Uwaga
Serwis Wedateka jest portalem tematycznym prowadzonym przez Grupę Wedamedia. Aby zostać wedapedystą, czyli Użytkownikiem z prawem do tworzenia i edycji artykułów, wystarczy zarejestrować się na tej witrynie poprzez złożenie wniosku o utworzenie konta, co można zrobić tutaj. Liczymy na Waszą pomoc oraz wsparcie merytoryczne przy rozwoju także naszych innych serwisów tematycznych.

Lublana/Tom I/III

Z Wedateka, archiwa
< Lublana‎ | Tom I
Przejdź do nawigacji Przejdź do wyszukiwania
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Lublana
Podtytuł Baśń
Wydawca Michał Glücksberg
Data wydania 1879
Druk Drukiem S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: Pobierz Cała powieść jako ePub Pobierz Cała powieść jako PDF Pobierz Cała powieść jako MOBI
Indeks stron


Ryżcowa chata większą była i pokaźniejszą od innych wielu, najbogatszych nawet kmieci. Izbice gościnne były aż dwie w niej: jedna stara mniejsza, a z tej druga, bardzo obszerna, którą teraźniejszy gospodarz przybudował, aby mógł dużo ludu u siebie przyjmować pod dachem.
Dbał nawet, aby ją przyozdobić, o ile umiał i mógł. Do ścian poprzybijane były wielkie rogi jelenie, żubrze, łosie, koźle, niektóre z czaszkami okrytemi skórą; trochę oręża wisiało też na ścianach. Ławy były domowem suknem pookrywane, ognisko z drobnych gładkich i pięknych ułożone kamieni. Na siostrzanie pozawieszane zwiędłe wianuszki broniły od chorób i uroków.
W tej izbicy Ryżec przyjmował swojego wielkiego gościa, któremu sam służył, siąść się przy nim nie ważąc.
Jak wyglądał krępy, ciężki a groźnego oblicza Ryżec, już wiemy. Nie spodziewając się wcale odwiedzin, które umyślnie tak kneź urządził, aby wpadł nieoczekiwany, gospodarz odziany był po domowemu, w siermiężkę krótką, pas skórzany, spodnie sukienne powszednie i chodaki.
Kneź Leszek Soroka, który już pewnie z pół wieku przeżył na świecie, wyglądał jak tur dobrze spasiony. Ogromny był, otyły, gruby, rozrosły; twarz miał szeroką, rozlaną, ręce straszne, ramiona olbrzymie i słynął z tego, że mu nikt na siłę nie wydołał. Parobka brał za sukmanę, i jeśli ona strzymała, podnosił go do góry jak pióro, a którym tak w złości cisnął o ziemię, nie było się już schylać po co. Włos, długo na barki puszczony, bujny, już mu pasami siwieć zaczynał.
Brodę też miał już szpakowatą, podstrzyżoną, rzadką i wąs nastrzępiony do góry. Zpod niego usta wyglądały szerokie z wargami oddętemi mięsistemi. Nad oczkami małemi, brwi rosły jak dwa krzaki cierniu najeżone.... Tego dnia Leszek snadź chciał po pańsku wyglądać, bo się lepiej odział niż zwyczajnie. Suknię miał z sukna cienkiego i pas cały złocisty, a na nogach chodaki wyszywane. Na głowie kołpaczek niewielki, z piórem czaplem, nałożony był na jedno ucho.
Obr ten straszny, którego się naokół wszyscy kmiecie i osadnicy lękali bardzo, bo nad nimi litości nie miał, i ze swoją drużyną plądrował bezkarnie — na oko wstręt obudzał. Gdy począł mówić głosem chrypliwym, pięścią wywijając, rzucając się, śmiejąc, jeszcze większą trwogę i niechęć w koło siebie rozsiewał.
Znali go z tego, iż nieustannie pić i jeść potrzebował, żarłokiem będąc i opojem takim, że za sobą beczułkę i mięso wędzone wszędzie wozić kazał. W jedle niebardzo przebierał; gdy głodny był, a skarżył się na głód zawsze — lada polewką bez okrasy się objadał. Pieczeń kozła na rano do kości ogryźć niczem mu było. Psom też kości nie rzucił nigdy wprzód, aż je pokruszył rękami i zębami i szpik z nich powysysał.
