Uwaga
Serwis Wedateka jest portalem tematycznym prowadzonym przez Grupę Wedamedia. Aby zostać wedapedystą, czyli Użytkownikiem z prawem do tworzenia i edycji artykułów, wystarczy zarejestrować się na tej witrynie poprzez złożenie wniosku o utworzenie konta, co można zrobić tutaj. Liczymy na Waszą pomoc oraz wsparcie merytoryczne przy rozwoju także naszych innych serwisów tematycznych.

Winnetou/całość

Z Wedateka, archiwa
Przejdź do nawigacji Przejdź do wyszukiwania
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Winnetou
Podtytuł czerwonoskóry gentleman
Data wydania 1910
Wydawnictwo Wydawnictwo
„Przez Lądy i Morza“
Drukarz Aleksander Ripper
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: Pobierz jako ePub Pobierz jako PDF Pobierz jako MOBI
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii

{{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/005|s1}}

{{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/005|s2|}} Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/006


Tom I

Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/007 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/008 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/009 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/010 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/011 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/012 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/013 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/014 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/015 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/016 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/017 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/018 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/019 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/020 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/021 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/022 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/023 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/024 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/025 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/026 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/027 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/028 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/029 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/030 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/031 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/032 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/033 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/034 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/035 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/036 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/037 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/038 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/039 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/040 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/041 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/042 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/043 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/044 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/045 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/046 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/047 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/048 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/049 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/050 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/051 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/052 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/053 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/054 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/055 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/056 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/057 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/058 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/059 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/060 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/061 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/062 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/063 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/064 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/065 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/066 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/067 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/068 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/069 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/070 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/071 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/072 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/073 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/074 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/075 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/076 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/077 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/078 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/079 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/080 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/081 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/082 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/083 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/084 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/085 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/086 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/087 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/088 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/089 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/090 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/091 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/092 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/093 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/094 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/095 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/096 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/097 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/098 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/099 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/100 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/101 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/102 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/103 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/104 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/105 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/106 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/107 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/108 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/109 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/110 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/111 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/112 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/113 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/114 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/115 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/116 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/117 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/118 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/119 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/120 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/121 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/122 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/123 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/124 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/125 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/126 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/127 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/128 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/129 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/130 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/131 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/132 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/133 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/134 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/135 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/136 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/137 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/138 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/139 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/140 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/141 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/142 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/143 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/144 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/145 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/146 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/147 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/148 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/149 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/150 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/151 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/152 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/153 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/154 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/155 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/156 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/157 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/158 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/159 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/160 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/161 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/162 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/163 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/164 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/165 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/166 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/167 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/168 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/169 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/170 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/171 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/172 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/173 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/174 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/175 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/176 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/177 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/178 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/179 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/180 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/181 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/182 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/183 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/184 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/185 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/186 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/187 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/188 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/189 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/190 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/191 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/192 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/193 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/194 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/195 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/196 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/197 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/198 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/199 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/200 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/201 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/202 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/203 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/204 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/205 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/206 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/207 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/208 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/209 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/210 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/211 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/212 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/213 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/214 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/215 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/216 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/217 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/218 Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/219

{{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/220|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/221|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/222|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/223|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/224|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/225|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/226|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/227|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/228|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/229|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/230|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/231|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/232|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/233|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/234|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/235|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/236|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/237|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/238|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/239|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/240|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/241|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/242|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/243|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/244|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/245|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/246|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/247|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/248|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/249|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/250|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/251|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/252|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/253|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/254|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/255|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/256|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/257|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/258|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/259|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/260|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/261|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/262|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/263|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/264|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/265|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/266|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/267|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/268|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/269|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/270|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/271|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/272|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/273|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/274|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/275|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/276|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/277|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/278|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/001|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/002|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/003|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/004|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/005|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/006|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/007|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/008|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/009|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/010|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/011|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/012|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/013|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/014|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/015|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/016|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/017|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/018|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/019|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/020|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/021|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/022|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/023|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/024|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/025|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/026|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/027|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/028|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/029|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/030|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/031|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/032|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/033|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/034|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/035|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/036|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/037|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/038|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/039|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/040|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/041|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/042|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/043|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/044|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/045|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/046|IV}} {{#lst:Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/047|IV}}

Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/048 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/049 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/050 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/051 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/052 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/053 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/054 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/055 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/056 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/057 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/058 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/059 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/060 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/061 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/062 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/063 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/064 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/065 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/066 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/067 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/068 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/069 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/070 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/071 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/072 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/073 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/074 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/075 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/076 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/077 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/078 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/079 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/080 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/081 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/082 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/083 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/084 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/085 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/086 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/087 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/088 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/089 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/090 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/091 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/092 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/093 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/094 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/095 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/096 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/097 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/098 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/099 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/100 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/101 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/102 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/103 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/104 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/105 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/106 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/107 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/108 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/109 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/110 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/111 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/112 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/113 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/114 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/115 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/116 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/117 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/118 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/119 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/120 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/121 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/122 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/123 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/124 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/125 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/126 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/127 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/128 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/129 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/130 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/131 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/132 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/133 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/134 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/135 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/136 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/137 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/138 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/139 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/140 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/141 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/142 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/143 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/144 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/145 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/146 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/147 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/148 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/149 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/150 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/151 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/152 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/153 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/154 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/155 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/156 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/157 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/158 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/159 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/160 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/161 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/162 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/163 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/164 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/165 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/166 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/167 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/168 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/169 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/170 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/171 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/172 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/173 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/174 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/175 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/176 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/177 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/178 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/179 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/180 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/181 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/182 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/183 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/184 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/185 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/186 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/187 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/188 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/189 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/190 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/191 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/192 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/193 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/194 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/195 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/196 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/197 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/198 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/199 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/200 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/201 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/202 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/203 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/204 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/205 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/206 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/207 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/208 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/209 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/210 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/211 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/212 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/213 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/214 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/215 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/216 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/217 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/218 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/219 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/220 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/221 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/222 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/223 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/224 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/225 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/226 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/227 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/228 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/229 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/230 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/231 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/232 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/233 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/234 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/235 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/236 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/237 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/238 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/239 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/240 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/241 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/242 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/243 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/244 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/245 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/246 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/247 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/248 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/249 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/250 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/251 Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/252


Tom II

Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/011 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/012 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/013 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/014 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/015 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/016 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/017 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/018 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/019 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/020 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/021 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/022 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/023 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/024 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/025 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/026 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/027 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/028 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/029 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/030 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/031 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/032 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/033 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/034 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/035 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/036 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/037 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/038 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/039 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/040 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/041 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/042 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/043 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/044 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/045 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/046 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/047 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/048 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/049 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/050 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/051 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/052 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/053 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/054 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/055 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/056 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/057 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/058 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/059 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/060 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/061 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/062 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/063 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/064 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/065 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/066 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/067 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/068 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/069 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/070 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/071 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/072 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/073 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/074 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/075 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/076 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/077 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/078 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/079 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/080 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/081 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/082 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/083 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/084 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/085 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/086 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/087 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/088 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/089 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/090 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/091 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/092 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/093 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/094 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/095 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/096 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/097 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/098 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/099 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/100 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/101 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/102 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/103 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/104 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/105 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/106 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/107 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/108 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/109 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/110 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/111 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/112 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/113 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/114 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/115 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/116 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/117 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/118 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/119 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/120 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/121 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/122 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/123 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/124 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/125 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/126 Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/127

— Nie — odrzekł stary pewnym siebie tonem. — Wszystko zależy od tego, co zastaniemy w środku. No, Locksmith, zacznijmy od drzwi wchodowych!
Przystąpiłem do drzwi, trzymając prawdziwy klucz w ręce. Mimoto udałem, że próbuję wszystkich innych. Otworzywszy, stanąłem z Old Deathem, aby wszystkich przepuścić. Porucznik został także z nami. Kiedy wszyscy weszli pocichu, zapytał:
— Czy wydobyć latarnie?
— Tymczasem wyjmijcie tylko wy swoją!
My weszliśmy także. Zamknąłem drzwi, ale nie na klucz, a porucznik wyciągnął latarnię z reflektorem z kieszeni szerokich spodni. Ubranie jego obszyte było białemi figurami w kształcie noża myśliwskiego. Naliczyłem nas razem piętnastu, a każdy miał inny znak. Zauważyłem kule, półksiężyce, krzyże, węże, gwiazdy, żaby, koła, serca, nożyce, ptaki, czworonogi i wiele innych figur. Wszyscy zatrzymali się nieruchomo. Porucznik lubił widocznie dowodzić, gdyż poświecił dokoła, i zapytał:
— Czy warta stanie tu przy drzwiach?
— Na co? — odrzekł Old Death. — To niepotrzebne. Niech Locksmith zamknie. Tu nikt nie wejdzie.
Zamknąłem natychmiast, by w poruczniku nie obudzić żadnych wątpliwości, ale klucz zostawiłem w zamku.
— Musimy tam wejść wszyscy — rzekł teraz Old Death — kowale to chłopy jak dęby.
— Coś wy dziś całkiem inni, niż zwykle, kapitanie!
— Bo inne są warunki. Naprzód!
Popchnął mnie ku drzwiom od izby, gdzie powtórzyła się ta sama procedura z rozmykaniem i dobieraniem klucza. Następnie weszliśmy wszyscy. Old Death wziął porucznikowi z ręki latarnię i poświecił przy drzwiach od komory.
— Tędy! — rzekł. — Ale cicho, cicho!
— Czy my także mamy powyjmować latarnie?
— Nie, dopiero w sypialni.
Tem poleceniem chciał Old Death zapobiec, żeby zbyt rychło nie poznano śpiących. Tych piętnaście osób mogło się zmieścić w sypialni; szło tylko o to, żeby wszyscy tam weszli, iżeby oblężenie z ich strony nie rozszerzyło się także i na komorę. Otwierając, postępowałem jeszcze powolniej i ostrożniej. Nareszcie drzwi się otwarły. Old Death poświecił latarnią do wnętrza, zaglądnął do sypialni i szepnął:
— Śpią. Prędzej do środka. Ale cicho! Porucznik naprzód!
