wejścia drugiej osoby, której obecności także się obawiał. Kowal spojrzawszy na swego dawnego pana, cofnął się z bolesnem zdziwieniem... blade wychudłe rysy twarzy pana Hardy przejęły go politowaniem, pomieszanem z gniewem.
Agrykola nie wiedział jeszcze, jak się zmieniła moralna strona nieszczęśliwego pana Hardy, jego dobrego i wspaniałego pana!... Ksiądz d‘Aigrigny pierwszy przerwał milczenie i, z przyciskiem wymawiając każde słowo, rzekł do siwego lokatora:
— Pojmuję, mój kochany synu, że po stanowczem, koniecznem życzeniu twojem, nieprzyjmowania tego... pana.... widok jego przykre na tobie czyni wrażenie... spodziewam się więc, że przez uszanowanie... albo chociaż przez wdzięczność ku tobie... zacny ten człowiek (i wskazał na kowala) oddali się i położy koniec tej nieprzyzwoitej scenie, która i tak zbyt długo się przeciągnęła.
Agrykola nic nie odpowiedział księdzu, obrócił się do niego tyłem i, zbliżywszy się ku panu Hardy, na którego spoglądał przez kilka chwil z czułą milością, rzekł:
— Ach, mój Boże!... jakżem szczęśliwy, że pana widzę, chociaż na twojej twarzy maluje się jeszcze głębokie cierpienie! Jak słodkie, spokojne, radosne wrażenie wywiera na mnie widok pański. Wszyscy towarzysze moi drogoby zapłacili, gdyby choć jednę minutę znajdować się mogli na mojem miejscu!... Gdybyś wiedział pan o wszystkiem, o co mnie prosili, abym ci powtórzył... gdyż do kochania, szanowania ciebie, wszyscy mamy.. jedno serce!...
Ksiądz d‘Aigrigny rzucił na pana Hardy spojrzenie wyrażające: Cóżem ci powiedział? potem z niecierpliwością zbliżywszy się do Agrykoli, rzekł:
— Powiedziałem już panu, że jego obecność tutaj jest niestosowna.
— Na miłość Boga, czcigodny ojcze — z uszanowaniem zawołał pan Hardy — wybacz Agrykoli, uniosło? przywiązanie do mnie; ale ponieważ jest już tutaj, i ma udzielić mi pewnych wiadomości, dotyczących mnie, pozwól mi pomówić z nim przez kilka minut.
— Pozwolić? — zawołał d’Aigrigny z udanem zdziwieniem — dlaczego prosisz o pozwolenie? Czyż nie możesz czynić, co ci się podoba? Czyż nie ja radziłem, żebyś przyjął tego pana? Czyż nie sam stanowczo odmówiłeś widzenia się z nim?
— Prawda...
Po tych słowach, nie wypadało księdzu zostać tu dłużej; wstał, uścisnął rękę pana Hardy i rzekł ze znaczącem skinieniem głowy:
— Do zobaczenie się, mój kochany synu... Nie zapominaj o naszej rozmowie i o tem, co ci powiedziałem.
— Do zobaczenia, czcigodny ojcze... bądź spokojny — odpowiedział pan Hardy.
Jezuita wyszedł, Agrykola nadzwyczajnie zdumiony nie dowierzał ani słuchowi ani wzrokowi swemu., czy istotnie to dawny jego pan, który z taką uniżonością i pokorą nazywał księdza d’Aigrigny czcigodnym ojcem? Im dłużej kowal wpatrywał się w rysy twarzy pana Hard tem więcej spostrzegał w nich śladów ogólnego wycieńczenia, znużenia, i serce mu boleśnie ściskało się... Starając się ukryć smutne zdziwienie, rzekł do swego dawnego pana:
— Nareszcie, panie, będziesz nam przywrócony!... Znowu będziesz z nami i pośród nas... Ach! twój powrót uszczęśliwi wielu... pocieszy, uspokoi wielu... pokochalibyśmy cię więcej, niż dawniej, gdyby to było podobnem!
Hardy smutno potrząsnął głową.
— Powtarzam ci, przyjacielu — rzekł — jużem przeżył siebie; w bardzo krótkim czasie postarzałem o lat dwadzieścia; nie mam już ani sił, ani woli, ani odwagi, aby wziąć się jak dawniej do pracy; zrobiłem, co mogłem. Il dobra ludzkości... spłaciłem swój dług... i teraz pozostała ani tylko jedno życzenie... żyć w samotności... jedna nadzieją... pociecha w religji!
— Jakto — zawołał Agrykola — chcesz pan raczej żyć tutaj, w tem ponurem ustroniu, niżeli z nami, z ludźmi, którzy cię tak kochają!... Mylisz, że tutaj, z chytrymi jezuitami, szczęśliwszy będziesz, niżeli w podjętej na nowo twojej fabryce, która piękniej jeszcze niżeli dawniej zakwitnie?... Ach! to niemożliwe!
— Niema już szczęścia dla mnie na ziemi — przerwał pan Hardy z goryczą.
Po chwilowem wahaniu, Agrykola rzekł głosem, drżącym od wewnętrznego wzruszenia.
— Panie Hardy, oszukują cie... nikczemnie cię tu oszukają!
— Co chcesz przez to powiedzieć, mój przyjacielu?
— Chcę powiedzieć, że jezuici, otaczający cię, zgubne mają zamiary... Ale, mój Boże! Czyż nie wiesz, panie Hardy gdzie się znajdujesz?
— U dobrych zakonników.
— U twoich najzłośliwszych nieprzyjaciół!
— Nieprzyjaciół! — i pan Hardy uśmiechnął się ze smutną obojętnością. — Nie mam się czego lękać nieprzyjaciół, nic mi odebrać nie można, bo ja nie mam nic!
— Chcę cię pozbawić ogromnej sukcesji — {{pp|za|}wołał} za}wołał kowal — taki jest ich zamiar, ułożony z piekielną chytrością; córki marszałka Simon, panna de Cardoville, pan i Gabrjel mój przybrany brat... wszyscy członkowie twojej familji omal nie padli już ofiarą ich intryg; powiadam ci, ci mnisi pragną tylko korzystać z twego zaufania...
— Przyjacielu, pocóż wspominać o przeszłości? — łagodnie odrzekł pan Hardy — jeżeli dobrze uczyniłem, Bóg mnie nagrodzi... Ale sam nie powinienem pysznić się... powinienem czołem w proch uderzyć, bo szedłem nie prawdziwą drogą, jaką wskazał Najwyższy... duma może popchnęła mnie w błędy... łzami, samotnością, poniżeniem, okupić powinienem swoje grzechy... Tak, w tej nadziei, że Bóg zmiłuje się nade mną... że cierpienia moje posłużą na korzyść dla tych, którzy grzeszyli więcej jeszcze ode mnie, znajduję jedyne ukojenie!
Agrykola nie wiedział, co odpowiedzieć, z niemą trwogą spoglądał na pana Hardy, gdy ten wymawiał ostatnie słowa słabym głosem; nie pojmował jakim urokiem, jakiemi czary, udało się jezuitom zniszczyć, w proch zetrzeć, uczynić bezpłodną jednę z najpiękniejszych natur, jedno z najwspanialszych serc!... Nareszcie Agrykola przerwał milczenie i, wyjąwszy z kieszeni list panny de Cardoville na którym opierał ostatnią swoja nadzieję, podał go panu Hardy.
— Oto — rzekł — list, który jedna z pańskich krewnych, znana ci z nazwiska, poleciła mi oddać.
— Na co ten list?
— Błagam pana, przeczytaj go. Panna de Cardoville czeka na odpowiedź. Rzecz bardzo ważna.
W głosie Agrykoli było tyle szczerości, szlachetni i otwarta jego twarz, łzami zalana, miała wyraz tak czułego przywiązania, że po raz pierwszy w czasie pobytu swego u jezuitów, pan Hardy uczuł, jak ożywcze ciepło powoli przenikało do jego serca; zdawało mu się, że ożywczy promień słońca rozproszył wreszcie zimną mgłę, która tak długo otaczała go... Hardy podał rękę Agrykoli wzruszonym głosem:
— Dziękuję... dziękuję, mój przyjacielu!... Nowy to dowód twego przywiązania... Ten żal... rozrzewnia minie, smutno mi, ale nie ciężko, owszem, czuję się nawet lepie)
— Błagam pana przeczytaj ten list. Panna de Cardoville kazała mi, abym zaręczył na wszystko, co się iw nim zawiera.
Pan Hardy, ulegając usilnym prośbom Agrykoli, prawie mimowolnie wziął list, rozpieczętował i zaczął czytać.
Powoli na twarzy jego okazała się radość, wdzięczność i prawie uniesienie. Po kilkakroć przerywał czytanie i zwracając się do Agrykoli, powtarzał:
— To pięknie!... szlachetnie!...
Skończywszy czytać, pan Hardy smutno westchną; i rzekł do Agrykoli.
— Jak piękne serce! Ile dobroci, rozsądku! Jak wzniosłe myśli. O! nigdy nie zapomnę jej wspaniałych ofiar. Daj Boże: żeby choć ona była szczęśliwą... na tym opłakanym świecie.
— Powrócić do świata, w którym tyle ucierpiałem!. opuścić to spokojne, ciche ustronie! — mówił pan Hardy w zadumaniu — nie... nie mogę... nie powinienem!
— O! ja jeden nie spodziewałem się cię przekonać — zawołał kowal z wzrastającą nadzieją — i przywiozłem z sobą potężniejszego pomocnika — (i wskazał drzwi), aby dokonał dzieła zaczętego przeze mnie, rozkaż, a przyjdzie.
— O kim mówisz, przyjacielu?
— I tę szczęśliwą myśl podała nam panna Cardoville dowiedziawszy się, w jak okropne dostałeś się ręce; znając przebiegłość i chytrość ludzi otaczających ciebie, rzekli do mnie:
„Znam człowieka, którego święte powołanie powinno natchnąć pana Hardy w tym razie zupełną ufnością.. rzadki ten człowiek jest naszym krewnym, on sam omal nie padł ofiarą naszych nieprzyjaciół“.
— Ale kto jest ten człowiek, kto? — zapytał Hardy.
— Ksiądz Gabrjel de Rennepont, mój brat przybrany — zawołał kowal z dumą — szlachetny, pobożny człowiek. Ach, panie Hardy, gdybyś go pierwej poznał, zamiast rozpaczy, serce twoje opanowałaby nadzieja. Jego pociecha zwyciężyłaby twe boleści.
— Gdzież jest ten ksiądz? — zapytał pan Hardy.
— Tam, w przedpokoju. Ksiądz d‘Aigrigny, ujrzawszy go ze mną, wpadł wściekłość: rozkazywał nam pójść precz; ale mój dobry Gabrjel odpowiedział, że może mu wypadnie rozmówić się z panem o bardzo ważnych interesach, i dlatego nie wyjdzie.
— Przyjacielu.... nie... ja nie wiem... ja lękam się — mówił pan Hardy z wzrastającem wahaniem, ale już ożywiony, pokrzepiony przyjazną mową kowala, który, korzystając z tej chwili, pobiegł ku drzwiom, otworzył i zawołał:
— Gabrjelu, bracie mój... mój dobry bracie, przychód tutaj. Pan Hardy chce się z tobą widzieć!
— Przyjacielu — odparł pan Hardy, wahając się, ale jakby rad z tego, że Agrykola nie czekał jego potwierdzającej odpowiedzi: — Przyjacielu, co czynisz?
— Wzywam wspólnego naszego obrońcę! — odpowiedział Agrykola, nie posiadając się z radości i przekonam o pomyślnym skutku wdania się Gabrjela w tę sprawę.
Wkrótce Gabrjel wszedł do pokoju pana Hardy.

VII.
PRAWDZIWY CHRZEŚĆJANIN.

Powiedzieliśmy już, że przy wielu pokojach, które zajmowali lokatorowie w domu jezuitów, były porobione umyślnie kryjówki, a to dla ułatwiania szpiegowania, którego ani na chwilę nie zaniechali ci szanowni ojcowie względem swych pensjonarzy: tak właśnie było z panem Hardy; obok jego mieszkania urządzono tajemną kryjówkę, w której dwie osoby pomieścić się mogły.
Rodin i ksiądz d’Aigrigny znajdowali się w kryjówce. Obaj czcigodni ojcowie przybyli do kryjówki w połowie rozmowy Agrykoli z panem Hardy. Dzięki niezłomnej wytrwałości swego charakteru, który mu dał dosyć sił do wytrzymania straszliwie bolesnej kuracji doktora Baleinier, nie lękał się już Rodin o swe zdrowie.
Ksiądz d‘Aigrigny niespokojny, zżymający się ze złości patrząc na Rodina, rzekł do niego pocichu:
— Gdyby nie piekielny list panny de Cardoville, nicby nie wskórały usiłowania kowala. Ta więc przeklęta dziewczyna będzie zawsze i wszędzie przeszkodą, o którą rozbijać się będą wszystkie nasze zabiegi? Ach! mój Ojcze, rozpacz mię bierze o przyszłość.
— Nie — odrzekł oschle Rodin — byle tylko nie zwlekano ze spełnieniem mych rozkazów w arcybiskupstwie.
— A jeżeli właśnie, na nasze nieszczęście, to nastąpi?
— I wtedy jeszcze poradzę wszystkiemu... lecz w takim razie koniecznie, najdalej za pół godziny, muszę mieć w ręku papiery, o których mówiłem.
— Już one od dwóch lub od trzech dni powinny być gotowe i podpisane, gdyż stosownie do danego mi polecenia, pisałem tego samego dnia, w którym stawiano moksy wielebnemu ojcu... i...
Rodin, zamiast prowadzić dalej tę cichą rozmowę, wlepiwszy oczy w ukryty w ścianie otwór, zaczął przypatrywać się pilnie, co się działo w pokoju pana Hardy, potem kiwnął ręką na księdza d‘Aigrigny, aby nic nie mówił.
Rodin i ksiądz d‘Aigrigny zaczajeni w kryjówce, wypatrzyli każde poruszenie i wysłuchali każde słówko następującej rozmowy w pokoju pana Hardy.
— Otóż... proszę pana, mój uczciwy brat — rzekł Agrykola do pana Hardy, przedstawiając mu Gabrjela — jest to najlepszy, najgodniejszy ksiądz, jakiego pan sobie możesz wyobrazić... Racz go posłuchać, a odrodzisz się na dzieją, szczęściem i zostaniesz nam przywrócony. Posłuchaj go, a zobaczysz, jak on zedrze maskę zwodzicielom którzy cię oszukują; tak, tak, zedrze im maskę, bo i on także był ofiarą tych nędzników, nieprawdaż Gabrjelu?
Młody misjonarz skinął głową na kowala, aby miarkował swoje uniesienie i rzekł do pana Hardy miłym, dźwięcznym głosem:
— Jeżeli w swem przykrem położeniu uznasz pan z pożyteczne rady brata w Chrystusie, jestem na jego usługi... A zresztą, pozwól pan powiedzieć sobie, że mam dla niego wielki szacunek i szczerze jestem życzliwy.
— Mnie, mości książę? — rzekł pan Hardy.
— Wiem, panie — odrzekł Gabrjel — o jego dobroci dla mego przybranego brata; wiadoma mi jest pańska życzliwość i nieoszacowana troskliwość o dobro jego rzemieślników, oni też kochają, uwielbiają pana; oby szczera ich wdzięczność, oby wewnętrzne przeświadczenie, że byłeś miły Bogu, którego nieskończona dobroć cieszy się wszystkiem, co jest dobre, była dla pana nagrodą za wszystko, co dla nich uczyniłeś, oby stała się dla pana zachętą do dobrodziejstw, jakie im jeszcze uczynisz...
Kilkochwilowe milczenie nastąpiło w początkach rozmowy Gabrjela z panem Hardy, który przez jakiś czas pogrążył się w myślach, jakie wzbudziły w nim słowa księdza Gabrjela. Podczas tego milczenia Agrykola Baudoin niechcący rzucił oczyma na niektóre smutne zasady, porozwieszane po ścianach pokoju pana Hardy; nagle chwyciwszy Gabrjela za rękę, zawołał, wskazując na ściany:
— Mój bracie... czyta no to... pojmiesz, co to wszystko znaczy... Jakiżby to człowiek, mój Boże, pozostawiony sam jeden z tak smutnemi zasadami, nie wpadł w rozpacz najstraszniejszą... i nawet nie posunął się może do samobójstwa... Ach! to okropna rzecz, to niegodziwość — dodał rzemieślnik z oburzeniem — wszakże to moralne zabójstwo.
— Młody jesteś, mój przyjacielu — odparł pan Hardy, smutnie potrząsnąwszy głową — byłeś zawsze szczęśliwy, nie doznałeś nigdy oszustwa... te rady wydać ci się mogą zwodniczeni; lecz dla mnie, niestety!... i podobno dla większej części ludzi aż nadto są prawdziwe; na tym święcie wszystko jest nicością, niedolą, udręczeniem, bo człowiek na to się urodził, aby cierpiał!... Nieprawdaż, mości książę? — rzekł do Gabrjela.
Ten także przypatrywał się różnym „radom“ które mu wskazywał kowal; młody ksiądz nie mógł się wstrzymać od gorzkiego uśmiechu, pomyślawszy sobie, jak haniebną miano na celu rachubę w wyborze podobnych zasad. Odpowiedział panu Hardy:
— Nie nie, panie, nie wszystko jest na tym świście nicością, kłamstwem, niedolą, próżnością, obłudą... Nie Bóg, którego najwyższą istotą jest ojcowska dobroć, nie na upodobania w cierpieniach swych stworzeń, które chciał mieć kochającemi się nawzajem i szczęśliwemi...
— Ach! mój bracie — dodał Gaibrjel, aż do łez wzruszony, wskazując na maksymy, na ścianach porozwieszane — co za fałszywy kierunek nadano słowom świętym. Tu są myśli zemsty, wzgardy, śmierci, rozpaczy, kiedy przeciwnie słowa Chrystusa tchnęły pokojem, przebaczeniem, miłością i nadzieją...
— Oh! wierzę ci, mój księże... — zawołał pan Hardy w słodkiem uniesieniu — wierzę ci i muszę wierzyć.
— Oh! mój bracie!... — odrzekł Gabrjel, coraz mocniej wzruszony — mój bracie!... wierz, że Bóg zawsze jest dobry, zawsze litościwy, zawsze kochający ludzi; wierz w Boga, który ubolewa nad swemi dziećmi. Nie potrzebuje on naszego poniżenia i nieczynności!... Nie, nie tak Bóg nie chce!... Wstań, mój bracie... — dodał Gabrjel biorąc serdecznie za rękę pana Hardy, który powstał, jak gdyby posłuszny był szlachetnemu magnetyzmowi — wstań... bracie mój, wszyscy robotnicy błogosławią cię i wzywają; porzuć ten grób... chodź... chodź na otwarte powietrze... na otwarte słońce... porzuć to duszące powietrze, a idź na zdrowe, ożywiające, pełne swobody; porzuć to ponure więzienie, a chodź do mieszkania, ożywionego śpiewami robotników; chodź, chodź do tego ludu pracowitych robotników; otoczony przez ich matki, dzieci, starców, witających cię z płaczem radości, gdy powrócisz, tam zmartwychwstaniesz, tam się znowu odrodzisz; wtedy uczujesz, że Bóg cię wybrał dla niesienia szczęścia bliźnim.
— Gabrjelu... prawdę mówisz... tobie to... Bogu... winu będą nasi robotnicy powrót swego dobroczyńcy — zawołał Agrykola, rzuciwszy się w objęcia Gabrjela i z rozczuleniem do serca go przyciskając. — Ah! teraz się już niczego nie lękam... znowu odzyskamy pana Hardy, naszego dobroczyńcę!
— Tak, słusznie mówisz; jemu to winien będę, jemu zacnemu, według chrześcijańskiego ducha, kapłanowi, winien będę moje zmartwychwstanie... tu bowiem żywcem pogrzebany byłem w grobie — rzekł pan Hardy, wstawszy prosto na nogach, z twarzą lekko zarumienioną, orzeźwionem okiem, on, co dotąd był tak blady, tak złamany.
— Tak więc... nareszcie mamy pana, posiadamy naszego dobrodzieja — zawołał kowal — teraz już o tem wcale nie wątpię.
— Pomówimy o tem wszystkiem z twoim godnym, dobrym bratem — odrzekł pan Hardy — idź, proszę cię, podziękuj pannie de Cardoville i powiedz jej, że tego wieczora będę miał zaszczyt odpisać jej.
— Ach! panie, nie posiadam się z radości, serce mi o mało nie wyskoczy — rzekł dobry Agrykola, biorąc się kolejno to za serce, to za głowę i nie wiedząc, co ma robić z uciechy; potem, wróciwszy do Gabrjela, raz go jeszcze uściskał i rzekł mu do ucha:
— Najdalej za godzinę.. powrócę... ale już nie sam.. z towarzyszami... zobaczysz... nie mów nic o tem panu Hardy; już ja wiem, o zrobię.
I kowal odszedł, nie posiadając się z wielkiej radośći. Ksiądz Gabrjel i pan Hardy tymczasem pozostali sami.

Jak wiadomo, Rodin i ksiądz d’Aigrigny, zaczajeni w kryjówce, niewidzialni, obecni byli tej scenie.
— Cóż więc wasza wielebność myśli? — rzekł zdumiony ksiądz d‘Aigrigny.
— Ja myślę, że zbyt spóźniają się z przysłaniem papierów z arcybiskupstwa i że ten heretyk-misjonarz wszystko zniweczy — mówił Rodin, gryząc paznogcie aż do krwi.

VIII.
WYZNANIE.

Gdy Agrykola wyszedł z pokoju, pan Hardy, przystąpiwszy do Gabrjda, rzekł mu:
— Mości księże...
— Nie... proszę mówić, mój bracie... nadałeś mi to imię... trzymam się go — odpowiedział z uczuciem młody misjonarz, podając rękę panu Hardy.
Ten, ścisnął ją serdecznie i rzekł:
— Dobrze więc, mój bracie, twoje słowa dodały mi otuchy, przypomniały mi obowiązki, które w zmartwieniu zaniechałem; oby mi teraz nie zabrakło sił w nowych przedsięwzięciach... bo, niestety! jeszcze nie wiesz o wszystkiem.
— Cóż przez to chcesz powiedzieć?... — odrzekł Gabrjel z ciekawością.
— Posłuchaj mnie, mój bracie — mówił pan Hardy — całą moją tkliwość, poświęcenie, wszystko, co mi w sercu pozostało, zawarłem w dwóch istotach... w przyjacielu którego uważałem za szczerego i w delikatniejszem jeszcze przywiązaniu... przyjaciel zawiódł mnie najszkaradniej... kobieta... poświęcając dla mnie swoje obowiązki, tyle miała odwagi i za to ją tem bardziej szanuję, tyle mówię miała odwagi, że naszą miłość poświęciła spokojowi swej matki i nazawsze opuściła Francję... Niestety! lękam się aby to zmartwienie nie było dla mnie niepodobnem do ukojenia i żeby mnie nie pozbawiło sił na nowej drodze usiłowań, którą przebiec zamierzam. Wyznaję moją słabość... jest ona wielka... i przeraża mnie tembardziej, że nie wolno mi pozostać bezczynnym odludkiem, dopóki jeszcze zdołam uczynić cośkolwiek dla ludzkości! oświeciłeś mnie, mój bracie, na tej drodze mych powinności... czuję jednak, że mnie siły opuszczają, gdy chcę wyjść na ten świat pusty i zimny na zawsze dla mnie.
Potem, wstydząc się tego powrotu osłabienia, pan Hardy dodał żałosnym głosem, twarz sobie rękami zasłoniwszy:
— O! przebacz... przebacz mi moją słabość... Ale gdybyś wiedział, co to jest biedna istota, która sercem tylko żyła, a której naraz wszystkiego zabrakło! Cóż powiesz; szuka wszędzie, około siebie, do czegoby się mogła przywiązać, i jej wahania, jej niepewność, nawet jej bezwładność... wierz mi, godniejsze są litości, niż wzgardy.
W tem pokornem wyznaniu było coś tak tkliwego, tak przemawiającego do serca, iż ksiądz Gabrjel do łez się rozczulił.
— O! zobaczysz, przekonasz się — mówił Gabrjel z uniesieniem — jak słodka czeka cię radość. Modlić się za to, co się kocha... modlić się za to, co się kochało.. a tak, poco się dręczyć wspomnieniami o kobiecie, którą kochałeś, której miłość była ci tak drogą?... dlaczego odpychać od siebie to wspomnienie? Ach! mój bracie, przeciwnie, daj przystęp tej myśli, żebyś ją oczyścił... spraw, aby po miłości ziemskiej nastąpiła miłość niebiańska... małość dhrześćjańska, miłość brata dla siostry... A potem, jeżeli ta kobieta była występna, jakże miło ci będzie modlić się za nią!... a Bóg, wzruszony twemi modlitwami, przebaczy jej błędy. Czyliż to nie jest tak wielką pociechą?...
— Oh! rozumiem cię już! — zawołał pan Hardy — modlić się... jest jedno co kochać... modlić się, jest to przebaczać.... zamiast złorzeczyć... jest to mieć nadzieję, zamiast rozpaczać; wreszcie, modlitwa... to łzy, spadające na serce jak dobroczynna rosa... zamiast łez, co je pieką. Tak, rozumiem cię, tak... ciebie... bo ty nie mówisz: cierpieć jest to samo, co modlić się... Nie, nie, dobrze to pojmuję... masz rację, gdy mówisz: mieć nadzieję, przebaczać, to modlić się... tobie więc winienem, że teraz wrócę znowu do życia, bez żadnej obawy...
Potem, ze łzami w oczach, pan Hardy wyciągnął ręce do Gabrjela, wołając:
— Ach! mój bracie... ocalasz mnie, tobie winienem powrót do życia.

Rodin i ksiądz d‘Aigrigny, jak wiadomo, niewidzialni obecni byli tej scenie; Rodin, chciwie się przysłuchując, nie opuścił ani słowa tej rozmowy. W chwili, kiedy Gabrjel i pan Hardy rzucili się sobie w objęcia, Rodin nagle oderwał swoje jaszczurcze oczy od otworu, którym się i im przypatrywał. W fizjognomji jezuity czytać można było wyraz szatańskiej radości i triumfu. Przeciwnie ksiądz d‘Aigrigny, którego zmieszało rozwiązanie powyższej sceny, nie pojmując uradowanej miny swego towarzysza, przypatrywał się mu z wielkiem zdziwieniem.
— Mam środek! — rzekł doń nagle Rodin, krótkim, stanowczym głosem.
— Co rozumie przez to wielebny ojciec? — odparł zdumiony ksiądz d‘Aigrigny.
— A więc trzeba posłać tylko natychmiast na pocztę po powóz i po konie.
— A na co powóz i konie? — zapytał ksiądz d‘Aigrigny.
— Dla wywiezienia pana Hardy.
— Wywieźć pana Hardy! — odrzekł ksiądz d‘Aigrigny, sądząc, że się w głowie pomieszało Rodinowi.
— Tak — odparł Rodin — wasza wielebność zawieź go wieczorem do Saint-Herrem.
— Jego.. do tej odludnej, smutnej pustyni, pana Hardy!
I zdawało się księdzu d‘Aignigny, że mu się marzy...
— Tak... tak... pana Hardy... teraz... kiedy dopiero co Gabrjel...
— Nie upłynie godzina, a pan Hardy błagać mnie będzie na klęczkach, abym go wywiózł z Paryża, na koniec świata, na pustynię, jeżeli będę mógł.
— A Gabrjel?... — A list, który mi przyniesiono przed chwilą z arcybiskupstwa?...
— Ale niedawno mówiłeś wasza wielebność, że już było zapóżno, skądże teraz...
— Niedawno jeszcze nie miałem na myśli środka, teraz mam go — odrzekł Rodin krótko.
To mówiąc oddalili się spiesznie z kryjówki.

IX.
ODWIEDZINY.

Zbyteczną może będzie ta uwaga, że Gabrjel ograniczył się, przez pełną godności skromność, do użycia samych szlachetnych sposobów wyrwania pana Hardy z pod zabójczego wpływu jezuitów; wielka i piękna dusza młodego misjonarza nie chciała poniżać się aż do wykrywania intryg tych ludzi. Wtedy chyba byłby użył tego ostatecznego sposobu, kiedyby przenikliwe, zbawienne słowa nie zdołały przełamać zaślepienia pana Hardy.
— Praca, modlitwa i przebaczenie! — mówił z uniesie niem pan Hardy, uściskawszy Gabrjela w swem objęciu. Temi trzema słowy przywróciłeś mi życie, nadzieję.
Ledwo wymówił te słowa, gdy wtem otworzyły się drzwi; wszedł służący i w milczeniu podał młodemu księdzu pismo w wielkiej kopercie i natychmiast, słowa nie rzekłszy, wyszedł Gabrjel dosyć zdziwiony, wziął pismo i najprzód spojrzał na nie od niechcenia; potem, spostrzegłszy przy jednym rogu szczególną pieczęć, spieszni otworzył kopertę, wyjął z niej i przeczytał pismo złożone w kształcie urzędowej depeszy, u której była pieczęć z czerwonego laku.
— O! mój Boże!... — mimowolnie zawołał Gabrjel boleśnie wzruszonym głosem.
Potem, zwróciwszy się do pana Hardy, który stał w zadumaniu:
— Daruj mi pan...
— Cóż to jest? czy odebrałeś jaką nieprzyjemną nowinę?... — rzekł z zajęciem pan Hardy.
— Tak... bardzo smutną... — odrzekł ksiądz Gabrjel zmartwiony.
Potem dodał sam do siebie mówiąc:
— Więc na to... wezwano mnie do Paryża... mój Boże nie raczono nawet zapytać mnie, ani pozwolono tłómaczyć się, i wydano przeciwko mnie wyrok, nie dozwotiwszy mi usprawiedliwić się.
Po chwilowam milczeniu, rzekł, westchnąwszy z zupełnem poddaniem się woli Boskiej:
— Mniejsza o to... powinienem być posłusznym... będę posłusznym... jak mi nakazują moje śluby.
Pan Hardy, patrząc na młodego księdza z niespokojną ciekawością i zdziwieniem, rzekł z mocnem uczuciem:
— Opuszczasz mnie? Gabrjelu... znowu mnie samego zostawisz?
— Tak mi koniecznie wypada. Chciałbym najprzód dowuedzieć się, jakim sposobem ten list do mnie się tu dostał... potem muszę być natychmiast posłusznym odebranemu rozkazowi... Mój brat, dobry Agrykola, przyjdzie tu niebawem po twoje rozkazy; on mi powie o twojem postanowieniu i wskaże mieszkanie, w którem znowu będę mógł widzieć się z tobą, i zobaczymy się, kiedy zechcesz.
Pan Hardy nie śmiał już więcej nalegać, aby mu ksiądz Gabrjel odkrył przyczynę swego zmartwienia, i odpowiedział mu:
— Pytasz mię, kiedy się znowu zobaczymy? wszakże jutro, bo ja dziś zaraz ten dom opuszczę.
— A więc do jutra, mój kochany bracie — rzekł Gabrjel, ściskając rękę pana Hardy.
— Do widzenia... do jutra, drogi mój zbawco! O nie zaniedbaj tylko przyjść, bo ja bardzo jeszcze potrzebować będę twej dobroczynnej pomocy, gdy mi przyjdzie stawiać pierwsze kroki na otwartym świecie... ja, co pozostawałem tak długo nieruchomy w ciemnościach...
— A więc do jutra — rzekł Gabrjel — a tymczasem odwaga, nadzieja i modlitwa...
Ledwo może upłynął kwadrans po oddaleniu się Gabrjela, gdy wszedł i oddał list.
— Od kogo ten list? — żywo go zapytał pan Hardy.
— Od pensjonarza tego domu, proszę pana — odpowie dział sługa, nisko się kłaniając.
Był to człowiek ponurej, fałszywej fizjognomji, włosy miał gładko, płasko przymuskane, mówił pocichu i zawsze oczy miał spuszczone; czekając na odpowiedź pana Hardy złożył ręce na krzyż i kręcił palcami.
Pan Hardy rozpieczętował list mu podany i czytał co następuje:

Panie!

„Dopiero dziś w tej chwili i to przypadkiem, dowiedziałem się, że razem z nim znajduję się w tym szacownym domu; długa choroba, którą przebyłem, zupełna samatność, w jakiej dotąd żyję, uniewinnia mnie z mewiadomości o naszem sąsiedztwie. Lubo raz tylko w życiu spotkaliśmy się z sobą, jednakże okoliczność, która niedawno pozwoliła mi widzieć pana, była dla niego tak ważna, iż nie sądzę, abyś pan o niej zapomniał“.
„Ta właśnie okoliczność wzkbudziła we mnie tak głębokie i tak pełne uszanowania uczucie dla pana, iż nie mogę przezwyciężyć żywej chęci przesłania mu niniejszem mego uszanowania, nade wszystko kiedy się dowiaduję, że dziś pan ten dom opuszczasz, jak mi o tem mówił Gabrjel człowiek którego ja uwielbiam i jak tylko można najbardziej poważam.
„Mogę być pewnym, że w chwili, kiedy pan opuszczasz ten dom i powracasz na świat, mogę spodziewać się, że przyjmiesz łaskawie moją prośbę, może natrętną prośbę biednego starca, skazanego odtąd na głęboką samotność i który nie może już mieć nadziei spotkania się z panem pośród odmętu świata, który na zawsze opuścił...
„Oczekując odpowiedzi pańskiej, miło mi jest zapewnić pana o mem uczuciu wysokiego szacunku, z jakim jestem:

„Jego najniższym sługą
Rodin

Po przeczytaniu tego listu i położonego pod nim podpisu, pan Hardy usiłował przypomnieć go sobie, ale naderemno; badał, rozbierał różne okoliczności swego życia, któreby mieć mogły jaką styczność z tym listem, nie mógł jednak przypomnieć sobie, ażeby kiedy miał do czynienia z osobą takiego nazwiska.
Po dosyć długiem milczeniu i myśleniu, rzekł do służącego:
— Czy to pan Rodin dał ci ten list i do mnie zanieść polecił?
— Tak, panie.
— A... któż to jest ten pan Rodin?
— Jest to dobry, zacny staruszek, który niedawno wyszedł z ciężkiej i długiej choroby, która o mało go nie sprzątnęła. Od kilku dni dopiero zaczął przychodzić do zdrowia, ale zawsze jest tak smutny, tak słaby, iż przykro patrzeć na niego, i to wielka szkoda, bo niema w całym tym domu tak godnego, tak poczciwego, jak on, człowieka... wyjąwszy chyba pana dobrodzieja, który jest równie dobrym, jak pan Rodin dodał służący, kłaniając się nisko z miną nader uprzejmie pochlebną.
— Proszę oświadczyć panu Rodinowi, że jeżeli będzie chciał pofatygować się do mnie, będę go tu oczekiwał.
— Pójdę natychmiast zawiadomić go o tem — rzekł służący i ukłoniwszy się wyszedł.
Wkrótce powrócił i rzekł do pana Hardy:
— Pan Rodin jest w przedpokoju, proszę pana.
— Proś go, aby wszedł.
Rodin wszedł, odziany w czarny sukienny szlafrok, trzy mając w ręku starą czapkę jedwabną. Służący wyszedł.
Już też miało się ku wieczorowi.
Pan Hardy wstał i wyszedł naprzeciwko Rodina, którego twarzy jeszcze rozpoznać nie mógł; lecz gdy wielebny ojciec zbliżył się do okna, gdzie więcej było światła pan Hardy, lepiej się przypatrzywszy jezuicie, nie mógł się wstrzymać od lekkiego okrzyku podziwu, przypomniawszy sobie przykre, pamiętne dla niego zdarzenie.

