Wielebny ojciec Cabocini, jezuita z Rzymu, który wszedł do Rodina, był to mały, najwyżej trzydziestoletni człowieczek, tłuściutki, pucołowaty. Niedowierzający, ostrożny, okiem i uchem baczny na wszystko, jak stary wilk, który zwietrzą i przewąchuje wszelki napad, zasadzkę, podejście. Rodin jak żyw nigdy jeszcze nie był tak ściskany i całowany; coraz bardziej lękając się pod stępu kryjącego się pewno pod tak gorącemi pocałunkami, jezuita francuski usiłował wszelkiemi sposobami uniknąć dowodów przesadnej czułości jezuity rzymskiego, ale ten nie zwalniał, nie puszczał go, i całował dopóki sił starczyło. Nareszcie dobry ojciec Cabocini zadyszany musiał odczepić się od szyi Rodina, który zmęczony temi pieszczotami, rzekł gderliwie:
— Sługa uniżony, mój ojcze, sługa uniżony... niema potrzeby całować się tak mocno...
Lecz mały jezuita, słowa nie odpowiedziawszy na tę przyganę, wlepiwszy weń jedyne oko, zawołał z gorącem uniesieniem:
— Nakoniec oglądam to cudne światło naszego lwię tego zgromadzenia, mogę przycisnąć je do swego serca.. tak... jeszcze, jeszcze.
I dobrze odetchnąwszy, mały ojciec znowu przyczepić