Uwaga
Serwis Wedateka jest portalem tematycznym prowadzonym przez Grupę Wedamedia. Aby zostać wedapedystą, czyli Użytkownikiem z prawem do tworzenia i edycji artykułów, wystarczy zarejestrować się na tej witrynie poprzez złożenie wniosku o utworzenie konta, co można zrobić tutaj. Liczymy na Waszą pomoc oraz wsparcie merytoryczne przy rozwoju także naszych innych serwisów tematycznych.

Anna Karenina (Tołstoj, 1898)/Tom I/całość

Z Wedateka, archiwa
Przejdź do nawigacji Przejdź do wyszukiwania
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Anna Karenina
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wydania 1898-1900
Druk Drukarnia »Czasu« Fr. Kluczyckiego i Spółki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz J. Wołowski
Tytuł orygin. Анна Каренина
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: Pobierz jako ePub Pobierz jako PDF Pobierz jako MOBI
Cały tekst
Pobierz jako: Pobierz Cały tekst jako ePub Pobierz Cały tekst jako PDF Pobierz Cały tekst jako MOBI
Indeks stron







Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/9 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/10
I.

Wszystkie szczęśliwe rodziny podobne są do siebie, każda zaś nieszczęśliwa jest nieszczęśliwą po swojemu.
W domu Obłońskich zapanował nieład. Żona dowiedziała się o stosunkach męża z guwernantką francuską i powiedziała mu, że nie może mieszkać z nim dłużej. Stan ten, trwający już trzeci dzień, dawał się we znaki i samym małżonkom i wszystkim członkom rodziny i domownikom, gdyż wszyscy widzieli, że wspólne ich mieszkanie niema przed sobą żadnego celu i że ludzie, którzy przypadkowo zeszli się w pierwszym lepszym zajeździe, więcej mają z sobą wspólnego, niż oni, członkowie rodziny i domownicy Obłońskich. Zona nie wychodziła ze swego pokoju, mąż od trzech dni nie był już w domu. Dzieci biegały po całem mieszkaniu; angielka pokłóciła się z szafarką i napisała do swej przyjaciółki, prosząc ją o znalezienie jej nowego miejsca; kucharz odszedł jeszcze poprzedniego dnia w czasie objadu; pomywaczka i stangret również chcieli porzucić służbę.
Na trzeci dzień po zajściu, książę Stepan Arkadjewicz Obłoński — Stiwa, jak go nazywano powszechnie — rano, jak zwykle o ósmej obudził się nie w sypialni żony, lecz w swoim gabinecie, na safianowej kanapie. Ocknąwszy się, poruszył swe pełne, wypieszczone ciało na sprężynach kanapy, jakby miał zamiar znów zasnąć na czas dłuższy, przytulił twarz do poduszki, lecz nagle prędkim ruchem siadł na kanapie i otworzył oczy.
— Tak, tak, jak to było? — myślał, starając się przypomnieć sen. — Tak, jak to było? Tak! Alabin wydawał obiad w Darmsztadzie; nie, nie w Darmsztadzie, ale gdzieś w Ameryce. Tam, lecz tam Darmsztad był Ameryce. Tak, Alabin wydawał obiad na szklanych stołach i stoły te śpiewały Il mio tesoro, i nie Il mio tesoro, ale coś ładniejszego i jakieś karaweczki, które były zarazem kobietami — przypominał sobie Obłoński.
Stefan Arkadjewicz mrugnął wesoło oczyma i z uśmiechem na ustach zamyślił się. — Tak dobrze tam było, bardzo dobrze. Było tam tyle wspaniałych rzeczy, że nie dadzą się słowami wypowiedzieć, a na jawie nawet wyobrazić sobie ich nie można. — Zauważywszy pasmo światła, przenikające do pokoju przez niezupełnie szczelnie zasłonięte sukienną roletą okno, Stepan Arkadjewicz z uśmiechem spuścił nogi z kanapy, włożył je w haftowane przez żonę pantofle; dostał je od niej w przeszłym roku na imieniny, obszyte złocistym safianem, i idąc za dawnem dziewięcioletniem przyzwyczajeniem, wyciągnął rękę ku miejsca, gdzie w sypialni żony wisiał zawsze jego szlafrok. W tej chwili Stefan Arkadjewicz przypomniał sobie nagle, dlaczego nie śpi w pokoju żony, lecz w swoim gabinecie; przestał się uśmiechać i zmarszczył czoło.
— Ach, a! a!... — mruknął, przypominając sobie wszystko, co zaszło. I przed wyobraźnią jego stanęły znów wszystkie szczegóły nieporozumienia z żoną, całe jego położenie bez wyjścia — i co najbardziej go męczyło — cała wina jego.
— Tak! ona nie przebaczy i nie może przebaczyć. Co najgorzej jednak, że cała wina spada na mnie, a jednak nie jestem winien. Wtem też leży cały dramat — myślał. — Ach! ach!... — wzdychał Stefan Arkadjewicz z rozpaczą, przypominając sobie najprzykrzejsze swe wrażenie z całego tego zajścia.
Najprzykrzejsza była dla niego ta pierwsza chwila, kiedy wróciwszy z teatru w dobrym humorze i zadowolony, z ogromną gruszką dla żony w ręku, nie zastał jej Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/13 czuć wyrzutów sumienia, że on trzydziestoczteroletni mężczyzna nie był zakochanym w żonie, matce pięciorga żywych i dwojga zmarłych dzieci, w kobiecie o rok tylko młodszej od niego, lecz pomimo to czuł cały ciężar swego położenia i żałował żony, dzieci i siebie; potrafiłby też lepiej taić swoje postępki przed żoną, gdyby wiedział, że wiadomość o nich tak fatalnie na nią podziała; nigdy nie zastanawiał się głębiej nad tą kwestyą, lecz jakoś zdawało mu się, że żona oddawna domyśla się, że nie jest jej wiernym, i że patrzy na to przez palce. Stepanowi Arkadjewiczowi zdawało się nawet, że żona wyczerpana, postarzała przed czasem, nieładna już kobieta, niczem nie wyróżniająca się, tylko dobra matka rodziny, powinna być pobłażliwą dla niego z samego poczucia sprawiedliwości. Tymczasem pokazało się, że tak nie jest.
— Straszna, straszna historya! — powtarzał Stepan Arkadjewicz i nie mógł nic wymyślić. — A tak dobrze szło wszystko do tego czasu, tacyśmy byli szczęśliwi! Ona była zadowoloną i szczęśliwą przez dzieci, ja nie przeszkadzałem jej w niczem, pozwalając zajmować się domem i dziećmi jak chciała. Co prawda, to niedobrze, że ona była guwernantką w naszym domu, stanowczo nie dobrze, gdyż jest coś pospolitego, trywialnego w stosunku ze swą guwernantką. Ale z jaką guwernantką! (Stepan Arkadjewicz przypomniał sobie z przyjemnością czarne żywe oczy M-elle Roland i jej uśmiech). Lecz póki ona była w naszym domu nie pozwalałem sobie na nic. A najgorzej, że ona już... zupełnie jakby naumyślnie... Lecz co robić? co robić?...
I Stepan Arkadjewicz nie mógł dać sobie żadnej odpowiedzi, prócz tej ogólnej, którą daje życie na wszystkie najbardziej zawiłe i najtrudniejsze do rozwiązania pytania. Odpowiedź ta brzmi: trzeba żyć chwilą, t. j. zapomnieć się. Lecz szukać zapomnienia tego we śnie nie można, przynajmniej przed nastąpieniem nocy nie można już wrócić do tej muzyki, którą wygrywały kobiety — karafeczki, trzeba zatem zapomnieć się snem życia.
— Potem to się wszystko pokaże — pomyślał Stefan Arkadjewicz, wstał, naciągnął szary szlafrok o jedwabnej, niebieskiej podszewce i odetchnąwszy głęboko, zwykłym prędkim krokiem swych ładnie zbudowanych nóg, które z taką łatwością unosiły jego pełne ciało, podszedł do okna, podniósł roletę i głośno zadzwonił. Na odgłos dzwonka wszedł w tej chwili stary przyjaciel, kamerdyner Mateusz, niosąc ubranie, obuwie i depeszę. Zaraz za Mateuszem wszedł golibroda z przyborami do golenia.
— Czy są papiery z biura? — zapytał Stepan Arkadjewicz, biorąc depeszę i siadając przed lustrem.
— Leżą na stole — odpowiedział Mateusz, patrząc ze współczuciem na swego pana i po chwili dodał z chytrym uśmiechem: właściciel remizy przysyłał.
Stepan Arkadjewicz nic nie odpowiedział i tylko w lustrze popatrzał na Mateusza; ze spojrzeń ich, które spotkały się, widać było, że zrozumieli się nawzajem. Stepan Arkadjewicz zdawał się pytać spojrzeniem: po co ty mi to mówisz? wiesz przecież sam!
Mateusz włożył ręce w kieszenie marynarki i nic nie mówiąc, dobrodusznie, z zaledwie dostrzegalnym uśmiechem, popatrzał na swego pana.
— Kazałem przyjść w niedzielę i zapowiedziałem, żeby do niedzieli nie trudzili i pana i siebie, mówił dalej Mateusz, powtarzając z góry już widocznie przygotowane zdanie.
Stepan Arkadjewicz domyślił się, że Mateusz chce tylko porozmawiać i zwrócić na siebie jego uwagę, otworzył depeszę, przeczytał ją, poprawiając w myśli poprzekręcane jak zwykle wyrazy i twarz jego rozjaśniła się.
— Mateuszu, siostra moja Anna Arkadjewna, przyjeżdża jutro — odezwał się, wstrzymując na chwilę błyszczącą pulchną rękę golibrody, który wygalał mu różową dróżkę na podbródku, między długiemi, gęstemi bokobrodami.
— Dzięki Bogu — rzekł Mateusz, dając do zrozumienia tą odpowiedzią, że on również jak i pan jego rozumie znaczenie tego przyjazdu, t. j. że Anna Arkadjewna, ukochana siostra Stepana Arkadjewicza, może dopomódz do pogodzenia się męża z żoną.
— Sama, czy z małżonkiem? — zapytał Mateusz.
Stepan Arkadjewicz nie mógł mówić, gdyż golibroda robił coś właśnie koło jego wierzchniej wargi, podniósł tylko jeden palec do góry.
Mateusz w lustrze kiwnął głową.
— Sama. Czy na górze przygotować?
— Zapytaj Darji Aleksandrównej, gdzie ona rozkaże.
— Darji Aleksandrównej?... jakby z powątpiewaniem powtórzył Mateusz.
— Tak, powiedz jej. Weź tę depeszę, oddaj jej i spytaj się, jakie wyda polecenia.
— Chcesz spróbować! — pomyślał Mateusz, lecz odpowiedział tylko: Słucham.
Stepan Arkadjewicz już się umył, uczesał i zaczynał się już ubierać, gdy Mateusz, stąpając powoli skrzypiącymi butami z depeszą w ręku, wszedł do pokoju. Golibrody już nie było.
— Darja Aleksandrówna kazała powiedzieć, że wyjeżdża. Niechaj robią, jak się panu podoba — rzekł, śmiejąc się oczyma i włożywszy ręce w kieszenie, przechylił głowę na bok i zaczął się przyglądać swemu panu. Stepan Arkadjewicz na razie nic nie odpowiedział, dopiero po chwili na ładnej jego twarzy pokazał się uśmiech, w którym odbijała się dobroć i smutek.
— No, i cóż Mateuszu? — zapytał, kiwając głową.
— E, jakoś to będzie, panie! — odpowiedział Mateusz.
— Jakoś to będzie?
— Ma się rozumieć!
— Tak myślisz? A tam kto? — zapytał Stepan Arkadjewicz, posłyszawszy za drzwiami szelest kobiecego ubrania.
Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/17 Stepan Arkadjewicz wziął się do czytania listów. Jeden z nich był bardzo nieprzyjemnym, od kupca, który chciał nabyć las w majątku żony. Las ten trzeba było koniecznie sprzedać, lecz chwilowo do czasu pogodzenia się z żoną nie mogło o tem być mowy; najnieprzyjemniejszą zaś była ta okoliczność, że do pogodzenia się z żoną wpływał pieniężny interes. Myśl, że kierując się interesem i chcąc sprzedać las, stara się o przebaczenie żony, myśl ta obrażała Stepana Arkadjewicza.
Przeczytawszy listy, przysunął ku sobie papiery biurowe, prędko przejrzał dwie sprawy, dużym ołówkiem robiąc na nich parą uwag i zaczął pić kawę; popijając wolno kawę z filiżanki, Stepan Arkadjewicz rozwinął wilgotną jeszcze poranną gazetę i z uwagą oddał się czytaniu jej.
Stepan Arkadjewicz prenumerował i czytywał liberalną gazetę, niezbyt skrajną, lecz tego kierunku, którego trzymała się większość. I pomimo to, że ani nauka, ani sztuka, ani polityka nie interesowały go właściwie, jednak w tych rzeczach trzymał się stale poglądów, których trzymała się większość i jego dziennik, i poglądy te zmieniał tylko wtedy, gdy zmieniała je większość; zresztą nie on je zmieniał, one same zmieniały się w nim powoli.
Stepan Arkadjewicz nie wybierał ani kierunków, ani poglądów, lecz te kierunki i poglądy same przychodziły do niego, zupełnie tak samo, jak nie wybierał fasonu kapelusza lub kroju surduta, lecz używał tych, które wszyscy nosili. Mieć zaś pewne poglądy dla niego, obracającego się w pewnych sferach, odczuwającego potrzebę pewnej działalności umysłowej, potrzebę rozwijającą się w latach dojrzałości, było tak samo koniecznem, jak mieć kapelusz. Jeśli istniał jakibądź powód, dla którego kierunek postępowy więcej mu przypadał do smaku, niż konserwatywny, którego trzymało się również wiele osób z jego sfery, to powód ten nie leżał w tem, że Stepan Arkadjewicz uważał kierunek postępowy za rozumniejszy, lecz w tem, że nadawał się więcej do trybu życia Stepana Arkadjewicza. Postępowa partya twierdziła, że w Rosyi wszystko jest źle, i rzeczywiście Stepan Arkadjewicz miał dużo długów, a pieniędzy stanowczo brakowało mu zawsze. Postępowa partya mówiła, że małżeństwo jest instytucyą przestarzałą, i że koniecznie należy ją przeinaczyć: i w rzeczywistości życie rodzinne dawało niezbyt wiele przyjemności Stepanowi Arkadjewiczowi i zmuszało go do kłamstwa i wybiegów, tak wstrętnych jego usposobieniu. Postępowa partya mówiła, czyli wyrażając się ściślej, kazała się domyślać, że religia jest niczem innem, jak tylko hamulcem dla barbarzyńskiej części ludności, i rzeczywiście Stepan Arkadjewicz nie mógł wytrzymać bez bolu w nogach nawet niedługiego nabożeństwa, i nie mógł zrozumieć, na co są potrzebne te wszystkie straszne i wzniosłe twierdzenia o tamtym świecie, kiedy jemu i na tym było bardzo wesoło. Jednocześnie Stepanowi Arkadjewiczowi, lubiącemu pożartować, sprawiało przyjemność odezwać się czasami, że jeśli ktoś pyszni się swem pochodzeniem, to nie powinien zatrzymywać się na Ruryku i wyrzekać się protoplasty swego, małpy. W taki sposób kierunek postępowy stał się nałogiem Stepana Arkadjewicza, który lubiał swój dziennik jak cygaro po obiedzie, za ten lekki zawrót głowy, jaki mu sprawiały jego teorye. I dzisiaj ze zwykłą przyjemnością przeczytał artykuł wstępny, dowodzący, że za naszych czasów zupełnie bez powodu powstaje krzyk, jakoby radykalizm zagrażał pochłonięciem konserwatywnych elementów i jakoby rząd obowiązany był przedsięwziąć środki ku zdławieniu hydry rewolucyonizmu, gdyż przeciwnie — zdaniem pisma niebezpieczeństwo polega na mniemanej hydrze rewolucyjnej, a w uporze tradycyi, hamującej prawdziwy postęp — i t. d. Stepan Arkadjewicz przeczytał też i drugi artykuł, treści ekonomicznej, w którym była mowa o Beutamie i Millu, i w którym odzywano się z przekąsem o ministeryum. Z wrodzoną sobie bystrością Stepan Arkadjewicz pojmował znaczenie każdego przekąsu, przez kogo, pod czyim adresem i z jakiego powodu był wypowiedzianym, i jak zwykle, sprawiało mu to pewną przyjemność. Lecz dzisiaj przyjemność tę zatruwało wspomnienie o radach Matreny Filemonównej i o tem, że w domu nie wszystko idzie jaknajlepiej; przeczytał też i o tem, że hrabia Beust wyjechał podobno do Wiesbadenu, i o tem, że niema już więcej na świecie siwych włosów i o sprzedaży karety, lecz wiadomości te nie dostarczyły mu zwykłego ironicznego zadowolenia.
Skończywszy gazetę, drugą filiżankę kawy i kołacz z masłem, Stepan Arkadjewicz wstał od stołu, strzepnął okruchy kołacza z kamizelki i odetchnąwszy, uśmiechnął się wesoło, nie dlatego, żeby niemiał nic przykrego na myśli — wesoły uśmiech wywołało dobre trawienie. Lecz wesoły ten uśmiech zaraz przypomniał mu o wszystkiem i Stepan Arkadjewicz zamyślił się.
Dwa głosy dziecinne — ojciec poznał głos Gryszy, młodszego syna, i Tani, starszej córeczki — dały się słyszeć za drzwiami. Dzieci coś niosły i upuściły.
— Mówiłam, że na dach nie można sadzać pasażerów — krzyczała po angielsku dziewczynka — masz zbieraj teraz!
— Wszystko idzie do góry nogami — pomyślał Stepan Arkadjewicz — dzieci same biegają, i podszedłszy do drzwi zawołał na nie. Dzieci postawiły szkatułkę, która miała przedstawiać powóz i przybiegły do ojca.
Dziewczynka, jego ulubienica, wbiegła śmiało, objęła ojca za szyję i śmiejąc się zawisła na niej, ciesząc się jak zawsze, ze znanego sobie zapachu perfum, który się rozprzestrzeniał od ojcowskich bokobrodów. Pocałowawszy go w końcu w zaczerwienioną od pochyłego położenia twarz, na której w tej chwili odbijała się miłość ojcowska, dziewczynka odjęła ręce i chciała biedź z powrotem, lecz ojciec zatrzymał ją.
— Jak tam mamusia? — zapytał, gładząc delikatną szyjkę dziewczynki. — Jak się masz? — rzekł, uśmiechając się, do witającego się z nim chłopca.
Stepan Arkadjewicz wiedział o tem dobrze, że mniej kocha chłopca i zawsze starał się być jednakowym dla dzieci; lecz chłopczyk zawsze odczuwał to i nie odpowiedział uśmiechem na oziębły uśmiech ojca.
— Mama? wstała... — odpowiedziała dziewczynka.
Stepan Arkadjewicz westchnął.
Znów więc nie spała całą noc.
— Cóź, czy wesoła?
Dziewczynka wiedziała, że ojciec poróżnił się z matką i że matka nie mogła być wesołą, a ojciec powinien wiedzieć o tem i że tylko udaje, pytając o to z takiem lekceważeniem; zarumieniła się więc za ojca, który natychmiast zrozumiał to i także zarumienił się.
— Nie wiem — odpowiedziała. — Mama nie kazała się uczyć, ale kazała iść na spacer z miss Hull do babci.
— No, więc idź, Taniusiu moja. Poczekaj tylko małą chwilkę — odrzekł ojciec, przytrzymując ją i gładząc po delikatnej rączce, poczem zdjął z kominka postawione tam wczoraj pudełko z cukierkami i dał jej dwa, które najbardziej lubiła: czekoladkę i pomadkę.
— Dla Gryszy? — zapytała dziewczynka, pokazując na czekoladkę.
— Tak, tak — i pogłaskawszy ją jeszcze po obnażonej szyjce, Stepan Arkadjewicz pocałował córkę we włosy i pozwolił odejść.
— Kareta czeka — zameldował Mateusz. — I jakaś kobieta z prośbą — dodał po chwili.
— Czy długo już czeka? — zapytał Stepan Arkadjewicz.
— Z pół godzinki.
— Mówiłem ci już tyle razy, żeby w tej chwili meldować.
— Muszę przecież dać panu czas wypić kawę — odpowiedział Mateusz tym przyjacielsko-hardym tonem, na który gniewać się niepodobna.
— Proś więc prędzej — rzekł Obłoński, marszcząc się z niezadowoleniem.
Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/22 pośród porozrzucanych po pokoju rzeczy, koło otwartej komody, w której czegoś przed chwilą szukała; Posłyszawszy kroki męża, odwróciła głowę patrząc na drzwi, i napróżno starając się nadać twarzy surowy i pogardliwy wyraz, czuła mimowoli, że boi się i jego i mającego nastąpić spotkania. Przed chwilą chciała zrobić to, co chciała i już robić dziesięć razy wciągu tych trzech dni: odłożyć rzeczy swoje i dzieci, które chciała zabrać ze sobą do matki, i znów nie mogła zdecydować się na to; lecz i teraz, tak jak poprzednio, mówiła sobie, że stan taki dłużej trwać nie może, że p winna cobądż przedsięwziąć, ukarać, zawstydzić go, odemścić mu się choć małą cząstką tego bolu, który oni jej i zadał. Wciąż jeszcze mówiła, że odjedzie od niego, lecz czuła, że to jest niemożebnem, gdyż nie mogła odwyknąć od i uważania go za i swego męża i od kochania go: prócz tego czuła, że jeśli tutaj, w swoim własnym, domu, zaledwie dawała sobie rady z pięciorgiem dzieci, to i jej i dzieciom będzie jeszcze gorzej wszędzie, dokąd ona razem z niemi wszystkiemi przeniesie się: i tak już w ciągu tych trzech i dni i najmłodszy zachorowały, gdyż nakarmiono go złym rosołem, a reszta: wczoraj prawie że nie jadła obiadu. Dolly uznawała, że porzucać domu mężowskiego w żaden sposób nie można, lecz wciąż oszukiwała samą siebie, układając rzeczy i i udając, że odjeżdża.
Ujrzawszy męża, Dolly zapuściła znów ręce w komodę, udając że czegoś szuka i obejrzała się na niego dopiero wtedy, gdy Stepan Arkadjewicz już zupełnie podszedł ku niej; lecz twarz jej, której chciała nadać stanowczy i surowy wyraz, zdradzała przestrach i cierpienie.
— Dolly! — odezwał się mąż cichymi i bojaźliwym głosem, wsunąwszy głowę między ramiona i starając się nadać sobie wzbudzający politowanie i pokorny wygląd, lecz mimo to twarz jego jaśniała świeżością i zdrowiem. Dolly jednym rzutem oka obrzuciła od głowy do nóg jaśniejącą zdrowiem i świeżością postać męża. „Tak, on jest szczęśliwym i zadowolonym!“ — pomyślała — „a ja?... i ta wstrętna dobroć, za którą wszyscy go tak lubią i chwalą, ja nienawidzę go za tę właśnie dobroć“ — pomyślała i zacięła usta, przyczem muskuły prawego policzka zaczęły jej drgać.
— Co panu potrzeba? — odezwała się prędkim, nie swoim, piersiowym głosem.
— Dolly! — powtórzył Stepan Arkadjewicz drżącym głosem. — Anna przyjedzie dzisiaj.
— Cóż mnie to obchodzi? Ja jej nie mogę przyjmować — zawołała.
— Lecz przecież trzeba Dolly...
— Proszę ztąd odejść — nie patrząc na męża krzyknęła, i zdawało się, że krzyk ten spowodowanym jest przez fizyczny ból.
Stepan Arkadjewicz mógł być spokojnym, gdy myślał o żonie, mogło mu się zdawać, że „jakoś to będzie“, jak się wyrażał Mateusz i mógł spokojnie czytać gazetę i pić kawę; lecz gdy zobaczył jej zmęczoną, zbolałą twarz, gdy usłyszał jej głos, w którym słyszeć się dawało poddanie się losowi i rozpacz, coś go ścisnęło w gardle i w oczach stanęły łzy.
— Mój Boże! co ja narobiłem! Dolly! Na miłość Boga!... Przecież... Nie mógł mówić więcej, łkanie ścisnęło mu gardło.
Dolly zamknęła szufladę i spojrzała na męża.
— Dolly, cóż ja mogę powiedzieć?... Chyba to tylko, abyś mi przebaczyła... Zważ tylko sama, czy dziewięć lat pożycia nie może okupić chwili, chwili...
Ona spuściła oczy i słuchała, co on jej powie, i zdawała się błagać go, aby ją w jakibądź sposób przekonał.
— Chwili zapomnienia... — wymówił Stepan Arkadjewicz i chciał mówić dalej, lecz usłyszawszy ten wyraz Dolly znów zacisnęła wargi jakby z bolu fizycznego i muskuł prawego policzka znów jej drgać począł.
— Proszę wyjść, proszę wyjść stąd!... krzyknęła jeszcze przeraźliwiej — i proszę mi nie mówić nic więcej o swych chwilach zapomnienia i o swych...
Chciała wyjść, lecz potknęła się i musiała uchwycić za poręcz krzesła, żeby nie upaść. Twarz jej rozszerzyła się, wargi nadęły, a oczy napełniły się łzami.
— Dolly — odezwał się znowu mąż, który już płakał — na miłość Boską pomyśl o dzieciach, one przecież nic nie zawiniły! Jam winien, mnie ukarz, każ mi odkupić moją winę, gotów jestem uczynić wszystko, co tylko będę mógł. Winien jestem, wiem o tem, i wyrazić nawet nie mogę, w jakim stopniu! No Dolly, przebacz mi!
Dolly usiadła. Stepan Arkadjewicz słyszał jej głośny i ciężki oddech i żal mu jej było niewypowiedzianie; parę razy chciała zacząć mówić, lecz nie mogła; on czekał.
— Ty pamiętasz o dzieciach, żeby bawić się z niemi, a ja pamiętam naprawdę i wiem, że one zmarnują się teraz — odrzekła i widocznem było, że powtórzyła jedno z tych zdań, które w ciągu tych trzech dni nieraz musiała mówić sama do siebie.
Powiedziała mu „ty“, i on z wdzięcznością spojrzawszy na nią, chciał się zbliżyć i ująć ją za rękę, lecz ona ze wstrętem odsunęła się od niego.
— Ja pamiętam o dzieciach i dlatego wszystko, co tylko będę mogła uczynić, uczynię, żeby je ratować; lecz sama jeszcze nie wiem, jak postąpię, gdyż niewiem w jakim razie mam je uważać za uratowane: czy wtedy, gdy wywiozę je od ojca, czy też wtedy, gdy zostawię je z przewrotnym, tak, z przewrotnym ojcem... Powiedz pan sam, czy po tem, co zaszło, możemy żyć razem? Czy to byłoby możebnem? Sam pan powiedz, czy to byłoby możebnem? — powtarzała podnosząc głos, — po tem, jak mój mąż, ojciec mych dzieci, zawiązuje stosunek miłosny z guwernantką swych dzieci...
— Więc cóż robić? cóż robić? — powtarzał smutnie, sam nie wiedząc co mówi, i coraz niżej i niżej pochylając głowę.
— Wzbudzasz pan we mnie wstręt i obrzydzenie — zawołała, gorączkując coraz bardziej. — Pańskie łzy, to woda! Nigdyś mnie pan nie kochał; niema w panu ani serca ani szlachetności! Jesteś pan wstrętnym dla mnie i obcym, tak obcym zupełnie! — głosem, pełnym bolu i uporu, powtórzyła ten bolesny dla siebie wyraz „obcym“.
On patrzał na nią i upór, który odbijał się na jej twarzy, przeraził i zadziwił go. Nie rozumiał tego, że współczucie, jakie okazywał, drażni ją, gdyż widziała w niem tylko litość nad sobą, a nie miłość. „Ona nienawidzi mnie i nie przebaczy mi“ — pomyślał sobie.
Nagle w drugim pokoju zapłakało dziecko; Darja Aleksandrówna zaczęła się przysłuchiwać i twarz jej złagodniała.
Przez parę sekund zdawała się namyślać, jakby nie zdając sobie na razie sprawy, gdzie się znajduje i co ma robić, wreszcie wstała i skierowała się ku drzwiom.
— Kocha przecież moje dziecko... — pomyślał Stepan Arkadjewicz, zauważywszy zmianę, jaką krzyk dziecka wywołał na jej obliczu... — moje dziecko, więc jakże może mnie nienawidzić?
— Dolly, jeszcze jedno słowo — odezwał się, idąc za nią.
— Jeśli pan pójdziesz za mną, zawołam na służbę i na dzieci! Niech wszyscy wiedzą, żeś pan podły! Ja wyprowadzam się dzisiaj, a pan zostań tutaj razem ze swoją kochanką!
Powiedziawszy to, Darja Aleksandrówna wyszła i zatrzasnęła drzwi za sobą.
Stepan Arkadjewicz westchnął, obtarł twarz i powoli wyszedł z pokoju. „Mateusz powiada, że jakoś to będzie, ale jak? mnie nie zdaje się to możebnem. Ach, jak to wszystko jest przykre i jak ona ordynarnie wykrzykiwała“ — mówił sam do siebie, przypominając sobie krzyk żony i wyrazy: podły i kochanka. „Dziewczynki zapewne słyszały! Strasznie ordynarnie!“ Stepan Arkadjewicz postał parę chwil, obtarł oczy i wyprostowawszy się, wyszedł z pokoju.
Był piątek i w jadalni stary zegarmistrz Niemiec nakręcał zegar. Stepan Arkadjewicz przypomniał sobie swój żart o łysym zegarmistrzu „że Niemiec sam był nakręconym na całe życie, aby nakręcać zegary“, i uśmiechnął się. Stepan Arkadjewicz lubiał dobry żart. „A może być, że jakoś to będzie! Niezłe powiedzenie: jakoś to będzie!“ — pomyślał. — Trzeba to będzie opowiedzieć komu.
— Mateuszu! — zawołał. — Przygotujcie z Maryą w gościnnym pokoju wszystko dla Anny Arkadjewny! — wydał polecenie Mateuszowi.
— Słucham.
Stepan Arkadjewicz włożył futro i wyszedł na ganek.
— Czy pan będzie na obiedzie w domu? — zapytał Mateusz, wyprowadzając go.
— Nie wiem jeszcze. Weź na wydatki domowe — rzekł, wyjmując dziesięć rubli z pugilaresu. Czy wystarczy?
— Musi wystarczyć — odpowiedział Mateusz zatrzaskując drzwiczki od karety i cofając się ku gankowi.
Tymczasem Darja Aleksandrowna, uspokoiwszy dziecko i domyśliwszy się po turkocie karety, że mąż już odjechał, powróciła do sypialnego pokoju. Było to jedyne miejsce, w którem mogła zapomnieć o domowych kłopotach, a miała ich zawsze tyle na głowie, gdy tylko na chwilę wyszła. Już i teraz, w ciągu tych paru chwil, spędzonych w dziecinnym pokoju, Angielka i Matrena Filimonowna zdążyły zadać jej parę pytań, na które z odpowiedzią nie można było zwlekać i na które tylko ona mogła dać odpowiedź. „Co włożyć dzieciom na spacer? Czy dać im mleka? Czy trzeba posłać po drugiego kucharza?“
— Ach! dajcie mi święty spokój — odpowiedziała i wróciła do sypialni, gdzie siadła na tem samem miejscu, na którem siedziała podczas rozmowy z mężem; załamała wychudzone ręce, z kościstych palców których opadały pierścionki i zaczęła przypominać sobie niedawną rozmowę, jaką miała z mężem.
— Wyjechał, lecz co z nią zrobił? — myślała — Czyżby ciągle jeszcze z nią się widywał? Nie, nie, Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/28 Połowa Moskwy i Petersburga była w pokrewieństwie lub w przyjaźni ze Stepanem Arkadjewiczem. Obłoński urodził się w sferze ludzi, którzy byli i stali się silnymi świata tego. Trzecia część działaczy państwowych, obecnie już starców, była kiedyś w przyjaźni z ojcem jego i znała go jeszcze w poduszce; druga część była z nim na „ty“, a trzecia byli to dobrzy znajomi, a zatem ci, co mogli rozdawać dary tego świata pod postacią posad, dzierżaw, koncesyj i t. p., wszyscy byli jego przyjaciółmi i nie mogli o nim zapomnieć, jako o jednym ze swoich. Obłoński nie potrzebował nawet starać się tak bardzo o dobrą posadę, trzeba było tylko nie odmawiać, nie zazdrościć, nie kłócić się, nie obrażać, czego on zresztą nigdy przez wrodzoną swą dobroć nie czynił. Roześmiałby się, gdyby mu powiedziano, że nie dostanie posady z pensyą, która mu jest potrzebną, tem bardziej, że nie żądał nawet nic nadzwyczajnego, chciał tylko mieć to samo, co mieli jego rówieśnicy, a zajmować tego rodzaju stanowisko mógł nie gorzej, niż ktokolwiek inny.
Stepana Arkadjewicza lubili ci, co go znali, nietylko za jego dobre serce, wesołe usposobienie i nie podlegającą najmniejszej wątpliwości uczciwość, lecz w nim samym, w jego postawie, w błyszczących oczach, w czarnych brwiach i włosach, w rumianej twarzy, było coś, co usposabiało przyjaźnie i rozweselająco ludzi, mających z nim jakąbądż styczność. „Aha! Stiwa! Obłoński! Jak się miewasz?“ prawie zawsze z uśmiechem zadowolenia odzywał się każdy przy spotkaniu z nim. Jeśli i zdarzyło się niekiedy, że po rozmowie z nim pokazało się, że nic tak szczególnie przyjemnego nie zaszło, to pomimo to, drugiego, trzeciego dnia, przy spotkaniu się z nim, każdy cieszył się znowu tak samo.
Będąc już trzeci rok naczelnikem jednego z urzędów w Moskwie, Stepan Arkadjewicz pozyskał prócz miłości, głębokie uznanie swych kolegów, podwładnych, przełożonych i wszystkich, kto tylko miał z nim do czynienia. Główne zalety Stepana Arkadjewicza, które wyrobiły mu ogólne poważanie, polegały: po pierwsze na wielkiej wyrozumiałości dla ludzi, podstawą której była ogromna znajomość swych własnych wad; po drugie na zupełnym liberalizmie, nie tym, o którym czytał w dziennikach, lecz tym, który miał we krwi i który sprawiał, że zupełnie jednakowo obchodził się ze wszystkimi, nie zwracając uwagi na ich stan majątkowy i pochodzenie; i po trzecie, co było najgłówniejszem, na najzupełniej obojętnem traktowaniu swego zajęcia, wskutek czego nigdy nie unosił się i nie popełniał żadnych omyłek.
Przyjechawszy do biura, Stepan Arkadjewicz, poprzedzany przez szwajcara, przeszedł do swego gabinetu, włożył mundur i wszedł do sali posiedzeń. Wszyscy pisarze i urzędnicy wstali i oddali mu ukłon. Stepan Arkadjewicz prędkim krokiem, jak zwykle, podszedł do swego miejsca, podał rękę wszystkim członkom i usiadł przy stole.
Pożartowawszy i porozmawiawszy tyle, ile wypadało, Stepan Arkadjewicz wziął się do roboty. Nikt nie umiał lepiej od niego zachować tej granicy swobody, prostoty i urzędowej powagi, która jest tak potrzebną w każdej wspólnej pracy.
Sekretarz uprzejmie i z szacunkiem, należnym zwierzchnikowi, zbliżył się z papierami pod pachą i odezwał się poufało-liberalnym tonem, zaprowadzonym w biurze przez Stepana Arkadjewicza:
— Nareszcie otrzymaliśmy odpowiedź od penzeńskiego rządu gubernialnego. Oto może pan będzie łaskaw...
— Otrzymaliśmy wreszcie? — odezwał się Stepan Arkadjewicz, odkładając na bok papier. No, panowie... i posiedzenie rozpoczęło się.
— Gdyby oni wiedzieli — myślał Stepan Arkadjewicz, pochyliwszy poważnie głowę podczas referowania sprawy — że ich prezes, pół godziny temu wyglądał jak chłopiec, którego mają ukarać — i oczy jego śmiały się podczas odczytywania referatu. Posiedzenie powinno było trwać do drugiej bez przerwy; o drugiej przerwa i śniadanie.
Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/31 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/32 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/33 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/34 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/35 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/36 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/37 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/38 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/39 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/40 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/41 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/42 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/43 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/44 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/45 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/46 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/47 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/48 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/49 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/50 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/51 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/52 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/53 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/54 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/55 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/56 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/57 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/58 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/59 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/60 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/61 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/62 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/63 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/64 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/65 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/66 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/67 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/68 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/69 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/70 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/71 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/72 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/73 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/74 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/75 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/76 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/77 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/78 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/79 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/80 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/81 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/82 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/83 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/84 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/85 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/86 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/87 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/88 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/89 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/90 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/91 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/92 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/93 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/94 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/95 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/96 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/97 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/98 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/99 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/100 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/101 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/102 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/103 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/104 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/105 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/106 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/107 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/108 <section begin="X120" />— Hrabina prosiła mnie bardzo, abym u niej była — mówiła Anna — zrobię to z przyjemnością i jutro zaraz pojadę do niej. Dzięki Bogu Stiwa dość długo bawi w gabinecie u Doiły — dodała po chwili, zmieniając przedmiot rozmowy, i podniosła się z kanapy; Kiti zdawało się, że Anna jest z czegoś niezadowoloną.
— Ja pierwej! ja! ja! — wołały dzieci, przybiegając znów po wypiciu herbaty do ciotki.
Wszystkie razem! — zawołała Anna, śmiejąc się i podbiegając ku nim, poczem objęła je rękoma i przewróciła na kanapę całą kupkę rozbawionych i zachwyconych dzieci.

<section end="X120" />

<section begin="X121" />
XXI.

Gdy podano kolacyę, Dolly wyszła do swego pokoju.
Stepan Arkadjewicz nie zjawił się; musiał widocznie wyjść z pokoju żony bocznemi drzwiami.
— Lękam się, czy ci nie będzie zimno na górze — odezwała się Dolly do Anny — chciałabym przenieść cię na dół: będziemy bliżej siebie.
— Nie troszcz się o mnie, moja kochana — odrzekła Anna, spoglądając bacznie na Dolly i chcąc zmiarkować, czy pojednanie nastąpiło, czy też nie.
— Na dole będziesz miała znacznie jaśniejszy pokój...
— Powiadam ci, że zawsze i wszędzie sypiam jak suseł.
— O co wam chodzi? — zapytał Stepan Arkadjewicz, wychodząc z gabinetu i zwracając się ku żonie.
Anna i Kiti z głosu Stepana Arkadjewicza domyśliły się, że pojednanie miało miejsce.
— Chciałabym Annę przenieść tutaj na dół, lecz trzeba przedtem zawiesić firanki. Nikt zrobić tego nie potrafi i będę musiała sama wziąć się do tego — odpowiedziała Dolly mężowi.
„Bóg jeden wie, czy pogodzili się już zupełnie?“ — pomyślała Anna, usłyszawszy ostry i spokojny głos bratowej.
<section end="X121" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/110 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/111 <section begin="X121" />Nie było nic nadzwyczajnego ani dziwnego, że przyjaciel zaszedł do przyjaciela o w pół do dziesiątej wieczorem, dowiedzieć się o szczegółach zamierzanego obiadu, i że nie chciał wejść, pomimo to całe towarzystwo zadziwiło się bardzo, Anna najwięcej była zdumioną, bo odwiedziny Wrońskiego wydały się jej niewłaściwemi.

<section end="X121" />

<section begin="X122" />
XXII.

Bal rozpoczynał się właśnie, gdy Kiti weszła z matką na wielkie schody, zalane potokami światła, obstawione kwiatami i upudrowanymi lokajami w czerwonej liberyi.
Z salonów aż na schody wybiegał jednostajny gwar, jak w ulu, i gdy Kiti i księżna poprawiały sobie przed lustrem, ukrytem między krzewami, tualety i uczesanie, z balowej sali dały się słyszeć wyraźne dźwięki skrzypiec orkiestry, rozpoczynającej pierwszego walca. Jakiś staruszek, ubrany po cywilnemu, który przed drugiem lustrem rozczesywał sobie baczki, i od którego czuć było perfumy, zetknął się z niemi na schodach i widoczne zachwycając się Kiti, usunął się przed niemi na bok. Jakiś młodzieniec bez zarostu, jeden z tych, których stary książę Szczerbacki nazywał tiut’kami, w nadzwyczaj wyciętej kamizelce, poprawiając na sobie biały krawat, ukłonił się im, i minąwszy je, powrócił, zapraszając Kiti do kontredansa. Kiti przyrzekła już pierwszego kontredansa Wrońskiemu, musiała więc obiecać drugiego młodemu człowiekowi. Nieznajomy im oficer, zapinając rękawiczki, przepuścił je we drzwiach i gładząc wąsa, podziwiał urodę różowej Kiti.
Pomimo, że tualeta, uczesanie i wszystkie przygotowania do balu zajęły Kiti dużo czasu i namysłu, jednak wchodziła teraz na bal w swej różowej sukience na jedwabnej podszewce z taką swobodą, jak gdyby wszystkie te kokardki, koronki i inne szczegóły tualety nie wymagały ani od niej, ani od nikogo żadnego nakładu pracy i jak gdyby przyszła<section end="X122" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/113 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/114 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/115 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/116 <section begin="X122" />— Chodźmy więc — odparła Anna, nie spostrzegając ukłonu Wrońskiego, i położyła rękę na ramieniu Korsuńskiego.
„Dlaczego Anna jest tak obojętną dla niego?“ — pomyślała Kiti, zauważywszy, że Anna naumyślnie nie odpowiedziała na ukłon Wrońskiego. Wroński podszedł do Kiti, przypomniał jej o pierwszym kontredansie i zaczął rozmawiać z nią, mówiąc, że żałuje bardzo, iż przez cały ten czas nie miał przyjemności widzieć jej. Kiti z zachwytem przyglądała się walcującej Annie, słuchała Wrońskiego i spodziewała się, że Wroński poprosi ją do walca, lecz Wroński nie prosił, i Kiti ze zdumieniem spoglądała na niego. Wroński zaczerwienił się i z pospiechem podał jej rękę, lecz zaledwie objął jej cienki stan i zdążył zrobić krok jeden, muzyka raptem grać przestała. Kiti spojrzała w oczy Wrońskiemu, i długo potem, po upływie lat paru, to spojrzenie, pełne miłości, którem ogarnęła go wtedy i na które on nie odpowiedział wcale, należało do najprzykrzejszych jej wspomnień!
Pardon, pardon! Walca, walca! — rozległ się z drugiego końca salonu głos Korsuńskiego, który skłoniwszy się przed pierwszą napotkaną damą, puścił się z nią w wir walca.

<section end="X122" />

<section begin="X123" />
XXIII.