X.
MODLITWA.

Przypomnijmy sobie, że Rodin (lubo nieznany wtedy) pojechał był do pana Hardy, do fabryki, z wizytą, żeby mu odkryć niegodziwą zdradę Blessaca; był to straszny cios dla pana Hardy, po którym w kilka minut zaledwie doznał był tenże pan Hardy drugiego, nie mniej dotkliwego, zmartwienia, albowiem w obecności Rodina dowiedział się o niespodziewanem oddaleniu się kobiety, którą ubóstwiał. Wystawić sobie przeto można, jak okrutną mu siała być dla pana Hardy obecność Rodina, sikoro tak bolesne przypominała mu wypadki. Uspokoiwszy się, chociaż bardzo smutny, rzekł do Rodina:
— W rzeczy samej nie spodziewałem się widzieć pana w tym domu.
— Niestety! mój panie — odrzekł Rodin z westchnieniem — ja również nie spodziewałem się, abym tu miał zakończyć moje smutne życie, gdym pojechał, nie znając pana, ale tylko w zamiarze przysłużenia się uczciwemu i człowiekowi...
— W rzeczy samej, wielką mi wtedy wyświadczyłeś pan przysługę... i może w owej tak przykrej dla mnie chwili nie dość wyraziłem mu moją wdzięczność... bo w tej samej chwili, kiedy mi pan odkryłeś zdradę pana Blessac...
— Zasmuciła pana inna bardzo dotkliwa dla niego nowina — rzeki Rodin, przerywając panu Hardy — nie zapomnę ja nigdy przybycia owej biednej bladej, przerażonej kobiety, która, nie zważając na moją obecność, przybyła, aby zawiadomić pana, że osoba nader dla niego droga nagle oddaliła się z Paryża.
— Tak, i, zapomniawszy pożegnać się z panem, śpiesznie odjechałem — mówił pan Hardy, melancholijnie zamyślony.
— Czy wiesz pan — rzekł Rodin po krótkiem milczeniu — że zdarzają się czasami dziwne zbiegi okoliczności?
— O jakich okolicznościach chcesz pan mówić, proszę pana?
— Wtenczas właśnie, kiedy przybyłem, aby przestrzec pana, że go zdradzono, a zdradzono tak haniebnie... ja sam także...
I Rodin zaciął się, jakgdyby nie dozwoliło mu mówić jakieś gwałtowne wzruszenie i na twarzy jego malowało się tak wielkie udręczenie, iż pan Hardy rzekł do niego z politowaniem:
— Cóż to panu?...
— Daruj mi pan — odrzekł Rodin, gorzko się uśmiechając. — Dzięki szlachetnym radom księdza Gabrjela, zdołałem pojąć, co to jest rezygnacja; przy tem jednak czasami jeszcze, przy pewnych wspomnieniach czuję dotkliwe udręczenie. Mówiłem więc panu — rzekł znowu Rodin pewniejszym głosem — że nazajutrz, kiedym przybył do pana, aby powiedzieć mu: zwodzą pana... ja sam padłem ofiarą obrzydłego oszukaństwa. Przybrany syn biedne, opuszczone dziecko, które przyjąłem za swoje... — potem, znowu się zaciąwszy, drżącą ręką potarł oczy i rzekł: — Przebacz mi pan... że mu mówię o zmartwieniach, zgoła dla niego obojętnych... Przebacz pan natrętne żale biednego, znękanego starca...
— Panie! zbyt wiele wycierpiałem, ażby jakiekolwiek zmartwienie mogło być dla mnie obojętnem — odpowiedział pan Hardy. — Zresztą pan nie jesteś dla mnie obcym.. wyświadczyłeś mi prawdziwą przysługę... i obaj czujemy wielki szacunek dla młodego księdza...
— Dla księdza Gabrjela! — zawołał Rodin, przerywając panu Hardy. — Ach! panie! to mój zbawca... mój dobroczyńca... Gdybyś pan wiedział o jego poświęceniu dla mnie, o jego o mnie troskliwości, podczas mej długiej choroby, której mię nabawiło okropne zmartwienie... gdybyś pan wiedział, jak słodkie i pocieszające dawał mi rady!...
— Czy ja o tem nie wiem!... Ach! panie — zawołał pan Hardy — wiem... wiem bardzo dobrze, jak zbawienne są jego rady.
— Nieprawdaż, panie, że z ust jego pochodzące nauk religijne pełne są łaskawości i słodyczy — mówił Rodin z uniesieniem — nieprawdaż, że są pocieszające? nieprawdaż, że uczą kochać, wzbudzają nadzieję, zamiast wpajać obawę i postrach?
— O! modlitwa, modlitwa... to ksiądz Gabrjel objawił mi całą jej moc i słodycz, lecz zarazem straszne obowiązki, jakie ona na nas wkłada.
— W rzeczy samej... obowiązki te są wielkie i święte... odrzekł pan Hardy z miną zamyśloną.
— Czy znasz pan życie Rance? — rzekł nagle Rodin.
— Założyciela opactwa Trapistów?! — rzekł pan Hardy, zdziwiony pytaniem Rodina — słyszałem kiedyś o pobudkach jego nawrócenia.
— Właśnie żadnych nie miał pobudek, pan nie wiesz o tem? jest to tembardziej zadziwiający przykład potęg modlitwy... i niemal Boskiego stanu zachwycenia, do jakiego ona doprowadzić może dusze religijne... Taka jest w krótkości nauczająca, tragiczna historja pan Rance. Lecz daruj mi pan... lękam się, abym nie nadużył jego cierpliwości i nie zabrał mu drogiego czasu...
— Ależ ja z upodobaniem słuchać będę pana.
— Pan Rance był człowiekiem światowym — mówił znowu Rodin, pilnie się wpatrując w pana Hardy — człowiek wojskowy, młody, gorący, piękny, kochał się on w młodej pannie wysokiego urodzenia. Co stało na przeszkodzie ich połączeniu? tego nie wiem; to tylko pewna, że miłość ich była tajemną, ale szczęśliwą; pan Rance co wieczór skrytemi schodami odwiedzał potajemnie swoją kochankę. Była to, jak mówią, owa namiętna miłość, jakiej raz tylko doświadcza się w życiu. Sama nawet tajemnica i ofiara, jaką z siebie czyniła nieszczęśliwa dziewica, zapominając o wszelkich swoich obowiązkach, zdawały się nadawać większy jeszcze urok tej występnej miłości. Tak więc, w cieniu tajemnicy kochankowie spędzili dwa lata w szale serca, w upojeniu rozkoszy, niemal aż do zachwytu dochodzącej.
Na te słowa pan Hardy uczuł gorący dreszcz, pierwszy raz oddawna już czoło jego okrył dopiekający rumieniec, mianowali, gwałtownie zabiło mu serce; przypomniał sobie że niedawno jeszcze doznawał szału gorącej, tajemnej miłości. Ściemniać się już zaczynało, Rodin jednak, z ukosa rzuciwszy okiem na parna Hardy, spostrzegł, jak mowa jego mocne sprawiła na nim wrażenie, i mówił dalej:
— Czasem jednak, pomny na niebezpieczeństwo, grożące jego kochance, gdyby związki ich zostały odkryte, pan de Rance chciał je zerwać, lecz młoda dziewica, upojona szałem miłości, rzucała się na szyję swego kochanka, groziła mu, w wyrazach pełnych namiętności, że wszystko wyjawi, że na nic nie będzie zważała, gdyby pomyślał o porzuceniu jej. Pan Rance, zbyt zakochany, iżby oprzeć się mógł natarczywym prośbom swej kochanki, ulegał jej i oboje, idąc za popędem rozkoszy, upojeni miłością, zapominali o całym świecie. Nadszedł nieszczęsny dzień: pan Rance, zniewolony pójść na wojnę, opuszcza ową młodą dziewicę; lecz po krótkotrwałej wyprawie wraca bardziej jeszcze, niżeli przedtem rozkochany. Napisał on do niej potajemnie, że przybędzie niemal równocześnie ze swym listem; w rzeczy samej przybywa; było to w nocy; idziw według swego zwyczaju, ukrytemi schodami, prowadzącemi do jego kochanki, wchodzi, mając serce przepełnione nadzieją... Lecz... kochanka... właśnie tego dnia ranko umarła.
— Ach!... — zawołał pan Hardy, twarz sobie z przerażenia rękami zakrywszy.
— Tak... umarła — mówił dalej Rodin — leżała na katafalku. Dwie świece paliły się około niej; pan Rance nie wierzy, nie chce uwierzyć, żeby umarła; pada na kolana przed katafalkiem; w zaślepionej miłości bierze rękoma tę młodą, piękną, tak ukochaną, ubóstwianą głowę, chce ją ucałować... Lecz droga ta głowa odłącza się od reszty ciała... i pozostaje mu w ręku... Tak — mówił Rodin, widząc, że pan Hardy odskoczył, zbladły, osłupiały ze strachu — tak, dziewica umarła tak nagle, tak nadzwyczajnie, iż nie zdążono nawet opatrzyć jej ma śmierć sakramentami. Po śmierci, lekarze chcąc się przekonać o nieznanej przyczynie jej zgonu, odbyli sekcję na jej pięknem ciele.
Pan Hardy, gwałtownie miotany rozmaitego rodzaju szybko po sobie następującemu wrażeniami i myślami, już to o śmierci, już o rozkoszy, o miłości, to znowu o strachach, okropnościach, nie wiedział co się z nim dzieje i osłupiały chwytał słowa Rodina z ciekawością, udręczeniem i trwogą.
— A pan Rance? — rzekł nareszcie uniesionym głosem, ocierając sobie czoło, zimnym potem zroszone.
— Pan Rance — mówił dalej Rodin — wyrzekł się świata, zamknął się na osobności, tak, iż żywy duch nie mógł się do niego dostać. Straszne, to były pierwsze dni jego samotności... krzyczał w rozpaczy i szaleństwie, tak, iż zdaleka słyszeć go było można... dwa razy chciał odebrać sobie życie, aby uniknąć strasznych widm...
— Miał widzenia — rzekł pan Hardy, z coraz większą ciekawością i udręczeniem.
— Tak — mówił Rodin tonem uroczystym — i straszne miał widzenia. Młoda dziewica z jego powodu zmarła w grzechu śmiertelnym, pokazywała mu się w pośród wiecznego ognia! Na niegdyś tak pięknej, a teraz zeszpeconej piekielnemi mękami twarzy, widział rozpaczliwa uśmiech potępieńców... Zgrzytała zębami, jak wściekła, załamywała ręce z boleści. Krwawemi łzami płakała i zrozpaczonym głosem krzyczała na swego uwodziciela. Przeklęty bądź, ty, który mię zgubiłeś... przeklęty... przeklęty.
Wymawiając te ostatnie trzy słowa, Rodin postąpił o trzy kroki ku panu Hardy, za każdym krokiem grożąc gestami. Pan Hardy, ręce złożywszy, oczy ze strachu wytrzeszczywszy, cały drżący, zdawał się słuchać jeszcze Rodina, chociaż ten przestał już mówić... i, nie myśląc o tem powtarzał: Przeklęty!... przeklęty!... przeklęty!...
Nagle, zawołał jakby w obłąkaniu:
— I ja także... pewno będę przeklęty! Ta kobieta której ja dałem powód do zapomnienia o świętych w oczach ludzi obowiązkach, którą uczyniłem śmiertelnie grzeszną w oczach Boskich... ta kobieta, kiedyś pogrążona również w wiecznych płomieniach, ręce z rozpaczy załamując, krwawemi łzami płacząc... z głębi piekła wołać będzie na mnie... Przeklęty... przeklęty... przeklęty... przeklęty! Kiedyś — dodał z wielkim strachem — kiedyś... a któż wie? może teraz, może w tej chwili, przeklina mnie... gdyż podróż przez Ocean... może była nieszczęśliwa! może utonęła! może rozbił się okręt! któż wie. Oh! mój Boże Może i ona już nie żyje... może umarła., a umarła w grzechu śmiertelnym... potępiona! Przebóg!... zlitujcie się nad nią... nieszczęśliwą... przeze mnie... nieszczęśliwą Ach! mój Boże!... niech cały twój gniew mnie dotknie niech się na mnie zwali, byłeś raczył ulitować się nad nią ja to sam winien jestem... ja zgrzeszyłem...
I nieszczęśliwy, jak obłąkany, ręce załamując, padł na kolana!
— Nasz anielski ksiądz Gabrjel — rzekł znowu Rodin — mówił o słodyczy modlitwy...
— Tak! tak... modlitwy...
— A więc, kochany mój panie, posłuchaj mnie a przekonasz się, że to modlitwa ocaliła pana Rance... uczyniła go świętym. Owe straszne udręczenia, o których ci niedawno mówiłem, owe okropne widma... wszystko to rozproszyła, ukorzyła modlitwa, ona to przemieniła je w niebiańskie rozkosze. Rance, wycierpiawszy piekielne męki dzięki modlitwie, jak to mówił panu ksiądz Gabrjel, doznał rajskich pociech...
— Rajskich pociech? — powtórzył pan Hardy, chciwie się przysłuchując...
— Pewnego dnia, kiedy w największych pogrążony był udręczeniach, pewien ksiądz... dobry ksiądz, drugi Gabrjel, dostał się aż do pana Rance: O! Opatrzność!.. w kilku dniach zapoznaje tego nieszczęsnego ze świętem i tajemnicami modlitwy... Wtedy zdawało się, jakoby pan Rance został przemieniony... ustają jego udręczenia; modli się i im więcej modli się, tembardziej jego żarliwość, jego nadzieje wzmagają się... czuje, że Bóg go wysłuchuje. Zamiast zapomnieć o tej tak ukochanej kobiecie... przepędza godziny na rozmyślaniu o niej, na modleniu się o jej zbawienie. Tak, zamknięty w głębi swej ciemnej celki, sam jeden, z temi lubemi wspomnieniami, spędza dni, noce, na modleniu się za nią... w niewymownem, gorącem, że tak powiem prawie... miłosnem zachwyceniu.
Niepodobna opisać niemal zmysłowej energji, z jaką Rodin wymówił te wyrazy: miłosnem zachwyceniu.
— A cóż jeszcze robił., ach! cóż więc on jeszcze robił na osobności? — zawołał pan Hardy, od tej chwili całkiem już owładnięty, oczarowany przez jezuitę.
— Najprzód — rzekł Rodin, wymawiając słowo po słowie zwolna — zostaje... zakonnikiem.
— Zakonnikiem... — powtórzył melancholijnie zdumiony pan Hardy.
— Tak — mówił dalej Rodin — zostaje zakonnikiem patem... ponieważ i w największej samotności myśl jego doznaje częstokroć roztargnienia z przyczyny przedmiotów materjalnych, zmysłowych, naznacza więc sobie posty umartwienia, poskramia wszystko, co w sobie spostrzega cielesnego, alby się stać czystym duchem, i żeby wydobywająca się z jego łona modlitwa była piękna, czysta jak płomień i żeby wznosiła się do Stwórcy, jak miła won kadzideł...
— O! jak miłe... jak upajające marzenie! — zawołał coraz bardziej oczarowany pan Hardy — byle tylko skutecznie modlić się za ubóstwianą kobietę... skazać sibie na męki, umartwiać ciało...
— Tak... tak — rzekł Rodin — ale bądź pan pewny, że to nie jest marzenie... Tak więc, po strasznych widzeniach pana Rance, gdy został zakonnikiem, nastąpiły widzenia czarujące... Ileż to razy po całych dniach postów i po przepędzeniu nocy na modlitwie, na umartwieniu ciała upadł zemdlony na posadzkę swej celki!... Wtedy po wyniszczeniu materji następowało natężenie ducha... Niewysłowiona rozkosz opanowywała jego zmysły... niebiańskie śpiewy dochodziły do jego zachwyconego ucha... światło nie z tego świata, które przenikło jego zamknięte powieki, potem, po harmonijnych dźwiękach tajemniczej muzyko przy jasnem świetle, przy którem światło słońca jest blade, widział zakonnik ten ukazującą się mu ubóstwianą przezeń dziewkę... Dzięki modlitwom kochanka, których Zbawiciel wysłuchał łaskawie, ta kobieta już nie płakał krwawemi łzami.. nie załamywała pięknych rąk w piekielnych konwulsjach. Nie, nie... zawsze piękna... o! tysiąc razy jeszcze piękniejsza, niż była na tym świecie... piękna wieczną pięknością aniołów... uśmiechała się do swego kochanka z niewymownym zapałem, a jego oczy jaśniały wilgotnym płomieniem, widząc swego kochanka, mówiła do niego tkliwym, namiętnym głosem:
Twoje nie oszacowane modlitwy, twoje surowe życie ocaliły mnie...
I wtedy, otoczona światłością szczęścia, nie posiadając się z radości, nachylała się i swemi nieśmertelnością woniejącemi usty, dotykała ust zachwyconego zakonnika... i niebawem ich dusze ulatywały w pocałunkach rozkoszy gorącej jak miłość, czystej jak łaska, niezmiernej jak wieczność.
— Oh!... — zawołał pan Hardy całkiem obłąkany... — poświęciłbym całe życie na modlitwę... na posty, na udręczenia, bylem mógł zasłużyć choć na jednę chwilę z tą, którą opłakuję... którą opłakuję...
Widząc, że pan Hardy znajduje się już w takim stanie, jak sobie życzył, i kiedy wreszcie prawie zupełnie już zmierzchło, wielebny ojciec dwa razy zapukał, oglądając się ku drzwiom. W tej chwili pan Hardy, doszedłszy do najwyższego stopnia obłąkania, zawołał błagającym, pomieszanie zdradzającym głosem:
— Celki... grobu... i zachwycenia z nią...
Otworzyły się drzwi do pokoju i wszedł ksiądz d‘Aigrigny, niosąc płaszcz na ręku. Za nim postępował służący, z latarnią.

W jakieś dziesięć minut może po tej scenie, dziesięciu czy dwunastu mężczyzn silnych, o rumianej twarzy, otwartej fizjognonji, prowadzonych przez Agrykolę, wchodziło na na ulicę Vaugirard, wesołym krokiem zmierzając ku domowi wielebnych ojców jezuitów. Była to deputacja od dawnych robotników pana Hardy; szli oni do niego, chcą mu podziękować za jego wkrótce spodziewany powrót miedzy nich. Agrikola szedł na ich czele. Wtem spostrzegł zdaleka pocztowy powóz, wyjeżdżający z domu przytułku konie biegły rozpędzone i poganiane przez pocztyljona, mocnym kłusem. Czy to trafem, czy instynktownie, niż bardziej powóz zbliżał się do nadchodzących rzemieślników, tem mocniej ściskało się serce znajdującego się pośród nich Agrykoli... Nareszcie uczucie to stało się tak mocne, że nakoniec zamieniło się w straszne przywidzenie chwili kiedy powóz, którego wszystkie okna były zasłonięte, miał przejeżdżać koło nich, kowal, idąc za przczuciem, zawołał, skoczywszy przed konie:
— Przyjaciele! za mną!
— Pocztyljon!... dziesięć ludwików!... w galop!.. tratuj ich kołami, na nic nie zważaj! — zawołał z powozu głos księdza d’Aigrigny.
Właśnie wtedy największa grasowała cholera; pocztyljon słyszał o morderstwach, o trucicielach; przerażony niespodziewanym, nagłym napadem Agrykoli, z całej siły uderzył go biczem w głowę, i zamroczony kowal upadł na bruk; pocztyljon, spiąwszy konia, na którym siedział ostrogami, a trzy inne żywo zaciąwszy, ruszył galopem i wkrótce powóz zniknął lotem błyskawicy, a tymczasem towarzysze Agrykoli, którzy nie zrozumieli ani jego poruszenia, ani co do nich mówił, przyskoczyli do niego i zaczęli go cucić.

XI.
WSPOMNIENIE.

Inne jeszcze zaszły wypadki w kilka dni po owym nieszczęsnym wieczorze, kiedy udało się Rodinowi usunąć z Paryża pana Hardy.
Marszałek Simon, od czasu przybycia do Paryża, zamieszkiwał razem z córkami dom przy ulicy Trzech Braci. Powróciwszy do Paryża, po długiem wygnaniu, marszałek Simon, pomimo całego szczęścia z oglądania swych córek, głęboko się martwił śmiercią ich matki, którą kochał aż do ubóstwienia.
Wkrótce też potem złośliwe zabiegi, intrygi Rodina rzuciły zaród niepokoju i zmartwieniu w jego duszę. Z łaski tajemnych intryg wielebnego ojca przy jednym wielkim dworze, tudzież w Rzymie, jeden z emisarjuszów, zdolny do obudzenia ufności swemi dawniejszemi postępkami i wreszcie popierając słowa i propozycje świadectwami, dowodami, udał się do marszałka Simon i rzekł mu:
— Syn Cesarza umiera, jako ofiara chytrych zamiarów Ty, marszałku Simon, ty, jeden z najwierniejszych przyjaciół Cesarza, ty może jeszcze zdołasz wyrwać tego nieszczęśliwego księcia z jego powolnego konania. Listy, które tu widzisz, dowodzą, że bezpiecznie i tajemnie będzie można porozumieć się z osobą, posiadającą największy wpływ między ludźmi, otaczającymi króla Rzymskiego a ta osoba dałaby się nakłonić do ułatwienia księciu ucieczki. Możesz więc, za pomocą niespodzianego śmiałego kroku wydobyć księcia stąd, gdzie umiera powolną śmiercią
Niepewność, co mu czynić wypada, którą jeszcze pogarszały niektóre okoliczności, o czem później powiemy, przykre wspomnienia o tragicznej śmierci ojca, który skonał na jego ręku, równie smutne wspomnienie o żonie, zmarłej na obcej ziemi, wygnaniu i wreszcie zmartwienie, jakie codzień go dręczyło, gdy widział coraz większy smutek Róży i Blanki, nie mogąc dojść jego przyczyny; wszystko to, mówię, dręczyło marszałka Simon; dodajmy nakoniec, że, pomimo wrodzonej odwagi, jakiej dał tyle świetnych dowodów w dwudziestoletnich wojnach, myśl o chorobie, której ofiarą padła jego żona, mimowolnie nabawiała trwogi marszałka; i ten żelazny człowiek, co w tylu bitwach ozięble pogardzał śmiercią, czuł nieraz, jak chwiał się jego niezłomny charakter, na widok klęski, jaka podówczas obrywała żałobą cały Paryż.
Przytem jednak, gdy panna de Cardoville zgromadziła około siebie członków rodziny, aby ich uzbroić przeciwko intrygom wspólnych nieprzyjaciół, uprzejma tkliwość Adrjanna dla Róży i Blanki, zdawała się wywierać na ich tajemne zmartwienie wpływ tak zbawienny, iż marszałek, zapominając na chwilę o dręczących go myślach, cieszyć się zaczynał tą szczęśliwą zmianą.

XII.
GAPA.

Marszałek Simon, jak wspomnieliśmy, mieszkał w skromnym domku przy ulicy Trzech-Braci; już wybiła druga godzina po południu. Drzwi, w ścianie ukryte, wychodzące do sionki, skąd prowadziły na gospodarskie podwórko, otworzyły się powoli i wszedł niemi mężczyzna; niósł on pełen kosz drzewa rąbanego, które zaczął powoli, symetrycznie układać w skrzyni, tak kilka minut strawiwszy służący ten, ciągle na klęczkach, przysunąwszy się nieznacznie do drugich drzwi, znajdujących się niedaleko od kominka, zdawał się nadstawiać ucha bardzo pilnie jakgdyby chciał usłyszeć, czy kto nie rozmawia w przyległym pokoju.
Człowiek ten, używany w domu do posług niższego rzędu, miał minę śmieszną, głupią, jak tylko wyobrazić sobie można; obowiązkiem jego było nosić drzewo, zamiatać, chodzić na targ po wiktuały i t. p. Dagobert, pełniący niejako obowiązki marszałka dworu, przezwał go gapą; co Dagobert wymówił żartem, to inni słudzy na zawsze zatrzymali i słusznie nazywali tego niedołęgę gapą, bo jego nie zgrabność, rozlazłość, jego głupkowatość, a nawet potwornie przypłaszczona twarz, rozdęty nos, jakby obłąkane wytrzeszczone oczy, na nic lepszego nad to przezwisko zasłużyć nie mogł. A jednak, gdy ten niedołęga, nadstawiwszy ucha przysłuchiwał się ciekawie, czy kto nie rozmawia w przyległym pokoju, iskra przenikliwej pojętności ożywiała jego zwykle głupi wzrok i zdawała się ostrzegać że nie jest on tak głupim, jak się powierzchownie wydawał. Tak przez jakiś czas posłuchawszy u drzwi, ostrożnie zapukał. Nikt mu jednak z przyległego pokoju nie odpowiadał. Wtedy zawołał ochrypłym, skrzeczącym głosem:
— Czy nie potrzebują panienki drzewa do kominka?
Teraz, wziąwszy kosz, już zabierał się do wyjścia z pokoju marszałka Simon, gdy ukryte, na boczne schodki prowadzące drzwi znowu się otworzyły powoli, ostrożnie. Wszedł Dagobert.
Żołnierz, zdziwiony obecnością gapy, zmarszczył czoło i zawołał opryskliwie:
— Co ty tu robisz?
Na to nagłe zapytanie, zobaczywszy jak Ponury, idąc za swym panem, najeżył sierść na karku i zaczął warczeć, gapa, czy to rzeczywiście przestraszony, czy też udający przerażenie, krzyknął bojaźliwie; bądź co bądź, dlatego, żeby nadać więcej prawdopodobieństwa swemu przestrachowi, mniemany niedołęga puścił na posadzkę kosz, do połowy napełniony drzewem, jakgdyby mu go przestrach i zdziwienie z rąk wytrąciły.
— Czy odejdziesz stąd, bydlę? — krzyknął zagniewany weteran.
I, uchwyciwszy gapę za ramię, popchnął go do drzwi, kiedy tymczasem Ponury, przytuliwszy spiczaste uszy i najeżywszy sierść na karku, chciał przyśpieszyć oddalenie się niedołęgi. Potem Dagobert zamknął na rygiel; na klucz drzwi, wiodące do pokoju panien. To uczyniwszy, żołnierz prędko przysunął się do łóżka marszałka gdzie wisiała broń, zdjął parę pistoletów, które zwykle miewał przy sobie marszałek Simon na wojnie, a które były spuszczone wprawdzie, ale nabite, powyjmował ostrożnie pisitony z zamków i nie mogąc wstrzymać głębokiego westchnienia, powiesił napowrót na miejscu; już miał oddalić się od łóżka, gdy, jak się zdaje, jeszcze mu przyszła inna myśl, bo zdjął ze ściany kindżał indyjski, z bardzo ostrym końcem, wydobył go ze złocistej pochwy i, podłożywszy pod bronzowe okucie nogi łóżka, przyłamał sam koniec ostrza i, znowu włożywszy do pochwy, zawiesił. To zrobiwszy, Dagobert miał już otworzyć drzwi, ale powrócił powoli do kominka, i oparł się łokciem na marmurze, smutny, zamyślony.
W fizjognomji dawnego grenadjera konnego widać było smutek i wielkie zmartwienie. Mówił sam do siebie:
— Cóż to ma znaczyć?... Coby to była za przyczyna?.
Nie można przypuścić, żeby go tak dręczyły te listy... dopieroby to była nikczemność... on pogardza niemi... jednakże... ale nie, on nie jest taki.
I Dagobert znowu prędko przechadzać się zaczął po pokoju. Nagle Ponury podniósł uszy, obrócił głowę ku drzwiom, prowadzącym na baczne schody, i zawarczał. Po chwili zapukano.
— Kto tam? — zapytał Dagobert.
Nic nie odpowiedziano, ale znowu odezwało się pukanie.
Zniecierpliwiony żołnierz pobiegł prędko i otworzył, ujrzawszy znowu gapia-niedołęgę.
— Czemu nie odpowiadasz, kiedy pytam, kto puka? — rzekł rozgniewany żołnierz.
— Panie Dagobercie, ponieważ, niedawno wypędziłeś i nie pan, przeto nie odzywałem się z obawy, żebym pana nie rozgniewał, gdybym powiedział, że znowu tu jestem.
— O, ośle, prawdziwy ośle! — rzekł Dagobert, ściskając pięści — poco tu przylazłeś? czy cię kto przysłał?
— Jużci tak, syn pański... jest on tam na dole i chce zaraz mówić z panem, ale natychmiast.
— Chodźże za mną...
Gapa był posłuszny; lecz nim zamknął drzwi, sięgnął do kieszeni, wydobył z niej skrycie list i rzucił go w tył za siebie, nie oglądając się, mówiąc właśnie podówczas do Dagoberta jak się zdaje, pewno dlatego, żeby odwrócić jego uwagę.
— Syn pański jest na podwórzu, panie Dagobercie. Nie chciał iść ze mną na górę, i dlatego pozostał na dole.
To mówiąc, gapa zamknął drzwi, sądząc, że list pewno pozostał na posadzce w pokoju marszałka Simon.
Lecz gapa nie zwracał uwagi na znajdującego się za nim Ponurego. Czy to przez roztropność, chcąc wyjść na ostatku, czy też przez uszanowanie dla dwunożnego stworzenia, dobre psisko wyszło z pokoju ostatnie, a ponieważ doskonale i wiernie aportował, widząc, że upadł list z rąk gapy, podjął go w pysk delikatnie i wyszedł z pokoju tuż za posługaczem.

XIII.
ANONIMY.

Powiemy niebawem, co się stało z listem, który Ponury trzymał w pysku, i dlaczego oddalił się od swego pana, gdy ten pobiegł do Agrykoli. Od kilku dni Dagobert nie widział swego syna; najprzód więc serdecznie go uściskawszy, zaprowadził potem do pokoju na dole, właśnie pod gabinetem marszałka, bo tam było jego mieszkanie, składające się z dwóch pokojów.
— Jakże się ma twoja żona? — rzekł żołnierz do syna.
— Zdrowa jest, kochany ojcze, zasyła ukłony — odpowiedział kowal.
Spostrzegłszy smutek na twarzy Agrykoli, rzekł Dagbert:
— Jak widzę, zmartwiony jesteś! Czy coś niepomyślnego spotkało cię od czasu, jak nie widzieliśmy się?
— Tak, mój ojcze; widziałem się z nim, mój kochany brat Gabrjel także widział się z mim, i mówił mu, oh! mówił mu, jakto on mówi głosem serca... i tak dobrze ducha w nim ożywił, taką wzbudził w nim nadzieję, iż pan Hardy postanowił powrócić do nas; wtedy ja, nie posiadając się z radości, biegnę z tą nawiną do niektórych mych towarzyszów co na mnie czekali, chcąc się dowiedzieć o skutkach mego widzenia się z panem Hardy; powracam z nimi, aby podziękować mu za jego o nas pamięć. Byliśmy już tylko może o sto kroków od jego mieszkania w domu jezuitów kiedy spostrzegłem zdala jadący naprzeciw nam powóz; nie wiem, jakie wewnętrzne przeczucie mówiło mi, że to pana Hardy wywożą...
— Przemocą! — rzekł żywo Dagobert oburzony.
— Nie — z żalem odpowiedział Agrykola — nie, aż nadto przezorni i zręczni są w tej mierze księża jezuici. Nie mogąc oprzeć się popędowi wewnętrznego uczucia, rzuciłem się przed konie, wzywając na pomoc mych towarzyszów; lecz pocztyljon, rozpędziwszy konie, uderzył mnie w głowę biczyskiem, zamroczony upadłem.. Gdym przyszedł do siebie, powóz już był daleko.
— Cóż więc zrobiłeś wtedy, moje dziecko?
— Pobiegłem żywo do opiekuńczego anioła stróża, do panny de Cardoville; opowiedziałem jej wszystko ze szczegółami. „Trzeba natychmiast, rzekła mi ona, biec w ślad za panem Hardy. Weźmiesz pan mój powóz i pocztowe konie; pan Dupont będzie panu towarzyszył“. W godzinę potem wpadliśmy już na drogę za panem Hardy, albowiem dowiedzieliśmy się od pocztyljona, za jego powrotem, że udał się drogą ku Orleanowi: pędzimy za nim aż do Etampes; tam powiadają nam, że udał się w bok do domu, leżącego na osobności, w dolinie, odległego o cztery mile od wszelkiego pocztowego traktu, że dom w odludnem miejscu nazwany Doliną Pustelni, należy do jezuitów. Im dalej zapuszczamy się, tem dziksze okolice, aż strach zdejmuje, myślałby kto, żeśmy o sto mil od Paryża. Nareszcie stajemy przed starym, wielkim domem; gdzie-niegdzie tylko widać w ścianach małe okienka: domostwo to leży u stóp wysokiej góry, okrytej samemi łomami skał. W życiu mojem nie widziałem nic tak dzikiego tak smutnego. Wysiadamy z powozu, ja dzwonię, po niejakim czasie ksiądz d‘Aigrigny otwiera drzwi, spostrzega mnie cofa się i znika; lecz w pięć minut potem widzęę z panem Hardy.
— Cóż tedy?
Agrykola smutnie kiwnął głową i rzekł:
— Skoro tylko ujrzałem fizjognomję pana Hardy, przekonałem się, że już próżne były wszystkie nasze zabiegi i nadzieje, wszystko się już skończyło; pan Hardy, obróciwszy się do minie, rzekł łagodnym, ale stanowczym głosem: „Pojmuję, a nawet nie mam za złe pobudek, które tu pana sprowadzają, lecz postanowiłem już żyć w odosobnieniu; uczyniłem takie postanowienie z dobrej woli rozmyślnie, albowiem myślę o zbawieniu duszy; zresztą powiedz pan swoim towarzyszom, że rozporządzenia mej dobrej woli będą takie, iż będą się oni cieszyć dobrą po mnie pamiątką“. A gdy chciałem coś powiedzieć, pan Hardy przerwał mi, mówiąc: „To daremne, mój przyjacielu, postanowienie moje jest niezłomne; nie piszcie do mnie, bo wasze listy pozostaćby musiały bez odpowiedzi...“ Wtem wszedł ksiądz d‘Aigrigny. „Mój wielebny ojcze, rzekł do niego pan Hardy, czy będziesz łaskaw odprowadzić pana Agrykolę Baudoin?“ Te słowa mówiąc, dał mi ręką znak pożegnania i oddalił się do przyległego pokoju. Wszystko się więc skończyło, na zawsze już utraciliśmy go.
— Tak — rzekł Dagobert — jezuici oczarowali go, jak tyłu jemu podobnych....
— Wtedy — mówił dalej Agrykola — w rozpaczy, cóż miałem dalej robić?... powróciłem tu z panem Dupont. Oto co jezuici zrobili z panem Hardy...
— Oh! jezuici... — rzekł Dagobert, zżymając się i nie mogąc ukryć okropnego oburzenia — im więcej mam z nimi do czynienia... tem bardziej się ich lękam... Ale nie mówmy już o tem, mam ja tu znowu inne zmartwienie i obawę.
— Przerażasz mnie, mój ojcze! — rzekł Agrykola — cóż to jest?
— Posłuchaj tylko, gdyby nie ty... i te biedne dziewczyny, dawnobym już w łeb sobie palnął...
— Ależ.. dlaczego mój ojcze?
— Od kilku już dni, nie wiem oo się stało z marszałkiem, ale on mnie przeraża. Jakiś zły duch uwziął się znowu, aby prześladować i dręczyć tę rodzinę To już nie do wytrzymania... Najprzód pewny jestem, że bezimienne listy, które przez jakiś czas już ustały, znowu się zjawiły
— Cóż to za listy? pierwszy raz o tem słyszę, mój kochany ojcze.
— Wiadomo ci już, jak marszałek Simon nienawidził tego zaprzańca, księdza d‘Aigrigny; kiedy się dowiedział że ten zdrajca tu się znajduje i że prześladuje, ściga dwie biedne siostry, tak samo, jak prześladował ich matkę.. do samej śmierci... i że został księdzem, myślałem, że marszałek wścieknie się ze złości i gniewu... Chciał koniecznie poszukać osobiście tego renegata... jednak udało mi się ułagodzić go.
— Powinienby gardzić tym niegodziwcem.
— A listy bezimienne?
— Jakto? mój ojcze... tego nie rozumiem... Cóż to ma znaczyć?
— Dowiedz się więc o wszystkiem; marszałek, — co tak jest szlachetny i prawy, uspokoiwszy się z pierwszego gwałtownego oburzenia, sam to poznał, ze znieważać renegata od chwili, jak ten nikczemnik przebrał się za księdza, byłoby prawie tem samem, co znieważać kobietę, lub starca; pogardzał więc nim, zapominał o nim, ale cóż, od owego czasu, — prawie codzień przychodziły z poczty bezimienne listy, a w tych listach starano się wszelkiemi sposobami budzić, drażnić gniew marszałka przeciwko renegatowi, — przypominając wszystko zło, jakie ksiądz d’Aigrigny wyrządził jemu lub innym członkom tej rodziny. Na koniec wyrzucano marszałkowi nikczemność, lękliwość że się nie pomści na tym wrogu, na tym prześladowcy żony i dzieci, który codzień naigrawa się z niego bezczelnie.
— A te listy?... od kogo pochodzą?...
— Nic nie wiem... Zdaje się jednak, że pochodzić muszą od nieprzyjaciół marszałka, a on nie ma innych nieprzyjaciół, prócz jezuitów.
— Ależ, nie wydaje mi się, żeby listy, pobudzające marszałka do gniewu przeciwko księdzu — d‘Aigrigny, miały być pisane przez jezuitów, baliby się o swojego członka!
— Tak też właśnie i ja myślałem...
— Dziwna i niejasna sprawa! Biedny marszałek!
— A jego córki! widzi je coraz smutniejsze, zmartwione, kiedy tymczasem dociec nie można przyczyny ich zmartwienia. — Po chwili zastanowienia, mówił dalej żołnierz — przytem jednak tobie tylko mogę powiedzieć... moje kochane dziecko; oto niedawno poszedłem do marszałka... i wyjąłem pistony z zamków u pistoletów...
— Ach!... mój ojcze... — zawołał Agrykola — czyżbyś aż obawiał się!...
— W takim stanie widziałem go wczoraj, że wszystkiego lękać się należy i trzeba być ostrożnym.
— Cóż więc się stało?
— Od niejakiego czasu miewa on tajemne rozmowy z pewnym jegomościem, wyglądającym na dawnego wojskowego. Wczoraj wieczorem przyszedł ten jegomość; zabawił przeszło do jedenastej; po jego oddaleniu się poszedłem do marszałka, chcąc się dowiedzieć, czy nie potrzebuje czego; zastałem go bardzo bladego, ale przynajmniej był spokojny, podziękował mi za troskliwość, wróciłem więc na dół do swego mieszkania; otóż, gdym był u siebie, słyszę najprzód, jak marszałek prędko przechadza się po pokoju, jakgdyby był bardzo niespokojny; wkrótce zdaje mi się, że z trzaskiem przewraca, rzuca meble. Przerażony biegnę; gdym się pokazał, pyta mnie z zagniewaną miną, czego chcę, i rozkazuje, abym się natychmiast oddalił. A ponieważ jest tak dobry, jak tylko można sobie wystawić, bierze mię za rękę i rzecze mi: „Przebacz mi, że takiego nabawiam cię niepokoju, mój dobry Dagobercie; bo w tej chwili właśnie tak niepotrzebnie uniosłem się, tak traciłem głowę, iż byłbym niezawodnie wyskoczył oknem: gdyby było otwarte“.
Nie chciał mi jednak wytłumaczyć przyczyny tego uniesienia.
— Ja tego pojąć nie mogę! — rzekł Agrykola. — Marszałek... człowiek tak silnego charakteru... tak się unosić aż do zapominania się!...
W tej chwili, usłyszawszy kogoś idącego śpiesznym krokiem przez podwórze, Dagobert obejrzał się i spostrzegł marszałka Simon, bladego, z obłąkanym wzrokiem, trzymającego w ręku list, który zdawał się czytać z wielkiem przejęciem.

