Uwaga
Serwis Wedateka jest portalem tematycznym prowadzonym przez Grupę Wedamedia. Aby zostać wedapedystą, czyli Użytkownikiem z prawem do tworzenia i edycji artykułów, wystarczy zarejestrować się na tej witrynie poprzez złożenie wniosku o utworzenie konta, co można zrobić tutaj. Liczymy na Waszą pomoc oraz wsparcie merytoryczne przy rozwoju także naszych innych serwisów tematycznych.

Scherzo (Belmont, 1900)/całość

Z Wedateka, archiwa
< Scherzo (Belmont, 1900)
Wersja z dnia 12:22, 23 mar 2019 autorstwa imported>Ankry
(różn.) ← poprzednia wersja | przejdź do aktualnej wersji (różn.) | następna wersja → (różn.)
Przejdź do nawigacji Przejdź do wyszukiwania
<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Scherzo
Pochodzenie Rymy i Rytmy. Tom I
Data wydania 1900
Wydawnictwo Jan Fiszer
Druk Warszawska Drukarnia i Litografja
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: Pobierz jako ePub Pobierz jako PDF Pobierz jako MOBI
Cały tom I
Pobierz jako: Pobierz Cały tom I jako ePub Pobierz Cały tom I jako PDF Pobierz Cały tom I jako MOBI
Indeks stron
CYKL IX.
SCHERZO.

Sława.

Oj, ze sławą trudna sprawa!
Ma kaprysy Pani Sława
I pochopną jest do psot!
Rzadko darzy łaską chętną,
Często bywa obojętną,
Częściej rzuca… szyderstw grot!

Młody wieszczu! do drukarni,
Na wystawę do księgarni,
Pragniesz nieść swych marzeń splot,
Swojej duszy ból głęboki,
Serca krew i nerwów soki,
I swojego czoła pot…

Serce bije ci radośnie,
Dusza jak na drożdżach rośnie,
Bo cudowny widzisz sen:

Setki Iksów i Ygreków
Będą czytać w ciągu wieków
Twoją odę lub twój tren!

Twojej lubej uśmiech słodki
I pochwała babci, ciotki,
Nie wystarczą więcej ci!
Że cię będzie Iksów tysiąc
Chętnie czytać, pragniesz przysiądz
Oto co się tobie śni!

A tymczasem będzie kwita,
Gdy cię krytyk X… przeczyta? —
(Nie… nie czyta nigdy on!) —
Gdy powącha tom twój szczerze
I posieka cię w kuryjerze, —
Oto będzie sławy plon!


Książkowy świat.

Jest wielki świat,
Jest ludzi tłum,
Niemeldowanych w żadnym cyrkule…
Rodzą się oni… z poety dum
I czasem więcej, niż setki lat
W zadrukowanej żyją bibule…

Rozgłos ich pędzi i goni,
Więc bez paszportu wędrują oni
Przez ludzkie serca i dusze…
Ich nierealną radość i ból
Głęboko czuje książkowy mól,
Dzieląc uciechy ich, sny i katusze…

Nad jednych losem szlocha,
Z zawodów innych szydzi,

Tamtych tak żywo kocha,
A owych tak nienawidzi, —
Że niechaj nikt się nie trudzi
Uczucia te równać z temi,
Które dla zwykłych masz ludzi,
Zameldowanych na ziemi!

Boć czem-że żywi są ludzie,
Chwiejne pomniki, stawiane nudzie, —
Materyjał ów na szkielety?!…
Gdy w tamtych mocą talentu pieczęci
Byt nieśmiertelny wetchnęło Słowo, —
I chociaż umrą w jednej pamięci,
W drugiej powstają na nowo!


Prosta droga.

Męczył się ongi pedagog stary,
By wbić mi do głowy w szkole,
Że linia prosta najkrótszą drogą,
Aż-em to pojął w mozole.
Jednakże w życiu odwrotny wniosek
Wysnuwam z spostrzeżeń wielu,
Bo ci, co idą drogą najprostszą,
Najpóźniej dochodzą celu.


Zero.

Twierdziłem niegdyś, wydając lekcyją,
Nie znając jeszcze zwątpienia,
Że cyfra zero, sama przez siebie,
Nie ma żadnego znaczenia.
Ale wnikając w sprawy społeczne,
Ja zrozumiałem dopiero,
Że tutaj właśnie wyższe znaczenie
Najczęściej posiada zero.


Źródło geniuszu.