Nie dał mu czasu do sprzeciwu lub namysłu, wepchnął go do środka, a reszta wsunęła się za nim na palcach. Zaledwie jednak wszedł tam ostatni, ja zamknąłem drzwi i klucz przekręciłem w zamku.
— Prędko drągi! — rzekł Old Death.
Te były właśnie tak długie, że można je było wcisnąć ukośnie pomiędzy brzeg drzwi a futrynę okna, aby zaś tak podparte drzwi wyważyć, na to trzeba siły słonia. Ja pobiegłem czemprędzej na schody.
— Jesteście tam? — zawołałem do góry. — Ci już są w pułapce. Zejdźcie!
Wezwani zbiegli prędko na dół.
— Znajdują się w sypialni. Trzech z was pójdzie pod okno, aby je drągami podeprzeć. Ktoby usiłował wyleźć, dostanie kulą w łeb!
Otworzyłem drzwi tylne dla tych trzech. Reszta poszła ze mną do izby mieszkalnej. Tymczasem powstał w sypialni okropny zgiełk. Wystrychnięci na dudków hultaje spostrzegli, że są zamknięci, wyciągnęli latarnie i poznali przy świetle, kto leży w łóżkach. Zaczęli kląć, ryczeć i walić pięściami w drzwi.
— Otworzyć, otworzyć zaraz, bo wszystko porujnujemy! — zabrzmiało z wnętrza.
Gdy groźby ich nie skutkowały, spróbowali drzwi wywalić, ale napróżno, gdyż podpory trzymały silnie. Potem usłyszeliśmy, że otworzyli okno i starali się wyważyć okiennicę.
— Nie da się! — zawołał jakiś głos gniewny. Ze dworu jest czemś podparta.
Wtem rozległa się od zewnątrz groźba:
— Jesteście uwięzieni. Precz od okiennicy! Kto ją otworzy, dostanie kulą w łeb!
— Tak — dodał z izby Old Death — i te drzwi są obsadzone. Stoi tu dość ludzi na to, żeby was wysłać na tamten świat. Spytajcie swego kapitana, co macie czynić.
Ciszej zaś powiedział do mnie:
— Chodźcie na strych z latarnią i strzelbą! Tamci niech tu lampę zapalą.
Weszliśmy na górę do znajdującego się nad sypialnią poddasza i z łatwością znaleźliśmy wyrwaną deskę. Zakrywszy latarnię i zdjąwszy kaptury, podnieśliśmy deskę, a w ten sposób zaglądnęliśmy do wnętrza oświetlonej kilku latarniami sypialni.
Napastnicy stali wszyscy stłoczeni jeden obok drugiego. Obu jeńcom odjęli już więzy i kneble, a kapitan mówił coś cicho, ale z wielkim naciskiem, do swoich ludzi.
— Oho! — rzekł porucznik. — Poddać się? Z iluż to ludźmi mamy do czynienia?
— Jest ich aż nadto, by was w przeciągu pięciu sekund wszystkich powystrzelać! — zawołał ku dołowi Old Death.
Wszystkich oczy zwróciły się ku górze. W tej samej chwili doleciał nas huk wystrzału jednego, a potem zaraz dugiego. Old Death pojął zaraz, co to jest i jak należy z tego skorzystać.
— Słyszycie! — mówił dalej. — Waszych kompanów odprawiają teraz kulami u Cortesia. Całe La Grange jest przeciwko wam. Wiedziano, że tu jesteście i przygotowano dla was przyjęcie, o jakiem nawet nie marzyliście. Tu nie potrzeba Kukluksklanu. W izbie obok was stoi dwunastu, pod oknem sześciu, a tu na górze również sześciu. Ja nazywam się Old Death. Zrozumiano? Daję wam dziesięć minut. Jeśli po upływie tego czasu złożycie broń, to postąpimy z wami łagodnie, w przeciwnym razie wystrzelamy was wszystkich. Więcej nic wam nie mam do powiedzenia. To moje ostatnie słowo. Zapamiętajcie je sobie!
Założył deskę napowrót i rzekł do mnie pocichu:
— Teraz prędko na dół do Cortesia z pomocą!
Zabraliśmy dwu ludzi z izby, a dwu z pod okiennicy, gdzie na razie jedna straż wystarczała i w liczbie pięciu przemknęliśmy na drugą stronę. Właśnie gdy padł nowy strzał, ujrzeliśmy kilka zasłoniętych postaci przed domem, a kilka innych wybiegających z poza domu Cortesia. Jedna z nich krzyknęła głośniej może, niż miała zamiar:
— Tam w tyle także strzelają. Nie wejdziemy!
Ja położyłem się na ziemi, poczołgałem się bliżej i usłyszałem, jak jeden ze stojących na przedzie odrzekł:
— Dyabelska historya! Kto się mógł tego spodziewać! Meksykanin zwęszył coś i pobudzi strzałami całą ludność. Wszędzie zapalają się światła. Tam w tyle słychać już kroki. Za kilka minut wsiędą nam na karki; śpieszmy się. Wywalmy drzwi kolbami! Zgadzacie się?
Nie czekając odpowiedzi, poskoczyłem z powrotem do towarzyszy i poprosiłem:
— Panowie, prędzej! Uderzmy kolbami na tę zgraję! Chcą szturmować do drzwi Cortesia.
— Weil, well! Tęgo w nich! — zawołali nasi towarzysze, a w ślad za tem zaczęły padać ciosy, jak gdyby z nieba, na zrozpaczonych opryszków. Ci pouciekali z krzykiem, zostawiając członków swej bandy tak pobitych, że się poruszać nie mogli. Tych rozbrojono, poczem Old Death przystąpił do drzwi Cortesia i zapukał:
— Kto tam? — zapytano ze środka.
— Old Death, sennor. Spędziliśmy wam z karku tych łotrów. Już ich niema. Otwórzcie!
Odchylono ostrożnie drzwi. Meksykanin poznał skuta, chociaż ten miał na sobie spodnie i bluzę kapitana.
— Czy rzeczywiście ich niema? — zapytał.
— Poszli światami. Czterech pochwyciliśmy. To wyście strzelali?
— Tak. Szczęście, żeście mnie ostrzegli, bo źle byłoby ze mną. Ja broniłem domu z frontu, a murzyn z drugiej strony, nie mogli więc dostać się do nas. Potem widziałem oczywiście, że napadliście na nich.
— Tak, wybawiliśmy was, ale teraz chodźcie wy nam na pomoc! Do was już nie powrócą, ale my mamy tam jeszcze piętnastu łotrów, których puścić nie chcemy. Niech wasz murzyn biegnie od domu do domu i narobi hałasu. Trzeba zbudzić całe La Grange, aby tym łotrom dobrze poświecić.
— Niechaj więc przedewszystkiem pobiegnie po szeryfa. Słuchajcie, nadchodzą ludzie. Ja także będę tam zaraz.
Cofnął się napowrót do domu. Z prawej strony nadeszło dwu ludzi z rusznicami w ręku i zapytali, co znaczą strzały, a dowiedziawszy się, o co chodzi, oświadczyli się natychmiast z pomocą. Nawet secesyonistycznie nastrojeni mieszkańcy La Grange byli przeciwni Kukluksom, których działalność była niewątpliwie okropnością dla zwolenników jakiegokolwiek zapatrywania politycznego. Wzięliśmy czterech rannych za kołnierze i zaciągnęliśmy ich do izby Langego. Od niego dowiedzieliśmy się, że Kukluksi zachowali się dotąd spokojnie. Sennor Cortesio nadszedł także, a niebawem zjawiło się takie mnóstwo innych mieszkańców La Grange, że zabrakło miejsca w izbie i wielu musiało zostać na dworze. Powstał z tego chaos głosów ludzkich, szmer zbliżających się i oddalających kroków, z czego Kukluksi z pewnością wywnioskowali, jak sprawa stała. Old Death zabrał mnie znów na poddasze. Po odsunięciu deski przedstawił się nam obraz głuchej, zajadłej, rozpaczy. Jeńcy stali oparci o ściany, siedzieli na łóżkach, albo leżeli na podłodze, pełni wściekłej rezygnacyi.
— No — rzekł Old Death — dziesięć minut minęło. Co postanowiliście?
Zamiast odpowiedzi rzucił któryś z nich przekleństwo.
— Milczycie? W takim razie uważam, że nie chcecie się poddać i zacznie się strzelanie.
Zmierzył się strzelbą, a ja poszedłem za jego przykładem. Dziwnym sposobem żadnemu z nich nie przyszło na myśl strzelić do nas z rewolweru. To właśnie dowodziło, że tchórzami byli i że odwaga ich polegała na atakowaniu bezbronnych.
— Odpowiadajcie, bo strzelam! — zagroził stary. — To moje ostatnie słowo!
Gdy nikt się nie odezwał, szepnął do mnie Old Death:
— Strzelajcie także. Musimy trafić, bo inaczej nie napędzimy im respektu. Wy mierzcie w rękę porucznika, a ja kapitana.
Padły naraz dwa strzały, nie chybiając celu. Obaj oficerowie krzyknęli przeraźliwie, a za nimi zaczęła reszta wstrętnie wyć różnymi głosami. Nasze strzały usłyszeli obrońcy domu Langego, a sądząc, że walczymy z Kukluksami, podnieśli hałas w izbie i na dworze. Przez drzwi i okna zaczęły padać kule do sypialni, powalając kilku z Kukluksów. Wszyscy popadali na ziemię, wrzeszcząc, jak gdyby ich na pal nawlekano. Kapitan ukląkł przy łóżku, owinął prześcieradłem zakrwawioną rękę i zawołał do nas:
— Wstrzymajcie się, my się poddamy!
— Dobrze — odrzekł Old Death. — Odstąpcie wszyscy od łóżka! Rzućcie na nie swoją broń, a potem was wypuścimy. Ten, u którego później znajdzie się jaka broń, dostanie kulę w brzuch! Słyszycie, że na dworze są setki ludzi. Tylko zupełne poddanie się może was ocalić.