XIV.
ZŁOTE MIASTO.

Kiedy marszałek Simon chodził po ogrodzie niespokojnym, prędkim krokiem czytając bezimienny list, odebrany za pośrednictwem Ponurego, Róża i Blanka znajdowały się same w pokoju, zwykle przez nie zajmowanym, a do którego, podczas ich niebytności, wszedł na chwilę Gapa.
Smutek wywiera na twarz ludzi ten sam skutek co i lata: wyciska na niej piętno starości. W przeciągu kilku miesięcy, Róża i Blanka zupełnie dojrzały i wyglądały, jak dorosłe panny.
— Moja siostro — rzekła Blanka łagodnym głosem, po kilku chwilach w ciągu których, iż tak powiem, widzieć niemal było można łzy, do oczu jej wstępujące — moja siostro... o czem tak myślisz? Wyglądasz na bardzo smutną!
— Myślę... o złotem mieście... o naszych marzeniach — rzekła Róża głosem powolnym, zcicha, po chwilowem milczeniu.
Blanka zrozumiała całą gorycz tych słów; ani słowa nie rzekłszy, rzuciła się na szyję siostry, roniąc łzy.
— Któż wie? — rzekła Blanka, ocierając łzy — może kiedyś zawita do nas szczęście.
— Niestety, skoro nie jesteśmy szczęśliwe przy naszym ojcu.. czy możemy spodziewać się być niemi kiedyindziej?
— Tak... gdy się połączymy, z naszą matką — rzekła Blanka, oczy podniósłszy ku niebu.
— A może wtedy ustanie zmartwienie naszego ukochanego ojca; może będzie mniej smutny.
— Niestety! mój Boże! my go tak bardzo kochamy. Lecz w obecności jego zawsze bywamy tak lękliwe, tak smutne, iż może mu się zdaje, że go nie kochamy.
Róża mówiąc to i chcąc obetrzeć łzy, wzięła chustkę z koszyczka z robótkami; wtem wypadł z niej papier, złożony w kształcie listu.
Na ten widok dwie siostry wzdrygnęły się, przycisnęły się jedna do drugiej i Róża rzekła do Blanki głosem drżącym:
— Znowu list!... Oh... boję się... Pewno będzie on taki, jak tamte... niezawodnie...
I dwie siostry czytały co następuje:
„Nie przestawajcie czcić swego ojca, kochane dzieci bo jest on bardzo nieszczęśliwy, i to wy, niechcący, nabawiacie go wszystkich zmartwień; nie potraficie sobie wyobrazić, jak okropnym jest dlań ciężarem wasza obecność lecz, niestety! ponosi on to wszystko dla obowiązku ojcowskiego; cierpienia jego okropniejsze są teraz, niż był kiedykolwiek; szczególnie wystrzegajcie się okazywania mu oznak tkliwego przywiązania, bo to mu dolega więcej, niż przynosi zadowolenia; każda z waszych pieszczot jest dla niego ciosem sztyletu, w was widzi niewinną przyczynę udręczeń.
„Bądźcie stałe i miejcie nadzieję, bo najmocniejszem mojem życzeniem jest uczynić wkrótce miłość ku wam waszego ojca wolną od wszelkich trosk i zmartwień, a wtedy jak szczęśliwe, jak błogie nastaną dni!... może już wkrótce...
„Spalcie ten list tak samo, jak uczyniłyście ze wszystkiemi“.
Przeczytawszy ten list, dziewczęta, przez jakiś czas zatopione w smutnych myślach, nic do siebie nie mówiły — potem Róża, trzymając w ręku papier żywo wstała, poszła do kominka i rzuciła list w ogień, mówiąc lękliwie:
— Trzeba spalić ten list jak najprędzej... to mogłyby stąd wyniknąć wielkie nieszczęścia.
— Niestety! nie nasza to wina... dobra nasza matka wychowała nas w dzikim kraju, w Azji, jak mogła...
— Czy przypominasz sobie, kiedy nas zaprowadził do naszej kuzynki, panny Adrjanmy, tak delikatnej, grzecznej, uprzejmej, jak nam mówił z(podziwem: „czy uważacie, moje dzieci? jak to panna Adrjanna jest piękna, jak dowcipna, jak szlachetne, wspaniałe ma serce, a przytem jak przyjemna, jak miła!“
— I dlatego pewno, moja kochana Róziu, nasz ojciec, porównywując nas z naszą kuzynką i tylu innemi ładnemi pannami, nie może się nami pochlubić... A on, co tak jest kochany, tak poważany, takby pewno rad mieć nas piękne, iżby mógł poszczycić się swemi córkami.
Nagle Róża, kładąc rękę na ramieniu siostry, rzekła jej smutnie:
— Słuchaj, słuchaj... jak to ktoś głośno mówi w pokoju ojca.
— Nie wypada nam tu dłużej pozostawać... chodźmy do naszego sypialnego pokoju...
— Dlaczego, moja siostro?
— Niechcący słyszałybyśmy słowa naszego ojca, a on pewno nie spodziewa się, żebyśmy tu teraz były...
— Ach! mój Boże!... rzekła Blanka, blednąc i mimowolinie się zatrzymując — to do Dagoberta tak mówi...
— Cóż się więc stało... że tak mówi do Dagoberta, który mu nigdy nie dał powodu do gniewu?...
Gdy się rozległ łoskot czegoś rzuconego czy też złamanego ze złości w przyległym pokoju, biedne sieroty tak się przelękły, iż wybladłe i drżące pobiegły do swego pokoju i zamknęły za sobą drzwi.

XV.
LEW RANIONY.

Oto jaka była scena, której odgłos tak mocno przestraszył Różę i Blankę: Najprzód sam jeden będąc w swym pokoju, marszałek Simon, rozjątrzony do najwyższego stopnia, zaczął w uniesieniu prędko i niespokojnie chodzić po pokoju. Jak lew zraniony, drażniony, dręczony, miota się, rzuca wściekle w klatce, tak właśnie marszałek Simon, ledwo chwytając oddech, prędko biegał po pokoju, albo raczej skakał; już to chodząc, uginał się, jakby go uciskał ciężar gniewu.
Wreszcie stanął, tupnął nogą w gniewie, przystąpił do kominka i tak gwałtownie zadzwonił, aż urwana taśma od dzwonka pozostała mu w ręku. Na to dzwonienie przy biegł z pośpiechem służący.
— Czy nie powiedziałeś Dagobertowi, że chcę z nim mówić? — zawołał marszałek.
— Dopełniłem rozkazu waszej książęcej mości, ale pan Dagobert odprowadził syna aż do bramy dziedzińca.
Służący wyszedł a jego pan znowu chodził po pokoju, mnąc ze złości list, który trzymał w lewej ręce. Ten list podał mu niewinnie Ponury, który widząc go wracająceg do domu, zabiegł mu drogę łasząc się. Nareszcie otworzyły się drzwi i wszedł Dagobert.
— Tak dawno kazałem cię wołać, a doczekać się ciebie nie mogę — zawołał marszałek gniewnie.
— Daruj mi, panie generale, bo ja tylko odprowadziłem mego syna... i...
— Czytajno to, mój kochany — rzekł porywczo marszałek, nie dając mu dokończyć i pokazując mu list.
— To nowa niegodziwość... po tylu innych — rzekł ozięble Dagobert, przeczytawszy uważnie i rzucił list w ogień, palący się na kominku.
— Ten list jest podły... ale mówi prawdę — rzekł marszałek.
— A wiesz, kto mi doręczył ten podły list? — to twój pies tak był usłużny.
— Mój pies, Ponury?...
— Tak — odrzekł marszałek z gorzkiem żalem — pewno to jakiś żarcik twego wynalazku?...
— Panie generale, nie mam wcale chęci do żartów — rzekł Dagobert — nie mogę pojąć, jak się to stać mogło... Ponury wprawdzie bardzo dobrze aportuje, musiał znaleźć list w domu i podał go... ale...
— A któż tu zostawił ten list? A więc okazuje się, że otoczony jestem zdrajcami? jak widzę, nie dajesz na nic baczności, ty, w którym ja położyłem całą ufność?
— Panie generale... chciej mnie wysłuchać... a dopiero wtedy...
Lecz marszałek, bynajmniej nie chcąc go słuchać, mówił dalej:
— Jakto?.. dwadzieścia pięć lat wojowałem, stawiałem czoło armjom walczyłem szczęśliwie z najnieprzyjaźniejszym czasem wygnania, oparłem się ciosom maczug a miałbym ulec od ciosów szpilek? Jakto? ścigany aż wewnątrz własnego domu, napastowany, dręczony w każdej chwili jakąś nieznaną mi, zawziętą nienawiścią! Mylę się, kiedy mówię nieznaną... tak, mylę się... Pewny jestem, że sprawcą tego wszystkiego jest d‘Aigrigny, renegat. Jednego tylko mam nieprzyjaciela na świecie.. a jest nim ten człowiek.. muszę przecie z nim skończyć...
— Ależ, niech pan generał wspomni, że to ksiądz, i że..
— Cóż z tego, że jest księdzem? widziałem go robiącego pałaszem; potrafię ja napędzić temu renegatowi wojskowego ducha!...
— Panie generale, nie mogę znieść w milczeniu tego, co pan generał powiedziałeś: że na nikim nie możesz polegać; możebyś nareszcie temu uwierzył, a co byłoby jeszcze boleśniejszem dla pana i dla tych, którzy umieją cenić swoje poświęcenie dla jego dobra i którzyby rzucili się w ogień dla pana, a... ja właśnie do nich należę... wiadomo panu o tem.
Te proste słowa, wyrzeczone przez Dagoberta z głębokiem wzruszeniem, uspokoiły trochę marszałka.
— Słusznie mówisz, nie powinienem powątpiewać o tobie; uniosłem się gniewem; ten niegodziwy list odjął mi władzę nad sobą samym... Przyznaję, żem postąpił niesprawiedliwie, jestem dziwak... niewdzięcznik, względem ciebie!...
Fizjognomja marszałka znowu się zasępiła.
— Do tego doszło... że miną pogardzają, że mnie mają za nic.
— Ależ... — chciał perswadować żołnierz.
— Tak jest, posłuchaj. Chciałem się o tem należycie przekonać; dziś rano idę do generała Havrincourt; był razem ze mną pułkownikiem w gwardji cesarskiej: jest to czysta prawość, nieposzlakowany honor.
— Cóż tedy, panie generale?
— Havrincourt okazał się obojętnym, nieczułym, zaczął robić ceremonje; na moje pytanie odpowiedział mi ozięble: „Nie słyszałem, panie marszałku, ażeby miała miała być puszczona jaka potwarz co do pana“. Ja mu o serdeczności, o zaufaniu, jakie mi dawniej okazywano, kiedy przeciwnie teraz postępują ze mną zupełnie jak z obcym. Zapytuję, skąd taka zmiana? On wciąż oziębły, ostrożny, odpowiada mi: „Są to rzeczy tak delikatne, panie marszałku, iż niepodobna mi dać panu w; tej mierze tłumaczenia“. Serce mi podskoczyło z oburzenia i żalu. Cóż było robić? wyzwać pana Havrincourt byłoby szaleństwem; przyzwoitość nakazywała mi przerwać tę rozmowę która aż nadto widocznie potwierdziła moją obawę. Czy znajduję przynajmniej jaki odpoczynek, jakie szczęście w mym domu? nie. Powracam do niego, już czekają na mnie bezimiennie, nikczemne listy, a nadto — dodał marszałek z bólem, — a nadto, zastaję własne dzieci, coraz bardziej dla mnie obojętne, ozięble... Tak — mówił, widząc zdumienie Dagoberta — a z tem wszystkiem nie wiedzą, jak mi są drogie.
— Panie generale!... pańskie córki... obojętne! — rzekł Dagobert osłupiały — pan im czynisz taki zarzut?
— Ty ich bronisz... słusznie czynisz, bardzo sprawiedliwie... bo też one bardziej kochają ciebie, aniżeli mnie — mówił marszałek z coraz większym żalem. — Tysiąc razy zazdrościłem ci, tak, boleśnie — zazdrościłem czułej ufności, jaką ci okazywały moje dzieci, kiedy tymczasem przy mnie są zawsze lękliwe, nieśmiałe. — Potem, widząc Dagoberta, biegnącego do drzwi, prowadzących do pokoju Róży i Blanki, zapytał go marszałek:
— Dokąd idziesz?
— Idę do córek pana generała.
— A to po co?
— Chcę je przyprowadzić przed pana generała i powiedzieć im wtedy: Moje dzieci, wasz ojciec myśli, że go nie kochacie... Prócz tego nic więcej im nie powiem... a wtedy przekonasz się, panie generale...
— Pozostań tu — rzekł marszałek tak stanowczym tonem iż przywykły do posłuszeństwa żołnierz spuścił oczy i z miejsca się nie ruszył. — Co chcesz uczynnić? powiedzieć moim córkom, iż zdaje mi się, że mnie nie kochają? wzbudzić w nich tym sposobem udawaną tkliwość, której te biedne dzieci nie czują... nie ich to wina... bezwątpienia ja temu jestem winien.
— Ach! dla Boga, panie generale — zawołał Dagobert — jeżeli tak traktujesz sprawę... racz zauważyć, że one są jeszcze poufalsze z Ponurym, niż ze mną.. jesteś ich ojcem... a jakkolwiek byłby dobry ojciec, zawsze wzbudza dla siebie uszanowanie. Poufałe ze mną? przez Bogi żywego! pięknaż mi to historja! Jakiegoż to żądasz od nich dla mnie uszanowania, dla mnie, który, wyłączywszy chyba me siwe wąsy i ze sześć stóp wzrostu, jestem dla nich prawie jak stara niańka, która je wykołysała... A potem, powiedzieć już trzeba wszystko; jeszcze przed śmiercią swego zacnego ojca, już pan generał był smętny.. zamyślony... dzieci spostrzegały to... i co pan generał uważa za oziębłość... z ich strony, pewny jestem, że to jest niepokojem o pana generała... Zdaje mi się, panie generale, że błędnie myślisz ii postępujesz; użalasz się, że córki cię niezbyt kochają...
— Ja się użalam, bo cierpię — rzekł marszałek, z żałosnem uniesieniem — ja tyko sam... znam swoje cierpienia.
— Tak, zaiste! dosyć już na tem... rzekł Dagober; również z trudnością hamując wzruszenie — bo też rzeczywiście, na co się przyda bronić pańskich dzieci, które o niczem inem nie myślą, tylko żeby kochać pana generała... na co więc to się przyda i co to pomoże ich obroni przeciw tak nieszczęsnemu pańskiemu zaślepieniu?
Marszałek obruszył się niecierpliwie z gniewu, potem mówił, starając się nie tracić zimnej krwi:
— Muszę koniecznie przypomnieć sobie... wszystko, o ci winienem... i nie zapomnę tego... choćbyś nie wiem co robił...
— A jednak nie przestajesz, panie generale, dręczyć się jeszcze — zawołał Dagobert, już nie powściągając się — wiesz, panie generale, jaki będzie skutek takiego postępowania? Oto, pan, tak ciągle dręcząc smutkiem swe dzieci, śmierć ich przyśpieszysz, rozumiesz to, panie generale... a wcale nie po to przyprowadziłem tu je zdrowe z głębi Azji...
— Znowu przygany?...
— Tak, bo to prawdziwa niewdzięczność dla mnie ze strony pańskiej, kiedy swem postępowaniem, stajesz się sprawcą nieszczęścia swych dzieci...
— Wychodź natychmiast, wychodź, mówię ci — zawołał marszałek, nie posiadając się z gniewu, i tak straszny z oburzenia i boleści, iż Dagobert, spostrzegłszy z żalem, że tak daleko posunął się, rzekł:
— Panie generale, zbłądziłem... Uchybiłem panu... racz mi przebaczyć... ale...
— Niech i tak będzie, przebaczam ci i proszę, pozostaw mnie samego — odpowiedział marszałek, ledwo się mogąc uspokoić.
— Ale proszę, błagam pan generała — pozwól mi pan. na chwilkę tylko...
— Ponieważ żądasz koniecznie, przeto ja wyjdę, a ty pozostaniesz — rzekł marszałek, postąpiwszy parę kroków ku drzwiom.
Słowa te wymówił marszałek w lalki sposób, iż Dagobert nie śmiał już więcej naprzykrzać się; zmartwiony, zrozpaczony, zwiesił głowę, patrzył jeszcze w milczeniu przez jakiś czas na marszałka z pokorną, błagalną miną; lecz gdy ojciec Róży i Blanki znowu uniósł się gwałtownie, żołnierz, widząc, że już nic swemi prośbami nie wskóra, oddalił się powolnym krokiem.

Ledwo kilka minut upłynęło po wyjściu Dagoberta, kiedy marszałek, długo pogrążony w milczeniu, kilka razy zbliżył się do drzwi, prowadzących do pokoju córek, wahając się i pasując z sobą w udręczeniu, nareszcie sam siebie przemógłszy, otarł zimnym potem zroszone czoło, usiłował pokryć swoje wzburzenie i wszedł do pokoju, gdzie schroniły się Róża i Blanka.

XVI.
PROŚBA.

Dagobert miał słuszność gdy bronił swych dzieci, jak zwykł był mawiać o Róży i Blance; jednakże powierzchowna oziębłość dziewcząt wobec ojca usprawiedliwiała jego obawę i czynione Dagobertowi w tej mierze wyrzuty. Jednakże pomimo tej oziębłości córek, która go tak dręczyła, przywiązanie marszałka do nich było tak mocne i tak głębokie, iż sama tylko myśl o opuszczeniu ich i wynikający z niej żal, napełniały bólem jego serce, narażały je na ciągłą walkę między ojcowską miłością, dla której nie mógł się odważyć na czasowe oddalenie od dzieci, a obowiązkiem, który uważał za święty. Hałas rozprawy marszałka z Dagobertem był tak wielki, iż odgłosy ich krzyków dochodziły przez salon, lubo niezbyt wyraźnie, do uszu dwóch sióstr, ukrytych w sypialnym pokoju. Dlatego, za przybyciem ojca na bladych ich twarzach malowała się obawa i niepokój. Na widok marszałka, córki powstały z uszanowaniem lecz pozostały jedna do drugiej przytulone u całe drżące. A przecież na twarzy ich ojca nie widać było gniewu, ani surowości; był on głęboko zmartwiony, a wyraz jego fizjognomji wydawał się błagać usilnie i mówić.
— Moje dzieci... wielce jestem zmartwiony, przychodzę do was, uspokójcie mnie, kochajcie mnie!... gdyż inaczej nie wytrzymam, umrę...
Wyraz twarzy marszałka był w tej chwili, iż tak powiem, przemawiający do serca, tak mocno wzruszający, iż ochłonąwszy z pierwszego strachu, sieroty miały mu się rzucić w objęcia, lecz przypomniawszy sobie polecenia bezimiennego listu, mówiące im, jak przykremi były dla ojca oznaki ich przywiązania, spojrzawszy na siebie nieznacznie i wstrzymały się. Qkrutnem również zrządzeniem losu, marszałek także pałał w owej chwili chęcią otworzenia swych rąk dla uściskania dzieci. Patrzał na nie i rzewną rozkoszą; czynił nawet lekkie poruszenia, jakgdyby chcąc je, przywołać do siebie. Lecz biedne dzieci, sparaliżowane przewrotnemi radami, pozostały milczące, niewzruszone, drżące. Na tę pozorną nieczułość, uczuł marszałek, że mu braknie odwagi; już nie mógł powątpiewać dłużej, córki jego nie pojmowały ani jego strasznego udręczenia, ani rozpaczającej miłości.
— Zawsze ta sama oziębłość — pomyślał sobie — ale myliłem się.
A jednak ukrywając swoje uczucia, zbliżył się do córek i rzekł głosem spokojnym:
— Dzień dobry wam, moje dzieci...
— Dzień dobry, mój ojcze — odpowiedziała Róża, mniej lękliwa od swej siostry.
— Nie mogłem odwiedzić was... wczoraj — rzekł marszałek wmieszanym głosem — byłem tak zajęty, miałem interesy tak ważne... dotyczące służby... Wreszcie nie macie mi pewno za złe... żem o was zapomniał? A gdybym ja był przymuszony oddalić się na jakiś czas — mówił powoli marszałek — przebaczyłybyście mi także... nie martwiłybyście się moją nieobecnością, nieprawdaż?
— Wielceby to nas martwiło... gdybyś sobie dla nas, mój ojcze, czynić miał jakikolwiek przymus... rzekła Róża, przypomniawszy sobie bezimienne listy, które im mówiły, jaką to ojciec czyni z siebie dla nich ofiarę, gdyż ze względu na nie nie może się oddalić.
Po tej odpowiedzi, danej bojaźliwie, a w której marszałek spostrzegł tylko naiwną obojętność, tenże już nie wątpił, że jego córki bardzo mało do niego mają przywiązania. Męska jego twarz przybrała wtedy wyraz tak tkliwy i zarazem tak boleśnie przejmujący, w jego wzroku tak się malowało udręczenie i rozpacz, iż Róża i Blanka przelęknione, rozczulone, przejęte żalem, idąc za mimowolnym popędem, rzuciły się ojcu na szyję, oblały go łzami i pokryły pocałunkami. Marszałek Simon nie rzekł ani słowa; córki nie mówiły także nic i wreszcie wszyscy troje zrozumieli się... Próżne objawy, fałszywe powątpienia kłamliwe, przewrotne rady, wszystko znikło.
Marszałkowi brakło słów do wyrażenia swych uczuć. Drżący, obłąkany, całując czoło, włosy swych córek, płacząc, wzdychając, śmiejąc się, stracił przytomność, nie posiadał się z nadmiaru szczęścia; a potem zawołał:
— Przecież je znowu znalazłem... albo raczej... nie, nie, nigdy ich nie straciłem... One mnie kochały... Oh! już teraz... od tej chwili, nie wątpię o tem...
— O mój ojcze!... więc kochasz nas tak, jak my ciebie kochamy? — zawołała Róża z czarującą naiwnością.
— A więc będziemy mogły często, bardzo często, codzień rzucić ci się na szyję, uściskać cię, ucałować cię oświadczyć ci naszą radość, że z tobą jesteśmy?
— Pokazać ci, mój ojcze, skarby przywiązania i miłości, któreśmy zgromadziły dla ciebie w głębi naszych serc, niestety! bardzo smutnych, żeśmy ich użyć dotąd nie mogły?
— Będziemy mogły powiedzieć ci jawnie, na cały głos wszystko, cośmy dotąd pocichu sobie myślały i powiedzieć ci nie mogły?
— Tak, będziecie mogły... będziecie mogły wszystko — rzekł marszałek Simon — lecz któż wam dotąd przeszkadzał... moje dzieci?... Ale nie, nie odpowiadajcie mi.. dosyć o tej przeszłości... wiem o wszystkiem... rozumiem wszystko... moje zatrudnienia... tłumaczyłyście je po swojemu... tak was zasmucało.. ja zaś, po swojemu tłumaczyłem sobie wasz smutek... wystawić to sobie łatwo możecie, gdyż... ale uważajcie tylko, bo nie mogę teraz spamiętać, co do was mówię. Ja myślę tylko o tem, aby wam się przypatrzeć, to mi myśl zajmuje... to mi wzrok miesza... to szał radości.
Niepodobna opisać miłej dumy dziecięcej, jaka się malowała na twarzach obydwóch dziewcząt, kiedy zacny ich ojciec swe rycerskie ręce lekko trzymając oparte na ich dziewiczych piersiach, z radością liczył przyśpieszone z uciechy bicie ich serca.
Witem dało się słyszeć za otwartemi drzwiami chrypliwe westchnienie i wszyscy troje uszczęśliwieni obejrzeli się; niebawem ukazał się Dagobert, a przy nim nieodstępny jego towarzysz. Ponury. Stary żołnierz, ocierając oczy i wąsy małą w niebieskie kraty chustką, stał nieruchomy jak bożek Terminus; gdy się już tak zbliżył, iż mógł mówić do obecnych, obróciwszy się do marszałka, kiwnął głową i wymówił ochrypłym głosem, gdyż poczciwemu starcowi wzruszenie mówić nie pozwalało:
— A co, panie... generale... alboż... nie mówiłem!...
— Daj pokój — rzekł marszałek skinieniem, które Dagobert zrozumiał. — Ty lepszym ode mnie byłeś ojcem, mój dawny przyjacielu; chodźże prędko ucałować je. Już teraz nie jestem zazdrosny.
I marszałek podał rękę żołnierzowi, który ją ścisnął serdecznie, kiedy tymczasem obie sieroty rzuciły mu się m szyję, a Ponury, swoim zwyczajem, chcąc także być uczestnikiem radości, wspiął się na łapach i oparł się przedniemi na plecach swego pana. Nareszcie tę niebiańską szczęśliwość serc przywiązanych czterech osób, to tkliwe wylanie przerwało szczekanie Ponurego, który z dwunożnej postawy wrócił do postawy czworonożnego stróża.
Szczęśliwa ta grupa rozdzieliła się, wszyscy się obejrzeli, i ujrzeli niedołężną postać Gapy. Teraz mina jego była jeszcze bardziej głupkowata, niż przedtem; stał we drzwiach, przyczajony, wytrzeszczywszy oczy, trzymając w ręku kosz do noszenia drzewa i skrzydło pod pachą. Rozśmieszał on oddawna smutne dziewczęta, zasłużył więc sobie w tej chwili na łaskę marszałka, który rzekł mu wesoło:
— Cóż nam powiesz?
— Nie, mości książę, to nie ja — odrzekł Gapa — to lokaj powiedział mi, abym powiedział panu Dagobertowi, gdy zaniosę drzewo, żeby powiedział księciu jegomość.. gdyż ja niosłem je w koszu na górę, że pan Robert żąda się widzieć z nim.
Słysząc bezsensowną mowę Gapy dziewczęta śmiały się do rozpuku.
Na to nazwisko „pan Robert“ marszałek mimowolnie zadrżał. Pan Robert był tajemnym emisarjuszem Rodina, namawiającym marszałka do walki o oswobodzenie Napoleona II.
Po chwilo wam milczeniu i namyśle, marszałek, którego oblicze jaśniało wciąż uszczęśliwieniem i radością, rzeki do Gapy:
— Proś pana Roberta, aby chwilę zaczeka! na mnie na dole... w mym gabinecie.
— Tak, mości książę — odpowiedział Gapa, kłaniając się do samej ziemi.
Niedołęga wyszedł, a marszałek rzekł do swych córek wesołym głosem:.
— Czujecie to dobrze, że w takim dniu, w takiej chwili, jak jest obecna, nie opuszcza się swych dzieci... nawet dla pana Roberta.
Marszałek usiadł przy biurku córek i dał znak Dagobertowi, aby się do niego zbliżył.
Pisząc bilet pewną ręką, rzekł zarazem do żołnierza uśmiechając się i tak cicho, iżby córki nie słyszały.
— Czy ty wiesz, na co ja byłem prawie zdecydowany, nim tu przyszedłem?
— A na cóżby takiego pan generał już był zdecydowany?
— W łeb sobie wypalić... Że teraz żyję, winienem to mym dzieciom...
I, to powiedziawszy, marszałek pisał dalej.
Usłyszawszy to zwierzenie, Dagobert mocno wzruszony szepnął:
— Ale pewnoby się to nie udało panu generałowi.. Powyjmowałem ja pistony...
Za całą odpowiedź, marszałek wskazał mu swoje córki oczyma łzawemi z radości i szczęścia; potem, zapieczętowawszy bilet, oddał go żołnierzowi i rzekł:
— Oddaj to panu Robertowi... a ja zobaczę się z nim jutro.
Dagobert wziął bilet i wyszedł.
Marszałek, powróciwszy do swych córek, rzekł wesoło, wyciągając do nich ręce:
— Teraz, moje panny, dwa piękne całusy, za to, żem dla was poświęcił pana Roberta... Czy nie zasłużyłem na to?
Róża i Blanka rzuciły się ojcu na szyję.

XVII.
RUINY OPACTWA ŚCIĘCIA ŚW. JANA.

Słońce już na zachodzie. W głębi niezmiernego lasu świerkowego, w pośród ponurej puszczy, wznoszą się ruiny opactwa niegdyś pod wezwaniem Ścięcia Św. Jana. Wznosząc się nad kupy gruzów, stoi tam jeszcze kolosalna tu i owdzie poobtrącana statua kamienna na również obtłuczonej i roślinami okrytej podstawie. Ta statua jest nadzwyczaj ponura. Przedstawia ona człowieka, któremu głowę ucięto. Odziany starożytną togą, trzyma w ręku półmisek, a na tym półmisku jest głowa.. To jego własna głowa. Jest to statua św. Jana Chrzciciela, ściętego z rozkazu Herodjady. Panuje uroczysta cisza. Nagle, w przycieniu gęstych wierzchołków drzew, których niezliczone pnie giną w niezmiernych przepaściach... ukazuje się postać ludzka... To kobieta. Idzie zwolna ku ruinom.. już do nich przyszła... depcze nogami niegdyś błogosławioną ziemię... Jest blada, wzrok jej smutny, powiewa na niej długa suknia, a nogi pyłem okryte; chód jej powolny, chwiejny. Nad strumieniem, prawie pod statuą Ścięcia Św. Jana leży porzucę ny tu wielki kamień. Na ten kamień pada owa kobieta znużona, ledwo oddychająca.
A przecież od wielu to dni. od wielu lat, wielu wieków, idzie ona... idzie... niezmordowana...
Lecz pierwszy to raz... czuje takie nieprzezwyiężone znużenie... Pierwszy to raz ucznia brak sił ta, co przebiegła równym, zwyczajnym krokiem, bezpiecznie, obojętnie, ruchomą ławę spiekłych pustyń, kiedy tymczasem rozpalone zawieje ich piasków pochłaniały całe karawany podróżnych...
Jej radość była wielka, niezmierna...
Lecz podniebienie jej coraz bardziej schnie, gardło ogniem pała... Spostrzega strumień i rzuca się na kolana, chcąc się orzeźwić jego bieżącą, czystą, jak kryształ wodą. Cóż się dzieje? W tem głębokiem zwierciadle... spostrzega, że się zestarzała... Ona, co więcej niż od osiemnastu wieków, po całym świecie i przez tyle pokoleń, wlekła tę niezmienną młodość... Ona zestarzała się... ona może nareszcie mieć nadzieję, że umrze... Głowa, którą męczennik trzyma w ręku... zdaje się przez swoje granitowe powieki, nawpół przywarte śmiercią rzucać na tułającą się żydówkę spojrzenie miłosierdzia i politowania. A to ona, Herodjada w okrutnym szale pogańskiej uciechy, żądała, aby jej przyniesiono głowę świętego męczennika! I to przy stopach obrazu męczennika pierwszy raz... od tylu wieków... ciężące Herodjadzie przekleństwo nieśmiertelności zdaje się być z niej zdjęte!
— „O! niedocieczona tajemnico! o boska nadziejo — wołała ta kobieta — nareszcie gniew niebieski ukaja się... Ręka Przedwiecznego sprowadza mnie do stóp tego świętego męczennika... u jego stóp zaczynam być stworzeniem ludzkiem... A to za karę, za jego śmierć Zbawiciel skazał mnie na wieczne tułactwo...
— „O mój Boże! pozwól, abym nie ja jedna tylko doznała odpuszczenia winy... Ów rzemieślnik, czy podobnie jak ja, może mieć nadzieję, iż zakończy swoje odwieczne tułactwo?
— „Panie!... gdzież on jest?... Czy już odjąłeś mi zdolność, którąś mnie był obdarował, widzenia go, słyszenia nawet w największej odległości? O! panie!... powróć mi ten dar boski, w tej najważniejszej dla nas chwili... bo w miarę, jak czuję ludzkie dolegliwości, które błogosławię, jako koniec mojej wieczności, moich cierpień, wzrok mój traci zdolność widzenia, a słuch słyszenia mężczyzny, tułającego się po święcie“.
Zapadła noc... ciemna... burzliwa...
Prośba tej tułającej się żydówki może została wysłuchana... Nagle zamknęły się powieki... złożyły się jej ręce... i pozostała klęczącą... pośród rozwalin... nieruchoma jak posąg grobowy... I wtedy nadzwyczajne miała widzenie!...