Wroński przetańczył z Kiti parę turów walca. Po skończonym tańcu Kiti podeszła do matki i zaledwie miała czas zamienić parę wyrazów z Nordston, gdy Wroński podszedł znów ku niej, zapraszając do przyrzeczonego sobie kontredansa; podczas kontredansa nie prowadzili żadnej poważniejszej rozmowy: rozmawiali trochę o Korsuńskich, mężu i żonie, których on nadzwyczaj zabawnie opisywał, jako miłe czterdziestoletnie dzieci; trochę o organizującym się teatrze amatorskim, i Kiti raz tylko w ciągu tej całej rozmowy uczuła się wzruszoną, gdy Wroński zapytał, co się dzieje z Lewinem i czy niema go na balu, i gdy oświadczył, że<section end="X123" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/118 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/119 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/120 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/121 <section begin="X123" />„Doprawdy jest coś obcego, szatańskiego i zachwycającego w niej“ — pomyślała Kiti.
Anna nie chciała zostać na kolacyi, lecz gospodarz zaczął usilnie zatrzymywać ją.
— Niech pani zostanie, Anno Arkadjewno — odezwał się Korsuński, biorąc ją pod rękę. — Wpadłem na myśl doskonałego kotyliona! Un bijon! — Mówiąc to Korsuński wraz z Anną posuwał się naprzód, chcąc ją wciągnąć w wir tańca. Gospodarz uśmiechał się z zadowoleniem.
— Nie, nie mogę pozostać — odpowiedziała Anna, uśmiechając się; pomimo jej uśmiechu i Korsuński i gospodarz zmiarkowali ze stanowczego tonu, jakim im Anna odpowiedziała, że nie pozostanie.
— Stanowczo nie mogę, i tak już w Moskwie na jednym balu u państwa tańczyłam więcej, niż w Petersburgu w ciągu całej zimy — odrzekła Anna, oglądając się na stojącego koło niej Wrońskiego.
— Więc pani stanowczo jutro jedzie? — zapytał Wroński.
— Tak, chciałabym... — odparła Anna, jakby zdziwiona jego śmiałością, lecz nie dające się ukryć spojrzenie i uśmiech Anny uderzyły Wrońskiego podczas tej krótkiej rozmowy.
Anna Arkadjewna nie została na kolacyi i pojechała do domu.

<section end="X123" />

<section begin="X124" />
XXIV.

„Tak, jest we mnie coś wstrętnego, odpychającego“ — myślał Lewin, wyszedłszy od Szczerbackich i idąc do brata. „Na nic nikomu nie przydam się; powiadają, że to duma... nie... ja nie jestem nawet dumnym: gdybym był dumnym, nie narażałbym się na takie położenie.“ I Lewin wyobrażał sobie Wrońskiego, jako szczęśliwego, dobrego, rozumnego i spokojnego człowieka, który napewno nigdy nie był w tem strasznem położeniu, w jakiem on, Lewin, znalazł się <section end="X124" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/123 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/124 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/125 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/126 <section begin="X124" />— Pan był w kijowskim uniwersytecie? — zapytał Konstanty Kryckiego, chcąc przerwać ciszę, która nastała, gdy Mikołaj przestał mówić.
— Tak, byłem w Kijowie — marszcząc się gniewnie, odpowiedział Krycki.
— A ta kobieta — przerwał Kryckiemu Mikołaj Lewin, wskazując na Maszę — to moja przyjaciółka Marya Nikołajewna. — Wziąłem ją z domu nieznanego — i znów uczynił nerwowy ruch szyją. — Kocham ją i poważam, i wszystkich, życzących sobie mieć ze mną stosunki — dodał, podnosząc głos i chmurząc się — proszę lubić i szanować ją. Uważam Maszę za moją żonę, w istocie za moją żonę. Wiesz już teraz, z kim masz do czynienia, i jeśli ci się zdaje, że znajomość z nimi uwłacza ci, to Bóg z tobą.
I Mikołaj znów spojrzał na wszystkich pytająco.
— Nie rozumiem, dlaczego ma mnie poniżać?
— Maszo, każ wiec podać trzy porcye, wódki i wina... A zresztą, zaczekaj... Nie, nie trzeba... Idź.

<section end="X124" />

<section begin="X125" />
XXV.

— Widzisz więc — mówił dalej z pewnym wysiłkiem Mikołaj Lewin, marszcząc czoło i przeciągając się.
Widocznie trudno mu było zmiarkować się, co ma robić i mówić.
— Widzisz więc — i Mikołaj wyciągnął rękę ku kątowi, gdzie na podłodze leżały jakieś kawałki żelazne, powiązane razem sznurkami. — Widzisz, jest to początek nowego dzieła, które właśnie rozpoczynamy. Dziełem tem jest, artel przemysłowa...
Konstanty prawie nie słuchał brata: wpatrywał się tylko w chorobliwe, suchotnicze oblicze Mikołaja, którego żal mu było coraz bardziej i bardziej, i Konstanty nie mógł przymusić się, aby słuchać uważnie opowiadań brata o arteli, spostrzegł jednak, że artel ta jest kotwicą zbawienia dla jego<section end="X125" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/128 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/129 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/130 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/131 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/132 <section begin="X125" />I Mikołaj zaczął opowiadać swe nieporozumienia z nowemi instytucjami.
Konstanty słuchał brata i to namiętne zaprzeczanie wszelkiego pożytku nowym instytucyom raziło go obecnie w ustach Mikołaja, choć sam również miał takie poglądy i nieraz wypowiadał je głośno.
— Zrozumiemy to wszystko na tamtym świecie — rzekł żartem.
— Na tamtym świecie? Ach, jak ja nie lubię tamtego świata! Nie lubię — rzekł, zatrzymując przestraszone, pełne dzikiego wyrazu oczy na obliczu brata. — Napozór zdaje się, że byłoby dobrze uciec raz od wszystkich tych przekupstw, plątaniu, podłości i swoich i cudzych, lecz lękam się śmierci, lękam się jej strasznie. — Dreszcz przeszedł Mikołaja. — — Ale czemu nie pijesz? Może szampańskiego? a może pojedziemy gdziebądż? Jedźmy do cyganów! Polubiłem bardzo cyganów i ruskie pieśni.
Język zaczął mu się plątać i Mikołaj sam już nie wiedział, co mówił.
Konstanty z pomocą Maszy z trudnością namówili go, aby nigdzie nie jechał już dzisiaj i położyli go do łóżka zupełnie pijanego.
Masza obiecała Konstantemu, że napisze do niego w razie potrzeby, i że będzie namawiała Mikołaja, aby zamieszkał na stałe przy bracie.

<section end="X125" />

<section begin="X126" />
XXVI.

Na drugi dzień rano Konstanty Lewin wyjechał z Moskwy i wieczorem przyjechał do domu. Podczas drogi rozmawiał sąsiadami o polityce, o nowych kolejach, i również jak w Moskwie odczuwał na sobie wpływ dziwnego zagmatwania pojęć, niezadowolenia z siebie samego i nieokreślonego wstydu; lecz, gdy wyszedł na swej stacyi z wagonu, gdy ujrzał krzywego furmana Ignata z podniesionym <section end="X126" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/134 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/135 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/136 <section begin="X126" />szukając wymienia, szturchało matkę nosem i machało ogonkiem.
— Fedorze, poświeć tutaj latarnią — zawołał Lewin, przyglądając się cielęciu. — Wdało się w matkę, choć maść wzięło po ojcu. Ładne! długie i szerokie w grzbiecie. Wasylu Fedorowiczu, prawda, że ładne? — zwrócił się do ekonoma, zapominając pod wpływem zadowolenia z przyjścia na świat ładnego cielęcia, że z winy ekonoma i przez jego niedbalstwo zagrzała się gryka.
— Musiało być ładne! — odrzekł ekonom. — A Siemion przychodził na drugi dzień po pańskim wyjeździe. Trzeba się będzie chyba z nim umówić? Już przedtem mówiłem panu o maszynie.
Jedno tylko to pytanie przypomniało Lewinowi o wszystkich szczegółach dużego i skomplikowanego gospodarstwa, od razu więc podszedł do kancelaryi i, porozmawiawszy z ekonomem i przedsiębiorcą Siemionem, wrócił do domu i udał się od razu na górę do salonu.

<section end="X126" />

<section begin="X127" />
XXVII.

Dom był duży, staroświecki, i Lewin., choć sam tylko mieszkał, opalał i zajmował cały dwór; wiedział., że jest to zbytek, że to nie dobrze i że wręcz nawet sprzeciwia się jego obecnym zamiarom, lecz dom ten dla Lewina zawierał w sobie świat cały: swiat, w którym żyli i umarli rodzice jego. Ponieważ pożycie ich było dla Lewina ideałem doskonałości, zamierzał więc po ocenieniu się wskrzesić je.
Lewin zaledwie przypominał sobie matkę. Pamięć jej była dla niego świętą i przyszła żona powinna była, w wyobraźni jego, być również takim świętym ideałem kobiety, jakim była jego matka.
Miłości względem kobiety Lewin nietylko niemógł przedstawić sobie bez sślubu, lecz zawsze widział naprzód rodzinę, a potem dopiero tę kobietę, która mu da tę rodzinę. Pojęcia<section end="X127" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/138 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/139 <section begin="X127" />że już jest jej zupełnie dobrze i że czuje się już zupełnie zadowoloną, otworzyła pysk, oblizała się i zasnęła głębokim snem. Lewin przypatrywał się jej z uwagą.
— Tak samo i ja... — szepnął — zupełnie tak samo... Lecz nic nie szkodzi... Dobrze!

<section end="X127" />

<section begin="X128" />
XXVIII.

Nazajutrz rano po balu Anna Arkadjewna zatelegrafowała do męża, donosząc mu, iż wyjeżdża zaraz z Moskwy.
— Muszę jechać koniecznie, koniecznie — tłumaczyła się przed bratową ze zmiany swych projektów w taki sposób, jak gdyby przypomniała sobie nagle o tylu ważnych sprawach, że nawet nie sposób wyliczać je — nie, już lepiej dzisiaj pojadę!
Stepan Arkadjewicz nie był na obiedzie w domu, lecz obiecał, że o siódmej przyjedzie na dworzec pożegnać się z siostrą.
Kiti również nie przyjechała, przysłała tylko list, w którym donosiła, że cierpi na ból głowy. Dolly i Anna siadły do stołu tylko z dziećmi i z Angielką. Niewiadomo, czy dlatego, że dzieci w ogóle są nader zmienne, czy też dlatego, że będąc bardzo wrażliwemi, odrazu zmiarkowały, że Anna dzisiaj nie jest taką, jaką była wtedy, gdy one ją pokochały, i że nie bawi się już niemi z taką ochotą jak przedtem; w każdym razie dzieci przestały już uwijać się ciągle koło niej, ochłodły ku niej i nie zajmowały się zupełnie jej wyjazdem. Anna napisała parę pożegnalnych listów do znajomych, zapisywała wydatki i pakowała się. W ogóle Dolly zdawało się, że Anna nie jest spokojną, lecz w tym stanie niepokoju, który Dolly znała dobrze z własnego doświadczenia i który nigdy nie opanowywa bez powodu i jest zwykle oznaką niezadowolenia z siebie samej.
Po obiedzie Anna zaczęła się ubierać w swym pokoju, dokąd i Dolly udała się za nią.
<section end="X128" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/141 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/142 <section begin="X128" />twarz, gdy usłyszała wypowiedzianą wyrazami myśl, która ją tak zajmowała. — Jadę więc, zrobiwszy sobie wroga w Kiti, którą bardzo pokochałam. Nadzwyczaj miła i sympatyczna! Ale ty, Dolly, naprawisz nasz stosunek? Wszak prawda?
Dolly z trudnością powstrzymała się od uśmiechu, chociaż kochała Annę, lecz spostrzeżenie, że i Anna nie jest wolną od słabostek ucieszyło ją.
— Wroga? to nie może być!
— Pragnę, abyście wszyscy kochali mnie, jak ja was kocham; a obecnie jeszcze bardziej was pokochałam — odezwała się Anna ze łzami w oczach. — Mój Boże, jaka ja dzisiaj jestem głupia — i Anna obtarła twarz chustką i zaczęła ubierać się.
Na chwilę przed jej wyjazdem, co mało nie spóźniwszy się, przyjechał Stepan Arkadjewicz, czerwony, uśmiechnięty, wesoły, niosąc z sobą zapach cygar i wina.
Serdeczność Anny podziałała i na Dolly. Dolly, obejmując po raz ostatni bratowe, szepnęła jej: „Pamiętaj, Anno, że nigdy nie zapomnę, coś dla mnie zrobiła. Pamiętaj, że zawsze kochałam cię i będę kochać jak najlepszą przyjaciółkę!
— Doprawdy, nie rozumiem za co — odpowiedziała Anna, całując Dolly i starając się utaić łzy.
— Zrozumiałaś i rozumiesz mnie. — Zegnaj mi, najdroższa!

<section end="X128" />

<section begin="X129" />
XXIX.

„Bogu dzięki, już się wszystko skończyło!“ — pomyślała Anna Arkadjewna, pożegnawszy się po raz ostatni z bratem, który aż do trzeciego dzwonka zagradzał sobą przejście w wagonie. Anna siadła na kanapce koło swej pokojówki Annuszki i zaczęła rozglądać się po słabo oświetlonym sypialnym wagonie.
<section end="X129" /> Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/144 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/145 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/146 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/147 gdy jakiś mężczyzna w oficerskim szynelu przeszedł bardzo blizko niej, zasłaniając sobą migocące światło latarni. Anna obejrzała się i od razu poznała twarz Wrońskiego. Dotknąwszy ręką daszka czapki, Wroński skłonił się przed nią i zapytał, czy jej czego nie potrzeba i czy może jej być pomocnym? Anna dość długo spoglądała na niego, nie dając mu żadnej odpowiedzi, i pomimo tego, że stał w cieniu, widziała, a może tylko wydawało się jej, że widzi — wyraz twarzy jego i oczów. Był to ten sam wyraz, pełen szacunku i zachwytu, wyraz, który tak silnie podziałał na nią wczoraj. Anna niejednokrotnie powtarzała sobie w ciągu ostatnich paru dni, a nawet i przed chwilą, że Wroński nie jest dla niej niczem innem, tylko jednym z wielu podobnych do siebie, na każdym kroku spotykanych, młodych ludzi; że ona, Anna, nigdy nawet nie pozwoli sobie myśleć o nim; lecz teraz, w pierwszej chwili spotkania, ogarnęło ją uczucie radosnej dumy; nie potrzebowała pytać go, skąd wziął się, gdyż wiedziała to również dobrze, jak gdyby on sam powiedział jej, że dlatego znalazł się tu, aby był tam, gdzie i ona.
— Nie wiedziałam, że i pan jedzie. Po co pan jedzie? — zapytała, odejmując rękę od poręczy. Radość, której nie mogła stłumić, i ożywienie malowały się na jej obliczu.
— Po co ja jadę? — powtórzył Wroński, patrząc jej prosto w oczy. — Pani wie, że jadę po to, aby być tam, gdzie i pani; inaczej nie mogę — dodał po chwili.
I w tej chwili, jakby przezwyciężywszy wszelkie przeszkody, wiatr począł sypać śnieg z dachów wagonu, począł trząść jakimś kawałkiem blachy, który oberwał się na dachu, a na przodzie pociągu ponuro i płaczliwie odezwał się ryk gwizdka lokomotywy. Cała zgroza zamieci wydała się Annie jeszcze bardziej wspaniałą. Wroński rzekł do niej parę wyrazów, których dusza jej pragnęła, lecz których rozsądek bał się: nic więc nie odpowiedziała i na twarzy jej widać było wewnętrzną walkę, którą Wroński zauważył.
— Niech mi pani wybaczy, jeśli uraziły ją moje słowa — przemówił pokornie; mówił grzecznie, z szacunkiem, lecz tak stanowczo i z takim uporem, że Anna dość długo nie mogła zebrać się z odpowiedzią.
— Nie powinno tak być, jak pan powiada, i jeśli pan jest uczciwym człowiekiem, proszę zapomnieć swe słowa, również jak i ja je zapomnę — odrzekła w końcu.
— Żadnego słowa pani, żadnego jej gestu i nie zapomnę nigdy i nie mogę...
— Dość już, dość! — zawołała Anna, starając się napróżno nadać surowy wyraz swej twarzy, której Wroński przypatrywał się bacznie. Schwyciwszy się ręką za poręcz, Anna wstąpiła na schodki i prędko weszła do sionki wagonu. Lecz w sionce zatrzymała się, zastanawiając się nad wszystkiem, co miało miejsce przed chwilą. Nie przypominając sobie ani jego, ani swoich słów, instynktownie pojęła, że chwilowa ta rozmowa, ogromnie wpływała na wzajemne zbliżenie się ich — i Anna czuła się i szczęśliwą i przestraszoną zarazem; postawszy parę sekund, weszła do wagonu i zajęła poprzednie swe miejsce. Stan naprężenia, który ją męczył z początku, nietylko wznowił się, ale nawet wzmógł do tego stopnia, że Anna obawiała się, iż lada chwila zerwie się w niej jakaś zanadto wyprężona struna; przez całą noc Anna nie mogła spać, lecz w tem naprężeniu i tych marzeniach, które napełniały jej wyobraźnię, nie było nic nieprzyjemnego i ponurego, owszem, wywoływały one wrażenie palące, radosne i pobudzające. Nad ranem, Anna siedząc na ławce, zaczęła drzemać, a gdy obudziła się, na dworze było już zupełnie jasno i pociąg zbliżał się do Petersburga. Myśli o mężu, o domu, o synu, o codziennych kłopotach zaczęły ją ogarniać.
W Petersburgu, zaraz po wyjściu z wagonu, pierwszą osobą, która zwróciła na siebie uwagę Anny, był mąż.
„Ach, mój Boże, skąd on ma takie uszy?“ — pomyślała Anna, patrząc na sztywną i okazałą postać męża; Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/150 przedmiotem, lecz człowiekiem; pomimo to Wroński spoglądał na niego, jak na latarnię, wiszącą na środku wagonu, a młody człowiek krzywił się, czując, że traci panowanie nad samym sobą, gdyż nie jest uznawanym za człowieka.
Wroński nic i nikogo nie widział: uważał się za mocarza, nie dlatego, żeby miał być pewnym, że wywarł wrażenie na Annę, tego nie był jeszcze pewnym, lecz dlatego, że wrażenie, jakie ona wywarła na nim, napełniło go szczęściem i dumą.
Co z tego wyniknie, Wroński nie wiedział i nawet nie myślał o tem, dochodził tylko do przekonania, że wszystkie dotychczas rozstrzelone i rozrzucone siły jego winny być zjednoczone i z całą straszliwą energią skierowane ku jednemu celowi: pewność ta uszczęśliwiła go. Wiedział tylko, że powiedział jej prawdę, mówiąc, że jedzie tam, dokąd jedzie i ona, że całe swe szczęście, jedyny cel życia znajduje tylko w tem, aby na nią patrzyć i słyszeć ją, i gdy w Bołogowie wyszedł z wagonu, aby napić się selcerskiej wody i gdy ujrzał Annę, mimowoli wypowiedział jej wszystko, co myślał; obecnie był rad, że jej to powiedział, że ona wie wszystko i że myśli o tem. Wroński nie mógł spać przez całą noc; wróciwszy do wagonu przypominał sobie nieustannie wszystkie okoliczności, wśród których widział ją i wszystkie jej odezwania się, a w wyobraźni jego unosiły się obrazy przyszłości, przyspieszające bicie serca.
Gdy Wroński w Petersburgu wyszedł z wagonu na peron, czuł się po bezsennie spędzonej nocy tak rzeźkim i ożywionym, jak po wzięciu chłodnej wanny. Oczekując na wyjście Anny, Wroński zatrzymał się przed swym wagonem. „Raz jeszcze zobaczę ją — mówił do siebie, mimowoli uśmiechając się — ujrzę jej chód, jej oblicze: odezwie się może, odwróci głowę, popatrzy, może nawet uśmiechnie się.“ Lecz zanim dostrzegł Annę, Wroński ujrzał jej męża, którego naczelnik stacyi z uszanowaniem przeprowadzał przez tłum publiczności, zalegającej peron. „Prawda! Mąż!“ Teraz dopiero po raz pierwszy Wroński przypomniał sobie, że mąż jest osobą, związaną z nią ściśle; dotąd wiedział tylko, że Anna ma męża, lecz nie wierzył w jego istnienie i uwierzył dopiero teraz, gdy zobaczył go i jego głowę, plecy i nogi w czarnych spodniach, szczególniej, gdy ujrzał, jak ten mąż spokojnie wziął ją za rękę, jak swoją własność.
Ujrzawszy Aleksieja Aleksandrowicza, z jego po petersbursku zdrową cerą i pewną siebie postawą, w okrągłym kapeluszu, z nieznacznie wystającemi plecami, Wroński uwierzył w jego istnienie i doznał na ten widok przykrego wrażenia, jakiego doznałby zapewne człowiek spragniony, który po długich poszukiwaniach znalazł nareszcie źródło i zastał w niem psa, owcę lub bezrogę, które wypiły i zmąciły wodę. Szczególniej raził Wrońskiego chód Aleksieja Aleksandrowicza. Wroński sobie tylko przyznawał niezaprzeczalne prawo kochania Anny. Lecz ona była zawsze ta sama i widok jej, tak samo fizycznie ożywiając go, pobudzając i napełniając szczęściem jego duszę, podziałał na niego. Wroński kazał niemcowi lokajowi, który, wysiadłszy z wagonu drugiej klasy podbiegł do niego, zabrać rzeczy i jechać z niemi do domu, sam zaś podszedł do Anny. Wroński przypatrywał się spotkaniu męża z żoną i z przenikliwością zakochanego zauważył pewne zakłopotanie, z jakiem Anna rozmawiała z mężem. „Nie, ona nie kocha go i nie może kochać“ — nabrał wreszcie przekonania.
— Jakże pani spędziła noc? — zapytał, kłaniając się i jej i Aleksiejowi Aleksandrowiczowi, i pozwalając temu ostatniemu przyjąć ten ukłon na swój rachunek i przypomnieć go sobie lub nie.
— Dziękuję panu, bardzo dobrze — odpowiedziała Anna.
Twarz Anny zdawała się mieć wyraz zmęczenia i nie było znać na niej ożywienia, które zwykle przebijało się w jej oczach lub uśmiechu; lecz przez jedną chwilę, gdy spojrzała na niego, mignęło coś w jej spojrzeniu i chociaż płomień ten wnet zagasł, Wroński czuł się uszczęśliwionym tą chwilą. Anna spojrzała na męża, gdyż nie wiedziała, czy Aleksiej Aleksandrowicz zna Wrońskiego. Karenin patrzał z niezadowoleniem na Wrońskiego i zaledwie zadawał sobie fatygę, przypomnieć kto to taki. Spokój i pewność siebie, cechujące Wrońskiego, natknęły się, jak kosa na kamień, ze sztywną pewnością siebie Aleksieja Aleksandrowicza.
— Hrabia Wroński — rzekła Anna.
— Zdaje mi się, żeśmy znajomi — obojętnie odezwał się Aleksiej Aleksandrowicz, podając rękę Wrońskiemu. — W jedną stronę jechałaś z matką, a w drugą z synem — mówił dobitnie, darząc każdym słowem, jak rublem. — Pan zapewne powraca z urlopu? — zapytał Karenin, i nie czekając na odpowiedź, zwrócił się do żony swym żartobliwym tonem: — Cóż, czy wiele łez zostało uronionych w Moskwie przy pożegnaniu?
Zwróceniem się do żony, Aleksiej Aleksandrowicz chciał dać do zrozumienia Wrońskiemu, że pragnie pozostać z nią sam na sam i zwróciwszy się ku niemu dotknął ręką kapelusza; lecz Wroński odezwał się jeszcze do Anny Arkadjewny:
— Będę miał zaszczyt złożyć pani me uszanowanie w jej domu.
Aleksiej Aleksandrowicz znużonym wzrokiem spojrzał na Wrońskiego.
— Będzie nam bardzo przyjemnie — odezwał się chłodno — przyjmujemy co poniedziałek. — Poczem, pożegnawszy się na dobre z Wrońskim, Aleksiej Aleksandrowicz odezwał się do żony: „Jak to dobrze, że miałem właśnie pół godzinki czasu, że przyjechałem po ciebie na dworzec, i że mam możność złożyć ci dowód mej gorącej miłości — mówił w żartobliwy sposób.
— Zanadto dużo mówisz o swej miłości, abym miała ją zbyt cenić — odrzekła również żartobliwe Anna, mimowoli przysłuchując się odgłosom kroków Wrońskiego, idącego za niemi. — „Lecz co mnie to może obchodzić?“ — Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/154 — Mówiłem przecież pani, że to mama — zawołał, zwracając się do guwernantki.
— Ja wiedziałem! Syn również, jak i mąż, wywarł na Annie uczucie, graniczące z rozczarowaniem, gdyż wyobrażała go sobie doskonalszym niż był w rzeczywistości, i musiała zadawać sobie pewien przymus, aby módz zachwycać się nim. Pomimo to, Sierioża był zachwycającym ze swymi jasnymi kędziorkami, błękitnemi oczkami i pulchnemi, zgrabnemi nóżkami, odzianemi w mocno naciągnięte pończoszki. Anna odczuwała fizyczną prawie rozkosz w jego pieszczotach i w poczuciu, że syn znajduje się blisko niej: jego pełne ufności i miłości, prostoduszne spojrzenie uspakajało ją moralnie, również jak i słuchanie naiwnych jego pytań. Anna wydostała podarunki, które dzieci Dolly przysłały mu, i opowiedziała synowi, że w Moskwie jest dziewczynka Tania, że Tania ta umie czytać i że nawet uczy już inne dzieci.
— A czy ja jestem gorszy od niej? — zapytał Sierioża.
— Dla mnie jesteś lepszym od wszystkich na świecie.
— Wiem o tem — odpowiedział Sierioża, uśmiechając się.
Anna nie zdążyła jeszcze wypić kawy, gdy zameldowano hrabinę Lydję Iwanównę. Hrabina Lydja Iwanówna była to wysoka, otyła kobieta, z niezdrową żółtą cerą i pięknemi czarnemi oczyma z wyrazem zamyślenia. Anna lubiała ją bardzo, lecz dzisiaj dopiero, jak gdyby po raz pierwszy, dojrzała w hrabinie różne jej ujemne cechy.
— No i cóż, moja droga, czy zaniosłaś oliwną gałązkę? — pospieszyła zapytać hrabina, wszedłszy zaledwie do pokoju.
— Tak, wszystko należy uważać już za skończone, lecz wogóle cała ta historya nie miała tego znaczenia, któreśmy jej przypisywali — odpowiedziała Anna. — Wogóle moja belle soeur jest zanadto stanowczą.
Hrabina Lydja Iwanowna, która zawsze zajmowała się różnemi sprawami niedotyczącemi jej, miała zwyczaj nie słuchać nigdy tego, co ją obchodziło.
— Doprawdy, dużo jest smutku i zła na świecie, a ja taka znużona dzisiaj jestem — przerwała hrabina Annie.
— Czem? — zapytała Anna, usiłując powstrzymać uśmiech.
— Zaczyna mnie już nużyć to ciągłe, napróżne kruszenie kopii za prawdę, i chwilami’bywam już do niczego. Cała sprawa siostrzyczek (była to filantropijna, religijno-patryotyczna instytucya) była już na najlepszej drodze, lecz z tymi panami nie można sobie dać rady — dodała hrabina Lydja Iwanowna z ironicznem poddaniem się losowi. — Idea sama podoba się im, lecz spaczają ją, a potem zaczynają krytykować, i to w dodatku płytko i marnie rozumując. Dwóch, trzech ludzi zaledwie, a w ich liczbie i mąż pani, pojmują całą doniosłość tej sprawy, reszta zaś tylko szkodzi nam. Wczoraj pisał do mnie Prawdin...
Prawdin był znanym powszechnie panslawistą, mieszkającym za granicą, i hrabina Lydja Iwanowna opowiedziała treść jego listu.
Potem hrabina opowiadała jeszcze o nieprzyjemnościach i przeszkodach, o które rozbija się połączenie kościołów, i odjechała nareszcie, spiesząc się bardzo, gdyż w ciągu dnia musiała być jeszcze na posiedzeniu jakiegoś towarzystwa i w komitecie słowiańskim.
„Przecież to wszystko było i przedtem, ale dlaczegóż ja nie zauważyłam tego dawniej? — pytała Anna samą siebie. — „Czyżby hrabina była dzisiaj bardzo rozdrażnioną? W istocie jest to zabawne! cel życia jej stanowi cnota, jest chrześcijanką, a pomimo to nieustannie jest zagniewaną i ma nieprzyjaciół, i to wszystko nieprzyjaciół, których zjednała sobie na polu chrześcijaństwa i dobroczynności.“
Po odjeżdzie hrabiny przyjechała przyjaciółka Anny, żona dyrektora, i opowiedziała wszystkie miejskie ploteczki. O trzeciej i ona odjechała również, obiecując przyjechać na obiad. Aleksiej Aleksandrowicz był w ministeryum. Pozostawszy samą, Anna zużyła przedobiedni czas na rozmowę Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/157 godzina, gdy bronzowy zegar w stylu Piotra I nie zdążył jeszcze wybić po raz piąty, w salonie zjawił się Aleksiej Aleksandrowicz w białym krawacie i we fraku z dwoma gwiazdami, gdyż zaraz po obiedzie musiał wyjeżdżać. Każda chwila czasu Aleksieja Aleksandrowicza była zajętą i miała swe przeznaczenie: żeby być w stanie wydołać nawałowi codziennych zajęć, Aleksiej Aleksandrowicz starał się być nadzwyczaj punktualnym. „Bez pospiechu i bez odpoczynku“, było jego dewizą. Wszedłszy do salonu, gospodarz przywitał się z gośćmi i usiadł, uśmiechając się do żony.
— Nareszcie skończyło się me osamotnienie. Nie uwierzysz, jak to przykro (Aleksiej Aleksandrowicz położył nacisk na wyrazie przykro) siadać samemu do obiadu.
Podczas obiadu Aleksiej Aleksandrowicz porozmawiał z żoną o moskiewskich znajomych, dopytując się z ironicznym uśmiechem o Stepana Arkadjewicza, lecz rozmowa była przeważnie ogólną o petersburskich społecznych i urzędowych stosunkach. Po obiedzie Aleksiej Aleksandrowicz spędził pól godziny czasu z gośćmi i — znów z uśmiechem uścisnąwszy rękę żony, wyszedł i pojechał na sesyę. Anna nie pojechała tego wieczoru ani do księżnej Betsy Twerskiej, która dowiedziawszy się o przyjeździe Anny, zaprosiła ją na herbatę, ani do teatru, gdzie miała już zakupioną lożę. Anna dlatego głównie została się w domu, że suknia, w którą miała się ubrać, nie była jeszcze gotową. Zająwszy się po odjeździe gości swą garderobą, Anna straciła humor. Przed odjazdem do Moskwy, Anna wogóle umiejąca niedrogo ubierać się, oddała modniarce trzy suknie do przerobienia; suknie trzeba było tak przerobić, aby ich nie było można poznać i powinny były być gotowe już trzy dni temu. Okazało się jednak, że dwie z nich były jeszcze zupełnie nie zrobione, a trzecia nie tak, jak Anna życzyła sobie. Modniarka przyszła tłómaczyć się i dowodziła, że tak będzie lepiej, Anna uniosła się do tego stopnia, że jej samej potem przykro było; aby zupełnie uspokoić cię, poszła do dziecinnego pokoju i cały wieczór spędziła z synem, położyła go spać, przeżegnała i otuliła kołderką. Anna była zadowoloną, że nie pojechała nigdzie i że tak dobrze spędziła cały wieczór: było jej lekko na sercu i ogarnął ją spokój wewnętrzny i teraz dopiero przekonała się, że wszystko czemu podczas podróży przypisywała tyle znaczenia, było tylko jednem z nic nieznaczących zdarzeń światowego życia, i że niema się czego wstydzić ani przed sobą, ani przed światem. Anna z angielskim romansem w ręku siadła przy kominku, oczekując na męża. Punkt o wpół do dziesiątej dał się słyszeć dzwonek i Aleksiej Aleksandrowicz wszedł do pokoju.
— Przyszedłeś nareszcie! — odezwała się Anna, podając mężowi rękę.
Aleksiej Aleksandrowicz pocałował podaną sobie rękę i siadł koło żony.
— Z przyjemnością widzę, że podróż udała ci się — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz.
— Najzupełniej — odpowiedziała Anna i zaczęła opowiadać wszystko z początku: swą podróż z Wrońską, przyjazd do Moskwy, wypadek na stacyi. Potem opowiedziała, jak na razie żałowała brata, a potem Dolly.
— Nie zdaje mi się, aby można było usprawiedliwiać takiego człowieka, chociaż to twój brat — rzekł surowo Aleksiej Aleksandrowicz.
Anna uśmiechnęła się, gdyż zrozumiała, że mąż jej powiedział to dlatego, aby pokazać, że wzgląd na pokrewieństwo nie może powstrzymać go od wypowiedzenia swego szczerego przekonania; Anna znała tę cechę charakteru męża i lubiła ją.
— Cieszę się, że cała ta historya skończyła się dobrze i żeś przyjechała — mówił Aleksiej Aleksandrowicz. — Cóż mówią w Moskwie o nowej ustawie, którą przeprowadziłem w radzie państwa?
Anna nie słyszała nic o tej ustawie i zrobiło się jej przykro, że była w stanie zapomnieć tak łatwo o tem, czemu on przypisywał tyle wagi.
— Tutaj ustawa ta narobiła dużo hałasu — dodał Aleksiej Aleksandrowicz z pewnym siebie uśmiechem.
Anna spostrzegła, że mąż chciał jej opowiedzieć coś przyjemnego dla siebie o całej tej sprawie, zręcznemi więc pytaniami naprowadziła go na to opowiadanie. Aleksiej Aleksandrowicz z tym samym, pewnym siebie uśmiechem, opowiedział jej o owacyach, które go spotkały z powodu przeprowadzenia tej ustawy.
— Jestem bardzo, bardzo zadowolony, gdyż dowodzi to tylko, że społeczeństwo nasze poczyna nabierać rozumnego i właściwego poglądu na tę sprawę.
Dopiwszy drugiej filiżanki herbaty ze śmietanką i z chlebem, Aleksiej Aleksandrowicz podniósł się i poszedł do swego gabinetu.
— A ty nie jeździłaś nigdzie? musiałaś się nudzić? — zapytał żony.
— Nie! — odpowiedziała Anna, wstając również i przeprowadzając go przez salon do gabinetu. — Co czytasz obecnie? — zapytała.
— Czytam obecnie Duc de Lille, Poesie des Eufers — odrzekł Aleksiej Aleksandrowicz. — Nadzwyczaj ciekawa książka.
Anna uśmiechnęła się, jak uśmiechamy się nad słabostkami kochanych przez nas ludzi, i wziąwszy go pod rękę, doprowadziła do drzwi gabinetu. Annie znany był zwyczaj męża, który stał się już dla niego koniecznością, czytywania wieczorami; wiedziała, że Aleksiej Aleksandrowicz, pomimo zajęć swego urzędu, pochłaniających mu prawie cały czas, poczytywał sobie za obowiązek zwracać baczną uwagę na objawy umysłowego życia; wiedziała również, że interesują go rzeczywiście dzieła polityczne, filozoficzne, teologiczne i że chociaż sztuka była zupełnie obcą jego naturze, pomimo to, a raczej dlatego, Aleksiej Aleksandrowicz zwracał baczną uwagę na wszystko, co się działo w jej zakresie, i czytywał wszystkie dzieła, poświęcone jej. Anna wiedziała, że co do polityki, filozofii, teologii Aleksiej Aleksandrowicz albo wątpił, albo szukał prawdy; lecz w kwestyach sztuki i poezyi, szczególniej zaś muzyki, daru pojmowania której był najzupełniej pozbawiony, Aleksiej Aleksandrowicz miał ustalone poglądy, lubiał też mówić o Szekspirze, Rafaelu, Bethowenie, o wpływie i znaczeniu nowych kierunków w poezyi i muzyce.
— Idź z Bogiem — rzekła Anna do męża, gdy doszli do drzwi gabinetu, gdzie czekała już na Aleksieja Aleksandrowicza świeca z abażurem i karawka wody na stoliku koło fotelu. A ja tymczasem napiszę do Moskwy.
Aleksiej Aleksandrowicz znów uścisnął ją za rękę i pocałował.
„W każdym razie jest to dobry człowiek, zacny, szlachetny i wyróżniający się w swojej sferze“ — pomyślała Anna, powróciwszy do swego pokoju. Annie zdawało się, że broni męża przed kimś, stawiającym mu różne zarzuty i dowodzącym, że kochać go nie można. „Ale dlaczego te uszy tak mu dziwnie wystają? Może ostrzygł się!“
Punkt o dwunastej, gdy Anna siedziała jeszcze przy biurku i kończyła list do Dolly, dały się słyszeć powolne kroki nóg w pantoflach, i Aleksiej Aleksandrowicz umyty i uczesany, z książką pod pachą, podszedł ku niej.
— Czas już, czas — rzekł, uśmiechając się dziwnie, i poszedł do sypialnego pokoju.
„I jakiem prawem patrzał on tak na niego?“ — pomyślała Anna, przypominając sobie spojrzenie, jakie Wroński rzucił na Aleksieja Aleksandrowicza.

Rozebrawszy się, Anna weszła do sypialni, lecz twarz jej nie miała ożywienia, które podczas pobytu Anny w Moskwie tryskało jej z oczów i uśmiechu; przeciwnie, obecnie ogień zdawał się być zgaszonym lub też ukrytym głęboko.

XXXIV.

Wyjeżdżając z Petersburga, Wroński zostawił swe obszerne mieszkanie przy ulicy Morskiej przyjacielowi i koledze, Petryckiemu.
Petrycki był młodym porucznikiem, nie zbyt świetnego pochodzenia; nie dość, że był niebogaty, ale siedział jeszcze w długach po uszy, wieczorami zawsze upijał się i często dostawał się na odwach za różne, czasami śmieszne, czasami brzydkie historye; pomimo to lubili go nadzwyczaj i koledzy i przełożeni. Wroński podjeżdżając o dwunastej w południe pod bramę domu, w którym mieszkał, spostrzegł znaną sobie karetę; gdy zadzwonił i stał jeszcze przede drzwiami swego mieszkania, usłyszał donośny męzki śmiech, kobiecy głos i wołanie Petryckiego: „Jeżeli to kto ze złodziei, to nie puszczać!“ Wroński nie pozwolił lokajowi meldować o swym przyjeździe i po cichu wszedł do pierwszego pokoju. Baronowa Szylton, przyjaciółka Petryckiego, w liliowej atłasowej sukni, z rumianą twarzyczką, napełniając, jak kanarek szczebiotem, cały pokój swą francuszczyzną, siedziała za okrągłym stołem i gotowała kawę. Petrycki w szynelu i rotmistrz Kamerowski w pełnym uniformie, wróciwszy widocznie przed chwilą ze służby, siedzieli koło niej.
— Brawo! Wroński! — zawołał Petrycki, wstając i potrącając krzesło. — Sam gospodarz! Baronowo, nalej mu kawy z nowego imbryka! Nie spodziewaliśmy się ciebie! Mam nadzieję, żeś zadowolony z ozdoby swego gabinetu? — rzekł, wskazując baronowe. — Znacie się państwo zapewne?
— Ma się rozumieć: — odparł Wroński, uśmiechając się wesoło i ściskając maleńką rączkę baronowej. — Cóż słychać u ciebie, stary przyjacielu?
— Pan z podróży — odezwała się baronowa — więc ja uciekam. Ach, doprawdy, wyjadę w tej chwili, jeżeli przeszkadzam.
— Gdziekolwiek pani jesteś, jesteś pani u siebie w domu, baronowo! — przerwał jej Wroński. — Jak się miewasz, Kamerowski? — dodał, podając ozięble rękę Kamerowskiemu.
— Pan nigdy nie potrafisz mówić tak ładnie — zwróciła się baronowa do Petryckiego.
— E, dlaczego? Po obiedzie i ja potrafię nie gorzej powiedzieć?
— Po obiedzie, to nie wielka sztuka! Dam więc panu kawy, idź pan tylko umyć się i przebrać — rzekła baronowa, siadając znowu i zakręcając ostrożnie kurek nowej maszynki! — Pierre, podaj kawę — zawołała na Petryckiego, którego, nie tając swych stosunków z nim, nazywała Pierre, skracając w ten sposób jego nazwisko. — Chciałabym dosypać trochę.
— Zepsuje pani maszynkę! — Nie, nie zepsuję! No, a pańska żona? — zapytała nagle baronowa, przerywając Wrońskiemu rozmowę z kolegą. — Myśmy już tutaj ożenili pana. Czy pan przywiózł swoją żonę?
— Nie, baronowo! Urodziłem się cyganem i umrę nim.
— Tem lepiej, tem lepiej! — podaj mi pan rękę.
I baronowa żartując, zaczęła opowiadać Wrońskiemu o swych przyszłych zamiarach i pytać go o radę.
— Nie chce wciąż dawać mi rozwodu. Cóż więc mam robić z sobą? (On, był to jej mąż). Chciałabym rozpocząć teraz proces. Jak pan mi radzi? Kamerowski, pilnuj pan kawy, żeby nie wykipiała: widzisz pan przecież, że jestem zajętą różnemi sprawami! Chcę koniecznie procesu, gdyż potrzebuję mego majątku. Czy pan widział kiedy coś, do tego stopnia głupiego: ponieważ ja podobno nie jestem mu wierną, więc on chce zagarnąć mi majątek — mówiła z pogardą.
Wroński przysłuchiwał się z przyjemnością temu szczebiotowi ładnej kobiety, potakiwał jej, udzielał — trochę na seryo, trochę na żarty — rad i wogóle zaczął z nią od razu rozmawiać w ten sposób, w jaki zwykle rozmawiał z kobietami, podobnemi do baronowej. W petersburskim świecie Wrońskiego wszyscy ludzie dzielili się na dwa, zupełnie różne gatunki. Pierwszy niższy gatunek: ludzie banalni, głupi, a przedewszystkiem śmieszni, przekonani, że każdy powinien żyć z jedną poślubioną sobie żoną, że panny powinny być niewinne, kobiety mieć wstyd, że mężczyzna powinien być powściągliwym i energicznym, że należy zajmować się wychowaniem dzieci, pracować na chleb, płacić długi; wogóle ludzie ci wierzą w wiele różnych głupstw. Ten gatunek ludzi wyszedł już z mody i stał się śmiesznym. Lecz istniał również drugi gatunek — ludzi w całem znaczeniu tego słowa, do którego należał Wroński i wszyscy jego koledzy. Ludzie, chcący należeć do tego gatunku, powinni przedewszystkiem być eleganckimi, szlachetnymi, śmiałymi, wesołymi, powinni bez zarumienienia się czynić zadość wszystkim swym namiętnościom i lekceważyć wszystko i wszystkich.
Wroński przez jedną minutę tylko czuł się oszołomionym po wrażeniach, wyniesionych z zupełnie innego świata w Moskwie, lecz od razu, jak gdyby wsunął nogi w stare pantofle, wszedł znów w swój dawny, wesoły, przyjemny świat.
Kawa nie ugotowała się jednak, pobryzgała wszystkich i wykipiała, wywarła jednak pożądany skutek, gdyż dała powód do hałasu i śmiechu i zalała kosztowny dywan i suknię baronowej.
— No, a teraz do widzenia, bo inaczej pan się nigdy nie umyje i na sumieniu mem ciążyć będzie największy grzech porządnego człowieka, niechlujność. Więc pan radzi położyć mu nóż na gardle?
— Koniecznie! I to w dodatku w taki sposób, aby rączka pani była o ile możności najbliżej ust jego. On pocałuje rączkę pani i wszystko skończy się jak najlepiej — odpowiedział Wroński.
— A więc dzisiaj we Francuskim! — zawołała baronowa, wychodząc i szeleszcząc suknią.
Kamerowski podniósł się również i Wroński, nie czekając na jego wyjście, podał mu rękę i poszedł do sypialnego pokoju, gdzie zaczął się myć, a Petrycki opisywał mu w krótkich wyrazach zmiany, jakie zaszły w jego położeniu od czasu wyjazdu przyjaciela: pieniędzy brak zupełny, ojciec zapowiedział, że ich nie da i że żadnych długów płacić nie będzie; krawiec grozi podaniem do sądu, drugi, również; pułkownik zapowiedział, że jeśli te skandale nie skończą się, to trzeba będzie podawać się do dymisyi; baronowa sprzykrzyła się już do reszty, głównie dlatego, że ciągle chce dawać pieniędzy; lecz jest jedna, którą on, Petrycki, pokaże Wrońskiemu, cudna, śliczna, najczystszego typu wschodniego „genre niewolnicy Rebeki, rozumiesz“; z Berkoszewym miało miejsce zajście i Berkoszew chciał przysłać sekundantów, lecz, ma się rozumieć, nic z tego nie będzie. Jednem słowem i wesoło jest i ładnie.
Nie dając czasu koledze wejść we wszystkie szczegóły swego położenia, Petrycki zaczął opowiadać mu różne nowiny. Słuchając opowiadań Petryckiego, do których od dawna był przyzwyczajonym w swem, od trzech lat zajmowanem mieszkaniu, Wroński poddał się przyjemnemu wrażeniu, jakie wywarł na niego powrót do zwykłego, lekkomyślnego petersburskiego życia.
— Nie może być! — zawołał, puszczając pedał umywalni, nad którą polewał swą czerwoną, muskularną szyję. — Nie może być! — zawołał na wiadomość, że Lora porzuciła Fertiuhofa, a zeszła się z Mileiewym. — Cóż, czy on zawsze taki głupi i zadowolony z siebie? A co porabia Buzułuków?
— Buzułuków miał historyę, powiadam ci prawdę! — zaczął opowiadać Petrycki. — Wiesz przecież, że bale są jego pasyą i że żadnego dworskiego balu nie opuszcza. Poszedł więc na wielki bal w nowym kasku. Widziałeś nowe kaski? Są bardzo dobre, znacznie lżejsze. Stoi więc on... ale słuchaj tylko!...
— Słucham przecież — odparł Wroński, wycierając się kosmatym ręcznikiem.
— Przechodzi wielka księżna z którymś z posłów i na nieszczęście jego zaczęli oboje rozmawiać o nowych kaskach. Wielka księżna chciała pokazać posłowi nowy kask... Widzą, że kochanek nasz stoi. (Petrycki pokazał, jak Buzułukow stał z kaskiem). Wielka księżna poprosiła go, żeby dał kask, on nie daje. Co takiego? Migają więc na niego, kiwają, marszczą się. Dawaj! On nie daje. Skamieniał, wyobraź sobie!... Ten, kto... jak go tam... chce wziąć kask od niego... a on nie daje. Wreszcie wyrwał mu, podaje wielkiej księżnie. To jest właśnie nowy kask, powiada wielka księżna; przewróciła kask i — wyobraźcie sobie — z niego buch! gruszka, cukierki, dwa funty cukierków!... On ściągnął to wszystko!
Wroński zaczął śmiać się serdecznie. I długo jeszcze, rozmawiając już zupełnie o czem innem, ile razy tylko przypomniał sobie historyę z kaskiem, zanosił się od śmiechu, pokazując swe mocne, zdrowe, równe zęby.
Dowiedziawszy się o wszystkiem, co zaszło w czasie jego nieobecności, Wroński z pomocą lokaja ubrał się w mundur i pojechał prezentować się władzy. Potem miał zamiar być u brata, u Bessy i oddać parę wizyt, które mogły mu ułatwić bywanie w towarzystwach, w których wiedział, że będzie się spotykać z Kareniną. Jak zwykle w Petersburgu, Wroński wyjechał z domu, nie mając zamiaru wracać doń, jak dopiero późno w nocy.




Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/167 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/168
I.

W końcu zimy w domu Szczerbackich odbywało się konsylium, majace zadecydować, w jakim stanie znajduje się zdrowie Kiti i jakie kroki należy przedsięwziąć, aby wrócić jej siły. Kiti była niezdrową i z wiosną stan jej zdrowia pogarszał się widocznie. Domowy lekarz dawał chorej tran, potem żelazo, potem lapis, a ponieważ ani pierwszy, ani drugi, ani trzeci z tych środków nie pomagał, a doktor radził zaraz na wiosnę jechać za granicę, zaproszono więc znakomitego doktora. Znakomity doktor, jeszcze nie stary, bardzo przystojny mężczyzna, zażądał od chorej, aby mu pozwoliła opukać się; zdawało się, że doktór z pewną przyjemnością dowodził, że wstyd dziewiczy jest tylko zabytkiem barbarzyństwa i że niema nic prostszego, iż on, jeszcze stosunkowo niestary mężczyzna, opukuje młodą obnażoną dziewczynę. Doktorowi opukiwanie wydawało się zupełnie naturalnem, gdyż robił je codziennie i nie wywierało to na nim żadnego wrażenia i, jak mu się zdawało, nie myślał przy tem o niczem złem i dlatego na wstydzenie się panien patrzał nietylko jako na zabytek barbarzyństwa, ale i jako na obrazę, wyrządzaną sobie.
Trzeba jednak było uledz mu, gdyż pomimo, że wszyscy doktorzy uczyli się w tych samych szkołach, z tych samych książek, znali tę samą naukę i pomimo, że niektórzy mówili, że ten znakomity doktór jest złym doktorem, w domu jednak księżnej i w kole jej znajomych niewiadomo dlaczego sądzono, że tylko ten jeden znakomity doktór wie coś nadzwyczajnego i tylko on jeden może uratować Kiti. Wybadawszy i wypukawszy skrupulatnie przestraszoną i oszołomioną ze wstydu chorą, znakomity doktór umył starannie ręce i stał na środku salonu, rozmawiając z księciem. Książę, słuchając doktora, marszczył się i pokaszliwał, gdyż jako człowiek niemłody, niegłupi i zdrowy, nie wierzył w medycynę i w głębi duszy irytował się na tę komedyę, tem bardziej, że zapewne on jeden tylko domyślał się, co spowodowało chorobę Kiti. „A to szczeka napróżno“ — myślał książę o znakomitym doktorze, przysłuchując się gadaniu jego o oznakach choroby córki. Doktór zaś zaledwie powstrzymywał się od okazywania pogardy, jaką miał dla tego starego magnata, i z trudnością zniżał się do poziomu, na jakim, według niego, stał książę pod względem umysłowym. Doktór zauważył od razu, że ze starym niema co gadać i że w tym domu matka jest wszystkiem, przed nią więc miał zamiar rozsypać perły swego krasomówstwa i wiedzy.
Gdy księżna w towarzystwie domowego doktora weszła do salonu, książę odszedł, aby nie dać zauważyć po sobie, jak śmieszną wydaje mu się ta cała komedya. Księżna była zakłopotaną i nie wiedziała co czynić, gdyż poczuwała się do winy względem Kiti.
— Panie doktorze, decyduj pan o naszym losie — rzekła księżna. — Prosimy powiedzieć nam wszystko. „Czy jest jeszcze jaka nadzieja“ — chciała zapytać księżna, lecz wargi jej zadrżały i nie mogła zdobyć się na odwagę i zadać doktorowi tego pytania.
— W tej chwili, pani, tylko rozmówię się z kolegą, a potem będę miał zaszczyt, księżno, powiedzieć jej me zdanie.
— Może panów zostawić samych?
— Jak państwo uważają.
Księżna westchnęła i wyszła.
Gdy doktorzy pozostali sami, domowy lekarz z pewną obawą zaczął mówić, że zdaniem jego jest to początek procesu tuberkulicznego, lecz i t. d... Znakomity lekarz słuchał go i podczas, gdy kolega mówił, wyjął duży złoty zegarek i spojrzał nań.
— Tak — odezwała się znakomitość. — Lecz...
Domowy doktór w jednej chwili przestał mówić.
— Jak to panu wiadomo, określić początku procesu tuberkulicznego nie jesteśmy w stanie; zanim pokażą się kawerny, niema nic pewnego. Lecz możemy podejrzywać; mamy ku temu pewne dane: złe odżywianie się, stan nerwowy i t. d. Należy więc postawić kwestyę w ten sposób: co należy czynić, aby podtrzymać odżywianie, gdy podejrzywamy stan tuberkuliczny?
— Lecz, jak panu wiadomo, w wypadkach tego rodzaju zawsze ukrywają się moralne powody — z uśmiechem pełnym finezyi pozwolił sobie zauważyć domowy doktór.
— Tak, to rozumie się samo przez się — odpowiedział znakomity doktór, spoglądając znów na zegarek — przepraszam pana, czy naprawiono już Jański most, czy też ciągle jeszcze trzeba objeżdżać naokoło? — zapytał doktór.
— Naprawiono już!
— Mogę wiec dojechać w ciągu dwudziestu minut. Mówiliśmy więc, że kwestya przedstawia się w następujący sposób: podtrzymywać odżywianie i wzmacniać nerwy. Jedno łączy się z drugiem i dlatego należy działać z dwóch stron.
— A wyjazd za granicę? — zapytał domowy lekarz.
— Jestem wrogiem wyjazdów za granicę. Niech pan będzie łaskaw zwrócić uwagę na tę okoliczność, że jeżeli to jest początek tuberkulicznego procesu, o czeni my wiedzieć nie możemy, wyjazd za granicę nie pomoże; mojem zdaniem, koniecznie potrzebnem jest użycie środka, podtrzymującego odżywianie i nieszkodliwego.
I znakomity doktór zaczął wykładać swój plan leczenia wodami Soden, które zaordynował dlatego, że zaszkodzić nie mogą.
Domowy doktór słuchał swego uczonego kolegi z uwagą i uszanowaniem.
— Ośmielę się uczynić uwagę, że za wyjazdem za granicę przemawia zmiana trybu życia i usunięcie się od warunków, wywołujących wspomnienia. A zresztą matka życzy sobie tego.
— W takim razie niechaj jadą; czy im tylko nie zaszkodzą ci niemieccy szarlatani... Trzeba koniecznie, żeby słuchały... a zresztą niech jadą... — zaopiniowała znakomitość i podeszła ku drzwiom.
Sławny doktór oznajmił księżnej (sama przyzwoitość nakazywała mu to), że raz jeszcze musi zobaczyć chorą.
— Jak to! jeszcze raz chce ją pan oglądać? — zawołała przestraszona księżna.
— Nie, chce tylko zapytać o niektóre szczegóły.
— Służę panu.
I matka w towarzystwie doktora weszła do saloniku, gdzie siedziała Kiti. Kiti stała na środku pokoju, mizerna, z wypiekami na policzkach i ze szczególnie błyszczącemi oczyma wskutek przebytego wstydu; gdy doktór wszedł, w oczach jej stanęły łzy. Cała choroba i kuracya wydawały jej się czemś głupiem, a nawet śmiesznem; leczenie wydawało się Kiti również bezcelowem, jak składanie kawałków rozbitej wazy. Serce jej było rozbite, dlaczegóż więc chcą ją leczyć pigułkami i proszkami? Lecz nie można było sprzeciwiać się matce, tem bardziej, że matka całą winę choroby córki przypisywała sobie.
— Proszę usiąść, księżniczko — rzekł znakomity doktór i uśmiechając się, siadł naprzeciwko Kiti, ujął ją za puls i znów począł zadawać nudne pytania. Kiti odpowiadała mu, lecz nagle zdjął ją gniew i podniosła się z krzesła.
— Proszę mi wybaczyć, panie doktorze, lecz te wszystkie pytania na nic się nie zdadzą. Pyta się mnie pan po trzy razy o jedno i to samo.
Znakomity doktór nie obraził się.
— Chorobliwe rozdrażnienie — odezwał się do księżnej, gdy Kiti wyszła — dowiedziałem się już wszystkiego...
Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/173 Dolly westchnęła pomimowoli, gdyż najlepszy jej przyjaciel, siostra wyjeżdżała, a życie jej nie było wesołe; stosunki z mężem po pogodzeniu się były nadzwyczaj przykre. Pogodzenie się małżonków pod wpływem Anny nie było trwałem i pożycie ich znów zaczęło szwankować na tym samym punkcie. Dolly nie miała żadnych faktycznych danych, lecz Stepana Arkadjewicza nigdy prawie nie było w domu, pieniędzy również brakowało; Dolly męczyła się podejrzeniami, że mąż sprzeniewierza się jej, i usiłowała niedopuszczać ich do siebie, gdyż obawiała się, że zazdrość przyprawi ją o większe jeszcze cierpienia. Pierwszy wybuch zazdrości, przez który raz już przeszła, nie mógł powtórzyć się i nawet zupełne przekonanie się o zdradzie męża nie byłoby już w stanie podziałać na Dolly tak silnie, jak za pierwszym razem; przekonanie takie obecnie pozbawiłoby ją tylko reszty spokoju, i Dolly pozwalała oszukiwać się, pogardzając mężem, a jeszcze więcej sobą, za brak charakteru. Prócz tego dręczyły ją nieustanne troski o dzieci: to karmienie najmłodszego szwankowało, to niańka porzuciła służbę, obecnie zaś zachorowało jedno z dzieci.
— A u ciebie co słychać? — zapytała matka.
— Ach, maman, mam ja dosyć różnych kłopotów. Lili zachorowała i obawiam się, czy to nie szkarlatyna. Wyszłam z domu na chwilę, aby się dowiedzieć o Kiti, a potem, jeśli to, broń Boże, szkarlatyna, zamknę się i na krok już ruszać się z domu nie będę.
Stary książę po odjeździe doktora wyszedł również ze swego gabinetu; pocałowawszy Dolly i porozmawiawszy z nią trochę, zwrócił się do żony.
— Postanowiłyście więc jechać? A ze mną cóż macie zamiar zrobić?
— Mnie się zdaje, Aleksandrze, że ty zostaniesz się — odpowiedziała księżna.
— Wszystko mi jedno.
Maman, czemuż papa nie ma jechać z nami? — zapytała Kiti — i jemu i nam będzie weselej.
Stary książę wstał i pogłaskał Kiti po głowie; Kiti podniosła twarz i patrzała na niego, zmuszając się do uśmiechu. Zawsze zdawało się jej, że ojciec najlepiej z całej rodziny rozumie ją, chociaż niewiele o tem mówi. Kiti, jako najmłodsza, była faworytką ojca i zdawało się jej, że miłość ku niej czyniła go przewidującym, i gdy obecnie spojrzenie jej spotkało się z niebieskiemi, dobremi oczyma, patrzącemi na nią, Kiti przekonaną była, że ojciec rozumie ją nawskróś i domyśla się wszystkiego. Kiti, rumieniąc się, pochyliła się ku ojcu, oczekując pocałunku, lecz książę pogłaskał ją tylko po włosach i odezwał się:
— Głupie te mody! Do córki nawet swojej dostać się nie można, a trzeba głaskać włosy zdechłych bab. No, Dolinko — zwrócił się do starszej córki — a twój sokół co porabia?
— Nic, ojcze — odparła Dolly, domyślając się, że ojciec mówi o jej mężu. — Niema go nigdy w domu i nie widuję go prawie zupełnie — dodała, nie mogąc powstrzymać się od ironicznego uśmiechu.
— Nie wyjechał więc jeszcze na wieś sprzedawać las?
— Nie, ale wybiera się ciągle.
— Tak? A zatem i ja mam wybierać się? Dobrze! — zwrócił się książę do żony. A ty, Katia — rzekł do młodszej córki — najlepiej zrobisz, gdy pewnego pięknego poranku, obudziwszy się, powiesz sobie: przecież ja jestem najzupełniej zdrowa i wesoła, pójdę więc rano z ojcem pochodzić po mrozie. Co?
Zdawało się, że nie było nic nadzwyczajnego w tem, co ojciec powiedział, Kiti jednak zmięszała się, jak przestępca schwytany na gorącym uczynku. „Bezwarunkowo on domyśla się wszystkiego i temi słowy mówi mi, że choć mam czego wstydzić się, jednak ze wstydem swoim żyć muszę.“ Kiti nie mogła zebrać się z odpowiedzią, wreszcie zaczęła coś mówić, lecz nagle rozpłakała się i wybiegła z pokoju.
— Masz swoje żarty! — zaczęła czynić księżna wymówki mężowi. — Ty tak zawsze...
— Ona jest taka nieszczęśliwa, a ty nie domyślasz się nawet, że razi ją każde napomknienie o przyczynach jej choroby. Do tego stopnia omylić się co do człowieka!... — dodała księżna i z tonu jej, Dolly i książę domyślili się, że matka ma na myśli Wrońskiego. — Nie pojmuję, jak kodeks może nie ścigać takich wstrętnych i nieuczciwych ludzi.
— Wolę już nie słuchać! — ponuro odezwał się książę, wstając i chcąc wyjść z pokoju, lecz zatrzymał się we drzwiach. — Są prawa i kodeksy, a jeśli już mnie doprowadziłaś do tego, to powiem ci kto tu jest winnym: ty, ty, tylko ty. Prawa na takich chłystków zawsze były i są! Doprawdy, gdyby ta cała historya nie była się stała tak, jak się stała, to postawiłbym smarkacza tego u baryery. Tak... A teraz lecz ją sobie i sprowadzaj tych szarlatanów.
Książę, zdawało się, miał jeszcze dużo do powiedzenia, lecz księżna, jak tylko usłyszała jego podniesiony głos, od razu skapitulowała i poczuła swą winę, jak to zresztą zawsze zdarzało się z nią.
— Aleksandre, Aleksandre! — szeptała księżna, zbliżając się powoli ku mężowi, wreszcie rozpłakała się.
Gdy książę ujrzał jej łzy, uspokoił się natychmiast i podszedł do żony.
— Dosyć już, dosyć! Wiem, że i tobie przykro! Cóż robić? Nieszczęścia wielkiego niema, Pan Bóg jest miłosierny... módl się do Niego... — mówił książę, sam nie zdając sobie sprawy z tego co mówi i oddając księżnej pocałunek, który poczuł na swem ręku, poczem wyszedł z pokoju.
Zaraz po wyjściu Kiti, która się rozpłakała, Dolly wiedziona macierzyńskiem doświadczeniem, domyśliła się w tej chwili, że tu tylko kobieta może radzić i pocieszać, i postanowiła podjąć się tego, zdjęła więc kapelusz i Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/177 przystrajała ten pokoik. Serce jej się ścisnęło, gdy ujrzała Kiti, siedzącą na nizkim, stojącym najbliżej drzwi foteliku, i spoglądającą ponuro na róg dywanu. Kiti podniosła oczy na siostrę i chłodny, ponury wyraz jej twarzyczki nie zmienił się.
— Pójdę już niedługo i kamieniem będę siedziała w domu — odezwała się Darja Aleksandrowna, siadając koło siostry. — Chciałabym pomówić z tobą...
— O czem? — zapytała Kiti ze strachem, podnosząc głowę.
— O niczem innem, tylko o twojem zmartwieniu.
— Ja nie mam żadnego zmartwienia...
— Daj spokój, Kiti! czyż zdaje ci się, że ja mogę nie wiedzieć o tem? wiem o wszystkiem. Wierzaj mi, że to takie głupstwo... Wszystkieśmy musiały przejść przez to...
Kiti milczała... twarz jej nie przestawała być surową.
— On niewart, byś ty cierpiała z jego powodu — rzekła Darja Aleksandrowna, przystępując wprost do rzeczy.
— Tak, dlatego, że lekceważył mnie — rozbitym głosem szepnęła Kiti. — Nie mów tak! Proszę cię nie mów!
— Któż ci to powiedział? Nikt ci przecież tego nie mówił. Przekonaną jestem, że był i że jest jeszcze dotąd zakochanym w tobie, lecz...
— Te ubolewania sprawiają mi największą przykrość! — zawołała Kiti rozgniewana nagle, poczem odwróciła się i zaczęła prędko ruszać palcami, ściskając to jedną, to drugą ręką sprzączkę paska. Przyzwyczajenie Kiti chwytania się za jaki bądź przedmiot rękoma, ile razy tylko unosiła się, znanem było Dolly, która wiedziała, do jakiego stopnia Kiti zdolną była zapomnić się w takich chwilach. Nie chcąc narazić siostry na powiedzenie czego zbytecznego i niestosownego, Dolly chciała uspokoić ją, lecz już było zapóźno.
— Co chcesz mi dać przez to do zrozumienia, co? — mówiła Kiti prędko — to, że byłam zakochaną w człowieku, który znać mnie nie chciał... jak również i to, że umieram z miłości ku niemu?... i w ten sposób odzywa się do mnie siostra, której się zdaje... że, że... współczuje ze mną!... Ja nie życzę sobie takiego współczucia i takiego udawania!
— Kiti, jesteś niesprawiedliwą!
— Poco więc dręczysz mnie!
— Lecz ja, właśnie... widzę, żeś zmartwiona...
Kiti jednak, unosząc się coraz bardziej, nie słuchała siostry.
— Nie zaszło nic takiego, czegobym żałowała i po czem musiałabym pocieszać się. Mam w sobie na tyle dumy, że nigdy samej sobie nie pozwolę kochać człowieka, który nie kocha mnie...
— Ja ci też nic nie mówię... Proszę cię tylko, powiedz mi prawdę — odezwała się Darja Aleksandrowna, biorąc siostrę za rękę — powiedz, czy Lewin mówił ci?...
Wspomnienie o Lewinie, zdawało się, pozbawiło Kiti reszty panowania nad sobą: podniosła się z krzesła i rzuciwszy sprzączkę od paska na ziemię, zaczęła prędko mówić, gestykulując rękoma:
— Poco mieszasz do tej sprawy Lewina? Nie pojmuję, co ci zależy na tem, aby mnie męczyć? Powiedziałam już i jeszcze powtarzam, żem zanadto dumna i nigdy, nigdy nie uczynię tego, coś ty uczyniła, abym miała wrócić do człowieka, który zdradził mnie i który pokochał inną kobietę. Ja tego nie pojmuję! Tyś się na to zdobyła, ale ja się nie zdobędę!
Powiedziawszy to, Kiti spojrzała na siostrę i spostrzegłszy, że Dolly milczy i że siedzi ze smutnie pochyloną głową, Kiti, zamiast spełnić swój zamiar i wyjść z pokoju, siadła koło drzwi, zakryła twarz chustką i ukryła ją w dłoniach.
Milczenie trwało ze dwie minuty. Dolly myślała o sobie. Krzywda, która jej się stała, a którą zawsze odczuwała, szczególniej obecnie zabolała ją, gdy siostra wspomniała o niej; Dolly nie spodziewała się doznać od Kiti takiej przykrości i miała do niej urazę. Nagle usłyszała szelest sukni i zarazem ciche, tłumione łkanie i czyjeś dłonie objęły ją za szyję. Kiti klęczała przed nią.
— Dolinko, jam taka nieszczęśliwa! — przemówiła Kiti ze skruchą; piękna twarzyczka jej, zroszona łzami, utonęła w fałdach sukni Darji Aleksandrównej.
Jak gdyby łzy były tym koniecznym smarem, bez którego nie mogła działać dobrze maszyna wzajemnych zwierzeń między siostrami, siostry otarłszy oczy, chociaż rozmawiały nie o tem, co je zajmowało, lecz mówiąc nawet o najzupełniej obojętnych rzeczach, rozumiały się dobrze. Kiti zmiarkowała, że uczyniona przez nią w uniesieniu uwaga o zdradzie męża i o doznawanem wciąż upokorzeniu, do głębi serca uraziła nieszczęśliwą siostrę, która jednak już jej przebaczyła; Dolly zaś ze swojej strony domyśliła się wszystkiego, co chciała wiedzieć: przekonała się, że domysły jej były prawdziwymi, że rozpacz, nieuleczalna rozpacz Kiti miała swe źródło w tem właśnie, iż Lewin oświadczał się jej, i że Kiti odmówiła mu, że Wroński oszukał ją, i że Kiti gotową jest kochać Lewina, a nienawidzić Wrońskiego.
Kiti ani słówka nie powiedziała o tem, mówiła tylko o swym stanie moralnym.
— Nie mam żadnego zmartwienia — opowiadała Kiti siostrze, uspokoiwszy się trochę — lecz nie masz wyobrażenia, do jakiego stopnia wszystko stało mi się wstrętnem, obrzydliwem, a przedewszystkiem ja sama sobie. Nie dasz wiary nawet, co za złe myśli przychodzą mi do głowy.
— Jakież złe myśli mogą przychodzić ci do głowy? — zapytała Dolly z uśmiechem.
— Najgorsze i najwstrętniejsze: nie mogę ich nawet tobie powiedzieć; to nie żal, nie tęsknota, lecz coś znacznie gorszego. Chwilami zdaje mi się, że wszystko, co było we mnie szlachetnego ukryło się gdzieś głęboko, a zostało się tylko wszystko najgorsze. Jakby ci to wyrazić — mówiła dalej, widząc zakłopotanie, w oczach siostry — papa przed chwilą zaczął mi mówić... zdaje mi się, że on myśli, iż Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/181 jej męża, składające się z jego kolegów i podwładnych, połączonych z sobą w najdziwaczniejszy i najkapryśniejszy sposób. Anna obecnie zaledwie przypomniała sobie to uczucie pobożnego prawie szacunku, jaki miała z początku dla tych ludzi; teraz jednak znała ich już tak dobrze, jak się zna wszystkich w powiatowem mieście: wiedziała, jakie kto ma nawyknienia i słabostki, kogo i który but ciśnie w nogę; wiedziała, w jakich byli stosunkach pomiędzy sobą i względem swego punktu przyciągania; wiedziała, kto przez kogo i w jaki sposób utrzymuje się na swojem stanowisku, i kto z kim zgadza się lub różni w poglądach; lecz to kółko urzędowych męskich interesów nigdy, pomimo uwag hrabiny Lidyi Iwanownej, nic mogło pociągać Anny, która też unikała go.
Drugiem, blizkiem Annie kółkiem, było kółko, przez które Aleksiej Aleksandrowicz zrobił swą karyerę. Środkiem tego kółka była hrabina Lidya Iwanowna. Było to kółko starych, brzydkich, dobroczynnych i pobożnych kobiet, a rozumnych, uczonych i ambitnych mężczyzn. Jeden z rozumnych ludzi, należących do tego kółka, nazywał je „sumieniem towarzystwa petersburskiego.“ Aleksiej Aleksandrowicz cenił je bardzo, Anna zaś, mająca dar łatwego godzenia się ze wszystkimi, znalazła w pierwszych czasach swego pobytu w Petersburgu przyjaciół i w tem kółku, teraz zaś po powrocie z Moskwy nie mogła znosić go, gdyż zdawało się jej, że i ona i wszyscy należący doń, grają komedyę, i zaczęła do tego stopnia nudzić się w tem towarzystwie, że o ile możności najrzadziej bywała u hrabiny Lidyi Iwanownej.
Trzecie kółko, w którem Anna miała stosunki, było właściwym wielkim światem: światem balów, obiadów, świetnych toalet; światem, który musiał trzymać się jedną ręką dworskiej klamki, aby nie stanąć na jednym poziomie z półświatkiem, o którym należący do tego kółka myśleli, że pogardzają nim, lecz z którym mieli upodobania nietylko podobne, ale nawet zupełnie jednakowe. Z kółkiem tem Anna utrzymywała łączność przez księżnę Betsy Twerską, żonę swego ciotecznego brata, mającą 120 tysięcy rubli rocznego dochodu. Betsy polubiła Annę zaraz po jej przyjeździe do Petersburga, starała się o jej względy i usiłowała wciągnąć ją do swego kółka, wyśmiewając kółko hrabiny Lidyi Iwanownej.
— Gdy zestarzeję się i zbrzydnę, stanę się taką samą — mawiała Betsy — lecz dla pani, młodej, pięknej kobiety, zawcześnie jeszcze udawać się do tego dobroczynnego przytułku.
Anna unikała z początku, o ile tylko mogła, kółka księżnej Betsy, gdyż bywanie w niem pociągało za sobą wydatki, na które Annę niestać było, a zresztą pierwsze trafiało jej bardziej do przekonania; lecz po powrocie z Moskwy stało się na odwrót: Anna zaczęła unikać swych cnotliwych przyjaciół, a za to bywać częściej w wielkim świecie, gdzie spotykała się z Wrońskim, a spotkania z nim sprawiały jej zawsze wielką przyjemność, połączoną z pewnem zakłopotaniem. Anna widywała Wrońskiego przeważnie u Betsy, z domu Wrońskiej, ciotecznej siostry Wrońskiego. Wroński również bywał wszędzie, gdzie spodziewał się że zobaczy Annę, i przy każdej sposobności mówił jej o swej miłości. Anna nie dawała mu żadnych powodów do podobnych wynurzeń, lecz za każdym razem, gdy rozmawiała z Wrońskim, ożywiała się mimowoli, tak jak tego dnia, gdy spotkała się z nim po raz pierwszy w wagonie. Anna czuła, że gdy patrzy się na niego, radość błyszczy w jej oczach i układa jej usta do uśmiechu, i nie była w stanie zapanować nad sobą.
Anna z początku najzupełniej szczerze przekonaną była, że jest niezadowoloną z postępowania Wrońskiego, gdyż Wroński pozwala sobie narzucać się jej, lecz już wkrótce po powrocie z Moskwy, gdy zjawiła się gdziebądź wieczorem, gdzie spodziewała się zastać go, a jego nie było, Anna przekonywała się ze smutku, jaki ją wtedy opanowywał, że oszukuje samą siebie, że narzucanie się Wrońskiego nietylko nie sprawia jej przykrości, lecz stanowi cały cel jej życia.




Znakomita śpiewaczka śpiewała po raz drugi i cały wielki świat był w teatrze. Wroński, siedząc w pierwszym rzędzie krzeseł, zobaczył kuzynkę i nie czekając na antrakt, wszedł do niej do loży.
— Dlaczego pan nie przyjechał na obiad? — zapytała go Betsy. — Dar jasnowidzenia zakochanych wprawia mnie w podziw — zauważyła, potem dodała po cichu, żeby nikt prócz niego nie słyszał — ona nie była. Przyjedź pan jednak do mnie po operetce.
Wroński spojrzał na nią pytająco. Betsy skinęła głową, on zaś uśmiechem podziękował i siadł koło niej.
— A ja tak dobrze przypominam sobie wszystkie żarty pana! — mówiła dalej księżna Betsy, która ze szczególnem zadowoleniem śledziła rozwijanie się tej namiętności we Wrońskim. — Gdzież podziało się to wszystko? Dałeś, się pan złapać, mój kochany panie!
— Tego też tylko życzę sobie, aby zostać złapanym — odparł Wroński ze swym spokojnym szczerym uśmiechem. — Jeśli skarżę się, to tylko dlatego, że za mało jestem złapany, i jeżeli mam powiedzieć prawdę, zaczynam już tracić wszelką nadzieję.
— Jakąż nadzieję możesz pan mieć? — zapytała Betsy, obrażając się za swą przyjaciółkę — entendons nous...
Lecz w oczach jej biegały ogniki, mówiące, że również dobrze jak i Wroński rozumie, jaką nadzieję może on żywić.
— Żadnej — śmiejąc się i pokazując swe białe zęby, odpowiedział Wroński. — Przepraszam — dodał, biorąc jej z ręki lornetkę i przypatrując się przez obnażone ramię kuzynki damom, siedzącym w lożach naprzeciwko. — Obawiam się, że się staję śmiesznym.
Wroński wiedział, że w oczach Betsy i kółka swych znajomych nie narażał się na śmieszność, owszem wiedział, że w oczach jego znajomych rola nieszczęśliwego zakochanego w pannie lub wogóle w kobiecie wolnej może być śmieszną, lecz rola człowieka, który stara się o względy kobiety zamężnej i który postanowił za jakąbądż cenę skłonić ją do wiarołomstwa, ma w sobie, podług nich, coś wspaniałego, pociągającego i nigdy nie może być śmieszną. Wiedząc o tem Wroński, z pewnym siebie i wesołym uśmiechem, igrającym mu pod wąsem, odjął od oczu lornetkę i popatrzał na kuzynkę.
— Czemu pan jednak nie przyjechał na obiad? — zapytała Betsy, spoglądając z zachwytem na Wrońskiego.
— Muszę to pani opowiedzieć. Byłem bardzo zajęty, a wie pani czem? Stawiam sto, tysiąc przeciwko jednemu... że pani nie zgadnie: godziłem męża z człowiekiem, który obraził jego żonę. Doprawdy!
— No i jakże? pogodził ich pan?
— Prawie, że już.
— Musi mi to pan koniecznie opowiedzieć — zawołała Betsy. — Przyjdź pan podczas antraktu.
— Nie będę mógł, gdyż jadę do teatru francuskiego.
— Wyjeżdża pan z teatru, chociaż Nilson śpiewa? — zapytała ze zdumieniem Betsy, która nie byłaby w stanie odróżnić Nilson od pierwszej lepszej chórzystki.
— Trudna rada. Mam się tam z kimś zobaczyć i to w dodatku w sprawie tej zgody.

— Błogosławieni pokój czyniący, albowiem oni będą wybawieni — rzekła, przypominając sobie, że coś w tym rodzaju kiedyś słyszała od kogoś. — Siadaj więc pan i opowiadaj, jak to było?

V.

— Będzie to trochę nieprzyzwoita, ale nadzwyczaj zabawna historya, i chciałbym bardzo opowiedzieć ją pani — rzekł Wroński, patrząc na Betsy śmiejącemi się oczyma — nie będę wymieniał żadnych nazwisk.
— Lecz ja będę je zgadywała — tem lepiej.
— Niech więc pani słucha: jedzie sobie dwóch wesołych młodych ludzi...
— Ma się rozumieć, dwóch oficerów pańskiego pułku...
— Nie powiadam oficerów, tylko poprosili dwóch młodych łudzi po dobrem śniadaniu.
— Mów pan ściślej: podchmielonych.
— Zapewne... Jadą w jak najlepszych humorach do kolegi; wtem patrzą, bardzo ładna kobieta wyprzedza ich dorożką, zaprzężoną w rysaka, ogląda się i, jak im się przynajmniej zdawało, kiwa głową w ich stronę i uśmiecha się. Ma się rozumieć, jadą za nią i pędzą na złamanie karku. Niech wiec pani wyobrazi sobie ich zdumienie: piękna nieznajoma zatrzymuje się przed domem, w którym mieszka ich kolega, i wbiega na schody; młodzi ludzie widzą tylko rumiane usteczka z pod woalki i prześliczne drobniutkie nóżki.
— Pan opowiada to z takiem przejęciem, że zdaje mi się, iż pan był jednym z tych dwóch młodych ludzi.
— A co mi pani mówiła przed chwilą? — Młodzi ludzie wchodzą do kolegi, u kolegi odbywa się obiad pożegnalny. Podczas obiadu, jak to najczęściej bywa na pożegnalnych obiadach, wypijają trochę za dużo i dopytują się, kto mieszka na górze; nikt nie umie im odpowiedzieć, tylko lokaj gospodarza na ich pytanie: czy na górze mieszkają mamzele, odpowiada, że ich tam mieszka sporo. Po obiedzie młodzi ludzie udają się do gabinetu gospodarza i piszą list do nieznajomej; napisali gorący, namiętny list, w którym oświadczają jej swą miłość, i sami niosą go na górę, aby w razie potrzeby objaśnić niezbyt zrozumiałe w nim ustępy.
— Pocóż pan opowiada mi takie rzeczy?
— Dzwonią. Służąca otwiera im drzwi, oddają jej list i zaręczają, że obydwaj są tak zakochani, iż umrą pode drzwiami z miłości; dziewczyna wylękniona nie wie co robić. Nagle zjawia się jegomość z bokobrodami, jak kiełbaski, czerwony jak rak, i oznajmia, że prócz niego i żony nikt więcej nie mieszka i wyprasza obydwóch za drzwi.
— Skądże pan wie, że jegomość ten ma bokobrody jak kiełbaski, jak się pan wyraża.
— Niech pani słucha: pracuję obecnie nad pogodzeniem ich.
— I jak się panu powodzi ta praca?
— Tu jest właśnie najciekawsza historya. Okazało się, że jest to szczęśliwa para: radca honorowy i radczyni honorowa. Radca honorowy podaje skargę, a mnie kazano być twórcą pokoju i jakim jeszcze... Upewniam panią, że Talleyrand jest niczem w porównaniu ze mną.
— A na czem polega cała trudność?
— Niech pani tylko słucha... Przepraszamy bardzo ładnie: „Jesteśmy w rozpaczy i prosimy wybaczyć nam to nieszczęsne nieporozumienie.“ Radca honorowy z kiełbaskami zaczyna mięknąć, lecz również chce ulżyć swym uczuciom i z chwilą, gdy przystępuje do mówienia o nich, zaczyna się gorączkować i mówić głupstwa i ja znowu widzę się zmuszonym używać wszystkich mych dyplomatycznych talentów: „Zgadzam się z panem najzupełniej, że postępowanie ich nie było właściwem, lecz niech pan będzie łaskaw wziąć pod uwagę ich młody wiek i fakt, że młodzi ludzie byli po śniadaniu. Niech pan będzie łaskaw wejść w ich położenie, gdyż żałują swojego postępku z całego serca i proszą o przebaczenie.“ Radca honorowry znów poczyna mięknąć. „Zgadzam się, hrabio, z pańskiem zdaniem, ale sam pan rozumie, że żona moja, uczciwa kobieta, została narażoną na przykrość przez jakichś smarkaczy, gałga...“ A ten smarkacz jest obecnym i słyszy wszystko i znów muszę nakłaniać ich do zgody. Na nowo więc zaczynam bawić się w dyplomacyę i znów, gdy cała historya ma się już ku końcowi, mój radca honorowy zaczyna się unosić, czerwieni się cały, kiełbaski podnoszą się i ja znów muszę uciekać się do dyplomatycznych finezyi.
— Muszę koniecznie opowiedzieć to pani! — zawołała Betsy, śmiejąc się i witając ze znajomą, która wchodziła właśnie do jej loży. Wroński tak mnie ubawił!
— No, bonne chance, — dodała Betsy po chwili, podając Wrońskiemu palec, którym nie trzymała wachlarza i ruchem pleców opuszczając stanik, który podniósł się trochę do góry, aby, jak to wypada, być zupełnie nagą, gdy znów siądzie bliżej poręczy, wystawiona na światło gazu i oczy całej publiczności.
Wroński pojechał do francuskiego teatru, gdzie rzeczywiście miał się zobaczyć z dowódcą pułku, nie opuszczającym żadnego przedstawienia, aby rozmówić się z nim co do sprawy, która trzeci dzień już bawiła i zajmowała ich. W zajście to był zamieszanym Petrycki, którego Wroński bardzo lubił i drugi oficer, od niedawna dopiero należący do pułku, dobry chłopiec i jak najlepszy kolega, miody książę Kedrow; przedewszystkiem jednak w zajście to był wplątany honor pułku.
Petrycki i Kedrow służyli w szwadronie Wrońskiego. Do pułkownika przyjechał urzędnik, radca honorowy Wenden, ze skargą na oficerów, że wyrządzili zniewagę jego żonie. Młoda żona jego, jak opowiadał Wenden, żonaty dopiero od pół roku, była z matką na nabożeństwie, lecz poczuła się niezdrową i nie mogąc stać dłużej, pierwszą napotkaną dorożką pojechała do domu. Nagle zaczęli ją gonić oficerowie, żona przestraszyła się, zrobiło jej się jeszcze bardziej niedobrze i czem prędzej wbiegła na schody. Wenden, powróciwszy z biura, usłyszał dzwonek i obce głosy, wyszedł do przedpokoju i, ujrzawszy pijanych oficerów z listem, wypchnął ich za drzwi. Urzędnik upraszał pułkownika o surowe ukaranie winowajców.
— Niech pan robi co pan chce — powiedział pułkownik Wrońskiemu, przywoławszy go do siebie — ale Petrycki staje się niemożebnym: tygodnia niema bez jakiejś awantury. Ten urzędnik nie puści płazem tego wybryku i rozmaże całe zajście.
Wroński widział, że sprawa będzie bardzo trudną, że pojedynek miejsca mieć nie może i że należy uczynić wszystko, aby ułagodzić radcę honorowego i skłonić go do zaprzestania dalszych kroków. Pułkownik dlatego właśnie polecił tę sprawę Wrońskiemu, gdyż wiedział, że Wroński jest prawym i rozumnym człowiekiem, ceniącym honor pułku.
Naradziwszy się obydwaj, zadecydowali, że Petrycki i Kedrow razem z Wrońskim powinni udać się z przeprosinami do radcy honorowego. I pułkownik i Wroński wiedzieli, że nazwisko Wrońskiego i tytuł fligel-adjutanta wpłyną skutecznie na ułagodzenie radcy honorowego; rzeczywiście środki te okazały się częściowo skutecznymi, lecz rezultat przeprosin był wciąż wątpliwym, jak to Wroński opowiadał Betsy.
Przyjechawszy do teatru, Wroński udał sic z pułkownikiem do foyer i opowiedział mu, jak rzeczy stoją. Pułkownik po namyśle postanowił zaprzestać już dalszych kroków, lecz potem dla własnej przyjemności zaczął wypytywać Wrońskiego o szczegóły ich wizyty u Wendena i nie mógł wstrzymać się od śmiechu, słuchając opowiadania Wrońskiego, jak uspakajający się już radca honorowy na nowo wybuchał za każdym razem gniewem, gdy przypominał sobie szczegóły zajścia, i jak Wroński, pomimo że zasłaniał się Petryckim, nie mógł dojść do ładu z Wendenem.

— Brzydka historya, ale nadzwyczaj zabawna. Przecież Kedrow nie może pojedynkować się z tym panem! I czy radca honorowy bardzo się gniewał? — pytał znów pułkownik. — A jak się panu Claire dzisiaj podoba? Zachwycająca — opowiadał o nowej aktorce francuskiej. — Codziennie patrzę się na nią i codziennie wydaje mi się inną; tylko francuzi mają ten talent!

VI.