Położenie, w którem znaleźli się członkowie tajnego stowarzyszenia, było beznadziejne, gdyż o ucieczce nie mogli nawet myśleć, o czem wiedzieli sami. W razie poddania się, co im się stać mogło? Zamiarów swych nie wykonali, nie można było więc zasądzić ich za zbrodnię. Woleli tedy pójść za radą Old Deatha, niż próbować bezowocnie się przebić, co byłoby pociągnęło za sobą fatalne skutki. Wnet też zaczęły na łóżko padać noże i rewolwery.
— Dobrze, panowie! — zawołał Old Death. — A teraz oświadczam, że zginie także każdy, kto się poważy wziąć broń napowrót, skoro drzwi się otworzą. Zaczekajcie teraz chwilę!
Posłał mnie na dół z poleceniem do Langego, żeby Kukluksów wypuścił z izby i pojmał. Ale wykonać to, nie było tak łatwo, jak nam się zdawało. Całą sień, oświetloną latarniami, zatłoczyli ludzie. Ponieważ oprócz kaptura miałem jeszcze na sobie strój Kukluksa, przeto wzięli mnie za członka tajnej szajki i pochwycili natychmiast między siebie. Nie pomogły moje wołania, gdyż nie słuchano ich wcale. Zaczęli mnie tak potrącać i kopać, że jeszcze po kilku dniach czułem to wszystko. Gotowi byli zaraz wyprowadzić mię przed dom i tam zlynchować.
Byłem w niemałem niebezpieczeństwie, ponieważ napastnicy mnie nie znali. Osobliwie jeden z nich, długi i mocno kościsty, człowiek walił mnie bezustanku pięścią w bok i ryczał przy tem:
— Na dwór z nim, na dwór! Drzewa mają konary, ładne konary, silne konary, wspaniałe konary; nie złamią się z pewnością, gdy na nich zawiśnie taka ludzka istota.
Równocześnie popychał mnie ku tylnym drzwiom.
— Ależ, sir — krzyknąłem do niego — ja nie jestem Kukluks. Spytajcie master Langego!
— Piękne konary, wspaniałe konary! — odparł, uderzając mnie ponownie w biodra.
— Żądam swobodnego przejścia do izby master Langego! Przebrałem się tak tylko, aby...
— Naprawdę wspaniałe konary! A sznur także się znajdzie w La Grange, ładny, elegancki sznur z dobrych konopi.
Popchnął mnie znowu i tak trącił w biodro, że straciłem cierpliwość. On mógł tych ludzi tak rozdrażnić, że zlynchowaliby mnie rzeczywiście, bo gdyby mnie raz pochwycili na dworze, to nie należało się niczego dobrego spodziewać.
— Panie! — ryknąłem teraz. — Wypraszam sobie waszą ordynarność. Idę do master Langego, rozumiecie?
— Wspaniałe konary! Nieporównane sznury! — krzyknął jeszcze głośniej i zadał mi potężne pchnięcie w żebra.
Tu się już miarka przebrała. Uderzyłem go z całej siły pięścią w koniec nosa tak, że pewnie byłby wstecz runął, gdyby miał był miejsce. Dotąd było ciasno, ale teraz zrobiło się nieco przestronniej. Skorzystałem z tego, ruszyłem naprzód przemocą i ryczałem, waląc dokoła na ślepo tak, że zaczęto mi się ustępować. Utworzyłem sobie w ten sposób wązką uliczkę, którą dostałem się do izby. Ale kiedy posuwałem się naprzód tak utorowaną drogą, zamykała się uliczka za mną, wszystkie ręce poszły w ruch i pięści spadały na mnie poprostu jak grad. Biada prawdziwym Kukluksom, skoro przebranemu tylko w ich strój, spokojnemu, obywatelowi dostały się takie ciosy. Kościsty człowiek, krzycząc jak ranny odyniec, wszedł za mną aż do izby. Ujrzawszy go, rzekł Lange:
— Na miłość Boską, co się stało, kochany sir? Czemu tak krzyczycie? Dlaczego krew z was cieknie?
— Na drzewo z tym Kukluksem! — odparł rozwścieczony. — Roztrzaskał mi nos i wybił dwa czy trzy, a może cztery zęby. Wspaniałe zęby. Jedyne, jakie miałem na przodzie! Powieście go!
Gniew jego był teraz bardziej uzasadniony, gdyż krew szła mu rzeczywiście z ust i z nosa.
— Ten? — zapytał Lange, wskazując na mnie. — Ależ, sir, szanowny sir, to nie jest Kukluks! To nasz przyjaciel, któremu właśnie zawdzięczamy, że pochwyciliśmy tych drabów. Bez niego nie żyłbym teraz ani ja, ani sennor Cortesio, a domy nasze stałyby w płomieniach!
Kościsty człowiek wytrzeszczył oczy, otworzył skrwawione usta i zapytał:
— Bez-bez-tego?
Obraz był nadzwyczajny! Wszyscy obecni zaczęli się śmiać. On otarł sobie chustką pot z czoła, a krew z ust i z nosa; ja zaś pocierałem na swem ciele rozmaite miejsca, na których zostały momentalne fotografie jego palców kościstych.
— Słyszycie zatem, sir! — huknąłem na niego. — Wściekliście się poprostu z żądzy powieszenia mnie! Od waszych dyabelskich buchniaków czuję w sobie niemal każdą kosteczkę.
Nie umiał sobie w swem zakłopotaniu poradzić inaczej, jak w ten sposób, że otworzył znowu usta i wyciągnął do nas dłoń z dwoma „jedynymi“ zębami, które przed chwilą jeszcze miały w ustach pewne i spokojne mieszkanie. Teraz i ja musiałem się roześmiać, gdyż widok jego był istotnie bardzo opłakany. Po tem zajściu dopiero zdołałem Langemu wyrazić polecenie Old Deatha.
Pozbierano troskliwie wszystkie sznury, jakie się tylko znalazły i złożono je w kącie.
— Wypuszczajcie ich zatem, ale po jednemu! — rzekłem. — Każdego związać, skoro tylko wyjdzie. Old Death będzie się dziwił, dlaczego się tak długo zwleka. Właściwie powinien tu już być szeryf. Murzyn Cortesia miał go zaraz sprowadzić!
— Szeryf? — spytał Lange zdumiony. — Toż to on właśnie! Nie wiecie nawet, komu zawdzięczacie szturchańce. Oto on stoi!
Wskazał na kościstego.
— Do kroćset piorunów, sir! — huknąłem nań. — Wy jesteście szeryfem, najwyższym urzędnikiem władzy wykonawczej w tem pięknem county, macie pilnować porządku i starać się o należne posłuszeństwo względem prawa, a tymczasem we własnej osobie gracie rolę sędziego Lyncha? To bardzo źle! W takim razie nic dziwnego, że Kukluksi tak się tu rozwielmożnili!
Wprawiło go to w kłopot nie do opisania. Pokazał mi jeszcze raz oba wybite zęby, przyczem wyjąkał:
— Pardon, sir! Pomyliłem się, ponieważ macie twarz kryminalisty!
— Dziękuję uniżenie! Za to wasza wygląda tem opłakaniej. Spełniajcie więc od teraz przynajmniej swoje obowiązki, jeśli nie chcecie popaść w podejrzenie, że dla tego rzuciliście się do lynchowania porządnych ludzi, ponieważ stoicie po stronie Kukluksów.
To wróciło mu pełną świadomość urzędowej godności, bo rzekł prostując się dumnie:
— Oho! Ja, szeryf tego czcigodnego county Fayetta miałbym być Kukluksem? Dowiodę wam zaraz, że jest przeciwnie. Rozprawa przeciw tym łotrom odbędzie się jeszcze tej nocy. Odstąpcie, panowie i zróbcie im miejsce. Wyjdźcie do sieni, ale pokażcie przez drzwi wasze strzelby, aby wiedzieli, kto teraz jest panem domu. Weźcie sznury do ręki i otwórzcie drzwi!
Rozkaz ten wykonano i pół tuzina dwururek zajrzało groźnie przez drzwi. W izbie znajdowali się teraz szeryf, obaj Langowie, Cortesio, dwaj od początku sprzymierzeni z nami Niemcy i ja. Ze dworu dolatywały okrzyki tłumu, domagającego się przyśpieszenia akcyi. Otworzyliśmy okiennice, ażeby ludzie mogli zaglądnąć i przekonać się, że nie próżnujemy. Odsunięto podpory, a ja drzwi otworzyłem. Żaden z Kukluksów nie chciał wyjść pierwszy. Wezwałem najpierw kapitana, a potem porucznika, żeby zrobili począdek. Obaj mieli ręce owinięte chustkami. W górze nad otworem, powstałym przez wyrwanie deski, siedział Old Death i trzymał strzelbę, zwróconą na dół. Złapanym przezeń w pułapkę ludziom powiązano ręce na plecach, poczem musieli stanąć obok skrępowanych także czterech towarzyszy, sprowadzonych z pod domu Cortesia. Ludzie, którzy stali na dworze, widząc, co się działo w izbie, wydawali głośne okrzyki. Pojmanym zostawiliśmy kaptury na głowach, a zdjęliśmy je tylko z kapitana i porucznika. Na moje usilne żądania i pytania sprowadzono człowieka, który mi się przedstawił jako cyrulik, twierdząc, że wkrótce opatrzy, zoperuje i wyleczy wszystkie uszkodzenia. Zbadał rannych i rozpędził potem pół kopy mieszkańców La Grange po całym domu na poszukiwania za watą, przędzą, szmatami, plastrami, tłuszczem, mydłem i innymi środkami, których potrzebował do wykonania swego humanitarnego zadania.
Gdyśmy już wszystkich Kukluksów mieli w swej mocy, rzucono pytanie, gdzie ich zaprowadzić, ponieważ w La Grange nie było więzienia na dziewiętnastu ludzi,
— Odstawić ich do salonu w gospodzie! — rozkazał szeryf. — Najlepiej sprawę załatwić jak najrychlej. Utworzymy jury z sędziami przysięgłymi i wyrok wykonamy natychmiast. Mamy do czynienia z wyjątkowym wypadkiem i postąpimy także w sposób wyjątkowy.