XVIII.
WIDZENIE HERODJADY.

Takie było widzenie Herodjady: Na szczycie wysokiej, gołej, skalistej, stromej góry wznosi się krzyż. Wielka figura Chrystusa na krzyżu wznosi się nad Kalwarją, wierzchołek góry jest płaski bezludny, rozległy; żadna nie okrywa go roślina. Chrystus wydaje się na krzyżu bladym przy obłokach czarno-błękitnych, które zewsząd zakrywają niebo i od horyzontu ku górze są coraz ciemniejsze, fioletowe... Zachodzące słońce rzuca na horyzoncie długie smugi złowieszczego... krwawo-czerwonego światła...
Jak tylko dojrzeć można okiem, dzika pustynia! nie widać śladu roślin... piasek, kamienie, jak odwieczne łożysko po wyschłym oceanie!
Śmiertelna cisza panuje nad tą dziką okolicą.
Tę Kalwarję pobudował wielkim kosztem pokutujący, wielki grzesznik; wiele on złego wyrządził innym ludziom... i żeby pozyskać odpuszczenie swych zbrodni, wyczołgał się na klęczkach i, zostawszy pustelnikiem, żył aż do śmierci pod tym krzyżem, ledwo tylko osłonięty słomianym dachem.
Słońce zachodzi i zachodzi... Nagle słychać, na spadzistości góry ku zachodowi, łoskot kamieni. Kamienie tę poruszyły stopy podróżnego, który, przebywszy równinę, od godziny już wchodzi, wspinając się na tę spadzistą górę. Tego podróżnego jeszcze nie widać, ale już słychać jego wolne, pewne kroki. Nakoniec... zdąża na szczyt góry, a wysoka jego postać odbija się na zachmurzonem niebie. Podróżny ten blady jest jak trup; przez wysokie jego czoło ciągnie się od jednej do drugiej skroni czarna smuga. To rzemieślnik z miasta Jeruzalem.
Rzemieślnik ten, rozbestwiony nędzą, niesprawiedliwością, uciskiem, nie mając litości nad mękami człowieka-Boga, dźwigającego krzyż, odepchnął go od swego mieszkania... krzycząc nań niemiłosiernie:
Idź... idź... idź...
I od owego dnia Bóg mściciel rzekł podobnież do rzemieślnika z miasta Jeruzalem:
Idź... idź... idź...
I on chodzi... chodzi wiecznie...
Nie ograniczywszy na tem swej zemsty, Stwórca chciał niekiedy przydać śmierć do kroków tułającego się mężczyzny, aby niezliczone grobowce były znakami jego wędrówki po świecie.
I przejęty gorzką rozpaczą, głęboką jak Ocean, rzemieślnik jerozolimski usiadł pod Kalwarją. W tej chwili ostatni promień zachodzącego słońca, przedarłszy się pomiędzy tumany chmur do horyzontu, rzucił na grzbiet góry, na Kalwarję, żywy blask, jak łunę pożaru. Wtedy żyd podparł ręką schylone czoło, rozrzucone powiewem wieczornego wiatru na głowie włosy zakryły mu bladą twarz; rozgarnąwszy ręką włosy z twarzy, wzdrygnął się z zadziwienia, on, którego już nic nie zdołało zdziwić. Chciwem okiem przypatrywał się długiemu kosmykowi włosów, które trzymał w ręce. Włosy te niedawno czarne jak heban... posiwiały. On także, podobnie jak Herodjada, zestarzał się. Bieg jego lat, i wstrzymany przed osiemnastu wiekami znowu się poruszył. Podobnie jak tułająca się żydówka, on także — mógł się spodziewać grobu. Rzuciwszy się na kolana, wzniósł ręce i twarz ku niebu... chcąc prosić Boga, aby mu wytłumaczył tę tajemnicę, która zachwycała go nadzieją. Wtedy pierwszy raz oczy jego zobaczyły Chrystusa na krzyżu, panującym nad Kalwarją, tak samo jak tułająca się żydówka wlepiła swój wzrok w granitową powiekę świętego męczennika.
— O! Zbawicielu!... — wołał żyd — mściwa ręka Twoja sprowadza minie do stóp tego tak ciężkiego krzyża, który Ty dźwigałeś, zmęczony trudami. O! Chrystusie! gdy chciałeś zatrzymać się i odpocząć na progu mego biednego mieszkania i kiedy ja, w nielitościwej zatwardziałości, odepchnąłem Cię, mówiąc: „Idź!... idź!...“ otóż po mojem tułaczem życiu, jestem nareszcie przed tym krzyżem... i otóż nakoniec moje włosy bieleją. O! Chrystusie! jeżeli w twej boskiej dobroci przebaczyłeś mi już, jeżelim już stanął u kresu mej wiecznej podróży; Czyliż nareszcie Twoja niebiańska łaska obdarza mnie pożądanym grobowym spoczynkiem, który, niestety! dotąd przede mną stronił?... O! jeżeli łaska Twoja zstępuje na mnie... niechże także zstąpi na niewiastę, która równą mojej ponosi karę!... Miej także opiekę nad ostatnimi potomkami mego pokolenia. Jakiż los ich czeka? Panie, już jeden z nich, jeden tylko, którego zepsuło nieszczęście, zniknął z tej ziemi. Czy to dlatego zbielały moje włosy? Czy moja zbrodnia wtedy dopiero będzie zmazana, gdy na tym świecie nie pozostanie ani jeden potomek naszej przeklętej rodziny? Oh! powiedz... powiedz, Panie, czy uzyskam odpuszczenie z nimi? Czy będą ukarani ze mną?...

Po zmierzchu nastąpiła burzliwa, czarna noc... żyd modlił się ciągle, klęcząc u stóp Kalwarji.

CZĘŚĆ IV.
PAJĄK ZWYCIĘŻA!
I.
RADA.

Następująca scena odbywa się w pałacu Saint-Dizier na drugi dzień po pojednaniu się marszałka Simon ze swemi córkami.
Księżna słucha z największą uwagą mówiącego Rodina. Wielebny ojciec, według zwyczaju, stoi oparty o kominek, trzymając ręce w kieszeniach swego tabaczkowego surduta. Wielkie zadowolenie maluje się na trupiowatej twarzy jezuity.
Księżna Saint-Dizier, w ubiorze skromnie zalotnym, bardzo odpowiednim dla tego rodzaju dewotki, nie spuszczała oka z Rodina, on bowiem zupełnie wyrugował księdza d‘Aigrigny z jej pobożnego serca.
— Tak, pani — mówił Rodin — tak, pani, wyborne mamy nowiny z naszego domu Saint-Herem. Pan Hardy... ów niedowiarek... ów wolny-filozof, wszedł nareszcie na łono naszego kościoła katolickiego, apostolsko-rzymskiego. Łaska niebios zmiękczyła tego zatwardziałego bezbożnika a zmiękczyła go tak dalece, iż w ascetycznym zapale chciał już uczynić śluby, związujące go i łączące z naszem świętem zgromadzeniem.
— Czy to być może, mój ojcze? tak prędko? — rzekła księżna zdziwiona.
— Człowiek ten, z natury tak wątły, tak delikatny w tej chwili prawie całkiem jest wyniszczony, tak na ciele, jako i na umyśle. A przeto surowe życie, umartwienie ciała, boskie rozkosze zachwycenia utorują mu drogę do wiecznego życia, prędzej, aniżeli spodziewać się było można, a co, jak się zdaje za kilka dni nastąpi... gdyż...
I tu skinął, zrobiwszy złowieszczą minę.
— Mój ojcze, tak prędko?
— Niemal z pewnością spodziewać się tego można; mogłem więc na mocy służącej mi dyspensy kazać przyjąć tego kochanego pokutnika in articulo mortis, za członka naszego świętego zgromadzenia, któremu, według wymagań naszej ustawy, pozostawi wszelki swój teraźniejszy i w przyszłości wykryć lub zdarzyć się mogący majątek tak, iż teraz nie potrzebuje turbować się o nic, tylko myśleć o zbawieniu duszy... jest to więc znowu ofiara wolno-myślanej filozofji, wyrwana ze szpon szatana.
— Ach! mój ojcze — zawołała zdziwiona dewotka — to cudowne nawrócenie... właśnie mówił mi ksiądz d’Aigrigny, jak to wasza wielebność musiała walczyć z wpływem księdza Gabrjela.
— Ksiądz Gabrjel — rzekł Rodin — ukarany został za mieszanie się do spraw, nie dotyczących go i za inne jeszcze przekroczenia... Domagałem się zawieszenia go w obowiązkach jego stanu... jego zwierzchnik zawiesił go i odwołał z probostwa... Mówią, że dla przepędzenia czasu obiega ambulansy cholerycznych i udziela chrześcijańskiej pociechy; tego mu zabraniać nie można... Lecz od tego chodzącego pocieszyciela czuć się daje o pół mili odszczepieństwo...
— Wielebny ojcze, jesteś świętym Janem Chryzostomem — zawołał księżna z zapałem — zasługujesz, aby cię nazwać Złotoustym.
— Ale dajże mi, księżna, pokój — rzekł Rodin opryskliwie, ruszając ramionami — ja, złotousty... zbyt sine mam usta i za czarne zęby... Żartujesz sobie księżna ze swemi złotemi ustami...
— Skromność waszej wielebności niech mi darować raczy — rzekła pokornie dewotka — nie mogłam odmówić sobie okazania mego podziwu, bo, prawie tak jak wasza wielebność przepowiedziałeś... czyli przewidziałeś przed niedawnym czasem, już dwóch członków rodziny Rennepontów przestało zajmować się kwestją dziedzictwa...
— Tylko proszę nie śpieszyć się zbytecznie z pochwałami — rzekł Rodin niecierpliwie — a siostrzenica księżnej? a indjanin, a córki marszałka Simon? Czy oni też przestali ubiegać się o dziedzictwo?
— Nie, bezwątpienia.
— Widzi więc księżną; nie traćmy czasu na winszowanie sobie przeszłości; myślmy o przyszłości... Wielki dzień zbliża się... Pierwszy czerwca już niedaleko... dałby to Bóg, żebyśmy nie ujrzeli czterech pozostałych jeszcze członków tej rodziny, żyjących w owej epoce w grzesznem zaślepieniu i zagarniających cały spadek...
Najtrudniej będzie pewno z Adrjanną...
— Może, gdyby się nam udało, co zamierzamy... możeby, mówię, posłużyło to nam za środek... do nawrócenia jej — rzekł Rodin dziko, szkaradnie się uśmiechając — bo dotąd, od chwili gdy, na nieszczęście, zbliżyła się do Indjanina, zdaje się, że nic wesela tych dwojga pogan zmieszać, ani zamącić nie zdoła... jest ono świecące i jak djament twarde, tak iż nawet ostry ząb Faryngei ugryźć go nie może... Lecz miejmy nadzieję, że sprawiedliwy Bóg położy koniec temu występnemu szczęściu.
Tę rozmowę przerwał wielebny ksiądz d‘Aigrigny; wszedł on do sali z miną triumfującą i we drzwiach jesz cze będąc zawołał:
— Zwycięstwo!
— Co mówisz, wasza wielebność? — zapytała z pośpiechem księżna.
— Odjechał... tej nocy — rzekł ksiądz d’Aigrgny uradowany.
— Któż to taki? — odezwał się Rodin.
— Marszalek Simon — odpowiedział, nie posiadając się z radości, ksiądz d‘Aigrigny.
— Czy posiadasz, ojcze, szczegółowe wiadomości? — zagadnął Rodin.
— Dopiero co widziałem się z Robertem — odrzekł ksiądz d‘Aigrigny — aż do owego czasu nie mógł przełamać wahania się marszałka; a przytem spostrzegał, jak ten był zawsze smutny, zrozpaczony... Wczoraj przeciwnie, zastał go wesołym, tak uradowanym, iż zapytał, skąd ta zmiana.
— Cóż tedy? — rzekli razem Rodin i księżna bardzo ciekawi.
— W rzeczy samej jestem teraz najszczęśliwszym człowiekiem na świecie — odpowiedział marszałek — gdyż jadę pełen radości i szczęścia, dokonać świętego dla mnie obowiązku.
— A cóż mogło sprowadzić tę nagłą zmianę w umyśle marszałka? — rzekła księżna zamyślona.
— Dociec tego nie mogę — rzekł Rodin z zastanowieniem — lecz mniejsza o to, dość, że odjechał; trzeba tymczasem, nie tracąc ani chwili czasu, działać na jego córki... Czy zabrał z sobą tego przeklętego żołnierza?
— Nie... — rzekł ksiądz d’Aigrigny — nie, na nieszczęście... wie już z doświadczenia, że nie może dowierzać i podwoił ostrożność, a człowiek, któryby w najgorszym razie mógł był usłużyć nam przeciwko niemu... niedawno dostał cholery.
— Któż taki? — zapytała księżna.
— Morok... mogłem rachować na niego w każdym wypadku. a jego właśnie postradaliśmy... bo, jeżeli uda mu się wygrzebać z cholery, lękać się znowu trzeba, żeby nie uległ innej nieuleczalnej chorobie.
— Co wasza wielebność mówi?
— Przed kilkoma dniami ukąsił go pies z jego własnej menażerji i nazajutrz pokazały się oznaki wścieklizny u tego właśnie psa.
— Ach! to okropna rzecz — zawołała księżna — a gdzie jest teraz ten biedny człowiek?
— Zaniesiono go tymczasem do jednego z przenośnych ambulansów w Paryżu, gdyż dotąd wystąpiły tylko objawy cholery...
— Co się tyczy bezimiennych listów — rzekł nagle Rodin — jest okoliczność, o której dobrze będzie wiedzieć waszej wielebności.
— O cóż to idzie?
— Oprócz listów, o których wasza wielebność wie, marszałek odebrał jeszcze inne, o których wasza wielebność nie wiedziałeś, a w których starano się wszelkiemi sposobami rozjątrzyć jego złość przeciw waszej wielebności, przytaczając mu wszystkie powody, dla których powinien go nienawidzieć.
Ksiądz d’Aigrigny spojrzał na Rodina w osłupieniu i zawołał, mimowolnie zarumieniwszy się:
— Ależ w jakim to celu... wasza wielebność tak działałeś?
— Najprzód, żeby odwrócić od ciebie podejrzenia, jakieby obudzić mogły te listy; potem, aby rozdrażnić złość marszałka aż do szaleństwa To wszystko powinno było zmusić go do tego szalonego, awanturniczego przedsięwzięcia, które jest skutkiem i karą jego bałwochwalstwo dla nędznego przywłaszczyciela.
— Niech i tak będzie — rzekł ksiądz d’Aigrigny z wymuszoną miną — lecz uczynię waszej wielebności uwagę, że marszałek, rozdrażniony do ostateczności, pamiętając o naszej wzajemnej nienawiści... mógłby mnie szukać 1 spotkać się ze mną...
— Doprawdy? — rzekł Rodin z największą wzgardo — czy jeszcze wasza wielebność pamięta o tem... o tym głupim punkcie honoru? Czy jeszcze sukienka waszej wilebności nie przygasiła w nim tego ślicznego zapału Ten rębacz, którego biedną, pustą, jak próżna beczka mózgownicę rozstroiłem, wymówiwszy kilka słów czarodziejskich dla głupich junaków: „Honor wojskowy... przysięga... Napoleon II“, ten rębacz mówię, mógłby dopuścić się przeciwko waszej wielebności jakiego gwałtu, a wtedy potrzebaby dobrze panować nad sobą. Jako przełożony waszej wielebności — mam prawo zapytać go, jakby sobie postąpił, gdyby marszałek Simon podniósł nań rękę...
— Panie!... — zawołał ksiądz d’Agrigny.
— Niema tu panów, tu są księża. Lub, jeżeli to znośniejsze będzie dla waszej wielebności, gdyby go spoliczkował — mówił dalej Rodin z uporczywą flegmą.
Ksiądz d’Aigrigny pobladł, ścisnął zęby, zwarł pięści, mało nie oszalał na samo wspomnienie takiej obelgi, kiedy tymczasem Rodin, który pewno nie bez celu zadawał takie pytania, pilnie zważał na znaczące symptomy, objawiające się mimowolnie we wzburzanej fizjognomji byłego pułkownika. Nakoniec ksiądz d’Aigrigny, powoli odzyskując zimną krew, odpowiedział Rodinowi spokojnym, wymuszonym tonem:
— Gdyby mnie miała spotkać podobna krzywda, prosiłbym Pana Boga, aby mnie raczył obdarować rezygnacją i pokorą.
— I zapewne Pan Bóg wysłuchałby prośby waszej wielebności — rzekł ozięble Rodin, zadowolony z próby, jaką szczęśliwie wytrzymał ksiądz d’Ąigrigny.
Wszedł lokaj niosący na tacy w wielkiej kopercie zapieczętowane pismo, które podał księżnej. Księżna prędko przebiegła je oczyma i niebawem okrutne zadowolenie zabłysło na jej pobożnej twarzy.
— Jest nadzieja — zawołała, zwracając się do Rodina — prośba jest zupełnie prawna i, przechodząc przez instancje, coraz więcej nabiera mocy; skutki mogą być takie, jakich sobie życzymy. Słowem, siostrzenicy mojej zagrozić może lada dzień największa nędza... Jej, która jest tak marnotrawna... Jakie to zamieszanie... jaki cios!...
— A więc, trzeba działać — odrzekł Rodin — a działać prędko; chwila zbliża się; nienawiść, nieufność są podrażnione... Niema chwili czasu do stracenia.
— Co się tyczy nienawiści — mówiła księżna — panna de Cardoville mogła była przewidzieć, jaki będzie skutek procesu, który próbowała wytoczyć, w przedmiocie, jak ona nazywa, przytrzymania w domu zdrowia i zamknięcia panien Simon w klasztorze Panny Marji. Bogu dzięki, wszędzie mamy przyjaciół; wiem z dobrej strony, że będą na bok usunięte te wszystkie krzyki, dla braku dostatecznych dowodów, pomimo zawziętości niektórych członków parlamentu, którzy będą za to notowani i dobrze notowani...
— W takich okolicznościach — mówił Rodin — oddalenie się marszałka ułatwia nam wszelkie sposoby działania; trzeba nam niezwłocznie działać na jego córki.
— Ależ jakim sposobem? — rzekła księżna.
— Trzeba najprzód widzieć się z niemi — rzekł Rodin — pomówić z niemi, wybadać je... a potem dopiero działać, jak wypadnie.
— Ale żołnierz nie opuści ich ani na chwilę — rzekł ksiądz d’Aigrigny.
— To — mówił dalej Rodin — trzeba mówić z niemi w obecności żołnierza i pozyskać go sobie.
— Jego!... To próżna nadzieja! — zawołał ksiądz d’Aigrigny — nie znasz wasza wielebność tego człowieka.
— Ja zawsze jestem ostrożny... miałem ja już straszniejszego od niego nieprzyjaciela... — i jezuita uśmiechnął się, pokazując czarne zęby... — miałem do czynienia z cholerą.
— Ale jeżeli będzie uważać waszą wielebność za nieprzyjaciela... nie zechce go przyjąć w domu, a wtedy jakim sposobem dostać się do córek marszałka Simon? — rzekł ksiądz d’Aigrigny.
— Nie wiem jeszcze — odzekł Rodin — ale ponieważ chcę dostać się do nich... więc dostanę się. W każdym razie... racz pani być gotową jutro rano towarzyszyć mi.
— Dokąd to, mój wielebny ojcze? Do marszałka?
— Niezupełnie do niego; pani wsiądziesz do swego powozu, ja wezmę fiakr: ja będę się starać dostać do dziewcząt; tymczasem pani zaczekasz na mnie o kilka kroków od domu marszałka; jeżeli mi się powiedzie, jeżeli będę potrzebował jej pomocy, przyjdę do pani do powozu; odbierzesz pani ode mnie instrukcje i nikt nie będzie wiedział o tem, żeśmy się umówili.
— Niech i tak będzie, wielebny ojcze; ale, powiem prawdę, lękam się, gdy pomyślę o widzeniu waszej wielebności z tym grubijańskim żołnierzem — rzekła księżna.
— Pan Bóg czuwać będzie nad sługą — odrzekł Rodni. — Co do waszej wielebności, mój ojcze — dodał, zwracając się do księdza d’Aigrigny — natychmiast prześlij wasza wielebność wiadomej osobie przygotowaną już notę do Wiednia, z oznajmieniem, o bliskiem przybyciu tam marszałka. Wszystko jest przewidziane.

II.
SZCZĘŚCIE.

Już od dwóch dni marszałek Simon odjechał. Jest ósma godzina rano; Dagobert, idąc ostrożnie, na palcach, żeby nie sprawić hałasu, przechodzi salon, prowadzący do pokoju Róży i Blanki; zbliżywszy się do drzwi, nadstawia ostrożnie ucho, co też słychać u młodych dziewcząt. Ponury postępuje krok w krok za swym panem. Na twarzy żołnierza widać niepokój, jest czemś zajęty; zbliżywszy się do drzwi, mówi cichym głosem:
— Byleby tylko te biedne dzieci nie usłyszały czego... tej nocy. Toby je przeraziło, lepiej, gdyby nie wiedziały o tym wypadku, a przynajmniej żeby to jak najdłużej odwlekło się.
Wkrótce tak głośne słychać było śmiechy, iż żołnierz, zachwycony tym objawem radości, tak rzadkim u jego dzieci, jak je zwykle nazywał, rozrzewnił się z ukontentowania; na chwilę łzy zrosiły mu oczy, gdy pomyślał, że przecie biedne sieroty cieszą się swobodnie, jak na ich wiek przystało. Wreszcie odezwał się:
— Dzień dobry, moje dzieci.. nie przygarniając, powiem, że dziś jesteście, moje panny, bardzo opieszałe, późno wstajecie.
— My temu nie winne, nasza kochana Augustyna jeszcze do nas nie przyszła... — rzekła Róża — czekamy na nią.
— Otóż masz — pomyślał sobie Dagobert i rzekł głośno zakłopotanym tonem, bo nie umiał kłamać. — Moje dzieci, wasza guwernantka wyszła dziś rano... bardzo rano; pojechała na wieś... więc, dziś tylko, dobrze zrobicie, gdy się same ubierzecie.
Żołnierz, oddalając się, mówił sam do siebie:
— Muszę ja wygrzmocić po uszach tego przeklętego Gapia, bo taki osioł, taki gaduła wszystko może wypaplać. — Imię mniemanego głupca nastręcza nam tu sposobność wytłumaczenia przyczyny wesołości dziewcząt, która tak uradowała Dagoberta, śmiały się one z żarcików tego niezgrabiasza. Blanka czesząca włosy siostry, upuściła grzebień; gdy się po niego schyliła, uprzedziła ją Róża i, podniósłszy go podała, mówiąc:
— Gdyby się był złamał, byłabyś go napewno włożyła do kosza.
I dziewczęta śmiać się zaczęły do rozpuku z tych słów, które im przypomniany żarcik Gapy. Mniemany głupiec utrącił uszko od filiżanki, gdy go za to karciła guwernantka panien, odpowiedział jej:
— „Niech pani będzie spokojna, włożyłem ja to uszko do kosza z uszami.
— „Co co? do kosza z uszami?
— „Tak, proszę pani, chowam tam wszystkie uszka, które stłuc mi się zdarzy“.
— Tego mi tylko żal... że nasz ojciec nie słyszy, jak my się tak śmiejemy.
— To prawda... A więc przychodzi mi jeszcze jedna myśl. Piszmy do niego, jednak pod jego adresem, tu, w Paryżu, Dagobert odda list na pocztę, a gdy nasz ojciec powróci, będziemy czytać nasze listy.
— Dobrze mówisz, to będzie wybornie. Ile to będziemy miały zabawnych rzeczy do opisania mu, on tak cieszy się, widząc naszą wesołość!
— Jak pięknie ojciec mówił, żegnając się z nami, nieprawdaż, siostro? „Zamiast martwić się mym odjazdem, moje dzieci, cieszcie się raczej i bierzcie go za powód słusznej chluby. Opuszczam was, jadę dokonać dzieła zaszczytnego, wspaniałego. Posłuchajcie, co wam pawiem: wyobraźcie sobie, że jest gdzieś tam biedna, nieszczęśliwa sierota; sierota cierpiąca, uciskana, przez wszystkich opuszczona, że ojciec tej sieroty był moim dobroczyńcą, że ja przysięgłem, że się poświęcę dla dobra jego syna... i że jego synowi grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Powiedzcież mi teraz, moje dzieci, czy smuciłybyście się, widząc mnie odjeżdżającego dla udzielenia pomocy tej sierocie?“
— Och! nie, nie, kochany ojcze odpowiedziałyśmy — nie byłybyśmy twemu córkami!
Dziewczęta już były ubrane i wyszły spiesznie do salonu, przywitać się z Dagobertem.
— Ach! ty nas podsłuchiwałeś, jaki to ciekawy — rzekła wesoło Róża, widząc, iż żołnierz stoi tuż przy drzwiach.
— Tak, podsłuchiwałem was, moje dzieci, i jednej tylko rzeczy żałuję, to jest, że nie miałem tak długich uszów, jak Ponury, ażebym mógł więcej usłyszeć.
— Dajże już pokój... co też on gada — rzekła Róża, kładąc piękną rękę na siwych wąsach Dagoberta, aby mu zakryć usta — gdyby to pani Augustyna usłyszała...
— Trzeba było ją widzieć, kiedyśmy się smuciły — rzekła Blanka — jak ona była niespokojna, jak się martwiła, jak starała się nas rozweselić.
— Ileż to razy widziałam łzy w jej oczach, gdy na nas patrzyła — mówiła Róża — o! o! ona nas czule kocha i my ją też bardzo kochamy... i ty nic nie wiesz, Dagobercie, a my mamy pewien projekt, skoro tylko nasz ojciec powróci...
— Ach! Dagobercie, Dagobercie — rzekła wesoło Blanka, grożąc palcem Dagobertowi — mam wielkie podejrzenie, że zalecałeś się do naszej dobrej guwernantki.
— Ja... zalecać się? — rzekł żołnierz.
Te słowa wymówił Dagobert głosem tak silnym, iż obie wstrzymać się nie mogły od głośnego śmiechu. A wesołość ich doszła do najwyższego stopnia, gdy drzwi salonu otworzyły się. Gapa, postąpiwszy kilka kroków do środka salonu wrzasnął, że przybył:
— Rodin.
Niepodobna byłoby opisać zdziwienia dziewcząt i gniewu żołnierza, na tę niespodziewaną wizytę.
Przyskoczywszy co żywo do Gapy, Dagobert pochwycił go za kołnierz i zawołał:
— Któż to pozwolił ci wprowadzać tu obcych ludzi... mnie wprzód nie zawiadomiwszy?
— Daruj pan, daruj, panie Dagobercie! — wołał Gapa, rzuciwszy się do nóg i ręce wyciągnąwszy z miną równie głupowatą, jak pokornie błagalną.
— Precz... precz stąd i ty także... ty nadewszystko — dodał żołnierz z groźną miną, zwróciwszy się do Rodina, który już zbliżał się do panien, uśmiechając się, z bardzo łagodną minką.
— Uniżony sługa pański... — odezwał się pokornie jezuita, kłaniając się, ale nie ruszywszy się z miejsca.
— Panie Dagobercie — wołał Gapa niedołężnym głosem — daruj mi pan, żem tu wprowadził tego jegomościa, nie powiedziawszy wprzód panu; ale niestety! głowę straciłem, tak mi się w głowie pomięszało, z przyczyny nieszczęścia pani Augustyny...
— Jakież to nieszczęście? — zawołały natychmiast Róża i Bianka, żywo się zbliżywszy do Gapy, bardzo niespokojne.
— A czy pójdziesz ty mi precz! — krzyknął znowu Dagobert, wstrząsnąwszy Gapia za kołnierz, chcąc go zanosić do wstania.
— Panienki — pośpieszył się Gapa z odpowiedzią, pomimo dąsania się żołnierza — panią Augustynę napadła tej nocy cholera i zaraz ją...
Gapa nie mógł dokończyć, Dagobert rzucił się nań z pięściami.
Zwróciwszy się potem do Rodina, rozogniony, z iskrzącemi się z gniewu oczami, Dagobert pokazał jezuicie drzwi, mówiąc piorunującym głosem.
— No, teraz ty... a jeżeli mi się stąd nie wyniesiesz własnym kosztem...
— Uniżony sługa pański — rzekł Rodin, cofając się i ciągle kłaniając się dziewczętom.

III.
POWINNOŚĆ.
.

Rodin powoli dokonywując odwrotu, pod ogniem rozjątrzonego wzroku Dagoberta, cofał się do drzwi, z ukosa rzucając przenikliwemi oczyma na sieroty, widocznie wzruszone przez obliczaną umyślnie niebaczność Gapia. Dagobert nakazał mu, aby nic nie mówił w obecności dziewcząt o ich guwernantce; mniemany głupiec, prawie w każdym razie, mówił i robił inaczej, aniżeli mu przykazano.
Róża, żywo się zbliżywszy do żołnierza, zapytała:
— Mój Boże! czy to prawda, że naszą biedną Augustynę napadła cholera?
— Nie... nic o tem nie wiem... nie wierzę temu — odpowiedział żołnierz, wahając się — a wreszcie nacóż wam ta wiadomość?...
— Dagobercie — rzekła Róża śmiało — idzie tu o świętą powinność, nie dopełnić jej byłoby podłością z naszej strony.
— Powiadam wam, że nie wyjdziecie stąd — zawołał żołnierz w gniewie, tupnąwszy nogą z niecierpliwości.
— Mój przyjacielu — rzekła Blanka równie śmiało, jak jej siostra i z pewnem uniesieniem, które okryło jej piękną twarz żywym rumieńcem — ojciec nasz, oddalając się od nas, dał nam przedziwny przykład wdzięczności i poświęcenia, czy darowałby nam, gdybyśmy miały zapomnieć o jego nauce?
— Jakto! — krzyknął Dagobert, nie posiadając się z gniewu i postępując ku dwom siostrom, — sądzicie, że gdyby waszą guwernantkę napadła cholera, pozwoliłbym wam iść wtedy do niej, pod pozorem dopełnienia obowiązku?... Waszym obowiązkiem jest żyć, żyć dla ojca, i dla mnie w dodatku.
— Dagobercie, nie wzbraniaj nam — mówiła Blanka wszak pewno sam zrobiłbyś dla nas to, czego wzbraniasz nam dopełnić dla innych.
Dagobert dotąd, iż tak powiem, barykadował przejście jezuicie i siostrom; teraz, wzruszając ramionami, usunął się i rzekł spokojnie:
— Jaki też ze mnie stary głupiec. Idźcie, moje panny, idźcie... jeżeli tylko znajdziecie panią Augustynę w tym domu, pozwalam wam pozostać przy niej.
Nie wiedząc, co miały powiedzieć na wyrzeczone takim tonem zapewnienie Dagoberta, dziewczęta stanęły nieruchome, zamyślone.
— Jeżeli niema naszej guwernantki w domu, gdzież więc jest? — zapytała Róża.
— Sądzicie może, że wam powiem, teraz, gdy widzę, jakieście się zapaliły.
Nie chcę, abyście stąd wychodziły i nie wyjdziecie, choćby mi przyszło zamknąć was w tym pokoju — zawołał żołnierz, tupiąc nogami z gniewu; potem, przypomniawszy sobie, że to nieszczęsna nieostrożność Gapia była przyczyną tego przykrego zdarzenia, dodał w rozjątrzeniu:
— O! muszę ja kij połamać na grzbiecie tego ciemięgi...
To mówiąc, zwrócił się ku drzwiom, gdzie stał w milczeniu Rodin. Na widok jezuity, o którym na chwilę zapomniał, powiększył się gniew Dagoberta i rzekł doń brutalnie:
— Jeszcze tu jesteś?
— Kochany panie, ja tu przyszedłem w zamiarze pomówienia z nim.
— Nie mam czasu na rozmowy... wynos się, a prędzej — Mniejsza więc o to, niech i tak będzie, mój dobry panie — rzekł Rodin, stojąc już na progu, — nie będę się już panu dłużej naprzykrzał; przebacz pan memu natręctwu... jako przynoszący nowiny... wyborne nowiny od marszałka Simon... przeszedłem...
— Wiadomość od naszego ojca! — rzekła żywo Róża zbliżając się do Rodina.
— Jakie to dla mnie szczęście, że znowu mogę przynieść pocieszającą nowinę tym kochanym pannom; otóż znowu oglądam je takie same, jak je ostatni raz widziałem, zawsze miłe, ładne, mniej smutne, aniżeli owego dnia, kiedym po nie przybył do owego bezecnego klasztoru, gdzie je niegodziwie zatrzymywać poważono się. Jakże je widziałem uszczęśliwione... rzucające się w objęcia zacnego ojca!...
Te kilka słów przypomniały Dagobertowi i dziewczętom usługi, jakie rzeczywiście wyświadczył im Rodin; lubo marszałek słyszał, jak panna de Cardoville mówiła o Rodinie, jako o człowieku bardzo niebezpiecznym, jednak ojciec Róży nieopowiedział o tem Dagobertowi; lecz ten, nauczony doświadczeniem i pomimo tylu przyjaznych dla jezuitów pozorów, czuł ku niemu nieprzezwyciężoną odrazę: dlatego też nagle rzekł:
— Ty jesteś złośliwy, chytry, ale ja nie jestem rekrutem.
— Ja jestem złośliwy, chytry, ja? — rzekł Rodin z miną niewiniątka.
— I jak jeszcze... Myślisz, ze mnie złudzisz swemi jedwabnemi słówkami? o! nie chwycą się mnie one... Posłuchaj mnie tylko: Jeden z waszej czarnej bandy ukradł mi mój krzyż... ty mi go zwróciłeś... mniejsza o to, niech i tak będzie... ktoś inny z waszej bandy uprowadził te dzieci... ty ich poszedłeś szukać... i to prawda... Oskarżałeś zaprzańca d’Aigrigny... i to jeszcze prawda... ale to wszystko dwóch tylko dowodzi rzeczy: pierwsza jest to, ze byłeś takim niegodziwcem, iż należałeś do spisku tamtych łotrów... drugą, że byłeś tak dalece bezczelnym, że ich oskarżyłeś; obie te rzeczy są podłe, haniebne... jesteś dla mnie człowiekiem podejrzanym. Wynoś się, wynoś prędko, twój widok nie może być zdrowy dla tych dzieci.
— Miałem zaszczyt oznajmić panu cel mego przybycia, mój panie.
— Wiadomość od marszałka Simon, nieprawdaż? — rzekł żołnierz.
— Tak właśnie, kochany panie; szczęśliwy jestem, że mogę przynieść panu nowiny od marszałka — odpowie dział Rodin, zbliżając się znowu do dziewcząt.
— Ależ do stu katów! mój panie — zawołał Dagobert piorunującym głosem — przykro mi będzie przemocą wyrzucić człowieka w twym wieku! Skończy się to przecie, czy nie?
— No, no — rzekł Rodin łagodnym tonem — nie gniewaj się pan na takiego starego, dobrego człowieka, jak ja jestem. Czyliż ja na to zasługuję, o cóż się tu gniewać?... Niech i tak będzie... idźmy do pana... powiem panu, co mam powiedzieć... a pewno będziesz pan żałował, że mi nie pozwoliłeś mówić w obecności tych kochanych panien, będzie to dla pana karą za jego złość...
To mówiąc, Rodin, znowu się ukłoniwszy, ukrywając swoją złość, przeszedł przed Dagobertem, który przymknął drzwi, skinąwszy na dziewczęta, aby pozostały w pokoju.
— Dagobercie, jakież to są nowiny od naszego ojca? — rzekła Róża do żołnierza, widząc go wracającego w kwadrans po wyjściu z Rodinem.
— Otóż!... stary ten czarownik wie rzeczywiście, że marszałek odjechał i że odjechał z radością; mówi, że zna pana Roberta. Skąd on to wszystko wie?.... Nie mogę pojąć — dodał żołnierz — ale przez to samo już nie powinienem mu ufać.
— A jakież to są nowiny od naszego ojca? — zapytała Róża.
— Jeden z przyjaciół tego starego nędznika (nie mogę tego pominąć;) jak mi mówił, zna waszego ojca i spotkał go o dwadzieścia pięć mil stąd; wiedząc, że ten człowiek jedzie do Paryża, marszałek miał mu polecić, żeby wam albo sam oświadczył, albo też kazał oświadczyć, że czuje się dobrze i że spodziewa się wkrótce oglądać was...
— Ach! jakie szczęście! — zawołała Róża, wielce ucieszona.
— Widzisz więc, Dagobercie, że niesłusznie miałeś w podejrzeniu tego staruszka — dodała Blanka — tak srogo się z nim obchodziłeś!
— Być może... jednakże wcale tego nie żałuję...
— Dobrze, mój Dagobercie, twoje przywiązanie do nas czyni cię tak podejrzliwym — rzekła Róża przymilającym tonem — dowodzi to, jak dalece nasz kochasz. I chyba nie odmówisz swym dzieciom...
— Dobrze więc, mówcie, zobaczymy... — rzekł Dagobert, patrząc to na jednę to na drugą — ja muszę się mieć na ostrożności. Pewny jestem, że idzie o coś takiego, na co im trudno będzie pozwolić...
Dziewice mówić już miały, gdy wtem zlekka zapukano do drzwi.
— Kto tam? — rzekł Dagobert.
— Ja, Justyn, panie Dagobercie — odezwał się głos za drzwiami.
— Cóż mi powiesz? — zapytał się Dagobert.
— Panie Dagobercie — odpowiedział Justyn — na dole, przed domem, jakaś dama czeka w powozie; przysłała lokaja dowiedzieć się, czy można widzieć się z księciem i z pannami. Powiedzieliśmy jej, że księcia Jegomości niema w domu, ale panny są; chce widzieć się z niemi.. mówiąc, że przybywa po kweście.
— Ta dama przybywa po kweście — rzekła Róża do Dagoberta — pewno kwestuje na ubogich; powiedziano jej, że jesteśmy w domu; nie możemy więc odmówić jej przyjęcia... tak mi się zdaje?
— Jak uważasz, Dagobercie? — rzekła Blanka.
— Dama.. to dobrze... to przecie już nie to, co ten stary czarownik, który tu był przed chwilą — rzekł żołnierz — a wreszcie ja od was nie odejdę. Potem, zwróciwszy się do Justyna, mówił: — Poproś tę damę.
W tej chwili podwoje salonu otworzyły się i weszła księżna Saint-Dizier uprzejmie się ukłoniwszy; trzymała w ręku woreczek z czerwonego aksamitu, z jakiemi zwykle pokazują się kwestarki.