Podobno długich krytycznych badań
Ta myśl owoce zawiera,
Że znać wpływ wina w dziełach Goethego,
Kawę w geniuszu Woltera.
Lecz próżno piję kawę i wino,
By oba złączyć geniusze…
Nie dość, co pijem… Ważne, kto pije, —
Więc sobą ja zostać muszę!


Ex nihilo nihil.

„Bóg świat ten stworzył z niczego!“
Mówią z natchnionem obliczem…
Cóż w tem tak bardzo dziwnego,
Gdy świat ten dotąd jest niczem?!


Dzieci Adama.

Podobno-ć związków kazirodczych
Szczęście swem światłem nie złoci:
Według uczonych, z takich związków
Rodzą się sami idyjoci…
Na Boga! przecie-ż ludzkość cała,
Co stwierdza biblia sama,
Pochodzi z związków kazirodczych
Pomiędzy dziećmi Adama!


Myśl o ludziach.

Wyprowadzam tu wniosek
Bez wywodów przydługich:
Każdy człowiek jest poczciw…
Gdy się skarży na drugich.
Ziemia byłaby rajem,
Gdyby on był sam jeden!
Ale… inni ludziska
Zatruwają ten Eden!


Różne karyjery.

Piotr był nader szlachetny,
A karyjerę miał szpetną;
Jana los zaś był świetny…
Bo miał minę szlachetną!
Paweł z czołem miedzianem
Wciąż opływał we złoto;
Gaweł złote miał serce…
Na miedź patrzył z tęsknotą!


Wielbicielce Szekspira.

Już od rana siadasz, dziewczę,
I Szekspira czytasz w głos;
Jeszcze rączki nie umyte,
Rozczochrany jeszcze włos…
Ucz się, dziewczę, u Szekspira:
Mimo bardzo smutny los,
Lady Macbeth myje ręce,
Desdemona czesze włos!


Chłop.

„Chłop jest to drugi tom bydlęcia“
Twierdzi Pan z wielkim zapałem.
Pozwól Pan spytać: w trzecim tomie
Którym Pan jesteś rozdziałem?


Poważna kwestyja.

Darmo na karku głowa się kiwa,
Ślęcząc nad kwestyją zabawną:
Jaka się kradzież prawną nazywa,
A jaka kradzież nieprawną!
Próżno odgadnąć umysł się biedzi,
Czemu tak dziwnie na świecie,
Że jeden złodziej w więzieniu siedzi,
Gdy drugi jeździ w karecie.
Nie kuś się jednak zmienić bieg dziejów,
Bo się nie uda, niestety,
Wsadzić do więzień wszystkich złodziejów,
Lub wszystkim rozdać karety!


Furora.

Ha, furorę zrobiłem?… Być może!
Lecz nie cieszą mnie takie zaszczyty…
Jedną mędrca naganę przełożę
Po nad głupców tysiąca zachwyty!


Wielbiciel natury.

Z wielkim gustem Pan Bóg pono
Stworzył świat ten oczywiście,
Skoro pędzlem na zielono
Pomalował liście!…
Drwijcie sobie — nic nie znaczy,
Żem pobożny dziś przesadnie,
A ja twierdzę, że inaczej
Byłoby nieładnie!…


Prośba o pocieszenie.

Kiedy mi czoło chmurzyły blade
Ongi zawiłe życia zagadki,
Tyś, przyjacielu, wyśmiał przesadę, —
Dzięki Ci w żywot wierzyłem gładki!
Dziś znów więc głowę, strudzoną wielce
Przez różne życia smutne wypadki,
Na jasnej złożyć daj kamizelce
I na rozsądnych twych spodniach w kratki!


Naturrecht.

Dziwiłem się, że koncert był,
Choć dźwięków niczyj słuch nie łowił,
Na to mi rzekł „Kurkommisär“:
„Bom ja tak postanowił!
„Czy pada deszcz, czy goście śpią,
„Czy „bad“ opustoszał, — przecie
„Muzyka gra tu o ten czas,
„Jak napisano w gazecie!“
Ha! smutne to… lecz może ztąd
Tak Niemcy idą do góry:
Niemiecki pedantyczny zmysł
Stanowi prawa natury!


Zły system.

To strasznie głupi system był,
Gdy prawda[1], to nawet zbrodnia,
Że Heine żonę swoją bił
Dwa razy w ciągu tygodnia!
Ja byłbym inny system miał,
Powiem Ci dziewczę — aniele!
Sześć razy w tydzień jeszcze nic —
Trzeba bić nawet w Niedzielę!