Wiadomość o tem zarządzeniu przedostała się natychmiast na zewnątrz. Tłum się zakołysał i ruszył naprzód ku gospodzie, aby zająć dobre miejsca w salonie. Wielu, którym się to nie udało, stało na schodach, w sieni i przed gospodą. Kukluksów spotkało tak groźne przyjęcie ze strony publiczności, że eskorta musiała zadawać sobie niemało pracy, aby zapobiec atakom. Z wielkim trudem dostaliśmy się do salonu, obszernej, lecz bardzo nizkiej komnaty, przeznaczonej na zabawy taneczne. Orkiestra była już zajęta, lecz opróżniono ją natychmiast, aby tam umieścić pojmanych. Gdy zdjęto z nich kaptury, pokazało się, że nie było między nimi ani jednego mieszkańca z okolicy.
Jury, utworzone z szeryfem, jako przewodniczącym, na czele, składało się z oskarżyciela publicznego, obrońcy, pisarza i przysięgłych. Do trybunału należeli tacy ludzie, że mnie ciarki przechodziły, ale można to było jako tako usprawiedliwić warunkami otoczenia i danego wypadku.
Świadkami byli obaj Langowie, Cortesio, pięciu Niemców, Old Death i ja. Jako corpora delicti leżała na stołach broń oskarżonych i ich strzelby, które Old Death zabrał z kryjówki za stajnią. Pokazało się, że w każdej lufie był nabój. Szeryf oznajmił, że rozpoczyna rozprawę, a równocześnie odstępuje od zaprzysiężenia świadków, ponieważ „etyczna wartość oskarżonych nie wystarcza, żeby tak moralnych i czcigodnych gentlemanów jak my obarczać ciężarem przysięgi“. Dalej zauważył szeryf, że z wyjątkiem Kukluksów znajdują się wogóle w komnacie sami ludzie, których „moralne i prawne zapatrywania wznoszą się ponad wszelką wątpliwość“ i stwierdził to ku wielkiej swojej radości i zadowoleniu. Powszechne brawo zabrzmiało w nagrodę za to pochlebstwo, uczczony zaś urzędnik odpowiedział na to pełnym godności ukłonem. Ja jednak dostrzegłem rozmaite twarze, z których wcale nie odbijały owe wychwalane tak dalece „moralne i prawne zapatrywania“.
Najpierw przesłuchano świadków. Old Death przedstawił obszernie cały wypadek, my zaś ograniczyliśmy się do potwierdzenia tego, co on powiedział. Po nas zabrał głos staaten-atorney, prokurator. Powtórzywszy nasze zeznania, stwierdził, że oskarżeni należeli do zakazanego stowarzyszenia, którego zgubnym celem jest podkopywanie publicznego porządku, ruina fundamentów państwowych i szerzenie potępienia godnych zbrodni, karanych zazwyczaj długoletniem lub dożywotniem więzieniem, a nawet śmiercią. Już sama przynależność wystarcza do dziesięcio lub dwudziestoletniego osadzenia w więzieniu. Oprócz tego dowiedziono, że oskarżeni zamierzali zamordować byłego oficera republiki, okrutnie zbić dwu bardzo szanownych gentlemanów i puścić z dymem domy tego błogosławionego miasta. W końcu chcieli powiesić dwóch nadzwyczajnie spokojnych i czcigodnych mężów — tu skłonił się po dwakroć mnie i Old Deathowi — co najprawdopodobniej byłoby pociągnęło za sobą ich śmierć, a co należy ukarać tem surowiej, że właśnie dzięki tym mężom udało się odwrócić grożące La Grange niebezpieczeństwo. Prokurator domaga się więc jak najsurowszej kary dla winnych i wnosi, aby kilku Kukluksów, wybranych przez wielce szanowny sąd, powieszono za szyję, oćwiczono tęgo dla „moralnego pokrzepienia“, a potem zamknięto między grubymi murami, iżby nie mogli na przyszłość zagrażać państwu i znanym z uczciwości obywatelom.
Prokurator dostał także huczne brawo i podziękował pełnym godności ukłonem. Po nim przemówił obrońca. Zauważył najpierw, że przewodniczący dopuścił się karygodnego zaniedbania, nie zapytawszy oskarżonych wcale o ich nazwiska i inne okoliczności. Radzi mu zatem obecnie to uzupełnić, gdyż należy wiedzieć, kogo się ma powiesić, lub zamknąć, choćby na wypadek potrzeby wystawienia świadectwa śmierci i innych dokumentów. Ta bystra uwaga uzyskała z mojej strony pełną, choć milczącą, aprobatę. Obrońca w dalszym ciągu nie zaprzeczył wcale nawiedzionych zamiarów Kukluksów, twierdząc, że musi uznawać prawdę, ale żaden z tych zamiarów nie został wykonany istotnie i nie wyszedł poza kres usiłowania. Dla tego nie może być mowy o powieszeniu, lub dożywotniem więzieniu. Zapytuje wszystkich, czy samo usiłowanie wyrządziło komu szkodę i czy ją może wogóle wyrządzić. Nigdy, a zatem i w tym wypadku nie. Ponieważ więc nie przyniosło to nikomu szkody, musi prosić bezwarunkowo o uwolnienie oskarżonych, czem członkowie wysokiego trybunału dowiodą, że są humanitarnymi gentlemanami i miłującymi pokój chrześcijanami. Kilka głosów zawołało i teraz brawo, a obrońca skłonił się głęboko w półkole, jak gdyby otrzymał poklask od całego świata.
Teraz powstał przewodniczący poraz drugi. Stwierdził najpierw, że z wyraźnym zamiarem nie pytał oskarżonych o nazwiska i inne okoliczności, gdyż był święcie przekonany, że go okłamią. Wnosi więc, żeby na wypadek powieszenia wystawić ogólne poświadczenie śmierci, brzmiące mniej więcej w ten sposób: „Powieszono dziewiętnastu Kukluksów, gdyż udowodniono im winę.“ Przyznaje następnie, że istotnie chodzi tu tylko o usiłowanie i w tym kierunku postawi pytanie, ale zaznacza przytem, że tylko obu obecnym gentlemanom należy zawdzięczyć, że usiłowanie nie stało się czynem. Usiłowanie jest zawsze niebezpieczne i to niebezpieczeństwo należy ukarać. Mowca nie ma ani ochoty, ani czasu wahać się godzinami pomiędzy zdaniem prokuratora i obrońcy i nie myśli zajmować się zbyt długo szajką, która mimo dziewiętnastu uczestników i dobrego uzbrojenia dała się dwu ludziom wziąć do niewoli. Tacy bohaterowie nie zasługują nawet na to, żeby kanarek lub wróbel na nich zwracał uwagę. Mówca skarży się, że już nawet nazwano go przyjacielem Kukluksów, czego on nie może na sobie zostawić i postara się przynajmniej o to, żeby ci ludzie odeszli ze wstydem i raz na zawsze zaniechali powrotu. Zapytuje więc panów sędziów przysięgłych, czy oskarżeni winni są usiłowanego morderstwa, rabunku, uszkodzenia ciała jakoteż podpalania i prosi, żeby nie odkładali odpowiedzi do ostatniego grudnia przyszłego roku, gdyż zgromadziło się tu mnóstwo czcigodnych słuchaczy, wobec których nie wolno zbyt długo zwlekać z wyrokiem.
To sarkastyczne przemówienie nagrodzono hucznymi oklaskami. Panowie przysięgli zgromadzili się w kącie, naradzali się przez kilka minut, a ich przewodniczący podał do wiadomości wynik narady. Werdykt brzmiał: winni. Teraz nastąpiła cicha narada szeryfa z wotantami. Wpadło mi w oko, że szeryf podczas tego kazał uwięzionym odebrać wszystko, co mieli po kieszeniach, a szczególnie pieniądze, które natychmiast przeliczono. Szeryf skinął głową i podniósł się, by ogłosić wyrok.
— Panowie — rzekł — oskarżonych uznano winnymi. Sądzę, że będę wyrazem waszych życzeń, jeśli nie tracąc wielu słów, powiem, na czem polega kara, dla której oznaczenia i energicznego wykonania zebraliśmy się tutaj. Zarzuconych winnym zbrodni nie dokonano, dla tego w myśl apelacyi pana obrońcy do naszych uczuć humanitarnych i chrześcijańskich zapatrywań, postanowiliśmy zaniechać bezpośredniego ukarania...
Oskarżeni odetchnęli widocznie, u słuchaczy zaś odezwało się kilka okrzyków niezadowolenia. Szeryf mówił dalej:
— Zaznaczyłem już pierwej, że usiłowanie dokonania zbrodni pociąga za sobą niebezpieczeństwo. Jeżeli Kukluksów nie ukarzemy, musimy się przynajmniej postarać o to, żeby na przyszłość nie byli dla nas groźni. Postanowiliśmy zatem wydalić ich ze stanu Teksas i to z takim dla nich wstydem, że im nigdy już na myśl nie przyjdzie pokazać się tutaj. Dla tego zarządzam najpierw ostrzyżenie im włosów, brody i wąsów aż do skóry. Kilku z obecnych zechce się tem zapewne zabawić. Komu niedaleko, niechaj się uda do domu i przyniesie nożyczki; czcigodny sąd przyznaje pierwszeństwo tym, którzy dobrze strzyc nie umieją.
W odpowiedzi na to wybuchł powszechny śmiech. Jeden ze słuchaczy otworzył okno i zawołał:
— Nożyczek! Kukluksów się ostrzyże. Kto przyniesie nożyczki, tego wpuszczamy.
Nie ulegało wątpliwości, że w następnej chwili wszyscy, stojący na dole, pobiegną po nożyczki. Niebawem też sprawdziło się moje przypuszczenie, albowiem dała się słyszeć bieganina i głośne wołania o shears i scissars. Jakiś głos ryczał nawet: shears for clipping trees i shears for clipping sheeps, czyli nożyczki do strzyżenia drzew i owiec.