Księżna Betsy opuściła teatr przed końcem ostatniego aktu. Zaledwie jednak zdążyła wejść do swego pokoju, posypać swą długą, bladą twarz pudrem, poprawić ubranie i kazać nakrywać do herbaty w dużym salonie, już przed jej ogromny dom na Dużej Morskiej zaczęły się zjeżdżać karety. Goście wysiadali na szerokim podjeździe i otyły szwajcar, czytujący codziennie rano gazety ku wielkiemu zbudowaniu przechodniów, którzy przyglądali mu się przez szklane drzwi, wpuszczał przejeżdżających i zamykał za nimi bez najmniejszego hałasu ogromne drzwi, prowadzące na schody.
Do obszernego salonu z ciemnem obiciem, z podłogą zasłaną puszystymi dywanami i ze stołem, na którym światło świec odbijało się na białym obrusie, w srebrnym samowarze i przeźroczystym prawie porcelanowym serwisie do herbaty — przez jedne drzwi weszła gospodyni, a przez drugie jednocześnie prawie — goście.
Pani domu siadła koło samowaru i zdjęła rękawiczki. Goście zajęli miejsca, przesuwając krzesła przy pomocy lokai, dzieląc się na dwa kółka: jedno kolo samowaru i Betsy, drugie, na drugim końcu salonu, koło przystojnej żony posła, ubranej w czarną aksamitną suknie; żona posła miała nadzwyczaj czarne gęste brwi.
W jednem i drugiem kółku rozmowa, jak zwykle z początku, rwała się co chwila i nie mogła ustalić się, gdyż przerywano ją nieustannie powitaniami, podawaniem herbaty i t. p.
— Jako artystka jest świetną; widać, że studyowała Kaulbacha — mówił dyplomata w kółku żony posła — czyście państwo zauważyli, jak świetnie upadła?
— Na miłość Boską, nie mówmy tylko o Nilson! o niej nie można już powiedzieć nic nowego — odezwała się tłusta, czerwona, bez brwi blondynka, w starej jedwabnej sukni. Była to księżna Miahkaja, znana powszechnie ze swej dobroduszności i szorstkości w obejściu; nazywano ją powszechnie enfant terrible. Księżna Miahkaja siedziała w środku między jednem a drugiem kółkiem i, przysłuchując się, przyjmowała udział w obydwóch rozmowach.
— Dzisiaj już mi trzecia osoba powtarza ten sam frazes o Kaulbachu, jak gdyby wszyscy zmówili się, i niewiem doprawdy, dlaczego ten frazes tak się im podobał.
Odezwanie się księżnej Miahkiej przerwało rozmowę i trzeba było wymyślić nowy temat.
— Niech nam pan opowie co zabawnego, ale nie złośliwego — odezwała się żona posła, mistrzyni w prowadzeniu wykwintnej rozmowy, zwanej przez Anglików small-talk, zwracając się do dyplomaty, który również nie wiedział co ma mówić.
— Powiadają, że to bardzo trudno i że tylko złe jest śmiesznem — zaczął dyplomata z uśmiechem ale spróbuję, niech mi państwo dadzą tylko temat; cała rzecz polega na temacie: gdy mam temat, mogę na nim z łatwością haftować; przekonany jestem, że ludzie, którzy w zeszłym wieku słynęli ze swych dowcipnych rozmów, obecnie byliby nieraz, w kłopocie, gdyby musieli mówić rozsądnie. Wszystkie rozsądne rozmowy dokuczyły już do tego stopnia...
— Słyszeliśmy to już dawno... — z uśmiechem przerwała dyplomacie żona posła.
Rozmowa zaczęła się bardzo dowcipnie, lecz dlatego właśnie, że była bardzo dowcipną, musiała się urwać i trzeba było koniecznie uciec się do wypróbowanego, nigdy niezawodzącego środka — do obmowy bliźniego.
— Czy pani nie znajduje, że w Tuszkiewiczu jest coś w stylu Louis XV? — zapytał dyplomata, wskazując oczyma na przystojnego młodego blondyna, stojącego koło stołu.
— W istocie! Jest on w tym samym stylu co i salon, i dlatego tak często bywa tutaj.
Ten temat utrzymał się, gdyż, obwijając w bawełnę, rozmawiano o tem właśnie, o czem nie można było mówić w tym salonie, a mianowicie o stosunku Tuszkiewicza z panią domu.
Koło samowaru i Betsy rozmowa przez czas jakiś chwiała się między trzema koniecznymi tematami: najnowszą kroniką towarzyską, teatrem i obgadywaniem bliźnich; w końcu ustaliła się, wpadłszy na ostatni temat, t. j. na złośliwą rozmowę o nieobecnych.
— Słyszeliście państwo, że Maltiszczewa, nie córka lecz matka, kazała sobie uszyć kostyum diable rose?
— Nie może być! to doprawdy wspaniale!
— Dziwię się, jak z jej rozumem — ona przecież nie jest wcale głupią — można nie dostrzegać całej śmieszności podobnego postępowania.
Każdy miał coś do powiedzenia, aby ośmieszyć nieszczęśliwą Maltiszczewę, i rozmowa ożywiła się wesoło.
Mąż księżnej Betsy, otyły poczciwiec i zapalony zbieracz rycin, dowiedziawszy się, że żona ma gości, zaszedł przed udaniem się do klubu do salonu i, stąpając po miękkim dywanie, tłumiącym jego kroki, zbliżył się po cichu do księżnej Miahkiej.
— Jak Nilson podobała się pani?
— Czyż można tak skradać się? przestraszył mnie pan! Nie zaczynaj pan z łaski swojej ze mną rozmowy o operze, gdyż pan nie zna się nic a nic na muzyce. Już ja wolę zniżyć się do pana i rozmawiać z panem o majolikach i rycinach. Jakiż skarb kupił pan znowu od handlarzy ulicznych?
— Jeśli pani życzy sobie, to pokażę, lecz pani nie pozna się na tem.
— Niech mi pan będzie łaskaw pokazać. Napatrzyłam się na te rzeczy u tych... jak się tam nazywają... bankierów... a mają śliczne ryciny, pokazywali mi je przecież.
— Więc pani była u Schützburgów? — zapytała gospodyni.
— Byłam, ma chère. Zaprosili męża i mnie na obiad; mówili nam, że sos na tym obiedzie kosztował tysiąc rubli — opowiadała głośno księżna Miahkaja, widząc, że wszyscy ją słuchają — sos w dodatku był bardzo niesmaczny... jakiś zielonkowaty. Wypadało nam zaprosić ich i przyrządziłam sos za 85 kopijek: smakował jednak wszystkim... mnie nie stać na sosy po tysiąc rubli.
— Księżna bywa paradna — zauważyła gospodyni.
— Wistocie! — potwierdził ktoś z gości.
Księżna Miahkaja każdem odezwaniem swojem wywoływała zawsze ogromne wrażenie, a cała tajemnica tego efektu polegała na tem, że księżna, chociaż nie zawsze trafnie, mówiła zwykle o rzeczach, mających jakiś sens; w towarzystwie zaś, wśród którego obracała się, tego rodzaju słowa wywierały wrażenie najdowcipniejszego żartu. Księżna Miahkaja nie wiedziała, dlaczego słowa jej sprawiają taki skutek, lecz widziała, że tak jest i korzystała z tego.
Podczas opowiadania księżnej Miahkoj rozmowa koło żony posła zamilkła; gospodyni chciała skorzystać z tego i złączyć towarzystwo w jedno kółko, zwróciła się więc ku żonie posła i zapytała:
— Więc pani stanowczo nie chce herbaty? Niech pani przejdzie do nas...
— Dziękuję, nam i tutaj bardzo dobrze — odpowiedziała z uśmiechem żona posła i rozmawiała w dalszym ciągu.
— Anna zmieniła się bardzo od czasu wycieczki do Moskwy: jest w niej teraz coś dziwnego — zauważyła przyjaciółka Anny.
— Zmiana ta polega przeważnie na tem, że przywiozła, z sobą cień Aleksieja Wrońskiego — odrzekła żona posła.
Więc cóż z tego? U Grimma jest bajka o człowieku pozbawionym cienia; miało to być dla niego karą za jakiś przestępek. Nigdy jednak nie mogę pojąć, na czem ta kara polega: kobiecie jednak musi być nieprzyjemnie, gdy nie ma cienia.
— Tak, to prawda, lecz kobiety z cieniem zwykle źle kończą — odparła przyjaciółka Anny.
— Niech pani język spuchnie — odezwała się nagle księżna Miahkaja, nie dając dalej mówić przyjaciółce Anny. — Karenina — nadzwyczaj dobra kobieta: męża jej nie lubię, ale ją samą — bardzo.
— Dlaczegóż pani nie lubi męża? To taki wybitny człowiek — zapytała żona posła. — Mąż mój twierdzi, że takich zdolnych działaczy państwowych mało jest w Europie.
— I mój mąż również twierdzi zawsze to samo, ale ja mu nie wierzę — odparła księżna Miahkaja. — Gdyby mężowie nasi nic nam nie mówili, zapatrywalibyśmy się na rzeczy tak, jak są; a Aleksiej Aleksandrowicz, mojem zdaniem, jest poprostu głupcem. Ja mówię to po cichu... Nieprawdaż jak od razu wszystko staje się widocznem? Przedtem, gdy kazano mi mieć go za mądrego, ciągle szukałam w nim tej mądrości i przekonaną byłam, że sama jestem głupia, gdyż nie mogę dojrzyć jego mądrości; a jak tylko powiedziałam sobie: on jest głupi, ale po cichu zupełnie, to od razu przejrzałam.
— Jaka pani dzisiaj złośliwa!
— Nie mówię tego przez złośliwość, ale doprawdy nie mam innego wyjścia: jedno z nas dwojga jest głupiem, a, jak państwu wiadomo, o sobie takich rzeczy opowiadać nie wypada.
— Nikt nie jest zadowolonym ze swego majątku, ale każdy jest zadowolonym ze swego rozumu — podpowiedział dyplomata towarzystwu francuski wiersz.
— To, to właśnie — zwróciła się ku niemu księżna Miahkaja — ale pomimo to nie pozwolę nic mówić na Annę, to taka miła i dobra kobieta; cóż ona winna, że wszyscy są zakochani w niej i chodzą za nią jak cienie?
— Ależ ja nie myślę jej ganić — tłumaczyła się przyjaciółka Anny.
— Jeśli nikt nie kroczy za nami jak cień, to jeszcze nie dowód, abyśmy mieli prawo ganić kogoś!
Dawszy energiczną i słuszną odprawę przyjaciółce Anny, księżna Miahkaja wstała i w towarzystwie żony posła podeszła do stołu, przy którym rozmowa toczyła się o królu pruskim.
— O czemżeście państwo rozmawiali tam? — zapytała Betsy.
— O Kareninych. Księżna skreśliła nam sylwetkę Aleksieja Aleksandrowicza — odpowiedziała z uśmiechem żona posła, siadając przy stole.
— Szkoda, żeśmy nie słyszeli — — zauważyła gospodyni, spoglądając na drzwi. — I pan już jest nareszcie? — zwróciła się z uśmiechem do wchodzącego Wrońskiego.
Wroński nietylko, że znał wszystkich, lecz widywał się ze wszystkimi codziennie prawie, wszedł więc do salonu najzupełniej swobodnie, jak gdyby powracał do niego po chwilowej nieobecności.
— Skąd jadę? — odpowiedział Wroński na zapytanie żony posła. — Trudna rada, trzeba się przyznać! Jadę z teatru Buff; byłem tam już ze sto razy, a zawsze jadę tam z prawdziwą przyjemnością. Uznaję, że powinienem się wstydzić, ale na operze sypiam, a w Buffie siedzę zawsze do końca przedstawienia i świetnie bawię się... — i Wroński wymienił nazwisko francuskiej aktorki i chciał opowiadać o niej, lecz żona posła z komicznym przestrachem przerwała mu.
— Bądź pan tylko łaskaw, na miłość Boską, nie opowiadać nam o tych strasznych rzeczach.
— Dobrze, nie będę już opowiadał, tembardziej, że wszyscy wiedzą już o tych strasznych rzeczach.

— I wszyscy pojechaliby tam, gdyby to było we zwyczaju, tak jak bywanie na operze — dodała księżna Miahkaja.

VII.

Za drzwiami dały się słyszeć kroki i księżna Betsy, wiedząc, że to Karenina, spojrzała na Wrońskiego; Wroński utkwił wzrok we drzwiach i twarz jego przybrała nowy, dziwny wyraz: Wroński z radością, bacznie a zarazem z bojaźnią pewną spoglądał na wchodzącą i zwolna podnosił się z krzesła. Anna wchodziła do salonu. Trzymając się, jak zwykle, nadzwyczaj prosto i patrząc wciąż przed siebie, Anna swym pewnym, prędkim i lekkim chodem, odróżniającym się od chodu kobiet z wyższych sfer towarzyskich, przeszła te parę kroków, które dzieliły ją od Betsy, uścisnęła jej rękę, uśmiechnęła się i z tym samym uśmiechem spojrzała na Wrońskiego; Wroński skłonił się nizko i podał jej krzesło.
Anna na ukłon Wrońskiego odpowiedziała tylko skinieniem głowy, zarumieniła się i zachmurzyła z lekka, lecz po chwili, kłaniając się prędko znajomym i ściskając podawane sobie ręce, zwróciła się do Betsy:
— Byłam u hrabiny Lidyi i chciałam wcześniej przyjechać, lecz pomimowoli zasiedziałam się, gdyż był u niej sir John, który zainteresował mnie nadzwyczaj!
— A... to ten misyonarz?
— Tak. Opowiadał nadzwyczaj zajmujące szczegóły o życiu indyjskiem.
Rozmowa ogólna, przerwana przybyciem Anny, znów zaczęła się chwiać, jak płomień gasnącej lampy.
— Sir John! Tak, sir John... widziałam go już... wistocie bardzo ciekawe rzeczy opowiada. Własjewa zakochała się w nim na zabój.
— A czy to prawda, że młodsza Własjewa wychodzi za Topowa?
— Powszechnie mówią, że napewno.
— Dziwię się tylko rodzicom: jak słychać, ma to być małżeństwo z miłości.
— Z miłości? Jakie też pani ma przedpotopowe pojęcia. Któż dzisiaj może mówić o miłości? — zapytała żona posła.
— Cóż robić? Ta głupia, stara moda wciąż jednak trwa jeszcze — zauważył Wroński.
— Tem gorzej dla tych, co idą jeszcze za nią; wiem, że tylko małżeństwa zawarte z rozsądku są szczęśliwe.
— Przypuśćmy... lecz weźmy pod uwagę, że szczęście małżeństw zawartych z rozsądku nadzwyczaj często ulatuje jak dym, a to tylko dlatego, że nagle zjawia się ta miłość, której dotąd nie uznawano — odparł Wroński.
— Lecz małżeństwami z rozsądku nazywamy te, w których oboje małżonkowie wyszumieli się już. Miłość, to szkarlatyna, którą przejść trzeba koniecznie.
— W takim razie należy nauczyć się szczepić sztucznie miłość, jak ospę.
— Za moich młodych lat kochałam się w diaczku — rzekła księżna Miahkaja — i nie wiem czy mi to pomogło.
— Zupełnie na seryo jestem zdania, że, aby poznać prawdziwą miłość, trzeba się omylić, a potem poprawić — odezwała się księżna Betsy.
— Czy nawet i po ślubie? — żartobliwie zapytała żona posła.
— Lepiej późno, niż nigdy — powtórzył dyplomata znane przysłowie.
— Właśnie, trzeba się omylić, a potem poprawić — mówiła w dalszym ciągu Betsy. — Jakiego pani jest zdania? — zapytała księżna, zwracając się ku Annie, przysłuchującej się z zaledwie dostrzegalnym uśmiechem całej rozmowie.
— Jestem zdania — odpowiedziała Anna, bawiąc się zdjętą rękawiczką — jestem zdania, że jeśli ile głów, to tyle rozumów, to i ile serc, to i tyle rodzajów miłości.
Wroński spoglądał na Annę i z biciem serca czekał jej odpowiedzi: gdy Anna skończyła mówić, westchnął, jak gdyby przed chwilą uniknął grożącego mu niebezpieczeństwa.
Anna zwróciła się nagle ku niemu:
— Odebrałam list z Moskwy, w którym mi donoszą, że Kiti Szczerbacka jest bardzo chora.
— Doprawdy? — zapytał Wroński z wielkiem niezadowoleniem.
Anna surowo spojrzała na niego.
— Pana to nie obchodzi?
— Owszem, bardzo. Czy można wiedzieć, co mianowicie piszą pani?
Anna wstała i podeszła do Betsy.
— Proszę o filiżankę herbaty — rzekła, stając za jej krzesłem.
Podczas gdy Betsy nalewała herbatę, Wroński zbliżył się ku Annie.
— Cóż piszą pani? — zapytał.
— Zdaje mi się, że mężczyźni nierozumieją często, gdy postępują nieszlachetnie, chociaż bardzo wiele o tem mówią — rzekła Anna, nie odpowiadając wprost na pytanie Wrońskiego; — chciałam to już dawno powiedzieć panu — dodała po chwili i, przeszedłszy parę kroków, siadła koło stolika z albumami, stojącego w rogu pokoju.
— Niezupełnie rozumiem, co mi pani mówi — zauważył Wroński, podając jej filiżankę.
Anna wskazała Wrońskiemu spojrzeniem miejsce koło siebie na kanapie, które Wroński pospiesznie zajął.
— Chciałam powiedzieć panu — rzekła Anna, nie patrząc na Wrońskiego — żeś pan postąpił źle, bardzo źle.
— Czyż ja nie wiem, żem źle postąpił? Lecz kto temu winien?
— Dlaczego mi to pan mówi? — zapytała Anna surowo, spoglądając na niego.
— Pani wie dlaczego — odpowiedział Wroński, śmiało i z radością wytrzymując jej spojrzenie i nie spuszczając z niej wzroku.
Nie on, ale ona zmieszała się.
— Dowodzi to tylko, że pan nie ma serca — rzekła Anna, lecz spojrzenie jej mówiło, że wie, iż on ma serce i dlatego też boi się go.
— To, o czem pani mówiła przed chwilą, było omyłką, a nie miłością.
— Pan pamięta zapewne, żem mu zabroniła wymawiać to słowo, to wstrętne słowo — odparła Anna, lecz w tej chwili spostrzegła się, że tym jednym wyrazem zabroniłam składa dowód, iż poczuwa się do pewnych praw nad nim i iż tem samem zachęca go do mówienia o miłości. — Chciałam to już dawno powiedzieć panu — mówiła dalej Anna, patrząc mu stanowczo w oczy i czując, że rumieniec piecze jej policzki — a dzisiaj naumyślnie przyjechałam, wiedząc, że pana tu spotkam. Przyjechałam, aby panu powiedzieć, iż z tem raz już skończyć należy. Nigdy dotąd przed nikim nie rumieniłam się, a obecnie z winy pana czuję się winną.
Wroński patrzał na Annę i nieznana mu dotąd duchowa piękność jej oblicza, uderzyła go.
— Czego pani chce odemnie? — zapytał szczerze i poważnie.
— Chcę, aby pan pojechał do Moskwy i prosił Kiti o przebaczenie.
— Pani nie chce tego — odparł Wroński, zauważywszy, że Anna, zmusza się do powiedzenia tego, czego naprawdę nie życzy sobie powiedzieć.
— Jeśli pan naprawdę kocha mnie, jak pan twierdzi — szeptem odezwała się Anna — to pan postara się, abym była spokojną.
Twarz Wrońskiego rozjaśniła się.
— Czyż pani nie wie, że pani stanowi cel życia mego, lecz ja spokoju nie znam i zapewnić go pani nie jestem w stanie; całego siebie, miłość... i owszem. Nie mogę myśleć o sobie i o pani, o każdem z nas oddzielnie: pani i ja — to jedna całość dla ranie. Patrząc się w przyszłość, nie widzę, aby spokój był możebnym dla pani lub dla mnie. Widzę możebność rozpaczy, nieszczęść... lub też widzę możebność szczęścia i to jakiego szczęścia!... Czyż ono jest możebnem? — dodał, poruszając tylko wargami, lecz Anna usłyszała.
Anna natężała wszystkie siły umysłu, aby tak odpowiedzieć, jak należało: lecz rzuciła tylko na niego spojrzenie przepełnione miłością i nic nie odrzekła.
„Wtedy, gdym już zaczął rozpaczać i gdy mi się poczęło zdawać, że męki me nie skończą się nigdy, okazuje się, że ona kocha mnie i sama wyznaje mi swą miłość.“
— Niech więc pan będzie łaskaw zrobić to dla mnie i nie mówić mi nigdy tych słów, a będziemy dobrymi przyjaciółmi — wyrzekły usta Anny, lecz spojrzenie jej mówiło co innego.
— Przyjaciółmi nie będziemy: pani wie o tem dobrze, a będziemy najszczęśliwszymi lub najnieszczęśliwszymi ludźmi — to zależy tylko od pani.
Anna chciała jeszcze coś powiedzieć, lecz Wroński przerwał jej.
— Przecież ja proszę tylko o jedno: proszę o prawo spodziewania się i męczenia, jak obecnie; lecz jeśli pani i na to nawet zezwolić nie chce, w takim razie rozkaż mi pani nie pokazywać się tobie na oczy, a pokazywać się nie będę. Jeśli widywanie mnie sprawia pani przykrość, nie będziesz mnie widywać.
— Nie życzę sobie niewidywać pana.
— Niech więc pani pozwoli, aby wszystko zostało po staremu — rzekł Wroński drżącym głosem. — Oto i mąż, pani nadchodzi.
Rzeczywiście w tej chwili Aleksiej Aleksandrowicz wchodził do pokoju, swym zwykłym, spokojnym niezgrabnym krokiem.
Spojrzawszy na żonę i Wrońskiego, Aleksiej Aleksandrowicz podszedł do pani domu i, popijając z filiżanki herbatę, począł mówić, jak zwykle, powoli i doniośle, swym ironicznym tonem, jakby żartując sobie z kogoś.
Rambouillet pani w pełnym komplecie — rzekł, spoglądając po towarzystwie — gracye i muzy.
Lecz księżna Betsy nie mogła znosić tego tonu Aleksieja Aleksandrowicza suecring, jak go nazywała, i jako obyta i doświadczona pani domu naprowadziła rozmowę na poważny temat: na ogólną powinność wojskową. Aleksiej Aleksandrowicz odrazu zajął się rozmową i począł z całym zapałem bronić nowej ustawy od zarzutów, które stawiała jej Betsy.
Wroński i Anna siedzieli wciąż przy małym stoliku.
— Doprawdy, zaczyna to już być nieprzyzwoitem — szepnęła jedna z pań, spoglądając na Wrońskiego, Annę i Aleksieja Aleksandrowicza.
— Mówiłam przecież pani! — rzekła przyjaciółka Anny.
Ale nietylko te panie, lecz wszyscy prawie zebrani w salonie — nawet księżna Miahkaja i Betsy, spoglądali sic od czasu do czasu na parę, siedzącą koło oddzielnego stolika. Tylko Aleksiej Aleksandrowicz ani razu nie spojrzał w ich stronę i nie odrywał się od zajmującej go rozmowy.
Zauważywszy niemiłe wrażenie, pod jakiem wszyscy znajdują się, księżna Betsy podsunęła kogo innego na swoje miejsce dla słuchania Aleksieja Aleksandrowicza i podeszła do Anny.
— Ścisłość, z jaką twój mąż wyraża się, wprawna mnie zawsze w podziw — odezwała się Betsy do Anny. — Najbardziej oderwane pojęcia stają się dla mnie przystępnemi, gdy on objaśnia mi je.
— W istocie, masz racyę! — odrzekła Anna, promieniejąc uśmiechem szczęścia i nie rozumiejąc ani jednego wyrazu z tego, co jej mówiła Betsy, po chwili jednak przeszła do dużego stołu i przyjęła udział w ogólnej rozmowie.
Porozmawiawszy z pół godziny, Aleksiej Aleksandrowicz podszedł do żony i zaproponował jej, aby jechała z nim Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/202 innego zdania i dlatego wydało się to i jemu niewłaściwem, przyszedł więc do przekonania, że trzeba będzie powiedzieć o tem żonie.
Powróciwszy do domu, Aleksiej Aleksandrowicz wszedł jak zwykle do swego gabinetu, usiadł w fotelu, otworzył założoną nożykiem książkę o papiestwie i, jak to zawsze zwykł był czynić, czytał do pierwszej w nocy. Aleksiej Aleksandrowicz czytał uważnie, od czasu do czasu tylko pocierał wysokie czoło i wstrząsał głową, jak gdyby chciał odpędzić od siebie jakąś myśl, która mu przeszkadzała; o zwykłej godzinie jednak wstał z fotelu i umył się na noc. Anna Arkadjewna jeszcze nie przyjechała. Aleksiej Aleksandrowicz z książką pod pachą przeszedł do sypialnego pokoju, lecz dzisiejszego wieczoru zamiast zwykłego rozmyślania o interesach służbowych, myśli jego zajęte były żoną i jakiemś nieznanem a niemiłem zdarzeniem, które ją spotkało. Aleksiej Aleksandrowicz wbrew swemu zwyczajowi nie położył się do łóżka, lecz założywszy ręce wtył, począł chodzić po pokoju: nie mógł położyć się, gdyż wiedział, że przedtem musi rozpatrzeć położenie, w jakiem się znalazł.
W chwili, gdy Aleksiej Aleksandrowicz postanawiał rozmówić się z żoną, rozmowa ta wydawała mu się nadzwyczaj łatwą i prostą, lecz teraz, gdy począł zastanawiać się, cała ta sprawa pokazała mu się nadzwyczaj trudną i skomplikowaną.
Aleksiej Aleksandrowicz nie był zazdrosnym. Zazdrość, zdaniem jego, czyni ujmę żonie, a ku żonie należy mieć ufność. Dlaczego należy mieć ufność, t. j. zupełną pewność, że młoda żona zawsze kochać go będzie, o to Aleksiej Aleksandrowicz nie pytał się; lecz ponieważ nigdy nie czuł nieufności ku żonie, ufał wiec jej i wmawiał sam w siebie, że ufać jej należy. Teraz zaś, chociaż przekonanie, że zazdrość jest uczuciem, którego bezwarunkowo należy się wstydzić i unikać, że koniecznie trzeba mieć zaufanie ku żonie, nie było w nim zachwianem, Aleksiej Aleksandrowicz czuł, że stanął oko w oko przed czemś nielogicznem i bezsensownem i sam nie wiedział, co mu czynić wypada.
Aleksiej Aleksandrowicz stanął oko w oko przed życiem, przed możebnością, że żona pokocha kogoś innego prócz niego i możebność ta dlatego wydawała mu się głupią i nielogiczną, gdyż często trafiała się w codziennem życiu. Aleksiej spędził całe swe życie i przepracował... i przepracował je w sferach urzędowych, mających do czynienia tylko z odbiciem życia, i za każdym razem, gdy spotykał się z prawdziwem, realnem, usuwał się od niego. Obecnie Aleksiejem Aleksandrowiczem owładnęło uczucie, jakiego doznałby człowiek, który najspokojniej przeszedł przez most, zawieszony nad przepaścią, i nagle zobaczył, że most ten chwieje się cały i lada chwila grozi zawaleniem się: Przepaścią tą było życie, jakiem żyje świat cały, mostem zaś — życie sztuczne, jakiem żył Aleksiej Aleksandrowicz. Po raz pierwszy dopiero przyszła mu do głowy myśl, że żona jego może pokochać kogoś innego i myśl, ta przeraziła go. Aleksiej Aleksandrowicz, nie rozbierając się, chodził miarowym krokiem po posadzce jadalni, oświetlanej jedną lampą, po dywanie ciemnego salonu, w którym światło odbijało się tylko na dużym portrecie jego, niedawno malowanym, zawieszonym nad kanapą, i po gabinecie żony, gdzie paliły się dwie świece, oświetlając portrety jej krewnych i przyjaciółek, jak również znane mu od dawna drobiazgi, porozrzucane na biurku. Aleksiej Aleksandrowicz dochodził przez pokój żony do drzwi sypialni i wracał z powrotem.
Za każdym razem, gdy przechodził przez te trzy pokoje, najczęściej w jasno oświetlonym jadalnym Aleksiej Aleksandrowicz zatrzymywał się i mówił do siebie: „Tak, trzeba to koniecznie rozstrzygnąć, przerwać, wypowiedzieć swój pogląd i swe zdanie w tej kwestyi.“ I Aleksiej Aleksandrowicz wracał się. „Lecz co powiedzieć, jakie zdanie wyjawić?“ — zadawał sam sobie pytanie w salonie, lecz nie mógł na nie udzielić żadnej odpowiedzi. — „A zresztą“ — starał się wmówić w siebie, wchodząc do gabinetu — „cóż takiego stało się? Nie. Rozmawiała z nim długo. Czyż kobiecie w salonie nie wolno z nikim dłużej rozmawiać? w każdym zaś razie zazdrość ubliża i mnie i jej“ — mówił, lecz argument ten, którego dawniej nie był nigdy w stanie zwalczyć, obecnie stracił swą siłę. I Aleksiej Aleksandrowicz od drzwi sypialni znów wracał do salonu, lecz z chwilą, gdy wchodził do ciemnej sali, głos jakiś zdawał się mówić mu, że rzecz przedstawia się inaczej, i że gdy ludzie obcy zauważyli coś niezwykłego, to to jest najlepszym dowodem, że coś naprawdę niezwykłego dziać się musi. W jadalnym zaś pokoju Aleksiej Aleksandrowicz znów mówił do siebie: „Należy koniecznie całą tę kwestyę rozstrzygnąć, przerwać i wypowiedzieć swój pogląd“... — a w salonie, gdy już miał wracać się, zadawał sobie pytanie: „co robić?“ i znów pytał: „co takiego stało się?“ i sam też odpowiadał sobie: „nie“, i znów przypomniał sobie, że mąż zazdrością poniża żonę; a jednak w salonie znów dochodził do przekonania, że zaszło coś niezwykłego.
Myśli jego, również jak i ciało krążyły wciąż po jednej drodze, nie zatrzymując się na niczem przez czas dłuższy; Aleksiej Aleksandrowicz zauważył to, potarł czoło i usiadł w gabinecie żony.
Tutaj, patrząc na jej biurko, na malachitowy biuwar, leżący na niem, i na zaczętą notatkę, zrobioną ręką Anny, Aleksiej Aleksandrowicz zmienił od razu kierunek swych myśli: zaczął myśleć o żonie, o jej uczuciach, o jej pragnieniach i po raz pierwszy przedstawił sobie, że i ona ma swój osobisty świat, że ma swoje zdanie, swoje dążności, i myśl, że Anna może i powinna żyć swem własnem życiem, wydala się Aleksiejowi Aleksandrowiczowi do tego stopnia przerażającą, że odpędził ją czemprędzej od siebie; myśl ta była tą przepaścią, w którą lękał się zapuścić spojrzenie, gdyż przenosić się myślą i umysłem w inną istotę, było to duchowym czynem, obcym dla Aleksieja Aleksandrowicza, zapatrującego się na ten czyn, jako na szkodliwe i niebezpieczne oddawanie się fantazyom.
„A najwięcej mnie boli“ — rozmyślał Aleksiej Aleksandrowicz — „że właśnie obecnie, gdy dzieło moje[1] zbliża się ku końcowi, gdy potrzebnym mi jest spokój i wszystkie siły mego umysłu, że obecnie właśnie ogarnęła mnie ta bezpodstawna, trwoga. Ale co robić? nie należę do ludzi, którzy znoszą cierpliwie niepokój i trwogę i nie mają siły spojrzeć im śmiało w oczy.“
— Muszę obmyślić wszystko i skończyć raz z tą sprawą — odezwał się wreszcie na głos Aleksiej Aleksandrowicz.
„Kwestya jej uczuć, kwestya tego, co działo się i co dziać może się w jej duszy, to nie moja rzecz, lecz jej sumienia i religii“ — pomyślał Aleksiej Aleksandrowicz i poczuł pewną ulgę, gdy spostrzegł, że wynalazł odpowiednie paragrafy, pod które można było zakwalifikować całą tę sprawę.
„A więc“ — mówił sam do siebie Aleksiej Aleksandrowicz — „kwestye jej uczuć są kwestyami jej sumienia i ja niemi zajmować się nie mogę. Obowiązek mój określonym jest wyraźnie: jako głowa rodziny jestem obowiązany kierować nią, a zatem jestem pośrednio odpowiedzialnym, powinienem więc wskazać jej na niebezpieczeństwo, które dostrzegam, ostrzedz ją, a nawet użyć swej władzy, i to wszystko powinienem jej powiedzieć.“
I w głowie Aleksieja Aleksandrowicza ułożyło się najzupełniej wyraźnie wszystko, co ma powiedzieć żonie. Obmyślając swą rozmowę z żoną, Aleksiej Aleksandrowicz doznał uczucia żalu, że tyle swego czasu i sił umysłowych musi zużywać na swe osobiste, domowe sprawy; pomimo to w głowie jego, jak w raporcie urzędowym, jasno i dobitnie układały się wyrazy, którymi miał przemówić do żony. „Obowiązkiem mym jest powiedzieć jej, co następuje: po Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/207 masz mi do powiedzenia? — pytała Anna, siadając. — Rozmawiajmy więc, jeśli trzeba, ale, doprawdy, chodźmy lepiej spać.
Anna mówiła, nie zastanawiając się nad tem co mówi, lecz przysłuchując się swym słowom, nie mogła dość nadziwić się łatwości, z jaką kłamała: nie mówiła przecież nic nadzwyczajnego, a było bardzo naturalnem, że chciało jej się spać! Anna czuła się zbrojną w niedający się przeniknąć pancerz kłamstwa i jakaś niewidzialna siła dopomagała jej i podtrzymywała ją.
— Anno, muszę cię przestrzedz! — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz.
— Przestrzedz? — zapytała — przed czem?
Spojrzenie Anny było do tego stopnia szczerem i wesołem, że gdyby kto nie znał jej tak dobrze, jak znał ją mąż, nie mógłby zauważyć nic nienaturalnego ani w jej glosie, ani w jej słowach. Lecz dla Aleksieja Aleksandrowicza, który znał ją, który wiedział, że gdy czasami kładł się o pięć minut później niż zwykle, to żona zaraz zauważyła to i pytała o powód; dla Aleksieja Aleksandrowicza, który wiedział, że żona dzieliła się z nim każdą swą radością, każdem zmartwieniem, dla niego oznaczało to bardzo wiele, że żona nie chce zauważyć stanu, w jakim on się znajduje, i że nie chce powiedzieć ani słówka o sobie. Aleksiej Aleksandrowicz widział, że istota duszy jej, zawsze widoczna dla niego, dzisiaj ukryła się przed nim. Lecz to jeszcze nie wszystko: z tonu Anny Aleksiej Aleksandrowicz zauważył, że żona nic sobie z tego nie robi i zdaje się szczerze i otwarcie mówić mu: „Wistocie, ukryta i zapewne na przyszłość zawsze ukrytą będzie.“ Teraz Aleksiej Aleksandrowicz był pod wrażeniem, pod jakiem znajdowałby się człowiek, który, powróciwszy do domu, zastałby dom swój zamkniętym. „Klucz znajdzie się jeszcze zapewne“ — przypuszczał Aleksiej Aleksandrowicz.
— Pragnę przestrzedz cię — zaczął mówić Aleksiej Aleksandrowicz po cichu — że przez nieostrożność i lekkomyślność możesz dać powód do mówienia o sobie. Twoja dzisiejsza, zanadto ożywiona rozmowa z hrabią Wrońskim, (Aleksiej Aleksandrowicz wyraźnie, dobitnie i spokojnie wymówił to nazwisko) zwróciła na ciebie powszechną uwagę.
Aleksiej Aleksandrowicz mówił i patrzał na jej śmiejące się oczy, przerażające go w tej chwili swym zagadkowym wyrazem, zdawał sobie jednak wyraźnie sprawę, że słowa jego nie wywierają żadnego skutku i że należy je uważać za najzupełniej bezcelowe.
— Z tobą tak zawsze — odparła Anna, jak gdyby nie domyślając się o co mężowi idzie, ani nie rozumiejąc słów jego, oprócz ostatnich wyrazów. — Raz niepodoba ci się, że jestem zbyt poważną, to znów krzywisz się, że jestem wesołą. Dzisiejszego wieczoru nie nudziłam się, czyż sprawia ci to przykrość? Aleksiej Aleksandrowicz drgnął i załamał ręce, aby trzeszczeć niemi.
— Nie trzeszcz tylko, mój kochany, nie lubię tego bardzo — poprosiła go Anna.
— Anno, co ci się stało? — zapytał Aleksiej Aleksandrowicz, starając się panować nad sobą i nie trzeszczyć palcami.
— Co to ma znaczyć? — zapytała Anna ze szczerym i komicznym podziwem. — Czego ci trzeba ode mnie.
Aleksiej Aleksandrowicz pomilczał czas jakiś i potarł ręką czoło i oczy: spostrzegł, że zamiast tego, co chciał zrobić, to jest zamiast przestrzedz żonę przed postępowaniem, które może narazić ją na złe języki, on, pomimowoli, niepokoił się tem, co dotyczyło jej sumienia i starał się usunąć jakieś urojone przeszkody.
— O czem mam z tobą mówić i czego mi trzeba od ciebie, dowiesz się zaraz — począł znów mówić Aleksiej Aleksandrowicz poważnie i z rozwagą — proszę cię tylko, chciej mnie wysłuchać. Wiesz dobrze, że na zazdrość zapatruję się jako na rzecz, która krzywdzi i poniża, i nigdy nie pozwolę, aby ona powodowała mną; lecz są pewne wymagania przyzwoitości, przeciwko którym wykraczać nie można. Dzisiaj nie ja zauważyłem, ale sądząc z ogólnego wrażenia, wszyscy zauważyli, że postępowanie twoje nie było wolnem od zarzutów.
— Stanowczo nic nie rozumiem — rzekła Anna, ruszając ramionami. „Jemu osobiście jest wszystko jedno, lecz ponieważ całe towarzystwo spostrzegło, więc się niepokoi“ — pomyślała Anna. — Jesteś niezdrów, mój kochany — dodała po chwili, poczem wstała i chciała wyjść z pokoju, lecz Aleksiej Aleksandrowicz postąpił parę kroków naprzód, jak gdyby miał zamiar zagrodzić jej drogę.
Twarz jego stała się brzydką i ponurą i Anna nigdy jeszcze nie widziała męża takim, zatrzymała się jednak i pochyliwszy głowę, zaczęła prędko wyjmować szpilki z włosów.
— Słucham, co masz mi do powiedzenia — odezwała się spokojnie i z ironią w głosie — słuchać będę nawet z zajęciem, gdyż ciekawam bardzo, o co ci chodzi.
Annę dziwił ten naturalny, spokojny i pewny siebie ton, jakim mówiła i dobór wyrazów, którymi odzywała się do męża.
— Wnikać we wszystkie szczegóły twych uczuć, nie mam prawa i wogóle uważam to za zbyteczne, a nawet nieodpowiednie — począł mówić Aleksiej Aleksandrowicz. — Badając głębie swej duszy, możemy w nich odnaleźć często coś takiego, co leżałoby tam niespostrzeżenie. Uczucia twe, to rzecz twego sumienia, lecz moim obowiązkiem względem ciebie, względem siebie i względem Boga, przypomnieć ci o twych obowiązkach. Nie ludzie nas połączyli, ale Bóg i tylko występek może rozerwać nasz związek, każdy zaś występek tego rodzaju pociąga za sobą karę...
— Nie rozumiem ani słówka, a jak na złość chce mi się spać! — przerwała mu Anna, szukając we włosach pozostałych w nich szpilek.
— Anno, na miłość Boską, nie odzywaj się w ten sposób! — łagodnie odezwał się Aleksiej Aleksandrowicz. — Może ja się mylę, lecz wierz mi, że mówię ci to wszystko dlatego, że chodzi mi o ciebie, również jak i o siebie: jestem twym mężem i kocham cię.
Anna na chwilę spochmurniała i iskra ironii zagasła w jej spojrzeniu; lecz wyraz kocham znów poruszył ją. — „Kocha?“ — przyszło jej na myśl — „Czyż on jest w stanie kochać? Gdyby nie zdarzało mu się słyszeć, że miłość istnieje, usta jego nie wymawiałyby nigdy tego wyrazu, gdyż on nie wie nawet, na czem miłość polega.“
— Aleksieju Aleksandrowiczu, doprawdy nic nie rozumiem! Powiedz mi wyraźnie co takiego zauważyłeś?...
— Pozwól mi skończyć. Kocham cię, lecz obecnie mówię nie o sobie, gdyż idzie tu przedewszystkiem o dwie osoby: o naszego syna i o ciebie. Bardzo być może, raz jeszcze powtarzani, że słowa me wydadzą ci się niewłaściwemi i bezpodstawnemi; być może, że powodem ich jest moje fałszywe zapatrywanie się, w takim razie proszę cię o przebaczenie. Lecz jeżeli sama uważasz, że mam jakąbądź podstawę przemawiać do ciebie temi słowy, to proszę cię na wszystko zastanów się i jeśli sumienie wyrzuca ci cobądź, powiedz mnie...
Aleksiej Aleksandrowicz nie spostrzegł się, że mówił zupełnie co innego, niż miał zamiar mówić.
— Nie mam ci nic do powiedzenia. A zresztą... — i nagle prędko odezwała się, z trudnością powstrzymując uśmiech — czas już iść spać.
Aleksiej Aleksandrowicz westchnął i udał się do sypialnego pokoju, nie mówiąc już ani słowa do żony.
Gdy Anna weszła do sypialni, Aleksiej Aleksandrowicz położył się już: wargi miał zaciśnięte, oczy nie spoglądały w jej stronę. Anna położyła się również i czekała, kiedy mąż zacznie znów rozmawiać z nią: lękała się tej rozmowy, lecz zarazem i pragnęła jej. Ale Aleksiej Aleksandrowicz Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/212 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/213 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/214 historya powtórzy się i z obecnem mojem zmartwieniem: minie trochę czasu i patrzeć się nań będę zupełnie obojętnie.“
Lecz i po upływie trzech miesięcy Lewin nie stał się obojętnym i wciąż mu było, równie jak i z początku przykro, i ile razy wspomniał o tem, nie mógł się uspokoić, gdyż, pomimo że już tak długo marzył o rodzinnem życiu i że czuł się już dojrzałym do niego, nie był jeszcze żonatym, a nawet obecnie był dalej od ożenienia się, niż kiedykolwiek, a również jak i wszyscy, co go otaczali, odczuwał, że człowiekowi w jego latach źle jest samemu na świecie. Lewin przypominał sobie, jak raz, przed wyjazdem do Moskwy, odezwał się do pastucha Mikołaja, dość naiwnego chłopa: „No mój Mikołaju, chciałbym się ożenić“ — i jak Mikołaj prędko odpowiedział, jako o rzeczy, która nie może ulegać wątpliwości: „Dawno już panu czas, Konstanty Dmitriczu.“ Małżeństwo jednak obecnie było więcej oddalonem od Lewina, niż kiedykolwiek. Miejsce było zajęte i gdy teraz w wyobraźni swej umieszczał na niem jakąbądź ze swych znajomych panien, przekonywał się, że to jest najzupełniej niemożebne; oprócz tego wspomnienie o odmowie i o roli, jaką odegrał wtedy, męczyło go i oblewało rumieńcem wstydu. Chociaż Lewin usiłował przekonać samego siebie, że nie może poczuwać się do żadnej winy, wspomnienie to jednak, na równi z innemi wieloma wspomnieniami, zmuszało go do rumienienia się. W przeszłości Lewina, również jak i w przeszłości każdego człowieka, były postępki, o których sam Lewin wiedział, że są złe i z powodu których powinien był czuć wyrzuty sumienia, lecz wspomnienia o tych postępkach nie były dla niego do tego stopnia przykremi, jak wspomnienie o doznanej odmowie; rany te nie goiły się. Lecz czas i praca robiły swoje: przykre wspomnienia coraz bardziej i bardziej zacierały się w jego umyśle pod wpływem wypadków wiejskiego życia, znaczenia których Lewin nie spostrzegał, lecz jakie istniało bezwarunkowa; z każdym przeto tygodniem coraz rzadziej wspominał o Kiti i czekał z niecierpliwością na wiadomość, że wyszła już, lub że wychodzi za mąż, gdyż liczył na to, że wiadomość, ta bolesna, jak rwanie zęba, uleczy go.
Tymczasem nadeszła wiosna, śliczna, nagła, bez oczekiwania na nią, jedna z tych rzadkich wiosen, którą cieszą się jednocześnie rośliny, zwierzęta i ludzie. Urocza ta wiosna jeszcze bardziej podziałała na Lewina i umocniła go w zamiarze wyrzeczenia się przeszłości i urządzenia sobie trybu życia niezależnego od nikogo. Chociaż wiele z tych zamiarów, z którymi powrócił na wieś, nie doprowadził do skutku, jednakże najważniejszy — powściągliwe życie — został urzeczywistniony i Lewin nie doznawał już tego wstydu, jaki zawsze ogarniał go i mógł śmiało patrzyć ludziom w oczy. W lutym jeszcze Lewin odebrał od Maryi Nikołajewny wiadomość, że zdrowie Mikołaja pogarsza się coraz bardziej i że pomimo to chory nie chce leczyć się; otrzymawszy tę wiadomość, Lewin jeździł do Moskwy do brata, zdołał namówić go do zasiągnięcia porady lekarskiej i do wyjazdu za granicę na wody. Jednocześnie udało mu się trafić do przekonania bratu, tak, że Mikołaj nie rozdrażnił się, gdy mu Lewin zaproponował pożyczkę i przyjął ją, co Lewina nadzwyczaj ucieszyło. Oprócz gospodarstwa, wymagającego na wiosnę większej pracy i czytania, Lewin zimą jeszcze począł pisać dzieło o gospodarstwie; cel dzieła leżał w udowodnieniu, że charakter robotnika, zatrudnionego w gospodarstwie, powinien być przyjmowanym za daną absolutną, jak klimat i gleba, że należy więc, aby wszystkie twierdzenia nauki o gospodarstwie rolnem były wyprowadzane nietylko na podstawie klimatu i gleby, lecz na podstawie klimatu, gleby i wiadomego, nie ulegającego zmianie, charakteru robotnika. Pomimo więc osamotnienia, a może dlatego właśnie, że był osamotnionym, Lewin miał cały czas nadzwyczaj zajęty; od czasu do czasu tylko miał chęć podzielić się myślami, które powstawały mu w głowie, z kimbądź więcej, prócz Agafii Michajłownej, z którą dość często rozprawiał o fizyce, o teoryach agronomicznych, a szczególnie o filozofii, która była ulubionym dla Agafii Michajlownej tematem rozmów.

