Uwaga
Serwis Wedateka jest portalem tematycznym prowadzonym przez Grupę Wedamedia. Aby zostać wedapedystą, czyli Użytkownikiem z prawem do tworzenia i edycji artykułów, wystarczy zarejestrować się na tej witrynie poprzez złożenie wniosku o utworzenie konta, co można zrobić tutaj. Liczymy na Waszą pomoc oraz wsparcie merytoryczne przy rozwoju także naszych innych serwisów tematycznych.

Nędznicy/Część piąta/Księga pierwsza/całość

Z Wedateka, archiwa
Przejdź do nawigacji Przejdź do wyszukiwania
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Nędznicy
Data wydania 1900
Wydawnictwo Księgarnia S. Bukowieckiego
Drukarz W. Dunin
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Misérables
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: Pobierz jako ePub Pobierz jako PDF Pobierz jako MOBI
Cała część piąta
Pobierz jako: Pobierz Cała część piąta jako ePub Pobierz Cała część piąta jako PDF Pobierz Cała część piąta jako MOBI
Indeks stron
KSIĘGA PIERWSZA.
WOJNA W CZTERECH ŚCIANACH.
I.
Co robić w przepaści jeśli nie rozmawiać?

Powstańcy pod okiem Enjolrasa, bo Marjusz na nic już nie patrzył, korzystając z nocy, nietylko naprawili, ale powiększyli barykadę. Podwyższyli ją o dwie stopy. Pręty żelazne utkwione między kamieniami miały postać pik sterczących. Wszelkiego rodzaju rupiecie i gruzy zawalały zewnętrzną część barykady. Wyrestaurowano wreszcie redutę, obmurowawszy wewnątrz a nastrzępiwszy zewnątrz.
Naprawiono także schody kamienne, po których wchodziło się na mur cytadeli.
Uporządkowano barykadę, wyprzątnięto izbę dolną, kuchnię zamieniono na ambulans, opatrzono chorych, zebrano proch rozsypany na ziemi i na stołach, ulano kule, zrobiono ładunki, naskubano szarpi, rozdano broń pozostałą, oczyszczono wnętrze reduty, uprzątnięto śmieci i wyniesiono trupów.
Umarłych złożono na stos na uliczce Mondetour, której jeszcze byli panami. Przez długi czas bruk był czerwony w tem miejscu. Pomiędzy poległemi było czterech gwardzistów narodowych z przedmieścia. Enjolras kazał złożyć osobno ich mundury.
Enjolras radził przespać się dwie godziny. Rada Enjolrasa była rozkazem. A jednak dwóch tylko czy trzech z niej korzystało.
Trzy kobiety, korzystając z nocnego przestanku, zniknęły na dobre; powstańcy uczuli się swobodniejsi.
Znalazły sposób schronić się do sąsiedniego domu.
Wielu rannych mogło i chciało walczyć. W kuchni, którą zmieniono na ambulans, leżało na łożu z materaców i słomy pięciu ciężko ranionych, między któremi dwóch gwardzistów municypalnych. Gwardzistów tych najprzód obandażowano.
W izbie dolnej pozostał tylko Mabeuf pod czarnym całunem i Javert przywiązany do słupa.
— Jest to sala zmarłych — rzekł Enjolras.
W głębi tej sali słabo oświetlonej łojówką, stół z nieboszczykiem, prostopadły do słupa, tworzył rodzaj krzyża ze stojącego Javerta i leżącego Mabeufa.
Dyszel omnibusu był wprawdzie od kul złamany, ale można jeszcze było przyczepić doń chorągiew.
Enjolras, który miał ten przymiot wodza, że zawsze robił to co mówił, przywiązał do złamanego dyszla podziurawiony surdut starca.
Niepodobieństwem było pożywić się czemkolwiek. Ani kawałka chleba lub mięsa. Pięćdziesięciu ludzi barykady prędko wyczerpali w przeciągu szesnastu godzin liche zapasy szynkowni. Należało zgodzić się na głód.
Ponieważ nie mogli jeść, Enjolras nie pozwolił pić. Zabronił wina, a wódkę rozdzielał potrosze.
Znaleziono w piwnicy piętnaście butelek pełnych, szczelnie zatkanych. Enjolras i Combeferre przypatrywali się im, i Combeferre wyszedłszy do izby rzekł:
— To stare zapasy ojca Hucheloup, który z początku był kupcem korzennym. Musi to być prawdziwe wino — dodał Bossuet. Szczęście że Grantaire śpi, inaczej nie łatwobyśmy ocalili te butelki. Mimo szemrania Enjolras nie pozwolił wypróżnić tych butelek i żeby ich nikt nie dotknął, kazał je postawić pod stołem, na którym leżał ojciec Mabeuf.
O drugiej zrana przeliczono się. Było ich jeszcze trzydziestu siedmiu.
Zaczynało świtać. Zagaszono pochodnię stojącą w otworze urządzonym z bruku. Wnętrze barykady, rodzaj podwórka wychodzącego na ulicę, pogrążone w ciemnościach, wyglądało o zmroku jak pokład rozebranego okrętu. Kręcący się tu i owdzie wojownicy, poruszali się niby czarne postacie. Nad tem strasznem gniazdem cieniu, rysowały się sino piętra milczących domów; w górze bielały kominy. Barwa nieba miała ten piękny odcień niby biały, niby niebieski. Ptaki przelatywały szczebiocząc wesoło. Wysoki dom w głębi barykady, obrócony ku wschodowi miał na dachu odblask różowy. W okienku trzeciego piętra wietrzyk poranny poruszał siwe włosy zabitego człowieka.
— Zachwycony jestem, że zgaszono pochodnię — rzekł Courfeyrac do Feuillyego. Nudziła mię ta chwiejąca się na wiatrze pochodnia. Miała minę wystraszonej. Światło pochodni podobne jest do trwożliwej mądrości: źle oświeca, bo drży ze strachu.
Brzask poranny budzi umysły jak ptaki; wszyscy zaczęli rozmawiać.
Joly, widząc kota przechadzającego się po rynnie na dachu, taką wydobył filozofję:
— Czem jest kot? — zawołał. Jest poprawką natury. Kot to spis błędów drukarskich myszy. Mysz wraz z kotem to korekta stworzenia przejrzana i dobra do odbijania.
Combeferre otoczony studentami i robotnikami, mówił o nieboszczykach, o Janie Prouvaire, o Bahorelu, o Mabeufie i o surowym smutku Enjolrasa.






II.
Pięciu mniej, jeden więcej.

Powstańcy postanowili wszyscy zginąć. Enjolras zapytał:
— Dlaczego wszyscy?
— Wszyscy! wszyscy!
— Pozycja jest dobra — mówił Enjolras — barykada piękna. Trzydziestu ludzi wystarczy. Czemu poświęcać czterdziestu?
Odpowiedzieli: — Bo żaden nie zechce odejść.
— Obywatele — zawołał Enjolras prawie z gniewem — partja nasza nie jest dość bogatą w ludzi, by niemi niepotrzebnie szafować. Szukanie czczej chwały jest marnotrawstwem. Jeśli obowiązkiem jest niektórych odejść stąd, obowiązek ten powinien być spełniony jak każdy inny.
Enjolras, człowiek zasad, miał nad swemi współwyznawcami rodzaj nieograniczonego wszechwładztwa. Pomimo to jednak szemrano.
Wódz w całem znaczeniu tego słowa. Enjolras słysząc szemranie, nalegał natarczywiej i rzekł wyniośle:
— Ci co lękają się, że nas pozostanie tylko trzydziestu, niech powiedzą.
Szemranie wzrosło.
— Zresztą — zrobił uwagę jeden z gromady — odejść, łatwo to powiedzieć. Barykada jest otoczona.
— Od strony Targów, nie. Ulica Mondétour jest wolna, a przez ulicę Dominikańską można się dostać na rynek Niewiniątek.
— A tam — odparł inny głos z tłumu — będziesz wzięty. Wpadniesz na jaką gwardję linjową lub przedmieścia; zobaczą przechodzącego człowieka w bluzie i czapce. Skąd idziesz? może z barykady? I obaczą ci ręce. Czuć proch. Rozstrzelać go.
Enjolras, nie odpowiedziawszy, trącił w ramię Combeferra i obydwaj weszli do izby dolnej.
Po chwili wyszli. Enjolras trzymał w obu rękach cztery mundury, które schowano, a Combeferre niósł za nim lederwerki i kaszkiety.
— W tych mundurach — rzekł Enjolras — można bezpiecznie umknąć. Zawsze jest dla czterech.
— I rzucił na ziemię bez bruku cztery mundury.
Żaden się nie ruszył w stoickiem zgromadzeniu. Combeferre zabrał głos.
— No bracia, miejcie trochę litości. Czy wiecie o kogo tu chodzi? Chodzi o kobiety. Posłuchajcie. Alboż nie ma kobiet i dzieci? alboż nie ma matek, kołyszących niemowlęta i otoczonych drobiazgiem? Niechże ten, który nigdy nie widział łona karmicielki podniesie rękę. A! chcecie się dać zabić i ja chcę także, ale nie chcę, by widma kobiet dokoła mnie załamywały ręce. Umierajcie, zgoda, ale nie bądźcie przyczyną cudzej śmierci. Samobójstwa takiego jak nasze nie trzeba rozszerzać; bo gdy dosięga waszych bliźnich, zowie się zabójstwem. Pomyślcie o drobnych jasnych główkach i o siwych włosach. Słuchajcie, przed chwilą Enjolras mi mówił, że widział na rogu ulicy Łabędziej, w oświeconem na piątem piętrze okienku chwiejący się cień sędziwej niewiasty, która jak się zdaje spędziła noc całą na oczekiwaniu. Może to matka jednego z was. Niechże więc spieszy powiedzieć swej matce: Matko, oto jestem! Niech będzie spokojny, robotę dokonamy i bez niego. Kto swych bliźnich utrzymuje własną pracą, nie ma prawa się poświęcać. Byłoby to opuszczać rodzinę. A ci co mają córki, siostry! Zastanówcie się. Dajecie się zabić, polegliście, dobrze; a jutro? Dziewczęta bez chleba, rzecz straszna. Mężczyzna żebrze, kobieta się sprzedaje. Ach! te śliczne istoty tak miłe i łagodne, w czepeczkach z kwiatami, napełniające dom czystością, śpiewem, szczebiotem, co są niby żyjącą wonią i świadczą o bytności aniołów w niebie, swą dziewiczą czystością na ziemi, te Joasie, Marynie, Zosie, te czarowne i zacne istoty, które są waszem błogosławieństwem i duszą, miły Boże! cierpią głód! Cóż wam powiem? Jest targowica ciała ludzkiego. I jakże je powstrzymacie drzącemi rękoma z cienia? Pomyślcie o ulicy, pomyślcie o bruku zapełnionym przechodniami, o sklepach, przed któremi przesuwają się wygorsowane i skalane kobiety. Te kobiety były także czystemi. Pomyślcie o waszych siostrach, wy, którzy je macie. Nędza, nierząd, dozorcy miejscy. Łazarz — oto gdzie się dostaną te wątłe dziewczęta, kruche cudy wstydliwości, wdzięków i piękności, świeższe od bzów majowych! Przyjaciele, miejcie współczucie. Kobiety, nieszczęśliwe kobiety, nie zwykliśmy się bardzo nad tem zastanawiać. — Ufamy w to, że kobiety nie otrzymały wychowania męzkiego, zabraniamy im czytać, ale czyż im zabronimy iść dziś wieczór do sali zmarłych rozpoznać nasze trupy? No, żywo bracia, niech ojcowie rodzin podadzą nam rękę i pójdą z Bogiem, my i bez nich poradzimy sobie. Wiem, że trzeba, męstwa by stąd odejść, że to nie łatwo; ale im trudniej, tem większa zasługa. Powiadacie: Tem gorzej, zostanę. Tem gorzej, tak to się mówi. Ale przyjaciele, pomyślcie o jutrze, jutro was nie będzie, ale wasze rodziny pozostaną. Ile cierpień je czeka! Dziecię ładne, świeże, rumiane, szczebioczące wesoło: — czem się stanie gdy będzie opuszczone? Widziałem jedno drobniuchne, ot takie. Ojciec je odumarł. Biedne ludziska wzięli je z litości, ale sami nie mieli chleba. Dziecię zawsze było głodne. Kie płakało jednak. Widziano je jak podchodziło do zimnego zawsze pieca, który, jak wam wiadomo, oblepiany bywa gliną. Dziecię odrywało kawałki tej gliny i jadło. Oddech miało chrapliwy, twarz siną, nogi wychudłe, brzuch duży. Nie odzywało się wcale. Przemawiano doń, nie odpowiadało. I umarło. Przyniesiono je do szpitala Necker, gdzie wówczas praktykowałem. A teraz jeśli są między wami ojcowie tak szczęśliwi, że w niedzielę prowadzą spracowaną ręką drobne dziatki na przechadzkę — niech każdy z tych ojców wyobrazi sobie, że to dziecię jest jego. Biedne bobo, przypominam je sobie, wyciągnięte na stole anatomicznym; żebra jego sterczały pod skórą jak mogiły pod trawą cmentarza. W żołądku jego znaleziono błoto, w zębach miało popiół. No, połóżmy ręce na sercu i poradźmy się sumienia. Statystyki stwierdzają, że śmiertelność opuszczonych dzieci wynosi pięćdziesiąt pięć na sto. Powtarzam: chodzi o kobiety, o matki, o dziewczęta, o drobne dziatki. Alboż o was mówię? Wiemy kto jesteście, wiemy żeście waleczni, do kroćset! wiemy że każdy z was z ochotą odda życie. Wiemy to. Ale nie jesteście sami na świecie. Są inne istoty, o których należy pomyśleć. Nie bądźmy samolubami.
Wszyscy prawie spuścili głowy.
Dziwne sprzeczności serca ludzkiego w chwilach najszczytniejszych! Combeferre, który tak mówił, sam nie był sierotą. Innym przypominał ich matki, a zapomniał o swojej. Gotował się na śmierć. Był „samolubem.“
Marjusz na czczo, gorączkowy, straciwszy wszystkie kolejno nadzieje, najposępniejszy z rozbitków, syty wzruszeń gwałtownych i czując bliski koniec, coraz głębiej zanurzał się w odrętwieniu, które zwykło uprzedzać fatalną godzinę dobrowolnie przyjętą.
Fizjolog mógłby na nim studjować w zrastające symptom a ta tego gorączkowego zatopienia w sobie, które jest tem dla cierpienia, czem zachwyt dla rozkoszy. I rozpacz ma swoje upojenia. Marjusz był w takim stanie. Na wszystko patrzył jakby z zewnątrz; rzeczy, które dokoła niego się działy, wydawały mu się dalekiemi; dostrzegał ogół, ale nie wyróżniał szczegółów. Na chodzących koło siebie patrzył jakby przez płomienie. Słyszał głosy mówiących, jakby w głębi przepaści.
Jednakże ostatnia scena go w zruszyła. Jedna w niej rzecz obudziła jego uwagę. Myślał tylko o śmierci i unikał roztargnienia, ale w tem marzeniu grobowem pomyślał, że gubiąc siebie godzi się ocalić drugich.
I rzekł doniosłym głosem:
— Enjolras i Combeferre mają słuszność; obędzie się bez nieużytecznych ofiar. Przyłączam się do nich i wzywam byście się pospieszyli. Combeferre wytłumaczył wam powody. Są między wami, którzy mają rodziny, matki, siostry, żony i dzieci. Niechaj ci wyjdą z szeregów.
Nikt się nie ruszył.
— Żonaci podpory familji wystąpcie z szeregów! — powtórzył Marjusz, którego wielka była powaga.
— Rozkazuję — zawołał Enjolras.
— Proszę was o to — rzekł Marjusz.
Wówczas poruszeni słowy Combeferra i zachwiani rozkazem Enjolrasa, wzruszeni zostali prośbą Marjusza. — To prawda — mówił młodzieniec do dojrzałego mężczyzny. Jesteś ojcem rodziny. Idź do domu. — Idź ty raczej — odpowiedział zagadnięty — masz dwie siostry, które utrzymujesz.
— Spieszcie się — rzekł Courfeyrac — za kwadrans będzie zapóźno.
— Obywatele — mówił Enjolras — wybierzcie sami tych co mają odejść.
Usłuchano. Po kilku minutach jednomyślnie wybrano pięciu.
— Pięciu! — zawołał Marjusz.
Były tylko cztery mundury.
— Ha — rzekli wybrani — jeden musi pozostać.
— Ty masz żonę, która cię, kocha. A ty masz starą matkę. Ty nie masz już ani ojca ani matki, w co się obrócą trzej mali bracia? Ty masz pięcioro dzieci. A ty powinieneś żyć, masz dopiero lat siedmnaście.
— Prędzej — powtórzył Courfeyrac.
Zawołano z gromady na Marjusza:
— Wybierz pan kto ma z nas zostać.
— Tak — rzekli pięciu — wybierz pan, będziem ci posłuszni.
Marjusz sądził, że nic go już nie wzruszy, a jednak na myśl, że ma wybrać na śmierć człowieka, wszystka krew spłynęła mu do serca. Zbladł, jeśli mógł jeszcze zblednąć.
— Mnie! mnie! mnie!
Marjusz bezmyślnie porachował ich; było pięciu! Potem spuścił oczy na cztery mundury.
W tej chwili piąty mundur spadł jak z nieba na cztery inne.
Piąty człowiek ocalał.
Marjusz podniósł oczy i poznał p. Fauchelevent.
Trafem, czy instynktowo, czy też rozpatrzywszy się, wszedł przez uliczkę Mondetour, a że był w ubiorze gwardzisty, nikt go nie zatrzymał.
Stojący na czatach powstaniec, widząc jednego gwardzistę, wchodzącego na uliczkę Mondétour, nie dał hasła trwogi, myślał sobie, że prawdopodobnie złączy się z gromadą, a w najgorszym razie zostanie jeńcem. Chwila była zbyt ważną, by szyldwach dla takiej bagateli opuszczał stanowisko.
W chwili, gdy Jan Valjean wszedł do reduty, nikt go nie spostrzegł, bo wszystkich oczy zwrócone były pa pięciu wybranych i cztery mundury. Ale Jan Valjean widział i słyszał, i w milczeniu zdjął z siebie mundur i dorzucił do innych.
Wzruszenie było niezmierne.
— Kto jest ten człowiek? — zapytał Bossuet.
— To jest człowiek — odpowiedział Combeferre — który ocala drugich.
Marjusz dodał głosem poważnym:
— Znam go.
Ta rękojmia wystarczyła wszystkim.
Enjolras obrócił się do Jana Valjean:
— Witaj obywatelu — rzekł.
I dodał:
— Wszak pan wiesz, że musimy zginąć?
Jan Valjean nie odpowiedziawszy, pomagał ubrać się w mundur temu, którego ocalił.