Powiadano o nim, że mężny był, że się nieprzyjaciela nie uląkł nigdy i w zapasy poszedł z każdym; jednego się tylko bał: to bab, czarów i uroków. Ziemie, którym przewodził, dosyć były rozległe aż ku pomorskiej granicy; lecz, że ich braci kilku było, co się po śmierci starego Leszka Kadłuba podzielili niemi, nie potrafiwszy zgodzić się między sobą o miedze, wciąż jeden drugiego zajeżdżał, ludzi porywał, bydło zabierał, chaty palił.
Trwało to już lat wiele i o zgodzie ani było myśleć.
Leszka tego, najstarszego z braci, nazwano „Sroka,“ jeszcze gdy chłopięciem był, dlatego, że krzyczał piskliwie a dużo. Głos mu i teraz, choć się rozrosnął, został taki cienki, niemiły i ochota do gadania nie ustała. Ludzie prawili, że gdy spał, całą noc coś mruczał i śmiał się.
Rozmowy wiele od drugich nie potrzebował: byle go kto słuchał, a czasem słowo rzucił, starczało. Słowo to jak wędka wyciągało z niego zaraz co miał w sobie. Przeto mu może i nie bardzo się wiodło, choć mężny był, bo nim się zabrał co zrobić, wprzódy po świecie roztrąbiono co myślał. A jak silny był, tak leniwy.
Już zmierzchało i Ryżec siedział na pniaku, czekając, ażeby trzody powracały, żeby je, jak zwyczaj był każdego wieczora, rozpatrzeć i obliczyć, gdy jak wicher z burzą, spadł nań kneź Leszek Sroka. Jeszcze z konia nie zlazłszy, zaraz ojca o córkę zapytał. Ryżec, radnierad, odpowiedział z ukłonem, do nóg pańskich, że Lublany nie było, bo z dziewczętami poszła na wieczorne koło na uroczysko.
Tymczasem Leszek z konia się stoczył, a Ryżec natychmiast musiał się gotować na przyjęcie. Szczęściem, mięsa było podostatkiem, miodu, mleka i chleba.
Nim do chaty doszedł kneź, postrzegłszy mleko od krów, które w oborze stały, niesione, kazał sobie kładyczę dać i niemal całą wyżłopał. Do izby dostawszy się, o miód wołał, aby mleko przybić, bo go zawiele z pragnienia się opił. Jak siadł za stół, tak już piciu i jedzeniu końca nie było.
Ryżec mu sam posługiwać musiał, bo starych bab nie cierpiał przy sobie.
A choć gębę miał ciągle pełną, na chwilę mu się nie zamykała. W progu zawsze u niego, czy doma czy w gościnie, stać musiał jego Starosta Berzda, człek mało nie taki jak on, wyrosły bardzo, milczący, który tyle tylko, że gdy pan mówił, twarzą pokazywać musiał, że mu się dziwował, cieszył i potakiwał.
Berzda czasem się odezwał, ale krótko — Ho! ho! Ej! ej! To! to. — Na tem było dosyć, ale gębą, oczyma, rękami gadał co panu miłem było. Leszek się bez tego słuchacza obejść nie mógł. Ryżec też, wiedząc, że go ująć było potrzeba, gdy kneź jadł, ukradkiem mu kubki poddawać kazał, aby sobie podochocił. Zobaczywszy kubek Berzda, tak zręcznie chwilę dobierał do wychylenia go, iż nim pan na niego spojrzał, już gębę otarł i był w swem miejscu.
Reszta dworu Leszkowego w podwórcu ucztowała, gdzie im necki powynosili z chlebem, mięsem, kaszą i beczułki z piwem. Raczyli się, około studni siedząc i chodząc.
Leszek gadał a gadał, w oczy spoglądając Ryżcowi, marszczył się, że dziewczyny doczekać się nie mógł.
— Miłościwy panie — mówił gospodarz — tylko co jej nie widać. Z koła dziewczęta czasem późno przychodzą, ale moja — stateczna, nie zabawi.
— Ty mi ją dasz? hę? — zawołał kneź. — Widziałem ją dwa razy; hoża jest, postawę ma na panią. Rozkazywać będzie umiała. Krzywdy jej nie dam zrobić.