Wiosna długo nie nadchodziła. W ciągu ostatnich tygodni wielkiego postu było pogodnie i mroźno; we dnie topniało na słońcu, nocami jednak zimno dochodziło do 7-miu stopni; drogi pokryte były grudą; podczas świąt wielkanocnych śnieg leżał na polach. Nagle, drugiego dnia świąt powiał ciepły wiatr, niebo zachmurzyło się i przez trzy dni i trzy noce padał rzęsisty, ciepły deszcz. W czwartek wiatr ustał i gęsta szara mgła zawisła w powietrzu, jak gdyby ukrywając tajemnice zachodzących w przyrodzie zmian. Podczas mgły spłynęły wody; zatrzeszczały i ruszyły lody; wezbrały mętne, pokryte pianą strumienie, i w przewodnią niedzielę, nad wieczorem, mgła znikła, chmury przetarły się i rozbiegły po niebie małymi, białymi obłoczkami, wyjaśniło się i nastała prawdziwa wiosna. Rankiem, gdy na niebo podniosło się czyste, jasne słońce, stopniał cienki lód, który nocą pokrył wody i cała atmosfera zadrgała od ciepłych oparów budzącej się do nowego życia ziemi. Zazieleniła się przeszłoroczna i nowa, dopiero strzelająca igiełkami z ziemi, trawa; napęczniały pączki kaliny, czeremchy i brzozy; na złocistej łozinie zawisła pierwsza pszczoła, która zdążyła już wyprostować skrzydełka; zanuciły niewidzialne skowronki, wznoszące się nad aksamitem ozimin i nad zeszłorocznemi ścierniskami, zapłakały czajki nad nizinami i błotami, zalanemi mętną, wezbraną, wodą, i wysoko, głośno krzycząc, przeciągały klucze żurawi i stada dzikich gęsi. Bydło zaryczało na wygonach, krzywonogie jagnięta poczęły skakać koło tracących wełnę, beczących matek; po niezupełnie jeszcze suchych, pokrytych śladami stóp ludzkich ścieżkach, zaczęły biegać bose wiejskie dzieci; nad stawami dały się słyszeć wesołe głosy bab, piorących bieliznę, po podwórzach zastukały topory chłopów, szykujących sochy i brony. Nastała prawdziwa wiosna.

XIII.

Lewin włożył długie buty i po raz pierwszy dopiero nie kożuch, lecz sukienny paltot i wyszedł na gumna, wymijając ostrożnie błyszczące na słońcu kałuże.
Wiosna jest porą tworzenia planów i zamiarów. Wyszedłszy na podwórze, Lewin, również jak drzewo na wiosnę, które nie wie jeszcze w którą stronę rozrosną się ukryte w nabrzmiałych pączkach jego pędy i gałęzie, sam nie zdawał sobie jeszcze jasno sprawy, które ze swoich zamiarów, dotyczących ulubionego gospodarstwa, doprowadzi do skutku, wiedział jednak, że wszystkie plany i zamiary, których miał bardzo wiele, są jak najlepsze. Lewin rozpoczął przegląd gospodarstwa od bydła. Krowy, wypuszczone do okólnika, połyskując wyleniałą gładką szerścią, gdy je przygrzało ciepłe słońce, poczęły ryczeć i prosić się w pole. Nacieszywszy się widokiem znanych sobie do najdrobniejszych szczegółów krów, Lewin kazał pognać je w pole, a do okólnika wypuścić cielęta. Pastuch wesoło pobiegł wybierać się w pole. Baby, unosząc spódnice i pluskając po błocie bosemi, białemi, nie opalonemi jeszcze na słońcu nogami, biegały, trzymając pręty w reku, za cielętami, które nie pozwalały się pozapędzać.
Zadowolony z przychówku, który w tym roku był bardzo ładnym, gdyż wcześniejsze cielęta były tak duże, jak chłopskie krowy, a córka Pawy, trzymiesięczna jałówka, wyglądała na roczną krowę, Lewin kazał wynieść na dwór kozły dla cieląt i ponakładać w nie świeżego siana, lecz pokazało się, że drabinki, zrobione w jesieni, połamały się. Lewin posłał po cieślę, którego najął do naprawy młocarni, lecz znów pokazało się, że cieśla naprawiał brony, które powinny były być już naprawione jeszcze na ostatki. Lewin rozgniewał się, gdyż powtarzało się to wieczne niedbalstwo w gospodarstwie, z którem on od tylu już lat walczył wszystkiemi swemi siłami: powiedziano mu, że drabinki popsuły się, gdyż przeniesiono je na zimę do fornalskiej stajni, gdzie konie połamały je, ponieważ drabinki nie były mocne, jako przeznaczone dla cieląt. Prócz tego okazało się, że brony i wszelkie narzędzia rolnicze, które kazał obejrzyć i naprawić jeszcze w zimie, i do naprawy których najął aż trzech cieśli, były jeszcze nienaprawione i ładowano je dopiero wtedy, gdy już trzeba było włóczyć niemi. Lewin posłał po ekonoma, lecz nie czekając na jego przyjście, sam poszedł go poszukać. Ekonom, również jak i wszyscy tego dnia, rozpromieniony, w obszytym barankiem tułupie, wracał z gumna, trzymając w ręku słomkę.
— Dlaczego cieśla nie robi przy młocarni?
— Chciałem panu jeszcze wczoraj powiedzieć, że trzeba ponaprawiać brony. Czas już orać!
— A dlaczego nie naprawiono ich podczas zimy?
— A na co panu potrzebnym jest cieśla
— Gdzie podziały się drabinki z cielętnika?
— Kazałem poodnosić je na miejsce. Ale kto poradzi sobie z takim narodem! — odparł ekonom, machnąwszy ręką.
— Nie z takim narodem, ale z takim ekonomem! — zewołał Lewin w uniesieniu. — Na co ja pana trzymam? — lecz przypomniawszy sobie, że gniewem nie zaradzi złemu, Lewin przestał mówić i westchnął. — Czy można już siać? — zapytał po chwili.
— Za Turkinem jutro, pojutrze już będzie można.
— A koniczyna?
— Posłałem Wasyla i Miszkę, sieją ją już. Nie wiem tylko czy przejdą, gdyż grzęzko bardzo.
— Na ilu dziesięcinach sieją?
— Na sześciu.
— Dlaczego nie na wszystkich? — krzyknął Lewin.
Lewina rozgniewało nadzwyczaj, że koniczynę siano tylko na sześciu dziesięcinach, a nie na dwudziestu: koniczyna i podług teoryi i podług osobistego jego doświadczenia udawała się tylko, wtedy, gdy była zasianą o ile możności najwcześniej, zaraz po zniknięciu śniegu. Lewin nigdy nie mógł dopilnować tego.
— Ludzi nam brakuje. Jak tu sobie dać rady z takim narodem... Trzech nie przyszło zupełnie.
— Trzeba było wziąć od słomy.
— Już wziąłem.
— A gdzież są ludzie?
— Pięciu robi kompot[2], a czterech przesypuje owies, aby się nie zagrzał.
Lewin doskonale wiedział, że wyrażenie „aby się nie zagrzał“ należy sobie tłómaczyć w ten sposób, że angielski nasienny owies zepsuł się już, znów więc nie zrobiono tego, co on polecił.
— Przecież jeszcze podczas postu mówiłem, żeby w suszarni był przeciąg! — zauważył podniesionym głosem Lewin.
— Niech pan będzie spokojny — wszystko zrobimy na czas.
Lewin machnął ręką z gniewem i poszedł do spichlerza, obejrzał owies i zawrócił ku stajniom. Owies nie zepsuł się jeszcze, lecz robotnicy przesypywali go łopatami, chociaż można było zsypać go od razu na niższe piętro. Wydawszy stosowne dyspozycye i zabrawszy dwóch ludzi do koniczyny, Lewin uspokoił się i przestał gniewać na ekonoma, a zresztą dzień był taki piękny, że nie sposób było być długo w złym humorze.
— Ignat! — zawołał Lewin na stangreta, myjącego z zakasanemi rękawami powóz koło studni — osiodłaj mi konia.
— Którego pan każe?
— Niech będzie Kołpik.
— Słucham.
Zanim osiodłano konia, Lewin znowu przywołał ekonoma, kręcącego się wciąż koło niego, i, aby pogodzić się z nim, zaczął rozmawiać o wiosennych robotach w polu i o swych zamiarach co do gospodarstwa.
— Nawóz trzeba zacząć wozić wcześnie, aby do pierwszego sianokosu wszystek już był wywieziony. Dalsze pola trzeba koniecznie orać, pokosów nie będzie się wydzierżawiać. lecz siano sprzątnie się najętymi robotnikami.
Ekonom słuchał z uwagą, widać jednak było, że zadaje sobie przymus, aby zamiary Lewina uznawać za wykonalne, gdyż miał minę, którą Lewin znał dobrze, i która doprowadzała go zawsze do rozpaczy — minę, wyrażającą zwątpienie i przygnębienie. Mina ta mówiła: wszystko to jest dobrze, lecz Bóg jeden wie jak to będzie! Lewin niczem nie przejmował się do tego stopnia, jak tym tonem, wspólnym wszystkim ekonomom, którzy u niego kiedybądź służyli; wszyscy oni jednakowo zapatrywali się na jego zamiary, Lewin więc nie gniewał się już teraz, ale martwił i postanowił sobie walczyć z tą żywiołową siłą, której nie umiał nazwać inaczej, jak: „Bóg wie jak będzie,“ a która wciąż mu przeciwdziałała.
— Jeżeli zdążymy, Konstanty Dmytriczu — zauważył ekonom.
— Dlaczego mielibyśmy nie zdążyć?
— Trzebaby nająć jeszcze przynajmniej piętnastu ludzi, a o nich trudno bardzo: dzisiaj przychodziło paru, żądają jednak po siedmdziesiąt rubli za lato.
Lewin zamilkł: znów siła ta przeciwdziałała mu. Lewin wiedział, że, bez względu na wszelkie starania, nigdy nie można było nająć więcej za odpowiednią cenę, jak czterdziestu, trzydziestu siedmiu, trzydziestu ośmiu robotników: czterdziestu można było nająć, ale więcej — na żaden sposób; a jednak, pomimo tego Lewin nie mógł nie próbować oporu przeciwko tej sile.
— Poszlij pan do Sur, do Czepirówki, jeśli nie przyjdą. Trzeba szukać koniecznie.
— Ma się rozumieć, że poszlę — odparł Wasyli Fedorowicz, wzdychając. Ale nam i konie pomarnowały się.
— Dokupimy nowych. Wiem przecież — dodał Lewin z uśmiechem — że zdaniem pana należy wstrzymywać się od wydatków i poprzestawać na byle czem; lecz w tym roku nie pozwolę już panu postępować według jego woli, gdyż sam zajmę się wszystkiem.
— Już i bez tego pan, jak się zdaje, za mało sypia. Nam też jest weselej, gdy wiemy, że nasz chlebodawca na, nas patrzy...
— Wiec za Brzozowym Dołem sieją koniczynę? pojadę tam i popatrzę — rzekł Lewin, siadając na małego bułanego Kołpika, którego Ignat przyprowadził mu.
— Przez strumień nie przejedzie pan — zawołał Ignat głośno.
— Objadę naokoło lasu.
Lewin przejechał ostrym kłusem błotniste podwórko i wyjechał w pole.
Lewinowi było wesoło już w oborze i na gumnie, ale, gdy wyjechał w pole, stał się jeszcze weselszym. Unosząc się na siodle i wciągając w piersi ciepłe powietrze, w którem unosił się jeszcze zapach śniegu, leżącego w lesie i pokrytego licznymi śladami, Lewin cieszył się na widok każdego swego drzewa, z odradzającym się na korze jego mchem i z gałęziami pokrytemi pączkami. Gdy Lewin wyjechał z lasu, przed nim, na ogromnej przestrzeni, leżały rozrzucone, podobne do równo strzyżonego zielonego dywanu, pola bez żadnych łysin, miejscami tylko poplamione strzępami niestopniałego jeszcze śniegu.
Ani widok chłopskiego wozu i konia doń zaprzężonego, tratującego zasiewy (kazał tylko przechodzącemu chłopu spędzić konia), ani ironiczna a głupia odpowiedź chłopa Ipata, którego spotkał i zapytał: „Cóż Ipacie, niedługo będziemy już siali?“ „Najprzód trzeba zaorać“, Konstanty Dmitrewiczu“ — odparł Ipat — nic nie było w stanie rozgniewać Lewina. Czem dalej Lewin jechał, tem było mu weselej i w głowie powstawały mu coraz lepsze plany gospodarskie: zasadzenie wszystkich miedz łoziną, aby śnieg nie mógł leżeć na nich zbyt długo; postawienie nowej obory na folwarku, aby łatwiej było nawóz rozwozić i wtedy będzie miał 300 dziesięcin pszenicy, 100 kartofli, 150 koniczyny i ani jednej dziesięciny wyjałowionego i wycieńczonego gruntu.
Z głową przepełnioną podobnemi marzeniami, kierując ostrożnie koniem, aby nie potratować swych zasiewów, Lewin podjechał do robotników, siejących koniczynę. Wóz z nasionami stał nie na miedzy, lecz na roli i koła jego i kopyta końskie potratowały wschodzącą pszenicę. Parobcy siedzieli na miedzy i zapewne palili na współkę fajkę. Ziemia na wozie, z którą było zmieszane nasienie, nie była pokruszoną, lecz zmarzniętą w grudki. Ujrzawszy, że pan zbliża się, Wasyli podszedł do wozu, Miszko zaś wziął się do siana, Było to niedbalstwo, lecz Lewin na służbę gniewał się rzadko; gdy Wasyli podszedł ku niemu, Lewin kazał mu wyprowadzić konia na miedzę.
— Nic nie szkodzi panie, zarośnie.
— Nie gadaj dużo, a rób co ci kazano.
— Słucham — odrzekł Wasyli i ujął konia za uzdę. — Mamy najlepszy czas do siewu, Konstanty Dmitryczu — mówił dalej Wasyli, chcąc się przypodobać Lewinowi; — trudno tylko chodzić: na każdym łepciu po pudzie błota.
— A czemuście nie przesiali ziemi.
— Przecież my ją rozgniatamy — odparł Wasyl, biorąc garść w rękę i rozgniatając grudki ziemi.
Wasyl nie był winien, że nasypano mu do wozu nieprzesianą ziemię, w każdym razie gniewało to Lewina.
Lewin nieraz już przekonywał się o skuteczności wypróbowanego przez siebie środka na tłumienie swego gniewu i na tłómaczenie sobie wszystkiego, co mu się wydawało złem, postanowił wiec zastosować go i w danym wypadku: popatrzał się, jak Miszka szedł przez pole, ciągnąc za sobą na nogach kawały błota, zsiadł z konia, wziął od Wasyla przetak z nasieniem i począł siać.
— W którem miejscu skończyłeś?
Wasyl pokazał znak, zrobiony nogą, i Lewin zaczął rozrzucać nasienie. Chodzić po roli było trudno i Lewin, przeszedłszy raz przez pole, spocił się i oddał przetak parobkowi.
— Widzisz? — wesoło zapytał Lewin Wasyla, czując już pomyślny skutek użytego środka.
— Zobaczy pan, gdy nadejdzie lato, jak tu będzie ładnie. Niech pan popatrzy gdziem siał w zeszłym roku, jak równo i gęsto wschodzi.. Przecież ja dla pana, Konstanty Dmitryczu, staram się jak dla rodzonego ojca; sam nie lubię niedbałej roboty i innym na nią nie pozwalam. Gdy panu dobrze, i nam dobrze. Jak spojrzę się — dodał Wasyl — aż się serce raduje.
— Śliczna wiosna, Wasylu!
— Najstarsi ludzie takiej wiosny nie pamiętają. Parę dni temu chodziłem do domu, tam mój ojciec również posiał trzy ćwiartki pszenicy i powiada, że od żyta odróżnić ją trudno.
— A dawno już siejecie pszenicę?
— Przecież pan nauczył nas jeszcze pozaprzeszłego roku i dał nam dwie miary: jedną sprzedaliśmy, a drugą zasiałem.
— Pamiętaj tylko, rozcieraj starannie grudki ziemi i pilnuj Miszki. A jak koniczyna ładnie wzejdzie, dostaniesz po pięćdziesiąt kopijek za dziesięcinę.
— Dziękuję bardzo, przecież my i tak nie mamy krzywdy u pana.
Lewin siadł na konia i pojechał na pole, na którem w zeszłym roku była posiana koniczyna, a potem na drugie, zaorane już pod jarą pszenicę. Koń grzązł po pęciny i z trudnością wyciągał nogi z na wpół roztajałej ziemi, przez zorane pole nie można było wcale przejechać, w Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/225 — Nie spodziewałeś się mnie? — zapytał Stepan Arkadjewicz, wysiadając z sanek, z twarzą pobryzganą błotem, lecz, jak zawsze, promieniejącą zdrowiem i dobrym humorem. — Przyjechałem odwiedzić cię, po pierwsze, — mówił Stepan Arkadjewicz, obejmując i całując Lewina — zapolować na słonki, po drugie, i las w Jerguszowie sprzedać, po trzecie.
— Ślicznie! A jaką wiosnę mamy?! Jakżeś na saniach dojechał?
— Na kołach jeszcze gorzej, Konstanty Dmitryczu — odpowiedział znajomy furman.
— Nadzwyczaj rad jestem, żeś przyjechał — mówił Lewin ze szczerym, po dziecinnemu szczęśliwym uśmiechem.
Lewin zaprowadził przyjaciela do gościnnych pokoi, dokąd wniesiono i rzeczy Stepana Arkadjewicza: walizkę, strzelbę w futerale, pudełko z cygarami, a potem gospodarz pozostawił gościa samego, zostawiając mu czas na umycie się i przebranie, sam zaś poszedł na chwilę do kancelaryi rozmówić się z ekonomem co do siejby i koniczyny. Agafia Michajłowna, zawsze dbała nadzwyczaj o honor domu, zasypała Lewina w przedpokoju pytaniami co do obiadu.
— Róbcie jak chcecie, tylko prędzej — odrzekł Lewin i poszedł prędko do kancelaryi.
Gdy Lewin powrócił z kancelaryi, Stepan Arkadjewicz wymyty, uczesany, promieniejący uśmiechem, wychodził właśnie ze swego pokoju; przyjaciele poszli razem na górę.
— Cieszę się, że nareszcie wybrałem się do ciebie. Nareszcie dowiem się, na czem polegają te uroczyste czynności, które tu spełniasz. Doprawdy, zazdroszczę ci! Co za dom wspaniałym, jak tu ładnie! jasno i wesoło! jednem słowem zachwycam się — mówił Stepan Arkadjewicz, zapominając, że nie zawsze bywa wiosna i takie pogodne, jasne dnie, jak w tej chwili. — Niańka twoja, milutka staruszka! Wolałbym, co prawda, ładną fertyczną pokojówkę w fartuszku, lecz ze względu na twoje skłonności do życia zakonnego, stara niańka jest najodpowiedniejszą i najlepiej pasuje.
Stepan Arkadjewicz opowiedział wiele szczegółów, interesujących Lewina, o tem co się dzieje w Moskwie i zakomunikował mu nader przyjemną wiadomość, że Sergiusz Iwanowicz wybiera się na wiosnę do brata na wieś.
Stepan Arkadjewicz nie mówił ani słowa o Kiti, ani wogóle o Szczerbackich, powiedział tylko, że Darja Aleksiejewna załącza przez niego ukłony Lewinowi. Lewin był wdzięcznym przyjacielowi za tę delikatność i cieszył się z przyjazdu gościa. Lewinowi, jak zwykle, przez przeciąg czasu, w którym był zupełnie osamotnionym, zebrało się bardzo wiele myśli i wrażeń, któremi nie mógł podzielić się z nikim z otaczających go, i teraz roztaczał przed Stepanem Arkadjewiczem i radość, jaka go opanowała z nastania wiosny, i zamiary co do ulepszeń, jakie chciał zaprowadzić w gospodarstwie, i uwagi o książkach przeczytanych, a przedewszystkiem Lewin chciał porozmawiać ze Stepanem Arkadjewiczem o swem dziele, które pisał, treść którego, choć Lewin i nie spostrzegał tego, stanowiła krytyka wszystkich dawniejszych dzieł o gospodarstwie. Stepan Arkadjewicz, przyjemny zawsze towarzysz, pojmujący wszystko z jednego wyrazu, był podczas obecnego swego pobytu jeszcze przyjemniejszym niż zwykle i Lewin zauważył w nim jedną, nieznaną sobie jeszcze cechę, szacunku i pewnej czułości dla siebie.
Usiłowania Agafii Michajłownej i kucharza, aby obiad był szczególnie dobrym, wywarły tylko ten skutek, że obydwaj przyjaciele, wygłodzeni porządnie, wzięli się do zakąsek i najedli chleba z masłem, wędlin, solonych grzybów, wreszcie Lewin kazał podawać zupę bez pasztecików, na które kucharz liczył, że wprowadzą w szczególny podziw Stepana Arkadjewicza. Lecz Stepanowi Arkadjewiczowi, chociaż był przyzwyczajonym do innych obiadów, wszystko smakowało wyśmienicie: i wódka na ziołach, i chleb, i masło, i wędlina, i grzybki, i kapuśniak, i kura w białym sosie, i białe wino krymskie — jednem słowem wszystko było wyśmienitem i wybornem.
— Świetnie, świetnie — powtarzał Stepan Arkadjewicz, zapalając po pieczystem grube cygaro — twojem zdaniem zatem, tylko charakter robotnika winien być branym pod uwagę i kierować wyborem systemu gospodarstwa? Jestem pod tym względem profanem, lecz zdaje mi się, że teorya ta i jej zastosowanie będą wywierały wpływ pewien i na robotników.
— Tak jest w istocie, lecz zważ na to, że mam na myśli nie ekonomię, polityczną, lecz agronomię, która również jak i nauki przyrodnicze, obserwujące zjawiska, winna badać robotnika w jego ekonomicznem, etnograficznem...
W tej chwili weszła do pokoju Agafia Michąiłowna z konfiturami.
— No, Agafio Michajłowna — odezwał się do niej Stepan Arkadjewicz, całując końce swych pulchnych palców — co za wędliny macie, co za nalewkę!... Kostia, czy już nie czas na nas? — dodał po chwili.
Lewin popatrzał przez okno na słońce, kryjące się powoli po za obnażonymi wierzchołkami lasu.
— Czas już, czas... — odparł Lewin — Kuźma, każ zaprzęgać do linijki.
Stepan Arkadjewicz zeszedł na dół, zdjął starannie płócienny pokrowiec z lakierowanego pudełka, otworzył je i zaczął składać swą drogą dubeltówkę nowego systemu. Kuźma, który wiedział, że go nie minie hojny napiwek, nieodstępował na krok Stepana Arkadjewicza i naciągał mu na nogi kamasze i buty, na co zresztą Stepan Arkadjewicz chętnie się zgodził.
— Każ, Kostia, aby, gdy przyjdzie kupiec Riabinin, któremu poleciłem dzisiaj przyjechać, powiedziano mu, żeby zaczekał.
— Sprzedajesz więc Riabininowi las?
— Tak. Czy znasz Riabinina?
— A jakże. Miałem z nim do czynienia, stanowczo i aż do skutku.
Stepan Arkadjewicz uśmiechnął się: „stanowczo i aż do skutku“ — było ulubionem wyrażeniem kupca.
— Wistocie, ten Riabinin mówi bardzo zabawnie. — Zrozumiałaś, dokąd pan idzie! — zwrócił się Stepan Arkadjewicz ku Łasce, głaszcząc ją po grzbiecie. Suka, szczekając z radości, kręciła się koło Lewina i lizała mu ręce, buty i dubeltówkę.
Gdy obydwaj przyjaciele wyszli na ganek, wózek stał już przed nim.
— Kazałem założyć konie, choć to bardzo blizko, a może pójdziemy na piechotę?
— Nie, jedźmy lepiej — rzekł Stepan Arkadjewicz i podszedłszy do wózka, usadowił się w nim, owinął nogi pledem, koloru tygrysiej skóry, wreszcie zapalił cygaro. — Nie rozumiem, dlaczego nie palisz! Cygaro samo przez się nie jest przyjemnością, wieńczy jednak i powiększa przyjemność. A jednak takie życie jest prawdziwem życiem! Tak mi tu dobrze u ciebie! Chciałbym zawsze tak żyć!
— A któż ci przeszkadza? — z uśmiechem zapytał Lewin.
— Stanowczo jesteś szczęśliwym człowiekiem: masz wszystko co tylko lubisz. Lubisz konie — masz je, psy — masz, polowanie — masz, gospodarstwo — masz.
— Zapewne dlatego jestem szczęśliwy, że poprzestaję na tem co mam, a nie rozpaczam, gdy mi brak czegokolwiek — zauważył Lewin, przypomniawszy sobie Kiti.
Stepan Arkadjewicz domyślił się, co Lewin chciał powiedzieć, lecz udał, że nic nie rozumie.
Lewin był wdzięcznym przyjacielowi za to, że ten nie mówił mu nic o Szczerbackich; jakoż wistocie Stepan Arkadjewicz zauważywszy ze zwykłym sobie taktem, że Lewin unika tej rozmowy, nie wspominał o nich zupełnie. Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/230 powrócił na drugą stronę, stanął pod rozdwojoną brzozą, oparł strzelbę o sęk, zdjął z siebie kożuszek, opasał się i spróbował, czy ma zapewnioną zupełną swobodę ruchów rąk.
Stara siwa Łaska, nieopuszczająca ani na chwilę swego pana, usiadła ostrożnie koło niego i nastawiła uszy. Słońce zachodziło za las i na niebie, na tle zorzy, odbijały się wyraźnie porozrzucane pomiędzy osiną młode brzózki z napęczniałymi, lada chwila mającymi się rozwinąć, pączkami.
Z gęstego lasu, gdzie leżał jeszcze śnieg, sączyła się z cichym szmerem woda, płynąc krętymi strumyczkami. Drobne ptactwo szeleściało i od czasu do czasu przelatywało z drzewa na drzewo.
Tylko szelest zeszłorocznych liści, poruszających się wskutek topienia śniegów i rośnięcia trawy, przerywał chwilami głęboką ciszę.
„Słychać i widać, jak trawa rośnie!“ — pomyślał Lewin, widząc, że ciemnopopielaty mokry liść osiny, leżący koło igły młodej trawki, poruszył się. Lewin stał, słuchał i spoglądał na wilgotną ziemię, porośniętą mchem, na łaszącą się Łaskę, na leżące przed nim, ciągnące się pod górę morze wierzchołków, ogołoconych z liści; na niebo, osuwające się mrokiem i pokryte białemi pasmami chmur. Jastrząb, machając powoli skrzydłami, przeleciał wysoko nad lasem, za nim poszybował drugi i obydwa rozpłynęły się gdzieś wysoko. Ptaki coraz głośniej i uporczywiej szczebiotały w krzakach. Puhacz odezwał się niedaleko i Łaska drgnęła, posunęła się ostrożnie parę kroków, pochyliła głowę i zaczęła się z uwagą przysłuchiwać. Z drugiego brzegu rzeki rozległo się kukanie kukułki, która zakukała dwa razy, lecz po chwili ochrypła i zmyliła się.
— Kukułki już kukają! — odezwał się Stepan Arkadjewicz, wychodząc z krzaków.
— Wistocie, słyszę! — odparł Lewin, zakłócając z przykrością ciszę lasu, wśród której własny głos raził go.
— Niezadługo już nadciągną.
„Czyk, czyku, szczęknęły kurki, podnoszone przez Stepana Arkadjewicza.
— Kto to krzyczy? — zapytał Obłoński, zwracając uwagę Lewina na przeciągłe dźwięki; zdawało się, że brykające źrebię rży cienkim głosem.
— Niewiesz? To zając samiec. Ale dość już tych rozmów! Słuchaj, już lecą! — nagłos prawie zawołał Lewin, podnosząc kurki.
Dał się słyszyć oddalony, cienki świst i jak zwykle w takt, znany dobrze doświadczonemu myśliwemu, rozległ się drugi i trzeci, a potem miarowe uderzenie skrzydeł.
Lewin rzucił okiem na prawo, na lewo, i oto przed nim na mglistem błękitnem niebie, nad młodymi pędami wierzchołków osin, ukazał się nadlatujący ptak. Słonka leciała wprost na Lewina i świst jej podobny do odgłosu, jaki wydaje mocna tkanina przy rozdzieraniu, rozległ się nad samem uchem jego. Widać już było jej długi dziób i szyję i w chwili, gdy Lewin wycelował, z za krzaku, przy którym stał Obłoński, zamigotała czerwona błyskawica, ptak, jak strzała, zaczął opuszczać się ku ziemi i znów wzniósł się do góry. Po raz drugi zamigotała błyskawica, znów rozległ się huk i ptak, trzepocząc skrzydłami, jakby usiłując utrzymać się w powietrzu, zawisł na chwilę bez ruchu i głośno upadł na grzęską ziemię.
— Czyżbym spudłował? — zawołał Stepan Arkadjewicz, nic nie widząc z powodu gęstego dymu.
— Jest — odpowiedział Lewin, wskazując na Łaskę, aportującą swemu panu zabitą słonkę.
Łaska niosła ptaka, podniósłszy jedno ucho, machając szeroko końcem puszystego ogona i zdawała się przedłużać sobie przyjemność i uśmiechać się.
— Cieszy mnie, że ci się udało — rzekł Lewin, którego poczęła już ogarniać zazdrość, że nie on zastrzelił pierwszą słonkę.
— Pudło z prawej lufy — zauważył Stepan Arkadjewicz, nabijając broń na nowo. — Tst... lecą!...
I w samej rzeczy znowu rozległ się przenikliwy świst, powtarzający się co chwila. Dwie słonki ukazały się nad samemi głowami myśliwych. Rozległy się cztery wystrzały i słonki, zatoczywszy prędko, jak jaskółki koło, odleciały.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Polowanie udało się. Stepan Arkadjewicz zastrzelił jeszcze dwie sztuki, również jak i Lewin, który jednak jednej słonki nie mógł odszukać. Poczęło się ściemniać. Jasna, srebrna Wenus błyszczała już nizko na zachodzie poza brzózkami swem pięknem światłem, a wysoko na wschodzie migotał już czerwonymi ogniami poważny Arkturus. Nad swą głową Lewin dostrzegał, to znów tracił z oczu gwiazdy Niedźwiedzicy. Słonki przestały już ciągnąć, lecz Lewin chciał zatrzymać się jeszcze, dopóki Wenus, którą widział poniżej sęka na brzozie, nie podniesie się wyżej, po nad sęk, i dopóki wszystkie gwiazdy Niedźwiedzicy nie będą widoczne. Wenus wzniosła się już nad sęk, wóz Niedźwiedzicy był już widocznym na ciemnoniebieskiem tle nieba, Lewin zaś wciąż czekał jeszcze.
— Możebyśmy już wracali? — przerwał ciszę Stepan Arkadjewicz.
W lesie panowała już zupełna cisza: żaden ptak nie odzywał się.
— Postójmy jeszcze trochę — odparł Lewin.
— Jak chcesz.
Przyjaciele stali w odległości piętnastu kroków od siebie.
— Stiwa — nagle odezwał się Lewin — dlaczego nie mówisz mi nic, czy siostra twej żony wyszła już za mąż lub kiedy wychodzi?
Lewin czuł się do tego stopnia pewnym siebie i spokojnym, że zdawało się mu, iż żadna odpowiedź nie zdoła wywrzeć na nim wrażenia. Lecz w każdym razie nie spodziewał się odpowiedzi, jaką mu dał Stepan Arkadjewicz.
Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/234 — Nie mam najmniejszego prawa dowiadywać się o tajemnicach rodzinnych, a nawet, prawdę powiedziawszy, niewiele mnie to obchodzi.
Stepan Arkadjewicz uśmiechnął się nieznacznie, gdyż dostrzegł chwilową, dobrze sobie znaną zmianę w twarzy Lewina, który stał się nagle pochmurnym, chociaż przed chwilą uśmiechał się i był w dobrym humorze.
— Czy z Riabininem skończyłeś już wszystkie układy co do lasu? — zapytał Lewin.
— Skończyłem już; Riabinin daje ładną cenę, trzydzieści ośm tysięcy rubli. Ośm z góry, a resztę będzie spłacał w ciągu sześciu lat. Martwiłem się już o ten las, gdyż nikt nie chciał dać więcej.
— Oddajesz więc las za darmo — mruknął Lewin.
— Dlaczego za darmo? — zapytał Stepan Arkadjewicz z pobłażliwym uśmiechem, gdyż wiedział, że teraz wszystko już nie będzie podobało się Lewinowi.
— Dlatego, że las jest wart przynajmniej po pięćset rubli za dziesięcinę — odparł Lewin.
— Ach, ci gospodarze wiejscy — żartobliwie zauważył Stepan Arkadjewicz — paradnym bywa ten wasz ton pogardliwy, jakiego używacie, rozmawiając z nami mieszczuchami!... A gdy naprawdę trzeba co bądź zrobić, my zawsze zrobimy lepiej. Wierzaj mi, że obliczyłem wszystko szczegółowo i że las ten sprzedałem dobrze; obawiam się nawet, że Riabinin cofnie się. Przecież to nie wysokopienny las, lecz zwykłe zarośla; z dziesięciny nie będzie więcej jak trzydzieści sążni, a Riabinin daje mi po dwieście rubli.
Lewin uśmiechnął się ironicznie, gdyż znał dobrze zwyczaj, właściwy nietylko Stepanowi Arkadjewiczowi, lecz i wszystkim mieszkańcom miast, którzy bywając na wsi najwyżej dwa razy w ciągu jakich dziesięciu lat i zapamiętawszy parę wyrażeń gospodarskich, używają je przy każdej sposobności w głębokiem przekonaniu, że znają się na wszystkiem.
— Ja cię nie będę uczył tego, co ty tam piszesz u siebie w biurze — odparł Stepanowi Arkadjewiczowi — i gdy zajdzie potrzeba, to spytam się ciebie; tobie zaś zdaje się, że znasz się doskonale na lasach, a to rzecz nie taka bardzo łatwa! Czyś ty policzył drzewa?
— Liczyć drzewa? — zapytał Stepan Arkadjewicz i roześmiał się, gdyż chciał rozweselić Lewina. — Zrachować piaski, gwiazd promienie, choć zdoła rozum nasz wysoki... — zadeklamował Stepan Arkadjewicz[3].
— Dobrze, a jednak wysoki rozum Riabinina zdoła. I żaden kupiec nie kupi lasu, nie licząc drzew, chyba, że kto, tak jak ty, daje mu go za darmo. Znam ja dobrze twój las, gdyż co roku bywam w nim na polowaniu i wiem, że dziesięcina jest warta pięćset rubli gotówką, a on daje ci tylko dwieście i to nie od razu w dodatku. Podarowałeś mu więc trzysta rubli z każdej dziesięciny.
— Niepotrzebnie unosisz się — z żalem w głosie odezwał się Stepan Arkadjewicz — powiedz mi lepiej, dlaczego nikt nie dawał więcej?
— Dlatego, że Riabinin zmówił się z innymi kupcami i dał im odstępnego. Przecież to nie są kupcy, ale spekulanci: żaden z nich nie weźmie się do interesu, na którym wie, że nie zarobi więcej, jak jakie 10, 15 procent; każdy z nich chce kupić rubla za dwadzieścia kopiejek.
— Daj pokój! Jesteś w złym humorze.
— Wcale nie jestem w złym humorze — mruknął ponuro Lewin.
Tymczasem wózek dojeżdżał do domu.
Przed gankiem już stała okuta, obciągnięta skórą bryczka, zaprzężona w spasionego konia. Na koźle siedział otyły, przepasany szerokim pasem pomocnik Riabinina. Sam Riabinin był już we dworze i wyszedł do przedpokoju na spotkanie Lewina i Stepana Arkadjewicza. Riabinin był wysokim, szczupłym mężczyzną, średnich lat, z wąsami, z ogolonym wystającym podbródkiem i wypukłemi oczyma, pozbawionemi blasku; miał na sobie długi granatowy surdut, długie, marszczone na łydkach, buty z cholewami, a oprócz nich i kalosze. Kupiec obtarł chustką twarz i zapinając surdut, który i bez tego doskonale na nim leżał, z uśmiechem przywitał wchodzących, wyciągając niezgrabnie rękę ku Stepanowi Arkadjewiczowi.
— Przyjechałeś pan — odezwał się Stepan Arkadjewicz, podając mu rękę. — Bardzo dobrze.
— Nieśmiem być niepusłusznym rozkazom jaśnie pana, chociaż drogi są nie do przebycia prawie. Stanowczo całą drogę szedłem piechotą, lecz stawiłem się na czas. — Moje uszanowanie, Konstanty Dmitriczu — zwrócił się Riabinin do Lewina, usiłując i jego schwycić za rękę, Lewin jednak nachmurzył się i udając, że nie widzi wyciąganej ku sobie ręki, wyjmował z torby słonki.
— Panowie raczyli zabawiać się polowaniem? A co to za ptak? — zapytał po chwili Riabinin, patrząc z pogardą na słonki, musi mieć zapewne trochę smaku w sobie — dodał i pokiwał głową, jak gdyby powątpiewając, czy skóra stanie za wyprawę.
— Może chcesz przejść do gabinetu? — odezwał się Lewin po francusku do Stepana Arkadjewicza. — Przejdźcie panowie, do mego pokoju, będziecie mogli tam rozmówić się swobodnie.
— Możemy pójść, dokąd tylko zajdzie potrzeba — począł Riabinin zapewniać Lewina z miną bardzo pewną siebie, i zdaje się, chcąc dać do zrozumienia Lewinowi i Stepanowi Arkadjewiczowi, że kto bądź inny może niewiedzieć, jak należy się zachowywać, ale że on, Riabinin, zawsze i wszędzie czuje się nieskrępowanym, na swojem miejscu.
Wszedłszy do gabinetu, Riabinin mimowoli zaczął rozglądać się po ścianach, szukając ikony, lecz nie przeżegnał się, gdy ją znalazł; poczem przyglądał się szafom i półkom z książkami i również, jak i nad słonkami, pokiwał nad niemi głową, jak gdyby nie przypuszczając nawet, aby i ta skórka opłaciła swą wyprawę.
— Czyś pan przywiózł pieniądze? — zapytał Obłoński. — Niech pan siada.
— O pieniądze mi nie chodzi; przyjechałem zobaczyć się z panem i porozmawiać z nim.
— O czem mamy rozmawiać? Ale czemu pan nie siada?
— Dobrze — rzekł Riabinin, siadając i opierając się o poręcz krzesła, co widocznie nie przychodziło mu z łatwością. — Musi jednak książę koniecznie ustąpić mi trochę, pieniądze co do jednej kopiejki mam już gotowe; kto ze mną ma do czynienia, na pieniądze nie czeka nigdy.
Lewin podczas tej rozmowy chował dubeltówkę do szafy i miał już wychodzić z gabinetu, ale usłyszawszy co kupiec mówi, zatrzymał się.
— I tak już zadarmo bierzesz pan las — odezwał się Lewin. — Szkoda, że Stepan Arkadjewicz trochę zapóżno przyjechał do mnie; gdybym był wiedział o tem wcześniej, to jabym oszacował las.
Riabinin podniósł się z krzesła, uśmiechnął się i nic nie mówiąc, obrzucił Lewina spojrzeniem.
— Konstanty Dmitrjewicz jest nadzwyczaj skąpy — odezwał się wreszcie Riabinin, zwracając się ku Stepanowi Arkadjewiezowi — od niego nie sposób cobądż kupić; targowałem raz pszenicę i nawet ładne pieniądze za nią dawałem.
— Pocóż mam swoją własność oddawać panu za darmo? przecież nie znalazłem tego na ziemi, ani nie ukradłem.
— Zmiłuj się pan, ale w obecnych czasach kraść przecież nie można. Teraz sądy są jawne i wszystko odbywa się przyzwoicie, mowy nie może być, aby kraść. Świadczę się sumieniem, że panowie za drogo cenią las i że w żaden sposób nie będę mógł wyjść na swojem, niech więc książę będzie łaskaw ustąpić mi cokolwiek.
— Czyście panowie umówili się już, czy też jeszcze nie? Jeżeliście się już umówili, w takim razie nie macie się czego targować, a jeżeli nie skończyliście jeszcze, to ja kupuję las — rzekł Lewin.
Z twarzy Riabinina, która przyjęła w jednej chwili okrutny, jastrzębi, krwiożerczy wyraz, znikł w jednej chwili uśmiech i kupiec prędko rozpiął kościstymi palcami surdut, pod którym miał czerwoną koszulę, kamizelkę z miedzianymi guzikami i łańcuszek od zegarka, i wydobył stary, gruby pugilares.
— Wybaczy pan, ale las jest mój — wyrzekł, przeżegnawszy się z pospiechem i wyciągnął rękę. — Niech pan będzie łaskaw wziąć pieniądze, las jest mój. Riabinin zawsze tak handluje i groszy nigdy nie liczy — mówił prędko, krzywiąc się i machając pugilaresem.
— Jabym na twojem miejscu nie spieszył się — rzekł Lewin.
— Daj pokój — przerwał mu zdziwiony Obłoński — przecież dałem słowo.
Lewin wyszedł z pokoju, trzasnąwszy za sobą drzwiami. Riabinin, popatrzywszy na drzwi, z uśmiechem pokiwał głową.
— Od razu można poznać młodego. Niech mi pan wierzy, że kupuję tylko dla honoru, że oto Riabinin, a nie kto inny, kupił las od Obłońskiego. A i to Bóg jeden tylko wie, czy nie stracę. Niech mi pan wierzy... może spiszemy umowę?...
W godzinę później Riabinin, zapiąwszy starannie surdut, z umową w kieszeni, wsiadł na bryczkę i pojechał do domu.
— Oj, z tymi panami trudna sprawa — odezwał się kupiec do swego pomocnika.
— To wiadome rzeczy — odparł pomocnik, oddając swemu pryncypałowi lejce i zapinając skórzany fartuch. — A jakże tam ze sprawuneczkiem, Michale Ignaticzu?

