Uwaga
Serwis Wedateka jest portalem tematycznym prowadzonym przez Grupę Wedamedia. Aby zostać wedapedystą, czyli Użytkownikiem z prawem do tworzenia i edycji artykułów, wystarczy zarejestrować się na tej witrynie poprzez złożenie wniosku o utworzenie konta, co można zrobić tutaj. Liczymy na Waszą pomoc oraz wsparcie merytoryczne przy rozwoju także naszych innych serwisów tematycznych.

Bezimienna/Tom I/LXII

Z Wedateka, archiwa
Przejdź do nawigacji Przejdź do wyszukiwania
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bezimienna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wydania 1912
Druk Drukiem Piotra Laskauera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: Pobierz Cały tekst jako ePub Pobierz Cały tekst jako PDF Pobierz Cały tekst jako MOBI
Indeks stron


{{#lst:Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 1.djvu/187|X162|}} ojczyznę... Oddam jej życie złamane... ręka się goi, siła powraca, utrzymam karabin... pójdę z nim! za nim!...
— Zlitujże się — poczęła Ksawerowa — to już tak coś dzikiego a niesłychanego, że ci się chyba z desperacyi zamarzyć mogło. Ani ty tam potrzebna, ani ci to przystoi!
Hela nie odpowiedziała nic, ale znać było z wyrazu twarzy, iż się od zamiaru odwieść nie dała.
— O! jak mi się dziś — rzekła po chwili — ta myśl uśmiecha! Wszak on będzie wojskami dowodził. Mnie nikt nie pozna... będę go zasłaniać i bronić... zginę w jego oczach śmiercią bohaterską. Nie jest-że to stokroć słodszem, niż gnić w tem życiu bez nadziei i przyszłości?
Ksawerowa głową tylko i ramionami wzruszyła, nie chcąc się już sprzeciwiać, wzięła to za marzenie tak dziwne i niepodobne do spełnienia, iż się go nawet nie lękała. Rozmawiały o rzeczach obojętnych, gdyż matka starała się umyślnie zwrócić do innego przedmiotu, gdy we drzwiach zaszeleściała suknia kobieca. Nieznajoma całkiem twarz ukazała się przez drzwi pół otwarte.
Była to kobieta niemłoda, twarzy niemiłej, ruchliwej, konwulsyjnemi jakiemiś minami zeszpeconej. Zaraz z progu, wyciągnąwszy szyję, obejrzała niespokojnie izdebkę, osoby w niej znajdujące się... skłoniła się bojaźliwie, zaczęła na sobie suknię szarpać i poprawiać... oglądać, krygować... dygać i śmiać się.
— Wszak panna Helena? — spytała, patrząc na ranną.
— Ja jestem, albo raczej byłam nią — odpowiedziała, zbliżając się, Helena — bo teraz wyszłam za mąż.
— Ale... wychowanka pani Ksawerowej?
— Tak jest, moja...
Przybyła pani zamilkła... szukała czegoś w woreczku, spuściła głowę, podniosła oczy, odkaszlnęła, podeszła krok i szepnęła Helenie do ucha:
— Dwa słóweczka... pod sekretem!
— Przed matką moją ja nie mam tajemnic — zawołała, cofając się, Hela.
— Ano, jeśli tak... to bardzo ślicznie, bardzo ślicznie...
Tu zatrzymała się, poczęła znowu się krzywić, miotać i wykrztusiła prędko a cicho.
— Pewna osoba, którą los pani żywo obchodzi — tak, żywo obchodzi — powtórzyła śmiejąc się — życzy sobie dla nader ważnego interesu... nader ważnego! widzieć się z panią... natychmiast! natychmiast! Jest tego pilna, pilna potrzeba... a ja panią zaprowadzę... trzy kroki...
Helena spojrzała na matkę, matka na nią. W obu ta kobieta wcale nie obudziła zaufania, sam jej pośpiech i niepokój podejrzenie wywoływał.