— Ona u mnie jedyna — odparł Ryżec.
Leszek się rozśmiał.
— U mnie też ostatnia zawsze jedyna — zawołał.
— To niechby inne ustąpiły — dodał ojciec. — Dobra ona jest, ale zgodna nie będzie, nauczyła się w domu przewodzić. Z drugiemi się nie ostoi.
Sroka mówić mu nie dał dalej.
— U mnie na to sposoby są, żeby zgoda była — rzekł mrużąc oczy. Nie bój się, lepiej jej nie będzie nigdzie, a kneziowską żonką być, nie każdej się dostanie.
— Młoda bardzo jest — rzekł Ryżec — rok-by, dwa, poczekać.
— Myślisz, że ja-bym starszą brał! — odparł Leszek. — Jam nie młody już, to mi właśnie takiej do miłowania trzeba. Za rok, za dwa, już mi ona nie będzie do smaku.
Spostrzegłszy, że Ryżec jakoś stał z głową zwieszoną, nieprzekonany, Sroka dodał:
— Syna nie mam, kto wie? jak ona mi go da.... pierwszą będzie, a tobie, kmieciu, cześć przypadnie dziadkiem kneziowi być. Tego ci-to jeszcze mało!
Ryżec się skłonił nizko.
Leszkowi po miodzie wesoło jakoś było, więc ze stołu kubek nalany jego własnego miodu podał Ryżcowi, aby pił. Musiał jeszcze dziękować. Drugi potem zanieść kazał dla Berzdy, który przyszedł się do nóg pokłonić.
— Cóż, twojej dziewki niema? — pytał Leszek.
— Tylko co nie widać — odparł Ryżec — miłościwy kneziu, dajcie mi mówić szczerze! Błysnęły małe oczęta knezia.
— Praw! — zawołał.
Ryżec westchnął głęboko.
— Ono-bo to tak jest, miłościwy gospodynie, że młode młodość lubią: a ja-bym jej przeciw woli dawać nie chciał. Toć jedyna.
— A gdzież ty rozum masz? — odparł Leszek. — Jak niewiestce dawać wolę? Czy ty tego nie wiesz, po co się ona niewiastą zowie? Płakać będzie» niech płacze, a potem ci podziękuje. Albom-ci to ja taki stary? albo-to mężowi kiedy starym być? Niewiasty starzeją — my nie powinni.
Począł się śmiać: — Tylko mi ją dawaj, reszty nie pytaj.
Ryżec zmilczał.
— Co? jeszcze jej niema? — zawołał kneź niecierpliwy. — Jeszcze niema? Idź, dowiedz się, przyszła może!
Ryżec wybiegł i powrócił, zmieszany. Lublany nie było.
— Poślij po nią dziewki, niech po lesie szukają! Toż to noc — gdzie się ona włóczyć może?
Miał już wybiedz gospodarz, gdy w progu ukazała się Rusa, która część rozmowy podsłuchała.
Przybycie starej baby widocznie Leszka strwożyło, oderwał pokryjomu kawałek odzieży i napsaurok rzucił pod stół; splunął, patrzył z obawą, z ukosa. Ryżec też spoglądał na Rusę oczyma ciekawemi.
— Zkąd-że to idziecie? — spytał cicho, stojącą w progu.
— Ze świata! — odparła powoli, spoglądając ku Leszkowi, — chcecie wiedzieć, kędy babę stare nogi noszą?
— Nie wiecie co o Lublanie? — dodał ojciec — nie spotkaliście gdzie jej, jeśliście szli od Babiego Pola?
Rusa głową trzęsła dziwnie.
Zmarszczywszy brwi groźno Leszek, wpatrywał się w babę.
— Tyle wiem, co mi po drodze dziewczęta rozpowiadały, że w Pogoń grały na Babiem Polu i Lublana się w las zagnała za drugą. Ale czy to dla niej strach? Nie dziś, to jutro znajdzie się cała.
Ryżec pięści zacisnął, a Leszek stuknął ręką o stół.
— Jeżeli to zmowa między wami, pilnujcie-no się, aby obojgu licha nie nawarzyła!
Rusa spojrzała śmiało na knezia.