IV.
KWESTA.

Księżna Saint-Dizier umiała, gdy zachodziła potrzeba, przybrać jak najbardziej ujmującą powierzchowność, czułą maskę. Dagobert, pomimo cierpko-kwaśnego humoru. Róża i Blanka, pomimo zwykłej ich wiekowi nieśmiałości, za pierwszem zaraz widzeniem, uczuli poszanowanie i ufność dla księżnej Saint-Dizier; te, zbliżywszy się do dziewcząt, uprzejmie je przywitała i rzekła im przymilającym tonem:
— Wszak z pannami Ligny mam zaszczyt mówić?
Róża i Blanka, nie przywykłe do słuchania tak szanownego miana ojcowskiego, zarumieniły się i spojrzały na siebie, nic nie odpowiadając.
Dagobert, chcąc je wyręczyć, rzekł do księżnej:
— Tak, pani, te panny są córkami marszałka Simon.
Ona zaś rzekła tkliwym, zupełnie zgodnym z przybraną rolą tonem:
— Przychodzę do pań prosić je o miłosierdzie nad nieszczęśliwemi ofiarami cholery: jestem jedną z pomiędzy dam opiekunek dobroczynności i, jakikolwiek może być ich dar, przyjmę go z czułą wdzięcznością...
— Dziękujemy pani, że tak łaskawie podaje nam sposobność do dobrego uczynku — rzekła uprzejmie Blanka.
— Pani — rzekł z uszanowaniem Dagobert — racz pani odpocząć, zanim Róża powróci z woreczkiem...
— Prócz mego ojca. nie mamy lepszego, czulszego, bardziej przywiązanego do nas przyjaciela nad Dagoberta — rzekła Blanka, zwracając się do księżny...
— Łatwo temu wierzę — odpowiedziała dewotka — gdyż panienka, również jak miła jej siostra, okazujecie się nader godnemi takiego poświęcenia...
— Poświęcenia — dodała księżna, zwracając się do Dagoberta — równie zaszczytnego dla tych, którzy je wzbudzają, jak i dla tych, którzy go dopełniają...
— Tak, pani, na poczciwość — rzekł Dagobert — szczycę się niem i chlubię się, bo jest czem... Ale, otóż i Róża ze swym skarbem.
W rzeczy samej młoda dziewica wyszła z pokoju, trzy mając w ręku woreczek zielony, jedwabny, dosyć napełniony.
— Pragnęłybyśmy, aby nasza jałmużna zdołała przynieść choć małą ulgę niedoli, dla której ratunku kwestujesz pani — rzekła Róża — bo bezwątpienia okropne muszą być cierpienia nieszczęśliwych ludzi.
— Tak, bardzo dotkliwe — smutno odrzekła dewotka — to tylko przynosi pociechę w takich cierpieniach że osoby wszelkich klas okazują dla nich politowanie i miłosierdzie... Ja z mego powołania, jako kwestarka, lepiej niż ktokolwiek inny ocenić mogę tyle szlachetnych poświęceń, które także udzielają się, iż tak powiem, jak zaraza.. gdyż...
— Słyszycie, moje panny, słyszycie — zawołał Dagobert triumfujący i przerywając mowę księżnie, dla wytłumaczenia jej słów w znaczeniu, zgodnem ze swym oporem, przeszkadzającym sierotom udać się dla odwiedzenia chorej guwernantki. — Rozumiecie, co tak dobrze mówi pani? W pewnych razach poświęcenie staje się pewnym rodzajem zarazy... niema zaś nic gorszego nad zarazę... i...
Żołnierz nie mógł dokończyć, wszedł bowiem służący i oznajmił mu, że ktoś ma pilny interes do niego i chce się z nim widzieć natychmiast. Księżna doskonale ukryła zadowolenie z takiego zdarzenia, które tajemnie było przygotowane, aby tym sposobem oderwać na chwilę żołnierza od dziewcząt. Przechodząc obok dziewcząt, szepnął im Dagobert pocichu:
— Słuchajcie tej dobrej pani, moje dzieci, nic lepszego uczynić nie możecie — i wyszedł, z uszanowaniem skłoniwszy się księżnie.
Żołnierz wyszedł, a dewotka rzekła do dziewcząt spokojnym głosem, przybrawszy poufną minę, lubo pałała żądzą korzystania z chwilowej nieobecności Dagoberta, aby dopełnić zleceń, które dopiero co odebrała od Rodina.
— Nie mogłam dobrze zrozumieć ostatnich słów tego starego zacnego przyjaciela pań... albo raczej, zdaje mi się, że on źle sobie tłumaczył moje słowa... Kiedym dopiero co mówiła paniom o szlachetnej zarazie poświęcenia, wcale nie myślałam przez to ganić tego uczucia, przeciwnie, wielce je szanuję. Byłam pewna, że takie jak panien serca zrozumieją mnie — rzekła dewotka — ani wątpić, że i poświęcenie się ma także swoją zarazę, ale jest to szlachetna, heroiczna zaraza!... Gdybyście panie wiedziały, ilu to tkliwych, przejmujących zdarzeń bywam codzień świadkiem, ile to uczynków, pełnych odwagi, wzruszyło mnie nieraz do żywego! Tak, tak, chwała, dzięki niech będą za nie Bogu — dodała księżna Saint-Dizier z wielką skruchą. — Wszelkie klasy społeczeństwa bratają się w miłosiernych uczynkach.
— I te osoby tak się poświęcają dla ludzi obcych, nieznanych sobie — rzekła Róża z wielkiem wzruszeniem i zdziwieniem.
— Bezwątpienia — odrzekła dewotka. — Powiem tu paniom, że wczoraj jeszcze, aż do łez wzruszyłam się, odwiedziłam ambulans, tymczasowo urządzony... właśnie o kilka kroków stąd... blisko tego domu. Jedna sala prawie całkiem była napełniona biednymi ludźmi, których tam niemal konających poznoszono, wtem widzę wchodzącą kobietę, jednę z mych przyjaciółek, a z nią dwie jej córki młode, ładne i miłosierne, jak panie jesteście; matka i obie jej córki, podobnie jak pokorne sługi Boskie, stają pod rozkazy lekarzy na usługi tych nieszczęśliwych.
— Pewno panie pojmujecie, że w pierwszym rzędzie dopełniających dzieła ludzkości znajdują się osoby duchowne... Właśnie dziś rano, w tym zakładzie dobroczynnym, o którym paniom mówię... a który się znajduje niedaleko stąd... zdziwiłam się, równie jak tylu innych, na widok młodego księdza... co mówię!... nie księdza, ale anioła! który, zda się, zstąpił z nieba, aby udzielić tym wszystkim biednym kobietom, pociech religijnych... O! tak, ten młody ksiądz, jest prawdziwie anielską istotą... bo, gdybyście tak, jak ja wiedziały w tych smutnych okolicznościach, w to ksiądz Gabrjel!...
— Ksiądz Gabrjel! — zawołały dziewczęta, spoglądając na siebie ze zdziwieniem i radością.
— Znacie go panie? — zapytała dewotka z udanem zdziwieniem.
— Czy go znamy?... on nam ocalił życie... jakżebyśmy go nie znały!
— Ma długie blond włosy — dodała Blanka z żywością.
— A oczy niebieskie, tak przyjemne, tak dobre, iż, patrząc na niego, rozczulić się trzeba koniecznie — dodała jeszcze Róża.
— Niema wątpliwości... to być musi on — mówiła dewotka — a więc możecie sobie panie wyobrazić, jakie tam mają dla niego poszanowanie i jaki on wzbudza zapał miłosierdzia we wszystkich, którzy go widzą. Ach! gdybyście panie słyszały, dziś jeszcze rano, z jakim tkliwym podziwem, z jakiem uwielbieniem mówił o tych zacnych kobietach, które, jak się wyraził, mają tyle szlachetnej odwagi, iż spieszą doglądać, posługiwać, pocieszać inne kobiety, swoje siostry, w tych schronieniach cierpienia!...
— Pani — rzekła żywo Róża, której serce biło zapałem na usłyszane słowa dewotki — nie mamy już naszej matki; nasz ojciec jest nieobecny... pani masz tak piękną duszę, tak szlachetne serce, iż najlepiej do niej udać się możemy... z prośbą o radę.
— O jaką radę? moja kochana pani? — rzekła księżna — tak... moje kochane dziecko, pozwól, że cię tak nazwę, bo to będzie zgodniej z waszym i moim wiekiem...
— I nam także miło będzie otrzymać od pani to nazwanie — rzekła Blanka; potem dodała — miałyśmy guwernantkę; okazywała nam zawsze najwyższe przywiązanie; tej nocy zapadła na cholerę...
— Och! dla Boga, — rzekła księżna, udając mocny żal.
— Pierwszą naszą myślą było biec natychmiast do naszej guwernantki, szczerze panią zapewniamy, żeśmy tak chciały; lęcz Dagobert tak nas kocha, iż zaraz lęka się o nas...
— Trzeba darować skrupuły temu dobremu człowiekowi — rzekła dewotka — lecz jego obawa, jak to same panny uważacie, jest zbyteczna, od ilu to już dni odwiedzam ja ambulansy, wiele mych przyjaciółek to samo czyni, a przecież dotąd żadna z nas nie uczuła najmniejszego znaku choroby... która, zresztą, nie jest zaraźliwą, już to teraz dowiedzioną jest rzeczą... dlatego, bądźcie panie spokojne...
— Pani, czy to jest niebezpieczne czy nie — rzekła Róża — powinnyśmy odwiedzić naszą guwernantkę.
— Tak sądzę, moje dzieci; bo inaczej możeby was obwiniła o niwdzięczność, a nawet o podłość, potem — dodała księżna Saint-Dizier ze skruchą — nie idzie tu jedynie o pozyskanie sobie szacunku ludzi, trzeba także myśleć o zasłużeniu łaski Boskiej... i dla swych krewnych... bo utraciłyście matkę, nieprawdaż?
— Tak, pani, niestety!
— Przyjęła ostatnie sakramenta?
— Pani, my żyłyśmy w Azji, w kraju prawie bezludnym... — odpowiedziała smutnie Róża. — Nasza mama umarła na cholerę... w całej okolicy nie było księdza... aby jej udzielił ostatniej religijnej pociechy...
— Ach! moje kochane dzieci! — rzekła dewotka, udając serdeczny żal. — Niestety!... godna wasza matka, pomimo wszystkich jej cnót, jeszcze nie weszła do raju pomiędzy wybranych.
— Co pani mówi?
— Na nieszczęście, umarła, nie przyjąwszy sakramentów, tak, iż dusza jej błąka się pomiędzy czyścowemi duszami, oczekując chwili łaski Najwyższego... Jej zbawienie przyśpieszone być może przez modlitwy, które się codzień odmawia za odkupienie dusz pokutujących.
A widząc po przerażającym smutku na twarzach dziewcząt, że jej obłudna mowa wywarła wrażenie, jakiego sobie życzyła, dodała:
— Nie trzeba rozpaczać, moje dzieci; prędzej czy później Stwórca powoła waszą matkę do raju; a zresztą, czy nie możecie przyśpieszyć chwili zbawienia tej najukochańszej duszy?
— My, pani? a jakim sposobem zdołamy pozyskać tę łaskę?
— Dobrymi postępkami i uczynkami. I tak, naprzykład, nie możecie być w oczach jego milszemi, niż gdy dopełnicie czynu przywiązania i wdzięczności dla swej guwernantki; tak, tego jestem pewna, taki dowód gorliwości, prawdziwie chrześcijański, jak mówi ksiądz Gabrjel, skutecznie przyczyniłby się u Stwórcy do wybawienia waszej matki, gdyż Zbawiciel w swej dobroci szczególniej podoba sobie modlitwy młodych córek za swe matki i ofiarowane niebu piękne, święte uczynki.
— Ale jakże tu postąpić, aby się dowiedzieć, gdzie jest nasza guwernantka? — rzekła Róża.
— Dowiemy się o wszystkiem... spuśćcie się tylko na mnie — rzekła pocichu dewotka — powrócę ja tu znowu do was... i razem pomyślimy, jak mam wypadnie postąpić... tak, naradzimy się względem jak najprędszego wybawienia duszy waszej biednej matki...
Ledwo dewotka wymówiła ze skruchą ostatnie słowa, kiedy żołnierz wszedł uradowany, zadowolony. Z wielkiego rozradowania nie spostrzegł wzruszenia dwóch sióstr. Księżna Saint-Dizier, chcąc odwrócić uwagę żołnierza, rzekła, wstawszy i postępując naprzeciw niemu:
— Bądź pan spokojny; powiedziałam im wszystko, co im wypadało powiedzieć; rozumiemy się teraz bardzo dobrze...
Te słowa zupełnie zadowoliły Dagoberta, a księżna Saint-Dizier, serdecznie pożegnawszy się z sierotami, wróciła do powozu i pośpieszyła do Rodina, który czekał na nią w fiakrze, chcąc się dowiedzieć od niej o skutku jej rozmowy z dziewczętami.

V.
AMBULANS.

Pomiędzy wielką liczbą ambulansów, otwartych naprędce w różnych częściach Paryża, urządzono także jeden na dole obszernego domu przy ulicy Mont Blanc. Przenoszono tam ubogich chorych. Dwa dni upłynęły od wizyty księżny Saint-Dizier u sierot. Osoby, które dobrowolnie podjęły się usługiwać i doglądać w nocy chorych w ambulansie przy ulicy Mont-Blanc, miały być zastąpione przez inne, mające pełnić te obowiązki we dnie.
— Cóż słychać, panowie? — rzekł jeden z nowoprzybyłych. — Czy z pomiędzy tych panów, których my tu mamy zastąpić, nikt nie uległ klęsce?
— Przyszło nas tu wczoraj jedenastu... A dziś rano jest nas tylko dziewięciu...
— Ach! to nieszczęście...
— Jedna z tych ofiar... młodzieniec dwudziestopięcioletni, oficer kawalerji na urlopie... został jakby piórunem ugodzony... umarł niemal w przeciągu kwadransa.
— A któż drugi umarł tej nocy?
— Och! była to okropna śmierć!... Trzy dni temu przyprowadzono tu człowieka, o którym sądzono, że zapadł tylko na cholerę, był to ów pogromca zwierzt, który zwabiał cały Paryż pod Bramę Świętego Marcina.
— Wiem już... Morok.
— A więc, wystaw pan sobie, że u tego Maroka... przyprowadzonego tu najprzód, jako cholerycznego, nagle objawiła się straszna choroba — wścieklizna.
— Wściekł się?
— Tak... wyznał, że był pokąsany przed kilkoma dnia mi przez wielkiego psa, którego chował w swej menażerji... na nieszczęście! wyznał to dopiero po ukazaniu się pierwszych napadów choroby, która kosztowała życie nieszczęśliwego, którego żałujemy.
— Jakże to się stało?
— Morek zajmował pokój z trzema innymi chorymi. Napadnięty pewnym rodzajem gwałtownego obłąkania, zrywa się z łóżka ze strasznym krzykiem... i wypada, jak warjat na korytarz... Nieszczęśliwy, którego żałujemy, zastępuje mu drogę. Morok rzuca się na tego, który się mu opierał, gryzie go, drze zębami... i wreszcie upada w okropnych konwulsjach. Ofiara Moroka umarła tej nocy w strasznych mękach, gdyż wstrząśnienie było tak gwałtowne, iż natychmiast nastąpiło zapalenie mózgu.
— A Morok, czy także umarł?
— Nie wiem... musiano go wczoraj przeprowadzić do szpitala, skrępowawszy go w chwili osłabienia, jakie zwykle następuje po takim gwałtownym napadzie; zanim mógł być przeprowadzony, zamknięto go w osobnym pokoju.
— Ach! mój Boże! — rzekł jeden z rozmawiających, wyjrzawszy oknem — patrzno, jakie śliczne dwie panienki wysiadły z tego pięknego powozu; jak do siebie podobne! W rzeczy samej rzadko się zdarza widzieć takie podobieństwo.
— Zapewne bliźniaczki... Biedne dziewczynki! ubrane są w żałobę...
— Zdaje się, że tu idą.
W rzeczy samej wkrótce Róża i Blanka weszły do przedpokoju, nieśmiałe, chociaż gorące uniesienie przebijało w ich wzroku.
— Czy panie życzą sobie czego?
— Czy tu jest, proszę pana, ambulans przy ulicy Mont-Blanc? — rzekła Róża.
— Tak, pani.
— Powiedziano nam, że przed kilkoma dniami pani Augustyna Tretnblay miała tu być przyprowadzona Czy mogłybyśmy widzieć ją?
— Uprzedzić powinienem panią, że niebezpiecznie jest wchodzić do sal, gdzie są chorzy.
— Jest to nasza kochana przyjaciółka, którą radebyśmy widzieć — odpowiedziała Róża łagodnym, ale stanowczym głosem, z którego poznać było można, że nie zważają na niebezpieczeństwo.
— Zresztą nie mogę zapewnić, czy osoba, o którą pani pyta, tu się znajduje; lecz jeżeli pani zechce pofatygować się do tego pokoju po lewej ręce, tam zastanie pani dobrą siostrę Martę; ona powie pani wszystko, czego sobie pani życzy.
— Dziękuję panu — rzekła Blanka, mile się ukłoniwszy i weszła z siostrą do pokoju, który im wskazano.
Nagle straszny zgiełk, pomieszany z krzykami przerażenia, rozległ się w przyległych pokojach; prawie w tejże chwili dwoje drzwi, wychodzących do przedpokoju, gwałtownie się otworzyło i wielu chorych, po większej części nawpół obnażonych, pobladłych, wynędzniałych biegło do przedpokoju krzycząc:
— Ratujcie! ratujcie! wściekły!...
W chwili, kiedy ostatni z uciekających, ledwo dostawszy się do drzwi, czołgał się na pokrwawionych rękach i nogach, gdyż jako słabszego inni, mocniejsi, przewrócili, podeptali i pokaleczyli, ukazał się Morok, sprawca takiego przestrachu.
Straszny widok... udartym kawałem prześcieradła biodra miał przepasane, zresztą cały nagi, wybladły, z posiniaczonem ciałem, na głowie najeżyła mu się ruda czupryna, przewracał obłąkanemu, krwią zaszłem.. błyszczącemi jak szkło, oczyma; z ust toczył pianę; raz po raz krzyczał chrapliwym, przeraźliwym głosem; na członkach wyprężyły się mu krwią nabrzękłe żyły, jak powrozy, które, zdawało się, że pękną od takiego natężenia; skakał, jak drapieżny dziki zwierz, wyciągając przed siebie rozwarte pięści, jak drapieżne szpony. Morok zewsząd został zamknięty. Rzucił się wtedy do okna, chcąc je wyłamać i dostać się na dziedziniec; lecz nagle zatrzymał się i odskoczył na widok blasku szkła, gdyż wszyscy wściekli mają wstręt do błyszczących, migających się przedmiotów, a nadewszystko do szkła.
Nagle spostrzegł małe drzwiczki, prowadzące do gabinetu, w którym się znajdowała podówczas siostra Marta i dokąd weszły Róża i Blanka. Morok, sądząc, że w tę stronę ujść zdoła, ciągnął z całych sił za klamkę drzwi, i udało mu się pomimo oporu od środka, uchylić je nieco.

VI.
WŚCIEKLIZNA.

Liczni świadkowie tej sceny byli przerażeni.
— Już po siostrze! — krzyczeli.
— Nie utrzymają drzwi...
— A z tego gabinetu niema innego wyjścia!
— A z siostrą są dwie młode panny w żałobie...
— A jednakże nie można pozostawić bez ratunku kobiet przy napaści tego szaleńca!...
— Już zapóźno...
W tej właśnie chwili odezwały się głosy:
— Otóż i ksiądz Gabrjel!
— Idzie z pierwszego piętra... usłyszał pewno krzyk i biegnie na ratunek.
Przewidując, jak wielkie wyniknąć mogło nieszczęście z ucieczki pogromcy zwierząt, młody misjonarz, na nic nie zważając, przybiegł w nadziei, że może mu się uda zapobiec wielkiemu niebezpieczeństwu.
Według jego rozkazów, wszedł za nim sanitarjusz, trzymając w ręku fajerkę, zapełnioną żarzącymi węglami, w której się grzało do białości kilka żelaz, używanych do przypalali niektórych przypadków cholery, kiedy już nie pozostawało innego środka do liczenia.
Pogromca zwierząt, używszy ostatnich sił w swej wściekłości, już zdołał prawie otworzyć drzwi, które z drugiej strony siostra Marta i dwie sieroty przyrizymywały, ledwie żywe z przestrachu i w rozpaczy z całych sił krzycząc.
Usłyszawszy chód Gabrjela, Marok zwrócił się nagle ku niemu i wtedy, już zaniechawszy dobijać się do gabinetu, podskoczył z rykiem, jak dziki, drapieżny zwierz, do młodego misjonarza. Tymczasem siostra Marta i sieroty, nie znając przyczyny nagłego cofnięcia się napastnika i korzystając z tej sposobności, przymknęły co żywo drzwi, zasunęły wewnątrz rygiel i zabezpieczyły się od napaści. Morok, z obłąkanemi oczyma, ze ściśniętemi konwulsyjnie zębami, rzucił się na Gabrjela; wyciągnął ręce, chcąc go schwycić za gardło; misjonarz, wytrzymawszy mężnie pierwszy gwałtowny napad, szybikiem spojrzeniem na przeciwnika odgadnąwszy jego zamiar poruszenia, w chwili, kiedy ten na niego miał się rzucić, schwycił go za ręce... i tak go trzymając, ugiął go silnie ku ziemi. Fjoletowa głowa Moroka zwisła mu na ramię; oczy zamknęły się... Misjonarz, sądząc, że nastąpiło chwilowe osłabienie po napadzie wściekłości i że nieszczęśliwy może upaść, pofolgował mu... Czując się wolnym, chytry, jak zawsze, Morok porwał się nagle, chcąc znowu rzucić się na Gabrjela. Zdziwiony tym niespodzianym napadem, Gabrjel zachwiał się. Zdobywszy się jednak na siły, Gabrjel, raz jeszcze natężywszy muskuły, zdołał powalić go i przytrzymać kolanami, ruszyć mu się prawie nie dając... Tak go poskromiwszy, obrócił głowę ku drzwiom, chcąc zawołać pomocy, gdy Morok, gwałtownie się rzuciwszy, schwycił go zębami za lewą rękę... Na to straszne, bolesne, głębokie ukąszenie, młody misjonarz nie mógł powstrzymać krzyku bólu i przestrachu... daremnie usiłował wydrzeć się; Morok trzymał go za rękę ściśniętemi konwulsyjnie zębami, jak kleszczami...
Wtem otworzyły się z łoskotem drzwi; kilku odważnych mężczyzn, dowiedziawszy się od przestraszonych chorych, w jakiem niebezpieczeństwie znajduje się ksiądz Gabrjel, przybiegli mu na ratunek. Przybył także posługacz z fajerką i rozpalonemu do czerwoności żelazami; spostrzegłszy go, Gabrjel krzyknął:
— Prędko, prędko, chodź co żywo ze swemi żelazami...
Szczęściem, jeden z przybywających mężczyzn miał wełnianą kołdrę; w chwili, kiedy udało się przecie młodemu misjonarzowi wyrwać rękę z zębów Moroka, zarzucono kołdrę na głowę szaleńcowi i skrępowano bez żadnego niebezpieczeństwa, mimo, że się gwałtownie szamotał. Wtedy Gabrjeł podniósł się, rozdarł rękaw sutanny i, obnażywszy lewą rękę w miejscu, gdzie było widać głęboką ranę, krwią broczącą, siną, dał znak posługaczowi, aby się do niego zbliżył, schwycił rozpalone do czerwoności żelazo i nieustraszoną ręką przyłożył je raz i drugi do rany, z heroicznym spokojem, na który się zdumieli wszyscy obecni. Lecz niebawem czoło Gabrjala pokryło się dużemi kroplami potu; długie jego włosy przylgnęły do skroni; twarz jego zbladła... zachwiał się na nogach... stracił przytomność i przenieść go musiano do przyległego pokoju, aby mu tam udzielić ratunku.

Wkrótce po strasznej scenie Gabrjela z Morokiem, którąśmy opisali, Róża i Blanka weszły pomieszane, przestraszone, w towarzystwie siostry Marty, do obszernej sali, do której naznoszono mnóstwo kobiet, nagle zapadłych na cholerę.
Siostra Marta towarzyszyła córkom marszałka Simon; powiedziawszy im pocichu kilka słów, pokazała im ustawione rzędami łóżka po jednej i po drugiej stronie przepierzenia, potem udała się na drugi koniec sali, dla wydania rozkazów. Jakkolwiek miały mocne postanowienie nie zrażać się przykrym widokiem cierpiących, jednak, na widok smutnej sali, uczuły na chwilę brak odwagi; bolesne przeczucie wzbudziło w nich żal tak heroicznej nieroztropności; nareszcie od kilku minut zaczynały uczuwać zimny, coraz mocniej przejmujący dreszcz; potem bolesne łupanie w skroniach; lecz, nie znając się na tych symptomatach, przypisywały je skutkom przelęknienia, jakiego doznały z powodu Moroka i obie, Róża po jednej stronie przepierzeniu, Blanka po drugiej, zaczęły, każda w swym oddziale szukać nieszczęśliwej guwernantki.
Gabrjel, przeniesiony do pokoju lekarza, mającego dozór nad tym lazaretem, wkrótce odzyskał przytomność. Jego rana, wcześnie przypalona, nie mogła już pociągnąć za sobą szkodliwych skutków; gdy go opatrzono, chciał powrócić do sali kobiet, tam bowiem udzielał ostatniej pociechy jednej umierającej, kiedy mu dano znać o wielkiem niebezpieczeństwie, jakie wyniknąć mogło z wyrwania się Moroka.
Jeszcze dwie siostry, idąc ku temuż końcowi sali, nie zeszły się z sobą... Ich chód był coraz bardziej chwiejny, postępując dalej, musiały przytrzymywać się łóżek, około których przechodziły.
Czując już zawrót i ból głowy, same nie wiedziały, co się z niemi dzieje...
Niestety! biedne sieroty prawie równocześnie zapadły na cholerę. Skutkiem nadzwyczajnego fizjologicznego zjawiska, często się okazującego na bliźniakach, i tym razem znowu tajemna przyczyna, usposobiwszy ich organizację do zupełnie jednakowych wrażeń zmysłowych, zdawała się czynić je podobnemi do dwóch kwiatów na jednej łodydze, które razem się rozwijają, wzrastają, razem więdną i giną.
Róża i Blanka niosły już na swych zmienionych twarzach śmiertelne piętna zarazy, gdy obie wychodziły z oddziałów sali, które przebiegły, szukając swej guwernantki.
Róża i Blanka, aż do owej chwili rozdzielone przepierzeniem, ciągnącem się przez długość sali, widzieć się nie mogły... lecz gdy nareszcie jedna drugą zobaczyła, nastąpiła między niemi scena, na której widok serce się krajało z boleści.

VII.
ANIOŁ-STRÓŻ.

Gdy sieroty stanęły naprzeciw siebie, już osłabione, mdlejące, ledwo na nogach stać mogły... krzyk zobopólnego przerażenia wydobył się z ich piersi; jedna i druga, widząc wielką w swych twarzach zmianę, zawołały nawzajem:
— Moja siostro... i ty także, chora?...
— Ach! dla Boga! Różo!... bardzo zbladłaś!...
— Tak samo, jak ty, moja siostro...
— Bylebyśmy tylko umarły razem...
— Moja kochana siostro... nasz sen... sprawdza się! — zawołała nagle Róża niemal w obłąkaniu, rzuciwszy się na szyję siostry.
— Patrz... patrz... nasz Anioł-Stróż idzie do nas...
W tej właśnie chwili Gabrjel wszedł do sali, w której się znajdowały sieroty.
— O! nieba!... cóż ja widzę!... córki marszałka Simon! — zawołał młody ksiądz.
Przyskoczywszy, przyjął biegnące sieroty w swoje objęcia; już nie mogły własnemi siłami utrzymać się na nogach; zwisły ich głowy, obumierał wzrok, z trudem wydobywał się z piersi oddech, wszystko zapowiadało zbliżającą się śmierć...
Siostra Marta o parę kroków tylko była od nich; przy pomocy tej prawdziwie świętej niewiasty, Gabrjel zaniósł sieroty na łóżko dozorującego lekarza.
Z obawy, aby widok tej tak żałosnej śmierci nie sprawił przykrego wrażenia na chorych, siostra Marta co żywo zasunęła firankę, i siostry odgrodzone zostały od innych w tejże sali znajdujących się chorych.
Podczas pierwszego ataku choroby, sieroty chwyciły się nawzajem rękami, które tak się zwarły, iż trudno było odłączyć jednę od drugiej; w takim stanie i położeniu udzielono im pierwszej pomocy lekarskiej... Gabrjel stojący przy ich łożu, nachylony ku mim, patrzył na nie z ciężkim żalem... Uczuł dreszcz przerażenia, pomimo dzielności duszy, gdy się zastanowił nad przeznaczeniem sierot, nad śmiercią Jakóba Rennepont, nad niegodziwem pochwyceniem pana Hardy przez jezuitów, którzy, uwięziwszy go w odludnej klauzurze Saint-Herem, już prawie przy skonaniu, uczynili go członkiem swego zgromadzenia — pomyślał sobie misjonarz, że już czterech członków z rodziny Rennepontów, uległo kolejno zbiegowi zgubnych okoliczności; ze strachem nareszcie myślał sobie, jakim sposobem tak obmierzłym interesom jezuitów, posługuje tak przychylne zrządzenie losu?... O! jakążby, zamiast zadziwienia, przyjęty był zgrozą młody misjonarz, gdyby był wiedział, ile Rodin i jego poplecznicy przyczynili się do śmierci Jakóba Rennepont, nasławszy nań Maroka, aby podniecał nieszczęsny nałóg tego rzemieślnika, gdyby wiedział, jak księżna Saint-Dizier przyśpieszyła zgon biednych sierot, podniecając aż do heroizmu ich szlachetne uczucia.
Róża i Blanka, ocknąwszy się na chwilę z bolesnego letargu, otworzyły wielkie oczy, już zamglone, przygasłe; potem obie, w coraz większem obłąkaniu, wlepiały zachwycany wzrok w anielską twarz Gabrjela.
— Siostro — rzekła Róża osłabionym głosem — czy widzisz anioła... takiego, jak się nam pokazywał we śnie?...
— Przychodzi... po nas.
— Aniele... święty aniele... módl się za naszą matkę, i za nas...
Gabrjel, do tej chwili zdumiony, osłupiały ze zdziwienia i żalu, zanosząc się od płaczu, słowa wymówić nie mógł; lecz, usłyszawszy ostatnie słowa sierot, zawołał.
— Kochane dzieci, dlaczegóż powątpiewacie o zbawieniu waszej matki?... Ach! nigdy czystsza, świętsza dusza nie wzniosła się do Stwórcy...
— Nasz ojciec — rzekła Blanka, wzdrygnąwszy się, i mówiła dalej już to rozsądnie, już w obłąkaniu, tak, iż widok jej boleścią przejąłby najobojętniejsze serce — niestety! już on nas nie zastanie, gdy powróci... Przebacz nam, kochany ojcze... mniemałyśmy, że dobrze uczynimy... Chciałyśmy, podobnie jak ty, dopełnić dobrego czynu, pośpieszyłyśmy odwiedzić i poratować naszą guwernantkę...
— Udałyśmy się tu, nie uprzedziwszy o tem Dagoberta... niechże nasz ojciec nie wyrzuca mu tego.
— Święty aniele — podchwyciła Blanka coraz słabszym głosem — pokaż się także... Dagobertowi... i powiedz mu, że prosimy go, aby przebaczył nam... że śmiercią naszą... zmartwiłyśmy go...
— Ach! jakże okropna rzecz... tak młode... a żadnej nadziei ocalenia ich... — mówił sobie pocichu Gabijel, zakrywszy twarz rękami. — Panie, Panie, niezgłębione są twoje wyroki... Niestety! pocóż zsyłasz tak okropną śmierć na te dzieci?...
Róża głęboko westchnęła i rzekła zamierającym głosem:
— Prosimy... pogrzebać nas... razem... abyśmy... po śmierci... jak za życia... były... razem...
I dwie konające siostry obróciły oczy i wyciągnęły ręce do Gabrjela.
— O! święte męczenniczki najwznioślejszego poświęcenia — zawołał misjonarz, podniósłszy w niebo łzami zalane oczy — anielskie!... skarby niewinności i czystości, idźcie do nieba!... kiedy, niestety! Bóg was powołuje do siebie, jakgdyby ziemia niegodna była posiadać was.
— Moja siostro!... mój ojcze!...
To były ich ostatnie słowa.
Potem dobywszy ostatnich sił, dwie siostry jakgdyby chciały się nawzajem do siebie przycisnąć; omdlałe ich powieki wpół otworzyły się, jakgdyby raz jeszcze widzieć się chciały; opadły im zemdlałe ręce i głębokie westchnienie wydobyło się z ich otwartych ust. Róża i Blanka już umarły.
Gabrjel i siostra Marta uklękli przy śmiertelnem łożu i modlili się. Wtem dał się słyszeć krzyk w sali. Wbiegł Dagobert, obłąkany, zadyszany. Na widok Gabrjela i miłosiernej siostry, klęczących przy ciałach jego dzieci, żołnierz, osłupiały, przeraźliwie krzyknął, chciał jeszcze postąpić... lecz daremnie, gdyż, zanim zdążył Gabrjel przybiec do niego, Dagobert upadł i siwa jego głowa odbiła się od posadzki.

Jest noc... noc ciemna, burzliwa. Pierwsza godzina po północy wybiła na kościele Montmartre. W tym właśnie dniu wyprowadzono na cmentarz Montmartre trumnę, która, według życzenia Róży i Blanki, zawierała ich zwłoki... Pośród grubej pomroki, zakrywającej pole umarłych, widać błąkające się białe światło. To grabarz. Przechadza się ostrożnie z latarką w ręku. Z nim chodzi mężczyzna, otulony płaszczem; schylił głowę; płacze. To Samuel. Samuel... stary żyd... stróż domu przy ulicy Św. Franciszka.
W nocy, po pogrzebie Jakóba Rennepont, który umarł pierwszy z pomiędzy siedmiu spadkobierców i pochowany został na innym cmentarzu, przyszedł także Samuel i prowadził tajemną rozmowę z grabarzem... aby uzyskać jego łaskę za cenę złota... Nadzwyczajną, przerażającą łaskę!
Powiódłszy latarką tu i owdzie po ziemi i naokoło siebie, pokazując żydowi pod starym z obwisłemi gałęziami cisem świeżo usypaną mogiłkę, grabarz rzekł mu.
— To tu...
— Z pewnością wiesz?...
— Tak, tak... dwa ciała w jednej’ trumnie... to nie tak często się zdarza.
— Niestety!... obie w jednej trumnie! — rzekł żyd i westchnął.
— Kiedy teraz znasz już miejsce... cóż chcesz jeszcze? — zapytał się grabarz.
Samuel nic nie odpowiedział.
Padł na kolana, schylił pobożnie głowę nad ziemią, okrywającą dół, potem, powstawszy, łzami zalany, przystąpił do grabarza i przez jakiś czas mówił z nim pocichu... do ucha... bardzo skrycie... choć nikogo, prócz nich, nie widać było na cmentarzu. Wszczęła się tajemna rozmowa, którą noc pokryła swą ciemnością. Grabarz przestraszony tem, czego żądał od niego żyd, zrazu wzdragał się. Lecz gdy żyd zaczął namawiać go, nalegać, prosić, płakać, gdy wreszcie, ofiarowują, mu złoto, brzęknął niem, grabarz, po długim oporze, dał się nakłonić, lubo drżący z bojaźni wobec tego, co obiecywał Samuelowi, rzekł doń lękliwym głosem.
— Jutrzejszej nocy... o godzinie drugiej...
— Ja będę tu, za tym murem — rzekł Samuel, pokazując na mur, w tem miejscu niezbyt wysoki; — na znak... rzucę trzy razy kamykiem na cmentarz.
— Dobrze, trzy razy rzuć kamykiem — powtórzył grabarz, drżąc ze strachu i ocierając zimny pot, na czoło mu występujący.
Samuel zaś, pomimo podeszłego wieku, gramoląc się, przełazi przez mur i zniknął. Grabarz powrócił do domu spiesznym krokiem, jakgdyby go ścigało jakie widmo.

Wieczorem tegoż samego dnia, w którym pogrzebane zostały Róża i Blanka, Rodin napisał dwa bilety.
Pierwszy ten list Rodina, pisany do Rzymu, te tylko zawierał słowa:
„Kto od siedmiu odejmie piąć, pozostanie mu tylko: dwa.
„Proszę to oznajmić księciu kardynałowi; niechże i on nie zatrzymuje się... bo, co do mnie, ja postępuję... postępuję... postępuję...“
Drugi list, pisany charakterem naśladowanym, adresowany był i miał dojść do rąk marszałka Simon.
Składał się on z kilku następujących wyrazów:
„Jeżeli czas jeszcze po temu, wracaj prędko, bo córki twoje pomarły.
„Dowiesz się, kto był przyczyną ich śmierci“.