III.
Marjusz dziki, Javert małomówny.

Powiedzmy co się działo w myśli Marjusza.
Przypominacie sobie jego stan duszy. Powtarzamy, dla niego wszystko było już tylko widzeniem. Sąd miał niepewny. Marjusz, kładziemy na to nacisk, był pod cieniem wielkich skrzydeł grobowych, otwartych nad konającemi. Czuł, że już zstępuje do grobu, zdawało mu się, że już jest z drugiej strony muru i na twarze żyjących patrzył oczyma nieboszczyka.
Jakim sposobem dostał się tu pan Fauchelevent? Dlaczego przyszedł? po co? Marjusz nie zadawał sobie tych pytań. Z resztą rozpacz nasza ma to właściwego, że ogarnia drugich jak nas samych i zdaje, się jej loicznem, że wszyscy szukają śmierci.
Tylko serce mu się ściskało na myśl o Cozecie.
Zresztą pan Fauchelevent nie przemówił do niego ani słowa, nie spojrzał nawet, i zdawał się nie słyszeć, gdy Marjusz powiedział głośno: znam go.
To zachowanie się pana Fauchelevent sprawiło ulgę Marjuszowi, i gdyby można użyć tego wyrażenia, powiedzielibyśmy, że mu się podobało. Zawsze czuł zupełną niemożność przemówienia do tego zagadkowego człowieka, który wydawał mu się zarazem dwuznaczny i cześć wzbudzający. Prócz tego nie widział go oddawna, a to w charakterach nieśmiałych i zamkniętych jak Marjusza, bardziej pomnażało tę niemożność.
Pięciu ludzi wybranych opuścili barykadę uliczki Mondetour; doskonale wyglądali na gwardzistów narodowych. Jeden z nich, odchodząc, płakał. Wszyscy uściskali się z pozostałymi.
Gdy, wróceni do życia, pięciu odeszli, Enjolras pomyślał o skazanym na śmierć. Wszedł do izby dolnej. Javert, przywiązany do słupa, marzył.
— Potrzeba ci czego? — zapytał Enjolras.
Javert odpowiedział:
— Kiedy mię zabijecie?
— Poczekaj. W tej chwili potrzebujemy wszystkich ładunków.
— Więc dajcie mi wody — rzekł Javert.
Enjolras sam mu podał szklankę wody, a że Javert był związany, podniósł mu szklankę do ust.
— Nic więcej? — zapytał Enjolras.
— Niewygodnie mi przy tym słupie — odpowiedział Javert. Nie bardzoście czuli, kiedy mię zostawiliście noc całą. Możecie mię związać, jak wam się spodoba, ale połóżcie mię na stole, jak tego.
I skinieniem głowy w skazał na ciało p. Mabeuf.
Był, jak sobie przypominacie, w głębi izby duży i długi stół.
Na rozkaz Enjolrasa czterech powstańców odwiązali Javerta od słupa. Gdy go rozwiązywano, piąty trzymał bagnet przyłożony do jego piersi. Pozostawiono ręce skrępowane z tyłu, a nogi przewiązano sznurkiem mocnym, tak, iż mógł stąpać drobnym krokiem, jak idący na rusztowanie i tak zaprowadzono go na drugi koniec izby do stołu, na którym, rozciągnionego mocno, związali w pasie.
Dla większego bezpieczeństwa, zarzucono mu postronek na szyję, skrzyżowano dwa jego końce na brzuchu, przeciągnięto sznur przez nogi i przywiązano do rąk.
Gdy tak krępowano Javerta. jakiś mężczyzna, stojący w progu, przypatrywał mu się ze szczególniejszą uwagą. Na cień, padający od tego człowieka, Javert obrócił głowę. Podniósł oczy i poznał Jana Valjean. Nie zadrżał nawet, dumnie zamknął powieki i rzekł tylko: rzecz prosta.






IV.
Położenie coraz niebezpieczniejsze.

Rozwidniał o się prędko, ale ani jedno okno, ani jedne drzwi się nie otwarły; świtanie nikogo nie budziło ze snu. Jakeśmy powiedzieli, wojska opuściły koniec ulicy Konopnej naprzeciw barykady; ulica zdawała się wolna i otwierała się dla przechodniów ze złowrogą, spokojnością. Ulica Św. Dyonizego była jak aleja sfinksów tebańskich. Ani żywej duszy na rozstajnych drogach, bielejących na świetle słonecznem. Nic posępniejszego nad tę jasność w pustych ulicach.
Nic nie widziano, a dochodziła uszów jakaś tajemnicza wrzawa. Oczywiście chwila krytyczna się zbliżała. Jak w przeddzień wieczorem, placówki cofnęły się tym razem wszystkie.
Barykada była silniejszą, niż podczas pierwszego ataku. Po odejściu pięciu, jeszcze ją podwyższono.
Otrzymawszy przestrogę od szyldwacha, stojącego od strony Targów, Enjolras, obawiając się napaści z tyłu, kazał zabarykadować ułamek ulicy Mondétour, który dotychczas był wolny. Na ten cel wyjęto bruk z przed kilku domów. Tym sposobem barykada, zamurowana na trzech ulicach: na Konopnej, od Łabędzia i Petite Truandaire na lewo, a od Mondétour na prawo, w istocie była prawie niezdobytą, ale też i fatalnie zamkniętą. Miała trzy fronty, a żadnego wyjścia. — Twierdza, ale i pułapka — mówił — śmiejąc się Courfeyrac.
Enjolras kazał nagromadzić przy drzwiach szynkowni kilkadziesiąt kamieni „zbytkowych“, jak mówił Bossuet.
Nastało tak głębokie milczenie od strony, z której oczekiwano napaści, że Enjolras kazał zająć każdemu stanowisko bojowe.
Rozdano wszystkim porcje gorzałki.
Jak wczorajszego wieczora, wszystkich uwaga zwróconą była na koniec ulicy, teraz oświecony i widzialny.
Oczekiwanie nie długo trwało. Wrzawa wyraźnie dochodziła od strony Saint Leu, nie było to jednak podobne do poruszeń pierwszego ataku. Brzęk łańcuchów, turkot niespokojny jakichś ciężarów, szczęk spiżu, odbijającego od bruku, jakiś uroczysty harmider, zapowiadały, że zbliżają się straszne żelaztwa. Jakiś dreszcz przenikał wnętrzności tych starych ulic spokojnych, zabudowanych dla żyznej cyrkulacji handlu i idei. a bynajmniej nie przeznaczonych dla potwornego toczenia się kół wojennego rydwanu.
Źrenice wojowników błyszczały dziko wytężone ku końcowi ulicy.
Ukazała się armata.
Artylerzyści popychali działo, osadzone na lawecie; konie były odprzężone; dwóch żołnierzy podtrzymywali lawetę, a czterech pchali kota; inni szli z tyłu za jaszczykiem. Widać było dymiący się lont.
— Pal! — krzyknął Enjolras.
Cała barykada dała ognia, huk był straszny; tumany dymu pokryły armatę i żołnierzy; po kilku sekundach mgła się rozproszyła, armata i ludzie ukazali się znowu; artylerzyści popychali działo naprzeciw barykady, spokojnie, bez pośpiechu. Ani jeden nie został ugodzony. Później dowodzący oddziałem siadł na zadzie armaty i rychtował ją z powagą astronoma, ustawiającego lunetę.
— Brawo, kanonierzy! — zawołał Bossuet.
Po chwili armata stała wycelowana na środku ulicy ze straszną, paszczą, otwartą na barykadę.
— No, żwawo! — rzekł Courfeyrac. Otóż i brutal. Po prztyczku w nos, pałką w łeb. Armja wyciąga na nas tłustą łapę. Z barykadą będzie krucho. Pukanina maca, ale armata bierze.
— To ośmiofuntówka nowego modelu, ze spiżu — dodał Combeferre. Takie działa prędko pękają, jeśli w mieszaninie będzie więcej niż dziesięć części cyny na sto miedzi. Od zbytku cyny są zbyt miękkie. Stąd w lufie robią się piwnice i izby. Zapobiegając temu niebezpieczeństwu, a zarazem chcąc włożyć silniejszy nabój, może należałoby wrócić do sposobów, używanych w czternastym wieku, do opasywania działa obręczami, wzmocnienia zewnątrz mnóstwem kółek stalowych od zadu do przedniego otworu. Tymczasem, jak mogą, zaradzają złemu; z pomocą kota zdołano rozpoznać gdzie są dziury i doły. Najlepszym jednak sposobem jest ruchoma gwiazda Gribeauvala.
— W szesnastym wieku — zauważył Bossuet — żłobkowano działa.
— Tak — odpowiedział Combeferre — to powiększa siłę rzutu, ale zmniejsza celność strzału. W strzałach do bliskiej odległości, pocisk nie jest dość prosty, zboczenia są wielkie, pocisk nie biegnie linją prostą, by mógł trafić przedmioty pośrednie, co jednak jest nieodzownem w walce, zwłaszcza, gdy nieprzyjaciel jest blisko i należy prędko strzelać. Ten brak wytężenia w linji, którą przebiega pocisk, rzucony z dział żłobkowanych szesnastego wieku, pochodził ze słabości naboju; słabe naboje w machinach tego rodzaju były jedną z konieczności ówczesnej balistyki, takich np. jak zachowanie lawet. Wogóle armata nie może robić wszystkiego, co zechce; jej siła jest wielką słabością. Kula działowa przebiega sześćset mil na godzinę, kiedy światło przebiega siedmdziesiąt tysięcy mil na sekundę.
— Nabić broń — rzekł Enjolras.
Jak wytrzyma barykada kule armatnie? czy strzał działowy zrobi wyłom? Takie zadawano sobie pytania. Gdy powstańcy nabijali broń, artylerzyści nabijali armatę.
Wielka była niespokojność w reducie.
Przyłożono lont — wypaliło działo.
— Jestem! — zawołał głos wesoły.
I jednocześnie z kulą armatnią Gavroche wpadł do barykady.
Przybył od ulicy Łabędziej, przeskoczywszy barykadę, stawioną od ulicy Petite Truandaire.
Gravroche większe sprawił wrażenie na barykadzie, niż kula armatnia.
Kula ugrzęzła w gruzach, złamawszy koło omnibusu i zgruchotawszy stary wózek Anceau.
— Dalej — zawołał Bossuet na artylerzystów.