— Czy to miłość wasza mnie nie znacie? — zawołała. — Bywam-ci-to ja i aa waszym grodzie, i leczę i babię u was. Wiedzą o mnie wszyscy. Zmów ja robić nie umiem, ale groźby się nie boję, bo mam takiego, co za mną stoi.... i nie da mi krzywdy uczynić.
Leszek się skrzywił tylko.
— Pomawiacie o zmowę — dodała baba — no-to każcie mnie wziąć, każcie i posadźcie, przekonacie się.
Wyzwaniem tem Leszek się zatrwożył i począł prędko:
— Babę brać! jak wąż się z rąk wyśliznie. Idź ty, wiedźmo, na bory na lasy, pokój mi daj. Znać cię nie chcę.
— Jak-że się stało z Lubianą? — zapytał strwożony Ryżec, zbliżając się.
— Z tem-ci ja tu szłam, odezwała się Rusa, choć mi nie po drodze było, bom wodę z Mirkowego zdrojowiska niosła chorej Wuśce. A jak mi dziewki powiedziały, że się wasza Lublana zagnała w las — przyszłam wam oznajmić. Zaplata za to, że mnie kneź złajał.
— Babo! odczep się odemnie! — krzyknął Leszek, — ani na mnie patrz, ani się na mnie złość, każę ci dać płótna na grodzie, a nie mścij się.
Rusa pokłoniła się małoco.
— Ja pomsty na nikogo nie wołam — rzekła — niechaj moje przepada!
— Ślijcież po córkę! — odparł żywo kneź, do ojca się zwróciwszy — ja ztąd bez niej nie pojadę! choćbym i pół miesiąca miał siedzieć.
Ryżec, małoco postawszy, musiał rozkaz spełnić i wyszedł powoli. W progu tylko pozostał Berzda i Rusa.
Ta obejrzawszy się, poczęła zwolna zbliżać się ku stołowi, przy którym siedział Leszek. Zobaczywszy to kneź, zwolna w głąb się nieznacznie usuwał, ale Rusa na to nie zważała — szła.
Leszek, aż do kąta z kubkiem się docisnąwszy, krzyknął nareszcie zniecierpliwiony:
— A stój-że zdala? co mnie gnasz! Stać zdala!
Stanęła Rusa, sparła się na kiju i patrzała w Leszka pilno.
— Czego-bo się wy mnie strachacie! ja złego nikomu nie czynię, nie. Dobrą radę chciałam dać, oj! dobrą.
Zmilczał kneź, jakby tej rady dobrej oczekiwał.
Rusa się naprzód pokłoniła ręką do ziemi.
— Miłościwy panie — rzekła cicho — po co wy sobie szukacie biedy? Mało u was bab na grodzie? jeszcze jednej się zażądało....
Leszek się niechętnie i z przymusem rozśmiał.
— A tobie co do tego, stara ty jakaś? Ja z mojemi babami rady sobie dam. Młode mi nie straszne.
— A one najgorsze — dodała Rusa — a to jeszcze takiej się wam zachciało, co jedna była w domu, co ją na ręku nosili, co sobie oczy u was wypłacze, zeschnie. Pociechy z niej mieć nie będziecie! — Nie, nie. Ja ją znam! Z pięcią sobie dacie rady, a ta wam za skórę zaleje.
Leszek się śmiał trwożliwie.
— Gęby ty sobie nie studź — odparł. — Na krótko czy na długo, ja muszę ją mieć! Wiesz, babo, że co we śnie człowiekowi przychodzi, tego mu się potem najwięcej pragnie. Ona mi się wciąż śni, pokoju nie daje. Ja muszę ją mieć.
Patrzała nań Rusa.
— Jak się komu chrzanu chce, co robić, niech je, choćby miał i płakać!
Zadumał się Leszek, na ręku się podpierając.
— Co wy mnie zło wróżycie? — zamruczał.
— Nie ja, ono się wam wróży samo — zawołała Rusa.
Kneź zamyślił się głęboko, zapatrzył w stół i żachnął mocno.
— Niech będzie co chce! zło czy dobro — muszę ją mieć! Skinął na Rusę, aby precz szła, ale ta się ani ruszyła. Skinął powtórnie, stała. Wtem i Ryżec powrócił.
— Niema dziewki? — zapytał kneź.
— Poszło w las co żyło, szukając — niema! — odparł Ryżec, w którego głosie czuć było wzruszenie.