— Dalej uchwalono — mówił szeryf — zaprowadzić skazanych na steamer, który właśnie przybył po jededenastej z Austin, a odchodzi o świcie do Matagordy. W tem mieście wsiędą na pierwszy lepszy statek, który będzie odjeżdżał, bez prawa wylądowania kiedykolwiek w Teksas. Wsadzi się ich na pokład tego statku bez względu na to, kim są, skąd przyszli i dokąd okręt odchodzi. Od obecnej chwili aż do przeniesienia na ten statek nie będzie im wolno zdjąć przebrania, żeby każdy z podróżnych miał sposobność przypatrzyć się, jak Teksańczycy postępują z Kukluksami. Pozostaną również nadal skrępowani. Chleba i wody dostaną dopiero w Matagordzie. Koszta pokryje się z ich własnych pieniędzy, które tworzą piękną sumę trzech tysięcy dolarów, zebranych prawdopodobnie z grabieży. Oprócz tego konfiskuje się całe ich mienie, a w szczególności broń, i urządzi się licytacyę. Jury postanowiło dochód z licytacyi obrócić na zakupno piwa i brandy, ażeby czcigodni świadkowie wraz z ich ladies mieli łyk płynu do tańca, który nastąpi tu po ukończeniu tego sądu. O brzasku odprowadzimy Kukluksów z muzyką i z towarzyszeniem tragicznej pieśni na steamer. Oni muszą się przypatrzyć temu balowi i w tym celu zostaną tu, gdzie się teraz znajdują. Jeżeli obrońca ma co przeciwko temu wyrokowi, to chętnie go przesłuchamy, tylko idzie o krótkość. Trzeba ostrzyc Kukluksów i zlicytować ich rzeczy, zanim się bal rozpocznie.
Okrzyki zadowolenia, które odezwały się teraz, graniczyły wprost z rykiem. Przewodniczący i obrońca natrudzili się niemało, zanim przywołali do porządku i spokoju rozbawionych słuchaczy. Wreszcie mógł obrońca zabrać głos:
— Na korzyść moich klientów — rzekł z zapałem — mogę powiedzieć, co następuje. Uważam wyrok wielce szanownego trybunału za srogi do pewnego stopnia, lecz srogość tę łagodzi nieco ostatnia część wyroku, dotycząca piwa, brandy, tańca, muzyki i śpiewu. Dlatego oświadczam w interesie tych, których zastępuję, że zgadzam się w zupełności z wyrokiem i wyrażam nadzieję, że posłuży on im jako zachęta do lepszego, pożyteczniejszego żywota. Ostrzegam ich zarazem, żeby do nas nie powracali, gdyż w razie czego nie przyjąłbym obrony, a wobec tego oni pozbawieni byliby tak doskonałego prawnego doradcy. Co zaś do mego wynagrodzenia, to zastrzegam sobie po dwa dolary od klienta, co na dziewiętnastu ludzi wynosi trzydzieści ośm dolarów, których odbioru nie potrzebuję pisemnie stwierdzać, jeśli je otrzymam zaraz wobec tylu świadków. W takim razie tylko ośmnaście wezmę dla siebie, a resztę przeznaczam na światło i wynajem lokalu. Muzykantów można opłacić wstępem, który radzę oznaczyć na piętnaście centów od gentlemana. Ladies oczywiście nie płacą.
Obrońca usiadł, a szeryf oświadczył, że się z nim zupełnie zgadza.
Ja siedziałem jak we śnie. Czy to wszystko miało być prawdą? Nie mogłem o tem wątpić, bo obrońcy wypłacono pieniądze, a wielu pobiegło do domów, aby swoje ladies na bal sprowadzić. Zarazem powracało wielu z nożycami rozmaitego gatunku. Porwał mię z początku gniew, ale wnet roześmiałem się, popatrzywszy na Old Deatha, niesłychanie ubawionego zakończeniem awantury. Kukluksów ostrzyżono rzeczywiście do samej skóry, poczem zaczęła się licytacya. Strzelby poszły prędko i zapłacono za nie dobrze. Z reszty przedmiotów także niebawem nic nie zostało. Panował przytem zgiełk, ścisk nie do opisania. Jedni wchodzili, drudzy wychodzili, a każdy jak najswobodniej, nie oglądając się na sąsiada, co nie obeszło się bez potrąceń i szturkańców. Wszyscy chcieli być w salonie, chociaż ten nawet dziesiątej części nie mógł zmieścić. Wreszcie weszli muzykanci: klarnecista, skrzypek, trębacz i właściciel starego fagotu. Ta wspaniała orkiestra ustawiła się w kącie i zaczęła stroić przedpotopowe instrumenty, co dało mi niezbyt przyjemny przedsmak ich zdolności. Ja postanowiłem opuścić to szanowne zebranie, zwłaszcza że ukazały się ladies na sali, ale Old Death nawet słyszeć o tem nie chciał, twierdząc, że my dwaj właśnie, jako główne osoby, bohaterowie dnia, po wszystkich trudach i niebezpieczeństwach powinniśmy użyć przyjemności. Szeryf zaś wprost zaznaczył z wielką energią, że całe obywatelstwo La Grange czułoby się obrażonem, gdybyśmy się wzbraniali odtańczyć pierwszą turę. W dodatku przedstawił Old Deathowi swoją żonę, a mnie córkę, jako doskonałe tancerki. Ponieważ ja wybiłem jemu dwa zęby, a on zajechał mnie kilkakroć w żebra, wobec tego mieliśmy się zdaniem jego uważać za powinowatych z wyboru. Zapewniał, że bardzo zasmuciłbym jego duszę, gdybym nie spełnił jego gorącej prośby o wzięcie udziału w zabawie. Obiecał zarazem postarać się, żeby nam dano osobny stół. Co miałem zrobić? Na nieszczęście ukazały się teraz obie ladies, którym nas przedstawiono. Kiedy wlazłeś między wrony, to krakaj jak i one! Poznałem odrazu, że będę musiał odważyć się na słynną turę, a może ponadto na jeszcze kilka suwanych i skakanych, jako jeden z bohaterów dzisiejszego dnia i — prywatny detektyw incognito.
Poczciwy szeryf cieszył się może nadzwyczajnie tem, że poświęcił nas boginiom swego domowego ogniska. Wyszukał dla nas stół, który miał ten wielki błąd, że wystarczał, jak się zdawało, tylko na cztery osoby, bez ratunku więc wpadliśmy w moc obu ladies. Panie były nieocenione. Stanowisko męża i ojca nakazywało im nadawać sobie jak najwięcej powagi. Mama mogła mieć nieco powyżej pięćdziesiętki, haczkowała jakiś lajbik, odezwała się krótko raz o kodeksie Napoleona, poczem usta jej zamknęły się na zawsze. Córeczka, lat około trzydziestu, przyniosła tomik poezyi i czytała pomimo panującego dokoła niej piekielnego zgiełku, zaszczyciła Old Deatha uwagą o Berangerze, która miała dowodzić bystrości jej umysłu, a gdy stary skut zapewnił ją całkiem szczerze, że nie mówił jeszcze nigdy z tym gentlemanem, zapadła w głębokie milczenie. Gdy podawano piwo, panie nasze nie piły, kiedy jednak szeryf przyniósł im dwie szklanki brandy, ożywiły się ich ostre, mizantropijne oblicza.
Przy tej sposobności szturknął mnie urzędnik swoim znanym sposobem w bok i szepnął:
— Teraz nadchodzi tura. Zaczynajcie prędko!
— Czy nie odmówią nam? — zapytałem tonem, z którego nie przebijało się zbyt wiele zadowolenia i przyjemności.
— Nie. Ladies są uprzedzone przychylnie.
Powstałem i skłoniłem się przed córką, mruknąłem coś o zaszczycie, przyjemności i odznaczeniu i otrzymałem — księżkę z wierszami, do której przyczepiła się miss. Old Death zabrał się do rzeczy praktyczniej, wołając wprost do matki:
— No, może pójdziemy! W prawo, czy w lewo? Jak wolicie? Bo ja skaczę równie dobrze w jedną, jak i w drugą stronę.
Jak tańczyliśmy obaj, jakiego nieszczęścia narobił mój stary przyjaciel, padając razem z tancerką na ziemię, jak gentlemani zaczęli pić — o tem zamilczę. Dość, że kiedy dzień nastał, skończyły się już prawie zapasy gospodarza, a szeryf zapewniał, że uzyskana z licytacyi suma jeszcze się nie wyczerpała, że możnaby dzisiaj wieczorem, albo jutro zatańczyć małego reel. W obu izbach parterowych, w ogrodzie i przed domem, siedzieli, lub leżeli ludzie podchmieleni z dość ciężkiemi głowami. Skoro jednak rozeszła się wiadomość, że ruszają z Kukluksami ku przystani, zerwało się wszystko na równe nogi. Pochód odbywał się w następującym porządku: Na czele szli muzykanci, potem członkowie trybunału, Kukluksi w swoich dziwacznych przebraniach, następnie my świadkowie, a za nami masters, sirs, gentleman wedle upodobania.
Amerykanin to dziwny człowiek: posiada zawsze to, czego mu trzeba. Skąd ci ludzie wszystko tak prędko dostali, tegośmy oczywiście nie wiedzieli, ale okazało się, że każdy uczestnik pochodu, to jest wszyscy mieszkańcy La Grange z wyjątkiem czcigodnych pastorów i ladies mieli po jednym instrumencie do sprawienia kociej muzyki. Kiedy wszyscy stanęli w szeregu, dał szeryf znak, pochód ruszył, a idący na czele wirtuozi zaczęli męczyć „Yankee doodle.“ Na zakończenie wpadła kocia muzyka. Co tam świstano, ryczano, śpiewano, to się nie da powiedzieć. Zdawało mi się, że się wśród waryatów znajduję. Tak szło się wolnym, pogrzebowym, krokiem ku rzece, gdzie więźniów wydano kapitanowi, który, jak się o tem przekonaliśmy, wziął ich w miejsce bezpieczne. O ucieczce mowy nie było; za to ręczył kapitan. Oprócz tego pilnowali ich współpodróżni.