V.
Z artylerzystami niema żartów.

Otoczono Gavrocha.
Ale nie miał czasu opowiedzieć swych przygód. Marjusz ze drżeniem odprowadził na stronę.
— Po cóś tu przyszedł?
— Ba! odparł chłopiec. A pan po co?
I bystro a zuchwale spojrzał na Marjusza.
Marjusz mówił dalej tonem surowym:
— Kto ci kazał wracać? Czyś przynajmniej oddał list według adresu.
Gavroche doznawał trochę zgryzot sumienia z powodu tego listu. Śpiesząc się, by jak najprędzej wrócić, raczej się pozbył listu, niż oddał go jak należało. Zmuszony był wyznać przed sobą, że trochę lekkomyślnie powierzył go nieznajomemu, którego nawet twarzy nie widział. Wprawdzie człowiek ten miał głowę odkrytą, ale to nie wystarcza. Słowem, dawał sobie w duchu małe napomnienia i lękał się wyrzutów Marjusza. Wydobywając się z kłopotów, użył najpospolitszego środka i skłamał wierutnie.
— Obywatelu, oddałem list odźwiernemu. Dama spała. Otrzyma list, gdy się obudzi.
Marjusz, wysyłając list, miał cel podwójny: pożegnać się z Cozettą i ocalić Gavrocha. Musiał poprzestać na połowie swych życzeń.
Uderzył go pewien związek między wysłaniem listu i obecnością pana Fauchelevent. Pokazał go Gavrochowi.
— Czy znasz tego człowieka?
— Nie — odpowiedział Gavroche.
W istocie Gavroche widział Jana Valjeana w nocy i nie mógł go poznać.
Niepewne i chorobliwe domysły, które powstały na chwilę w umyśle Marjusza, rozproszyły się niebawem.
Tymczasem Gavroche był już na drugiej stronie i wołał: gdzie moja strzelba!
Courfeyrac kazał mu ją oddać.
Gavroche zawiadomił „swoich towarzyszy“, jak ich nazywał, że barykada jest blokowaną. Z wielką biedą się przedarł. Bataljon linjowy, stojąc na ulicy Petite Truandaire czuwał od strony ulicy Łabędziej; ze strony przeciwnej gwardja municypalna zajmowała ulicę Dominikańską. Na wprost stała główna armja.
Enjolras tymczasem, wytężywszy słuch, wypatrywał przez szczelinę w barykadzie.
Oblegający, zapewne niezadowoleni ze strzału kulą, już go nie powtórzyli.
Kompanja piechoty linjowej zajęła koniec ulicy w tyle armaty. Żołnierze, wyłamawszy bruk z ulicy, ułożyli z niego podmurowanie, ośmnaście cali wysokie, na w prost barykady. W lewym końcu tego podmurowania, widziano czoło kolumny bataljonu, stojącego na ulicy Św. Dyonizego.
Enjolras zdawał się pochwycić szmer osobliwszy, jak i wydaje posuwanie jaszczyka z kartaczami i zobaczył, że dowódzca armaty zmieniał jej kierunek, pochylając paszczę na lewo. Potem artylerzyści nabili armatę. Dowódzca sam porwał lont i zbliżył do ognia.
— Schylić głowy, uszykujcie się! — zawołał Enjolras.
Powstańcy, rozproszeni przy szynkowni, po opuszczeniu stanowisk za przybyciem Gavrocha, rzucili się bezładnie ku barykadzie, ale nim wykonali rozkaz Enjolrasa, rozległ się straszny ryk wystrzału kartaczami.
Strzał, skierowany na bok reduty, odbił się na murze i to straszne odbicie zabiło dwóch, a trzech raniło.
Jeszcze kilka takich strzałów i barykada byłaby zburzoną. Kartacze wpadały wewnątrz.
Rozległ się szmer przerażenia.
— Bądź co bądź nie dopuśćmy przynajmniej drugiego strzału — rzekł Enjolras.
I złożywszy dubeltówkę, zmierzył do dowódzcy armaty, który w tej chwili, pochylony na zadzie działa, prostował cel i stanowczo oznaczał.
Dowódzcą armaty był ładny sierżant artylerji, młody, jasnowłosy, z twarzą łagodną, z miną rozumną, właściwą dla tej broni fatalnej i strasznej, która nieustannie doskonaląc się w zgrozie, w końcu zabije wojnę.
Combeferre, stojąc przy Enjolrasie, patrzył na tego młodzieńca.
— Co za szkoda — rzekł Combeferre. Szkaradna rzecz te rzezie. Enjolras, celujesz do sierżanta, a nie patrzysz na niego. Wyobraź sobie ten śliczny młodzieniec jest nieustraszony; widać, że myśli; ci młodzi ludzie z artylerji są bardzo ukształceni; ma ojca, matkę, rodzinę; kocha się może; ma najwięcej lat dwadzieścia pięć; mógłby być twoim bratem.
Tejże chwili Enjolras pociągnął za cyngiel. Błysnęło światło. Artylerzysta dwa razy się zakręcił z wyciągniętymi rękoma i podniesioną głową, jakby chciał zaczerpnąć powietrza, potem obalił się na armatę i został bez ruchu. Ze środka jego pleców tryskał strumień krwi. Kula przeszyła na wskroś piersi. Nie żył.






VI.
Użycie niechybnego strzału i starego talentu myśliwskiego.

Wszczęły się narady między obleganymi. Strzały armatnie znów się rozpoczną, kartaczowanie za kwadrans zburzy barykadę. Koniecznie trzeba zobojętnić strzały.
Enjolras wydał rozkaz:
— Założyć otwory materacami.
— Nie mamy — rzekł Combeferre. Ranni na nich leżą.
Jan Valjean, siedząc z boku na barjerze w rogu szynkowni, trzymał między kolanami karabin i nie brał dotychczas żadnego udziału w wypadkach. Nie zwracał uwagi na to, że dokoła niego mówiono: Ten karabin próżnuje.
Na rozkaz Enjolrasa powstał.
Przypominamy, że gdy tłum wpadł na ulicę Konopną, jakaś stara kobieta, przewidując kule, wywiesiła materac przed oknem. Okno było na poddaszu domu, o sześciu piętrach, stojącego nieco na zewnątrz barykady. Materac wspierał się spodem o dwie tyczki, a wierzchem przywiązany był do ram okna dwoma sznurkami. Zdaleka sznurki te rysowały się na niebie, cienkie jak włosy.
— Może mi kto pożyczyć dubeltówki nabitej? — rzekł Jan Valjean.
Enjolras podał mu swoją.
Jan Valjean zmierzył do poddasza i strzelił.
Jeden sznurek materaca został przecięty.
Materac wisiał już tylko na drugim.
Jan Valjean strzelił powtórnie. Drugi sznurek uderzył o szyby poddasza. Materac zsunął się miedzy tyczkami i spadł na ulicę.
Wszyscy zawołali: — Mamy materac.
— Tak — rzekł Combeferre — ale kto po niego pójdzie?
W istocie materac padł na barykadę, między obleganymi i oblegającymi. Śmierć sierżanta artylerji do wściekłości doprowadziła wojsko; żołnierze od kilku minut, położywszy się krzyżem za wałem, ułożonym z bruku, nim odezwała się armata, strzelali z karabinów na barykadę. Powstańcy nie odpowiadali na te strzały, oszczędzając amunicji. Strzały żołnierzy rozbijały się o barykadę, ale na ulicy straszliwie świstały kule.
Jan Valjean przemknął z barykady na ulicę, przeszedł przez nawałnicę kul, podniósł materac, włożył go na plecy i wrócił do barykady.
Sam zatkał przekop materacem, przyłożywszy w ten sposób do muru, że altylerzyści widzieć go nie mogli.
To uczyniwszy, barykada czekała na strzał kartaczowy.
Niebawem nastąpił.
Armata z rykiem wyrzuciła ładunek kartaczy. Kule nie odbiły się od muru, uwięzły w materacu. Otrzymano skutek przewidziany. Barykada raz jeszcze ocalała.