— Gotuj-że się mnie noclegować — rzekł kneź. — Nie będzie do jutra?.... pojadę na łowy w pobliżu, sam lasy splondruję — a na noc wrócę tu — i będę stał, aż doczekam.
Rusa, wysłuchawszy ostatniego rozkazu, popatrzywszy na Leszka, który spotkania się z jej wzrokiem unikał, ruszyła się ku drzwiom. Oglądała się za siebie.
Berzda już odbiegł był od proga, aby wydać rozkazy do noclegu. Ryżec także miał wychodzić, gdy w drugiej izbie spotkał się z Rusą, która nieznacznie skinęła na niego. Kneziowska czeladź poczynała w wielkiej izbie mościć posłanie; gospodarowano w zagrodzie jak w domu: Ryżec cierpliwie to znosić musiał. Nie mając nie pilniejszego do roboty, a sądząc może, iż mu co o córce powie Rusa, powlókł się z nią za węgieł chaty, kędy cień był, bo księżyc świecił z drugiej strony.
— Co ty stary myślisz? — napadła nań Rusa z góry. — Jedyne dziecko dać takiemu dziadowi, aby ją zamorzył swojem miłowaniem?
Stał Ryżec z głową zwieszoną.
— Oj! ty mądrocho — odparł — czy ty znasz gdzie szczęście siedzi? Gdybyś znała, poszłabyś ten ul podebrać dla siebie! Ej! ty! Rozśmiał się gorzko. Nie ucz ty mnie rozumu! Chcesz, aby mi dla dziewki chatę spalili, komorę zabrali, bydło zagrabili i puścili o kiju na stare lata — nie wiem czy z życiem?!
— Albo to o kiju i tak na stare lata chodzić nie będziesz! — odparła Rusa. — Chatę spaloną można postawić, bydło się narodzi — a córki, gdy ją stracisz, nie odda ci nikt!
Westchnął Ryżec.
— Kneziową żoną będzie! — zawołał. — Chcę, aby nią była, warto i odpłakać za to! Rusa się rozśmiała głośno, popatrzała nań, pokiwała głową i chciała iść. — Zatrzymał ją.
— Nie wiesz gdzie Lubiana? — Nie wiem — rzekła surowo, a gdybym wiedziała, żarem-byś mnie piekł, nie pisnęłabym słowa.
Odwróciła się i poszła w podwórko, kędy czeladź kneziowska głośniej coraz rządziła się, zabierając co chciała dla siebie i koni, chwytając przechodzące dziewczęta, i odgrażając się parobkom, którzy ich bronić chcieli.
Rusa, potrącając czeladź niesforną, przeszła między nią bezkarnie, i wysunąwszy się za wrota, obejrzała się parę razy za siebie, a potem skierowała w zarośla ku ścieżce do odryny wiodącej.
Nasłuchiwała kilka razy jeszcze, kryjąc się w gąszcze, czy jej kto nie śledzi, bo Ryżca posądzała; potem żwawo pobiegła ku szopie. Jeszcze o kilka kroków od niej była, gdy wewnątrz szczekanie się słyszeć dało i umilkło wnet. Skrzypnęły wrota; u progu stała drżąca Lublana.
— A co? a co? — spytała, chwytając Rusę za ręce.
— Źle, lubko moja — odparła stara. — Byłam w izbie, z kneziem gadałam, z ojcem twoim: nie wybić im tego z głowy. Stary chce młodej żony, Ryżcowi chce się knezia za zięcia. Leszkowi ja groziłam — powiada: „Niech będzie co chce, a ja ją muszę mieć“. Rozłożyli się na noc w zagrodzie, na ciebie czekając, bom im powiedziała, że w Pogoń grając, zabiegłaś w las. Ojciec posłał dziewki z hukaniem. Leszek powiada, że nie ustąpi z chaty, aż cię weźmie.
— A jak mnie nie będzie? — gniewnie odparło dziewczę.
— Kto go wie? Ryżec się boi, że mu chatę spalą, bogactwa zabiorą, bydło zapędzą, a i jogo do jamy posadzą.
Rozpaczliwie dziewczyna ręce załamała.