Gdy statek ruszył, zagrali muzykanci swoją najpiękniejszą fanfarę, a kocia muzyka zabrzmiała także na nowo. Kiedy jeszcze oczy wszystkich zwrócone były na okręt, ja wziąłem Old Deatha pod ramię i poszliśmy razem z Langem i jego synem do domu, żeby się przedrzemać. Sen jednak trwał dłużej, niż było naszym zamiarem. Kiedy się obudziłem, Old Death także już nie spał. Nie mógł zasnąć z powodu bolu i oświadczył ku memu przerażeniu, że dzisiaj dalej jechać nie może. To były skutki jego upadku podczas tańca. Posłaliśmy po cyrulika, który zbadał chorego i zawyrokował, że noga wyskoczyła ze stawu, że więc trzeba ją wstawić na dawne miejsce. Naciągał ją nadwyczaj długo i zapewniał, że usłyszymy, jak zaskoczy. Nadsłuchiwaliśmy, ale napróżno. Szarpanie nie sprawiło skutowi żadnego bolu. Odsunąłem więc na bok cyrulika i przypatrzyłem się biodru. Był tam siniak z żółtą obwódką, co dowodziło niezbicie, że się ma do czynienia ze zgnieceniem.
— Trzeba was natrzeć wywarem gorczycy, albo jakimś innym spirytusem; to wam pomoże — rzekłem — Oczywiście dzisiaj przynajmniej musicie się zachować spokojnie. Szkoda, że Gibson umknie tymczasem!
— On? — odparł skut. — Nie obawiajcie się, sir! Kiedy taki stary ogar, jak ja, przyłoży nos do tropu, to nie puści go, dopóki nie pochwyci zwierzęcia. Możecie temu śmiało zaufać!
— Ja też to czynię, ale on wysforuje się zbytnio naprzód z Wiliamem Ohlertem!
— Już my go dościgniemy. Kalkuluję sobie, że to wszystko jedno, czy pochwycimy go o jeden dzień wcześniej, czy później, byleśmy go tylko znaleźli. Głowa do góry! Ten nader czcigodny szeryf popsuł nam rachubę reelem i swojemi ladies, ale bądźcie pewni, że to naprawię. Nazywają mnie Old Death. Zrozumiano?
Brzmiało to dość pocieszająco, a ponieważ ufałem staremu, że dotrzyma danego słowa, więc uspokoiłem się na razie. Sam przecież nie mogłem puścić się na dalsze poszukiwania. Uradowałem się też bardzo, gdy mi Lange przy obiedzie powiedział, że chciałby pojechać z nami, ponieważ droga jego prowadzi przez pewną przestrzeń w tym samym kierunku.
— We mnie i w moim synu nie będziecie mieli złych towarzyszy — zapewniał. — Umiem konia prowadzić i używać strzelby, a gdybyśmy po drodze spotkali się z jaką białą lub czerwoną hałastrą, to nie pomyślimy o ucieczce. Weźmiecie więc nas z sobą? No, ręka na zgodę!
Oczywiście, że podaliśmy rękę. Później przyszedł Cortesio, który spał jeszcze dłużej od nas, aby nam konie pokazać. Old Death pokulał mimo boleści na dziedziniec, żeby osobiście konie zobaczyć.
— Ten młody master twierdzi wprawdzie, że umie dobrze jeździć na koniu — rzekł — ale ja wiem, co o tem sądzić. Nie wierzę w jego koński rozum. Kupując konia, wybieram sobie czasem takiego, który najgorzej wygląda. Ale ja oczywiście jestem pewny, że ten jest najlepszy. Zdarzyło mi się to już nieraz.
Musiałem przed nim przejechać na wszystkich koniach, które stały w stajni, on zaś przypatrywał się z miną znawcy każdemu ruchowi i pytał przezornie za każdym razem o cenę. I rzeczywiście postąpił stosownie do swego zwyczaju; nie wziął tych koni, które dla nas Cortesio przeznaczył.
— Te wyglądają na lepsze, niż są — zawyrokował. — W kilka dni zmęczyłyby się do cna. Nie, my kupimy te dwa stare kasztany, które dziwnym sposobem kosztują tak mało.
— Ależ to szkapy robocze! — zauważył Cortesio.
— Nie rozumiecie się na tem właśnie, sennor, jeśli mi wolno tak powiedzieć. Te kasztany to konie preryowe, tylko były w złych rękach. Im nie zabraknie oddechu i kalkuluję sobie, że nie pomdleją z powodu byle jakiego wysiłku. Te więc bierzemy. Basta, sprawa załatwiona!




ROZDZIAŁ III.
Przez granicę.

W tydzień potem znajdowało się pięciu jeźdźców mniej więcej na tym punkcie, gdzie stykają się południowe rogi teksańskich hrabstw Medina i Uwalde. Biali jechali w dwie pary naprzód, a z tyłu za nimi murzyn. Jadący na czele biali byli prawie jednakowo ubrani z tą tylko różnicą, że ubranie młodszego było nowsze od ubrania starszego, wychudłego, człowieka. Niosły ich kasztanki, kłusując wesoło i parskając od czasu do czasu, jakby na znak, że podołają natężającej jeździe w tych odległych okolicach. Po drugiej parze podróżnych poznać było natychmiast, że to ojciec i syn. Byli także jednako ubrani, lecz nie w szaty skórzane jak pierwsi, ale wełniane. Na głowie mieli szerokie kapelusze pilśniowe, a broń ich składała się z dwururki, noża i rewolweru. Murzyn o żylastej postaci miał na sobie lekkie ciemne calico, a na wełnistej głowie wysoki, lśniący, cylinder. W ręku trzymał rifle z dwoma lufami, a za pasem tkwiła macheta, czyli długi szablowaty nóż, jakich przeważnie używają w Meksyku.
Nazwiska pierwszych są znane. Byli to Old Death, Lange, syn jego i ja. Czarny był murzynem Cortesia z La Grange, tym samym, który nas owego pamiętnego wieczora wpuszczał do Meksykanina. Trzy dni upłynęły, zanim się Old Death wylizał z owego stłuczenia, spowodowanego w tak śmieszny sposób. Zdawało mi się nawet, że wstydził się z tej przyczyny. Otrzymać w walce ranę to zaszczyt, ale runąć w tańcu i dać sobie mięso od kości prawie oderwać, to może jeszcze rozgniewać porządnego westmana i musiało też skutowi znacznie dolegać. Stłuczenie bolało go o wiele bardziej, aniżeli to okazywał, bo w przeciwnym razie byłby nie odłożył wyjazdu na trzy dni. Częste, nagłe, skurcze twarzy świadczyły, że i teraz jeszcze go ból nie opuścił. Cortesio dowiedział się oczywiście, że obaj Langowie przyłączają się do naszego towarzystwa. Ostatniego dnia przyszedł do nas i zapytał, czy nie bylibyśmy tak uprzejmi wziąć z sobą jego murzyna Sama. Rozumie się, że zdumieliśmy się na to żądanie, ale nie pokazaliśmy tego po sobie. Wszak nie każdemu jest to na rękę włóczyć się tygodniami z czarnym, który go wcale nie obchodzi. Lecz Cortesio wytłómaczył nam powód swej prośby. Oto otrzymał z Waszyngtonu ważne depesze, na skutek których musi równie ważny list wysłać do Chihuahua. Nam nie mógł tego listu powierzyć, gdyż miał nań dostać odpowiedź, której my nie mogliśmy mu przynieść. Zmuszony więc był pchnąć posłańca, a nikt nie nadawał się do tego lepiej od Sama. Był to wprawdzie murzyn, ale pod względem zdolności stał znacznie wyżej od zwykłych ludzi tej barwy skóry. Służył wiernie u Cortesia od wielu lat i kilkakrotnie już przeprawiał się przez granicę i przezwyciężył dzielnie wszystkie trudności takiej podróży. Cortesio zapewnił, że Sam wcale nam nie będzie przeszkadzał, przeciwnie będzie sługą uważnym i posłusznym. Zgodziliśmy się na życzenie Cortesia i aż dotychczas nie potrzebowaliśmy tego żałować. Sam był nietylko dobrym, lecz znakomitym jeźdźcem. Ćwiczył się w tym kunszcie jeszcze wówczas, kiedy ze swoim panem mieszkał w Meksyku i konno pilnował trzody bydła rogatego. Był zręczny, bardzo uprzejmy, trzymał się zawsze z respektem w tyle i mnie widocznie polubił najbardziej ze wszystkich, świadcząc mi mnóstwo grzeczności, jakie mogły być jedynie wynikiem szczególnego osobistego przywiązania.
Old Death uważał nie tylko za zbyteczne, lecz wprost za stratę czasu szukać śladów Gibsona, uganiając za nimi z miejsca na miejsce. Wiedzieliśmy dokładnie, w którym kierunku udał się z owym oddziałem ochotników, wysłanych Juarezowi przez Cortesia i obok których przejdzie miejscowości, przeto skut postanowił jechać wprost na Rio Nueces i do wąwozu Eagle, w przekonaniu, że w tej części kraju wpadniemy na trop oddziału. Oczywiście należało się spieszyć, ponieważ oddział wysunął się był przed nas daleko. Nie wierzyłem, żebyśmy go mogli doścignąć, lecz Old Death objaśnił, że meksykańscy nowozaciężni w takiej liczbie nie mogą się pokazywać, lecz muszą zbaczać to w prawo, to w lewo i drogi znacznie nakładać. Nam natomiast nie przeszkadzało nic jechać prosto, jak po sznurku i w ten sposób wyrównać stracony czas i drogę.
Tak ujechaliśmy w sześciu dniach prawie dwieście angielskich mil, czego, prócz Old Deatha, niktby się po naszych kasztanach nie spodziewał. Te stare konie odżyły widocznie tu na Zachodzie. Pasza na polu, świeże powietrze i szybki ruch doskonale na nie działały. Ośmielały się z każdym dniem i ożywiały coraz to więcej. Skut cieszył się tem nadzwyczajnie, gdyż dał tem dowód, że ma znakomity „rozum koński“.
Minęliśmy San Antonio i Castroville, przejechaliśmy obficie nawodnione hrabstwo Medina i zbliżaliśmy się do okolic, coraz uboższych w wodę, gdzie zaczyna się smutna teksańska pustynia piasczysta, dochodząca do największej jałowości pomiędzy Nueces a Rio Grande. Zmierzaliśmy najpierw ku Rio Leona, głównemu dopływowi Rio Frio, ku temu miejscu Rio Nueces, w którem wpada doń Turkey Creek. Na północny zachód od nas leżała wysoka góra Leona z fortem Inge w pobliżu. Oddział musiał tamtędy przechodzić, ale oczywiście ukradkiem, by go załoga nie zauważyła. Spodziewaliśmy się więc dostać wkrótce jakąś wieść o Gibsonie i jego towarzyszu.