VII.
Zorza.

W tej chwili Cozetta się obudziła.
Pokój jej był wązki, schludny, cichy, z wysokiem oknem od wschodu, wychodzącem na podwórko.
Cozetta nic nie wiedziała, co się dzieje w Paryżu. Weszła już do swego pokoju, gdy Toussaint rzekła: Zdaje się, że jest jakaś wrzawa.
Cozetta spała kilka godzin, ale dobrze. Miała sny wesołe, zapewne dlatego, że jej łóżeczko było bardzo białe. Ktoś nakształt Marjusza ukazał jej się w świetle. Obudziła się ze słońcem w oczach i zdawało się, że śni jeszcze.
Pierwsza jej myśl po obudzeniu była wesołą. Cozetta czuła się spokojną. Jak Jan Valjean przed paru godzinami, przechodziła tę wewnętrzną rewolucję duszy, w której wszelkiemi siłami odpychamy nieszczęście. Z całej duszy pragnęła mieć nadzieję, choć nie wiedziała dlaczego. Potem serce jej się śmiało. Od trzech dni nie widziała Marjusza. Ale powiedziała sobie, że musiał otrzymać jej list, że wiedział, gdzie mieszka, a będąc rozumny, znajdzie sposób przyjścia do niej. I to dziś z pewnością, może rano jeszcze. Rozwidniało zupełnie, ale promień słońca padał poziomo pomyślała, że choć jeszcze wcześnie, lecz wstać trzeba i przyjąć Marjusza.
Czuła, że nie może żyć bez Marjusza i to było dostatecznym powodem, by Marjusz przyszedł. Nie przyjmowała żadnego zarzutu. Rzecz oczywista. I tak już było potwornem, że trzy dni cierpiała. Marjusz trzy dni nie obecny — jak mógł na to pozwolić Pan Bóg? Ale teraz niebo nie będzie się sprzeciwiało, i Marjusz przyjdzie z dobrą nowiną. Taką je st młodość, prędko ociera oczy; boleść wydaje się jej nieużyteczną, więc jej nie przyjmuje. Młodość jest uśmiechem przyszłości wobec nieznanego, które także jest uśmiechem. Szczęście jest jej wrodzone. Zdaje się, że jej oddech jest nadzieją.
Zresztą Cozetta nie mogła sobie przypomnieć, co jej powiedział Marjusz o nieobecności swojej, która dzień tylko trwać miała i jakie jej dał objaśnienia. Każdy to zauważył, z jaką zręcznością pieniądz upuszczony na ziemię, toczy się, by ukryć i nie być znalezionym. Podobnie niektóre myśli płatają nam tego figla, kryjąc się gdzie w zakątku naszego mózgu; stało się, zaginęły, ani ich odszukasz w pamięci. Cozettę gniewało trochę, że nie mogła sobie przypomnieć. Mówiła sobie, że to bardzo źle? jej strony i że niegodziło się zapominać słów Marjusza.
Wstała z łóżka i obmyła duszę i ciało, to jest pomodliła się i ubrała.
Można jeszcze wprowadzić czytelnika do małżeńskiej alkowy, ale nie do sypialnego pokoju dziewicy. Uszłoby to może poezji, ale prozie się niegodzi.
Jest to wnętrze kwiatu jeszcze zamkniętego, białość w cieniu, celka wewnętrza pączka lilji, do której nie zagląda człowiek, dopóki nie zajrzało słońce. Kobieta w pączku jest świętą. Niewinne łóżko, odsłaniające się, czarowna półnagość, lękająca się siebie samej, biała nóżka, chroniąca się w trzewiczek, pierś, zasłaniająca się przed zwierciadłem, jakby zwierciadło było źrenicą, koszula, opinająca się z pośpiechem, by ukryć ramiona za lada sunięciem krzesła lub turkotem przejeżdżającego powozu — sznurki zawiązane, haftki zapięte, zaciśnięte sznurówki, dreszcze chłodu i wstydu, przedziwny przestrach we wszystkich poruszeniach, niepokój prawie skrzydlaty, gdy niczego nie potrzeba się lękać, koleje odziewania się, rozkoszne jak obłoki poranne: tego wszystkiego nie godzi się opowiadać, samo napomknienie już jest zbytecznem.
Oko mężczyzny z religijniejszą czcią spuszczać się winno wobec wstającej z łoża dziewicy, niż wobec wschodzącej gwiazdy. Możność zobaczenia jej powinna ze czcią się cofnąć. Puszek brzoskwini, pyłek śliwki, promienisty kryształ śniegu, skrzydła motyla, umączone piórkami, są rzeczy grube i szorstkie w porównaniu z tą czystością, która nawet nie wie, że jest czystą. Dziewica jest tylko błyskiem marzenia i nie jest jeszcze posągiem. Jej alkowa kryje się w posępnej części ideału. Zuchwałe dotknięcie spojrzenia kazi ten półcień tajemniczy. Tu patrzyć, to znieważać.
Nie będziemy więc opisywali miłego krzątania się Cozetty przy gotowalni.
Powiastka wschodnia mówi, że Bóg stworzył różę białą, ale Adam spojrzał na nią w chwili, gdy się otwierała, i zawstydzona stała się różową. Należymy do tych, co stają zdumieni i czcią przejęci wobec dziewic i kwiatów.
Cozetta ubrała się prędko, uczesała, ustroiła głowę, co było rzeczą prostą w owym czasie, gdy kobiety nie wypełniały swych splotów i warkoczy poduszeczkami i beczułkami, i nie kładły krynolin w swe włosy. Potem otworzyła okno i powiodła oczyma dokoła, spodziewając się ujrzeć choć kawałek ulicy, jaki róg domu, trochę bruku, gdzieby mogła dostrzedz Marjusza. Podwórko otoczone było wysokiemi murami, między któremi ciągnęły się ogrody. Cozecie wydały się te ogrody szkaradne; po raz pierwszy w życiu kwiaty były dla niej brzydkie. Stokroćby wolała zobaczyć kawałek rynsztoka ulicy. Nie widząc nic na dole, podniosła oczy w niebo, jakby spodziewała się, że stamtąd spadnie Marjusz.
Nagle zalała się łzami. Nie pochodziło to z ruchliwości duszy: ale nadzieję jej przygniatała boleść. Czuła niewyraźnie, że dzieje się coś strasznego. W istocie coś się gotowało w powietrzu. Powiedziała sobie, że niczego nie była pewną, że stracić się z oczów, było to się zgubić. Myśl, że Marjusz może przyjść z nieba, przeraziła ją smutnie.
Później — takie są odcienia duszy dziewiczej — wróciły spokój, nadzieja i jakiś uśmiech bezwiedny, ale ufający Bogu.
Wszyscy w domu jeszcze spali. Ponura cisza prowincjonalna. Żadna okiennica nie otworzyła się. Budka stróża zamknięta. Toussaint nie wstała i Cozetta sądziła, że i ojciec spał jeszcze. Musiała dużo przecierpieć i jeszcze cierpieć, kiedy ojciec wydał się jej teraz złośliwym; ale liczyła na Marjusza. Zaćmienie takiego światła było niemożliwe. Chwilami słyszała w dali jakieś głuche w strząśnienia i mówiła sobie: Dziwna rzecz, że tak wcześnie otwierają i zamykają bramy. Były to wystrzały armatnie, bijące w barykadę.
O kilka stóp poniżej okna Cozetty, w starem gzemsie muru było gniazdo jaskółek, nieco wystające za gzems tak, iż góry można było widzieć wnętrze tego małego raju. Matka siedziała, okrywając skrzydłami niby wachlarzem pisklęta; ojciec odlatywał i wracał, niosąc w dziobku pokarm i pocałunek. Wschodzące słońce złociło tę rodzinę szczęśliwą, a wielkie prawo Mnóżcie się uśmiechało się dostojnie i słodka tajemnica rozkwitała w glorji porannej. Cozetta z włosami na słońcu, duszą w obłokach, oświecona wewnątrz miłością, a zewnątrz zorzą, mimowolnie pochyliła głowę i nie śmiejąc wyznać przed sobą, że jednocześnie myśli o Marjuszu, patrzyła na te ptaki, tę rodzinę, na samca, matkę i dzieci z głębokim niepokojem, jaki widok gniazda budzi w dziewicy.






VIII.
Strzał, który nie chybia celu, a nikogo nie zabija.

Ogień oblegających nie ustawał. Strzały armatnie i z zręcznej broni kolejno następowały po sobie, nie wielkie czyniąc spustoszenia. Najwięcej ucierpiała facjata Koryntu. Okna pierwszego piętra i podzasza dziurawione kulami i kartaczami, powoli się rozpadały. Oblegani musieli się cofnąć z okien.
W czasie bitwy intrygują się jak na balu. Prawdopodobnie milczenie reduty zaczęło niepokoić oblegających i budzić obawę jakiej niespodzianki; uczuli więc potrzebę przekonać się, co się dzieje za tą kupą kamieni, za tym niezdobytym wałem, który nieczule przyjmował pociski, nie odpowiadając na nie. Powstańcy spostrzegli nagle kask błyszczący w słońcu na dachu sąsiednim. Strażak siedział na kominie i zdawał się odbywać wartę. Spojrzenie jego zanurzyło się w barykadzie.
— A to niebezpieczny strażnik — rzekł Enjolras.
Jan Valjean oddał dubeltówkę, ale miał swój karabin.
Nie rzekłszy słowa zmierzył do strażaka i w sekundę potem kask przestrzelony kulą, spadł z łoskotem na ulicę. Przestraszony żołnierz zniknął.
Drugi spostrzegacz zajął jego miejsce. Był nim oficer. Jan Valjean nabił karabin, zmierzył do nowoprzybyłego i kask oficera spadł za kaskiem żołnierza. Tym razem zrozumiano przestrogę. Nikt się nie ukazał na dachu.
— Dlaczego nie zabiłeś pan tego człowieka? — zapytał Bossuet Jana Valjean.
Jan Valjean nie odpowiedział.
Bossuet szepnął do ucha Combeferra:
— Nie odpowiedział na moje zapytanie.






IX.

— Podziwiam Enjolrasa — mówił Bossuet. Jego nieczuła śmiałość wprawia mię w zdumienie. Żyje samotny, to zapewne czyni go nieco smutnym; Enjolras skarży się na swoją wielkość, która go skazuje na wdowieństwo. My pospolici śmiertelnicy mamy wszyscy po jednej lub dwie kochanek, za któremi szalejem i jesteśmy waleczni. Kto jest zakochany jak tygrys, musi się bić przynajmniej jak lew. Tym sposobem mścimy się za figle jakie nam płatają panny gryzetki. Orlando rzuca się na śmierć, by rozdąsać Angelikę; wszelki nasz heroizm ma swe źródło w kobiecie. Mężczyzna bez kobiety jest jak pistolet bez kurka. Kobieta wystrzela mężczyznę. Otóż Enjolras nie ma kobiety. Nie jest zakochany, a jednak umie być nieustraszonym. Rzecz niesłychana, że można być zimnym jak lód, a zuchwałym jak ogień.
Enjolras zdawał się nie słuchać.
Bossuet śmiał się jeszcze, gdy Courfeyrac zawołał:
— Nowy gość! I głosem herolda dodał:
— Nazywam się ośmiofuntówka.
W istocie nowa osoba weszła na scenę. Była to druga armata.
Zbliżało się rozwiązanie.
Po kilku chwilach obydwie armaty, prędko nabite, zionęły razem pociski na redutę; ogień plutonowy piechoty i gwardji przedmieścia dopomagał artylerji.
W pewnej odległości słychać było inne strzały. Kiedy dwie armaty srożyły się na redutę ulicy Konopnej, współcześnie dwie inne, wystawione jedna na ulicę Sw. Dyonizego, druga na ulicę Aubry le Boucher,[1] piorunowały barykadę Saint-Merry. Posępne echo rozlegało się z tych czterech armat.
Z dwóch dział, które paliły do barykady ulicy Konopnej, jedno ciskało kartacze drugie kule.
Armata, rzucająca kule, podniesioną była nieco wyżej i tak wyrychtowana, by kula, uderzając w szczyt barykady, kruszyła ją i rzucała bruk na powstańców.
Ten rodzaj strzelania miał na celu spędzić walczących ze szczytu reduty i zmusić do usunięcia się wewnątrz reduty; zapowiadało to bliski szturm.
Skoroby oblegani raz spędzeni zostali ze szczytu barykady kulą, a z okien kartaczami, kolumna wojska mogłaby bez przeszkody, prawie niewidziana przypuścić szturm, wskoczyć na redutę, jak zeszłego wieczora, a być może zdobyć ją niespodzianie.
— Trzeba koniecznie zmniejszyć niedogodność tych dział — rzekł Enjolras i zawołał: — Strzelać do artylerzystów!
Wszyscy byli gotowi. Barykada milcząca oddawna, dała szalonego ognia, siedm lub ośm ogólnych wystrzałów nastąpiło po sobie z wściekłą radością; ulica zapełniła się oślepiającym dymem i po kilku minutach, można było zobaczyć większą część artylerzystów powalonych na koła armat. Pozostali spokojnie nabijali działa, ale ogień zwolniał.
— Dobrze idzie — rzekł Bossuet do Enjolrasa. Mamy powodzenie.
Enjolras w strząsnął głową i odpowiedział:
— Jeszcze kwadrans takiego powodzenia, a nie zostanie dziesięciu ładunków na barykadzie.
Zdaje się, że Gavroche usłyszał te słowa.






X.
Gavroche w ogniu.

Courfeyrac nagle spostrzegł, że ktoś z barykady wysunął się na ulicę, na grad kul i kartaczy.
Gavroche wziął z szynkowni koszyk od butelek, wyszedł przez przekop i spokojnie zajął się wypróżnianiem ładownic gwardzistów narodowych, zabitych pod barykadą.
— Co ty tam robisz? — zapytał Courfeyrac.
Gavroche odpowiedział:
— Obywatelu, napełniam koszyk.
— To nie widzisz, że kartaczują?
Gavroche odpowiedział:
— A tak, grad pada. Więc cóż?
Courfeyrac zawołał:
— Wracaj!
— Zaraz, zaraz — odrzekł Gavroche.
I jednym skokiem rzucił się w ulicę.
Kompanja gwardzistów kapitana Fannicot, ustępując wczoraj zostawiła za sobą trupów.
Ze dwudziestu poległych gwardzistów leżało tu i owdzie na bruku przez całą długość ulicy. Dwadzieścia ładownic dla Gavrocha.
Dym strzałów tworzył gęstą mgłę na ulicy. Kto widział chmurę opadłą w wąwóz między dwiema stromemi górami, wyobrazi sobie ten dym zgęszczony między dwoma rzędami wysokich domów. Podnosił się zwolna i zgąszczał znowu za każdym wystrzałem; stąd ciemność nawet wśród białego dnia. Zaledwie się spostrzegali walczący na dwóch końcach ulicy dość krótkiej.
Ta ciemność prawdopodobnie pożądana dla dowódzców, kierujących szturmem do barykady, użyteczną była dla Gavrocha.
Pod tą zasłoną dymu i dzięki swej drobnej postaci, niepostrzeżony posunął się daleko w ulicę. Bez wielkiego niebezpieczeństwa wypróżnił siedm lub ośm ładownic.
Czołgał na brzuchu, czwałował na czworakach trzymając koszyk w zębach, kręcił się, posuwał, wił jak wąż od jednego do drugiego trupa i łuskał ładownice jak małpa orzechy.
Z barykady, przy której był jeszcze dość blisko, nie śmiano krzyczeć na niego, by nie zwrócić uwagi oblegających.
Na trupie jednego kaprala znalazł rożek z prochem.
— I to się przyda — rzekł, chowając rożek do kieszeni.
Tak suwając doszedł do punktu, gdzie dym strzałów stawał się przezroczysty.
Kilku tyraljerów piechoty, stojących przy lawecie i tyraljerzy gwardji przedmieścia, nagle pokazali sobie coś poruszającego się w dymie.
W chwili gdy Gavroche zabierał ładunki sierżantowi, leżącemu przy barjerze, kula uderzyła trupa.
— Tam do licha! — rzekł Gavroche. Zabijają mych nieboszczyków.
Druga kula skrzesała ogień na bruku tuż przy nim. Trzecia obaliła koszyk.
Gavroche spojrzał i zobaczył, że strzały pochodziły od gwardji przedmieścia.
Wstał, wyprostował się, ujął się pod boki i z rozpuszczonemi na wiatr włosami bystro patrzył na strzelających gwardzistów.
Potem podniósł koszyk, zebrał do jednego ładunki, które wypadły na bruk i postąpił ku strzałom, szukając nowej ładownicy. Czwarta kula go chybiła. Gavroche zaśpiewał:

Jam nie kandydat na mera,
Wina w tem pana Woltera
Bo ze mnie kawał wisusa
Jest to wina pana Rusa.

Piąta kula wywołała tylko taką zwrotkę:

Ma wesołość zawsze szczera,
Wina w tem pana Woltera;
Choć kapota moja kusa,
Jest to wina pana Rusa.