— No, no...
XVII.

Stepan Arkadjewicz z odstającą kieszenią, z której sterczały listy zastawne, z poodcinanymi przez kupca kuponami, poszedł na górę. Sprzedaż lasu została dopełnioną, pieniądze leżały w kieszeni, polowanie udało się, Stepan Arkadjewicz był więc w jak najlepszym humorze i chciał koniecznie rozruszać Lewina, aby wesoło zakończyć dzień, tak przyjemnie spędzony.
Lewin wistocie był bez humoru i chociaż usiłował być rozmownym, aby zrobić przyjemność miłemu dla siebie gościowi, nie był jednak w stanie przemódz się; wiadomość, że Kiti nie wyszła za mąż, zaczęła powoli działać na niego.
Kiti jest niezamężną i chorą, chorą z miłości ku człowiekowi, który pogardził nią. Lewinowi zdawało się, że zniewaga ta dotyczy i jego. Wroński pogardził nią, a ona nim, Lewinem; Wroński zatem miał prawo lekceważyć Lewina, był więc jego wrogiem. Lecz Lewin nie myślał o tem wszystkiem, bezwiednie tylko odczuwał, że jest w tem coś, co go obraża i gniewał się teraz nie na to, co go rozdrażniło, lecz przyczepiał się do wszystkiego, co widział koło siebie: szczególniej zaś gniewała go głupia sprzedaż lasu i oszustwo, ofiarą którego padł Obłoński, w jego własnym domu.
— Skończyłeś już? — zapytał Lewin Stepana Arkadjewicza, gdy ten wszedł do pokoju. — Czy będziesz jadł kalacyę?
— Nie odmówię, gdyż miewam zwykle świetny apetyt na wsi! Dlaczego nie zatrzymałeś Riabinina na herbacie?
— Niech go djabli...
— Jak ty jednak obchodzisz się z nim! — zauważył Obłoński — nawet ręki mu nie podałeś, a nie widzę co prawda żadnej dobrej racyi ku temu...
— Dla tej racyi, że lokajowi nie podam ręki, a lokaj sto razy więcej wart od niego.
— Jakim ty jednak jesteś zacofańcem! A zjednoczenie się warstw społecznych?... — zapytał Obłoński.
— Kto chce się jednoczyć, niech się jednoczy, ja zaś czuję wstręt ku temu.
— Jak widzę, stanowczo jesteś zacofańcem.
— Nie zastanawiałem się, doprawdy nigdy, kim jestem. Jestem Konstanty Lewin i nic więcej.
— Konstanty Lewin w złym humorze — z uśmiechem podpowiedział Stepan Arkadjewicz.
— W istocie jestem w złym humorze, a wiesz dlaczego? Oto — wybacz mi tylko — z powodu twej głupiej sprzedaży...
Stepan Arkadjewicz skrzywił się, jak człowiek, któremu dokuczają i którego wyprowadzają z cierpliwości bez żadnej z jego strony winy.
— E gdzietam! Czy też zdarzyło się kiedykolwiek, aby ktobądź cobądż sprzedał i aby w chwilę po dokonaniu tej sprzedaży nie powiedziano mu zaraz: „sprzedałeś za tanio!?“ — gdy zaś człowiek sprzedaje, nikt nie chce kupować... Stanowczo widzę, że jesteś uprzedzonym względem tego nieszczęśliwego Riabinina...
— Być może, że jestem uprzedzonym... a wiesz dlaczego? Może znów powiesz, że jestem zacofańcem, lecz boli mnie i gniewa zarazem, gdy patrzę na ten stopniowy pod względem majątkowym upadek szlachty, do której i ja należę, a z czego, pomimo jednoczenia się warstw, cieszę się bardzo... Upadek ten nie jest skutkiem marnotrawstwa... w takim razie nie byłoby zbyt wielkiego nieszczęścia: przehulać majątek, to rzecz szlachecka, szlachcic tylko to potrafi. Teraz naprzykład chłopi w moich okolicach skupują ziemię, co nie gniewa mnie wcale: pan nic nie robi, a chłop pracuje i usuwa niezdatnego do pracy człowieka: tak nawet powinno być i dlatego też rad jestem chłopu. Lecz boli mnie, gdy patrzę na ten upadek, którego przyczyną, nie wiem jak się wyrazić, jest jakaś naiwność: w jednem miejscu dzierżawca Polak, kupił za połowę ceny od obywatelki, mieszkającej stale w Nicei, śliczny majątek; gdzieindziej znowu kupcy płacą za dzierżawę po rublu z dziesięciny, wartej dziesięć rubli, ty zaś bez żadnej dobrej racyi darowałeś temu szachrajowi trzydzieści tysięcy.
— Miałem więc rachować każde drzewo?
— Bezwarunkowo... tyś nie rachował, a Riabinin porachował i dzieci Riabinina będą miały środki do życia, a twoje może nie będą ich miały!
— Wybacz mi, ale nie wypada być zbyt wyrachowanym: my mamy swoje zajęcia, oni swoje i również żyć muszą, jak i my... a zresztą interes już skończony i jajecznica, ulubiona moja potrawa, stoi już przed nami. Agafia Michajłowna da nam tej doskonałej nalewki...
Stepan Arkadjewicz siadł do stołu i zaczął żartować z Agafii Michajłownej, zapewniając ją, że takiego smacznego obiadu i kolacyi dawno już nie jadł.
— Pan przynajmniej pochwali — rzekła Agafia Michajłowna — a Konstanty Dmitrjewicz zje wszystko, co mu się poda, choćby chleba suchego kawałek, obetrze usta i nic nie powie...
Lewin wciąż był w złym humorze i milczał: chciał zadać jedno pytanie Stepanowi Arkadjewiczowi, lecz nie mógł odważyć się na nie i nie wiedział kiedy i jak zadać je. Stepan Arkadjewicz udał się już na dół do swego pokoju, rozebrał, umył, włożył kolorową nocną koszulę i położył się, a Lewin wciąż jeszcze nie mówił mu dobranoc i rozmawiał o wszystkiem, a nie mógł zebrać się na odwagę i zapytać o to, o co miał zamiar i o co chciał się zapytać.
— Jakie to mydła robią teraz — odezwał się, oglądając i rozwijając kawałek pachnącego mydła, które Agafia Michajłowna położyła dla gościa, lecz którego Obłoński nie używał — popatrz tylko, przecież to dzieło sztuki.
— Wistocie, postęp znać obecnie we wszystkiem — odparł Stepan Arkadjewicz głośno i z zadowoleniem ziewając. — Teatry naprzyklad... a-a-a! — ziewał Obłoński — światło elektryczne wszędzie... — a-a!
— Tak, światło elektryczne... — powtórzył Lewin — a gdzie Wroński jest obecnie? — zapytał nagle, kładąc mydło na miejscu.
— Wroński? — odrzekł Stepan Arkadjewicz, przestając ziewać: — w Petersburgu... wyjechał zaraz po tobie, a potem ani razu nie był w Moskwie. I czy wiesz, Kostia, powiem ci prawdę — ciągnął Stepan Arkadjewicz, opierając się na stole i podpierając ręką swą ładną rumianą twarz, na której jak gwiazdy błyszczały, maślane, dobre, zaspane oczy — tyś sam sobie winien, gdyż zląkłeś się rywala, a ja, jak ci mówiłem to już wtedy, doprawdy niewiem po czyjej stronie było więcej szans: trzeba było jednem słowem, być wtedy odważniejszym. Mówiłem ci przecież, że... — i Obłoński ziewnął tylko szczękami, nie roztwierając zupełnie ust.
„Czy on wie, czy też nie wie, że oświadczałem się?“ — pomyślał Lewin, patrząc na przyjaciela — „ma coś chytrego i dyplomatycznego w swej twarzy“ — i czując, że rumieni się, Lewin nie odzywał się wcale, tylko patrzał prosto w oczy Stepanowi Arkadjewiczowi.
— Jeśli nawet i była zajęta nim wtedy, to bardziej jego powierzchownością — mówił Obłoński — arystokratyczne pochodzenie i świetna karyera w przyszłości podziałały nie na nią, lecz na matkę.
Lewin sposępniał. Uczucie wstydu, na jakie naraziła go ta odmowa, zabolała go znowu, jak dopiero co odniesiona rana, lecz był w swym własnym domu, gdzie, jak powiada przysłowie, nawet ściany dopomagają.
— Pozwól — odezwał się, przerywając Oblońskiemu — powiadasz, arystokratyczne pochodzenie, lecz pozwól się zapytać, na czem polega ten arystokratyzm Wrońskiego i wogóle mniej więcej wszystkich; taki arystokratyzm, aby upoważniał go do lekceważenia mnie? Ty uważasz Wrońskiego za arystokratę, a ja nie... Człowiek, którego ojciec dochrapał się czegoś najrozmaitszemi sztuczkami, którego matka Bóg wie z kim nie była w stosunkach... Wybacz mi, lecz ja mam za arystokratów siebie i ludzi takich jak ja, którzy mogą wskazać w przeszłości na trzy, cztery pokolenia uczciwych rodzin, mających wykształcenie (talent i rozum, to co innego), które nigdy przed nikim nie uniżały się, nigdy nic od nikogo nie potrzebowały, tak, jak mój ojciec i mój dziadek... znam wielu takich. Tobie zdaje się, że ubliżam sam sobie, gdy liczę drzewa w lesie, a ty dajesz Riabininowi trzydzieści tysięcy; ale ty możesz dostać urząd, koncesye, donacyę, Bóg wie nie co, a ja nie dostanę tego wszystkiego i dlatego cenię mój majątek rodzinny i staram się powiększyć go... My więc jesteśmy arystokratami, a bynajmniej nie ci, których istnienie zależy tylko od tego, czy dostaną jakiebądż okruchy od tych, co zajmują stanowiska wyższe, niż oni... wszystkich tych ludzi można kupić za kilkanaście kopiejek...
— Ale o kim ty mówisz? ja zgadzam się z tobą najzupełniej — wesoło i szczerze odezwał się Stepan Arkadjewicz, chociaż wiedział dobrze, że Lewin, mówiąc o tych, których można kupić za kilkanaście kopiejek, miał na myśli i jego; zapał Lewina podobał mu się — ale o kim ty mówisz? Znaczna część tego, coś powiedział o Wrońskim, jest prawdą, ale nie to mam na myśli. Powiadam ci poprostu, że gdybym był na twojem miejscu, pojechałbym zaraz do Moskwy...
— Nie... nie wiem, czy wiesz, czy też nie wiesz, ale mi już wszystko jedno. Powiem ci prawdę: oświadczałem się już, spotkała mnie odmowa i Katarzyna Aleksandrowna jest dla mnie obecnie przykrem i sprawiającem mi wstyd wspomnieniem.
— Dlaczego? Głupstwo!
— Nie mówmy już o tem. Wybacz mi, żem był szorstki względem ciebie — rzekł Lewin, który, po wypowiedzeniu wszystkiego, co mu ciężyło na sercu, był znowu w takim Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/245 się jego stosunku z Kareniną; młodzi ludzie zazdrościli mu przeważnie tego, co w stosunku z Anną najbardziej ciężyło Wrońskiemu, mianowicie wysokiego stanowiska Karenina; stanowisko zaś, jakie zajmował Karenin, było powodem, że o stosunku tym tyle mówiono.
Większość młodych kobiet, które zazdrościły Annie i którym naprzykrzyło się, że Annę zwano sprawiedliwą, cieszyły się na samą myśl, że to, czego domyślały się, może być prawdą i czekały tylko chwili, aby opinia publiczna zwróciła się przeciwko Annie, gdyż miały zamiar rzucić na nią wtedy cały ciężar swej pogardy i przygotowywały już grudki błota, aby ciskać je w Annę, gdy nadejdzie odpowiednia chwila. Ludzie zaś starsi i wybitniejsi, byli przeważnie niezadowoleni z mogącego wyniknąć skandalu.
Matka Wrońskiego, dowiedziawszy się o tym stosunku, z początku była zadowoloną z niego, gdyż, stosownie do jej pojęć, nic nie zapewniało młodemu człowiekowi tak pewnej pozycyi w towarzystwie wielkoświatowem, jak stosunek z kobietą wybitniejszą; oprócz tego starą hrabinę cieszyło, że Anna, która się jej bardzo podobała, i która mówiła tyle o swym synu, pomimo tego nie różniła się od reszty pięknych kobiet; gdy jednak w ostatnich czasach hrabina dowiedziała się, że syn jej odrzucił nader korzystną dla swej przyszłej karyery propozycyę, a to li tylko dlatego, aby pozostać w pułku i widywać się nadal z Kareniną i że odmowa ta wzbudziła przeciwko niemu niezadowolenie w najwyższych sferach, hrabina zmieniła swój pogląd. Niepodobało jej się również, że ze wszystkiego, co dowiedziała się o tym stosunku, widać było, że nie był to zwykły, prędko przemijający wielkoświatowy związek, któremu mogłaby tylko przyklasnąć, lecz jakaś werterowska, jak opowiadano hrabinie, namiętność, mogąca doprowadzić Wrońskiego do popełnienia największych niedorzeczności. Matka nie widziała syna od czasu jego nagłego wyjazdu z Moskwy i za pośrednictwem starszego syna, żądała, aby Wroński przyjechał do niej.
Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/247 Wroński myślał o tem, że Anna przyrzekła mu schadzkę na dzisiaj po wyścigach. Lecz Wroński nie widział się z nią już od trzech dni i nie był pewnym, czy schadzka będzie mogła mieć dzisiaj miejsce, gdyż Aleksiej Aleksandrowicz powrócił już z zagranicy; nie wiedział również, w jaki sposób dowiedzieć się o tem. Wroński widział się po raz ostatni z Kareniną na letniem mieszkaniu u Betsy, do Kareninych zaś starał się jeździć o ile można najrzadziej; dzisiaj zaś chciał jechać do nich koniecznie i łamał sobie głowę nad pytaniem: „jak to zrobić?“
„Ma się rozumieć, że powiem, iż Betsy przysłała mnie dowiedzieć się, czy ona przyjedzie na wyścigi. Ma się rozumieć, że pojadę!“ — zdecydował się Wroński, odrywając wzrok od książki i w jednej chwili począł wyobrażać sobie rozkosz, jakiej dozna, gdy ujrzy Annę, i twarz jego rozpromieniła się.
— Poszlij do mnie do domu, aby natychmiast zakładano trójkę do powozu — polecił Wroński lokajowi, podającemu mu befsztyk na srebrnym półmisku, poczem przysunął talerz i wziął się do jedzenia.
W sąsiedniej bilardowej sali słychać było stuk bil, głośną rozmowę i śmiechy; we drzwiach, prowadzących z bilardu do jadalni pokazało się dwóch oficerów: jeden bardzo młody z delikatnymi rysami, wstąpił dopiero niedawno do pułku z korpusu paziów; drugi zaś, otyły, stary oficer z bransoletką na ręku i z małemi, zapuchniętemi oczyma.
Wroński spojrzał na nich, zachmurzył się i, udając że ich nie widzi, zajął się jednocześnie jedzeniem i czytaniem.
— Nabierasz sił do pracy? — zapytał otyły oficer, siadając przy nim.
— Jak widzisz — odparł Wroński, obcierając usta serwetą i nie patrząc na mówiącego.
— A nie boisz się utyć? — zapytał znów oficer, wskazując miejsce młodemu koledze.
— Co? — odezwał się Wroński, marszcząc gniewnie czoło i pokazując swe gęste, równe zęby.
— Nie boisz się utyć?
— Kelner, xeresu! — zawołał Wroński, nie odpowiadając na zadane sobie pytanie i, odwróciwszy stronicę, wziął się napo wrót do czytania.
Otyły oficer zaczął przeglądać kartę z winami i zwrócił się ku młodziutkiemu koledze.
— Wybierz sam, co mamy pić — rzekł, podając mu kartę i patrząc na niego.
— Może reńskiego — odparł młody oficer, spoglądając z pewną obawą na Wrońskiego i starając się podkręcić wąsiki, które dopiero zaczynały mu się wysypywać pod nosem. Spostrzegłszy, że Wroński nie zwraca na nich uwagi, młody oficer wstał.
— Chodźmy do sali bilardowej — zaproponował.
Otyły oficer podniósł się z krzesła z pokorną miną i obydwaj znikli za drzwiami.
Jednocześnie wszedł do pokoju wysoki, zgrabny rotmistrz Jawszyn i skinął pogardliwie głową dwom oficerom — podszedł ku Wrońskiemu.
— Jak się miewasz? — zawołał, uderzając go mocno dużą swą dłonią po epoletach. Wroński gniewnie odwrócił się, lecz po chwili twarz jego rozpromieniła się zwykłym mu spokojnym uśmiechem.
— Mądrze czynisz, Aleszo — rzekł rotmistrz doniosłym barytonem. — Zjedz teraz trochę i wypij jeden kieliszek.
— Kiedy mi się nie chce jeść.
— Ci dwaj nie rozłączają się — dodał Jawsżyn, spoglądając z ironicznym uśmiechem na obydwóch oficerów, którzy wychodzili właśnie z pokoju, i usiadł koło Wrońskiego, zginając swe długie, za długie jak na krzesło, na którem siedział, nogi, obciśnięte w rajtuzy. — Dlaczego nie byłeś wczoraj w kraśnieńskim teatrze? Numerowa wcale nieźle śpiewała. Coś porabia! wczoraj?
— Zasiedziałem się u Twerskich — odparł Wroński.
— A! — zauważył Jawszyn.
— Jawszyn, gracz, hulaka, człowiek nietylko nie mający żadnych zasad, ale, owszem, mający przewrotne, — Jawszyn był w pułku najlepszym przyjacielem Wrońskiego. Wroński lubił Jawszyna i za jego niepospolitą fizyczną siłę, którą Jawszyn objawiał przeważnie w ten sposób, że mógł pić jak beczka, nie sypiać całemi nocami, a pomimo to zawsze doskonale wyglądał, i za jego ogromną siłę moralną, którą wykazywał zawsze w stosunkach z władzą i z kolegami, każąc im się bać i szanować siebie; moralną swą siłę Jawszyn wykazywał również i w grze, którą prowadził zwykle na dziesiątki tysięcy rubli i zawsze, pomimo ogromnej ilości wypitego wina, tak zręcznie i spokojnie, że uchodził za najlepszego gracza w angielskim klubie. Wroński szanował i lubił Jawszyna przeważnie dlatego, że był pewnym, iż Jawszyn lubi go nie dla jego nazwiska i bogactwa, lecz dla niego samego; tylko z nim jednym Wroński chciałby rozmawiać o swej miłości, gdyż był głęboko przekonanym, że tylko Jawszyn, pomimo tego, że jak się zdawało, pogardzał każdem uczuciem, był w stanie zrozumieć tę głęboką namiętność, którą obecnie życie jego, Wrońskiego, wypełnionem było. Prócz tego, Wroński wiedział napewno, że Jawszyn nie znajduje przyjemności w plotkach i w skandalu, lecz pojmuje to uczucie we właściwem świetle, to jest wie i wierzy, że miłość to nie żart i nie zabawka, lecz rzecz poważna i głęboka.
Wroński nie rozmawiał z Jawszynem o swej miłości, wiedział jednak, że Jawszyn wie wszystko, że zapatruje się na nią z właściwego punktu i Wrońskiemu było przyjemnie widzieć to po jego oczach.
— A, tak! — rzekł Jawszyn, dowiedziawszy się, że Wroński był u Twerskich i mrugnąwszy czarnemi oczyma, wziął się za lewy was i począł zakręcać go na dół, jak to miał we zwyczaju robić.
Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/251 rzucił się na łóżko. — Daj pokój, Jawszyn — zawołał zniecierpliwiony, że Jawszyn chciał ściągnąć z niego kołdrę. — Daj pokój — i Petrycki odwrócił się i otworzył oczy. — Poradziłbyś mi lepiej, czego mam się napić, gdyż czuję taki niesmak w ustach, że...
— Najlepiej wódki — odparł Jawszyn basem. — Tereszczenko, daj panu wódki i ogórków — zawołał po chwili, lubiąc widocznie przysłuchiwać się swemu głosowi.
— Powiadasz, że wódki? Co? — zapytał Petrycki, krzywiąc się i przecierając oczy — a ty będziesz pił? Będziemy pić razem. A ty, Wroński, napijesz się? — pytał Petrycki wstając z łóżka i owijając się tygrysią kołdrą.
Petrycki wyszedł z za przepierzenia, wzniósł ręce do góry i zaśpiewał po francusku: był król w Tu-u-li. — Wroński, wypijesz?
— Zostaw mnie w spokoju — odparł Wroński, ubierając się w mundur, który lokaj podawał mu.
— A ty dokąd wybierasz się? — zapytał Jawszyn — i trójka twoja już stoi — dodał po chwili, ujrzawszy zajeżdżający powóz.
— Do stajni, a potem muszę zobaczyć się z Briańskim i rozmówić z nim co do koni — odpowiedział Wroński.
Wroński w istocie obiecał Briańskiemu, mieszkającemu o dziesięć wiorst od Peterhofu, że będzie dzisiaj u niego i że przywiezie mu pieniądze za konie, swoją drogą zaś chciał być i u Kareniny. Koledzy jednak w tej chwili domyślili się, że Wroński ma zamiar być nietylko u Briańskiego.
Petrycki, nie przestając śpiewać, mrugnął okiem i wydął wargi, jak gdyby chciał powiedzieć: wiemymy — co to za Briański!
— Pamiętaj tylko nie spóźniaj się! — zauważył Jawszyn i chcąc zmienić przedmiot rozmowy, zapytał, patrząc przez okno — jakżeż tam mój bułany, czy dobrze ci służy? — Konia tego Jawszyn sprzedał niedawno Wrońskiemu.
— Poczekaj! — zawołał Petrycki na Wrońskiego, gdy ten już wychodził — brat twój zostawił list i kartkę; niewiem tylko, gdzie położyłem je.
Wroński zawrócił się.
— Gdzież jest to wszystko?
— Gdzie?... w tem właśnie sęk! — uroczyście odezwał się Petrycki, przeciągając wskazującym palcem po nosie.
— Powiedzże nareszcie i nie zawracaj mi głowy! — rzekł Wroński z uśmiechem.
— W piecu nie paliłem, muszą więc być gdzieś tutaj.
— Przestań już żartować! Gdzież jest ten list?
— Doprawdy, że zapomniałem... a może śniło mi się tylko! Gdybyś ty, tak jak my wczoraj, wypił po cztery butelki na głowę, to doprawdy nie wiedziałbyś, gdzie leżysz! Poczekaj, zaraz sobie przypomnę!...
Petrycki wszedł za przepierzenie i położył się na łóżku.
— Poczekaj! Ja tak leżałem, a on stał tam. Tak... tak... Oto list! — i Petrycki wyjął z pod materaca list, który tam leżał.
Wroński wziął list i kartkę brata i spostrzegł, że list, jak się tego spodziewał zresztą, był od matki: matka czyniła mu wymówki, że nie przyjeżdża, brat zaś pisał, że musi się z nim konieczne zobaczyć.
Wroński z góry już wiedział, że brat chce z nim mówić wciąż o tem samem. „Co ich to może obchodzić!“ — pomyślał, zmiął listy i wsunął je za guziki munduru, aby w drodze przeczytać z uwagą. W sieni Wroński spotkał się z dwoma oficerami: z jednym ze swego, a drugim z innego pułku.
Mieszkanie Wrońskiego było zawsze uczęszczanem nader licznie przez oficerów.
— Dokąd?
— Do Peterhofu, mam tam interes.
— A koń czy przyszedł już z Carskiego Sioła?
— Przyszedł, lecz nie widziałem go jeszcze.
— Podobno Gladyator Machotina okulał.
— Nieprawda! Ciekawym tylko, jak będziecie się ścigali po takiem błocie? — zauważył drugi oficer.
— Oto moi wybawiciele! — ujrzawszy wchodzących, zawołał Petrycki, przed którym stał deńszczyk[4], trzymając w ręku tacę z wódką i kwaszonym ogórkiem — Jawszyn każe mi pić dla wytrzeźwienia.
— Nieźle bawiliście się, rzekł jeden z przybyłych oficerów — całą noc nie daliście nam spać.
— Bawiliśmy się najlepiej już na końcu — opowiadał Petrycki. — Wołkow wlazł na dach i powiada, że mu smutno. Ja proponuję marsza pogrzebowego, przy dźwiękach którego Wołkow zasypia...
— Napij się koniecznie wódki, a potem selcerskiej wody, do której nie żałuj cytryny — radził Jawszyn, stojąc nad Petryckim, jak matka, gdy namawia dziecko, aby przyjęło lekarstwo — a potem będziesz mógł wypić trochę szampańskiego, naprzykład buteleczkę.
— Mądre są twe rady. Zaczekaj, Wroński, wypijemy!
— Nie. Do widzenia! Dzisiaj nie będę już pił.
— Boisz się być cięższym? A więc my sami. Dawaj wody selcerskiej i cytryny.
— Wroński! — zawołał ktoś, gdy Wroński wyszedł już do sieni — ostrzyż sobie włosy, gdyż są bardzo ciężkie, szczególniej na łysinie.
Wroński rzeczywiście zaczął łysieć bardzo wcześnie, roześmiał się więc z uczynionej przez kolegów uwagi, nakrył łysinę czapką, wyszedł i siadł do powozu.

— Jedź do stajni! — rzekł furmanowi i wyciągnął listy, mając zamiar przeczytać je, lecz po chwili rozmyślił się i schował je znowu, gdyż nie chciał zajmować się już niczem przed oglądaniem konia. — „Potem!“...

XXI.

Tymczasową stajnię stanowił barak, sklecony z desek, postawiony koło samego toru; wczoraj miano przyprowadzić do niej konia Wrońskiego. Wroński nie widział jeszcze swej klaczy, gdyż w ciągu paru ostatnich dni nie jeździł sam na wyścigowcu, poleciwszy trenerowi ujeździć go, nie miał więc teraz pojęcia, w jakim stanie znajduje się jego Frou-Frou. Chłopak stajenny poznał Wrońskiego, jak tylko wysiadł z powozu, i zaraz zawołał trenera.
Naprzeciw Wrońskiego wyszedł ze stajni zwykłym niezgrabnym chwiejnym krokiem żokejów, suchy Anglik w długich butach i krótkim żakiecie, z kępką włosów na podbródku.
— Jak się miewa Frou-Frou? — zapytał Wroński po angielsku.
All right, sir, jak najlepiej, panie — odpowiedział przez gardło Anglik. — Niech pan lepiej nie wchodzi do konia — dodał, uchylając kapelusza — włożyłem mu kaganiec, więc się niecierpliwi; dobrze pan zrobi, nie wchodząc do stajni, gdyż to konia drażni.
— Nic nie szkodzi; wejdę na chwilę. Chcę popatrzyć na nią.
— Chodźmy więc — rzekł Anglik niezadowolony widocznie i rozmachując łokciami, poszedł naprzód swym kaczym chodem.
Po chwili weszli obydwaj na małe podwórko, ciągnące się przed barakiem, na którem spotkał ich elegancko ubrany dyżurny chłopak stajenny z miotłą w ręku. W stajni stało pięć koni, każdy w oddzielnej przegrodzie. Wroński wiedział, że dzisiaj został przyprowadzonym i już stoi w stajni główny rywal jego Frou-Frou, gniady pięciowerszkowy Gladyator Machotina. Wroński, bardziej jeszcze niż swemu koniowi, chciał przyjrzeć się Gladyatorowi, którego dotąd nie widział nigdy, lecz wiedział, że, stosownie do zwyczaju, nietylko nie powinien oglądać go, ale że nawet niewypada mu dopytywać się o niego. Gdy Wroński przechodził przez korytarz, chłopak uchylił drzwi od drugiej przegrody na lewo i Wroński ujrzał dużego gniadego konia i białe nogi. Wroński wiedział, że to był Gladyator, lecz odwrócił się od niego, tak, jakby odwrócił się od cudzego, rozpieczętowanego listu i wszedł do przegrody Frou-Frou.
— Tu stoi koń Ma-k... Ma-k..., nigdy nie mogę wymówić tego nazwiska — rzekł Anglik, wskazując długim palcem z brudnym paznokciem na przegrodę Gladyatora.
— Machotina? Tak, to mój jedyny, poważny współzawodnik — odparł Wroński.
— Gdyby pan jechał na nim — trzymałbym za panem — odezwał się Anglik.
— Frou-Frou jest bardziej nerwową, on zaś jest silniejszym — zauważył Wroński, uśmiechając się z zadowolenia, że trener pochwalił jego jazdę.
— W wyścigach z przeszkodami cała rzecz polega na jeździe i na pluck — mówił Anglik.
Wroński czuł w sobie nietylko dosyć pluck, t. j. energii i odwagi, lecz, co ważniejsza, był głęboko przekonanym, że nikt na świecie nie może mieć więcej od niego tego pluck.
— Wiadomo zapewne panu, że nie miałem potrzeby trenować się zbytnio.
— Ma się rozumieć — odparł Anglik. — Niech pan z łaski swojej nie mówi zbyt głośno, gdyż koń niepokoi się — dodał po chwili, wskazując głową na drzwi od przegrody, koło której stali i z której dochodziło stąpanie nóg końskich po słomie.
Anglik otworzył drzwi i Wroński wszedł do przegrody ośwetlonej słabo jednem okienkiem.
W przegrodzie, przestępując z nogi na nogę po świeżej słomie, stał z kagańcem na pysku kary koń. Rozglądając się w półmroku, Wroński mimowoli ogarnął okiem postać swego ulubionego konia. Frou-Frou była klaczą średniego wzrostu; kości miała cienkie, choć klatka piersiowa była dość rozwinięta, pierś jednak sama była wazką. Klacz miała zad trochę ścięty, nogi przednie, a jeszcze bardziej tylne, trochę krzywe. Muskuły tylnych i przednich nóg nie były zbyt silnie rozwinięte, lecz za to krzyż był bardzo szeroki, co uderzało na pierwszy rzut oka, szczególnie obecnie, gdy koń był dobrze utrzymanym i miał brzuch ściągnięty popręgiem. Poniżej kolan kości nóg Frou-Frou wydawały się niegrubszemi nad palec, gdy patrzało się na nie z przodu, zato były nadzwyczaj szerokie, gdy było spojrzeć się na nie z boków. Klacz miała jednak zaletę, która kazała zapominać o wszystkich jej wadach, mianowicie krew, tę krew, o której Anglicy powiadają, że mówi sama za siebie. Wydatne muskuły, które widać było pod siatką żył, rozciągniętych w cienkiej ruchomej i gładkiej jak atłas skórze, zdawały się być twardymi jak kość. Sucha głowa klaczy z wypukłemi, błyszczącemi i wesołemi oczyma, rozszerzała się koło pyska w wystające nozdrza, wewnętrzna przegródka których była nalana krwią. Całe ciało konia, a szczególnie głowa, miało pewny siebie, energiczny, a zarazem łagodny i delikatny wyraz. Klacz należała do tych stworzeń, które, zdaje się, dlatego tylko nie mówią, iż mechaniczna budowa ich ust nie pozwala na to, Wrońskiemu przynajmniej zdawało się, że klacz rozumie wszystkie myśli, które cisną mu się do głowy na jej widok.
Gdy Wroński wszedł do przegrody, klacz wciągnęła w siebie głęboko powietrze i zezując, tak, że oko nalało się krwią, popatrzała z przeciwnej strony na wchodzących, wstrząsnęła kagańcem i znów poczęła przestępować z nogi na nogę.
— Widzi pan, jaka niespokojna — rzekł Anglik.
— Koś, koś pieszczotko, koś! — wołał Wroński, zbliżając się do Frou-Frou i uspakajając ją.
Lecz im bliżej podchodził do niej, tem bardziej klacz była niespokojną, dopiero gdy podszedł do samej głowy, Frou-Frou uspokoiła się zupełnie i muskuły zaczęły jej drgać pod cienką delikatną sierścią. Wroński pogłaskał jej silną szyję, poprawił na czole, odrzucony na drugą stronę pukiel grzywy i przysunął twarz do jej rozwartych, cienkich jak skrzydło nietoperza, nozdrzy. Frou-Frou głośno wciągnęła powietrze w nozdrza i wypuściła je z nich, drgnęła, strzygnęła uchem i wyciągnęła swą silną czarną wargę ku Wrońskiemu, jak gdyby chciała uchwycić go za rękaw, lecz przypomniawszy sobie o kagańcu, wstrząsnęła nim tylko i znów poczęła przestawiać swe toczone nóżki.
— Uspokój się, pieszczotko moja, uspokój! — rzekł Wroński, gładząc ją, ręką po zadzie i, przekonawszy się z radością, że koń ma się jak najlepiej, wyszedł z przegrody.
Niepokój konia udzielił się Wrońskiemu, gdyż czuł, że krew napływa mu do serca i że chce mu się, również jak i koniowi, ciągle poruszać i kąsać: było mu zarazem i strasznie i wesoło.
— Spuszczam się zupełnie na pana — rzekł do Anglika — że na wpół do szóstej wszystko będzie gotowe.
— Wszystko będzie w porządku — odparł Anglik. — A pan dokąd jedzie, mylordzie? — zapytał nagle, tytułując go mylord, czego nigdy przedtem nie czynił. Wroński zdumiał się, podniósł głowę i popatrzał tak, jak to on umiał, nie w oczy, lecz na czoło Anglika, dziwiąc się śmiałości, z jaką było zadane pytanie; lecz po chwili, domyśliwszy się, że Anglik, zadając to pytanie, zadawał mu je nie jako chlebodawcy swemu, lecz jako dżokejowi, Wroński odparł:
— Muszę zobaczyć się z Briańskim i za godzinę będę w domu.
„Który też raz zadają mi dzisiaj to pytanie?“ — pomyślał Wroński i zarumienił się, co zdarzało się mu dość rzadko. Anglik spojrzał na niego bacznie i rzekł:
— Przed jazdą należy przedewszystkiem być spokojnym, niech więc pan będzie w dobrym humorze i niech się pan niczem nie denerwuje.
All right — z uśmiechem odparł Wroński i wsiadłszy do powozu, kazał jechać do Peterhofu.
Zaledwie powóz zdążył ujechać parę kroków, gdy z chmury, która już od rana groziła ulewą, polał się rzęsisty deszcz.
„Źle!“ — pomyślał Wroński, podnosząc budę powozu — „tor już jest zupełnie wilgotny, a teraz zamieni się w błoto.“ Siedząc w zamkniętym powozie, Wroński wyjął list matki z kartką brata i przeczytał je.
Wroński nie znalazł w tych listach nic nowego. Matka, brat, wszyscy uznawali za stosowne wtrącać się w jego miłosne sprawy. To wtrącanie się wywoływało w nim oburzenie, co rzadko trafiało się Wrońskiemu. „Co ich to obchodzi? Dlaczego każdy poczytuje sobie za obowiązek zajmować się moją osobą? i czego oni chcą odemnie? Wtrącają się chyba dlatego tylko, że jest w tem coś takiego, czego oni pojąć nie mogę: gdyby to była zwykła przelotna miłostka, zostawiliby mnie w spokoju; domyślają się jednak, że to jest coś innego, a nie zabawka i że ta kobieta jest mi droższą nad życie: oni zrozumieć tego nie są w stanie, więc ich to gniewa. Jakimby nie był w przyszłości i obecnie los nasz, myśmy sami stworzyli go sobie i nie użalamy się nań“ — myślał Wroński, łącząc w wyrazie my siebie i Annę. „Oni chcą koniecznie uczyć nas, jak mamy postępować, gdyż sami nie mają pojęcia o takiem szczęściu, jak nasze, ponieważ nie wiedzą, że bez tej miłości nie istnieje dla nas ani szczęście, ani nieszczęście, że nie istnieje życie samo!“
To wtrącanie się wszystkich gniewało Wrońskiego, gdyż wiedział, że wszyscy mają słuszność: wiedział, że miłość, która łączy go z Anną, nie jest chwilowem zaślepieniem, które prędko przeminie, jak zwykle stosunki tego rodzaju, nie pozostawiając po sobie innych śladów w ich życiu, prócz przyjemnych lub nieprzyjemnych wspomnień. Wroński widział, jak przykrem było położenie jego samego i Anny, widział całą trudność, polegającą na ukryciu ich wzajemnego stosunku przed światem, wśród którego żyli i na ciągłem okłamywaniu i oszukiwaniu tego świata. Trzeba było nieustannie kłamać, oszukiwać i nieustannie myśleć o drugich wtedy właśnie, gdy namiętność, która ich łączyła, była do tego stopnia potężną, że kazała im zapominać o wszystkiem prócz miłości.
Wroński przypominał sobie dokładnie te wszystkie wypadki, które dość często miały miejsce, gdy trzeba było koniecznie kłamać i oszukiwać, co było wręcz przeciwnem jego szczerej i otwartej naturze; szczególnie zaś wyraźnie uprzytamniał sobie to uczucie wstydu, które wywoływała u Anny konieczność kłamania i oszukiwania. I w tej chwili Wroński znów doświadczał tego dziwnego uczucia, które ogarniało go już parę razy od czasu poznania Anny; uczuciem tem był wstręt względem kogoś, lecz Wroński sam nie zdawał sobie sprawy względem kogo: czy względem Aleksieja Aleksandrowicza, czy względem siebie samego, czy też względem całego świata, tego Wroński nie wiedział dobrze, lecz zawsze starał się nie dopuszczać do siebie tego uczucia i teraz również pospieszył otrząsnąć się z niego i zaczął rozmyślać o swem położeniu.
„Wistocie, pierwej była ona nieszczęśliwą, lecz dumną i spokojną, a teraz nie może być ani spokojną, ani godną szacunku przed samą sobą, chociaż nie pokazuje tego po sobie. Doprawdy, trzeba koniecznie z tem skończyć“ — postanowił Wroński.

I w głowie Wrońskiego po raz pierwszy powstała wyraźna myśl, iż trzeba koniecznie dać pokój temu ciągłemu kłamstwu i czem prędzej, tem lepiej. „I ona i ja musimy wszystko rzucić i ukryć się gdziebądź z naszą miłością“ — rzekł sam do siebie.

XXII.