Do albumu Wandy.

Panno Wando, panno Wando!
Niech do piekła mnie zabierze
Sam Lucyper z swoją bandą, —
Jednak wszystko wyznam szczerze!
Jam albumów wróg najszczerszy,
Wieńcz cierniową mnie girlandą,
Tylko nie każ pisać wierszy
Do albumu, panno Wando!
Ach, gdy album ujrzę zbliska,
Panno Wando, panno Wando! —
Wnet mi myśl rozpaczna błyska,
By wynająć zaraz lando,
I uciekać, panno Wando,
Gdzie albumów brak, — z ochotą,
Aż na Poo, na Fernando,
Het, za Szolcem, za Hajotą!


Niedoszły samobójca.

Pierś targały mu ciągłe zwątpienia,
Czarno, tęskno spoglądał na świat,
A rozkosznej przeszłości złudzenia
Tak zatruły mu życie, jak jad.
Odkąd dziewczę zdradziło go płoche,
Losy szczęścia nie chciały mu dać;
Aby zaznać spokoju choć trochę,
On na szynach położył się spać.
Lecz go dostrzegł maszynista zdala
I pociągu wnet powstrzymał bieg;
Żyje przeto — przeszła smutku fala!
Dziś ma żonę — najszczęśliwszy człek!


Parodyja
Ein Fichtenbaum steht einsam…

Samotny siadł w restauracyi,
Znużony wsparł się o stół,
Chłodzi się piwem i senne
Powieki opuszcza w dół.
Marzy o żonie, co na wsi,
Gdzie cieniem werenda tchnie,
Je jajecznicę w negliżu
I po nim z tęsknoty schnie.


Burza
(Naśladowanie z niemieckiego).

Gdy czarne skrzydła swe rozpostrze noc,
Gdy dzika burzy zapanuje moc,
Gdy w ciężkich kroplach głucho spada deszcz,
Gdy wicher liśćmi wstrząsa, jakby dreszcz,
Gdy niebo ciągle od błyskawic lśni,
Gdy zdala piorun za piorunem grzmi,
Gdy groźne iskry lecą z łona chmur,
Gdy szumi potok, spadający z gór,
A tak nim wściekły powoduje szał,
Że wciąż za sobą rwie odłamy skał,
Gdy w świecie powstał niby chaos nowy,
Gdy wszystko, zda się, tylko czeka zgonu, —
Chyba nikomu nie w padnie do głowy
Otworzyć wówczas okno od wagonu!


Krótkowidz.

Codzień o jednej godzinie,
Gdym zdążał do biura rano,
Na pewnej ulicy w oknie
Widocznie na mnie czekano.
Bo zawsze o tej godzinie
Rączkę przez lufcik wsuwano
I czułem chustki powianiem
Witano mnie i żegnano.
Lecz twarzy dojrzeć nie mogłem,
Skromnie ją zawsze chowano,
I tylko coś mi migało
Za szyby powierzchnią szklaną.
Możebym jednak rozróżnił
Tę twarz figlarną, rumianą,
Lecz słusznie, jako krótkowidz,
Ślepaka nosiłem miano.
Postanowiłem nareszcie
Za szczęsną pogonić zmianą.

Wołam posłańca, co właśnie
Pod domu tego stał ścianą.
— „Weźcie ten bukiet, człowieku,
„I złóżcie przed ukochaną
„Dziewczyną z trzeciego piętra,
„Co chustką powiewa rano.“
Za chwilę wraca posłaniec…
Bez kwiatów… z miną zmięszaną…:
— „To, panie, stara kucharka,
Co ścierki trzepie co rano!“


Sentymentalny.

Oj, na piętrze, na trzeciem,
W okieneczku się świeci,
Bo szybeńki czerwone,
Jak buziaczki u dzieci.
Widać, nie śpi ma rybka,
Widać jeszcze zajęta, —
Jakże-m ciekaw, co robi?
Czy też o mnie pamięta?
Może śpiewa piosenkę
Nad kołyską dla brata,
Może czyta książeczkę
I warkoczyk rozplata.
Może siedzi milcząca,
Za mną myślą mknąc szybką?
Próżno myślę i myślę,
Co ty robisz, ma rybko!