Tak trwało czas pewien.
Widok był straszny. Gavroche obrany za cel strzałów przedrwiwał strzelaninę. Zdawał się bawić wyśmienicie. Był to wróbel dziobiący strzelców. Na każdy wystrzał odpowiadał zwrotką. Strzelano doń nieustannie i zawsze chybiano. To padł plackiem na ziemię, to powstał, to rzucił się w kąt bramy, podskoczył, zniknął, ukazał się znowu, na strzelanie odpowiadając finfą, a tymczasem chwytał ładunki, wypróżniał ładownice i napełniał koszyk. Powstańcy niespokojnie śledzili go oczyma. Nie był to dzieciak, nie był to człowiek, ale jakiś dziwny ulicznik-czarodziej. Rzekłbyś nietykalny karzełek zawieruchy. Kule uganiały się za nim, on był zwinniejszy od nich. Grał w jakąś skoczną ciuciubabkę ze śmiercią; ilekroć zbliżyła się płaskonosa twarz widma, dawał jej szczutka.
Jedna wszakże kula, lepiej wymierzona lub bardziej zdradziecka od innych, dosięgła nareszcie chłopca-ognika. Gavroche zachwiał się i upadł. Upadł, ale zaraz się wyprostował i usiadł na bruku. Długa wstęga krwi opasywała mu twarz; podniósł obydwie ręce w powietrze, spojrzał w stronę skąd wyszedł strzał i zaczął śpiewać:

Los mnie w błocie poniewiera,
Wina w tem pana Woltera,
Nosem w rynsztok dałem susa,
Jest to wina...

Nie dokończył. Druga kula tego samego strzelca przerwała mu śpiew. Tym razem twarzą powalił się na bruk i już się nie poruszył.






XI.
Jakim sposobem brat staje się ojcem.

W owym właśnie czasie było w ogrodzie Luksemburskim — spojrzenie dramatu winno wszędzie przeniknąć — dwoje dzieci trzymających się za ręce. Jedno mogło mieć siedem, drugie pięć lat. Deszcz je zmoczył, więc szły aleją od strony słońca; starszy chłopiec prowadził młodszego, a obydwaj mieli minę dzikich ptasząt. Młodszy mówił: Jeść mi się chce.
Starszy, trochę opiekun, prowadził brata lewą ręką, a w prawej trzymał kijek.
Byli sami w ogrodzie. Ogród pusty, bramy zamknięte. Biwakujące w nim wojsko wyruszyło na ulicę.
Jakim sposobem dostały się tam dzieci? Może uciekły z jakiej otwartej kurdegardy; może w okolicach, przy barjerze Piekła, lub na placu Obserwatorjum, albo w sąsiedniej ulicy, gdzie na frontonie stoi napis: invenerunt parvulum pannis involutum, stała szopa skoczków, z której się wymknęli; może wieczorem omylili czujność dozorców ogrodu w chwili zamknięcia bramy i przepędzili noc w jednej z altanek, gdzie czytają dzienniki? Dość, że błądzili i zdawali się wolni. Błądzić i być wolnym jedno znaczy co być zgubionym. Biedne istoty w istocie były zgubione.
O tych właśnie dwóch malców troszczył się Gavroche, jak sobie przypomina czytelnik. Dzieci Thenardierów umieszczone u Magdusi, przypisywane p. Gillenormand, teraz były jak liście porwane wichrem z gałęzi rzucone na ziemię.
Odzież ich schludna, gdy byli u Magdusi i gdy służyła jako prospekt dla p. Gillenormand, teraz stała się łachmanami.
Biedne istoty należały już do statystyki „Dzieci opuszczonych,“ które policja zbiera na bruku paryskim.
Tylko zaburzenia tego dnia mogły sprawić, że dwaj malcy nędzarze zostali w ogrodzie. Gdyby ich dostrzegli dozorcy, wypędziliby te łachmany. Małe biedaki nie mogą, wchodzić do ogrodów publicznych, a jednak należałoby pomyśleć, że jako dzieci mają prawo do kwiatów.
Dzięki zamkniętym kratom dzieci były w ogrodzie, były przeciw przepisom, ale dostawszy się raz, pozostały. Zamknięte bramy nie dają odpoczynku dozorcom; powinni czuwać, ale najczęściej zaniedbują tego obowiązku; w tym dniu zwłaszcza dozorcy w zruszeni niepokojem publicznym i bardziej zajęci tem co się działo na ulicy niż ogrodem, nie zajrzeli do niego i nie zobaczyli dwóch delikwentów.
Poprzedniego dnia deszcz padał, a nawet trochę z rana. Ale w czerwcu prędko znikają ślady ulewy. W godzinę po nawałnicy ledwie spostrzedz możesz, że piękny ten dzień jasny płakał. Ziemia w lecie osycha tak prędko, ja jagody dziecięcia.
W tej porze roku światło południa jest, że tak powiem, łakome. Zbiera wszystko. Zdaje się wysysać wszystko z ziemi. Rzekłbyś, słońce ma pragnienie. Ulewa, to dla niego szklanka wody: prędko wypije deszcz. Rano wszystko ociekało, po południu wszystko sypie kurzawę.
Nic cudniejszego nad zieloność opłukaną od deszczu i osuszoną przez promień słońca; jest to ciepła świeżość. Ogrody i łąki, z wodą w korzeniach, a słońcem na kwiatach stają się trybularzami i kadzą przeróżną wonią. Wszystko śmieje się, śpiewa i rozlewa. Ogarnia cię słodkie upojenie. Wiosna jest tymczasowym rajem; słońce sprawia, że człowiek czeka cierpliwie.
Są ludzie, którym nic więcej nie potrzeba: śmiertelnicy ci patrzą na błękit niebios mówią: dość nam tego! marzyciele ci wchłonięci w cud, czerpią z bałwochwalstwa przyrody obojętność na dobre i na złe; patrząc na wszechświat radosny, nie troszczący się o człowieka, nie pojmują, że trzeba zajmować się głodem jednych, pragnieniem drugich, nagością biedaka w zimie, limfatycznem zgięciem drobnej kości pacierzowej, łożem chorego, poddaszem nędzarza, więzieniem i łachmanami dziewczynek, dzwoniących zębami, kiedy można rozkosznie marzyć pod drzewami; dusze te spokojne i straszne są nieubłaganie zadowolone. Rzecz dziwna, nieskończoność im wystarcza. Ta wielka potrzeba człowieka, skończoność, przypuszczająca potrzebę serdecznych uścisków, jest im nieznana. O skończoności wymagającej postępu, o pracy szczytnej, nie myślą. Nie pojmują tej rzeczy nieokreślonej, która rodzi ludzkie i boskie łączenie nieskończoności ze skończonością. Dość im patrzyć na ogrom niezmierzony i uśmiechają się szczęśliwi. Zawsze zachwyceni, nigdy nie doznają serdecznej radości. Zaprzepaszczać się w oderwaniu — oto ich życie. Dla nich dzieje ludzkości są tylko skrawkiem całości. Ogółu wszechświata w niej nie ma; prawdziwa całość jest za obrębem człowieczeństwa; po cóż zajmować się tą drobnostką, człowiekiem? Człowiek cierpi, może; ale spójrzcie na wznoszącą się tą świetną gwiazdę Aldebaron! Matka nie ma pokarmu, niemowie zamiera, dalibóg być może, ale spójrzcie przez mikroskop na cudowną tkankę w miąższości jodły, piękniejszą od najpyszniejszych koronek! Myśliciele zapominają o miłości. Tak się zagłębiają w zwierzyńcu niebieskim, że nie mogą widzieć płaczącego dziecka. Bóg zaciemnia ich duszę. Jest to gromada umysłów zarazem wielkich i małych. Do niej należeli Horacy, Goethe, a może i Lafontaine; pyszne samoluby nieskończoności, spokojni widzowie boleści, nie widzący Nerona; gdy piękna pogoda, słońce dla nich ukrywa stosy ofiar ludzkich; patrząc na gliotynę szukają gry światła, nie słyszą ani krzyku, ani łkania, ani chrapu konania, ani żałobnego dzwonu; dla nich wszystko obce, byle maj zieleniał, byle mieli nad głową obłoki purpurowe i złote: są zadowoleni i będą szczęśliwi dopóki nie wyczerpią się gwiazd promienie i śpiewy ptasząt.
Są to promieniejący synowie nocy. Ani się domyślają, że budzą litość. A zaiste, zasługują na to. Kto nie płacze, nie widzi. Trzeba ich podziwiać i żałować, jak żałujemy i podziwiamy istotę, która jest zarazem dniem i nocą, nie ma oczów pod powiekami, a ma gwiazdę na czole.
Obojętność tych myślicieli jest zdaniem niektórych filozofją wyższą. Zgoda; ale w tej wyższości jest ułomność. Można być nieśmiertelnym i kulawym, jak Wulkan. Można być więcej niż człowiekiem i mniej niż człowiekiem. Niezmierna niezupełność leży w przyrodzie. Kto wie, czy słońce nie jest ślepe?
Ale co znowu! komuż ufać w takim razie? Solem quis dicere falsum audeat? Tak więc nawet pewne geniusze, pewni ludzie — bogowie, śmiertelnicy — gwiazdy, mogą się mylić? Co stoi w górze u stropu, u szczytu, u zenitu, co tyle światła zsyła na ziemię, miałoby widzieć mało, źle, nic nie widzieć? Czyż to nie wprawia w rozpacz? Nie. Cóż więc wyższego nad słońce? Bóg.
Dnia 6 czerwca 1832 r. około jedenastej zrana, Luksemburg, samotny i wyludniony, był zachwycający. Aleje i klomby słały sobie nawzajem światło i wonie. Gałęzie oszalałe z radości w południe, miały, ochotę się uściskać; na jaworach brzęczały piegże, świergotały wróble, dzięcioły przesuwając się po kasztanach kłuły dziobem korę. Na klombach uznawano prawowitą władzę królewską lilji; najdostojniejszy zapach wychodzi z białości. Gwoździki wydawały odurzającą woń pieprzową. Stare wrony Marji Medicis rozkochane były w wysokich drzewach. Słońce złociło, rumieniło i rozogniało tulipany, które są odmianami płomienia przemienionego w kwiaty. Dokoła zagonu tulipanów krążyły pszczoły, niby iskry tych kwiatów płomieni. Wszystko było wdziękiem — i wesołością, nawet deszcz, na który się zanosiło;, ta recydywa, z której korzystać miały konwalje i powoje wcale nie była niepokojącą, jaskółki groziły rozkosznie latając przy ziemi. Ktokolwiek tam był oddychał szczęściem; życie pachniało; cała natura wyziewała szczerotę, pomoc, wsparcie, ojcowstwo, pieszczotę i zorzę. Myśli padające z nieba były łagodne jak całowana rączka dziecięcia.
Posągi pod drzewami, nagie i białe, miały suknie z cienia podziurawione promieniami słońca; słońce obszarpało te boginie; ze wszech stron wisiały na nich promienie. Dokoła wielkiej sadzawki ziemia tak wyschła, że była prawie spalona. Tu i owdzie wiatr podnosił małą nawałnicę kurzu. Kilka zżółkłych liści, szczątki ostatniej jesieni, niby uliczniki uganiały się wesoło.
Obfitość światła ma coś w sobie uspakajającego. Wszędzie pełno życia, soków i ciepła; czułeś pod stworzeniem ogrom zasobów Stwórcy; w tchnieniach miłosnych, w błyskach światła, w cudownej rozrzutności promieni, w ciągiem przelewaniu się płynnego złota czułeś niewyczerpaną szczodrość przyrody, a za tym przepychem światła, niby za zasłoną z płomieni, widziałeś Boga, tego miljonera gwiazd.
Dzięki piaskowi nie było ani odrobiny błota, dzięki deszczowi nie było ani źdźbła kurzawy. Kwiaty się umyły, aksamity, atłasy, wszystkie bławaty i wszelkie złota, wychodzące z ziemi w postaci kwiatów, miały blask nieskalany. Ten przepych przyrody był wzorowo czysty. Głębokie milczenie szczęśliwej natury zapełniło ogród. Milczenie niebiańskie, godzące się z tysiącem muzyk, z gruchaniem w gniazdach, z brzęczeniem rojów, z tchnieniem wiatru. Cała harmonja tej pory roku łączyła się we wdzięczną całość. Początek i koniec wiosny przechodziły w należytem porządku; bzy okwitły; pękały jaśminy; opóźniło się kilka kwiatów, kilka owadów wyprzedziły porę; przednia straż różowych czerwcowych motyli, bratała się z tylną strażą majowych bielasów. Jawory okrywały się nową korą. Wietrzyk szemrał między liśćmi rozsochatych kasztanów. Obraz przepyszny. Stary żołnierz, patrzący z koszar sąsiednich przez kratę, mówił: Oto wiosna w wielkim mundurze wyszła na paradę.
Cała przyroda spożywała śniadanie; stworzenie zasiadało do stołu; była właściwa godzina; rozciągniono wielki obrus błękitny na niebie i wielki obrus zielony na ziemi; słońce oświecało a giorno. Bóg dawał ucztę powszechną. Każda istota miała swój pokarm. Grzywacz znalazł siemie konopne, zięba ziarnka prosa, szczygieł mokszycę, maszka robaczki, pszczółka kwiaty, mucha wymoczki, a pająk muchy. Jedni drugich zjadali potrosze, co jest tajemnicą złego zamieszanego z dobrem, ale żadne zwierze nie miało pustego żołądka.
Dwa małe opuszczone dzieciaki podeszły do wielkiej sadzawki i nieco przestraszone światłem usiłowały się ukryć, jak to mimowolnie czynią biedni i słabi wobec przepychu nawet nieosobistego; i tak stali za budką łabędzi.
Tu i owdzie, czasami gdy wiatr zawiał, dolatywały pomieszane krzyki, jakaś wrzawa, hałaśliwy łoskot strzałów karabinowych i głuchy huk wystrzałów armatnich. Dym unosił się nad dachami od strony Targów.
Ale dzieci nie zwracały uwagi na tę wrzawę. Młodszy chłopiec pow tarzał tylko półgłosem: Jeść mi się chce.
Prawie współcześnie z dwoma malcami, druga para zbliżyła się do wielkiej sadzawki. Był to jakiś poczciwiec pięćdziesięcioletni, który prowadził za rękę poczciwca sześcioletniego. Zapewne ojciec z synem. Poczciwiec sześcioletni trzymał w ręku duże ciastko.
W owym czasie w pewnych domach nadbrzeżnych przy ulicy Pańskiej i Piekielnej, miano klucze do Luksemburskiego ogrodu, z których korzystali lokatorowie, gdy bramy były zamknięte: później zniesiono ten przywilej. Ojciec i syn widocznie wyszli z jednego z takich domów.
Dwaj biedni, malcy zobaczyli nadchodzącego „pana“ i skryli się głębiej.
Ów pan był to mieszczanin, może ten sam, którego spotkał razu jednego Marjusz, także przy tej sadzawce i słyszał jak radził synowi „unikać zbytków“. Miał minę uprzejmą i wyniosłą, usta zawsze otwarte i uśmiechnięte. Ten uśmiech mechaniczny, pochodzący z nadmiaru szczęk a niedostatku skóry, pokazywał raczej zęby niż duszę. Chłopiec odziany w mundurek gwardji narodowej, trzymał w ręku napoczęte ciastko, którego jeść nie miał ochoty; ojciec przez roztropność ubrany był po cywilnemu.
Ojciec i syn zatrzymali się przy wielkiej sadzawce, gdzie pływały łabędzie. Mieszczanin zdawał się szczególniej podziwiać te ptaki. Miał z niemi to podobieństwo, że chodził jak one.
Łabędzie pływały z właściwym sobie przedziwnym talentem i w istocie były pyszne.
Gdyby ci dwaj malcy mogli usłyszeć i zrozumieć, doszłyby ich te słowa poważnego człowieka. Ojciec mówił do syna:
Mędrzec byle czem się zadawala. Spójrz na mnie, mój synu. Nie lubię przepychu. Nie widziano mię nigdy w ubiorze wyszytym złotem i drogiemi kamieniami; ten blask fałszywy zostawiam duszom źle zbudowanym.
Ta głucha wrzawa, dochodząca od strony Targów wybuchła z podwojonym rozgłosem.
— Co to jest? — zapytał chłopiec.
Ojciec odpowiedział:
— Rozpusta uliczna.
Nagle spostrzegł dwóch odartych malców, stojących za zielonym domkiem łabędzi.
— Oto już początek — rzekł.
I po chwili milczenia dodał:
— Bezrząd wciska się do ogrodu.
Tymczasem chłopiec ugryzł ciastko, splunął i zaczął płakać.
— Czego płaczesz? — zapytał ojciec.
— Jeść mi się już nie chce — rzekło dziecię.
Ojciec uśmiechnął się rozumnie:
— Moje dziecko, nie potrzeba być głodnym, żeby jeść ciastko.
— To ciastko mię nudzi. Jest czerstwe.
— Nie chcesz go?
— Nie.
Ojciec pokazał mu łabędzie.
— Rzuć je tym płetwonogim.
Chłopiec wahał się; można nie chcieć jeść ciastka, ale to nie racja, żeby je oddawać drugim.
— Ojciec mówił dalej:
— Bądź ludzkim. Trzeba mieć politowanie dla zwierząt.
I wziąwszy od chłopca ciastko, rzucił je do sadzawki.
Ciastko padło dość blisko brzegu.
Łabędzie były daleko na środku sadzawki, zajęte polowaniem na jakąś zdobycz. Nie widziały ani mieszczanina ani ciastka.
Mieszczanin, lękając się, by ciastko nie utonęło napróżno, niespokojny i wzruszony zaczął wyrabiać różne znaki telegraficzne, które w końcu zwróciły uwagę łabędzi.
Spostrzegłszy coś pływającego na powierzchni, jak okręty zmieniły kierunek jazdy wodnej i zwolna płynęły do ciastka z błogosławioną majestatycznością, jak przystoi na białe zwierzęta.
— Łabędzie rozumieją znaki — rzekł mieszczanin uszczęśliwiony, że ma tyle dowcipu.
W tej chwili daleka wrzawa miejska nagle wzrosła, tym razem złowrogo. Niektóre powiewy wiatru mówią wyraźniej niż inne. Dmiący w tej chwili wyraźnie donosił bicie w bębny, krzyki, ogień plutonowy i ponury odgłos dzwonów i armat. Współcześnie czarny obłok zasłonił słońce.
Łabędzie jeszcze nie dopłynęły do ciastka.
— Wracajmy — rzekł ojciec — szturmują do Tuilerjów.
Porwał syna za rękę i mówił dalej:
— Z Tuilerjów do Luksemburga tak blisko jak od królestwa do parostwa; wcale nie daleko. Strzały karabinowe mogą nas dosięgnąć.
Spojrzał na chmurę i dodał:
— A może i deszcz lunie; niebo się w to wdaje; młodsza linja upadnie. Wracajmy żywo.
— Chciałbym widzieć jak łabędzie jedzą ciastko — rzekł chłopiec.
Ojciec odpowiedział: — Nieroztropnie byłoby czekać.
I uprowadził małego mieszczanina.
Syn, żałując łabędzi, obrócił głowę ku sadzawce i patrzył dopóki na zakręcie alei nie stracił jej z oczów.
Tymczasem razem z łabędziami, dwaj błędni malce zbliżyli się do ciastka. Pływało na wodzie. Mniejszy patrzył na ciastko, większy na odchodzącego mieszczanina.
Ojciec i syn zniknęli w labiryncie alei, prowadzących na wielkie schody od ulicy Pańskiej.
Gdy już ich nie widział, starszy rzucił się plackiem na ziemię przy brzegu sadzawki, lewą ręką czepił się krawędzi, przechylił się ku wodzie tak, iż o mało nie wpadł i prawą rękę z kijem wyciągnął ku ciastku. Łabędzie spostrzegłszy nieprzyjaciela, przyspieszyli biegu, ale spiesząc się sprawili piersiami poruszenie użyteczne dla małego rybaka; zakołysała się woda i popchnęła ciastko ku lasce dziecięcia. Gdy łabędzie nadpłynęły, kijek dotknął ciastka. Chłopiec uderzył silnie, sprowadził ciastko do samego brzegu, odstraszył łabędzie, porwał ciastko i podniósł się. Ciastko było zmoczone, ale mieli głód i pragnienie. Starszy rozłamał ciastko na dwoje, mniejszą część zachował sobie, większą podał małemu bratu i rzekł:
Pałaszuj.