Ulewa trwała niedługo i gdy Wroński dojeżdżał ostrym kłusem do Peterhofu, słońce wyjrzało znowu, dachy letnich pałacyków i stare lipy, rosnące w ogrodach, ciągnących się z obu stron głównej alei, lśniły się w promieniach słońca, z gałęzi kapała, a z dachów lała się woda. Wroński nie myślał już teraz o tem, że ulewa popsuła zapewne tor wyścigowy, lecz, że dzięki temu deszczowi zastanie ją napewno w domu, gdyż wiedział, że Aleksiej Aleksandrowicz, który przed paroma dniami dopiero powrócił z zagranicy, mieszkał przez lato w Petersburgu.
Wroński liczył napewno na to, że zastanie Annę samą, wysiadł więc z powozu niedojeżdżając do mostku, jak to zwykle czynił, aby mniej zwracać na siebie uwagę, przeszedł resztę drogi piechotą i nie wszedł przez główny ganek z ulicy, lecz skierował się przez podwórze.
— Czy pan przyjechał? — zapytał Wroński ogrodnika.
— Pana niema, ale pani jest; niech pan pozwoli na ganek: tam jest służba i zaraz panu otworzy — odparł ogrodnik.
— Nie, wejdę przez ogród.
Upewniwszy się, że Anna jest sama i chcąc zrobić jej niespodziankę, gdyż nie zapowiedział swego dzisiejszego przyjazdu i Anna zapewne nie spodziewała się, aby mógł przyjechać przed wyścigami, Wroński, podtrzymując szablę, szedł ostrożnie ścieżką, wysadzoną z obydwóch stron kwiatami, ku tarasie, wychodzącej na ogród. Wroński zapomniał już teraz o wszystkiem, o czem myślał po drodze, a mianowicie o swem przykrem położeniu; teraz myślał tylko o tem, że za chwilę ujrzy ją nietylko w swej wyobraźni, lecz żywą, taką, jaką jest w rzeczywistości. Wroński wchodził już na strome stopnie tarasy, gdy nagle przypomniał sobie, o czem zawsze zapominał, a co stanowiło najprzykrzejszą stronę w jego stosunkach z Anną, jej syna, z jego pytająeem i nieprzychylnem, jak zdawało się Wrońskiemu, spojrzeniem.
Chłopiec ten częściej niż kto inny przeszkadzał im w schadzkach: gdy on był obecnym, ani Wroński, ani Anna niedość że nie pozwalali sobie mówić o czembądź, czegoby nie mogli powtórzyć przy wszystkich, lecz nawet nie pozwalali sobie na mówienie ogólnikami o rzeczach, którychby malec nie mógł zrozumieć. Wroński i Anna nie umawiali się o to, oszukiwać jednak dziecko uważaliby za niegodne siebie: w obecności Sierioży rozmawiali z sobą jak zwykli znajomi. Pomimo jednak tej ostrożności, Wroński zauważał często skierowane na siebie uważne, niedowierzające spojrzenie dziecka, zauważał również jakąś dziwną bojaźń i zmienność w dziecku, które czasami było względem niego serdeczne i garnęło się ku niemu, czasami zaś było dziwnie chłodne i nieśmiałe. Dziecko zdawało się odczuwać instynktownie, że pomiędzy tym człowiekiem a matką istnieje coś ważnego, czego ono pojąć nie jest w stanie.
I w samej rzeczy chłopiec widział, że nie może zdać sobie sprawy z tego stosunku i żadną miarą nie mógł domyślić się, jak powinien zachowywać się względem tego człowieka. Wrażliwy i obdarzony, jak każde dziecko, zmysłem spostrzegawczym, Sieroża widział, że ojciec, guwernantka, niańka, niedość, że nie lubią Wrońskiego, lecz nawet, choć mu o tem nie mówili, patrzą na niego z przerażeniem i wstrętem. Sieroża widział i to również, że matka zapatrywała się na Wrońskiego, jak na najlepszego przyjaciela.
„Co to ma znaczyć? Co to za jeden? Jak trzeba go kochać? Jeśli nie wiem tego, to jest w tem moja wina, gdyż jestem albo głupim, albo złym chłopcem“ — myślało dziecko. Niepewność ta była powodem jego badawczego, pytającego po trochu nawet nieprzyjaznego obejścia się, nieśmiałości i nierówności, co krępowało Wrońskiego. Obecność tego dziecka wywoływała we Wrońskim zawsze i stale to dziwne uczucie obrzydzenia, którego doświadczał w ostatnich czasach. Obecność tego dziecka wywoływała w Annie i we Wrońskim wrażenie, podobne do wrażenia, jakiego doświadcza marynarz, który widzi na kompasie, że kierunek, w jakim okręt szybko płynie, różni się znacznie od właściwego kierunku, lecz który nie może powstrzymać tego ruchu, i który wie, że każda minuta oddala go coraz bardziej od właściwej drogi, boi się zaś przyznać do tego, gdyż musiałby w takim razie zdać sobie jasno sprawę, iż czeka go nieuchronna zguba.
Dziecko to wraz ze swym naiwnym poglądem na życie było kompasem, pokazującym im stopień zboczenia od tego, o czem oboje wiedzieli, lecz o czem nie chcieli wiedzieć.
Tym razem Sieroży nie było w domu: Anna była zupełnie sama i siedząc na tarasie, oczekiwała na powrót syna, który wyszedł na spacer jeszcze przed deszczem. Matka wysłała lokaja i pokojówkę szukać go i zniecierpliwością czekała na jego powrót. Anna ubrana w białą suknię z szerokiemi koronkami, siedziała w rogu tarasu za klombem kwiatów i nie słyszała nadejścia Wrońskiego. Schyliwszy głowę całą w czarnych lokach, Anna przycisnęła czoło do chłodnej polewaczki, stojącej na balustradzie i toczonemi swemi rękoma, ozdobionemi dobrze znanymi Wrońskiemu pierścieniami, przytrzymywała polewaczkę. Piękność całej jej postaci, głowy, szyi, rąk, za każdym razem niespodziewanie uderzała Wrońskiego, to też zatrzymał się, spoglądając na nią z zachwytem; lecz w chwili, gdy chciał postąpić krok naprzód i zbliżyć się ku niej, Anna odczuła już jego obecność, odsunęła polewaczkę i zwróciła ku niemu swą rozpaloną twarz.