Gdybym ptaszkiem był małym,
Tobym frunął do szybki
I zaglądał ciekawie
Do tej lubej, tej rybki.
Gdybym muszką był drobną,
O, już byłbym na piętrze,
Biłbym w szyby skrzydełkiem,
Pragnąc wlecieć we wnętrze…
Ale jestem człowiekiem,
Ach, to biéda! to biéda!
Żaden środek, ni rada
Na nic mi się nie przyda!
Iść na górę nie mogę, —
Szkoda próżnych zachodów!…
Bo jej papa mi przyrzekł, —
Że mnie zrzuci ze schodów!


Na Wilhelmsfelsen
(w Kurorcie).

Jakiż urok! jakiż czar!
Gdy spoglądasz w dół ze szczytu…
Jakoś szerzej dyszy pierś,
W piersi wzbiera pieśń zachwytu!
Upojony patrzysz w dal,
Odzyskujesz czucie, wiarę,
Całą wieczność stałbyś tak —
Tracisz całkiem czasu miarę!
Oto z dołu słychać dzwon:
Nie wiesz zgoła, kogo woła:
Czyli wiernych na table d’hôte,
Czy też głodnych… do kościoła!


Żelazny książę.

Gadał wiele, bowiem był ministrem,
Ale gadał, jak podły filister;
Wreszcie los mu kazał być filistrem,
Gadał jeszcze… gadał, jak minister!


Piosenka
na nutę współczesną.

Gdyby tak, gdyby tak
Ożenić się bogato, —
Do Ostendy lub do Ischl
Jeździć każde lato!
Potem znów, potem znów,
Gdy się zima zbliża,
Z manatkami smyrgnąć het
Do Wiednia, lub Paryża…
Urok gór i morza cud,
To znów gwarno, ludno…
Choćbyś żonki nie wziął tam,
Nie byłoby nudno!
Za to jej byś czasem słał
Miły list, zabawny,
W odpowiedzi żądał zań
Czuły list… zastawny!

Niechby miała długi nos — długi nos —
I dom na Nalewkach,
Widziałbym w tem wielki los — wielki los —
Wielbiłbym ją w śpiewkach!
Dosyć mi, dosyć mi
Ideałów drogich!
Każdy człek, co buty ma
Depce bosonogich.
Nawet stróż, nawet stróż
Przeklnie literata,
Co mu nie ma dyski dać,
A w bramę kołata!
Życie wszak krótko trwa — krótko trwa…
Po niem wieczność wróżą;
Trzeba dobrze wypić, zjeść,
Przed taką podróżą!


Kuplety do operetki.

Precz wszelkie smutne dramy,
Na dziś ich dość już mamy!
Szekspir — to stary grat!
Tragedyje nam bez przerwy
Drażniły tylko nerwy,
Lecz dziś już zmądrzał świat!

Hej, tutaj, garson, piwo
I butersznyty żywo!
I sznycel zaraz daj!
Słuchając operetki
I pokarm jedząc letki,
Uczujem w piersiach raj!

I wy, hipochondryczne,
Komedyje satyryczne,
I wy z przed oczu precz!
Miast śmieszyć nas i bawić,

Pan autor chciał się wsławić,
Topiąc nam w piersiach miecz!

Dziś postęp czasu zdrowy!
Śpiewaczki ogródkowej
Zapamiętamy gest,
Kuplety z Gasparone’ów —
Oto dziś dla milionów
Duchowy pokarm jest!

Niech głowa cię nie boli,
Nie będziesz żyć w niedoli,
Wybladłą rozjaśń twarz, —
Pójdź tylko do ogródka:
Sukienka z gazy krótka —
Ot, w czem pociechę masz!

Tem serca nie zmitrężysz,
Mózgu nie nadwerężysz,
Dożyjesz setnych lat.
Dziś lepiej, dziś weselej,
Niech w górę korek strzeli,
Bo zopereciał świat!

Z „Pierścienia Rodzinnego,“
Z „Barona Cygańskiego“
Wyniesiesz dobry smak!
Kuplety Millöckera, —

Ot, gdzie się myśl zawiera,
Ot, w czem postępu znak!

Na „Niniche,“ „Gasparone“
Swe zmysły przytępione —
Dziś kształcić może człek.
Precz bytu wszechkontrasty,
Bo wiek nasz XIX
To operetek wiek!


Powrót z hulanki.