XII.
Mortuus pater filium moriturum expectat.

Marjusz wyskoczył za barykadę. Combeferre pobiegł za nim. Ale było zapóżno. Gavroche nie żył. Combeferre zabrał koszyk z ładunkami; Marjusz przyniósł Gavrocha.
Niestety! myślał, co ojciec uczynił dla jego ojca, to on oddaje synowi; ale Thenardier przyniósł jego ojca żyjącego, on przynosił umarłego syna.
Gdy Marjusz wrócił do reduty z Gavrochem na ręku, miał jak chłopiec twarz krwią zalaną.
W chwili gdy schylał się by podnieść Gavrocha, kula drasnęła go w czaszkę, a nie spostrzegł tego wcale.
Courfeyrac odwiązał z szyi chustkę i obandażował głowę Marjusza.
Złożono Gavrocha na stole obok Mabeufa i obydwa ciała okryto czarnym szalem, który starczył na starca i dziecię.
Combeferre rozdał ładunki z przyniesionego koszyka.
Dostało się każdemu po piętnaście, strzałów.
Jan Valjean siedział ciągle nieruchomy na barjerze. Gdy Combeferre podawał mu piętnaście ładunków, wstrząsnął głową na znak odmowy.
— A to dziwny excentryk — rzekł Combeferre do ucha Enjolrasa. Znajduje sposób nie bić się na barykadzie.
— Co mu nie przeszkadza jej bronić — odpowiedział Enjolras.
— Oryginał — wtrącił Combeferre.
A Courfeyrac dodał:
— To inny gatunek z rodzaju ojca Mabeuf.
Rzecz godna wzmianki, że kule padające na barykadę, prawie nie zakłócały spokojności wewnątrz. Kto nie zna wojen tego rodzaju, nie może wyobrazić sobie osobliwszych tych chwil spokoju wśród konwulsji. Reduta ulicy Konopnej zdawała się bardzo spokojna wewnątrz. Przebyto już wszelkie możliwe przemiany. Położenie krytyczne stało się groźnem, groźne prawdopodobnie stanie się rozpaczliwem.
Combeferre, przepasany fartuchem, bandażował rannych; Bossuet i Feuilly robili ładunki z prochu, który Gavroche zabrał poległemu kapralowi. Bossuet mówił: Wkrótce wsiądziem do dyliżansu i odjedziem na drugą planetę. Courfeyrac porządkował wnętrze barykady. Jan Valjean milczący, patrzył na przeciwną ścianę. Jakiś robotnik włożył na głowę szeroki kapelusz słomiany matki Hucheloup, żeby, jak mówił, nie opalić się na słońcu. Przyjaciele Dyni gawędzili wesoło prowincjonalnym językiem. Joly oglądał swój język w zwierciadle wdowy Hucheloup. Niektórzy, znalazłszy w szufladzie suche skórki spleśniałego chleba, zjadali je chciwie. Marjusz niespokojny, co mu powie ojciec.






XIII.
Sęp pastwą.

Nagle między dwoma wystrzałami usłyszano daleki dźwięk bijącej godziny.
— Południe — rzekł Combeferre.
Jeszcze nie przebrzmiało ostatnie uderzenie zegara, gdy Enjolras powstał i zawołał piorunującym głosem:
— Znosić bruk do domu. Zatkać nim otwory okien i poddaszy. Połowa ludzi stać pod bronią, połowa znosić bruk. Ani chwili do stracenia.
Pluton saperów — strażaków z toporami na plecach ukazał się w porządku bojowym na przeciwnym końcu ulicy.
Oczywiście był to front kolumny szturmowej. Saperzy, mający burzyć barykadę, zwykle uprzedzają żołnierzy przeznaczonych do jej zdobycia.
Rozkaz Enjoirasa wykonany został z dokładnością i pośpiechem. W minutę dwie trzecie części bruku, który Enjolras kazał złożyć pod szynkownią, zostały wniesione na pierwsze piętro i pod strych, i nim upłynęła druga minuta, bruk zasłaniał połowę okien pierwszego piętra i okienka poddaszy. Niektóre otwory sztucznie zrobione przez Feuillego, głównego architekta, przepuszczały lufy karabinów. To obwarowanie okien tem łatwiej dokonano, że nieprzyjaciel przestał strzelać kartaczami. Dwie armaty wyrzucały teraz kule na środek barykady, by zrobić wyłom do szturmu.
Gdy bruk, przeznaczony do ostatniej obrony, złożono na miejscu, Enjolras kazał zanieść na pierwsze piętro butelki, które postawił pod stołem ojca Mabeuf.
— Któż je wypije? — zapytał Bossuet.
— Oni — odpowiedział Enjolras.
Następnie zabarykadowano okiennice na dole i przygotowano sztaby żelazne, któremi zasuwano wewnątrz drzwi szynkowni na noc.
Twierdza była zupełną. Barykada była wałem, a karczma zamkiem.
Pozostałym brukiem zatkano podkop.
Enjolras rzekł do Marjusza: Jesteśmy dwaj naczelnicy. Ja wydam ostanie rozkazy wewnątrz, ty zostań zewnątrz i uważaj.
Marjusz stanął na szczycie barykady i patrzał.
Enjolras kazał zabić gwoździami drzwi do kuchni, które, jak sobie przypominacie, przemieniono na ambulans.
— Żadnej bryzganiny na rannych — rzekł.
Ostatnie instrukcje wydał w sali dolnej krótko ale najspokojniej; Feuilly słuchał i odpowiadał w imieniu wszystkich.
— Na pierwszem piętrze mieć gotowe topory do odcięcia schodów. Czy macie?
— Mamy — rzekł Feuilly.
— Ile?
— Dwa topory i siekierę.
— Wystarczy. Jest nas dwudziestu sześciu walczących. Ile karabinów.
— Trzydzieści cztery.
— Ośm nadto. Miejcie te ośm karabinów nabite i pod ręką. U pasa szable i pistolety. Dwudziestu ludzi na barykadzie. Sześciu ukrytych w oknie pierwszego piętra i pod strychem palić będą do oblegających przez strzelnice z bruku. Niech ani jeden nie zostanie bezczynny. Skoro bęben uderzy do ataku, niech wszyscy dwudziestu wskoczy na barykadę. Pierwsi zajmą najlepsze miejsca.
Wydawszy te rozporządzenia, obrócił się do Javerta i rzekł:
— Nie zapominam o tobie.
I położywszy pistolet na stole dodał:
— Ostatni, który stąd wyjdzie, wypali mu w łeb.
— Tu? — zapytał głos.
— Nie, tego trupa nie godzi się mieszać z nami. Można wyprowadzić go za małą barykadę na uliczkę Mondetour. Jest skrępowany, nie stawi oporu.
Ktoś w tej chwili miał obojętniejszą minę od Enjolrasa, był to Javert.
Jan Valjean się ukazał.
Dotychczas stał w tłumie powstańców. Teraz wyszedł i rzekł do Enjolrasa:
— Pan jesteś dowódzcą?
— Ja.
— Przed chwilą mi dziękowałeś.
— Barykada ma dwóch zbawców: Marjusza Pontmercy i pana.
— Więc pan sądzisz, że zasługuję na nagrodę.
— Niewątpliwie.
— Więc proszę o nią.
— Jaką?
— Bym w łeb wypalił temu człowiekowi.
Javert podniósł głowę, zobaczył Jana Valjean, wstrząsnął się i rzekł:
— Słusznie.
Enjolras zabrał się do nabijania dubeltówki, powiódł oczyma do koła i zapytał:
— Nikt się nie sprzeciwia? I obróciwszy się do Jana Valjean rzekł:
— Weź go pan sobie.
W istocie Jan Valjean objął w posiadanie Javerta usiadłszy przy końcu stołu. Wziął pistolet i słaby szelest oznajmił, że go nabijał.
Tejże chwili usłyszano głos trąby.
— Żywo! — zawołał Marjusz z wierzchołka barykady.
Javert rozśmiał się właściwym sobie cichym śmiechem i patrząc na powstańców rzekł:
— Nie lepiej się macie odemnie.
— Wszyscy na ulicę! — zawołał Enjolras.
Powstańcy rzucili się tłumnie, a Javert krzyknął za niemi:
— Do prędkiego zobaczenia!