Helena zrazu nie umiała nawet nic odpowiedzieć. Przyszło jej na myśl, że choć nie dosyć trafny był wybór posłańca, wzywano ją może... do tajemniczej matki... do tej, która ją raz ucałowała... ze łzami. Ale mógł też to być zarówno podstęp pana jenerała. Zawahały się.
Matka byłaby pewnie użyła swej towarzyszki, już przynajmniej z twarzy znanej Ksawerowej.
Wdowę tknęło w serce, jakby przeczucie. Odwiodła Helę na stronę i rzekła jej po cichu:
— Zaklinam cię, proszę, nakazuję, nie idź...
Tymczasem posłannica bardzo niespokojnie rzucała oczyma, kaszlała, udawała obojętną, ale widocznie była pomieszana i niecierpliwa.
— No jakże, idziemy? prawda? idziemy! Trzy kroki, niedaleczko... a ja już zaprowadzę i odprowadzę i proszę się tylko niczego nie lękać... Niech pani się ubierze i... ot, idźmy.
— Nie — odpowiedziała Helena — widzisz pani rękę moją, jestem ranna, nie mogę wyjść, mam siostrę chorą... Osoba, która się mną interesuje, raczy sama nas odwiedzić, może być pewną, że tu nikogo nie znajdzie.
— Ale ona wychodzić nie może! — żywo przerwała nieznajoma — pani źle czynisz... słowo daję, pani na tem wiele, wiele stracisz... Pani się nie wiedzieć czego boi...
— Ja się niczego nie lękam, a pójść nie mogę...
— Ale my tu mamy powóz, to pół godziny czasu.
— Upewniam panią, że nie pójdzie — dodała Ksawerowa — to próżno...
— Śmieszna rzecz! szepty! narady! niedowierzanie! Czegoż się panie obawiają... ja jestem osobą też uczciwą.
— Bardzo wierzę — odezwała się wdowa — ale pani jesteś nam nieznajomą... Helena chora, a ja jej wyjść nie pozwolę.
— I ja nie pójdę — dodała Helena — stanowczo mówię pani — nie pójdę.
Przybyłej jejmości zaiskrzyły się oczy, zaśmiała się sucho, złośliwie.
— Ale bardzo dobrze! ale mniejsza o to! jak panie chcą! mnie o to nie idzie bynajmniej... robiłam łaskę, ofiarowując pośrednictwo... Jeśli się na tem dużo, dużo, dużo straci... cóż mnie to może obchodzić... A straci się, to pewna, tyle tylko mówię... straci!
Chciała odejść niby i zwróciła się, powtarzając jeszcze:
— Dobranoc... jak wola.
Potem od progu jeszcze zawołała:
— Daję chwilę do namysłu!
— Nie mogę wyjść!
— Nie pozwolę jej wychodzić! — odpowiedziała Ksawerowa.
— Ale to jest śmieszne... słowo daję... śmieszne... więc żegnam — powtórzyła jeszcze kobieta.
— Żegnamy panią.
— Dobranoc... jak wola...
— Dobranoc...
Tak się jej ledwie pozbyły. Z niecierpliwością zbiegała ze schodów, zatrzymując się parę razy, jakby czekała, czy za nią nie gonią, jakby sama powrócić chciała... aż w końcu, pomrukując coś gniewna, zeszła na pierwsze piętro.
Dziwnym wypadkiem starościna, która we dnie wychodzić się obawiała, właśnie tę chwilę wieczorną obrała dla wymknięcia się z domu. Okryta czarnym kwefikiem, wysuwała się ostrożnie z bramy tak, że wysłanka krok w krok szła tuż za nią. Zeszły razem ze schodów, do bramy, w ulicę... Traf chciał też, by się obie w jedną skierowały potem stronę, ale zaledwie kilka kroków starościna postąpiła ku Tłomackiemu, gdy dwóch silnych ludzi rzuciło się na nią z obu stron, jeden z nich usta jej chustką zatulił i, niosąc na rękach, popędzili z nią do powozu, stojącego na rogu ulicy. Tu rzucili ją {{#lst:Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 1.djvu/191||X162}}


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.