Grunt, który mieliśmy teraz pod nogami, nadawał się doskonale do szybkiej jazdy. Znajdowaliśmy się na równej preryi, porosłej krótką trawą, po której konie nasze biegły z łatwością. Powietrze bardzo czyste sprawiało, że horyzont leżał przed nami jasno i wyraźnie. Jadąc na południowy zachód, mieliśmy przeważnie tę stronę na oku, a nie zajmowaliśmy się innemi. Z tego powodu dość późno spostrzegliśmy jeźdźców, na których Old Death zwrócił naszą uwagę. Wskazał w prawą stronę i rzekł:
— Popatrzcieno tam, panowie. Jak myślicie, co tam widać?
Ujrzeliśmy czarny punkt, zbliżający się na pozór bardzo powoli.
— Hm! — rzekł Lange, nakrywając dłonią oczy — to będzie pasące się zwierzę.
— Tak! — uśmiechnął się Old Death. — Zwierzę! W dodatku pasące się! Przedziwnie! Oczy wasze nie chcą się jakoś przyzwyczaić do perspektywy. Ten punkt oddalony jest od nas o jakie dwie mile angielskie, a wielkość jego pomimo tej odległości wskazuje, że to nie może być jedno zwierzę. Musiałby to chyba być bawół, pięć razy większy od starego słonia, a bawołów tu niema. Gdyby się nawet jaki zapędził, tutaj to nie w tej porze roku, lecz w jesieni, albo na wiosnę. Każdy niewprawny źle sobie zdaje sprawę z ruchu przedmiotu, znajdującego się przed nim w takiem oddaleniu. Bawół lub koń idzie, pasąc się, powoli krok za krokiem. Założę się, że ten punkt porusza się szybkim cwałem.
— To nie może być — rzekł Lange.
— No, skoro biali tak fałszywie sądzą — oświadczył Old Death — to posłuchajmy, co powie czarny. Samie, co o tem sądzisz?
Murzyn milczał skromnie dotychczas, teraz jednak, zapytany, wprost odpowiedział:
— Jeźdźcy być. Cztery, pięć albo sześć.
— I ja tak myślę. Może Indyanie?
— O nie, sirrah! Indian tak wprost nie przychodzić do białych. Indian się schować, aby się z ukrycia białym przypatrzyć, zanim z nimi mówić. Jeźdźcy jechać prosto na nas, więc być biali.
— To bardzo słuszne, poczciwy Samie. Widzę ku memu zadowoleniu, że masz rozum jaśniejszy od skóry.
— O, sirrah, o! — chrząkał poczciwiec, pokazując wszystkie zęby w uśmiechu. Pochwała Old Deatha była dla niego wielkiem odznaczeniem.
— Jeśli ci ludzie rzeczywiście mają zamiar do nas się zbliżyć, to musimy tu na nich zaczekać — zauważył Lange.
— Ani myślę! — odparł skut. — Wszak jasne jest, że nie jadą wprost na nas, lecz dążą bardziej ku południowi. Widzą, że się posuwamy i pędzą po przekątni na nasze spotkanie. A zatem naprzód! Szkoda czasu zatrzymywać się tutaj. Może to żołnierze z fortu Inge na zwiadach, a w takim razie nie mamy powodu cieszyć się tem spotkaniem.
— Czemu nie?
— Ponieważ zdarzy się nam coś niemiłego, master. Fort Inge położony jest stąd dość daleko na północny zachód. Skoro komendant wysyła aż tutaj patrole, to wisi w powietrzu coś przykrego. Usłyszycie to z pewnością.
Jechaliśmy dalej z niezmniejszoną szybkością. Punkt zbliżał się widocznie i rozdzielił się wkońcu na kilka mniejszych, które powiększały się bardzo prędko. Wnet poznaliśmy wyraźnie, że to są jeźdźcy, a w pięć minut potem rozeznaliśmy mundury wojskowe. Niebawem podeszli tak blizko nas, że usłyszeliśmy okrzyk, do nas zwrócony, którym kazali nam się zatrzymać. Był to sierżant dragonów z pięciu ludźmi.
— Dlaczego się tak śpieszycie? — zapytał, osadziwszy konia. — Czy nie zauważyliście, że nadjeżdżamy?
— Owszem — odparł skut z zimną krwią — ale nie pojmujemy, dlaczego mielibyśmy na was czekać.
— Ponieważ musimy bezwarunkowo wiedzieć, coście za jedni.
— No, jesteśmy białymi, a jedziemy na południe. To wam chyba wystarczy.
— Do dyabła! — wybuchnął sierżant. — Nie sądźcie, że pozwolę wam z nas żartować.
— Pshaw! — uśmiechnął się Old Death. — Ja sam nie mam chęci do żartów. Znajdujemy się tu w otwartej preryi, nie zaś w szkole, a wy nie jesteście nauczycielem, na którego pytania musielibyśmy odpowiadać posłusznie i uniżenie, nie chcąc narazić się na niebezpieczeństwo zetknięcia się z patykiem.
— Postępuję wedle instrukcyi i wzywam was, żebyście wymienili wasze nazwiska.
— A jeżeli nam się nie spodoba posłuchać?
— To przypatrzcie się, że jesteśmy uzbrojeni, potrafimy więc zmusić was do tego.
— Ah! Możecie to rzeczywiście uczynić? Cieszy mnie to nadzwyczaj ze względu na was, tylko nie radzę próbować. Jesteśmy wolnymi ludźmi, master sierżancie! Chcielibyśmy widzieć człowieka, któryby się odważył powiedzieć nam na seryo, że go słuchać musimy, słyszycie, musimy! Stratowałbym poprostu takiego draba!
Old Death błysnął oczyma, poderwał konia cuglami tak, że się podniósł i posłuszny naciskowi nóg skoczył groźnie ku sierżantowi. Dowódca szarpnął swego konia wstecz i chciał wybuchnąć gniewem, ale nasz stary nie dopuścił do tego, mówięc prędko dalej:
— Nie uwzględniam tego wcale, że mam dwa razy tyle lat, co wy, że więcej doświadczyłem i przeżyłem, aniżeli wy zobaczycie kiedykolwiek, zwracam tylko na to waszą uwagę, że wspomnieliście o broni. Czy wam się zdaje, że nasze noże z marcypanu, lufy z cukru, a kule z czekolady? Te słodycze nie wyszłyby wam na zdrowie! Tłumaczycie się, że działacie wedle instrukcyi. Well, tak powinno być i nic przeciwko temu nie mam. Ale czy kazano wam także fukać na doświadczonych westmanów i przemawiać do nich tonem, jakim posługuje się generał wobec rekrutów? Jesteśmy gotowi mówić z wami, ale my was nie wołaliśmy i żądamy przedewszystkiem grzeczności!
Podoficer się zakłopotał. Old Death zmienił się tym razem nagle do niepoznania. Wystąpienie jego nie pozostało bez skutku.
— Nie zapędzajcież się w gniewie tak daleko! — rzekł sierżant. — Nie zamierzam bynajmniej być grubiańskim.
— No, ja nie dosłuchałem się ani w waszym tonie, ani w wyrazach wielkiej delikatności.
— To dlatego właśnie, że tutaj nie jest salon dostojnej lady. Włóczy się tędy wszelkiego rodzaju hałastra, a my, jako wysunięci na daleką placówkę, musimy mieć oczy otwarte.
— Hałastra? Czy nas także zaliczacie do tych wątpliwych gentlemanów? — wybuchnął stary.
— Nie mogę powiedzieć ani tak, ani nie. Człowiek jednak z czystem sumieniem nie zawaha się podać swego nazwiska. Kręci się teraz w tych stronach mnóstwo tych przeklętych, którzy chcą dostać się do Juareza. Tym drabom nie można wierzyć.
— A więc wy stoicie po stronie secesyonistów, Stanów południowych?
— Tak; spodziewam się, że wy także.
— Ja sprzyjam każdemu ucziwemu przeciwko łajdakowi. Co do naszych nazwisk i pochodzenia, to nie potrzebujemy kryć się z tem wcale. Przybywamy z La Grange.
— A więc jesteście Teksańczykami. Teksas trzyma stronę Południa. Mam zatem do czynienia z ludźmi wspólnych zapatrywań.
— Wspólnych zapatrywań! All devils! Wyrażacie się bardzo wzniośle; nie spodziewałbym się tego po sierżancie. Ale zamiast podawać wam nasze nazwiska, które i tak zapomnielibyście niebawem, powiem wam dla ulgi tylko moje. Jestem starym preryowcem, a ci, którzy mnie znają, nazywają mnie Old Death.
Nazwisko to podziałało w tej chwili. Sierżant poderwał się na siodle i wytrzeszczył oczy na starego. Reszta żołnierzy rzuciła nań także zdziwione, ale już nieco przychylne spojrzenia. Podoficer ściągnął brwi i powiedział:
— Old Death! Szpieg Stanów północnych!
— Panie! — zawołał groźnie Old Death. — Miejcie się na baczności. Jeżeli słyszeliście kiedy o mnie, to zapewne nabraliście przekonania, że nie zwykłem przyjmować obelg. Ofiarowałem na rzecz Unii mienie, krew i życie, bo mi się tak podobało i ponieważ zamiary Północy uważałem za słuszne przedtem i do dziś za słuszne uważam. Przez słowo szpieg rozumiem coś innego, niż to, czem ja byłem i jeśli mi taka dziecinna głowa, jaką mi wasza się wydaje, rzuci w oczy taki wyraz, to tylko dlatego nie uderzam jej pięścią, że mi jej żal. Old Death nie boi się sześciu dragonów, ani dziesięciu, ani więcej. Na szczęście towarzysze wasi wyglądają rozumniej od was. Niechaj powiedzą komendantowi fortu Inge, że spotkaliście Old Deatha i że ofuknęliście go jak chłopca. Mam nadzieję, że wam potem da tak długiego nosa, że będzie wam potrzeba lunety, aby jego koniec zobaczyć!