— Co pani jest? czy pani niezdrowa? — zapytał po francusku, podchodząc do niej.
Wroński chciał prędko podejść do Anny, lecz przypomniał sobie, że może ktobądż patrzy się na nich, obejrzał się więc na drzwi od balkonu i zarumienił, tak jak rumienił się za każdym razem, gdy wiedział, że musi mieć się na baczności i ciągle oglądać. — Nie, jestem zdrowa — odparła Anna, wstając i ściskając mocno podaną sobie rękę. — Nie spodziewałam się... ciebie.
— Mój Boże! jakie zimne ręce! — rzekł Wroński.
— Przestraszyłeś mnie. Jestem sama i czekam na Sierożę, który poszedł na spacer i tędy zapewne wracać będzie.
Chociaż Anna usiłowała być spokojną — wargi jej drżały.
— Niech mi pani wybaczy, żem przyjechał, lecz nie mogłem spędzić dnia nie widząc pani — mówił Wroński, używając stale w rozmowie z Anną francuskiego języka, aby uniknąć obojętnego pani i niebezpiecznego ty rosyjskiego.
— Co mam przebaczać? Owszem, cieszę się bardzo!
— Ale pani jest albo niezdrową, albo zmęczoną — mówił Wroński, nie puszczając jej ręki i pochylając się nad nią. — O czem pani tak myślała?
— Jak zawsze o jednem i o tem samem — odparła Anna z uśmiechem.
Anna mówiła prawdę, gdyż można ją było w każdej chwili zapytać o czem myśli i Anna szczerze, bez zająknienia mogła odrzec: o jednem tylko, o swem szczęściu i o swem nieszczęściu. I w tej chwili właśnie, gdy Wroński nadchodził, Anna zastanawiała się, dlaczego innym, naprzykład Betsy (Anna wiedziała o jej stosunku z Tuszkiewiczem o czem nie wszyscy wiedzieli) wszystko to wydawało się takiem łatwem, a dla niej wszystko było taką męczarnią? Myśl ta prześladowała ją dzisiaj z powodu pewnych okoliczności. Anna zaczęła wypytywać się Wrońskiego o wyścigi. Wroński odpowiedział jej i widząc jej zmieszanie, opowiadał zupełnie swobodnie o przygotowaniach do wyścigów, chcąc Annę rozerwać.
„Powiedzieć mu, czy nie powiedzieć?“ — namyślała się Anna, patrząc w jego spokojne i uśmiechnięte oczy. — „On jest taki szczęśliwy i taki przejęty tymi wyścigami, że nie zrozumie tego dobrze i nie pojmie, do jakiego stopnia jest to ważnem dla mnie.“
— Ale pani nic mi nie mówi, o czem pani myślała, gdym ja wszedł — rzekł Wroński, przerywając swoje opowiadanie — niech więc pani będzie łaskawą powiedzieć mi!
Anna nie odpowiadała Wrońskiemu, pochyliła tylko głowę, patrząc na niego pytająco swemi dużemi, ocienionemi długiemi rzęsami oczyma; ręka jej, w której trzymała zerwany liść, drżała. Wroński zauważył to i w oczach jego odmalowała się ta pokora i niewolnicze poddanie się, które ją zawsze rozbrajały.
— Widzę, że zaszło coś niezwykłego, ale czyż ja mogę być choć na chwilę spokojnym, wiedząc, że pani ma zmartwienie i że pani nie chce zemną podzielić się niem? niech pani powie, na miłość Boską! — prosił Wroński.
„Nie przebaczę mu nigdy, jeśli nie pojmie całej wagi, którą ja przywiązuję do tego, co mu za chwilę powiem... a może lepiej nie mówić?... po co narażać się na rozczarowanie?“ — myślała Anna, patrząc nieustannie na Wrońskiego i czując, że ręka z liściem drży coraz bardziej.
— Na miłość Boską! — powtórzył Wroński, biorąc ją za rękę.
— Powiedzieć?
— Tak, tak, tak...
— Jestem w odmiennym stanie — rzekła cicho i powoli Anna.
Liść zadrżał jeszcze bardziej w ręku Anny, nie spuszczającej spojrzenia z Wrońskiego, gdyż chciała widzieć, jak podziała na niego ta wiadomość. Wroński pobladł, chciał coś powiedzieć, lecz wstrzymał się, wypuścił jej rękę i pochylił głowę. „Zrozumiał więc, jak ważnym jest ten fakt“ — pomyślała Anna i z wdzięcznością uścisnęła go za rękę.
Lecz Anna omyliła się myśląc, że Wroński pojął znaczenie tego wypadku tak samo, jak pojęła je ona, kobieta. Usłyszawszy tę wiadomość, Wroński z dziesięciokrotną siłą odczuł to dziwne, przytrafiające mu się uczucie obrzydzenia, zrozumiał jednak zarazem, że obecnie nastała ta kryzys, której sobie życzył, że nie można już więc niczego dłużej ukrywać przed mężem i że trzeba koniecznie w jaki bądź sposób wyjść z tego nienaturalnego położenia. Zakłopotanie Anny udzieliło się i Wrońskiemu; Wroński czule i pokornie spojrzał na Annę, pocałował ją w rękę, wstał i milcząc przeszedł się parę razy po tarasie.
— Tak — odezwał się po chwili, podchodząc do Anny — ani ja, ani pani nie zapatrywaliśmy się na nasz związek jak na zabawkę i los nasz obecnie rozstrzygnął się. Trzeba koniecznie — mówił Wroński, oglądając się — dać pokój temu kłamstwu, z którem musimy ustawicznie żyć.
— Dać pokój? w jaki sposób, Aleksieju? — zapytała Anna po cichu.
Anna uspokoiła się już i w jej oczach przebijał się łagodny uśmiech.
— Opuścić męża i połączyć nasze losy.
— One i bez tego już są złączone — odparła Anna bardzo cicho, że Wroński zaledwie dosłyszał jej słowa.
— Tak, lecz zupełnie, zupełnie.
— Ale jak, Aleksieju, naucz mnie jak? — zapytała Anna z bolesną ironią nad swem położeniem bez wyjścia. — Cóż ja mam robić? Czyż ja nie jestem żoną swego męża?
— Niema takiego położenia, z którego nie byłoby wyjścia, trzeba tylko raz zdecydować się — odrzekł Wroński — gdyż cokolwiek się zdarzy, wszystko będzie lepszem od obecnego naszego stanu. Widzę przecież, że musisz się liczyć i z opinią powszechną, i z synem, i z mężem...
— Ach, tylko nie z mężem — z uśmiechem odparła Anna — nic o nim nie wiem, ani nie myślę o nim nawet, gdyż on nie istnieje dla mnie.
— Nie mówisz tego szczerze, Anno; znam cię dobrze i wiem, że sumienie wyrzuca ci twoje postępowanie względem niego.
— A zresztą, on o niczem nie wie — odparła Anna i nagle gorący rumieniec oblał jej twarz; policzki, czoło, Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/267 pociągnie za sobą pod względem religijnym, społecznym i rodzinnym; pani jednak nie usłuchała mnie. Nie mogę więc teraz narażać na wstyd nazwiska, które noszę ja... i mój syn“... chciała Anna dodać, lecz z syna swego nie mogła szydzić. Wogóle z właściwą sobie ścisłością i dokładnością powie mąż mój, że nie może rozłączyć się ze mną, lecz że zostaną przedsięwzięte wszelkie kroki, aby nie dopuścić do skandalu... a wszystko, co zapowie, spełni spokojnie i ściśle. Wie pan już wszystko, co będzie... to nie człowiek, to maszyna, a w dodatku, gdy się rozgniewa, zła maszyna — dodała Anna po chwili, przypominając sobie Aleksieja Aleksandrowicza, jego postać w najdrobniejszych szczegółach, jego sposób mówienia, i poczytując mu za występek wszystko, co było w nim nieładnego i nic mu nie przebaczając, pomimo iż tyle przeciwko niemu wykroczyła.
— Anno — rzekł Wroński miękkim, przekonywującym tonem, starając się uspokoić ją — trzeba koniecznie wyznać mu wszystko, a potem dopiero postępowanie nasze będzie zależało od tego, co on powie.
— Radzisz więc ucieczkę w danym razie?
— Czemu nie? Nie zdaje mi się możebnem, aby stan obecny mógł trwać dłużej; nie mówię tego myśląc o sobie, widzę jednak cierpienia pani...
— A gdy uciekniemy, ja stanę się pańską kochanką — przerwała mu Anna z przekąsem.
— Anno — odezwał się Wroński z lekką wymówką.
— Tak — mówiła Anna dalej — stać się pańską kochanką i stracić wszystko...
Anna znowu chciała powiedzieć: syna, lecz wyrazu tego nie była w stanie wymówić.
Wroński nie mógł pojąć, w jaki sposób Anna, obdarzona silną, uczciwą naturą, może znosić ten stan nieustannego kłamania i oszukiwania i dlaczego nie chce wyjść z niego, nie domyślał się jednak, że główną przyczyną tego był wyraz syn, którego Anna nie miała sił i odwagi wymawiać; gdy myślała o swym synu i o przyszłych stosunkach tego syna z matką, która porzuciła jego ojca, Anna do tego stopnia przerażała się tem co zrobiła, że nie była w stanie rozumować, lecz jako kobieta, usiłowała uspakajać się tylko bezpodstawnemi przypuszczeniami, pragnąc, aby wszystko pozostało po dawnemu, i aby można było zapomnieć o tem strasznem pytaniu: „co będzie z synem.“
— Proszę cię i błagam — odezwała się nagle Anna, zupełnie innym, szczerym i czułym głosem, ujmując rękę Wrońskiego — nie rozmawiaj ze mną nigdy o tem.
— Ale, Anno...
— Nigdy, pozostaw mi wszystko... znam dokładnie całą grozę mego położenia, lecz nie jest to tak łatwo, jak ci się zdaje, wybrnąć z niego. Pozostaw mi wszystko i spełnij mą prośbę: nigdy już nie mów ze mną o tem. Czy przyrzekasz mi?... Nie, nie... przyrzeknij mi!...
— Przyrzekam ci wszystko, lecz w każdym razie nie mogę być spokojnym, szczególniej teraz gdyś mi powiedziała o tem. Nie mogę być spokojnym, gdy ty jesteś niespokojną...
— Ja? — powtórzyła Anna — w istocie chwilami męczę się, lecz to przejdzie, jeśli ty nigdy nie będziesz mówił ze mną o tem; gdyż tylko wtedy dręczy mnie to wszystko, gdy ty poruszasz ze mną ten przedmiot.
— Nic nie rozumiem — zauważył Wroński.
— Wiem — przerwała mu Anna — że tobie z twym prawym charakterem trudno jest kłamać i żal mi cię szczerze. Zastanawiam się nad tem często, żeś ty dla mnie poświęcił całą swą przyszłość.
— Przed chwilą myślałem o tem samem: dlaczegoś ty właśnie wszystko poświęciła dla mnie, nie mogę więc wybaczyć sobie, że jesteś nieszczęśliwą.
— Jam nieszczęśliwa? — rzekła Anna, zbliżając się do niego i z uśmiechem, w którym malował się zachwyt i nieograniczona miłość, patrząc na niego: ja jestem jak Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/270 pozostała tylko zewnętrzna zdolność pamięci, wskazująca, co i w jakim porządku czynić należy: podszedł więc do furmana, drzemiącego na koźle w wydłużonym już cieniu gęstych lip, popatrzał na słup muszek uwijających się nad spoconymi końmi, wskoczył do powozu i kazał stangretowi jechać do Briańskiego. Dopiero, gdy przejechał siedm wiorst, Wroński opamiętał się, popatrzał na zegarek i spostrzegł, że już jest w pół do szóstej i że może się spóźnić.
Na ten dzień było naznaczonych parę biegów: wyścigi konwoju, potem dwuwiorstowy oficerski, czterowiorstowy, i bieg, w którym brał udział Wroński. Wroński na czwarty wyścig mógł zdążyć w każdym razie, lecz jeśli zajedzie jeszcze do Briańskiego, to stanie na torze zaledwie przed samym swym biegiem, gdy już cały dwór będzie na miejscu: nie było to dobrze, lecz Wroński dał Briańskiemu słowo, że będzie u niego, postanowił więc jechać dalej i kazał stangretowi nie żałować koni.
Przyjechawszy do Briańskiego, Wroński zabawił u niego pięć minut, poczem kazał jechać do domu. Szybka ta jazda uspokoiła go: wszystkie przykrości, jakie go spotykały z powodu stosunku z Anną, ich nieokreślone położenie, którego dzisiejsza rozmowa bynajmniej nie usunęła, wszystko to wyszło mu z głowy; obecnie Wroński z przyjemnością i trwogą myślał tylko o wyścigach, o tem, że w żadnym razie nie spóźni się i chwilami tylko jasnym płomieniem wybuchała w jego wyobraźni nadzieja szczęścia i rozkoszy, jakie czekają go podczas dzisiejszej nocnej schadzki. Wroński zbliżając się ku torowi, był coraz bardziej pod wrażeniem wyścigów i mijał co chwila powozy, jadące z okolicznych letnich mieszkań i z Petersburga.
W mieszkaniu swem Wroński nie zastał już nikogo; wszyscy byli na wyścigach, prócz lokaja, który przed chatą oczekiwał na niego. Zanim Wroński zdołał się przebrać, lokaj zameldował mu, że bieg drugi już rozpoczął się, że wielu panów przychodziło zapytywać o niego i że chłopak stajenny przybiegał już dwa razy.
Przebrawszy się powoli (Wroński nie spieszył się nigdy i nie tracił panowania nad sobą), Wroński pojechał do baraków, koło których widać już było całe morze powozów, ludu, żołnierzy otaczających tor i trybuny, napełnione publicznością. Drugie wyścigi odbywały się już zapewne, gdyż wchodząc do baraków, Wroński posłyszał dzwonek. Podchodząc ku stajniom, Wroński ujrzał konia Machotina, gniadego ogiera z białemi nogami, którego prowadzono na tor w oponie w pasy pomarańczowe i niebieskie z ogromnemi sterczącemi uszami.
— Gdzie Corde? — zapytał Wroński stajennego.
— W stajni, siodła konia. — Frou-Frou już osiodłana stała w swej stajni: za chwilę miano ją wyprowadzać.
— Nie spóźniłem się? — zapytał Wroński.
All right! all right! Wszystko już gotowe! Wszystko już gotowe! — odparł Anglik. — Niech pan tylko będzie spokojny.
Wroński raz jeszcze obrzucił spojrzeniem cudne, ulubione kształty swego konia, który drżał całem ciałem; nareszcie z przykrością odrywając się od tego widoku, wyszedł z baraku i kazał jechać ku trybunom, dokąd udało mu się przybyć w najstosowniejszej chwili, gdy nikt nie zwracał na niego uwagi. Dwuwiorstowy wyścig kończył się właśnie i oczy wszystkich zwrócone były na kawelegarda, biegnącego na przedzie i na łajb-huzara, biegnącego trochę za nim; obydwaj zbliżali się do słupa, przynaglając konie do wydobywania z siebie reszty sił. Tłum, będący w środku koła i po za niem, rzucił się ku słupowi, a grupa żołnierzy i oficerów kawalegardów wyrażała głośnymi okrzykami radość ze spodziewanego zwycięstwa swego zwierzchnika i kolegi. Wroński, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi, wszedł w środek tłumu prawie w tej samej chwili, gdy dzwonek dał sygnał, że wyścig skończył się. Wysoki, obryzgany błotem kawalegarda, który pierwszy dobiegł do mety, poprawiał się na siodle i ściągał cugle swemu szaremu, zlanemu potem i z trudnością oddychającemu ogierowi.
Ogier, z wysiłkiem stawiając nogi, zwolnił biegu i oficer, obejrzawszy się naokoło, jak człowiek przebudzony ze snu ciężkiego, uśmiechnął się z pewnym przymusem: tłum znajomych i nieznajomych otoczył go.
Wroński naumyślnie nie zbliżał się ku trybunie, którą zajmowała i przed którą spokojnie i ze swobodą przechadzała się i rozmawiała cała śmietanka petersburskiego towarzystwa, gdyż dojrzał w niej i Kareninę, i Betsy i bratowę i wiele innych znajomych; naumyślnie więc, aby nie dawać sobie powodu do roztargnienia, trzymał się od nich zdaleka, spotykani jednak co chwila znajomi zatrzymywali go, opowiadając mu o szczegółach odbytych już wyścigów i zasypując go pytaniami, dlaczego spóźnił się.
W chwili, gdy tych, co brali udział w ukończonym dopiero co wyścigu, zawołano ku trybunom, gdzie miano im wręczać nagrody i gdy wszyscy poszli za nimi, starszy brat Wrońskiego, Aleksander, pułkownik, z akselbantami na mundurze, niewysokiego wzrostu, również barczysty, jak i Aleksiej, lecz przystojniejszy od brata i bardziej rumiany, z czerwonym nosem, z trochę rozpitą lecz szczerą i sympatyczną twarzą, podszedł do niego.
— Odebrałeś mój bilet? — zapytał Aleksander brata — nigdy nie można zastać cię w domu.
Aleksander Wroński, pomimo hulaszczego życia, jakie pędził, a w którem pijatyki zajmowały niepoślednie miejsce i z którego powszechnie był znanym, miał nadzwyczaj wykwintne formy. I teraz więc, gdy mówił z bratem o bardzo drażliwej sprawie, ponieważ wiedział, że wszyscy mogą patrzyć się na nich, uśmiechał się, jak gdyby żartował z bratem o rzeczach, które ich obydwóch nic a nic nie obchodzą.
— Odebrałem i doprawdy nie rozumiem, o co tobie chodzi — odparł Aleksy.
— Chodzi mi o to, że przed chwilą zwrócono mi uwagę, iż cię niema i że w poniedziałek widziano cię w Peterhofie.
— Są rzeczy, o których mogą wypowiadać swe zdanie tylko ci, co biorą w nich udział i ta właśnie sprawa, która cię tak obchodzi, należy właśnie do tych, które...
— Przypuśćmy, lecz w takim razie nie służy się, ale...
— Bądź łaskaw nie wtrącać się nie do swoich rzeczy i proszę cię, zakończmy tę rozmowę.
Zachmurzona twarz Aleksego Wrońskiego pobladła i wystająca górna szczęka drgnęła, co zdarzało mu się nadzwyczaj rzadko. Wroński, mając bardzo dobre serce, gniewał się rzadko, lecz gdy rozgniewał się i gdy mu drżała broda, bywał strasznym, Aleksander Wroński wiedział o tem, więc rzekł z wesołym uśmiechem:
— Chciałem ci tylko oddać list od matki. Odpisz jej i nie denerwuj się przed wyścigami. Bonne chance — dodał po chwili i pożegnał się z bratem.
Natychmiast po odejściu brata Wroński znów usłyszał, że ktoś woła na niego z wielką radością w głosie:
— Nie chcesz już znać swych przyjaciół! Jak się miewasz, mon cher! — głośno wołał Stepan Arkadjewicz, który i tutaj wśród petersburskiego blasku, wyróżniał się, również jak i w Moskwie swą rumianą twarzą i starannie pielęgnowanemi faworytami. — Przyjechałem wczoraj i cieszę się bardzo, że będę świadkiem twoich tryumfów. Kiedyż zobaczymy się?
— Przychodź jutro do naszego klubu — rzekł Wroński i przeprosiwszy Stepana Arkadjewicza, uścisnął mu rękę i odszedł na środek toru, dokąd wprowadzono już konie, mające brać udział w dużym wyścigu z przeszkodami.
Spocone, pomęczone konie, które brały już udział w poprzednich biegach, odprowadzono do stajni i na ich miejsce pojawiały się na torze inne, przeważnie angielskiej rasy konie na mundsztukach, z podciągniętymi brzuchami, co czyniło je podobnymi do ogromnych ptaków. Z prawej strony toru stajenny wprowadził ładną Frou-Frou, stąpającą jak na sprężynach na swych elastycznych, długich pęcinach. Ze stojącego niedaleko od niej Gladyatora zdejmowano właśnie oponę. Duże, ładne, najzupełniej prawidłowe kształty ogiera ze ślicznym zadem i z nadzwyczaj krótkiemi pęcinami, pomimowoli zwróciły na siebie uwagę Wrońskiego. Wroński zamierzał właśnie podejść ku swej klaczy, gdy znów ktoś ze znajomych zatrzymał go.
— Czy widzisz Karenina? — zapytał go znajomy, z którym Wroński zaczął rozmawiać. — Szuka widocznie swej żony, która siedzi na trybunie. Czy pan widział ją?
— Nie, nie widziałem — odparł Wroński i nie oglądając się nawet na trybunę, w której podobno siedziała Anna, podszedł ku Frou-Frou.
Wroński nie zdążył jeszcze obejrzyć siodła i wydać odpowiednie rozporządzenia, gdy zawołano go razem z innymi, którzy mieli ścigać się, ku namiotowi, gdzie ciągniono losy. Siedmnastu oficerów weszło do namiotu i zaczęło ciągnąć numery: wszyscy byli poważni, twarze niektórych pokryte były bladością. Wrońskiemu dostał się siódmy numer. Rozległa się komenda: „Na koń!“
Wroński wiedział, że on i wszyscy ścigający się stanowią środowisko, na które są zwrócone oczy zebranych tłumów, a że zawsze w ważniejszych chwilach swego życia panował nad sobą, podszedł więc ku klaczy powoli i spokojnie. Corde, by godnie uczcić taką uroczystość jak wyścigi, ubrał się odświętnie, t. j. w zapięty pod samą brodę tużurek, mocno nakrochmalony wysoki kołnierzyk, w okrągły czarny kapelusz i buty ze sztylpami. Anglik był jak zawsze pełen powagi i sam trzymał konia za cugle. Frou-Frou drżała wciąż jak w febrze i z podełba patrzała na Wrońskiego oczyma pełnemi ognia. Wroński wsunął palec pod poprąg: koń wzdrygnął się i zaczął kłaść uszy po sobie. Anglik wykrzywił wargi, co miało oznaczać uśmiech, że sprawdzano, czy dobrze osiodłał konia.
— Niech pan siada na konia, to się pan zaraz uspokoi.
Wroński po raz ostatni obejrzał się na swych współzawodników, gdyż wiedział, że podczas biegu nie będzie ich widział. Dwóch z pośród nich dojeżdżało już do miejsca, w którem miał odbywać się start. Palcyn, jeden z niebezpiecznych współzawodników i przyjaciel Wrońskiego, uwijał się koło gniadego ogiera niepozwalającego wsiadać na siebie. Maleńki leib-huzar w wązkich rajtuzach, chcąc naśladować angielskich żokiejów, zgiął się na siodle jak kot i pędził galopem. Książę Kuzowlew siedział cały blady na swej rasowej klaczy ze stada Grabowskiego, którą Anglik żokiej wiódł za cugle. Wroński, również jak i wszyscy koledzy, wiedział, że Kuzolew jest nadzwyczaj nerwowy i pełen miłości własnej; wiedział, że Kuzowlew lęka się wszystkiego, że boi się konnej jazdy, lecz teraz dlatego właśnie, że bał się, że ludzie kręcili sobie karki, że koło każdej przeszkody stał doktór, furgon z lazaretu ze znakiem czerwonego krzyża i z siostrami miłosierdzia, Kuzowlew zdecydował się wziąć udział w wyścigach; gdy wejrzenia ich spotkały się, Wroński uśmiechnął się do niego zachęcająco. Wroński nie spojrzał się na jednego tylko ze swoich kolegów, Machotina na Gladyatorze.
— Niech się pan nie spieszy — rzekł Corde do Wrońskiego — i niech pan pamięta o jednem: niech pan koło przeszkód ani nie wstrzymuje, ani nie przynagla klaczy do brania ich, niech już pan to zostawi w zupełności jej uznaniu.
— Dobrze, dobrze — odparł Wroński, biorąc za cugle.
— Jeśli pan będzie mógł, niech pan prowadzi wyścig, w każdym razie jednak niech pan nie traci nadziei do ostatniej chwili.
Zanim Frou-Frou zdążyła się spostrzedz, Wroński silnym, zręcznym i prędkim ruchem włożył nogę w stalowe, nacinane strzemię i w jednej chwili już siedział na skrzypiącem skórzanem siodle; gdy Wroński i prawą nogę Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/277 albo zabić się, potem znowu dwa rowy z wodą i jeden suchy, i w końcu, naprzeciwko trybuny słup, dystansowy. Start był nie na obwodzie elipsy, lecz z boku o sto sążni i na przestrzeni tej jeźdźcy spotykali pierwszą przeszkodę: zatamowaną rzekę, szeroką na trzy arszyny, którą można było przesadzić lub też przejechać wbród.
Jeźdźcy trzy razy stawali do startu, lecz za każdym razem któryś koń wysuwał się naprzód i trzeba było zaczynać na nowo. Pułkownik Siestrin, nadzwyczaj wprawny starter, zaczynał się już gniewać, aż wreszcie za czwartym razem zawołał „ruszaj!“ i jeźdźcy puścili konie.
Na pstrą gromadkę kawalerzystów skierowały się wszystkie oczy i wszystkie lornetki.
„Już ich puścili! Już jadą!“ — rozległo się ze wszystkich stron, po długiej ciszy oczekiwania.
Widzowie zaczęli tłumnie przebiegać z miejsca na miejsce, chcąc się lepiej przypatrzyć wyścigom. Zaraz z samego początku biegu zbita gromadka jeźdźców poczęła się rozciągać i widać było jak po dwóch, po trzech zbliżali się ku rzece. Publiczności zdawało się, że wszyscy ruszyli jednocześnie, lecz dla jeźdźców istniały sekundy różnicy, nadzwyczaj dla nich ważne.
Płochliwa i nazbyt nerwowa Frou-Frou straciła pierwszy moment i parę koni ruszyło z miejsca przed nią, lecz jeszcze przed rzeczką, Wroński wstrzymując z całych sił nalegającą na cugle klacz, pozostawił za sobą trzy konie i przed nim biegł tylko gniady Gladyator Machotina, poruszając w takt zadem, a jeszcze dalej, śliczna Dyana, na której siedział na wpół martwy ze strachu Kuzowlew.
Na razie Wroński nie zdołał zapanować ani nad sobą, ani nad koniem i dopiero przed pierwszą przeszkodą, rzeką, był w stanie kierować ruchami konia.
Gladyator i Dyana zbliżali się ku rzece razem i jednocześnie prawie, jak na komendę, unieśli się nad rzeką i przeskoczyli na drugi brzeg; tuż za niemi, zdawać się mogło, że na skrzydłach uniosła się Frou-Frou; lecz w tej samej chwili, gdy Wroński uczuł się w powietrzu, nagle ujrzał pod nogami swego konia Kuzowlewa i Dyannę, wijących się na drugim brzegu, (gdy koń wziął przeszkodę, Kuzowlew puścił cugle i Dyana upadła głową na ziemię). O tych szczegółach Wroński dowiedział się potem, obecnie zaś obawiał się tylko, aby Frou-Frou, dotykając ziemi, nie postawiła swej nogi na nodze lub na głowie Dyany. Lecz Frou-Frou, jak kot spadający z wysokości, uczyniła nogami i grzbietem podczas skoku wysiłek, minęła leżącego konia i pobiegła dalej.
„Milutka!“ — pomyślał Wroński.
Przeskoczywszy rzekę, Wroński najzupełniej już opanował swego konia i zaczął powstrzymywać go, chcąc przeskoczyć wysoką bary erę po Machotinie i dopiero na następnym dystansie, na którym na przestrzeni dwudziesu sążni nie było żadnej przeszkody, zamierzał postarać się wyprzedzić współzawodnika.
Wysoka baryera stała przed cesarską trybuną. Cesarz, dwór cały i tłum widzów, jednem słowem wszyscy, przypatrywali się im obydwóm: Wrońskiemu i galopującemu na odległości jednego kroku od niego, Machotinowi; w chwili, gdy zbliżano się ku czortowi[5], Wroński czuł skierowane na siebie ze wszystkich stron spojrzenia, lecz nic nie widział prócz uszów i szyi Frou-Frou, ziemi pod jej nogami, która biegła ku niemu na spotkanie, zadu Gladyatora i jego białych nóg, migających wciąż na jednej i tej samej odległości. Gladyator uniósł się, o nic nie zawadził, machnął krótkim ogonem i znikł z przed oczu Wrońskiego.
— Brawo! — zawołał czyjś głos.
W tej chwili przed oczyma Wrońskiego mignęły deski baryery. Koń uniósł się pod nim, nie przyspieszając, ani nie zwalniając biegu; deski znikły z przed oczu Wrońskiego, który usłyszał za sobą tylko stuknięcie. Koń, pobudzany przez biegnącego przed nim Gladyatora, zawcześnie podniósł się przed baryerą i uderzył o nią tylnem kopytem, lecz nie zmienił tempa biegu; grudka błota uderzyła Wrońskiego w twarz, z czego Wroński wywnioskował, że wciąż znajduje się w tej samej odległości od Gladyatora, i znów ujrzał przed sobą jego zad, krótki ogon i te same nieoddalające się, wprawione w szybki ruch, nogi.
W tej samej chwili, gdy Wroński pomyślał, że czas już wyprzedzić Machotina, Frou-Frou odgadła jego myśl i bez żadnej zachęty, przyspieszyła biegu i poczęła zbliżać się do Gladyatora z tej strony, z której było jej korzystniej, to jest od strony sznura. Machotin nie puszczał jej do sznura. Zaledwie Wroński pomyślał, że można obejść od strony zewnętrznej, już Frou-Frou zmieniła nogę i w taki właśnie sposób zamierzała minąć rywala. Poczynająca już ciemnieć od potu szyja Frou-Frou zrównała się z zadem Gladyatora. Parę skoków konie przeszły razem, lecz przed samą przeszkodą, do której właśnie zbliżali się, Wroński chcąc przyspieszyć stanowczą chwilę, zaczął przynaglać konia uzdą i prędko, koło samego wzgórza, minął Machotina. Spojrzawszy na pobryzganą błotem twarz Machotina, Wrońskiemu zdawało się, że Machotin uśmiechnął się. Wroński wyprzedził Machotina, lecz czuł go zaraz za sobą i nieustanny słyszał tuż za plecami miarowy odgłos biegu Gladyatora i urywany, zupełnie jeszcze niezmęczony oddech jego.
Następne dwie przeszkody, rów i baryerę, Wroński wziął z łatwością, lecz usłyszał, że chrapanie Gladyatora i tentent jego kopyt zbliżają się: popędził więc konia i z radością zauważył, że Frou-Frou bez żadnego wysiłku zdołała pobiedz prędzej, a tentent Gładyatora dał się słyszeć na poprzedniej odległości.
Wroński prowadził wyścig, a więc stało się, jak życzył sobie i jak Corde radził mu: teraz był już pewnym wygranej; podniecenie, radość i zadowolenie z Frou-Frou wzrastały nieustannie. Wroński chciał obejrzeć się, lecz nie śmiał, starał się więc uspokoić i nie wysilać konia, aby pozostawić mu ten sam zapas sił, jaki — Wroński przypuszczał — pozostawał jeszcze w Gladyatorze. Jeśli Wroński pierwszy weźmie jedyną jeszcze, ostatnią przeszkodę, stanie pierwszy przy celowniku. Wroński zbliżał się do irlandzkiej bankiety. Jon i Frou-Frou zdaleka już widzieli tę bankietę i powątpiewanie ogarnęło na chwilę oboje, konia i jeźdźca. Patrząc się z góry na szyję i łeb konia, Wroński ze sposobu, w jaki koń strzygł uszami, spostrzegł, że Frou-Frou powątpiewa o sobie, podniósł więc szpicrutę, lecz natychmiast przekonał się, że spostrzeżenie jego było mylne, gdyż koń wiedział, co mu czynić należy. Frou-Frou wyciągnęła się cała i równo, tak właśnie, jak się Wroński spodziewał, wzbiła się i zlekka odepchnąwszy się nogami od ziemi, zdała się na działalność siły inercyi, która przerzuciła ją daleko za rów; Frou-Frou pobiegła dalej z tej samej nogi, bez żadnego wysiłku i wciąż w tem samem tempie.
— Brawo, Wroński! — dały się słyszyć głosy przyjaciół Wrońskiego, którzy stali koło rowu; Wroński nie mógł nie poznać głosu Jawszyna, którego jednak nie dojrzał.
„Milutka“ — pomyślał Wroński o Frou-Frou, przysłuchując się temu, co działo się za nim. — „Przeskoczył!“ — szepnął Wroński, posłyszawszy za sobą odgłos podskoku Gladyatora. Pozostawał jeszcze tylko jeden rów z wodą, szeroki na dwa arszyny. Wroński nie zwracał na niego uwagi, a ponieważ chciał przyjść do celownika pozostawiając daleko za sobą Machotina, zaczął więc popędzać konia cuglami, podnosząc i opuszczając w takt jego głowę. Wroński wiedział, że koń już biegnie resztą sił: nietylko szyja i plecy Frou-Frou były już wilgotne, lecz i na grzywie, na głowie, na ostrych uszach pot występował kroplami, a klacz ciężko i prędko oddychała. Lecz Wroński wiedział również, że na pozostałe dwieście sążni wystarczy zapasu tych sił. Wroński tylko z tego miarkował, iż Frou-Frou przyspieszała znacznie biegu, że czuł się bliżej ziemi i że ruchy konia stały się szczególnie miękkimi. Rów Frou-Frou przeskoczyła, zdając się nic sobie z niego nie robić, gdyż, jak ptak, przeleciała nad nim; w tej samej jednak chwili Wroński zauważył ku wielkiemu swemu przerażeniu, że nie zdążył za ruchem konia i że uczynił, nie zdając sobie sprawy w jaki sposób, fałszywy ruch wtedy, gdy opuszczał się na siodło. Położenie jego uległo nagle zmianie i Wroński pojął, że zaszło coś strasznego: nie miał jeszcze czasu opamiętać się, a już mignęły koło niego białe nogi gniadego ogiera i Machotin galopem przebiegł koło Wrońskiego.
Wroński dotykał jedną nogą ziemi a koń padł mu na tę nogę. Zaledwie Wroński zdążył usunąć nogę, Frou-Frou chrapiąc upadła na bok, i poczęła czynić wysiłki swą cienką, spoconą szyją, jak gdyby chciała podnieść się na nogi. Klacz zaczęła rzucać się po piasku, jak postrzelony ptak; fałszywy ruch Wrońskiego złamał jej kość pacierzową. O tem wszystkiem Wroński dowiedział się dopiero później, na razie zaś widział tylko, że Machotin oddala się prędko, a że on, Wroński, chwiejąc się na nogach, stoi sam jeden na błotnistej ziemi, a przed nim, ciężko oddychając, leży Frou-Frou i przegiąwszy głowę, patrzy na niego swemi ślicznemi, rozumnemi oczyma. Wroński ciągnął konia za uzdę, gdyż wciąż nie zdawał sobie sprawy z tego, co zaszło. Koń, trzęsąc siodłem, znów zaczął bić się po ziemi, jak złapana ryba, wyprostował przednie nogi, lecz nie mogąc podnieść zadu, znów upadł na bok. Gniew oszpecił bladą twarz Wrońskiego, dolna szczęka poczęła drgać i Wroński obcasem uderzył konia w brzuch, usiłując znowu ciągnąć biedną Frou-Frou za cugle. Koń jednak nie poruszał się, lecz przycisnąwszy nozdrza do ziemi, patrzał na swego pana, jak gdyby chciał przemówić.
— Aaa! — jęknął Wroński, chwytając się za głowę. — Aaa! co ja zrobiłem! — zawołał po chwili na głos. — Przegrałem wyścig z własnej mojej winy i zamordowałem takiego dobrego konia! Aaa! co też ja narobiłem!
Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/283 i w zwykły sposób, w jaki miał zwyczaj odzywać się, a którym zdawał się wyśmiewać z kogoś, nadawał się najlepiej do tego rodzaju stosunków. Aleksiej Aleksandrowicz był tylko bardziej, niż zwykle, chłodnym dla żony i zdawało się, że miał do niej trochę żalu za tę pierwszą nocną rozmowę, od której Anna uchyliła się wtedy. Tylko pewien odcień oziębłości, nic więcej, dawał się zauważać w stosunkach Aleksieja Aleksandrowicza z żoną. „Nie chciałaś pomówić ze mną“ — zdawał się myśleć o żonie Aleksiej Aleksandrowicz — „tem gorzej dla ciebie. Teraz ty będziesz mnie prosiła, lecz ja już nie będę chciał rozmawiać. Tem gorzej dla ciebie“ — mawiał w myślach Aleksiej Aleksandrowicz, będąc tym razem podobnym do człowieka, który napróżno stara się ugasić ogień, aż wreszcie rozgniewany swemi bezowocnemi usiłowaniami, mówi: „a więc dobrze! pal się w takim razie!“
Aleksiej Aleksandrowicz, ten człowiek znany powszechnie ze swego rozumu i ze swej przenikliwości, jakich dawał dowody, zajmując się sprawami państwa, nie zdawał sobie sprawy, do jakiego stopnia jest nierozsądnem takie postępowanie z żoną; nie zdawał sobie z tego sprawy, gdyż obawiał się poznać dokładnie swe położenie, zamknął więc i zapieczętował tę ukrytą w głębi duszy skrzynkę, w której przechowywała się jego miłość ku rodzinie, to jest ku żonie i synowi. Aleksiej Aleksandrowicz czuły nadzwyczaj ojciec, od jakiegoś czasu stał się oziębłym dla syna, zaczął odzywać się do niego z tym samym sarkazmem co i do żony. „A! młody człowiek!“ — przemawiał Aleksiej Aleksandrowicz do Sieroży.
Aleksiejowi Aleksandrowiczowi zdawało się, co zresztą i powtarzał ciągłe, że nigdy jeszcze urzędowanie nie pochłaniało mu tyle czasu, co w tym roku: nie zdawał sobie jednak z tego sprawy, że obecnie sam wciąż wymyślał sobie różne zajęcia i że one były jednym ze środków, pozwalających mu na nieotwieranie skrzynki, w której umieszczone były uczucia jego dla żony i dla rodziny, jak również i myśli o tej żonie i o tej rodzinie, a myśli te stawały się tem straszniejsze im dłużej leżały schowane głęboko.
Gdyby ktobądź miał prawo zapytać Aleksieja Aleksandrowicza, jak zapatruje się na postępowanie swej żony, to łagodny zazwyczaj i spokojny Aleksiej Aleksandrowicz, nic by nie odpowiedział, lecz rozgniewałby się ogromnie na tego, kto śmiałby zadać mu pytanie tego rodzaju! Dlatego też oblicze Aleksieja Aleksandrowicza przyjmowało za każdym razem dumny i surowy wyraz, gdy zapytywano go o zdrowie żony. Aleksiej Aleksandrowicz nie chciał nic myśleć o postępowaniu i o uczuciach swej żony i w samej rzeczy nic o nich nie myślał.
Aleksiej Aleksandrowicz miał willę w Peterhofie. Hrabina Lidja Iwanowna spędzała zwykle lato również w Peterhofie i dotrzymywała Annie towarzystwa. Lecz w tym roku hrabina nie chciała tam mieszkać, nie była ani razu u Anny Arkadjewny i dała do zrozumienia Aleksiejowi Aleksandrowiczowi, że zażyłość Anny z Betsy i z Wrońskim nie jest na miejscu. Aleksiej Aleksandrowicz zgromił surowo swą przyjaciółkę, wypowiedziawszy myśl, że żona jego jest wyższą po nad wszelkie podejrzenia i począł widocznie unikać hrabiny. Aleksiej Aleksandrowicz nie chciał widzieć i nie widział, że już wiele osób patrzy krzywo na jego żonę, nie chciał rozumieć i nie rozumiał powodów, dla których Anna chciała koniecznie zamieszkać w Carskiem Siole, gdzie spędzała lato Betsy i skąd było blizko do obozu, w którym stał pułk Wrońskiego. Aleksiej Aleksandrowicz nie pozwalał sobie samemu myśleć o tem i nie myślał; lecz zarazem w głębi swej duszy, nigdy nie mówiąc o tem nawet przed samym sobą i nie mając na to nietylko żadnych dowodów, lecz nawet i żadnych podejrzeń, nie wątpił o tem, że jest mężem zdradzanym i pewność ta czyniła go nieszczęśliwym.
Ileż to razy w ciągu swego ośmioletniego szczęśliwego pożycia żoną, patrząc na cudze żony, które zdradzały i na zdradzanych mężów, Aleksiej Aleksandrowicz zadawał sobie pytanie: „jak można dopuścić do takiego stanu rzeczy? jak można nie rozerwać takich związków?“ lecz obecnie, gdy nieszczęście spadło na jego głowę, Aleksiej Aleksandrowicz nietylko, że nie myślał o tem, jak wyjść z tego położenia, lecz nie chciał nawet „zupełnie wiedzieć o niem, a niechciał wiedzieć dlatego właśnie, że położenie było zbyt przykrem i zbyt nienaturalnem.
Po powrocie z zagranicy Aleksiej Aleksandrowicz dwa razy jeździł do żony na letnie mieszkanie. Raz na obiad, za drugim zaś razem spędził u niej wieczór, na którym miała gości, lecz nie nocował ani razu, chociaż dawniej zwykł był to czynić.
Tego dnia, w którym miały się odbyć wyścigi, Aleksiej Aleksandrowicz był nadzwyczaj zajętym, lecz jeszcze z rana, gdy układał plan całodziennych zajęć, powziął zamiar natychmiast po wczesnym obiedzie pojechać do żony a stamtąd na wyścigi, na których miał być obecnym cały dwór, i na których wypadało mu być koniecznie. Prócz tego Aleksiej Aleksandrowicz musiał dzisiaj, jak zwykle co piętnastego każdego miesiąca, doręczyć żonie pieniądze na wydatki domowe.
Z właściwem sobie panowaniem nad swemi myślami, Aleksiej Aleksandrowicz, postanowiwszy jechać do żony, zakreślił koło niej rodzaj koła, którego nie pozwalał swym myślom przekraczać.
Rano Aleksiej Aleksandrowicz miał bardzo wiele do roboty. Hrabina Lidia Iwanowna przysłała mu poprzedniego dnia broszurę, napisaną przez znakomitego podróżnika po Chinach, który chwilowo bawił w Petersburgu. Do broszury dołączonym był list, w którym hrabina upraszała Aleksieja Aleksandrowicza o przyjęcie podróżnika, jako człowieka, zdaniem jej, nadzwyczaj zdolnego i mogącego być pożytecznym. Aleksiej Aleksandrowicz nie zdążył przeczytać broszury wieczorem przed udaniem się na spoczynek i rano musiał poświęcić trochę czasu na dokończenie jej. Potem zaczęli się schodzić interesanci z prośbami, urzędnicy z raportami, trzeba więc było zająć się tą bieżącą, jak ją nazywał Aleksiej Aleksandrowicz, pracą, która zabierała mu zawsze tyle czasu, a która polegała na naznaczeniu kandydatów na urzędy, na uwalnianiu, na wyznaczaniu pensyj, wsparć, nagród i t. p. Potem Aleksiej Aleksandrowicz miał do załatwienia jakąś osobistą sprawę, musiał zobaczyć się z doktorem i rozmówić się ze swym plenipotentem. Plenipotent nie zajął mu zbyt czasu, oddał tylko pieniądze i zdał mu krótkie sprawozdanie z interesów, które nie znajdowały się w świetnym stanie, gdyż z powodu częstych wyjazdów rozchód był większy od dochodu i w rezultacie był deficyt.
Za to na rozmówienie się z doktorem, ze znakomitym doktorem, osobistym swym przyjacielem, Aleksiej Aleksandrowicz stracił dużo czasu; nie spodziewał się dzisiaj doktora, którego wizyta była zupełnie niespodzianą; jeszcze zaś bardziej zadziwił się, gdy doktor począł wypytywać go szczegółowo o zdrowie, auskultować, opukiwać wątrobę. Aleksiej Aleksandrowicz nie wiedział o tem, że przyjaciółka jego, Lidya Iwanowna, zauważyła, że zdrowie Aleksieja Aleksandrowicza szwankuje jakoś w tym roku i prosiła doktora, aby go odwiedził i wybadał. — „Zrób pan to dla mnie“ — rzekła mu hrabina Lidya Iwanowna.
— Zrobię to dla Rosyi, hrabino! — odparł doktór.
— Jest to doprawdy nieoceniony człowiek! — zauważyła hrabina.
Ogólny stan zdrowia Aleksieja Aleksandrowicza nie podobał się doktorowi, gdyż wątroba była znacznie powiększoną, odżywianie organizmu słabe, i doktór przekonał się, że wody nie wywarły żadnego skutku, zalecił wiec jaknajwięcej ruchu, zabronił pracować zbyt dużo umysłowo i przedewszystkiem kazał wystrzegać się zmartwień; zastosować się do tej ostatniej rady doktora dla Aleksieja Aleksandrowicza było również niemożebnem, jak naprzykład wstrzymać się od oddychania. Doktór odjechał, pozostawiając Aleksieja Aleksandrowicza pod przykrem bardzo wrażeniem. Aleksiejowi bowiem zdawało się, że mu czegoś brakuje i że brak ten w żaden sposób usunąć się nie da. Wychodząc od Aleksieja Aleksandrowicza, doktór spotkał się w bramie z dobrym swym znajomym, Sliudinym, naczelnikiem kancelaryi Aleksieja Aleksandrowicza. Doktór i Sliudin kolegowali w uniwersytecie i chociaż po wyjściu z uniwersytetu widywali się rzadko, lubili się jednak nawzajem, byli zawsze w dobrych stosunkach i dlatego doktór mógł przed Sliudinym, jako przed swym przyjacielem, wypowiedzieć szczerze zdanie co do chorego.
— Cieszę się bardzo, żeś pan był u niego — rzekł Sliudin. — Jakoś niedobrze z nim i zdaje mi się... Jak pan znalazłeś go?
— Rzeczy tak stoją... — rzekł doktór, kiwając po nad głową Sliudina na swego stangreta, aby zajeżdżał — rzeczy tak stoją — mówił dalej, naciągając na swą białą rękę glansowaną rękawiczkę. — Spróbuj pan przerwać nienaciągniętą strunę, przyjdzie ci to z trudnością, lecz naciągnij ją ile ci tylko sił starczy i trąć w nią palcem, struna pęknie. A on przez swe zamiłowanie do pracy, przez sumienność w spełnianiu swych obowiązków, stał się tą struną naciągniętą do ostatecznych granic, a parcie zewnętrzne istnieje i to nawet bardzo silne — dodał doktór, podnosząc brwi i dając tem Sliudinowi do zrozumienia, iż wie dobrze, jakie mianowicie parcie jest wywieranem na Aleksieja Aleksandrowicza. — Będzie pan na wyścigach? — zapytał po chwili, idąc ku swej karecie.
Zaraz po wyjściu doktora, który zajął tyle czasu, nadszedł znakomity podróżnik, i Aleksiej Aleksandrowicz, korzystając z dopiero co przeczytanej broszury i z uwagi na to, że już i przedtem miał pewną znajomość tego Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/289 — Jak to dobrze — odezwała się Anna, podając rękę mężowi i uśmiechem witając Sliudina — żeście panowie przyjechali! Spodziewam się, że przenocujesz?... — były to pierwsze słowa, jakie powiedział jej duch kłamstwa — a teraz pojedziemy za chwilę razem. Wielka tylko szkoda, żem obiecała już Betsy, która ma zajechać po mnie.
Aleksiej Aleksandrowicz, usłyszawszy imię Betsy, skrzywił się.
— Nie ośmielę się rozłączać tych, co nie rozłączają się nigdy — rzekł swym zwykłym żartobliwym tonem. — Pojedziemy sobie we dwóch z Michałem Wasiljewiczem. Doktorzy każą mi nawet chodzić piechotą: przejdę się trochę i będzie mi się zdawało, że jestem na wodach.
— Nie mamy potrzeby spieszyć się — zauważyła Anna. — Napijecie się panowie herbaty?
Anna zadzwoniła.
— Podaj herbatę i powiedz Sieroży, że Aleksiej Aleksandrowicz przyjechał. Jak twe zdrowie obecnie? Michale Wasiljewiczu, pan jeszcze nie był u mnie, niech się pan patrzy, jaką mam ładną werandę — mówiła Anna, zwracając się to do męża, to do Michała Wasiljewicza.
Anna mówiła naturalnym zupełnie głosem, lecz zanadto dużo i zaprędko, co sama miarkowała, gdyż zauważyła, że Michał Wasiljewicz bacznie na nią spogląda.
Michał Wasiljewicz wyszedł po chwili na werandę.
Anna usiadła koło męża.
— Wyglądasz mi jakoś mizernie.
— Tak — odparł Aleksiej Aleksandrowicz — dzisiaj był u mnie doktór i zajął mi całą godzinę czasu. Pewien jestem, że musiał go przysłać do mnie ktoś z moich przyjaciół; moje zdrowie jest przecież do tego stopnia drogocennem...
— Daj spokój żartom, ale co ci doktór powiedział?...
Anna wypytywała męża o zdrowie, była ciekawą nad czem obecnie pracuje, namawiała go, aby odpoczął i zamieszkał u niej.
Anna mówiła to wszystko wesoło, prędko i ze szczególnym blaskiem w oczach, lecz Aleksiej Aleksandrowicz nie przypisywał obecnie sposobowi jej mówienia żadnego znaczenia: słyszał tylko jej wyrazy i przypisywał im tylko dosłowne znaczenie. Aleksiej Aleksandrowicz odpowiadał żonie swobodnie, choć jak zwykle żartobliwie. W całej tej ich rozmowie nie było nic nadzwyczajnego, lecz Anna nigdy nie mogła wspominać tej krótkiej sceny bez bolesnego uczucia wstydu.
Nadszedł Sieroża w towarzystwie guwernantki. Gdyby Aleksiej Aleksandrowicz pozwolił sobie przypatrzyć mu się bacznie, zauważyłby nieśmiałe roztargnione spojrzenie, jakie Sieroża zwrócił na niego, a potem na matkę. Lecz Aleksiej Aleksandrowicz nie chciał nic widzieć i nic nie widział.
— A młody człowiek! Jak on rośnie! Doprawdy, staje się już mężczyzną. Jak się masz, młody człowieku! — i Aleksiej Aleksandrowicz podał rękę wystraszonemu Sieroży.
Sieroża, który i przedtem był nieśmiały względem ojca, obecnie, odkąd Aleksiej Aleksandrowicz zaczął go tytułować młodym człowiekiem i odkąd on, Sieroża, usiłował rozwiązać pytanie, czy Wroński jest jego przyjacielem, czy też wrogiem, odtąd Sieroża począł lękać się ojca. Sieroża spojrzał na matkę, jak gdyby uciekając się pod jej obronę: było mu dobrze tylko z matką. Tymczasem Aleksiej Aleksandrowicz, wszcząwszy rozmowę z guwernantką, trzymał syna za ramię, na którem położył swą dłoń. Sieroża miał do tego stopnia wystraszoną minę, że Annie zdawało się, iż syn lada chwila rozpłacze się.
W chwili gdy syn wszedł, Anna zarumieniła się; zauważywszy przykre położenie Sieroży, matka podeszła prędko ku niemu, zdjęła z ramienia jego rękę Aleksieja Aleksandrowicza i pocałowawszy jedynaka, wyprowadziła go do ogrodu, skąd powróciła zaraz.
— Jednak czas już... — rzekła, spoglądając na zegarek — Betsy powinnaby już przyjechać!...
Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/292 między falami tłumu, przez które szedł. Anna widziała, jak Aleksiej Aleksandrowicz zbliżał się ku trybunie, jak odpowiadał uprzejmie na uniżone ukłony, jak po przyjacielsku lub też bardzo chłodno witał się z równymi sobie i jak, wyczekując na spojrzenia wyższych od siebie, zdejmował przed nimi z uszanowaniem swój duży okrągły kapelusz, dotykający końców jego uszów. Anna znała dokładnie te wszystkie jego ruchy i wydawały się jej one wprost wstrętnymi. „Tylko miłość własna, tylko zarozumiałość, oto wszystko co jest w jego duszy“ — myślała Anna — wzniosłe jego idee, przejęcie się sprawami oświaty i religii, to tylko narzędzia, których używa, aby piąć się wyżej.“
Aleksiej Aleksandrowicz spoglądał na trybunę, w której siedziały damy i chociaż patrzał na żonę, nie poznawał jej jednak w tem morzu muślinu, wstążek, piór, parasolek i kwiatów; Anna domyślała się, że mąż szuka jej, naumyślnie jednak starała się nie zwracać na siebie jego uwagi.
— Aleksieju Aleksandrowiczu! — zawołała na niego księżna Betsy — szuka pan zapewne swej żony: oto i ona!
Aleksiej Aleksandrowicz uśmiechnął się ozięble.
— Tyle tu blasku, że aż oczy bolą — odrzekł i zbliżył się ku trybunie, uśmiechnął się do żony, jak powinien uśmiechać się mąż, witający żonę, którą przed chwilą widział, przywitał się z księżną i z innymi znajomymi, z każdym jak należało, to jest żartując z paniami i zamieniając uściski rąk z mężczyznami.
Na dole, koło trybuny stał znany powszechnie ze swego rozumu i wykształcenia jenerał adjutant. Aleksiej Aleksandrowicz zaczął z nim rozmawiać.
Była chwila przerwy między wyścigami, nic więc nie przeszkadzało im rozmawiać. Jenerał-adjutant powstawał na wyścigi, Aleksiej Aleksandrowicz stawał w ich obronie. Anna słyszała każdy wyraz, który mąż wymawiał swym cienkim i jednostajnym głosem, każdy wyraz zdawał się jej być pełnym fałszu i każdy bólem przejmował jej ucho.
Gdy rozpoczęły się przygotowania do czterowiorstowego wyścigu z przeszkodami, Anna przechyliła się przez baryerę, nie spuszczając oczu z Wrońskiego, który podchodził do konia i siadał nań; jednocześnie Anna słyszała wciąż wstrętny dla siebie, na chwilę niemilknący głos męża. Annę męczyła obawa o Wrońskiego, lecz bardziej jeszcze dręczył ją ten niemilknący, jak jej się zdawało, cienki głos męża, brzmiący tą znajomą jej doskonale intonacyą.
„Jestem złą kobietą, jestem upadłą kobietą“ — myślała Anna — „lecz nie lubię kłamać i nie znoszę kłamstwa, jego (męża) zaś strawą jest kłamstwo. Przecież on wie wszystko i wszystko widzi, cóż więc myśli sobie, jeśli może rozmawiać z takim spokojem? Gdyby chciał zabić mnie, zabić Wrońskiego, wzbudzałby we mnie szacunek, lecz on tego nie uczyni, gdyż zadawalnia go kłamstwo i pozory przyzwoitości“ — mówiła Anna do siebie, nie zdając sobie wcale sprawy, czego mianowicie żąda od męża i, jak według jej zdania, powinien postępować. Anna nie domyślała się nawet tego, że ta dzisiejsza niezwykła wielomowność Aleksieja Aleksandrowicza, która ją tak rozdrażniała, była tylko wynikiem jego wewnętrznej trwogi i niepokoju. Jak dziecko, które się uderzyło, skacze, aby fizycznym ruchem zagłuszyć ból, również i Aleksiej Aleksandrowicz odczuwał potrzebę pewnego ruchu umysłowego, gdyż chciał zagłuszyć w sobie myśli o żonie, które powstawały, gdy patrzał na nią i na Wrońskiego, i gdy słyszał nieustannie powtarzane imię jego. Każdemu dziecku wrodzonem jest skakanie, jemu zaś wrodzonem było ładnie i rozsądnie mówić. Aleksiej Aleksandrowicz obstawał przy swojem zdaniu:
— Niebezpieczeństwo jest koniecznym warunkiem wojskowych kawaleryjskich wyścigów. Jeśli Anglia może wskazać w historyi swych wojen na najświetniejsze wygrane, które zawdzięcza kawaleryi, to dlatego tylko, że w ludziach i zwierzętach wyrabiała historycznie tę siłę. Mojem zdaniem, należy przywiązywać do sportu ogromną wagę, my zaś, jak zwykle na wszystko, zapatrujemy się nań tylko powierzchownie.
— Nie tak bardzo powierzchownie — zauważyła księżna Twerska — powiadają, że jeden z oficerów złamał sobie dwa żebra.
Aleksiej Aleksandrowicz uśmiechnął się; uśmiech ten polegał tylko na odsłonięciu warg i nic nie mówił.
— Przypuśćmy, księżno, że nie powierzchownie, lecz głęboko. Ale nie o to rzecz idzie — odparł Aleksiej Aleksandrowicz i znów zwrócił się do jenerała, z którym rozmawiał poważnie — niech pan nie zapomina, że ścigają się wojskowi, którzy obrali sobie ten rodzaj działalności, a każde zajęcie, i z tem musi pan zgodzić się, ma swą odwrotną stronę medalu; wchodzi to poprostu w zakres obowiązków wojskowego. Walka na kułaki, lub walki hiszpańskich toreadorów z bykami są wstrętnym sportem i oznaką barbarzyństwa, specyalny jednak sport jest oznaką rozwoju.
— Nikt już nie zobaczy mnie po raz drugi na wyścigach; zanadto przejmuję się niemi — rzekła księżna Betsy. — Nie prawdaż, Anno?
— Przejmują, lecz nie można oderwać się od nich — odparła jedna z pań. — Gdybym była rzymianką, nie opuszczałabym ani jednego przedstawienia w cyrku.
Anna nie odzywała się i nie odejmując lornetki od oczów, patrzała nieustannie w jeden punkt.
W tej chwili koło trybuny przechodził jeden z dostojników. Aleksiej Aleksiejewicz, przestawszy mówić, prędko, lecz z powagą wstał ze swego miejsca i złożył nizki ukłon zbliżającemu się dygnitarzowi wojskowemu.
— Pan nie bierze udziału na wyścigach? — zapytał go żartobliwie dygnitarz.
— Wyścigi, w których ja biorę udział, są bez porównania trudniejsze — odparł z szacunkiem Aleksiej Aleksandrowicz.
I chociaż sam Aleksiej Aleksandrowicz nie przypisywał swej odpowiedzi żadnego znaczenia, jenerał jednak zrobił taką minę, jak gdyby usłyszał mądre odezwanie się mądrego człowieka i jak gdyby wiedział, w czem tkwi la pointe de la sauce.
— W wyścigach biorą udział dwie strony — mówił dalej Aleksiej Aleksandrowicz — aktorzy i widzowie; że zamiłowanie w widowiskach tego rodzaju jest nieomylną oznaką nizkiego rozwoju widzów, na to zgadzam się, lecz...
— Księżno, załóżmy się — zawołał Stepan Arkadjewicz, stając przed trybuną i zwracając się ku Betsy. — Za kim pani trzyma?
— My z Anną za księciem Kuzowlewem — odpowiedziała Betsy.
— A ja za Wrońskim!... o parę rękawiczek...
— Przyjmuję!
— A jak tu ładnie! Nieprawdaż?
Gdy Stepan Arkadjewicz rozmawiał z Betsy, Aleksiej Aleksandrowicz przestał mówić, lecz po chwili rozpoczął znowu:
— Zgadzam się z panem, że...
Ścigający się ruszali właśnie od startu; rozmowy umilkły. Aleksiej Aleksandrowicz również przestał mówić; publiczność podniosła się z ławek i spojrzenia wszystkich skierowały się ku rzece. Wyścigi nie zaciekawiały Aleksieja Aleksandrowicza, nie przypatrywał się więc jeźdźcom, lecz z roztargnieniem spoglądał zmęczonemi oczyma na publiczność. Spojrzenie jego zatrzymało się na Annie, twarz której pokryła się bladością i przybrała surowy wyraz. Znać było, że Anna nie widzi żadnego jeźdźca, tylko jego jednego: ręka jej konwulsyjnie ściskała wachlarz, w piersiach brakło tchu. Aleksiej Aleksandrowicz popatrzał na żonę i odwrócił się od niej prędko, zwracając znowu swe spojrzenie na zebraną tłumnie publiczność.
„Tak, i na tej damie, również jak i na innych wyścigi robią wrażenie; jest to zresztą bardzo naturalnem“ — rzekł do siebie Aleksiej Aleksandrowicz i usiłował nie spoglądać Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/297 przewrócił się razem z koniem, nikt nie zwrócił na ten okrzyk żadnej uwagi; lecz w mgnieniu oka twarz Anny zmieniła się do tego stopnia, iż w samej rzeczy wzruszenie jej mogło wydawać się nie na miejscu. Anna nie miała już sił panować nad sobą, poczęła trząść się cała jak złapany ptak: chwilami chciała iść, nie zdając sobie sprawy dokąd, chwilami zaś zwracała się ku Betsy i mówiła:
— Jedźmy, jedźmy...
Lecz Betsy nie słyszała jej, gdyż, przechyliwszy się przez baryerę rozmawiała z jenerałem, który przyszedł przywitać się z nią.
Aleksiej Aleksandrowicz podszedł do Anny i podał jej rękę.
— Jeśli życzysz sobie, możemy wracać do domu — odezwał się po francusku, lecz Anna przysłuchując się temu, co mówił jenerał, nie zwracała na męża uwagi.
— Podobno i on złamał sobie nogę — opowiadał jenerał — doprawdy, to do niczego nie podobne!
Anna, nie odpowiadając mężowi, podniosła ku oczom lornetkę i skierowała ją na ten punkt, gdzie Wroński upadł, lecz było tak daleko i stało tam tyle osób, że nie było nic widać. Anna odjęła od oczu lornetkę i chciała już iść ku swemu powozowi, lecz ujrzała właśnie nadbiegającego oficera, który przychodził złożyć raport cesarzowi. Anna przegięła się cała przez baryerę, aby usłyszyć cokolwiek.
— Stiwa! Stiwa! — zawołała na brata.
Lecz Stepan Arkadjewicz nie słyszał jej wołania; Anna chciała już wyjść z trybuny.
— Raz jeszcze ofiaruję ci ramię, jeśli masz zamiar wyjść — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz, dotykając jej ręki.
Anna z odrazą odsunęła się od męża i nie patrząc na niego, odparła:
— Proszę mi dać pokój, ja zostanę się — gdyż widziała, że znów oficer jakiś biegnie ku trybunom z tego miejsca, gdzie upadł Wroński; Betsy machała na niego chustką. Oficer przyniósł wiadomość, że jeźdźcowi nic się nie stało, a koń złamał sobie krzyż.
Anna dowiedziawszy się o tem, usiadła i zasłoniła twarz wachlarzem. Aleksiej Aleksandrowicz widział, że Anna płacze i że nietylko nie może powstrzymać się od łez, lecz i od łkania, które spazmatycznie ściskało jej gardło. Aleksiej Aleksandrowicz zasłonił sobą żonę, chcąc jej dać trochę czasu, aby przyszła do siebie.
— Po raz trzeci proponuję ci me ramię — rzekł po po chwili Aleksiej Aleksandrowicz, zwracając się ku żonie. Anna patrzała na męża i nie mogła zdobyć się na odpowiedź; księżna Betsy przyszła jej z pomocą:
— Nie, Aleksieju Aleksandrowiczu, ja przywiozłam Annę, więc i ja ją odwiozę.
— Wybacz mi księżna — odparł Aleksiej Aleksandrowicz, uśmiechając się i patrząc śmiało Betsy w oczy — lecz zauważyłem, że Anna nie jest zupełnie zdrową i życzę sobie, aby pojechała ze mną.
Anna obejrzała się z przerażeniem, podniosła się z ławki i oparła się na ramieniu męża.
— Poszlę do niego, dowiem się o wszystkiem i dam ci znać — szepnęła Betsy Annie.
Wychodząc z trybuny, Aleksiej Aleksandrowicz, jak gdyby nic nie zaszło, rozmawiał ze znajomymi i Anna musiała również jak zawsze, odpowiadać znajomym i rozmawiać z nimi, lecz nie wiedziała sama, co się z nią dzieje i jak przez sen szła pod rękę z mężem.
„Czy bardzo pokaleczył się, czy też nic mu się nie stało? Czy to prawda? Czy będzie mógł przyjść wieczorem? Czy zobaczę go dzisiaj?“ — myślała Anna i, nie odzywając się zupełnie do męża, wsiadła do jego karety. Aleksiej Aleksandrowicz, pomimo wszystkiego, na co przed chwilą patrzał, nie pozwalał sobie krytykować postępowania żony względem siebie, widział przed sobą tylko zewnętrzne oznaki: widział, że zachowywała się niewłaściwie i był przekonanym, iż obowiązkiem jego jest zwrócić na to jej uwagę. Aleksiejowi Aleksandrowiczowi było nadzwyczaj trudno mówić tylko o tem i poprzestać na tem: już otworzył usta, aby powiedzieć żonie, że zachowywała się niewłaściwie, lecz pomimowoli odezwał się zupełnie z czem innem:
— Do jakiego jednak stopnia wszyscy jesteśmy skłonni do tych barbarzyńskich widowisk!... Mojem zdaniem...
— Co?... Nic nie rozumiem... — przerwała mu Anna z pogardą.
Odezwanie się Anny uraziło Aleksieja Aleksandrowicza, zaczął więc natychmiast mówić o tem, o czem zamierzał.
— Powinienem powiedzieć ci — zaczął Aleksiej Aleksandrowicz.
„Oto stanowcza rozmowa“ — pomyślała Anna i trwoga ogarnęła ją.
— Muszę ci powiedzieć, że dzisiejsze twe postępowanie było niewłaściwem — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz po francusku.
— Cóż takiego zrobiłam, że postępowanie moje uważasz za niestosowne? — zapytała głośno Anna, zwracając głowę ku mężowi i patrząc mu prosto w oczy, lecz już bez tej ukrytej wesołości, miejsce której zajęła stanowczość. Tą stanowczością Anna chciała zamaskować przejmujący ją przestrach.
— Nie zapominaj... — zauważył Aleksiej Aleksandrowicz, wskazując otwarte przednie okienko karety i stangreta siedzącego na koźle — poczem wstał i zamknął je.
— Co ci się nie podobało w mojem postępowaniu? — powtórzyła Anna.
— To przerażenie i rozpacz, której nie mogłaś ukryć, gdy jeden z jeźdźców spadł z konia.
Aleksiejowi Aleksandrowiczowi zdawało się, że żona zaprzeczy mu, lecz Anna milczała i patrzała uporczywie przed siebie.
— Prosiłem cię już, by postępowanie twe nie upoważniało złe języki do zajmowania się nami; dawniej już wspominałem ci o związku istniejącym między nami, jako między małżonkami; obecnie kwestyi tej już nie poruszam, gdyż mówię tylko o zewnętrznym naszym stosunku. Zachowywałaś się nieprzyzwoicie, i ja życzę sobie, aby to już nie powtarzało się więcej.
Anna nie słyszała połowy słów Aleksieja Aleksandrowicza, gdyż bała się męża i myślała o tem, czy Wroński nie zabił się przypadkiem i czy to napewno o nim mówiono, że nic mu się nie stało i że koń złamał sobie krzyż. Anna uśmiechnęła się tylko z przymusem i ironią, gdy Aleksiej Aleksandrowicz przestał mówić i nic nie odpowiedziała mu, gdyż niesłyszała zupełnie co mówił. Aleksiej Aleksiejewicz z początku mówił śmiało, lecz gdy zaczął wnikać w to, co mówił, przestrach, pod wrażeniem którego Anna była, udzielił się i jemu. Aleksiej Aleksandrowicz spostrzegł, że Anna uśmiecha się i uśmiech jej wprowadził go w błąd.
„Ona śmieje się z mych podejrzeń i zaraz powie mi to samo, co mówiła wtedy, że nie mają one żadnej podstawy i że są śmieszne.“ Aleksiej Aleksandrdwicz, teraz, gdy w każdej chwili mógł dowiedzieć się o wszystkiem, pragnął gorąco, by Anna również jak i wtedy w zimie odpowiedziała mu, że podejrzenia jego są dziwne, gdyż są bezpodstawne. Aleksiej Aleksandrowicz do tego stopnia bał się wszystkiego, co już wiedział, że gotów był uwierzyć byle czemu; lecz przerażenie i posępność, jaka malowała się na twarzy Anny, nie obiecywała mu nic dobrego, nawet kłamstwa.
— Może mylę się — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz — w takim razie, proszę wybaczyć mi.
— Nie, nie mylisz się — odparła Anna powoli, patrząc z rozpaczą w oczach prosto w twarz Aleksiejowi Aleksandrowiczowi — nie omyliłeś się. Byłam w istocie i nie mogłam niebyć w rozpaczy. Kocham go i jestem jego kochanką, a ciebie nienawidzę, lękam się i brzydzę się tobą... Możesz sobie robić ze mną co ci się rzewnie podoba...
Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/302 przyjezdnych, każdy więc pod jej działaniem zajął pewne określone stanowisko, którego nie mógł już zmienić.
Jak cząstka wody stale i niezmiennie przybiera na mrozie określony kształt śniegowego kryształu, tak również każdy przyjezdny, zjawiający się na wodach, od razu zajmował właściwe mu miejsce.
Fürst Szczerbacki sammt Gemahlin und Tochter, i ze względu na mieszkanie jakie najęli, jak również ze względu na swe nazwisko i znajomych, których spotkali, tak samo ulegli natychmiast procesowi krystalizacyi i zajęli odpowiednie miejsce.
Na wodach była w tym roku prawdziwa niemiecka Fürstin: obecność jej wpływała na raźniejszą niż zwykle krystalizacyę towarzystwa. Księżna Szczerbacka chciała koniecznie przedstawić córkę następczyni tronu i zaraz nazajutrz dopełniła tej ceremonii. Kiti, ubrana w sprowadzoną prosto z Paryża bardzo skromną — a więc bardzo strojną — suknię, nizko i z uszanowaniem dygnęła przed następczynią. „Spodziewam się, że różyczki prędko powrócą na tę piękną twarzyczkę“ — zauważyła księżna — i Szczerbaccy na cały czas swego pobytu na wodach, od razu wkroczyli na wytkniętą przed nimi drogę, której nie mogli już porzucić; zaznajomili się więc i z rodziną angielskiej lady, i z niemiecką hrabiną i jej synem, ranionym w ostatniej wojnie i z uczonym Szwedem, jak również z mr Cannut i jego siostrą. Pomimowoli jednak w skład towarzystwa, z którem Szczerbaccy najwięcej przestawali, weszła znajoma ich z Moskwy, Marya Eugeniewna Rtiszczewa z córką; z towarzystwa panny Kiti była niezbyt zadowoloną, gdyż młoda Rtiszczewa, również jak i Kiti chorowała z zawiedzionej miłości; moskiewski pułkownik, którego Kiti znała od dzieciństwa i widywała zawsze w mundurze i epoletach, a który tutaj ze swemi maleńkiemi oczkami, z długą szyją w kolorowym krawacie wydawał się jej nadzwyczaj śmiesznym i nudnym, i od towarzystwa którego nie można było uwolnić się. Po niejakim czasie Kiti zaczęła się nudzić, tembardziej, że książę wyjechał do Karlsbadu i Kiti została się sama z matką: ci, których znała, nie zajmowali już jej zupełnie i Kiti wiedziała, że w ich towarzystwie nie będzie mieć żadnej rozrywki. Lecz Kiti wynalazła sobie przyjemny sposób spędzania czasu, a mianowicie zaczęła robić obserwacye i różne przypuszczenia o nieznajomych. Stosownie do swego charakteru i usposobienia, Kiti upatrywała w ludziach tylko dodatnie cechy, szczególniej zaś w osobach nieznanych sobie zupełnie. I teraz również, robiąc o kimbądż domysły, kto to taki być może, jakie stosunki łączą go ze swem otoczeniem i jacy to są ludzie, Kiti wyobrażała sobie charaktery najbardziej godne podziwu i najwspanialsze, a w spostrzeżeniach, jakie czyniła, znajdowała najlepsze potwierdzenie swych domysłów.
Pomiędzy osobami tego rodzaju najwięcej zwracała na siebie uwagę Kiti pewna Rosyanka, młoda panna, która przyjechała do wód z chorą damą, również Rosyanka, madame Stahl, jak nazywano chorą. Madame Stahl należała do wyższych sfer towarzystwa, lecz była do tego stopnia chorą, że nie mogła chodzić i tylko czasami, gdy była ładna pogoda, wyjeżdżała w wózku do parku. Pani Stahl, jak dowodziła księżna, nie tyle z powodu choroby, ile przez dumę, nie zawiązywała ze swymi współrodakami żadnych stosunków. Młoda Rosyanka pielęgnowała madame Stahl i prócz tego, jak zauważyła Kiti, zaznajomiła się ze wszystkimi ciężko chorymi, a tych było dużo na wodach, i również troskliwie zajmowała się nimi.
Kiti doszła do przekonania, że młoda Rosyanka nie była ani krewną pani Stahl, ani jej damą do towarzystwa; pani Stahl nazywała ją Wareńką, znajomi, „mademoiselle Wareńka.“ Niemówiąc już o tem, że Kiti sprawiały przyjemność spostrzeżenia, jakie czyniła nad postępowaniem mademoiselle Wareńki względem pani Stahl i względem chorych, Kiti, jak to często bywa, czuła niewytłumaczony pociąg do mademoiselle Wareńki i ze spostrzeżeń jej domyślała się, że i ona, Kiti, wywiera na mademoiselle Wareńce dodatnie wrażenie.
Mademoiselle Wareńka była nie tyle nie pierwszej młodości, ile stworzeniem, które zdawało się być pozbawionem zupełnie młodości: można jej było dać dziewiętnaście lat jak również i trzydzieści. Przypatrzywszy się bacznie jej rysom, dochodziło się do przekonania, że mademoiselle Wareńka, pomimo swego chorobliwego wyglądu, była prędzej przystojną, niż brzydką.
Figura jej byłaby również zupełnie ładną, gdyby nie zbytnia suchość ciała i nieproporcyonalnie do średniego wzrostu duża głowa. Mademoiselle Wareńka nie wydawała się pociągającą dla mężczyzn: była ona podobną do wspaniałego kwiatu bez zapachu, na którym trzymało się jeszcze wiele płatków, lecz który wiądł już. Mademoiselle Wareńka nie mogła być pociągającą dla mężczyzn i dlatego jeszcze, że brak w niej było tego, czego było za dużo w Kiti, t. j. świadomości swego wdzięku.
Mademoiselle Wareńka wyglądała na osobę wiecznie zajętą, co nie ulegało zresztą żadnej wątpliwości i dlatego zepewne nie mogła interesować się niczem, co bezpośrednio nie dotyczyło jej. Mademoiselle Wareńka przez to szczególniej pociągała ku sobie Kiti, że usposobienia ich były wręcz przeciwne. Kiti miała przeczucie, że znajdzie w mademoiselle Wareńce, w jej trybie życia, wzór do tego, czego w obecnej chwili namiętnie pragnęła, mianowicie: zainteresowania się czemśkolwiek w życiu, poza obrębem sprawiających Kiti obrzydzenie światowych stosunków, których celem było wyjście zamąż, a które wydawały się jej obecnie hańbiącem ją wystawianiem siebie jak towaru na sprzedaż. Im uważniej Kiti przyglądała się swej nieznajomej przyjaciółce, tembardziej dochodziła do przekonania, że osoba ta jest najbardziej doskonałem stworzeniem, jakie można sobie wyobrazić, i tem usilniej pragnęła zawrzeć z nią stosunki.
Obydwie panny spotykały się po parę razy na dzień i przy każdem spotkaniu oczy Kiti zdawały się mówić: „Kto pani jest? co pani za jedna? Wszak prawda, że pani jest tem uroczem stworzeniem, jakiem ja wyobrażam sobie panią? Lecz na miłość Boską“ — dodawało jej nieśmiałe spojrzenie — „niech pani nie myśli, że pozwalam sobie narzucać się jej z moją znajomością: poprostu zachwycam się i kocham panią!“ — „Ja również kocham panią i pani jest mi nadzwyczaj sympatyczną, a gdybym tylko miała trochę czasu, jeszcze bardziej kochałabym panią“ — odpowiedziało Kiti spojrzenie nieznajomej.
I w samej rzeczy Kiti zauważyła, że mademoiselle Wareńka jest zawsze zajętą, gdyż albo odprowadza do domu dzieci jednej z rosyjskich rodzin, albo też niesie pled dla chorej i otula ją, albo wreszcie wybiera i kupuje dla kogobądż pieczywo w sklepie.
Wkrótce po przyjeździe Szczerbackich zaczęły pokazywać się co rano na wodach dwie nowe zupełnie figury, które zwróciły na siebie ogólną nieprzychylną uwagę; były niemi: wysoki szczupły mężczyzna z długiemi nadzwyczaj rękoma, w zakrótkim, jak na wzrost jego, starym paltocie, z czarnemi, nieśmiałemi a jednocześnie strasznemi oczyma, i ospowata niebrzydka kobieta, nieładnie i bez gustu ubrana. Domyślając się, że to są Rosyanie, Kiti wnet zaczęła tworzyć z nich w swej wyobraźni bohaterów wzniosłego i rozczulającego romansu. Księżna jednak, dowiedziawszy się z kurlisty, że to był Mikołaj Lewin i Marya Mikołajewna, nieomieszkała powiedzieć Kiti, że Lewin był złym człowiekiem, wszystkie więc marzenia Kiti, osnute na losach tych dwóch osób, rozwiały się w jednej chwili; nie tyle jednak dlatego, że matka powiedziała o Mikołaju, że jest złym, o ile dlatego, że to był brat Konstantego, i Mikołaj sam i jego towarzyszka wydali się Kiti nadzwyczaj niesympatycznymi.
Kiti zdawało się, że w dużych, strasznych oczach Mikołaja, patrzących na nią uporczywie, przebijał się wyraz Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/307 — Bawią mnie twe engonements... — rzekła księżna — chodźmy jednak lepiej z powrotem — zauważyła po chwili, spostrzegając Lewina, idącego ku nim w towarzystwie kobiety, z którą bawił na wodach, i doktora; z tym ostatnim Lewin głośno i z gniewem rozmawiał; gdy księżna i Kiti wracały się, usłyszały nagle już nie głośną rozmowę, lecz krzyk. Lewin, zatrzymawszy się, krzyczał, doktór również podniósł głos. Publiczność zaczęła zbierać się koło nich; księżna i Kiti oddaliły się prędko, pułkownik zaś podszedł bliżej, chcąc się dowiedzieć o przyczynie zajścia. Po upływie paru minut pułkownik dopędził swe panie.
— Co się tam stało? — zapytała księżna.
— Wstyd i hańba doprawdy! — odrzekł pułkownik — lękam się zawsze jednej rzeczy, mianowicie spotykania się za granicą z Rosyanami. Ten wysoki jegomość pokłócił się z doktorem, nagadał mu niegrzeczności, że nie tak go leczy jak powinien i zamierzył się na niego kijem. Wstyd doprawdy!
— W istocie bardzo nieprzyjemne zajście — zauważyła księżna — i jakże skończyło się?
— Bogu dzięki — wtrąciła się do tego ta... ta w kapeluszu podobnym do grzyba... — ta Rosyanka, jak się zdaje — odpowiedział pułkownik.
— Mademoiselle Wareńka... — podpowiedziała mu uradowana Kiti!
— Tak, tak... ona przybiegła najpierwsza, wzięła tego pana za rękę i zabrała z sobą...
— Widzi mama... — zwróciła się Kiti ku matce — a mamę zawsze dziwi, że ja zachwycam się nią.
Następnego dnia, przypatrując się swej nieznajomej przyjaciółce, Kiti zauważyła, że mademoiselle Wareńka jest już z Lewinem i jego towarzyszką na tej samej stopie, na jakiej była i z innymi swemi protegés. Mademoiselle Wareńka podchodziła do nich, rozmawiała z nimi i służyła za tłumaczkę Maryi Mikołajewnie, która nie znała żadnego cudzoziemskiego języka.
Kiti zaczęła jeszcze usilniej prosić matkę, aby zezwoliła jej na zawarcie znajomości z Wareńką. I choć dla księżnej było nadzwyczaj drażliwą kwestyą zdawać się szukać przyjemności w poznaniu się z panią Stahl i czynić ku niej pierwszy krok, chociaż pani Stahl pozwalała sobie drożyć się ze swoją osobą, jednak księżna wypytywała się wszystkich znajomych o Wareńkę i dowiedziała się o niej rozmaitych szczegółów, z których można było wywnioskować, że niema nic niepożądanego w zaznajomieniu się Kiti z Wareńką, jak również i niewiele pożądanego. Księżna sama podeszła pierwsza ku Wareńce i poznała się z nią.
Skorzystawszy z chwili, gdy córka poszła do źródła, a Wareńka zatrzymała się koło sklepu piekarza, księżna zbliżyła się ku niej.
— Niech mi pani pozwoli zapoznać się z sobą — rzekła hrabina z uśmiechem pełnym godności — ale córka moja zakochała się w pani. Pani zapewne nie zna mnie, jestem...
— W każdym razie nie bardziej niż ja w niej, księżno — odparła z uśmiechem Wareńka.
— Pani wyświadczyła wczoraj ogromną przysługę naszemu nieszczęśliwemu ziomkowi!... — mówiła księżna.
Wareńka zarumieniła się.
— Nie przypominam sobie, zdaje się jednak, żem nie wyświadczyła żadnej przysługi — odparła.
— W jaki sposób uchroniła pani tego nieszczęśliwego Lewina od nieprzyjemności?
Sa compagne zawołała mnie, a ja postarałam się uspokoić go: jest to człowiek bardzo chory i niezadowolony ze swego doktora, a ja przyzwyczaiłam się do tego rodzaju chorych.
— W istocie słyszałam, że pani mieszka w Mentonie z panią Stahl, ze swoją ciotką, jak mi się zdaje. Znałam jej belle soeur...
— Pani Stahl nie jest moją ciotką; nazywam ją maman, choć niema między nami żadnego pokrewieństwa: pani Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/310 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/311 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/312 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/313 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/314 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/315 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/316 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/317 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/318 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/319 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/320 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/321 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/322 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/323 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/324 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/325 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/326 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/327 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/328 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/329 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/330 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/331 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/332 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/333 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/334 Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/335

Przypisy

  1. Chodziło tu o nowy projekt, rozpatrywany obecnie.
  2. Miało to oznaczać kompost.
  3. Wyjątek z ody Dzierżawina p. t. „Bóg.“ (Przyp. tłum.)
  4. Deńszczyk, żołnierz przeznaczony oficerowi do usługi (Przypisek tłumacza).
  5. Tak nazywano wysoką baryerę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: J. Wołowski.