VIII.
UPADEK.

Było to nazajutrz po śmierci córek marszałka Simon Panna Cardoville nic jeszcze nie wie o nieszczęsnej śmierci swoich krewnych; twarz jej jaśnieje największem szczęściem. Nigdy jeszcze nie widziano jej piękniejszą. Niedaleko od Adrjany widać Garbuskę; zajęła ona znowu w jej domu dawniejsze swoje miejsce; młoda wyrobnica nosi żałobę po swej siostrze. W całem ułożeniu i postępowaniu panny de Cardoville nie widać ani śladu zalotności, choćby też w najściślejszem tego wyrazu znaczeniu, z tem wszystkiem coraz to rzucała okiem w zwierciadło, przed którem stała, jakgdyby chciała przekonać się o stanie swej fizjognomji; poprawiwszy sobie lok, na palec go sobie zwijając, wyprostowała zmarszczki, pochodzące z zagięcia się grubej materji sukni na piersiach, Adrjanna, zwracając się do Garbuski, rzekła z uśmiechem:
— A więc dobrze! mocno mnie to cieszy, moja kochana przyjaciółko, że uważasz mnie dziś za piękniejszą niż kiedykolwiek przedtem...
— Tylko... — rzekła Garbuska.
— Tylko?
— Tylko, moja przyjaciółko, — mówiła znowu Garbuska, — jeżelim cię nigdy nie widziała piękniejszą nigdy także nie widziałam na twojej twarzy wyrazu śmielszego postanowienia, aniżeli przebijało się w tej chwili... Wyglądasz tak, jakgdybyś niecierpliwie gotowała się na zaczepne spotkanie...
— Właśnie odgadłaś, moja kochana Magdeczko, — rzekła Adrjanna, rzuciwszy się na szyję Garbuski z radością; — muszę cię ucałować za to, żeś mnie tak dobrze odgadła; bo jeżeli mam, jak to spostrzegasz, minę napastniczą, to dlatego, że oczekuję na moją kochaną ciotkę.
— Na księżnę Saint-Dizier, — zawołał Garbuska z bojaźnią, — na tę wielką damę, tak złośliwą, która ci tyle sprawiła przykrości?
— Właśnie na nią; chciała pomówić ze mną chwilę, a ja robię sobie zabawkę, przyjmując ją u siebie... — dodała panna Cardoville, śmiejąc się do rozpuku. — A nie zdołasz wyobrazić sobie, kochana przyjaciółko, jak piekielną zawiść, jak zgryźliwą rozpacz wywołuje w podeszłej, otyłej kobiecie... widok kobiety młodej, świeżej, zgrabnej... cienkiej!... obaczysz, jak to ją będzie bolało...
Wszedł służący.
— Księżna Saint-Dizier kazała mi zapytać, czy ją pani przyjmie?
— I owszem.
Garbuska chciała wstać i oddalić się z pokoju.
Adrjanna zatrzymała ją.
— Zastań, moja przyjaciółko...
— Tak chcesz?...
— Tak... ja chcę... i to na przekorę, na dość... — rzekła Adrjanna, uśmiechając się, — chcę pokazać księżnej Saint-Dizier... że mam lubą przyjaciółkę... że wreszcie ze wszech względów jestem szczęśliwą...
Zaledwie Adrjanna wymówiła te słowa, kiedy księżna weszła, z zadartą do góry głową, z imponującą miną, dumnie postępując.
Adrjanna, nie postąpiwszy ani kroku dla przyjęcia ciotki, powstała tylko z sofy, na której siedziała, lekko i wdzięcznie skłoniła się, potem z pełną godności miną usiadła, wskazując księżnie krzesło, stojące przed kominkiem, przy którym siedziała Garbuska.
— Proszę panią usiąść.
Księżna zaczerwieniła się jak karmazyn i, stojąc, rzuciła pogardliwe spojrzenie na Garbuskę, która, ściśle dopełniając polecenia Adrjanny, lekko się tylko skłoniła księżnie Saint-Dizier, gdy ta weszła, ale jej nie ofiarowała swego miejsca.
— Rozmowa, która sobie z panną zamówiłam — rzekła księżna — ma być sekretną.
— Nie mam tajemnic dla mej najlepszej przyjaciółki; możesz więc pani mówić w jej obecności.
— Chcę mówić z panną sam na sam, czy to jasne? — rzekła zniecierpliwiona dewotka do siostrzenicy.
— Daruj mi pani, że jej nie rozumiem — rzekła Adrjanna tonem zdziwienia. — Magdzia, która mnie zaszczyca swoją przyjaźnią, raczy być obecną rozmowie, którą pani mieć ze mną sobie życzyłaś i ode mnie żądałaś...
— Ależ, moja panno! — rzekła z oburzeniem księżna.
— Pozwól mi pani przerwać jej mowę — rzekła znowu Adrjanna jak najłagodniejszym tonem, i jakgdyby najpochlebniejsze rzeczy powiedzieć chciała księżnie. — Żeby zaś usunąć wszelkie przeszkody dla pani do ufności względem przyjaciółki, pośpieszam oświadczyć, że wiadome są jej wszystkie cnotliwe wiarołomstwa... wszystkie intrygi... jakiemi pani raczyłaś, i o mało nie zdołałaś zgubić mnie...
— Prawdziwie — rzekła księżna z oburzeniem — nie wiem, czy to na jawie, czy mi się marzy...
— Ach! dla Boga! — rzekła Adrjanna ze strwożoną miną. — Pewno krew uderza pani do głowy.. gdyż twarz pani zbyt się rumieni... zapewne jesteś zbyt ściśnięta... O! może to powiedzieć kobieta kobiecie — tak, pani jesteś... zbyt zasznurowana?...
— Ślicznie dziękuję pannie za jej wyborne życzenia i uczucia dla mnie; oceniam je tak, jak zasługują, i jak powinnam, i dłużej nie czekając, spodziewam się, że jej tego będę mogła dowieść.
— Zobaczymy, zobaczymy, proszę pani — wesoło odpowiedziała Adrjanna. — Powiedz nam to pani zaraz... Jestem bardzo niecierpliwa... bardzo ciekawa... Czy nie wiesz pani, że... od niej wszystkiego spodziewać się mogę... i na wszystko jestem przygotowana?
— Być może, moja panno — rzekła dewotka, — a gdybym naprzykład... powiedziała ci... że w przeciągu dwudziestu czterech godzin, od dziś do jutra... jak sądzę... przywiedziona zostaniesz... do nędzy...
Tego Adrjanna tak dalece nie przewidywała, iż usłyszawszy słowa księżny Saint-Dizier, mimowolnie oniemiała, żywem zdjęta zdziwieniem, a Garbuska wzdrygnęła się. Ochłonąwszy z pierwszego zdziwienia, Adrjanna rzekła, uśmiechając się spokojnie, co w zdumienie wprawiło dewotkę.
— Dobrze więc! szczerze, otwarcie wyznaję pani, tak, zdziwiłam się... gdyż spodziewałam się usłyszeć od pani jaką niecną potwarz, w czem to pani tak celujesz, sądziłam, że dowiem się o jakiej dobrze uknutej, szkaradnej zdradzie... Lecz czy mogłam spodziewać się, abyś pani przywiązywała tak wielką wagę do tak błahej rzeczy?..
— Zbiednieć... całkiem zbiednieć... — zawołała księżna — podupaść w tak krótkim czasie, od dziś do jutra, pannie, tak zuchwale rozrzutnej; widzieć nietylko wszelkie swe dochody, ale i ten pałac, te meble, konie, klejnoty, widzieć nareszcie wszystko aż do dziwacznych strojów, któremi się tak chełpisz... wszystko zajęte, i to panna nazywasz błahą rzeczą?...
Adrjanna, coraz spokojniejsza, weselsza, już miała odpowiedzieć okrutnie zawiedzionej księżnie, gdy wtem uchyliły się drzwi salonu i, bez poprzedniego oznajmienia, wszedł książę Dżalma.
Wesoła i dumna tkliwość zajaśniała na uradowanem czole Adrjanny, na widok księcia, i niepodobna opisać triumfującego uszczęśliwienia w spojrzeniu, jakie Adrjanna rzuciła na księżnę Saint-Dizier.
Nigdy też Dżalma nie był piękniejszy; nigdy także większe zadowolenie nie malowało się na jego twarzy.

IX.
WSPOMNIENIE.

Księżna, nic przez jakiś czas nie mówiąc, przypatrywała się kolejno z ukrytą nienawiścią i zazdrością tym dwom istotom, tak pięknym, tak młodym, tak w sobie nawzajem rozkochanym, tak szczęśliwym; nagle wzdrygnęła się, jakgdyby wielkiej wagi wspomnienie niespodzianie na myśl jej przyszło i na chwilę głęboko się zamyśliła.
— Mój kochany kuzynie, oto jest jedna z mych krewnych, o której ci już mówiłam, a której mam zaszczyt przedstawić cię... księżna Saint-Dizier...
Dżalma skłonił się.
— Księżna Saint-Dizier raczyła właśnie łaskawie zawiadomić mnie o wypadku, dla mnie jak najpomyślniejszym...
Niespodziewane przybycie Dżalmy musiało pewno zmienić jej pierwotne zamiary, gdyż księżna Saint-Dizier odpowiedziała z przymilającym uśmiechem, pod którym domyślać się było można ukrytej myśli:
— Martwiłoby mnie to bardzo, książę, gdybym miała pozbawić moją miłą i kochaną siostrzenicę przyjemność, oznajmienia mu wkrótce szczęśliwej nowiny, o której wspomina, a o której, jako życzliwa krewna... pośpieszyłam ją zawiadomić... Oto w tym przedmiocie pewniejsze wiadomości — i księżna podała jakieś papiery Adrjannie — które, spodziewam się, zupełnie ją przekonają o rzeczywistości tego, com jej powiedziała.
— Tysiączne dzięki, moja kochana ciotko — rzekła Adrjanna, biorąc papier z zupełną obojętnością — ta ostrożność, te dowody były zbyteczne; wiesz pani, że zawsze wierzę jej słowu... gdy idzie o jej dla mnie życzliwość.
Jakkolwiek nieświadomy wyrafinowanych zdrad, ubarwionych okrucieństw cywilizacji, Dżala, przez instynkt, czy też przez przeczucie, uczuł wstręt względem księżny Saint-Dizier.
Po chwili milczenia, księżna Saint-Dizier zabrała głos i mówiła słodziuchnym tonem:
— Mój Boże, nie uwierzyłbyś, książę, jak się ucieszyłam, dowiedziawszy się z pogłosek publicznych o jego szanownych uczuciach dla mej siostrzenicy, bo nie wie może o tem, książę, że mnie przez to uwalnia od wielkiego kłopotu.
Dżalma nic nie odpowiedział, ale ze zdziwioną miną i spojrzał na pannę de Cardoville.
Księżna, spostrzegłszy to nieme zapytanie księcia, odpowiedziała:
— Jaśniej to księciu wytłumaczę; słowem, pojmujesz, książę, że, będąc najbliższą krewną tej kochanej warjateczki... — i wskazała wzrokiem na Adrjannę — byłam mniej więcej odpowiedzialną w oczach wszystkich za jej przyszłość, tu właśnie książę w samą porę przybywasz z drugiego końca świata, aby szczerze zająć się tą przyszłością, która mię tak przestraszała...
I księżna, rzuciwszy szatańsko-złośliwy wzrok na Adrjannę, z miną wyzywającą czekała na jej odpowiedź.
— Słuchaj dobrze, kochany kuzynie, mej dobrej ciotki — odezwała się młoda dziewica, spokojnie się uśmiechając — od chwili, odkąd ta życzliwa krewna widzi tak ciebie i mnie, razem, szczęśliwych, dusza jej jest przepełniona radością. Proszę tylko być na chwilę cierpliwym... a sam osądzisz. — Potem dodała tonem bardzo naturalnym: — Nie wiem dlaczego, z powodu tego wylania się mej kochanej ciotki, bo to mały ma związek, przypominam sobie, co mówiłeś, mój kuzynie, o pewnych gatunkach żmij w twoim kraju, które częstokroć bezskutecznie kąsają, wyłamują sobie zęby, a sączącą się truciznę same połykają tak, iż same padają ofiarą trucizny, którą chciały wysączyć w innych...
Dewotka rzuciła nieubłaganym wzrokiem na siostrzenicę i rzekła zmieszanym głosem:
— Nie pojmuję celu tej historji naturalnej; a książę co na to powie?
Dżalma nic nie odpowiedział; oparty łokciem o kominek rzucał wzrok coraz bardziej ponury i przenikliwy na księżnę; mimowolna nienawiść dla tej kobiety wzmagała się w jego sercu.
— Ach! moja kochana ciociu — rzekła Adrjanna — porzućmy te niedorzeczności. Wypowiedz nam więc, kochana ciociu, te przyjemne uczucia, jakie w niej wzbudza widok naszego szczęścia.
— Dobrze, moja miła siostrzenico; najprzód winszuję kochanemu księciu, że przybył z głębi Indyj, aby zająć się tobą... w zupełnem zaufaniu... Zamknąwszy oczy.. zacny nabab... tobą, biedne dziecko, którą musiano zamknąć, jako warjatkę (ażeby przystojnie nazwać twoje rozpasanie), wiesz dobrze, z powodu pięknego chłopca, którego znaleziono ukrytego u ciebie... ale dopomóż mi... Czyżbyś już miała zapomnieć nawet jego nazwisko? tego bardzo pięknego chłopca, poetę, niejakiego Agrykolę Baudoin, którego znaleziono w kryjówce przy twym sypialnym pokoju... haniebne zgorszenie, o którem cały Paryż mówił... tak, kochany książę nie zaślubisz kobiety nieznanej.. Moją siostrzenicę zna cały Paryż.
I gdy na te słowa niespodziewane, zgrozą przejmujące, Adrjanna, Dżalma i Garbuska, lubo różnemi powodowani uczuciami, zamilkli przez chwilę ze zdziwienia, księżna, nie uważając już za rzecz potrzebną ukrywać swej piekielnej radości i swej triumfującej złości, zawołała zerwawszy się, zaczerwieniona, z iskrzącemi oczyma, obróciwszy się do Adrjanny:
— Tak, wzywam się, abyś mi zaprzeczyła, czy musieliśmy zamknąć cię pod pozorem obłąkania? czy znaleziono u ciebie owego rzemieślnika, twego kochanka, ukrytego w twym sypialnym pokoju?
Na to szkaradne oskarżenie, twarz Dżalmy przezroczysta i żółta jak bursztyn, nagle zbladła i zsiniała, jak ołów; fizjognomja stała się w tej chwili tak groźną i dziką, iż Garbuska zadrżała z przestrachu. Młody Indjanin stracił przytomność i wolę, opanował go wściekły, mimowolny szał, czuł w sobie niesłychane wzburzenie. Byłby zabił księżnę za to, że obwiniała Adrjannę o zdradę, zabiłby Adrjannę, gdyż można ją było podejrzewać o tak szkaradny postępek, Garbuskę, gdyż była świadkiem oskarżenia; nakoniec targnąłby się na siebie samego, aby nie przeżyć tak okropnego zawodu. Lecz... o cudo!... jego zakrwawiony, pomieszany wzrok napotkał spojrzenie Adrjanny, spojrzenie pełne godności, spokojne i pogodne, i natychmiast, jak ciemność przed światłem słońca, tak zapamiętała wściekłość znikła, jak błyskawica z twarzy Indjanina... Tak więc, obmierzła intryga księżnej Saint-Dizier rozbiła się o pełen godności i szczerości wyraz oblicza panny de Cardoville.
Indjanin, usiadłszy na kobiercu, przy stopach panny de Cardoville, w postawie, pełnej wdzięku i uszanowania, oparł brodę na dłoni i pogrążony w milczeniu, uwielbieniu, zaczął w cichości przypatrywać się Adrjannie, która ku niemu nachylona, uśmiechając się, uszczęśliwiona przyglądała mu się z tak rozkochanem upodobaniem, jakgdyby nie było przy niej duszącej się z zawiści dewotki. Księżna Saint-Dizier, zgryziona, złamana, wymówiwszy kilka ledwie zrozumiałych słów, drżącym ze złości głosem, a potem zupełnie straciwszy przytomność, śpiesznie podeszła ku drzwiom. A w tej chwili Garbuska, obawiając się jakiej zasadzki, jakiego spisku, lub jakiego chytrego szpiegostwa, postanowiła wyjść za księżną aż do powozu. A gniew księżny Saint-Dizier, gdy spostrzegła, że za nią idzie i pilnuje Garbuska, wydał się w oczach panny de Cardoville tak komicznym, iż nie mogła wstrzymać się od głośnego śmiechu; przy odgłosie więc tej pogardliwej uciechy, wściekająca się się ze złości i rozpaczy dewotka opuściła dom, w który spodziewała się wnieść smutek i boleść.

X.
PRÓBA.

Panna de Cardoville i Dżalma pozostali sami.
Szlachetna ufność Dżalmy, powstająca w jego sercu po pierwszem zapamiętałem oburzeniu, gdy usłyszał z ust księżny niegodziwą potwarz, była tak wielka, tak mocna, iż będąc sam na sam z Adrjanną, nie rzekł jej ani słwa o tem niegodziwem oskarżeniu. Kochankowie zaczęli rozmowę, jakgdyby nie pamiętali sceny wywołanej przez księżnę Saint-Dizier. Tęż samą wzgardę okazali dla papierów, które, według zapowiedzi dewotki, miały przekonać Adrjannę o jej nagłem zbiedzeniu.
— Odosobnieni... — zaczęła rozmowę Adrjanna otoczeni zasadzkami, kłamstwami, nawzajem oszukiwani, zwodzeni co do naszych uczuć, kochaliśmy się, mój przyjacielu... lecz od owej chwili, w przeciągu tego czasu, w którym żyliśmy odłączeni od wszystkiego i od wszystkich, nauczyliśmy się szanować nawzajem i więcej się poważać... Sami sobą zajęci, żadnej nie doznając przeszkody od ludzi... zdołaliśmy oprzeć się wszelkim pobudkom namiętności, abyśmy nabyli prawa oddać się im potem bez żalu. Dlatego, Dżalmo... wierzę ci i ty mi wierzysz... Znajduję w tobie to, co ty we mnie znajdujesz, nieprawdaż?... Lecz tej naszej miłości brał tylko poświęcenia... Ślub jest konieczny; połączy nas na całe życie!...
— Słysząc cię tak mówiącą o naszem szczęściu — rzekł Dżalma, głęboko wzruszony — mówiącą o niem z tak poważną, szczerą, spokojną czułością, zdaje się, ze widzę matkę, zajmującą się bezustannie przyszłością swego ukochanego dziecka... Co ciebie obraża, mnie także obraża; co oburza ciebie, mnie również oburza.. Nie, nie, miłość nasza nie może ulegać pospolitym warunkom świata.
Adrjanna słuchała Dżalmy z niewymowną radością, wdzięcznością i dumą. Potem, położywszy rękę na piersiach, jakgdyby chciała poskromić gwałtowne bicie serca, rzekła, wpatrując się z radością w księcia:
— Zawsze ten sam... zawsze ten dobry, sprawiedliwy, wielki!... O moje serce, moje serce!... jakże mocno bije!... jak się pyszni i weseli!... O! tak, tak, czuję, ile to łez obeschnie! ile zdrętwiałych zimnem zmartwienia serc ogrzanych, ożywionych zostanie w dzień naszego połączenia się... Największą naszą rozkoszą będą błogosławieństwa tych, których my zbawimy.
Wtedy, prawie tracąc przytomność, Indjanin rzucił się do nóg dziewicy i zawołał błagalnie:
— Nacóż oddalać ten dzień... ten tak wielki dzień.. ten dzień, w którym połączymy się z sobą... na co oddalać ten dzień...
— Mój przyjacielu, jeszcze kilka dni... a będziemy połączeni przed obliczem Boskiem.
— Ależ piekło tymczasem... ty nie wiesz, że kiedy, po każdym dniu spędzonym z tobą, opuszczam twój dom... ty nie wiesz, że pamięć o tobie idzie za mną, otacza mię. piecze mię; zdaje mi się, że twoje tchnienie zapala mię; w obłąkaniu, co noc, wołam cię, płaczę, szlocham... tak samo, jak cię wołałem, jak płakałem, kiedy mniemałem, żeś mnie nie kochała... a jednakże wiem, że mnie kochasz ze jesteś moją! A do tego jeszcze, gdy cię widzę.. gdy cię widzę codzień piękniejszą, codzień bardziej ubóstwianą.. a jednakże gdy cię codzień muszę opuszczać... nie ty nie wiesz...

XI.
SZATAŃSKI POMYSŁ.

Rodin sam jeden przechadzał się po swym pokoju sypialnianym, w domu przy ulicy Vaugirard.
— Ze strony Rzymu — mówił do siebie — jestem spokojny, wszystko postępuje... zrzeczenie się jest już prawie gotowe... i jeżeli tylko będę mógł zapłacić umówioną sumę, książę kardynał zapewnia mi dziewięć głosów większości na najpierwszym conclave... naszego generała mam za sobą... Z tem wszystkiem, niepokoi mnie jeszcze korespondencja, jaką ksiądz d’Aigrigny, jak mówią, prowadzić ma z Malipierim... niepodobna mi było pochwycić jej...
I Rodin ścisnął sine usta owym strasznym uśmiechem, który twarzy jego nadawał wyraz szatański.
Po pewnej pauzie mówił dalej:
— Pogrzeb owego wolno-myśliciela, filozofa, przyjaciela rzemieślników, odbył się wczoraj w Saint-Herem Franciszek Hardy zgasł, w napadzie obłąkanego zachwycenia... Miałem jego zapis: ale to jest pewniejsze..
— Pozostaje jeszcze ruda i jej mulat... dziś mamy dwudziesty siódmy maja; pierwszy czerwca zbliża się... Wydawało się księżnej, że znalazła dobry sposób; i jabym tak samo sądził. Wyborna to była rzecz przypomnieć odkrycie Agrykoli Baudoin u tej warjatki, gdyż tygrys indyjski oszalał z dzikiej zazdrości; tak, to prawda, ale ledwo rozkochana gołębica zagruchała swym różowym dziobkiem... niedołężny tygrys zwinął się przy jej nogach i schował pazurki...
I Rodin coraz prędzej przechadzał się.
— Skąd to, kiedy tę rudą dziewczynę przyrównywam do gołębicy, przychodzi mi na myśl owa baba Sainte-Colombe, której nadskakuje ten brzuchaty Jakób Dumoulin, a którą, jak się spodziewam, zapędzi do naszej owczarni ksiądz Corbinet! tak, skąd mi przychodzi na myśl ta megera?... Często uważałem, że jak niespodziany traf przywodzi nam na myśl rymy, tak podobnież bywa, że zaród najlepszej myśli zawiera się w jednem słowie, w niedorzecznem zbliżeniu wyobrażeń, jak było to ostatnie... Sainte-Colombe szkaradna czarownica... i piękna Adrjanna de Cardoville.
Rodin wyprostował się, złożył ręce na krzyż z niewymownym triumfem zawołał:
— Oh! w tych tajemnych obrotach umysłu jest coś pięknego, godnego podziwu... ileż to niepojętych związków w myślach ludzkich... częstokroć początek ich bywa w bardzo błahem słowie, a koniec stanowi myśl świetną, wzniosłą, wielką.
I, znowu przeszedłszy się spiesznie, dodał:
— Tak... warto spróbować... im dłużej się zastanawiam, tem projekt ten zdaje mi się lepszym...
Wtem dający się słyszeć turkot powozu pocztowego, zajeżdżającego na dziedziniec domu przy ulicy Vaugirard, zwrócił uwagę Rodma.
Daszek nad schodami, prowadzącemi do sieni, przed którą zatrzymał się powóz, nie pozwolił Rodinowi zobaczyć wysiadającej osoby.
— Mniejsza o to — rzekł, odzyskując powoli zimną krew — dowiem się zaraz, kto przybył, A tymczasem trzeba napisać do tego głupca Jakóba Dumoulin, może mi być użytecznym. Mam go w ręku, musi być posłuszny.
Rodin usiadł przy biurku i zaczął pisać.
Nagle zapukano do drzwi, zamkniętych na dwa spusty, wbrew ustawom zgromadzenia; bo też, coraz bardziej pewny swego wpływu i znaczenia, Rodin często wyłamywał się z pod przepisów zgromadzenia. Służący wszedł i oddał Rodinowi list. Ten wziął list i zanim go rozpieczętował, rzekł do służącego:
— Co to za powóz zajechał niedawno na podwórze? kto przyjechał?
— Ten powóz, proszę wielebnego ojca, przybył z Rzymu — odpowiedział sługa, nisko się kłaniając.
— Z Rzymu!... — rzekł Rodin z żywością; i mimowoli jakiś niepokój odbił się na jego twarzy; potem, nieco się uspokoiwszy, dodał, ciągle trzymając list nierozpieczętowany.
— Od kogo ten list?
— To z naszego domu Saint-Herem, wielebny ojcze Rodin przypatrywał się pismu z największą uwagą i poznał charakter księdza d‘Aigrigny, na którego włożył obowiązek, aby był przy panu Hardy, w ostatnich chwilach jego życia.
List ten napisany był krótko, w następujących słowach.
„Wysyłam umyślnego do waszej wielebności z zawiadomieniem go o wypadku, może bardziej osobliwym, aniżeli ważnym; po pogrzebie pana Franciszka Hardy, trumna, zawierająca jego zwłoki, tymczasowo pozostawiona w grobie, pod naszą kaplicą, zanimby można było przeprowadzić ciało na cmentarz pobliskiego miasta; a dzis rano, kiedy ludzie nasi zeszli do grobu, aby poczynić potrzebne przygotowania do przeprowadzenia ciała... trumna znikła“.
Tu Rodin poruszył się ze zdziwienia, przestał czytać, myślał... myślał... i rzekł:
— W rzeczy samej osobliwa to rzecz.. trumna znikła.
Potem czytał dalej:
„Wszelkie poszukiwania były daremne, nie można było odkryć, gdzie się podziała; jak wiadomo waszej wielebności, kaplica odosobniona jest od domu, a ponieważ nie było przy niej straży, przeto można było zakraść się do niej tak, iż nikt tego nie spostrzegł; zauważyliśmy tylko na ziemi, świeżo zwilżonej deszczem, świeże ślady czterokołowego powozu; lecz w pewnej odległości od kaplicy ślady te znikły w piasku i mimo wszelkich usiłowań, nie zdołaliśmy nic dalej odkryć“.
— Któżby mógł wykraść to ciało? — rzekł Rodim, zdziwiony i zamyślony — i komużby zależało na wykradzeniu tego ciała?
Myślał, zastanawiał się, a potem z zaciekawieniem czytał dalej:
„Szczęściem, akt zejścia spisany został w należytej, urzędowej formie“.
Skończywszy czytanie listu, Rodin jeszcze przez jakiś czas zastanawiał się, myślał, i jak się zdawało, sam do siebie mówił:
— D’Aigrigny słusznie pisze; jest to wypadek raczej osobliwy, aniżeli ważny; a jednak daje mi on do myślenia... tak... Pomyślę o tem...
Obróciwszy się do służącego, rzekł, podając kartkę zaadresowaną do Jakóba Nini-Moulina:
— Każ natychmiast zanieść ten list, i niech posłaniec żąda zaraz odpowiedzi.
— Wielebny ojciec Cabocini przybył w tej chwili z Rzymu ze zleceniem do waszej wielebności od ojca generała.
Na te słowa wzburzyła się krew w Rodinie, nie dał jednak poznać swego wzruszenia, zachował powierzchownie niezachwiany spokój.
— A gdzie jest wielebny ojciec Cabocini?
— W przyległym pokoju, proszę waszej wielebności
— Poproś go tu i pozostaw nas samych — rzekł Rodin.
W minutę później wszedł ojciec Cabocini.

XII.
SOJUSZ.

Wielebny ojciec Cabocini, jezuita z Rzymu, który wszedł do Rodina, był to mały, najwyżej trzydziestoletni człowieczek, tłuściutki, pucołowaty. Niedowierzający, ostrożny, okiem i uchem baczny na wszystko, jak stary wilk, który zwietrzą i przewąchuje wszelki napad, zasadzkę, podejście. Rodin jak żyw nigdy jeszcze nie był tak ściskany i całowany; coraz bardziej lękając się pod stępu kryjącego się pewno pod tak gorącemi pocałunkami, jezuita francuski usiłował wszelkiemi sposobami uniknąć dowodów przesadnej czułości jezuity rzymskiego, ale ten nie zwalniał, nie puszczał go, i całował dopóki sił starczyło. Nareszcie dobry ojciec Cabocini zadyszany musiał odczepić się od szyi Rodina, który zmęczony temi pieszczotami, rzekł gderliwie:
— Sługa uniżony, mój ojcze, sługa uniżony... niema potrzeby całować się tak mocno...
Lecz mały jezuita, słowa nie odpowiedziawszy na tę przyganę, wlepiwszy weń jedyne oko, zawołał z gorącem uniesieniem:
— Nakoniec oglądam to cudne światło naszego lwię tego zgromadzenia, mogę przycisnąć je do swego serca.. tak... jeszcze, jeszcze.
I dobrze odetchnąwszy, mały ojciec znowu przyczepić się chciał do Rodina; ale ten żywo usunął się, rękami zasłaniając się, jak od napaści.
Już Cabocini byłby upadł przed Rodinem ma kolana, gdyby mu ten nie był przeszkodził, przytrzymawszy go za ręce i mówiąc z niecierpliwością:
— A to już byłoby bałwochwalstwem, wielebny ojcze, dajmy pokój mym przymiotom, a mówmy o celu podróży waszej wielebności: jakiż on jest?
— Ten cel. mój kochany ojcze, ten cel napełnia mię radością, szczęściem, czułością; starałem się okazać waszej wielebności tę czułość memi pieszczotami, bo serce moje jest przepełnione, przez całą drogę ledwie je mogłem powstrzymać, gdyż zawsze ono tu dążyło, do waszej wielebności, kochany ojcze; ten cel unosi mnie, zachwyca... ten cel... mnie...
I Cabocini wydobył z pugilaresu pismo, zapieczętowane trzema pieczęciami, pocałował je z uszanowaniem, a potem podał Rodinowi, który je wziął i, podobnież pocałowawszy je, odpieczętował z wielkim niepokojem.
Podczas czytania pisma, żadnej nie było widać zmiany w rysach twarzy jezuity, był zupełnie spokojny, obojętny, chyba tylko prędsze bicie arteryj skroniowych zapowiadać się zdawało jego wewnętrzny niepokój. Z tem wszystkiem, schowawszy list do kieszeni, Rodin ozięble spojrzał na przybysza i rzekł mu:
— Stanie się tak, jak każe nasz najdostojnieszy ksiądz generał.
— Tak więc, wielebny ojcze — zawołał Cabocini, z nowem wylaniem — to więc ja mam być cieniem światła waszej wielebności, drugim nim samym; ja to będę miał szczęście nie oddalać się od niego we dnie ani w nocy, krótko mówiąc, być jego socjuszem, albowiem, po daniu waszej wielebności mocy nie posiadania socjusza przez jakiś czas, stosownie do życzenia waszej wielebności i w najlepszym zamiarze dla dobra naszego zgromadzenia, nasz najdostojniejszy ksiądz generał uważa za rzecz przyzwoitą przysłać mię z Rzymu do pełnienia tych obowiązków przy waszej wielebności; jest to łaska niespodziewana, która mię napełnia wdzięcznością dla naszego księdza generała i czułością dla waszej wielebności, mego kochanego, godnego ojca.
— Doskonale zagrano — pomyślał sobie Rodin — ale mnie nie tak łatwo podejść; i tylko w królestwie ślepych jednooki może być królem.

XIII.
PANI DE LA SAINTE-COLOMBE.

Otrzymawszy od Rodina szczegółowe instrukcje, Nini-Moulin udał się do pani de la Sainte-Colombe.
Wprowadzimy czytelnika do przybytku, w którym ta dama prowadziła od niejakiego już czasu tajemną rozmowę z Nini-Moulinem.
— Co u djabła... od dziś aż do jutra, mój gołąbku zawołała od niechcenia pani Sainte-Colombe — co też ty mówisz, ja już więcej niż rok nie słyszałam, iżby o niej mówiono... O! tak... z tem wszystkiem, kiedym się spotkała z Antoniną, miesiąc będzie temu, powiedziała, mi gdzie jest.
— A więc... czy tym sposobem, o którym wprzód myślałaś, nie możnaby odnaleźć jej?
— Tak... mój szałapucie, ale cóż chcesz? rozpoczynać znowu takie interesy, kiedym już od nich trochę odwykła, nie będzie to dobrze...
— Jakto! moja śliczna przyjaciółko! ty, co jesteś tak dobra, ty, co tak pracujesz około swego zbawienia... wahasz się uczynić kilka kroków... nieprzyjemnych... choćby też i takie były, kiedy idzie o dokonanie przykładnego czynu... kiedy idzie o wyrwanie tej młodej dziewczyny ze szponów djabła...
Tu papuga Barnabasz odezwała się dwoma doskonale wymówionemi przekleństwami.
W pierwszem uniesieniu gniewu pani Sainte-Colonoe krzyknęła z zapalczywością, zwróciwszy się do papugi:
— Cicho ty... (tu wymówiła wyraz również sprośny jak ten, który dopiero co wymówił Barnabasz). A to jakby umyślnie... Wczoraj jeszcze, z jej przyczyny, zawstydzić się musiał ksiądz Corbinet... A będziesz ty mi milczała.
— Ale dlaczego koniecznie tę dziewczynę, a nie inną, mój kochany? Czy to dlatego, iżby ona miała być jaką osobliwością?
— Tak, zapewne, moja przyjaciółko, bo inaczej ta biedna matka obłąkana... którą chcą przywrócić do zdrowych zmysłów, nie odzyskałaby ich, jak należy, i jak tego sobie życzą.
— Obiecuję... i lepiej jeszcze zrobię... pójdę natychmiast, pójdę, gdzie potrzeba i zrobi się jeszcze prędzej.. Tego wieczora jeszcze będę wiedziała, jak się rzecz ma, i czy będzie można lub nie...
Potem obróciwszy się do swej pokojówki, która właśnie weszła, rzekła:
— Moja łanio, powiedz Ratyzkonowi, aby mi sprowadził dorożkę, i daj mi aksamitny maczkowy kapelusz z piórami.
Kiedy służąca wyszła wypełnić rozkaz; swej pani, Nini-Moulin zbliżył się do Sainte-Colombe i rzeki jej zcicha skromnym, czułym tonem:
— Przynajmniej pamiętać będziesz, moja piękna przyjaciółko, że tego wieczora nie mówiłem ci ani słowa o naszej miłości... czy będziesz pamiętała o tem?
W tej chwili Sainte-Colombe właśnie zdjęła swój zawój; nagle się obróciła i ten ubiór wsadziła na łysą czaszkę Nini-Moulin, z głośnym śmiechem.
Pisarz jezuicki okazał wielkie zadowolenie z tego dowodu zaufania, i w chwili, kiedy służąca wracała z szalem i kapeluszem swej pani, pocałował czule zawój, obejrzawszy się znienacka na panią Sainte-Columbe.

Nazajutrz po tej scenie, Rodin z twarzy, jak się zdawało, triumfującą, oddał sam list na pocztę.
Na tym liście był napis:

Do pana Agrykoli Baudoin,
przy ulicy Brise-Miche, N. 2, w Paryżu.
(bardzo pilne).