Szedłem sobie Nowym-Światem
Aż tu naraz mnie wymija
Podchmielona, rozbawiona,
Jakaś zacna Kompanija.
Znam ich wszystkich bardzo dobrze,
Lecz zdziwiony na nich patrzę;
Tak zmienieni, tak przebrani,
Jakby mieli grać w teatrze.
Oto przodem kroczy Smutek!
On, co zwykle taki blady,
Dziś na twarzy ma rumieńce!
A we włosach… woń pomady!!
Jasny surdut, biały krawat,
W ręku laska elegancka,
W żółte kratki kamizelka —
Słowem postać szyk — szarmancka!
Za nim Czarna Melancholia,
Owa dama chmurnej twarzy —


Dziś ma lica tak płomienne,
Że przechodnia w serce parzy…
Dziwnym blaskiem świecą oczka
I strzelają nakształt rakiet;
Zamiast zwykłych szat żałobnych,
Ma koloru bordo żakiet!
A pod rękę z Melancholią
Stąpa Rozpacz Rozczochrana —
I zatacza się… O, nieba!
Owa pani… jest pijana!
Znać na twarzy róż i puder…
Suknia mnóstwem barw krzycząca!…
Śpiewa w głos hulaszczą piosnkę
I przechodniów w łokcie trąca…
Przy niej kręci się Pesymizm,
Ma niebieski monokl w oku!
Podskakując, już dwa razy
Zmoczył nowy but w rynsztoku!
Nie znać dawnej w nim powagi
Ba! na licach lśnią rumieńce;
Jakby jaki bankier, włożył
Do kieszeni obie ręce…
Jasny, modny ma garnitur…
Jest widocznie ululany…
Więc Kompanię ową pytam,
W czem jest powód takiej zmiany?
I odrzecze mi Kompanija:
— Pytasz, człeku, zkąd ta zmiana?

Myśmy całą noc hulali!
Pili całą noc szampana!
Prosił wczoraj nas na ucztę
Stary druh nasz, wieszcz nasz młody,
Co posiada znaczny talent
I nieznaczne ma dochody;
Dotąd biedak buty zdzierał,
Chodząc próżno po pożyczkę…
Wczoraj tom poezyj wydał,
U wydawcy wziął zaliczkę!
Więc przez dobroć swego serca —
O, broń Boże, nie przez cynizm! —
Ufetował Rozpacz, Smutek,
Melancholią i Pesymizm!


Nieomylny znak.

Widziałem Ją krótko na balu
Lecz będę pamiętał nie — krótko,
Bo serce mi przy Niej zabiło
Ożywczą i rzeźką pobudką…

Mówiliśmy z nią cały wieczór —
Ach! nieznaczącemi nic słowy, —
Lecz coś jakby tkwiło w przestankach,
W przecinkach i kropkach rozmowy…

I śmiała się ona tak wiele…
I ząbki jej lśniły tak ładnie…
Lecz tak się zazwyczaj ten śmieje,
Co smutek ma w sercu aż na dnie…

Nie odgadłbyś z ust uśmiechniętych,
Że ból jej jakowyś dolegał,

Lecz w nagłych zmarszczeniach jej czoła
Jak gdyby cień bólu przebiegał…

I sądzę, żem nawet uchwycił
Złamanych jej losów ogniwo,
Gdy rzekła, że „życie jest proste,
Lecz często kieruje się krzywo!“

I żal mi jej było niezmiernie,
Lecz myśli nie tknęły mnie płoche!
I czułem, że… trochę ją lubię
I ona też lubi mnie… trochę!…

Lecz, że nas coś ciągnie ku sobie, —
Z jednego wypadku jam wnosił:
Jej mąż do mnie doszedł uprzejmie
I mile na obiad zaprosił!


Przyjaciółka.

Pamiętam… jeszcze na pensyi
Sprzęgły się nasze dwie dusze,
Bo ona ze mną dzieliła
Moje dziecinne katusze…

I później szła ze mną razem
W mojego życia noc ciemną…
Poważne bóle dzieliła
I troski dzieliła ze mną…

A kiedy za mąż już wyszłam,
Pod męża wstąpiłam strzechę, —
Bawiła u mnie w gościnie
Dzieląc mój śmiech i uciechę…

Nigdy fałsz żaden nie zabrzmiał
W tej czystej przyjaźni nucie;

Każdą myśl moją dzieliła,
Dzieliła każde uczucie…

A więc dlaczegóż w wspomnieniach
Boleść mnie dzisiaj zwycięża?! —
Ach, bo odkryłam przypadkiem,
Że… dzieli ze mną i męża!


Przypisy

  1. Dowiedziono obecnie, że to fałsz. Przyp. aut.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.