— Co ja pocznę nieszczęśliwa! — odezwała się jękliwie — siebie dać na pożarcie smokowi, czy ojca! A! nie może to być, aby ojca karał za mnie. Nie może to być! — dodała silniej. — Zlęknie się kmieci! Co jednemu dziś, drugiemu jutro! Powinni się wszyscy ująć za niego.
Rusa głową potrząsała.
— Gdzie ty to widziałaś? — spytała — będą się śmieli i radowali! Nie ujmie się nikt. A no, może być, że do pomsty nie przyjdzie, albo się ojciec wykupi.
— Wykupi się! — powtórzyła Lubiana — ja umrę a nie pójdę na gródek niewolnicą; kneziową mnie zrobić obiecuje, a niczem tam nie będę tylko rabką i sługą! Nie — nie! lepiej w wodę! Jak trup wypłynie, ojcu się ulituje. Przywiążę kamień do szyi.
Rusa ją za rękę porwała.
— Cicho bądź — zawołała — cicho! słuchaj mnie.
To mówiąc, węzełek, który miała pod pachą, rzuciła na ziemię i rozwiązywać go poczęła, przyklęknąwszy. — Przez trochę odchylone wrota księżyc wpadał do szopy.
Stara z pośpiechem w worku szukać poczęła i wyciągnęła z niego nową odzież całą, koszulę, chusty, sukmankę.
— Rozdziewaj się, a żywo — rzekła.
— Cóż ma być? — zapytało zdziwione dziewczę.
— Co? — samaś rzekła — szeptała Rusa — suknie twoje wszystkie położymy u rzeczki na brzegu, gdzie się stawisko poczyna. Znajdą jutro ludzie odzież, i poznają, i powiedzą, żeś poszła w wodę i kneź pojedzie z niczem.
— A ze mną topielicą co ma być? — zapytała Lublana.
Rusa ku niej podniosła głowę.
— Cóż myślisz? — odpowiedziała pytaniem drugiem. — Chcesz się, czy nie, wyzwolić tem?
— Matuniu! chcę — zawołała Lublana — chcę — ale co zrobię ja z sobą?
Rusa jej coś na ucho poszeptała i dziewczę się uspokoiło trochę.
Wnet też rozdziewać się poczęła, choć nie bez trwogi.
— Matusiu moja — odezwała się szeptem cichym — ludzie mówią: kto ze śmiercią żarty stroi, tego ona ima...
Rusa ręką poruszyła.
— Na to się znajdzie sposób! — mruknęła — nie bój się.
Po chwili skrzypnęły drzwi szopy, i stara wyszła, niosąc węzełek pod pachą, a Lublana poszła się położyć na siano. Łysek u nóg siadł na straży.
Nazajutrz do dnia, gdy kneziowi ranną strawę dawali i siedział nad misą ponury, wbiegły do izby dziewki z krzykiem wielkim a zawodzeniem, niosąc w rękach odzież Lublany, którą, idąc prać, nad stawiskiem znalazły. Leżało tam wszystko u brzega, nawet ulubione bursztyny i kolce, które ojciec niedawno jej kupił w Kołobrzegu.
Ryżec, ujrzawszy suknie, ręce załamał. Krzyk w chacie powstał niezmierny.
Namarszczył się kneź nad misą siedzący, i Berzdę posłał na zwiady, gdy w tem Ryżec wpadł sam do izby, niosąc w ręku bursztyny i chusty.
— Otco mi z jedynej córki zostało! — zawołał zrozpaczony: — utopiła się Lublana! Znalazły rano dziewki wszystką odzież u brzegu na stawiskiem.
Leszkowi łyżka z rąk wypadła i klnął strasznie.
Oczki mu zapadały, trzęść się począł i miotać.
— Na gałęź go! — zawołał. — Tyś winien, żeś jej nie pilnował!
Ryżec oniemiały stał, patrząc na to, co w ręku trzymał, ani słuchał wybuchu gniewu, który się głośniej coraz rozlegał.
Leszek, nałajawszy, padł na ławę i zamilkł. — O wieszaniu Ryżca nie mówił więcej. Berzda, korzystając z tego, zbliżył się z pokorą do ucha Leszka i coś żywo szeptać mu począł. Kneź dał znak.
Zaszumiało w podwórku ochotą wielką, zastukało potem jakby wrota łamano. Czeladź kneziowska wybierała z komor wiano umarłej dziewczyny.