XIV.
MIŁOSTKI FARYNGEI.

Wbrew swemu zwyczajowi, Dżalma nie był dnia tego u panny de Cardoville. Uprzedziła go ona wczoraj jeszcze, iż żądać będzie od niego tej łaski, aby jej pozostawił zupełną wolność przez cały ten dzień, iżby go mogła poświęcić na potrzebne przygotowania do ich ślubu i przyszłego małżeństwa. Dla Iondjanina, oddawna już przywykłego do przepędzania całych dni przy Adrjannie, ten dzień cały poza jej domem spędzony, wydawał się wiecznością. Namiętna jego miłość do najwyższego doszła już stopnia. Już to dręczony gorąco niecierpliwością, już wpadając w pewien rodzaj odrętwienia, w które zanurzał się umyślnie, aby uniknąć, uchronić się ad myśli, które go tak dręczyły, Dżalma leżał na sofie, zakrywszy twarz rękami jakgdyby chciał uniknąć jakiegoś zwodniczego widzenia. Wtem Faryngea wszedł do księcia, nie zapukawszy wprzód do drzwi, według swego zwyczaju. Na niespodziany o i głos wchodzącego metysa, Dżalma wzdrygnął się, podniósł głowę i obejrzał się wokoło siebie ciekawie, lecz, ujrzawszy niewolnika zbladłego, pomieszanego, powstał co żywo i, kilka kroków ku niemu postąpiwszy, zawołał:
— Co ci jest, Faryngea?
Po chwilowem milczeniu, jakgdyby przezwyciężywszy w sobie jakieś wahanie, Faryngea, rzuciwszy się do nóg księciu, rzekł słabym, niewyraźnym głosem, z ciężką rozpaczą, niby błagając:
— Jestem bardzo nieszczęśliwy... zmiłuj się nade miną kochany panie!
— Cóż się stało? Mów, Faryngeo!
Metys przybrał taką minę, jakgdyby spalić się miał ze wstydu:
— Panie, ulituj się nade mną, nie naigrawaj się ze mnie, najsroższe męczarnie nie wymogłyby na mnie tego wyznania... lecz ty, panie, syn królewski, ty raczyłeś powiedzieć swemu niewolnikowi... Bądź moim przyjacielem...
— A ten przyjaciel... jest ci wdzięczny za to zaufanie — rzekł żywo Dżalma.
— Zdradzona miłość... ściąga na siebie taką wzgardę, tyle dotkliwych szyderstw’... — rzekł Faryngea z goryczą...
— Ale czy pewny jesteś, że cię zdradzają? — odrzekł łagodnie Dżalma.
— Ta kobieta... wyznaczyła schadzkę innemu mężczyźnie, którego przekłada nade mnie... aż nadto pewny jestem...
Książę, położywszy rękę na ramieniu metysa, rzekł:
— Faryngeo... posłuchaj mnie... posłuchaj tylko, co ci powiem... Na tę schadzkę... która, jak mówisz, przekonać cię ma o jej niewinności... lub zdradzie kobiety, którą kochasz... na tę, mówię, schadzkę... udać się wypada.
— Och! — tak — rzekł metys ponurym głosem, złośli wie się uśmiechając — tak... pójdę... — Ale nie pójdziesz sam... — Panie, nie pojmuję tego, co mi mówisz? — zawołał metys — któż pójdzie ze mną?...
— Ja...
— Ty, panie?...
— Na tę schadzkę pójdę z tobą i jeżeli nie mylą mnie moje życzliwe dla ciebie przeczucia... zdaje mi się, że fałszywe pozory uwodzą cię.
Za nadejściem mocy metys i Dżalma, płaszczami się otuliwszy, wsiedli do fiakra.
Faryngea powiedział stangretowi, aby jechał do domu pani Sainte-Colombe.

XV.
WIECZÓR U PANI SAINTE-COLOMBE.

Dżalma i Faryngea, wsiadłszy do powozu, jechali do domu Sainte-Colombe.
Podczas przejazdu z ulicy Chichy na ulicę Dochelieu, gdzie było mieszkanie pani Sainte-Colombe, Faryngea udawał, że jest pogrążony w smutnej zadumie; potem rzekł magle do Dżalmy przytłumionym głosem:
— Panie... jeżeli się przekonamy, że jestem zdradzony... wtedy koniecznie wypada mi zemścić się. Pozwól, żebym się od ciebie oddalił... udam się sam na tę schadzkę...
To powiedziawszy, Faryngea poruszył się z miejsca jakgdyby chciał wyskoczyć z powozu.
Dżalma schwycił go żywo za rękę, nie dozwoliwszy mu wysiąść, i rzekł:
— Pozostań... nie opuszczę cię... jeżeli jesteś zdradzony, nie przelejesz krwi; wzgarda zemści się za ciebie, a przyjaźń pocieszy cię.
Zdawało się, że słowa Dżalmy sprawiły głębokie wrażenie na Faryngei. Dżalma tymczasem, przy słabem świetle latarni powozowych, czynił przygotowania do użycia podejścia lub siły dla rozbrojenia metysa, gdy ten, znienacka się oglądając i odgadnąwszy zamiar księcia, nagle uchwycił ręką za sztylet, wydobył go z za pasa i potem ciągle trzymając go w ręku, rzekł do księcia tonem zarazem uroczystym i srogim:
— Ten sztylet jest okropnym, kiedy go użyje zdolna ręka... w tej flaszce jest trucizna bardzo subtelna, jak wszelkie trucizny w naszym kraju.
To powiedziawszy, metys pokręcił nieznacznie ukrytą sprężynkę, a natychmiast wierzch gałki rękojeści otworzył się jako nakrywa, i pokazała się pod nim szyjka małej kryształowej flaszeczki, ukrytej w rękojeści tej zabójczej broni.
— Dosyć tylko wziąć dwie lub trzy krople tej trucizny — rzekł metys — a nastąpi śmierć powolna... spokojna... bez żadnych boleści przy skonaniu... w ciągu kilku godzin....
I metys podał sztylet księciu.
W chwili, kiedy Dżalma miał odpowiedzieć, powóz zatrzymał się przed domem pani Sainte-Colombe. Książę i metys, dobrze zakapturzeni, weszli do ciemnego przedsionka. Drzwi natychmiast zamknęły się za nimi. Faryngea powiedział kilka słów do odźwiernego, który nawzajem coś mu odpowiedziawszy, oddał klucz od drzwi. Dwaj Indjanie wkrótce przybyli do mieszkania pani Sainte-Colombe. Mieszkanie to miało dwa wejścia od tej sieni, a trzecie skryte wyjście prowadziło na dziedziniec. Faryngea, prędko otworzywszy drzwi, wszedł pierwszy, nie oglądając się. Dżalma szedł za nim. Drzwi za sobą zamknąwszy, metys i książę znaleźli się w wąskim korytarzyku, w zupełnej ciemności. Prowadząc Dżalmę dosyć długo manowcami, otworzywszy i przymknąwszy kilkoro drzwi, metys nagle się zatrzymał, rzekł do księcia cicho, puściwszy jego rękę, którą aż dotąd trzymał:
— Panie, stanowcza chwila zbliża się... poczekajmy tu trochę.
Po tych słowach metysa nastąpiło głębokie, niczem nie przerwane milczenie. Dżalma usłyszał, jak Faryngea oddalał się od niego, potem słyszał, jak nagle otworzono i znowu zamknięto drzwi na dwa spusty. To nagłe zniknięcie zaczynało Dżalmę niepokoić. Nagle głos Faryngei odbił się o jego uszy i kiedy nie mógł rozpoznać, gdzie się znajduje, usłyszał znowu następujące słowa:
— Panie... powiedziałeś mi: Bądź moim przyjacielem ja postępuję po przyjacielsku... użyłem podejścia, żeby cię tu sprowadzić... Ślepa twoja namiętność nie dozwoliłaby ci ani mnie usłuchać, ani udać się tu za mną... Księżna Saint-Dizier wymieniła ci Agrykolę Baudoin... kochanka Adrjanny de Cardoville... Posłuchaj... zobacz, osądź...
I głos umilkł. Zdawało się, że głos ten odzywa się z rogu tego pokoju. Dżalma, ciągle znajdując się w ciemności, zapóźno poznał, w jaką dostał się pułapkę, zadrżał ze złości i niemal z przestrachu.
— Faryngeo... — zawołał — gdzież ja jestem?... gdzież ty jesteś?... zaklinam cię na życie, otwórz mi, chcę wyjść natychmiast...
Postąpił kilka kroków, lecz natrafił na mur okryty jedwabnem obiciem, szedł przy nim poomacku, spodziewając się, że znajdzie drzwi; znalazł je w rzeczy samej, były zamknięte... napróżno kręcił klamką, chciał wyrwać zamek; drzwi wytrzymały wszelkie jego usiłowania. Książę był coraz niespokojniejszy; drżącym z gniewu głosem zawołał na Faryngeę. Nie usłyszał odpowiedzi; ciemno było i głucho.
Wtedy zaszła rzecz nadzwyczajna: Słabe światło stopniowo rozjaśniało się w przyległym pokoju. Dżalma, jak obłąkany, spostrzegł małe okrągłe okienko w ścianie, którem dostawało się światło do jego pokoju.
Pokój, który Dżaima widzieć mógł tym otworem, przy słabem, coraz bardziej powiększającem się świetle, był dosyć bogato umeblowany. Po krótkiej chwili wzeszła do tego pokoju kobieta; nie można było rozpoznać dobrze ani jej figury, ani twarzy, gdyż starannie otuliła się salopą z kapturem osobliwszego kształtu, ciemnego koloru. Na widok tej salopy zadrżał Dżalma. Patrzył wciąż z zdumieniem i ciekawością na to, co się działo w przyległym pokoju. Kobieta, którą był spostrzegł, weszła z największą ostrożnością i niemal ze strachem; najprzód poszła do okna, odsunęła firankę i wyjrzała oknem na ulicę; potem wróciła powoli do kominka, na którym wsparta stała jakiś czas zamyślona, a ciągle okryta starannie salopą. Wtem Dżalma spostrzegł, jak nagle, opuściwszy kominek, poszła przed szafę i, stanąwszy przed zwierciadlanem jej oszkleniem, zrzuciła z siebie aż do stóp okrywającą ją dotąd salopę. Dżalma jakby piorunem uderzony... struchlał... Niespodzianie ujrzał przed sobą pannę Adrjannę de Cardoville... Tak, zdawało się mu, że widzi Adrjannę de Cardoville... taką, jak ją widział, odchodząc od niej wczoraj, ubraną tak samo, jak za bytności u niej księżny Saint-Dizier...
Słowem, była to panna de Cardoville... nie mógł już wątpić i rzeczywiście już nie wątpił. Gorący pot oblał twarz Dżalmy; szał odurzonego uniesienia wzmagał się w nim coraz bardziej, tchu złapać nie mógł... stał jak wryty... patrzy, nie myśląc, nie zastanawiając się. Dziewka, ciągle odwrócona tyłem do Dżalmy, oddaliwszy się od zwierciadła, przed którem dotąd stała, znikła Dżalmie z oczu na chwilę.
Aha! Czeka na Agrykolę Baudoin, swego kochanka... — odezwał się wtedy w cieniu głos, zdający się wychodzić z muru ciemnego pokoju, w którym się znajdował Dżalma.
Widział, jak się dziewka znowu pokazała; lecz tym razem miała już na sobie biały, długi ranny szlafroczek, który jednak dozwalał widzieć obnażone ramiona, a na nich rozpuszczone długie loki złocisto-żółtych pięknych włosów. Postępowała ostrożnie, zmierzając ku drzwiom, których Dżalma nie mógł dojrzeć.
W tej chwili niewidzialna ręka uchyliła powoli drzwi od pokoju, ktoś, przybywszy do drzwi, zatrzymał się i zapukał w nie parę razy.
— To Agrykola Baudoin... słucha i patrzy — odezwał się znowu w ciemności głos, który już słyszał książę.
Okrutnym gniewem zapalony, wściekły, postradawszy rozum, jedynie tylko zemstą pałający, Dżalma wydobył z pochwy sztylet, który mu zostawił Faryngea, potem nie wzruszony czekał.
Wtedy ujrzał dziewicę, przechodzącą przez przedpokój, przybywającą na schody i tam u drzwi pytającą cicho:
— Kto tam?
— Ja!... Agrykola Baudoin — odezwał się za drzwiami: silny głos męski.
Ledwo dziewica odsunęła rygiel drzwi, ledwo Agrykola Baudoin przebył próg, kiedy Dżalma, skoczywszy jak tygrys, uderzył razem, tak bowiem szybkie były jego ciosy, i młodą dziewicę, która padła nieżywa i Agrykolę, który, choć nie został raniony śmiertelnie, zachwiał się jednak i upadł przy trupie nieszczęsnej istoty.
Ta zabójcza scena, szybka jak błyskawica, działa się w miejscu nawpół ciemnem; wtem słabe światło, oświecające pokój, z którego wyszła dziewica, nagle zgasło, w chwilę potem Dżalma uczuł w ciemności żelazną dłoń, chwytającą go za rękę i usłyszał mówiący do niego głos Faryngei:
— Już pomściłeś się... chodź... bezpieczne tu jest schronienie, nie lękaj się niczego.
Dżalma, odurzony, jakby straciwszy zmysły, wcale się nie opierając, dozwolił metysowi prowadzić się w głąb mieszkania, które miało dwa wyjścia.

Kiedy Rodin unosił się, podziwiając niewyczerpaną twórczość swych myśli, projekt sobie ułożywszy, wysłał Jakóba Dumoulin do pani Sainte-Colombe, nie odkrywszy mu prawdziwego celu poselstwa, które na tem się tylko ograniczało, aby zażądać od tej doświadczonej kobiety ażeby się postarała o dziewczynę piękną, zgrabną, rudowłosą; skoroby taką znaleziono, ubiór we wszystkiem podobny do tego, jaki miała na sobie Adrjanna, a który opisała Rodinowi księżna Saint-Dizier, uzupełnić miał resztę złudzenia Dżalmy.
Reszta wiadoma; biedna dziewczyna Sozjo odgrywała rolę Adrjanny, sądząc, że to tylko żarty.
Co się tyczy Agrykoli, odebrał on list, w którym wzywano go, aby pośpieszył z odwiedzinami, które mogły być bardzo pożyteczne dla paniny de Cardoville.

XVI.
MAŁŻEŃSKIE ŁOŻE.

Łagodne, rozlewające się światło, z kulistej alabastrowej na trzech srebrnych łańcuchach u sufitu zawieszonej lampy, słabo oświeca sypialny pokój Adrjanny de Cardoville. Próżne, ze słoniowej kości, perłową masą nabijane szerokie łoże, w połowie kryje się pod falami miłego muślinu i drogich koronek. Jest może najwyżej jedenasta godzina wieczorem. Drzwi ze słoniowej kości, będące naprzeciw prowadzących do łaziennego pokoju, zwolna otwierają się. Wchodzi Dżalma. Już upłynęło dwie godziny, odkąd popełnił podwójne zabójstwo i, jak mu się zdaje, zabił Adrjannę, uniesiony szaloną zazdrością. Nigdy książę nie wchodził do sypialnego pokoju dziewicy; wiedząc jednak, że jest na pierwszem piętrze, łatwo się do niego dostał.
Po kilku minutach głuchego, ponurego zadumania, Dżalma padł na kolana, wzniósłszy oczy ku niebu.
Rzęsiste łzy oblały twarz Dżalmy, nie widać w niej było żadnej gwałtownej namiętności, nie można było dostrzec w jego twarzy ani nienawiści, ani rozpaczy, ani dzikiej radości z nasyconej zemsty... lecz, jeżeli tak rzec można, wyraz naiwnego, głębokiego żalu.
Przez jakiś czas Dżalma zanosił się łkaniem; łzy płynęły po jego licach.
— Umarła!... umarła!... — powtarzał przytłumionym głosem — umarła... ona, co dziś rano jeszcze spoczywała tak szczęśliwa w tym pokoju... ja zabiłem ją. Teraz, kiedy już umarła, cóż mi szkodzi jej zdrada?... Nie powinienem był zabijać jej za to... Ona mnie zdradziła... ona kochała mężczyznę, którego także zabiłem... kochała go... Niestety! widać, że nie umiałem podobać się jej więcej niż on — dodał z przekonaniem, z rozczuleniem i zgryzotą.
I Dżalma z żalu zakrył sobie twarz rękami; potem otarłszy łzy, mówił znowu:
— Wiem dobrze, że i sobie także odebrać mam życie.. lecz moja śmierć... nie powróci już jej życia...
I z trudnością powstawszy, Dżalma wydobył z za pasa krwią zbroczony sztylet Faryngei, z jego rękojeści wyjął kryształową flaszeczkę z trucizną, a ostrze skrwawione odrzucił na gronostajowy kobierzec, którego nieskalana białość została lekko splamiona. I indjanin śmiało przyłożył flaszeczkę do ust. Wypiwszy kilka kropel, postawił ją na małym stoliku z kości słoniowej, stojącym przy łóżku panny Cardoville.
— Płyn ten jest ostry, palący — rzekł spokojnie. — Teraz pewny jestem, że umrę... O! niechże przynajmniej mam jeszcze czas napawać się widokiem i zapachem tęga pokoju... abym mógł złożyć moją umierającą głowę na tem łożu, na którem spoczywała jej głowa...
I Dżalma padł na kolana przed łożem, na którem wsparł rozpalone czoło.
W tej chwili drzwi ze słoniowej kości, prowadzące do łaziennego pokoju, lekko skrzypnęły na zawiasach i weszła Adrjanna...
Dziewica odprawiła już swoje sługi, które były przy jej nocnem przebraniu.
Gdy, otworzywszy drzwi, stanęła różową, atłasowym tylko pantofelkiem przysłoniętą nogą, na gronostaj owym kobiercu, Adrjanna aż do zachwycenia była piękną; szczęście błyskało z jej oczu, jaśniało na jej czole i wyrażało się w całej postawie... wszystkie przeszkody, tyczące się ślubu, już były usunięte, za dwa dni miała już należeć do Dżalmy...
Drzwi ze słoniowej kości obróciły się na zawiasach lekko, pierwsze kroki dziewicy po gronostajowym kobiercu były tak ciche, iż Dżalma, czołem wtedy na łóżku oparty, nic nie usłyszał... Lecz nagle krzyk zdziwienia i przerażenia obił się o jego uszy... Ujrzał przed sobą Adrjannę. Widząc trwogę i zdumienie w osłupiałej twarzy Dżalmy, ciągle klęczącego, niewzruszonego, mającego ciało w tył pochylone, a głowę zwieszoną na pierś, oczy nadzwyczaj otwarte, bielmem zaszłe, Adrjanna, nie lękając się już miłosnego podejścia, postąpiła ku niemu i zawołała zmienionym głosem, wskazując ręką na sztylet:
— Mój przyjacielu, jak się tu dostałeś? Co ci jest?... co znaczy ten sztylet?
Dżalma nie odpowiedział.
Z początku obecność Adrjanny wydawała mu się przywidzeniem, które przypisywał obłąkaniu swych zmysłów, już pomieszanych skutkiem zażytej trucizny. Lecz, gdy miły głos dziewicy obił się mu o uszy... Dżalma poznał że to imię było marzenie i że rzeczywiście przed jego oczyma była panina de Cardoville. Nie mógł wytłumaczyć sobie cudu tego zmartwychwstania Adrjanny. Posunąwszy się na kolanach ku Adrjannie, podniósł do niej drżące ręce, nie mogąc słowa wymówić z wielkiego wzruszenia. Przeczuła, że jest w tam jakaś okropna tajemnica. Nareszcie Dżalma, załamując złożone ręce, zawołał głosem, którego niepodobna opisać:
— Ty żyjesz!...
— Żyjesz... — powtórzyła zdumiona dziewica.
— Więc to nie ty byłaś... Więc nie ciebie... ja zabiłem... Bóg jest dobry i sprawiedliwy.
— Ale za co? kogo zabiłeś?...
— Alboż ja wiem?... kobietę... podobną do ciebie, a potem mężczyznę, o którym myślałem, że jest twym kochankiem, było to przywidzenie... marzenie... straszne marzenie; ty żyjesz, bo cię widzę.
Indjanin, zanosząc się, płakał z radości.
— Marzenie!... o! to nie marzenie. Na tym sztylecie jesit krew! — zawołała Adrjanna, wskazując drżącą ręką na sztylet. — Mówię ci, że jest krew.
— Talk... dopiero co rzuciłem ten sztylet, postanowiwszy zażyć trucizny... kiedym mniemał, że ciebie zabiłem.
— Ty!... — rzekła Adrjanna, jak śmierć zbladła ty truciznę!...
— Tak jest.
— To nieprawda! — zawołała z bólem Adrjanna.
— Patrz — rzekł Indjanin.
I od niechcenia Obrócił twarz do łóżka, w stronę, gdzie stał stolik ze słoniowej kości, a na nim kryształowy flakonik.
Nie zastanawiając się, pędem szybszym jak myśl, a może i szybszym niż wola, Adrjanna przypadła do stolika, chwyciła flaszkę i podniosła ją do chciwych ust. Aż do owej chwili Dżalma klęczał; teraz krzyknął przeraźliwie, jednym skokiem stanął przy dziewicy i wyrwał z jej rąk flaszeczkę, trzymaną przy ustach...
— Wszystko jedno... już wypiłam z niej tyle co — ty rzekła Adrjanna.
Na chwilę zapanowało przerażające milczenie.
Adrjanna i Dżalma patrzyli na siebie, słowa nie mówiąc, przerażeni. Zbliżała się śmierć... Pogrążony w okropnej rozpaczy Dżalma, gdy pomyślał, że i Adrjanna także umrze, uczuł, że mu już sił braknie; głęboko westchnął, twarz sobie rękami zakrył; nogi się pod nim uginały, usiadł więc na łóżku, przy którem się wtedy znajdował...
— Już... — zawołała z przerażeniem dziewica, padając na kolana u stóp Dżalmy, — już zbliża się śmierć... zakrywasz twarz przede mną...
I w tym przestrachu oderwała ręce Dżalmy od twarzy aby się mu przypatrzyć... twarz jego łzami była zalana.
— Lecz ty... ty!... — mówił Indjanin przejmującym głosem.
— Nie idzie tu o mnie... — odpowiedziała Adrjanna — ty zabiłeś, zmażemy więc oboje twą zbrodnię... Nie wiem, co i jak się stało, lecz na miłość naszą przysięgam... w tem musi być jakaś okropna tajemnica!
— W obłąkaniu mego rozumu, uwierzyłem w złudzenie... Nakoniec... przychodzi mężczyzna... ty wybiegasz naprzeciw niemu... Wtedy ja, głowę ze złości straciwszy, ugodziłem kobietę... i zaraz potem zadałem cios mężczyźnie... widziałem ich, oboje padających; wtedy przyszedłem, aby tu umrzeć... i... znowu cię oglądam... oglądam, żeby się stać przyczyną twej śmierci... Och! nieszczęście, nieszczęście! ty masz umrzeć przeze mnie.
I Dżalma, mężczyzna, okazujący dotąd tak dzielny charakter, zaczął znowu głośno płakać, zanosząc się jak małe dziecko.
— Dosyć już łez, mój kochany — zawołała wesoło dziewica — pomnijmy o łzach; same tylko uśmiechy radości i miłośi... uspokój się; nie.. nie... nasi zażarci nieprzyjaciele nie będą trjumfowali.
— Adrjanno... opamiętaj się!... zastanów się nad tem co mówisz...
— Wiem ja, co mówię... mam zdrowy rozsądek... Słuchaj mnie, mój aniele... teraz rozumiem wszystko. Wpadłszy w piekielną zasadzkę, którą ci przygotowali niegodziwi ludzie, popełniłeś zabójstwo. W tym kraju... wiedzieć trzeba, zabójstwo... okrywa hańbą... łub zasługuje na rusztowanie... I jutro... a może tej nocy jeszcze, byłbyś wzięty do więzienia; dlatego nasi nieprzyjaciele ułożyli sobie mężczyzna taki, jak Dżalma, nie czeka rusztowania, odbiera sobie życie. Kobieta, jak Adrjanna de Cardoville nie przeżyje hańby lub śmierci kochanka... zabije się... lub umrze z rozpaczy... Tak więc... straszna śmierć czeka jego... straszna śmierć dla jego kochanki... a dla nas... pomyśleli ci piekielni ludzie... dla nas, ogromne dziedzictwo, o które się ubiegamy...
— Lecz dla ciebie! tak młodej, tak pięknej, tak czystej... straszna śmierć... a te potwory triumfują — zawołał Dżalma. — Tak więc, sprawdzi się, co powiedzieli...
— Oni kłamią... — zawołała panna de Cardoville — nasza śmierć będzie rozkoszna... bo ta trucizna działa powoli, a ja kocham cię, Dżalmo...
Mówiąc te słowa cichym i drżącym z miłości głosem Adrjanna, oparłszy się łokciami na kolanach Dżalmy, tak się do niego ubliżyła, iż uczuł na licach ognisty oddech młodej dziewicy...
Na to odurzające wrażenie, na przejmujący wzrok wielkich oczu Adrjanny, której nawpół otwarte, koralowe usta coraz mocniej czerwieniły się, indjanin zadrżał na całem ciele, jakiś piekący ogień przebiegł wszystkie jego żyły.. zawrzała w nim młodzieńcza krew, wzburzyła się we wszystkich żyłach, zapomniał o wszystkiem i o rozpaczy o bliskiej śmierci.
— O! mój ukochany... mój drogi... jak piękny jesteś! — mówiła z uwielbieniem Adrjanna. — Widzisz, samo niebo chce, abyśmy oboje nawzajem do siebie należeli, i nic już nie będzie brakowało naszej zachwycającej rozkoszy.. dziś bowiem rano mąż cnotliwy, który pobłogosławić miał nasz związek, odebrał ode mnie i w twem imieniu hojny dar, który uszczęśliwi na zawsze wielu biednych. Więc czegóż masz żałować, mój aniele? Nasze śmiertelne dusze wzniosą się w miłości do Stwórcy, który jest samą miłością.
— Adrjanno...
— Dżalmo..

Spadające przezroczyste i lekkie firanki okryły jak mgła ich śmiertelne łoże.

CZĘŚĆ V.
1 CZERWCA.
I.
SPOTKANIE.

Adrianna i Dżalma zakończyli życie 30 Maja.
Następująca scena działa się 31 tegoż miesiąca w wilję dnia, przeznaczonego na ostateczne zwołanie spadkobierców Marjusza Renenpont. Było około południa. Ksiądz d‘Aigrigny trzymał w ręku poranną gazetę i z pomiędzy nowin paryskich czytał co następuje:
„Jedenasta godzina wieczorem. — Wypadek równie haniebny jak tragiczny napełnił zgrozą całą okolicę przy ulicy Richelieu: podwójne spełniono zabójstwo, młodej dziewicy i młodego rzemieślnika. Dziewica zabita została sztyletem; jest jeszcze nadzieja ocalenia życia rzemieślnika. Tę zbrodnię przypisują zazdrości. Sąd zajmuje się śledztwem. Szczegóły podamy jutro“.
Przeczytawszy ten ustęp, ksiądz d‘Aigrigny rzucił gazetę na stół i zamyślił się.
— To nie do uwierzenia — rzekł z gorzką zazdrością, myśląc o Rodinie. — Więc stanął u celu, jaki sobie wyznaczył, prawie w żadnem ze swych przewidywań nie zawiódł się... Familja ta została wytępiona jedynie skutkiem gry namiętności, tak dobrych jako i złych, któremi on umiał kierować. Stało się, jak powiedział!... I wkrótce nawet ziściłaby się może ta piekielna ambicja, gdyby oddawna już, pomimo jego wiedzy, nie czuwano, jak się dowiedziałem, nad skrytemi zabiegami tego dziwnie niebezpiecznego człowieka.. Ach! — mówił znowu ksiądz d’Aigrigny z ironicznym, triumfującym uśmiechem — och! ty brudny człowiecze, chcesz grać rolę Sykstusa Piątego?.. I jeszcze nie komentując się tem zuchwałem przywidzeniem... chcesz, jeżeli tylko ci się uda, zniweczyć, wytępić nasze zgromadzenie, jak sułtan janczarów. Ach to ty mnie złamałeś, upokorzyłeś, zgniotłeś swoją zuchwałą wzgardą... Zaczekaj!... — dodał ksiądz d‘Aigrigny z powściąganą radością — zaczekaj, zbliża się dzień odwetu... ja sam tylko jestem powiernikiem woli naszego generała; nawet ojciec Cabocini, przysłany tu jako socjusz, nic o tem nie wie... Los ojca Rodina w majem jest ręku.
Nagle przerwano księdzu d‘Aigrigny te przyjemne myśli; usłyszał, jak otwierano drzwi przyległych pokoi, przez które się przechodziło do niego. Ksiądz d‘Aigrigny nagle się poruszył i zaczerwienił, jak karmazyn. Marszałek Simon już stał przed nim. A za marszałkiem, w cieniu, ksiądz d‘Aigrigny spostrzegł trupią twarz Rodina. Ten rzuciwszy na księdza d‘Aigrigny okiem szatańskiej radości, zmilkł prędko; drzwi się za nim zamknęły, ksiądz d‘Aigrigny i marszałek Simon zostali sami. Trudno było rozpoznać ojca Róży i Blanki; siwawe jego włosy zupełnie zbielały.
Ksiądz d‘Aigrigny prędko zrozumiał, na co się zanosi. Sam na sam będąc z jezuitą, marszałek Simon, żywem poruszeniem zrzucił płaszcz z ramion, a ksiądz d‘Aigrigny ujrzał u pasa marszałka, zrobionego z jedwabnych chustek Róży i Blanki, dwie szpady. Marszałek, ciągle milczący, odpasał chustkę, która mu służywszy za pas, położył obie szpady ma stole i, założywszy na piersiach ręce ma krzyż, poskąpił zwolna ku księdzu d‘Aigrigny. Rodin, wychodząc, jakby przez zapomnienie, zamknął drzwi na dwa spusty. Od kilku już sekund ci dwaj ludzie stali naprzeciw siebie, twarz w twarz, a żaden jeszcze nie wymówił słowa. Na twarzy marszałka czytać można było straszną rodzicielską rozpacz; jego spokój, nieprzebłagany jak przeznaczenie, straszniejszy był, aniżeli gwałtowne oburzenie gniewu.
— Moje dzieci umarły — rzekł nareszcie do jezuity, głosem powolnym, ponurym, pierwszy przerywając milczenie — ja więc muszę cię zabić.
— Panie — zawołał ksiądz d‘Aigrigny — wysłuchaj mnie... nie wiesz...
— Muszę cię zabić — rzekł znowu marszałek, nie dając dokończyć jezuicie. — Od dwudziestu lat jesteś mym złym duchem... Dosyć tego, przypłacić to musisz swem życiem... tak... potrzeba mi twego życia... Będę je miał.. Będziemy się bili na śmierć w tym pokoju, a ponieważ ja pomścić się mam za swoją żonę i za dzieci... jestem więc spokojny.
— Panie — odpowiedział ozięble ksiądz d‘Aigrigny — zapominasz, że mój charakter zabrania mi bić się. Dawniej mogłem przyjąć wyzwanie do pojedynku, jakieś mi pan uczynił... dziś położenie moje zmieniło się.
— Więc... odmawiasz? — zapytał marszałek, obróciwszy się i zbliżając się do niego.
— Doprawdy; nicby mnie zmusić do tego nie zdołało.
— Zobaczymy — rzekł marszałek.
I ręka jego spadła na policzek księdza d‘Aigrigny.
Jezuita krzyknął zapalczywie; wszystka krew rzuciła się mu do spoliczkowanej twarzy; odwaga tego człowieka, był bowiem odważny, oburzyła się; jego dawna waleczność, pomimo chęci, przemogła, oczy mu się zaiskrzyły, i ścisnąwszy pięści, postąpił krok do marszałka, wołając:
— Szpady!... szpady!...
Uniesiony, zaślepiony gniewem, rzucił się do stołu, na którym leżała druga szpada, uchwycił ją i krzyknął:
— Ha!... pragniesz krwi!... dobrze więc... będziesz miał krew... twoją... jeżeli będę mógł...
— Przecież!... — zawołał marszałek.
Lecz raz jeszcze zastanowienie ostudziło popędliwy zapał księdza d‘Aigrigny, znowu sobie przypomniał, że ta niebezpieczna wałka dopełnićby mogła życzeń Rodina, którego los trzymał w swych rękach, z wielkiem więc zdumieniem marszałka, opuścił koniec szpady, mówiąc:
— Z charakteru swego nie powinienem przelewać krwi. Ten raz jeszcze przebacz, o Stwórco, moje uniesienie, przebacz także memu bratu, który pobudzi! mnie do gniewu.
To mówiąc, nogą nagiął koniec szpady i ostrze pękło na dwoje. Marszałek Simon przez jakiś czas nie wyrzekł ani słowa, nie ruszył się z miejsca z gniewu i zdziwienia, wiedział bowiem, że pojedynek już odbyć się nie może; lecz, nie namyślając się długo i naśladując przykład jezuity, także nastąpił na swoją szpadę, złamał ją prawie w połowie, jak złamana była szpada jezuity, następnie, podjąwszy połowę, do osiemnastu cali długą, odwiązawszy z szyi czarną chustkę, obwinął w nią koniec złamany i zrobiwszy naprędce jakby rękojeść, rzekł do d’Aigrigny’ego:
— Idziemy na puginały.
Jezuita, przerażony zimną krwią i zawziętością marszałka, zawołał:
— Ależ to piekło?...
— Nie... to ojciec, któremu pozabijano dzieci — rzekł marszałek ponurym głosem i mimowolna łza zrosiła mu oczy, które niebawem znowu się zaiskrzyły.
— Ależ to szkaradna rzecz, na noże... nie... nie... nigdy.
— Więc ci chyba muszę plunąć w twarz, ażeby napędzić choć trochę krwi, która ci w żyłach jeszcze pozostała — zawołał rozjątrzany marszałek.
— O! tego już nadto! nadto... — rzekł z zapalczywością jezuita, podnosząc kawałek ostrza szpady, leżącego przy nogach. — Tego zanadto...
— Tego niedosyć — rzekł marszałek groźnym głosem — dla ciebie, Judaszu...
I plunął mu w twarz.
D‘Aigrigny, doznawszy takiej obelgi, stracił głowę, zapomniał o swych postanowieniach. W mgnieniu oka, zdjąwszy również z szyi czarną chustkę, obwinął nią ostrze złamanej szpady i rzucił się na marszałka, który mężnie wytrzymał napad. W tej okropnej walce wymierzano i odbierano ciosy; straszne, posiniałe głowy schylały się, według zmian walki, ręce wytężały się jak żelazne szyny, lub zwijały się, jak węże. Najwyżej może w dwie minuty przeciwnicy upadli i potoczyli się jeden na drugiego.
Potem konający głos marszałka wymówił jeszcze te słowa:
— Moje dzieci!... Dagobercie!...
— Zabiłam go — rzekł d‘Aigrigny osłabionym głosem- — lecz czuję... że jestem raniony śmiertelnie...
I, oparłszy się jedną ręką o posadzkę, drugą pomacał sobie piersi. Sutanna podarta była ostrzem szpady, lecz krew wytrysnąć nie mogła.
— Oh! umieram... umieram... tchu mi braknie — wyjąkał d‘Aigrigny a zmienione rysy twarzy już zapowiadały bliską śmierć.
W tej chwili obrócił się klucz w zamku. Rodin ukazał się w progu i, głowę tylko naprzód wysunąwszy, rzekł pokornymi głosem;
— Czy można wejść?
Usłyszawszy tę straszną ironję, d‘Aigrigny poruszył się z miejsca, Chcąc rzucić się na Rodina, lecz upadł na rękę, głucho jęknąwszy; krew zalewała mu płuca.
— Ach! piekielny potworze — mruczał, zwracając na Rodina okropny ze złości i bólu wzrok konający. — To ty jesteś przyczyną mej śmierci.
— Powtarzałem ci zawsze, mój wielebny ojcze, że twój szał wojskowy zgubny będzie dla ciebie — odpowiedział Rodin z piekielnym uśmiechem. — Kto miecza dobywa, od miecza ginie. A potem marszałek Simon miał dziedziczyć po siwych córkach. Mówiąc między nami... cóż chcesz mój wielebny ojcze?... jakże miałem postąpić?... Wypadało koniecznie poświęcić ciebie dla wspólnego dobra naszego zgromadzenia, tembardziej skoro wiedziałem, co ty dla mnie, wielebny ojcze, przygotowałeś na jutro. Mnie zaś nie tak łatwo można podejść.
— Oh! — mruczał d‘Aigrigny, któremu mdlały już powieki — oby Bóg zlitował się nade mną... jeżeli już nie zapóźno... Niestety!... w tej tak ważnej chwili jestem wielkim grzesznikiem...
— Już teraz czas wołać o ratunek.
I Rodin wybiegł z krzykiem i miną przerażaną na dziedziniec domu. Na krzyk jego zbiegli się ludzie. Rodin nie odstąpił księdza d‘Aigrigny, aż dopiero gdy ten wydał ostatnie tchnienie.

Wieczorem tego dnia, Rodin sam jeden w siwej izdebce przy świetle lampki, pogrążony był w zamyśleniu, przed obrazkiem, wyobrażającym Sykstusa V. Północ biła powoli na zegarze wieżowym. Gdy raz ostatni uderzył młotek zegarowy, Rodin powstał i wyprostował się w całej dzikiej okazałości swego piekielnego triumfu i zawołał:
— Mamy więc pierwszy czerwca... niema już Rennepontów!... Zdaje mi się, że słyszę bijącą gadzinę na kościele Ś-go Piotra w Rzymie.
Kiedy Rodin pogrążony był w dumnem uniesieniu i przypatrywał się z rozkoszą obrazkowi Sykstusa V, ojciec Cabacini poszedł odwiedzić Faryngeę i, dając mu odłamek krucyfiksu ze słoniowej kości, te tylko powiedział do niego słowa, z dobroduszną miną i zwykłą sobie krotochwilnością:
— Jego przewielebność kardynał Malipieri, gdym wyjeżdżał z Rzymu, polecił mi, abym to panu oddał, dopiero dziś... 31 maja.
Metys, który się wcale nie wzruszał, nagle niemal boleśnie zadrżał; twarz jego zasępiła się jeszcze bardziej, i wlepiwszy przenikliwy wzrok w jednookiego księdza odrzekł:
— O której gadzinie wielebny ojciec Rodin udaje się jutro na ulicę Ś. Franciszka?
— Bardzo rano.
— Nim się uda, czy pójdzie wprzód do kaplicy na modlitwę?
— Tak jest, pójdzie, bo taki jest zwyczaj wszystkich naszych wielebnych ojców.
— Wielebny ojciec śpisz razem z nim?
— Jako jego socjusz, zajmuję pokój obok jego pokoju.
— Mogłoby się zdarzyć — rzekł Faryngea po chwili milczenia — że wielebny ojciec, pogrążony w myślach o wielkich sprawach, jakie go obecnie zajmują, zapomniałby udać się do kaplicy... Przypomnij mu wasza wielebność ten pobożny obowiązek.
— Bądź pan o to spokojny — rzekł Cabocini.
I dwaj ci ludzie rozłączyli się.
Powróciwszy do siebie, ojciec Cabocini dowiedział się, że tej nocy przybyły z Rzymu goniec przywiózł depesze do Rodina.