XIV.
Zemsta Jana Valjean.

Gdy Jan Valjean pozostał sam z Javertem, odwiązał sznur, krępujący więźnia w pasie i zasupłany pod stołem i dał znak, by się podniósł.
Javert usłuchał z tym nieopisanym uśmiechem, który wyraża wyższą władzę uwięzioną! Jan Yaljean wziął Javerta na postronek, jak konia za uzdeczkę i ciągnąc go za sobą, wyszedł zwolna z szynkowni, bo Javert z poplątanemi nogami stąpał drobnym krokiem.
Jan Valjean trzymał w ręku pistolet.
Tak przeszli wnętrze barykady. Powstańcy, zajęci bliskim szturmem, obróceni byli plecami. Tylko Marjusz, stojąc u szczytu, widział ich przechodzących. Ta grupa pacjenta i kata zajaśniała grobowem światłem w jego duszy.
Jan Valjean nie bez trudności przeciągnął Javerta przez małą barykadę uliczki Mondétour, nie puszczając go jednak ani na chwilę.
Gdy stanęli za wałem, byli sami na ulicy. Nikt ich nie mógł widzieć. Róg kamienicy zasłaniał ich przed okiem walczących. O kilka kroków od barykady sterczał straszny stos trupów.
Wśród tej kupy nieboszczyków widać było siną twarz, rozpuszczone włosy, przestrzeloną rękę i na wpół obnażone łono niewieście. Była to Eponina.
Javert spojrzał ukosem na nieboszczkę, i najzupełniej spokojny, rzekł półgłosem:
— Zdaje mi się, że znam tę dziewczynę.
Potem obrócił się do Jana Valjean.
Jan Valjean włożył pistolet pod pachę i utkwił w Javercie spojrzenie, które bez słów dostatecznie wyrażało: — Javert, to ja.
Javert odpowiedział:
— Możesz się pomścić.
Jan Valjean dobył z kieszeni nóż i otworzył...
— Jabłuszko! — zawołał Javert. Masz słuszność. To stosowniejsza broń dla ciebie.
Jan Valjean przeciął postronki, które Javert miał na szyi, potem przeciął sznurki u rąk i schyliwszy się, przeciął szpagat u nóg, podniósł się i rzekł:
— Jesteś pan wolny.
Javert nie łatwo się dziwił. Wszelako jakkolwiek był panem siebie, nie mógł przezwyciężyć wzruszenia. Otworzył usta i stał nieruchomy.
Jan Valjean mówił dalej:
— Myślę, że stąd nie wyjdę. Wszelako jeśli jakim przypadkiem się wydostanę, mieszkam pod nazwiskiem Fauchelevent, przy ulicy Człowieka Zbrojnego, Pod numerem siódmym.
Javert zadrżał jak tygrys i mruknął pod nosem:
— Strzeż się.
— Idź pan — rzekł Jan Valjean.
Javert odparł:
— Powiedziałeś Fauchelevent, ulica Człowieka Zbrojnego?
— Numer siódmy.
Javert powtórzył półgłosem: Numer siódmy.
Zapiął surdut, przybrał surową postawę wojskową, zawrócił się, założył ręce i poszedł w kierunku Targów. Jan Valjean śledził go oczyma. Uszedłszy kilka kroków, Javert się obrócił i zawołał na Jana Valjean:
— Nudzisz mię pan, zabij mię prędzej.
Javert nie spostrzegł się nawet, że mówił pan Janowi Valjean.
— Idź pan, idź — rzekł Jan Valjean.
Javert oddalił się Wolnym krokiem. Po chwili zawrócił na ulicę Dominikańską.
Gdy Javert zniknął, Jan Valjean wystrzelił z pistoletu w powietrze.
Potem wrócił na barykadę i rzekł:
— Rzecz skończona.
Opowiedzmy, co się stało tymczasem.
Marjusz bardziej zajęty tem co się działo zewnątrz, niż tem, co wewnątrz, — dotychczas nie zwracał uwagi na skrępowanego człowieka w izbie na dole.
Gdy mu się przypatrzył za dnia, jak przechodził barykadę, idąc na śmierć, poznał w nim znajomego. Przypomniał sobie inspektora z ulicy Pontoize i dwa pistolety od niego otrzymane, których użył na barykadzie, przypomniał sobie nietylko postać, ale nazwisko.
Wszelako wspomnienie to było mgliste i niepewne, jak wszystkie jego myśli. Nie tyle twierdził, ile raczej zadawał sobie pytania: — Wszak to inspektor policji, który mówił, że się nazywa Javert?
Może jeszcze był czas wstawić się za tym człowiekiem? Ale należałoby wprzód wiedzieć, czy to w istocie Javert.
Marjusz zawołał Enjolrasa, który stał na drugim końcu barykady:
— Enjolras!
— Co?
— Jak się nazywa ten człowiek?
— Kto?
— Ajent policji. Wiesz jego nazwisko?
— Naturalnie. Sam powiedział.
— Jakże się nazywa?
— Javert.
Marjusz powstał.
W tej chwili usłyszano wystrzał.
Jan Valjean ukazał się i rzekł: — Rzecz skończona.
Zimny dreszcz przeniknął serce Marjusza.






XV.
Zdobycie barykady

Nagle uderzono w bębny do szturmu.
A tak był gwałtowny, jak nawałnica. Poprzedniego dnia zbliżano się do barykady cichaczem, w nocy, jak węże. Teraz we dnie, w odsłonionej ulicy, napaść niespodziana była niemożliwą, zresztą odsłoniono baterję, ryknęły działa, armia rzuciła się na barykadę. Teraz wściekłość napadu zastępowała zręczność. Silna kolumna piechoty linjowej, w równych odstępach przerywana gwardją narodową i pieszą gwardją municypalną, mając za sobą niezliczone masy, które słyszano nie widząc, wpadła cwałem w ulicę przy odgłosie bębnów i trąb, z bagnetami złożonemi do ataku, z saperami na czele, i nie troszcząc się o strzały, zdążała wprost do barykady, padając jak spiżowa belka na ścianę.
Ściana trzymała się dzielnie.
Powstańcy dali strasznego ognia. Na szczycie barykady tryskały błyskawice. Szturm był tak wściekły, że przez chwilę barykada zdawała się zalaną. Kolumna, zmuszona cofnąć się, stanęła na ulicy, odsłoniona, ale okropna i odpowiedziała reducie przerażającym wystrzałem z ręcznej broni. Kto widział ognie sztuczne, przypomni sobie ten deszcz światła, tryskający z mieszania się piorunów, bukietem zwany. Należy sobie wyobrazić ten bukiet nie pionowym, lecz poziomym, rzucającym kule i roznoszącym śmierć. Barykada była pod tym ogniem.
Z obydwóch stron równa stanowczość. Męztwo prawie barbarzyńskie, miało coś w sobie z bohaterskiej srogości, która zaczynała się od ofiary samego siebie. W owym czasie gwardzista narodowy bił się jak żuaw.
Ulica pokryła się trupami.
Na jednym końcu barykady stał Enjolras, na drugim Marjusz. Enjolras, na którego głowie spoczywała cała barykada, oszczędzał się i osłaniał: trzech żołnierzy jeden po drugim spadło w jego kryjówkę, nie spostrzegłszy go wcale. Marjusz przeciwnie walczył odsłoniony i zdawał się nadstawiać pierś na pociski. Dalej niż po pas wychylał się za szczyt barykady. Marjusz był poważny i groźny. Bił się, a zdawał marzyć; było to widmo, nieustannie strzelające z karabina.
Wnętrze barykady tak dalece zarzucone było papierem podartych ładunków, że zdawało się, iż śniegi spadły.
Oblegający mieli za sobą liczbę; powstańcy pozycję. Stali na szczycie muru i piorunowali z bliska żołnierzy, przedzierających się przez trupów i rannych i zaplątanych w stromej barykadzie. Ta barykada, zbudowana przedziwnie, w doskonałem miejscu, mogła z garstką ludzi stawiać czoło całemu legjonowi. Wszelako ciągle w zrastająca mimo gradu kul kolumna oblegających zbliżała się nieubłagalnie i zwolna, krok za krokiem; armia ściskała barykadę, jak śruba blachy.
Ponowiono atak; zgroza w zrastała.
Wówczas na tej kupie kamieni przy ulicy Konopnej wszczęła się walka zacięta. Dziesięć razy przypadano do barykady, nigdy wziąć jej nie mogąc.
Walczyli człowiek na człowieka, na każdym kroku, na pistolety, na pałasze, na pięście, z dala, z bliska, z góry, z dołu, zewsząd, z dachu domu, z okien szynkowni, z otworów piwnicy. Walczyli jeden przeciw sześćdziesięciu. Nawpół zburzona facjata Koryntu była straszną. Okna, poszczerbione kartaczami, straciły szyby i ramy i były tylko niekształtnemi drzwiami, zatkanemi brukiem. Bossuet zabity, Feuilly zabity, Courfeyrac zabity, Joly zabity; Combeferre trzy razy pchnięty w pierś bagnetem w chwili, gdy podnosił zranionego żołnierza, nie miał czasu spojrzyć w niebo, i skonał.
Marjusz, zawsze walczący, był tak poraniony, zwłaszcza w głowę, że twarz znikała mu we krwi, jakby miał ją zakrytą chustką czerwoną.
Tylko Enjolras nie był raniony. Gdy wypadła mu broń, wyciągał rękę na prawo i lewo, a powstańcy podawali mu świeży, nabity karabin. Teraz miał tylko w ręku kawałek z czterech pałaszy.
Gdy z żyjących dowódzców pozostali tylko Enjolras i Marjusz na dwóch końcach barykady, środek której tak długo bronili: Courfeyrac, Joly, Bossuet, Feuilly i Combeferre, tył podał. Armata wprawdzie nie wybiła wyłomu do przejścia, ale szeroko wyszczerbiła środek reduty, szczyt muru zachwiał się i zawalił; szczątki, osuwając się na wewnątrz i na zewnątrz, utworzyły po obu stronach rodzaj wału, łatwego do przejścia.
Raz jeszcze przypuszczony szturm, teraz się udał. Masa, najeżona bagnetami, rzuciła się skokiem gimastycznym i czoło kolumny ukazało się w dymie na szczycie wyłomu. Już było po barykadzie. Gromada, broniąca środka, cofnęła się w nieładzie.
Wówczas obudziło się w niektórych ponure przywiązanie do życia. Wystawieni na strzały niechybne tysiąca karabinów, wielu nie chciało umierać. W takiej chwili instynkt zachowawczy wyje żałośnie i zwierze ukazuje się w człowieku. Przyparci zostali do sześciopiętrowego domu w głębi reduty. Dom ten mógł ich ocalić. Ale był zabarykadowany i zaryglowany od góry do dołu. Nimby wojsko liniowe weszło wewnątrz barykady, drzwi mogły się otworzyć i zamknąć, jedna chwila była dostateczną, a drzwi tego domu otwarte nagle i zaraz zamknięte, były życiem dla tych zrozpaczonych. Dostawszy się do tego domu, można było uciec na inne ulice. Zaczęli stukać do tych drzwi kolbami, nogami, wołając, krzycząc, błagając, załamując ręce. Nikt nie otworzył. Tylko z okienka trzeciego piętra patrzyła na nich głowa nieboszczyka.
Ale Enjolras, Marjusz i siedmiu lub ośmiu innych rzucili się im na pomoc; Enjolras zawołał na żołnierzy: — Ani kroku naprzód! Był teraz w wewnętrznem podwórku reduty, oparty o dom Koryntu, z pałaszem w jednem ręku, dubeltówką w drugiem i zagrodził oblegającym drogę do szynkowni. Zawołał na zrozpaczonych: — Macie tu drzwi otwarte. I zasłaniając własnem ciałem, sam jeden stawiając czoło bataljonowi, przepuścił ich za sobą. Wszyscy rzucili się do drzwi. Enjolras, wywijając młyńca dubeltówką, jak kijem, odbijał bagnety do kola siebie i wszedł ostatni. Nastała straszna chwila; żołnierze chcieli wejść, powstańcy chcieli zamknąć. Zatrzasnęli drzwi z gwałtownością.
Marjusz pozostał zewnątrz. Wystrzał karabinowy złamał mu obojczyk; czuł, że się chwieje i upada. W chwili, gdy zamykał oczy, doznał wstrząśnieńia, jakby go chwytały silne ręce, omdlewając, wspomniał raz ostatni o Cozecie i pomyślał: — Dostałem się do niewoli. Będę rozstrzelany.
Enjolras, nie widząc Marjusza między zbiegłemi do szynkowni, to samo o nim myślał. Ale w tej chwili każdy miał ledwie czas pamiętać o własnej śmierci. Enjolras zaryglował i zabarykadował drzwi, do których wściekle dobijali się żołnierze kolbami, a saperzy toporami. Oblegający zebrali się wszyscy pod drzwiami. Zaczynało się oblężenie szynkowni.
Żołnierze, wyznać trzeba, byli rozgniewani.
Rozdrażniła ich śmierć sierżanta artylerji, a przytem, co jest straszniejszem, podczas kilku godzin które szturm uprzedziły, mówili między sobą, że powstańcy pastwili się nad rannemi i że w szynkowni leżał trup żołnierza bez głowy. Takie fatalne pogłoski zwykle towarzyszą wojnom domowym; podobna fałszywa pogłoska sprawiła później katastrofę na ulicy Transnonain.
Gdy drzwi zostały zabarykadowane, Enjolras rzekł do towarzyszy:
— Drogo sprzedajmy życie.
Potem zbliżył się do stołu, na którym leżeli Mabeuf i Gavroche. Widziano pod czarnem suknem dwie postacie sztywne, jedną większą, drugą mniejszą i dwie twarze rysowały się niewyraźnie pod zimnemi fałdami całunu. Z pod śmiertelnego nakrycia zwieszała się ku ziemi ręka starca.
— Skróćmy opowiadanie. Barykada walczyła jak brama tebańska; szynkownia — jak dom Saragossy. Z obydwóch stron nie było miłosierdzia. Oblegający, wybiwszy drzwi, nie znaleźli w izbie nikogo. Schody, odcięte toporami, leżały na środku, kilku rannych dogorywało, ktokolwiek żył jeszcze, schronił się na pierwsze piętro i stamtąd przez otwór w suficie miotano straszny ogień na oblegających. Były to ostatnie ładunki. Gdy już konający nie mieli ani prochu, ani kul, każdy porwał po dwie butelek, które zachował Enjolras i niemi stawiał czoło oblegającym. Były to butelki z witryolem. Opowiadamy, jak zaszły te straszne rzeczy rzezi. Oblegany, niestety, nie przebiera w broni. Strzały oblegających, choć z dołu do góry, były zabójcze. Wkrótce brzegi otworu otoczone zostały głowami poległych, z których ściekało czerwone dymiące strumienie. Wrzawa była nie do opisania; dym zamknięty i palący zaciemnił izbę; walczono jak w nocy. Słów braknie do opisania grozy, doszłej do ostatniego stopnia. W tej walce piekielnej już nie ludzie, ale olbrzymy pasowali się z sobą. Podobniejsze to było do Miltona i Danta, niż do Homera.