Ryżec się ani ruszył, choć zrozumiał co znaczyć miało łamanie to i bieganie czeladzi.
Dziecka mu jedynego żal jeszcze było tak bardzo, że już nie dbał o resztę.
Kneź, mrucząc, pić począł i kląć, a co od kubka oderwał usta, to wołał: — Dajeście zczeźli marnie! Daj was biły gromy! Daj was słota zalała! Wychyliwszy co było, olbrzym się podniósł z ławy, rozprostował, wyciągnął, kołpak poprawił, plunął i szedł niedźwiedzim krokiem ciężkim ku drzwiom powoli. Stanąwszy w ostatnim progu, popatrzał na konie czeladzi objuczone wszystkie, na wozy dwa, które z szopy zabrano, aby resztę naładować na nie i kazał podawać konia.
Przywiedli mu tego, na którym zwykle jeździł, a był krępy, przysadzisty, z nogami grubemi, spasły i ciężki, taki, jakiego ów obr potrzebował, aby się pod jego ciężarem nie złamał.
Stęknąwszy, siadł Leszek na niego, Berzda skoczył na swojego i wszystka czeladź, wozy zabrane w środek wziąwszy, posunęła się za nim za wrota.
Ryżec, jeszcze oprzytomnieć nie mogąc, nad odzieżą córki stał i ręce łamał. Czeladź jego u drzwi pustych, opróżnionych komór, nad zabranemi bogactwy rozpadała się.
Dobry czas upłynął, nim stary, przyszedłszy do siebie, wywlókł się z izby. Tu go nowe czekało strapienie: złupione komory i spiżarnie. Popatrzał na nie tylko i z chaty na przyzbę szedł, aby tchnąć lżej na powietrzu.
Dzień był upalny — drzewa stały jak uśpione, nie poruszając listkami. Zdała dolatywała tylko pieśń kneziowskiego orszaku, który w drodze, na rozkaz pana, rozrywał go ladajakiemi śpiewkami. Berzda wiedział jakie najlepiej do pańskiego przypadały smaku.
Ten oddalający się śpiew z pokrzykiem, kolnął w serce starego: pięść podniósł w górę ku stronie, z której dochodził.
Siedział jeszcze tak przybity, gdy Rusa przed nim stanęła.
— Idź precz, ty wiedźmo przeklęta — krzyknął stary — precz, ty wróżbiarko złego, precz! albo cię każę wysmagać.
— Co tobie? — zapytała Rusa spokojnie.
Ryżec głowę podniósł, oczy miał czerwone z płaczu i gniewu.
— Co tobie? — powtórzyła Rusa.
Nie odpowiedział nic stary.
— Jać wiem wszystko — ciągnęła dale] — ludzie znaleźli odzienie, to co? albo-to kto odzież zrzuca, ma koniecznie utonąć?
Ryżec aż wstał z przyźby.
Albo ty masz dowód, że ona utonęła? — mówiła dalej. Toćby ciało wypłynęło i pogrzeb-by się jej należał. Rybacy, co ze światłem całą noc po stawisku się włóczą, mogli tonącą uratować, może gdzie u którego leży w chacie. Póki ciało nie wypłynie, rozpaczać się nie godzi.
W starego ojca trochę ducha wstąpiło; popatrzył na Rusę, nie mówił nie, ale mu się czoło rozmarszczyło trochę i odpędzać ją przestał.
— A jakby się utopiła — dodała Rusa — ktoby temu był winien, jeżeli nie ty, coś ją gwałtem dać chciał dziadowi, który ojcem-by jej być mógł?
Znowu się namarszczył Ryżec.
Stara! nie żgaj-że mnie, abyś się językiem nie dorobiła biedy. Idź!
I nie zważając na Rusę, krzyknął, aby mu konia dawali.
Najlepszy, na którym był zwykł jeździć, poszedł pod kneziowską czeladź i juki. Znowu tedy klął Ryżec i pięść nastawiał, aż mu innego konia podano.
Pojechał na nim nad staw, nie oglądając się już na Rusę, która w podwórku, na kiju sparta, postała chwilę, zajrzała we wszystkie kąty, gdzie czeladź zawodziła i sprzeczała się, a potem zwolna wyszła za wrota.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.