II.
WIERNY SŁUGA.

Śliczna to była kaplica wielebnych ojców przy ulicy Vaugirand; ołtarz świecił się pozłotą i kryształami. Przy kropielnicy, w ciemnym zakątku, dnia 1 czerwca, bardzo rano, klęczał Faryngea. Faryngea, ukryty w ciemności kaplicy, głęboko był zadumany, gdy wtem usłyszał stąpanie; wkrótce ukazał się Rodin, a za nim socjusz, dobry ojciec jednooki. Rodin umoczył palce w kropielnicy, przy której klęczał Faryngea. Modlitwa Rodina była krótka, śpieszył się bowiem na ulicę Ś-go Franciszka. Poklęczawszy kilka minut, równie jak ojciec Cabocini, powstał, pokłonił się z uszanowaniem ołtarzowi i szedł ku drzwiom, a za nim o kilka kroków jego socjusz. W chwili, kiedy Rodin zbliżał się do kropielnicy, spostrzegł metysa; metys skłonił się z uszanowaniem Rodinowi, który mu rzekł pocichu, zamyślony:
— Dopiero o godzinie drugiej... u mnie...
To mówiąc, Rodin wyciągnął rękę, mając ją umaczać w kropielnicy; lecz Faryngea oszczędził mu tej fatygi, podając prędko kropidło, które zwykle znajdowało się w święconej wodzie.
Rodin zwilżył dostatecznie wskazujący i duży palec, poniósł je do czoła, na którem, według zwyczaju, nakreślił znak krzyża, potem na usta i, drzwi otworzywszy, wyszedł, jeszcze się raz wróciwszy dla powiedzenia Faryngei:
— O godzinie drugiej u mnie.
Sądząc, że także użyć może kropidła, które Faryngea, niewzruszony, w zadumie pogrążony, ciągle trzymał drżącą ręką, ojciec Cabocini wysunął palce, lecz metys żywo cofnął kropidło; ojciec Cabocini, zawiedziony, poszedł śpiesznie za Rodinem.
W miarę, jak dorożka zbliżała się w okolicę miasta, zwaną Bagna, gdzie się znajdował dom Rennepontów, gorączkowy niepokój i pożerająca niecierpliwość triumfu malowały się coraz wyraźniej na twarzy Rodina. Nakoniec dorożka, wjechawszy na ulicę Św. Franciszka, zatrzymała się przed mocno okutą bramą starego domu. Rodin wyskoczył z dorożki, lekki jak młodzieniec, i gwałtownie zakołatał do bramy, gdy tymczasem ojciec Cabocini, mniej zwinny, wysiadł ostrożnie. Nikt nie odpowiadał. Nagle furtka przy bramie otworzyła się; ukazał się Samuel, stary żyd, stróż domu... Na twarzy starca czytać było można głęboką boleść i smutek; widać jeszcze było na niej ślady łez, które ręce jego zgrzybiałe, drżące, ocierały jeszcze, gdy otwierał bramę Rodinowi.
— Kto panowie jesteście? — rzekł Samuel.
— Jestem pełnomocnikiem, umocowanym władzą i prawami księdza Gabrjela Rennepont, jedynego żyjącego spadkobiercy z familji Rennepontów — odpowiedział Rodin drżącym, przyśpieszonym głosem. — Ten pan to mój sekretarz — dodał, wskazując na księdza Cabocini, który się nisko ukłonił.
Samuel, uważnie przypatrzywszy się Rodinowi, rzekł.
— W rzeczy samej przypominam sobie pana. Proszę panów za mną.
I stary stróż poszedł ku domowi w ogrodzie, dając skinieniem znak wielebnym ojcom, aby szli za nimi.
Jezabela, żona Samuela, stała strapiona we drzwiach mieszkania; izraelita, przechodząc około żony, rzekł do niej po hebrajsku:
— A firanki żałobnego pokoju?
— Zasunięte są...
— A żelazna szkatułka?
— Jest przyrządzona — odpowiedziała Jezabela również po habrajsku.
Wymówiwszy te słowa, niezrozumiałe dla Rodina i dla wielebnego ojca Calbocini, Samuel i Jezabela, pomimo malującego się na ich twarzach zmartwienia, spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się osobliwie, złowieszczo.
Wkrótce Samuel, poprzedzając dwóch wielebnych ojców, wszedł po schodach na ganek, a następnie do sieni, w której się(paliła lampa; Rodin, obdarzony wyborną pamięcią, zmierzał ku czerwonej sali, gdzie za pierwszym razem zebrali się spadkobiercy, ale Samuel zatrzymał go i rzekł mu:
— Nie, nie tam nam iść wypada...
Potem, wziąwszy lampę, wszedł na ciemne schody, gdyż okna tego domu, od półtorasta lat zamurowane, nie były jeszcze i teraz wybite.
— Ależ — rzekł Rodin — ostatnim razem... zebraliśmy się w sali na parterze...
— Dziś wypada zgromadzić się na górze — odpowiedział Samuel.
I zaczął postępować zwolna po schodach.
— Gdzież to?... na górę?... — rzekł Rodin, idąc za nim.
— Do żałobnego pokoju... — rzekł stary Izraelita.
I nie przestawał iść dalej.
— Cóż to jest ten żałobny pokój? — odrzekł zdumiony Rodin.
— Miejsce łez i śmierci... — odrzekł Izraelita.
I postępował wciąż, pośród ciemności, która coraz była większa, gdyż ledwo cokolwiek rozwidniała ją mała lampa.
— Ależ... — mówił Rodin, coraz ciekawszy — poco tam iść mamy?
— Tam są pieniądze — odpowiedział Samuel.
I szedł dalej.
— Czy prędko dojdziemy? — zapytał Rodin Samuela niecierpliwie.
— Otóż i jesteśmy — odpowiedział Samuel.
— Przecież!... to bardzo dobrze — rzekł Rodin.
— Bardzo dobrze — odpowiedział Izraelita.
I, postępując korytarzem, zawsze poprzedzając Rodina, wskazał ręką, w której trzymał lampkę, na wielkie drzwi, z których wychodziło słabe światło. Rodin, pomimo coraz większego zdziwienia, śmiało wszedł do pokoju, a za nim ojciec Cabocini i stary Samuel.
Okna, stanowiące cztery jego ściany, okryte były ołowianą blachą, która w każdej ścianie przedziurawiona była siedmioma okrągłymi otworami, układającymi się w krzyż. Ponieważ tymi tylko otworami dochodzące światło oświecałoby ten pokój bardzo słabo, przeto paliła się w nim lampa, stojąca na wielkiej z czarnego marmuru konsoli przy murze. Rzekłbyś, że jest to pokój pogrzebowy; naokoło same obicia, lub czarne, biało obszyte, firanki. Nie było tam żadnego innego sprzętu, prócz czarnej marmurowej konsoli.
Na tej konsoli stała szkatułka z kutego żelaza z XVII wieku, dziwnie ażurowej roboty, śmiało powiedzieć było można, prawdziwa stalowa koronka.
Samuel, obróciwszy się do Rodina, który, ocierając sobie czoło brudną chustką, oglądał się wkoło siebie bardzo ciekawie, ale bynajmniej nie przestraszony, rzekł doń:
— Wola testatora, jakkolwiek śmieszną wydać się panu może, jest święta... — co do mnie... spełnię co do joty, jeżeli pan zechcesz.
— Nic nad to słuszniejszego — odrzekł Rodin — ale cóż my będziemy tu robić?
— O tem dowiesz się pan niebawem. Jesteś pełnomocnikiem jedynego spadkobiercy, pozostałego przy życiu z rodziny Rennepointów, księdza Gabrjela de Rennepont?
— Tak, panie, i oto są moje dowody — odpowiedział Rodin.
— Żeby nie tracić napróżno czasu — rzekł Samuel — zanim przybędzie urzędnik sądowy, pokażę panu inwentarz gotówki spadku Rennapontów, zamkniętego w tej żelaznej szkatułce; kapitał podniosłem wczoraj z banku Francuskiego.
— Tu są pieniądze — zawołał Rodin skwapliwym głosem, biegnąc ku szkatułce.
— Tak, panie — odpowiedział Samuel — oto ich spis; sekretarz pański będzie czytał sumy; a ja pokazywać będę ich dowody, po porządku przeglądać je panowie będziecie, a potem złożę znowu do szkatułki, którą oddam panu wobec urzędnika.
— Wybornie ze wszech względów — rzekł Rodin.
Samuel podał spis księdzu Cabocini, zbliżył się do szkatułki, przycisną! sprężynę, której Rodin nie mógł dostrzec, ciężkie wieko podniosło się i w miarę, jak ksiądz Cabocini, czytając spis, wymieniał jaką sumę. Samuel pokazywał jej dowody Radlinowi, który, dokładnie je obejrzawszy, oddawał napowrót staremu żydowi. Sprawdzenie to odbyło się bardzo prędko. Gdy Rodin przeliczył ostatni z pięciuset bankowych biletów tysiąc frankowych, oddając je Samuelowi, rzekł:
— Właśnie tak jest... ogółem: dwieście dwanaście miljonów sto siedemdziesiąt pięć tysięcy franków.
Można sobie wyobrazić, jaka opanować go musiała z radości duszność, jak uczuł urok szczęścia, gdyż na chwilę zatrzymał się w nim oddech, zamknęły się oczy, tak, iż musiał oprzeć się na ramieniu ojca Cabociniego, mówiąc doń pomieszanym głosem:
— To szczególne... mniemałem, że wytrwalszy będę na wszelkie wzruszenia. Lecz to, którego teraz doznaję, jest nadzwyczajne.
I naturalna siność jezuity powiększała się i tak się zaczął trząść konwulsyjnie, iż ojciec Cabocini, przytrzymując go, zawołał:
— Miły ojcze... opamiętaj się... uspokój się... nie trzebi dozwalać tak dalece unosić się urokowi szczęścia.
Kiedy mały jednooki ojciec dawał Rodinowi ten nowy dowód czułej troskliwości, Samuel tymczasem układał napowrót w żelaznej szkatułce dowody sum.
Rodin, dzięki swojej niepokonanej energji i niewymownej radości, jaką czuł, widząc, że już, już zbliża się do celu, do którego tak gorąco dążył, Rodin powstrzymał ten napad słabości i, prostując się, spokojny, dumny, rzekł do księdza Cabocini:
— To nic, to przeminie... nie chciałem umrzeć na cholerę; pewno nie umrę z radości 1 czerwca.
I w rzeczy samej, lubo okropnie zsiniał, jednakże twarz jego wyraziła wielką pychę i zadowolenie.
Ksiądz Cabocini, ujrzawszy, że Rodin zupełnie przyszedł do siebie, wydawał się jakby przemieniony, pomimo, że był mały, pękaty, jednooki; jego twarz, niedawno tak dobroduszna nagle stała się tak poważną, tak surową, imponującą, iż, spojrzawszy nań, Rodin o krok się cofnął.
Wielebny ojciec Cabocini, dobywszy z kieszeni papier i z uszanowaniem go pocałowawszy, rzucił niesłychanie surowym wzrokiem na Rodina i czytał co następuje głosem dźwięcznym i groźnym:
„Za odebraniem niniejszego reskryptu, wielebny ojciec Rodin zda całą swoją władzę wielebnemu księdzu Cabocini, który od owej chwili sam będzie mocen, równie jak wielebny ojciec d‘Aigrigny, objąć spadek Rennepontów jeżeli, w swej wiecznej sprawiedliwości, Pan Bóg chce, aby ten majątek, niegdyś zdradziecko wydarty naszemu zgromadzeniu, był nam zwrócony.
„Nadto jeszcze, za odebraniem niniejszego reskryptu, wielebny ojciec Rodin, srzeżony przez jednego z wielebnych naszych ojców, którego wyznaczy ojciec Cabocini zostanie zaprowadzony do naszego domu w mieście Laval, gdzie w wyznaczonej celi pozostanie w odosobnieniu i pod ścisłem zamknięciem, aż do nowego rozkazu“.
I ksiądz Cabocini podał reskrypt Rodinowi, alby ten mógł widzieć na nim podpisy generała zgromadzenia.
Samuel, mocno zajęty tą scenę, pozostawiwszy szkatułkę otwartą, zbliżył się o kilka kroków.
Rodin nagle śmiać się zaczął głośno... ale śmiać śmiechem radości, pogody i triumfu, trudnego do opisania Ojciec Cabocini patrzył nań ze zdziwieniem i gniewem a Rodin, bardziej zuchwały i bardziej dumną przybrawszy minę, z większą niż kiedykolwiek wzgardą, odepchnął ręką papier, który mu podawał ksiądz Cabocini i zapytał:
— Jakiej daty jest ten reskrypt?
— Z 17 maja — rzekł surowo ojciec Cabocini.
— Proszę — tu Rodin wyjął jakiś papier z zapuszczonego pugilaresu — oto breve, które tej nocy otrzymałem z Rzymu; jest ono z dnia 18 i donosi mi, że zostałem mianowany generałem zgromadzenia. Proszę przeczytać.
Cabocini wziął pismo, przeczytał i struchlał. Potem z największą pokorą oddał napowrót reskrypt Rodinowi zginając przed nim kolano. Tak spełnił się dumny zamiar Rodina. Niemy świadek tej sceny, Samuel, uśmiechnął się i on także z miną triumfującą zaniknął szkatułkę.
Ten szczęk metaliczny powołał Rodina z całej wysokość pychy do rzeczywistości życia; rzekł więc do Samuela krótko:
— Słyszałeś?... Do mnie... tylko do mnie samego należą te miljony.
I wyciągnął niecierpliwie chciwe ręce do żelaznej szkatułki, jakgdyby chciał ją wziąć w posiadanie przed przybyciem urzędnika. Lecz wtedy i Samuel zkolei zmienił się; złożywszy ręce na krzyż, wyprostowawszy pochyloną wiekiem postawę, okazał się imponującym, groźnym; oczy jego, coraz żywsze, rzucały błyskawice gniewu, i zawołał uroczystym głosem:
— Ten majątek, z początku mała cząstka dziedzictwa najszlachetniejszego z ludzi, którego intrygi synów Lojoli doprowadziły do samobójstwa... ten majątek, stawszy się monarszym majątkiem, dzięki rzadkiej poczciwości trzech pokoleń wiernych sług... nie będzie nagrodą kłamstwa, obłudy... i zabójstwa. Nie, nie... Bóg w swej wiecznej sprawiedliwości nie chce tego.
— Mój panie, co mówisz o zabójstwie? — zapytał zuchwale Rodin.
Samuel nie odpowiedział; tupnął nogą i wyciągnął lekko rękę ku głębi sali. Wtedy Rodin i ksiądz Cabocini ujrzeli przerażające widowisko. Draperje, okrywające mury rozsunęły się, jakgdyby pociągnęła je niewidzialna ręka. Sześć trupów, ustawionych jakby w pieczarze, oświetlonej grobowem, blękitnawem światłem srebrnej lampy, leżał na czarnych całunach, w długich czarnych sukniach.
Byli to: Jakób Rennepont, Franciszek Hardy, Róża i Blanka Simon, Adrjanna i Dżalma. Wydawali się jakby śpiący, powieki ich były zamknięte... ręce na krzyż złożone na piersiach.
Ksiądz Cabocini cały drżący, przeżegnał się, i cofnął aż do przeciwległej ściany, o którą oparł się, twarz rękami zakrywszy. Rodin przeciwnie, z pomieszaną twarzą, wytrzeszczonemu oczyma, najeżonemi włosami na głowie, postąpił ku martwym ciałom. Powiedziałby kto, że ci ostatni Rennepontowie dopiero przestali żyć; wydawało się bowiem, iż tylko co zasnęli snem wiecznym.
— Otóż ich masz... tych, których pozabijałeś... — rzekł Samuel głosem przerywanym łkaniem. — Tak, twoje niegodziwe zabiegi o śmierć ich przyprawiły... potrzebowałeś bowiem ich śmierci. Za każdym razem, skoro padł pod ciosem twej złości... jeden z członków tej nieszczęsnej rodziny... zdołałem dostać jego szczątki... niestety!... wszyscy spoczywać mają razem w jednym grobie. Oh! ądź przeklęty... przeklęty... przeklęty, ty, który ich pozabijałeś... lecz majątek ujdzie twoich rąk zabójczych.
Rodin cofnął się z przestrachu... przez kilka sekund drżał konwulsyjnie; lecz, ochłonąwszy z pierwszego zdumienia, odzyskał przytomność, a z przytomnością niezłomną energję, ową piekielną uporczywość charakteru, która tyle nadawała mu władzy. Surowy, ironiczny, zwrócił się do Samuela, który płakał w milczeniu, i rzekł mu głosem chrapliwym:
— Nie mam potrzeby pokazywać panu aktów zejścia., masz je pan tu, w osobach.
I ręką wskazał na sześć leżących trupów.
Na te słowa swego generała, wielebny ojciec Cabocini przeżegnał się z przestrachu, jakgdyby szatana zobaczył.
— Och! mój Boże! — rzekł Samuel — więc zupełnie oddaliłeś się od niego...
— Tak, panie — rzekł Rodin, ze strasznym uśmiechem — to wystawa żywych woskowych figur, nic więcej. Mój spokój dowodzi mej niewinności. Przystąpmy do rzeczy, bo ja muszę się śpieszyć; mam u siebie gościa o godzinie drugiej. Znieśmy na dół tę szkatułkę.
I postąpił parę kroków ku szkatułce. Samuel oburzony do najwyższego stopnia, wyprzedził Rodina i, mocno przycisnąwszy gałkę na wierzchu szkatułki, zawołał:
— Ponieważ szatańska twoja dusza nie zna wyrzutów sumienna... może więc wściekłość oszukanej chciwości potrafi zachwiać nią... majątek twych ofiar ujdzie twoich rąk, krwią splamionych.
Ledwie Samuel wymówił te słowa, kiedy przez szczeliny szkatułki ażurowej roboty zaczął się wydobywać dym, i lekka woń spalonego papieru rozeszła się po pokoju..
Rodin zrozumiał, co się dzieje...
— Ogień!... — zawołał, rzucając się na szkatułkę, chcą ją zabrać.
Przymocowana była do masywnej marmurowej konsoli.
— Tak... ogień... — rzekł Samuel — za kilka minut z tych ogromnych skarbów popiół tylko zostanie... i lepiej że się obrócą w popiół, aniżeli dostaćby się miały tobie i twym braciom... Skarby te nie są moje... Ja mam tylko prawo zniszczyć je, gdyż Gabrjel Rennepont pozostanie wiernym przysiędze, którą wykonał.
Rodin próbował ugasić ogień, rzuciwszy się na szkatułkę i sobą ją okrywając; napróżno! Gdzie niegdzie wymykały się jeszcze płomyki niebieskiego dymu... i wreszcie wszystko zgasło!
Skończyło się...
Wtedy Rodin, z rozpaczy ledwie oddychający, obrócił się, wsparł się ręką na konsoli... pierwszy raz w życiu zapłakał... rzęsiste łzy... łzy złości... puściły się strumieniami po jego trupiej bladości licach.
Lecz nagle okropne boleści, z początku niewyraźne, ale powoli wzmagające się, pomimo że używał całej energji, aby je powściągnąć, powstały w nim z taką gwałtownością, i upadł na kolana i, schwyciwszy się obiema rękami za piersi, mruczał, jeszcze usiłując uśmiechnąć się.
— To nic... nie cieszcie się... cała rzecz... to spazmy.. ale ja zawsze jestem... generałem zgromadzenia... ale.. oh!... jakie boleści... jak okropnie piecze! — mówił, strasznie dręczony bólami — Od chwili... jak wszedłem... do tego... przeklętego domu... — dodał — nie wiem, co się ze mną stało... gdybym... nie żył... już oddawna... samemi jarzynami... wodą i chlebem... które sam sobie zawsze, kupuję... sądziłbym... żem otruty... gdyż... triumfuję.. i dlatego nie umrę... tak... nie umrę teraz... jak nie umarłem... niedawno... bo nie chcę umierać... jeszcze...
Potem, konwulsyjnie zżymając się i załamując ręce:
— Ależ to... ogień... trawi mi wnętrzności... ani wątpić, że... chciano... otruć mnie... dziś... lecz gdzie?... kto?...
Potem przeraźliwie krzyknął, jakgdyby sobie coś nagle przypomniał:
— Ach!.. Faryngea, dziś rano... święconą wodą, którą mi podał... on zna zjadliwe trucizny... Tak. To on... on się widział z Malipierim. O szatan... To mi dogodził... prawda... Borgia... to jego sztuczka... O! skończyło się... umieram.. Będą oni mnie żałowali... głupcy... O!... piekło!... tak... nie wiedzą... co tracą... palę się!... Ratunku!
Pośpieszono na ratunek Rodinowi. Usłyszano prędkie stąpanie po schodach, niebawem doktór Baleinier, a za nim księżna Saint-Dizier pokazali się we drzwiach żałobnej sali. Księżna, usłyszawszy tegoż rana o śmierci księdza d‘Aigrigny, przybiegła zapytać Rodina. Gdy ta kobieta, prędko wbiegłszy i rzuciwszy okiem na przerażające widowisko, spostrzegła Rodina wijącego się w okropnych mękach, potem, dalej postąpiwszy, ujrzała przy świetle grobowej lampy sześć trupów... a między nimi ciała swej siostrzenicy i dwóch sierot, które na śmierć była wysłała... wtedy księżna Saint-Dizier struchlała, osłupiała... rozum jej nie mógł wytrzymać tak srogiego ciosu... Obejrzawszy się powoli około siebie, wzniosła oczy ku niebu, szalonym śmiać się zaczęła, śmiechem... Dostała pomieszania zmysłów...
Kiedy przerażony doiktór Baleinier trzymał głowę konającego Rodina, ukazał się we drzwiach Faryngea i, zatrzymawszy się w cieniu, rzekł, rzucając dziki wzrok na trupa Rodina.
— Chciał zrobić się głową jezuickiego zgromadzenia, żeby je zniszczyć... dla mnie to zgromadzenie zastępuje Bohwauję... byłem posłuszny kardynałowi.



EPILOG.
I.
W CZTERY LATA PÓŹNIEJ.

Upłynęły Cztery lata od opisanych przez nas wypadków Gabrjel Rennepont napisał następujący list do księdza Józefa Charpentier, wikarjusza probostwa parafji Saint-Aubtin, wioski w Salonji.

Folwark Vive—Eaux.
2 czerwca 1836 r.

„Wczoraj, chcąc napisać do ciebie, kochany Józefie, usiadłem przy mym starym, czarnym stoliku, który znasz: okno mego pokoju, jak ci wiadomo, wychodzi na dziedziniec folwarku, siadłem więc przy stoliku, gdy wtem przypadkiem, przez otwarte okno, uważ, co zobaczyłem, ty, mój kochany Józefie, co tak dobrze rysujesz, pewny jestem, byłbyś ślicznie przeniósł na papier tę scenę . Słońce było już na zachodzie; pod wielką gruszą, przytykającą do muru stodoły, siedział na kamiennej ławce mój przybrany ojciec, Dagobert, poczciwy dobry żołnierz, którego tak kochasz, wydawał się zamyślonym; białą głowę zwiesił na piersi i roztargnioną ręką głaskał starego Ponurego, który pojętną głowę położył na kolanach swego pana; przy Dagobercie siedziała jego żona, moja zacna przybrana matka, zajęta szyciem, a przy nich, na ławeczce, Aniela, żona Agrykoli, karmiąca swe najmłodsze dziecię, kiedy tymczasem dobra Garbuska, trzymając starsze dziecię, uczy je sylabizować.
Agrykola tylko co powrócił z pola, zaczynał wyprzęgać woły; z rozrzewnieniem, rękę mając wspartą na jarzmie, pod którem uginały swe silne karki dwa piękne czarne woły. Spoglądał na żonę i dzieci.
Ileż to różnych tkliwych wzorów! Sędziwa twarz poczciwego żołnierza... tak miła fizjognomja mej przybranej matki, świeża, śliczna twarz Anieli, uśmiechającej się do swego niemowlęcia, łagodna melancholja Garbuski, opierającej co chwila swe usta na jasnej rozkosznej główce starszego synka Agrykoli, a wreszcie sam Agrykola, piękny dzielny mężczyzna, którego cała postać zdaje się oddychać prawością szlachetnej duszy...
O mój przyjacielu, patrząc na to grono istot tak dobrych, tak szczęśliwych, szlachetnych, tak się kochających i miłych jedno drugiemu, żyjących teraz w szczęśliwem ustroniu naszej ubogiej Salonji, serce moje z rzewną wdzięcznością wzniosło się ku Bogu.
Lecz niestety! przykry wypadek zachmurzył pogodę tego obrazu.
Usłyszałem nagle wołającą żonę Dagoberta:
— Cóż to, mój mężu, ty płaczesz?..
Na te sława Agrykola, Aniela, Garbuska powstali i otoczyli żołnierza; na wszystkich twarzach malował się niepokój... wtedy on prędko podniósł głowę, i widać było w rzeczy samej kilka łez, toczących się po licach na białe wąsy.
— Nic to, moje dzieci — rzekł żołnierz rozczulonym głosem — to nic... ale to dziś... pierwszy czerwca... a cztery lata temu...
Nie mógł dokończyć, a gdy podniósł ręce dla otarcia łez, widać było, jak trzymał branżowy łańcuszek, na którym wisiał medaljon. Były to najdroższe jego relikwie, bo przed czterema laty, prawie umierając z rozpaczy, w jaką go pogrążyła strata dwóch aniołów, o których ci tyle razy mówiłem, znalazł na szyi marszałka, zmarłego wskutek zawziętego pojedynku, ten medaljon który tak długo dzieci jego nosiły. Wybiegłem natychmiast z mego pokoju, żeby także dopomóc do ukojenia smutku tego uczciwego człowieka... Wtedy stanęły mi na myśli owe nieszczęsne ofiary strasznych i tajemnych wypadków.
Ach! mój przyjacielu, gdybyś wiedział, jak były szlachetne serca tych nieszczęsnych! Gdybyś wiedział, jak świetne były dobroczynne zamiary młodej dziewicy, w której tak wspaniałe drgało serce, tak wzniosły umysł, tak wielka dusza... W wilję swej śmierci, w końcu rozmowy, której sekret nawet przed tobą, kochany przyjacielu, zachować muszę, powierzyła do moich rąk znaczną sumę, mówiąc mi, ze zwykłą słodyczą i dobrocią:
— Mówią, że minie przywiodą do zbiednienia... może się im to nawet uda. To, co ci powierzam, pozostanie przynajmniej dla biednych nieszczęśliwych... Daj... daj im wiele... Uszczęśliw, jak będziesz mógł najwięcej. Niech nie ja jedna będę szczęśliwa.
Osądziłem, że mogę przeznaczyć cząstkę z tego, co mi panna de Cardoville dała na miłosierne uczynki, małą sumkę na zakupienie tej kolonji na imię Dagoberta. Tak, mój przyjacielu, taki jest początek naszego mienia; gospodarz, właściciel tej kolonji, rozpoczął naszą naukę agronomiczną; nasz rozsądek, czytanie kilku dobrych książek o wiejskiem gospodarstwie, dokończyły jej; Agrykola z doskonałego rzemieślnika stał się wybornym rolnikiem, ja go naśladowałem; wziąłem się gorliwie do pługa, bez ujmy dla mego poprzedniego stanu, bo ta chlebodajna praca potrójnie jest święta, albowiem i ten Bogu służy i chwali Go, kto użyźnia ziemię, którą On stworzył. Dagobert, po ukojeniu swych zmartwień, pokrzepił swoje nadwątlone zdrowie przy wiejskiem z nami życiu; stał się on już podczas swego wygnania, niemal rolnikiem. Mogłeś ocenić podczas niedawno spędzonych u nas wieczorów dęlikatny, tak wdzięczny umysł Garbuski, wyjątkowy poetycki talent Agrykoli, wyborne macierzyńskie uczucie jego matki, doskonały, zdrowy rozsądek jego ojca, niewinny, naturalny wdzięk Anieli; powiedz mi więc, kochany przyjacielu, czy można było kiedy połączyć razem tyle wybornych żywiołów szczerej przyjaźni. Ileż to długich zimowych wieczorów przepędziliśmy przy iskrzącym się ogniu palącego się na kominie chrustu, czytając kolejno i rozbierając trochę książek, zawsze nowych, zawsze niewyczerpanych, co zawsze zagrzewają serce i uszlachetniają duszę... Ani wątpić, mój przyjacielu, że to życie, zamknięte w obrębie rodzinnym, nie udzielające się zewnątrz dla szczęścia i polepszenia bytu naszych braci, jest może nieco samolubnem, szczęściem; lecz niestety! braknie nam środków i lubo ubogi zawsze znajdzie miejsce u naszego stołu i przytułek pod naszym dachem, zrzec się jednak musimy wielkiej myśli o bratnim czynie. Szczupły dochód z naszej osady wystarcza tylko na skromne potrzeby rodziny.
A z tem wszystkiem, gdy pomyślę o urzeczywistnieniu wspaniałej woli mego pradziada, prawdziwej utopji, uskutecznić się mogącej tylko przy pomocy tak niezmiernych środków, a którą panna de Cardoville, przed tylu nieszczęsnemi przypadkami, chciała urzeczywistnić z pomocą Franciszka Hardy, księcia Dżalmy, marszałka Simon, jego córek i mojej, kiedy pomyślę o niezmiernem źródle wszelkiego rodzaju żywotnych sił, jakich takie stowarzyszenie mogło dostarczyć; kiedy pomyślę o wielkimi wpływie jego na dobro całej ludzkości, mój gniew, mój wstręt, maja nienawiść uczciwego człowieka i chrześcjanina, przeciw temu obmierzłemu stowarzyszeniu bardziej się jeszcze zwiększa.
Z tylu świetnych zamiarów cóż pozostaje?.... Siedem grobów... Bo i mój już wykopany w tym grobowcu, który Samuel kazał wznieść w miejscu domu przy ulicy Ś-go Franciszka, i którego postanowił być stróżem.... wiernym aż do końca.

„Dotąd już napisałem był mój list do ciebie, mój przyjacielu, gdy odebrałem twój. Tak więc, twój biskup nietylko zabronił ci mnie odwiedzać, ale nawet pisać do mnie nadal. Twój czuły, tak tkliwy żal do żywego mnie wzruszył, mój przyjacielu, często rozmawialiśmy z sobą... i wiem, że przysiągłeś zachować prawa; wypada ci ulec i być posłusznym; wszelka przysięga jest święta dla uczciwego człowieka. Biedny dobry Józefie, chciałbym, abyś znalazł wynagrodzenie zerwanych ze mną tak długich stosunków... Lecz otóż... mocno jestem wzruszony... słabo mi się robi... tak... mocno cierpię... bo wiem, ile ty cierpieć musisz...
Niepodobna mi pisać dalej tego listu... byłbym może przykrym dla tych, których rozkazy szanować powinniśmy.
Ponieważ tak trzeba, list ten będzie ostatni; bądź zdrów, miły mój przyjacielu, bądź jeszcze zdrów, a zdrów na zawsze. Serce mi się kraje z boleści.

..Gabrjel de Rennepont“.


II.
ODKUPIENIE.

Wszystko zapowiadało nastąpić mający rozkoszny ciepły dzień letni!... W połowie pochyłości wzgórza kępa starych wierzb tworzyła naturalną altanę, a na ich grubych korzeniach, gęstem mchem pokrytych, siedzieli mężczyzna i kobieta; ich całkiem zbielałe włosy, ich zgrzybiałe zmarszczki, ich zgarbiona postać, znamionowały późną starość...
A jednakże ta kobieta niedawno jeszcze była młoda, piękna, i długie czarne włosy okrywały jej blade czoło. A jednakże ten mężczyzna tak jeszcze niedawno był z całej sile wieku.
Z miejsca, w którem spoczywali ten mężczyzna i ta kobieta, widać było dolinę, jezioro, las, a poza lasem wznoszące się jakby powykrawane, powyszczerbiane wierzchołki gór niebieskawych, z poza których wzejść miało słońce.
Ten obraz, wpół osłonięty bladawą przezroczystością świtu, był zarazem wesoły, melancholijny i uroczysty..
— O moja siostro! — mówił starzec do kobiety, która, jak on, spoczywała pod kępą starych wierzb — o moja siostro, ileż to razy... od tylu wieków ręka Przedwiecznego rzucała nas w przestrzeń świata i jak odzieleni przebiegaliśmy świat od jednego do drugiego bieguna, ileż to razy byliśmy świadkami budzącej się przyrody, z uczuciem nieukojonego żalu! Niestety! widzieliśmy nastający dzień, który nam przebiec trzeba było... od wschodu do zachodu... przydany bez pożytku do upłynionych już dni, których napróżno powiększał liczbę, bo śmierć zawsze uciekała przed nami.
— Lecz, o szczęście! mój bracie, od niejakiego czasu Przedwieczny chciał, żeby równie jak dla innych stworzeń, każdy upłyniony dzień był także dla nas krokiem ku grobowi. Chwała mu za to!... chwała niech mu będzie za to!...
— Niestety! moja siostro, pewno także... ostatni potomek mego przeklętego rodu... swoją śmiercią dokonać ma mego odkupienia... bo nareszcie objawiła się wola Boska... uzyskam przebaczenie, gdy ostatni z potomków mego rodu zniknie z ziemi... Jemu zachowana została łaska dokonania mego odkupienia... jemu, który tyle zrobił dla zbawienia mych braci.
— Miej nadzieję, mój bracie... pomnij, że po pokucie następuje przebaczenie, po przebaczeniu nagroda... Zbawiciel ukarał w tobie i w twem potomstwie rzemieślnika, którego nieszczęście i niesprawiedliwość złym uczyniły, powiedział on ci: Idź!... idź!... bez końca i odpoczynku, i próżny będzie twój pochód; każdego wieczora, rzucając się dla spoczynku na twardej ziemi, nie będziesz bliższym kresu, jak byłeś rano, rozpoczynając ten wieczny pochód... Tak, przed wieki, nielitościwi ludzie powiedzieli do rzemieślnika: Pracuj... pracuj... pracuj... bez ustanku i odpoczynku, a twoja praca dla wszystkich użyteczna, dla ciebie tylko będzie bezowocna, i co wieczór, rzucając się na twardą ziemię, nie będziesz bliższym szczęścia i wypoczynku, jak byłeś przy obudzeniu się ze snu, po całodziennej pracy.
— Tak, moja siostro, czuję to, twoje słowa są prorocze... tak... zanim zamkniemy nasze ociężałe powieki, zobaczymy przynajmniej jutrzenkę tego cudownego, pięknego dnia... Och! nie... nie wylewam już łez żalu nad potomkami moimi, męczennikami ludzkości, których poświęcili na ofiarę wieczni nieprzyjaciele ludzkości. Tak, chwała potomkom mego rodu, że byli ostatniemi ofiarami Faryzeuszy, fałszywie tłumaczących słowa Chrystusa Zbawiciela, którzy śmią utrzymywać, wobec niewyczerpanych skarbów stworzenia, że Bóg stworzył człowieka do łez, niedoli i nędzy... Nie, nie! człowiek stworzony dla szczęścia, pracy i miłości bliźniego!...
— O! mój bracie... twoje słowa także są prorocze... tak, tak, jutrzenka tego pięknego dnia... zbliża się... jak się zbliża wschód tego dnia, który, przez miłosierdzie Boskie, będzie ostatnim dniem naszego życia... ziemskiego...
— Ostatnim... moja siostro... nie umiem powiedzieć, jakie ogarnia mnie uczucie; zdaje mi się... jak się zbliża wschód tego dnia, który, przez się, rozprasza się, czuję, jak głębokie tchnienia mej duszy chcą ulatywać ku niebu.
— Och! szczęście... mój bracie... umieram...
— Moja siostro... moje oczy zamykają się... Już nam przebaczano... już przebaczono...
— Och!... mój bracie... oby to Boskie odkupienie rozciągnęło się na wszystkich... tych, którzy cierpią, na ziemi...

KONIEC

Przypisy


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.