XVI.
Orest naczczo, Pylades pijany.

Nakoniec z pomocą drabinki, wspiąwszy się na szczątkach schodów, czepiając ściany i pułapu, rąbiąc ostatnich, którzy stawili opór w otworze, ze dwudziestu oblegających żołnierzy i gwardzistów narodowych i municypalnych, oszpeceni ranami na twarzy, oślepieni krwią, wściekli i dzicy, wdarli się do sali na pierwszem piętrze. Tam czekał ich tylko jeden człowiek, Enjolras. Bez ładunków, bez szabli, trzymał tylko w ręku lufę od dubeltówki. Zagrodził się bilardem od oblegających, cofnął w róg sali i tu ze spojrzeniem dumnem, wyniosłem czołem, i kawałkiem broni w pięściach, był jaszcze tak straszny, że nie śmiano się zbliżyć. Jakiś głos zawołał:
— To dowódzca. On to zabił artylerzystę. Kiedy tam stanął, więc dobrze. Rozstrzelajmy go na miejscu.
— Rozstrzelajcie — rzekł Enjolras.
I rzuciwszy na ziemię lufę dubeltówki, założył ręce i pierś nadstawił.
Widok mężnie przyjmowanej śmierci zawsze wzrusza ludzi. Gdy Enjolras założył ręce, patrząc w oczy śmierci, umilkła wściekła wrzawa w sali i odmęt uciszył się nagle z uroczystością grobową. Zdawało się, że wpływ Enjolrasa bezbronnego i nieruchomego ciążył na tym tłumie, i że tylko spokojna powaga tego młodzieńca bez ran i obojętnego, jakby cios z ręki ludzkiej dosięgnąć go nie mógł, zmuszał zabijać go z uszanowaniem. Piękność jego, w tej chwili podwyższona dumą, jaśniała w całym blasku, jakby nie mógł być ani znużonym, nietylko rannym; po strasznych dwudziestu czterech godzinach, miał lica rumiane i usta koralowe. O nim to zapewne jeden ze świadków mówił przed sądem wojennym: „Był tam powstaniec, którego nazywano Apollinem“.
Dwunastu ludzi stanęło plutonem w przeciwnym końcu sali i milcząc nabijali karabiny.
Potem sierżant zawołał: — Cel!
Oficer się wmieszał.
— Zaczekajcie.
I obróciwszy się do Enjolrasa, rzekł:
— Zawiązać panu oczy?
— Nie.
— Więc to w istocie pan zabiłeś sierżanta artylerji?
— Ja.
Od kilku chwil Grantaire się rozbudził.
Grantaire, jak sobie przypominacie, spał od wczoraj w sali szynkowej na górze, siedząc na krześle i oparty na stole.
Był on w całem znaczeniu tego wyrażenia pijany jak bela. Szkaradna mieszanina piołunówki i alkoholu wprawiła go w letarg. Stolik jego był mały, nieprzydatny dla barykady, więc zostawiono go w pokoju. Leżał ciągłe w jednej postawie, piersią powalony na stół i głową, opartą na rękach, otoczony szklankami, butelkami i kwartami. Spał gnębiącym snem odrętwiałego niedźwiedzia i nasyconej pijawki. Nic go nie rozbudziło, ani huk dział, ani kartacze, wpadające do izby, ani straszna wrzawa szturmu. Niekiedy tylko chrapaniem odpowiedział na wystrzał armatni. Zdawał się czekać, aż kula oszczędzi mu fatygi obudzenia się. Kilka trupów leżało dokoła niego i na pierwszy rzut oka nie go nie odróżniało od tych głębokich śpiochów śmierci.
Wrzawa nie budzi pijanego, ale go budzi milczenie. Nieraz już zauważono tę osobliwość. Walenie się wszystkiego dokoła Grantaira usypiało go tylko, rumowisko ogólne kołysało go do głębszego snu. Nagłe milczenie wojownika wobec gotowego przyjąć śmierć Enjolrasa, wstrząsnęło ten sen ołowiany. Zupełnie tak samo, jakby cwałujący powóz nagle się zatrzymał: uśpieni w nim się budzą. Grantaire zerwał się, wyciągnął ręce, przetarł sobie oczy, spojrzał, ziewnął i zrozumiał.
Wytrzeźwione pijaństwo podobne jest do rozdartej zasłony. Widzisz odrazu jednym rzutem oka wszystko, co osłaniało. Wszystko nagle wraca do pamięci i pijak nie wiedzący o niczem z tego, co się stało od dwudziestu czterech godzin, ledwie otworzył oczy, już wie o wszystkiem. Myśli wracają mu z nagłą jasnością i niby łuska z oczu, spada mgła pijaństwa z mózgu i ustępuje miejsca jasnemu pojęciu i rzeczywistości.
Żołnierze nie spostrzegli Grantaira, który siedział w drugim końcu, jakby zakryty bilardem, sierżant zabierał się powtórzyć komendę: cel! gdy nagle usłyszał obok silny głos, wołający:
— Jestem!
Niezmierne światło całej walki, której nie był świadkiem, ukazało się w błyszczącem spojrzeniu przebudzonego pijaka.
Grantaire przeszedł salę pewnym krokiem i stanął obok Enjolrasa.
— Zabijcie nas obydwóch odrazu — rzekł.
I obracając się do Enjolrasa, dodał łagodnie:
— Wszak pozwalasz?
Enjolras ścisnął mu rękę z uśmiechem.
Uśmiech był jeszcze na jego ustach, gdy rozległy się wystrzały.
Enjolras, przeszyty sześciu kulami, pozostał oparty o ścianę, jakby kule go przybiły. Tylko głowę pochylił na piersi.
Grantaire zdruzgotany, powalił się u nóg jego.
W kilka chwil potem żołnierze wystrzelali ostatnich powstańców ze strychu i wyrzucili za okno, niektórych jeszcze żyjących. Dwóch woltyżerów, gdy chcieli podnieść strzaskany omnibus, padło trupem od strzałów dubeltówki. Podobna walka w piwnicy. Krzyki, strzały, krwawe zapasy. Potem milczenie. Barykada została wziętą.
Żołnierze zaczęli poszukiwać w domach sąsiednich i ścigać zbiegów.






XVII.
Więzień.

Marjusz w istocie był więźniem. Więźniem Jana Valjean.
Ręka, która go uchwyciła z tyłu w chwili, gdy upadał, i którą czuł omdlewając, była ręka Jana Valjean.
Jan Valjean nie brał żadnego udziału w walce, z wyjątkiem, że się narażał. Gdyby nie on, w ostatniej godzinie konania barykady, niktby nie pomyślał o rannych. On, wszędy jak opatrzność, obecny podczas rzezi, podnosił upadających, i zaniósłszy do izby dolnej, opatrywał. Ale ani razu nie podniósł ręki do ataku i nawet do własnej obrony. Milczał i pomagał. Z resztą ledwie był kilka razy zlekka draśnięty. Kule go nie chciały. Jeżeli myśl samobójstwa łączyła się z jego marzeniami, gdy wchodził do tego grobu, w takim razie się zawiódł. Wątpimy jednak, by on, człowiek religijny, myślał o samobójstwie.
W gęstej mgle walki Jan Valjean zdawał się nie widzieć Marjusza; a jednak nie spuszczał go z oczów. Gdy strzał karabinowy obalił Marjusza, Jan Valjean skoczył z szybkością tygrysa, rzucił się na niego, jak na łup i uniósł.
Nawałnica straszna w tej chwili głównie skupioną była około Enjolrasa i drzwi szynkowni; nikt nie widział, jak Jan Valjean, unosząc na rękach omdlałego Marjusza, przeszedł niebrukowaną część barykady i zniknął za węgłem domu Koryntu.
Przypominacie sobie ten róg, który tworzył rodzaj przylądka na ulicy; zasłaniał od kul i kartaczy i od ludzkich spojrzeń, kilka stóp kwadratowych ziemi. Bywa w czasie pożaru izba, której nie zajmuje ogień, i podczas najgwałtowniejszej burzy morskiej jaki kącik spokojny wśród skał podwodnych. W tem to zagięciu wewnętrznego trapezu barykady skonała Eponina.
Tu zatrzymał się Jan Valjean, ostrożnie złożył na ziemi Marjusza, wsparł się o mur i spojrzał dokoła.
Położenie było straszne.
Na chwilę, na kilka minut najdłużej, ten kawałek muru był schronieniem, ale jak wydostać się z tego miejsca rzezi? Przypomniał sobie w jakiej śmiertelnej trwodze był na ulicy Polonceau przed ośmiu laty, i w jaki sposób się wydobył; wówczas było to trudne, teraz niepodobne. Miał przed sobą nieubłagany, głuchy dom sześciopiętrowy, którego jedynym mieszkańcem zdawał się być ów zmarły człowiek, wiszący u okna. Po prawej stronie miał barykadę dość niską, zamykającą ulicę Petite Truandaire; przeskoczyć tę zawadę było rzeczą nietrudną, ale w tyle za nią sterczał szpaler bagnetów. Wojsko linjowe stało na czatach w tyle barykady. Przejść barykadę, było to oczywiście narazić się na ogień plutonowy, każda głowa, któraby wysunęła się za mur brukowy, byłaby celem sześćdziesięciu strzałów karabinowych. Po lewej stronie miał pole bitwy. Śmierć była w tyle muru.
Co począć?
Tylko ptak mógłby się stąd wydobyć.
A jednak należało zdecydować się natychmiast, wynaleźć sposób i użyć go zaraz. O kilka kroków od niego wrzała walka, szczęściem wszyscy wściekle rzucili się na jeden punkt, do drzwi szynkowni; ale gdyby choć jednemu żołnierzowi przyszło do głowy obejść dom lub uderzyć z boku, wszystkoby przepadło.
Jan Valjean spojrzał na dom naprzeciwko, spojrzał na barykadę obok, potem na ziemię z gwałtownością ostatniego wysilenia, jakby chciał prześwidrować ją oczyma.
Tak wpatrując się w tem konaniu, dostrzegł jakieś niewyraźne kształty u nóg swoich, jakby potęgą wzroku dobył to, czego pragnął. O kilka kroków od siebie ujrzał u stóp barykady nieubłaganie strzeżonej z zewnątrz, pod stosem kamieni na wpół ukrytą kratę żelazną, leżącą poziomo. Ta krata, złożona z kilku prętów poprzecznych, miała około dwóch stóp kwadratowych. Osada bruku, utrzymująca tę kratę, była wyrwaną. Przez pręty żelazne widać było otwór ciemny, coś podobnego do rury komina lub cylindra studni. Jan Valjean rzucił się ku kracie. Stara jego umiejętność ucieczek, jak błyskawica uderzyła mu do głowy. Usunąć bruki, podnieść kratę, włożyć na swe ramiona Marjusza bezwładnego, jak ciało trupa, pomagając sobie łokciami i kolanami, spuścić się z tem brzemieniem w rodzaj studni, szczęściem nie bardzo głębokiej, pociągnąć za sobą ciężką kratę żelazną, na którą poruszone bruki znowu spadły, stanąć na gruncie, wyłożonym taflą kamienną, trzy łokcie pod ziemią: wszystko to dokonał jakby w gorączce z siłą olbrzyma i szybkością orła; trwało to ledwie kilka minut.
Jan Valjean był teraz z Marjuszem, ciągle nieprzytomnym, w jakimś długim korytarzu podziemnym.
Tu głęboka spokojność, zupełna cisza, noc.
Wróciło mu wrażenie, jakiego niegdyś doświadczył, dostawszy się do klasztoru. Tylko dziś unosił z sobą nie Cozettę, lecz Marjusza.
Teraz zaledwie dochodził go z góry szmer niewyraźny strasznej wrzawy w szynkowni, szturmem zdobytej.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.