Uwaga
Serwis Wedateka jest portalem tematycznym prowadzonym przez Grupę Wedamedia. Aby zostać wedapedystą, czyli Użytkownikiem z prawem do tworzenia i edycji artykułów, wystarczy zarejestrować się na tej witrynie poprzez złożenie wniosku o utworzenie konta, co można zrobić tutaj. Liczymy na Waszą pomoc oraz wsparcie merytoryczne przy rozwoju także naszych innych serwisów tematycznych.

Bezimienna/Tom I/LXI

Z Wedateka, archiwa
Przejdź do nawigacji Przejdź do wyszukiwania
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bezimienna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wydania 1912
Druk Drukiem Piotra Laskauera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: Pobierz Cały tekst jako ePub Pobierz Cały tekst jako PDF Pobierz Cały tekst jako MOBI
Indeks stron


{{#lst:Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 1.djvu/184|X161|}}
Naczelnik rękę podniósł do czapki.
Naczelnik rękę podniósł do czapki, uśmiechnął się do nich... ale zatrzymywać się nie mógł, nieco tylko głowę odwrócił.

Kobieta w czarnej sukni krzyknęła... Naczelnik dojrzał, że omdlała, chciałby był może stanąć, ale wojsko następowało, konie się parły... ludzi tysiące patrzało, siwy się pod nim targał... musiał ruszyć dalej.
Z ręką na temblaku kobieta leżała... tłum koło niej, ratował kto jak mógł, chłopcy pobiegli po wodę, panie z pierwszego piętra przysłały jakąś wódkę... ulicznik jeden pióro smalił, aby ją ocucić. Baby krzyczały, że zmarłego-by piskiem mogły obudzić... Wniesiono chorą do kamienicy.
Z przeciwnej strony w oknie domu stał z okiem wlepionem w tę kobietę wysoki mężczyzna, w czarnym płaszczu i kapeluszu włoskim, nasuniętym na oczy... pałając jakby gniewem i niecierpliwością... Dalej jeszcze w drugiem oknie kobieta blada, pięknych rysów, niemłoda, z rękami złożonemi jak do modlitwy, wpatrywała się w mdlejącą i łzy jej ciekły po twarzy. Zdawała się być blizką omdlenia.
Z górnego piętra wychylony, w czapce niepozornej, mężczyzna młody jeszcze, z wąsami, blady, jakichś rysów nie polskich, spoglądał to na idące wojsko, to na kobietę i śmiał się ironicznie... złośliwie. Z pod płaszcza wyglądała mu zaciśnięta dłoń grożąca, a z pod warg wązkich bielały drobne zcięte zęby... mruczał, podśpiewując pod nosem: Rira bien qui rira le dernier!
Mężczyzna w kapeluszu włoskim, gdy naczelnik spojrzał, gdy kobieta omdlała, gdy tłum ją otoczył, oczyma zmierzył ich wszystkich i targnął na sobie płaszcz aksamitny.
— Dość-że już tego — rzekł po cichu — brakło, żeby ją palcami wytykano... żeby o niej bajki pletli, żeby porównywano, domniemywano się... Bądź co bądź... skończyć muszę.
To mówiąc, zszedł ze schodów domu, wmieszał się w tłum, prześliznął niepostrzeżony w róg Bielańskiej ulicy, i obejrzawszy dokoła, wszedł do znajomego nam szyneczku, w którym Dyzma z Cyprusiem grali znowu w elbika.
{{#lst:Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 1.djvu/187||X161}}


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.