Te słowa osiągnęły odpowiedni skutek. Komendant był chyba rozumniejszym człowiekiem od swego podwładnego. Sierżant musiał w swoim raporcie wspomnieć o tem spotkaniu i o jego wyniku. Zetknięcie się z tak sławnym myśliwcem posiada dla dowódcy patroli wielką wartość, bo może odeń słyszeć wiele myśli, zapatrywań i rad, mogących mu się bardzo przydać. Z westmanem w rodzaju Old Deatha obchodzą się oficerowie całkiem jak z równymi sobie, z największymi względami i uszanowaniem. Co mógł o nas donieść ten sierżant, skoro tak z nami postąpił! Zdawało się, że sobie to teraz w duchu powiedział, gdyż rumieniec zakłopotania pokrył mu twarz aż po czoło. Aby powiększyć to wrażenie, mówił Old Death dalej:
— Jestem z całym szacunkiem dla waszego munduru, ale mój wart przynajmniej tyle, co wasz. Nie zaszkodziłoby wam wcale wobec waszej młodości, gdybyście od Old Deatha kilka rad otrzymali. Kto jest teraz komendantem fortu Inge?
— Major Webster.
— Ten, który jeszcze przed dwoma laty był kapitanem w forcie Ripley? — spytał Old Death.
— Ten sam.
— To pozdrówcie go odemnie. Zna mnie bardzo dobrze, strzelałem z nim często do tarczy i wbijałem kulą gwóźdź w czarne. Może mi dacie notatkę, abym napisał kilka słów dla niego? Kalkuluję sobie, że się bardzo ucieszy na wieść, iż jeden z jego podwładnych nazwał Old Deatha szpiegiem.
Sierżant nie wiedział, co z tem zrobić. Połknął ślinę raz, drugi i trzeci i wykrztusił z widocznym trudem:
— Ależ, sir, ja was mogę zapewnić, że tak tego nie myślałem! W tych stosunkach, w jakich ciągle żyjemy człowiek się złości i nic dziwnego, że przybiera czasem ton niezamierzony.
— Tak, tak! To brzmi już uprzejmiej, aniżeli przedtem. Przyjmuję zatem, że nasza rozmowa zaczyna się dopiero teraz. Czy macie zapas cygar w forcie Inge?
— Już nie. Tytoń wyszedł nam ku naszemu ubolewaniu.
— To bardzo źle; żołnierz bez tytoniu jest tylko półczłowiekiem. Mój towarzysz zabrał z sobą pełną torbę cygar. Może wam co z tego udzieli.
Oczy sierżanta i jego ludzi zwróciły się na mnie pożądliwie. Wyjąłem garść cygar, rozdzieliłem je pomiędzy nich i podałem ognia. Gdy podoficer kilka razy pociągnął, rozlał mu się po twarzy wyraz zachwytu; skinął mi głową na podziękowanie, mówięc:
— Takie cygaro to czysta fajka pokoju. Zdaje mi się, że nie mógłbym się gniewać na najgorszego wroga, gdyby mi tu na preryi, po całych tygodniach tytuniowego postu, ofiarował coś takiego.
— Jeśli cygaro ma u was więcej siły niż największa nieprzyjaźń, to nie jesteście przynajmniej zdecydowanym złoczyńcą — śmiał się Old Death.
— Nie, tem oczywiście nie jestem. Ponieważ jednak, sir, musimy ruszać dalej, więc zdałoby się zapytać o potrzebne nam rzeczy. Czy widzieliście może tropy Indyan, lub kogo innego?
Old Death zaprzeczył i wyraził wątpliwość, czy mogą się tu Indyanie znajdować.
— Bardzo łatwo! Mamy wszelki powód do przypuszczenia, że tak jest, ponieważ te łotry wykopały znowu topór wojenny.
— Do wszystkich piorunów! Toby źle było! Jakie to szczepy?
— Komancze i Apacze.
— Najniebezpieczniejsze ludy! A my znajdujemy się właśnie pomiędzy ich terytoryami. Gdy nożyce się zamkną, to zwykle najgorzej wychodzi na tem to, co jest w środku.
— Tak, miejcie się na baczności! Przygotowaliśmy już wszystko i wysłaliśmy już ludzi po posiłki i zapasy żywności. Prawie dzień i noc przebiegamy okolicę w dalekim promieniu. Kogo tylko spotkamy, rzucamy nań podejrzenie, dopóki się nie przekonamy, że to nie hultaj. Dlatego wybaczcie nam, żeśmy się przed chwilą źle zachowali!
— To już zapomniane. Ale, z jakiegoż powodu wyruszają czerwoni przeciwko sobie?
— Temu winien ten dyabelski — pardon, sir! Wy może inaczej o nim sądzicie — prezydent Juarez. Słyszeliście, że musiał zmykać aż do El Paso. Francuzi poszli oczywiście za nim aż do Chihuahua i Cohahuela. On ukrył się przed nimi jak pracz przed psami, oni zaś gnali go aż nad Rio Grande i byliby go ścigali jeszcze dalej, a wkońcu wzięli do niewoli, gdyby nasz prezydent w Waszygtonie nie był taki głupi i nie zabronił im tego. Wszystko było przeciwko Juarezowi, wszyscy go opuścili, nawet Indyanie, do których należy jako rodowity czerwonoskórzec.
— Apacze także?
— Nie. To znaczy, że nie byli ani za nim, ani przeciw niemu, nie stawali wogóle po żadnej stronie i siedzieli cicho w swoich komyszach. Tak poradził im ich młody i sławny wódz, Winnetou. Tem lepiej udało się ajentom Bazaine’a wzburzyć przeciwko niemu Komanczów. Ci przeszli swoim zwyczajem potajemnie, ale w wielkich gromadach, przez granicę Meksyku, aby zrobić koniec stronnikom Juareza.
— Hm! Chcecie powiedzieć: aby rabować, mordować, pustoszyć i palić! Meksyk nic nie obchodzi Komanczów. Ich siedziby i tereny myśliwskie leżą po tamtej, a nie po tej stronie Rio Grande. Im obojętne, kto rządzi Meksykiem, Juarez, czy Maksymilian, czy Napoleon. Ale skoro panowie Francuzi wzywają ich, przeciwko ludziom spokojnym, to nie można im jako dzikim brać za złe tego, że korzystają skwapliwie ze sposobności wzbogacenia się. Kto ponosi za to odpowiedzialność, tego ja nie chcę rozstrzygać.
— No, mnie to także nic nie obchodzi. Krótko węzłowato, przeszli granicę i zrobili, czego od nich żądano, a przytem zderzyli się z Apaczami. Komancze byli zawsze śmiertelnymi wrogami Apaczów. To też napadli na ich obóz, wystrzelali, co tylko się nie poddało, a resztę zabrali do niewoli razem z namiotami i końmi.
— A co potem?
— Co potem, sir? Mężczyzn wedle obyczaju poprzywiązywali do pali męczeńskich.
— Kalkuluję sobie, że taki obyczaj nie może być przyjemnym dla tych, których przypiekają i szpikują żywcem nożami. Panowie Francuzi mają to na sumieniu! Oczywiście, że Apacze wyruszyli natychmiast, aby się zemścić?
— Nie. To przecież tchórze!
— Pierwszy raz słyszę coś podobnego. W każdym razie nie przyjęli tego spokojnie.
— Wysłali kilku wojowników dla naradzenia się nad tem z wodzami Komanczów. Narady te odbywały się u nas.
— W forcie Inge? Czemu tam?
— Bo to był grunt neutralny.
— Ładnie! Pojmuję. Czy wodzowie Komanczów przybyli?
— Pięciu wodzów z dwudziestu wojownikami.
— A ilu było Apaczów?
— Trzech.
— Z ilu towarzyszami?
— Bez towarzyszy.
— Hm! I wy mówicie, że to tchórze. Trzej ludzie mieli odwagę puścić się w sam środek wrogiego kraju na spotkanie z dwudziestu pięciu przeciwnikami! Panie, jeśli choć trochę znacie Indyan, musicie zaświadczyć, że to bohaterstwo. Jaki był wynik narady?
— Nie pokojowy, gdyż waśń pogłębiła się jeszcze bardziej. Wkońcu rzucili się Komancze na Apaczów. Dwu z nich zakłuto, trzeci zaś, chociaż ranny, dostał się do konia i przesadził trzyłokciowe ogrodzenie. Komancze ruszyli za nim w pogoń, ale nie zdołali go doścignąć.
— I to się stało na neutralnym gruncie, pod osłoną fortu i nadzorem majora wojsk Unii. Jakże zdradziecko postąpili Komancze! Czyż jest w tem coś dziwnego, że Apacze teraz ze swej strony wykopią topór wojenny? Zbiegły wojownik doniesie im o wszystkiem, poczem wyruszą ogromnemi hordami, aby się zemścić. Ponieważ zaś wymordowano posłów w forcie białych, zwrócą się także przeciw bladym twarzom. Jak zachowają się potem Komancze względem nas?
— Przyjaźnie. Naczelnicy zapewnili nas o tem przed opuszczeniem fortu. Oświadczyli, że walczyć będą tylko z Apaczami i w tym celu wyruszą, że natomiast bladych uważają za przyjaciół.
— Kiedy odbyły się te tak krwawo zakończone rokowania?
— W poniedziałek.
— Dziś jest piątek, a więc przed czterema dniami. Jak długo zabawili Komancze w forcie po ucieczce Apacza?
— Całkiem krótko. Odjechali w godzinę.
— A wyście ich wypuścili? Oni znieważyli prawo międzynarodowe, należało więc ich zatrzymać i ukarać. Wykroczyli przeciwko Stanom Zjednoczonym, bo na ich terytorym popełnili zdradę i podwójne morderstwo. Major powinien ich był uwięzić i donieść o tem do Waszyngtonu. Nie pojmuję go.
— Wyjechał był tego dnia na polowanie i powrócił dopiero wieczorem do domu.
— Aby nie być świadkiem narad i zdrady! Znam to! Skoro się Apacze dowiedzą, że pozwolono Komanczom odejść z fortu, wówczas biada każdemu białemu, który się dostanie w ręce pierwszych. Nie oszczędzą nikogo.
— Sir, nie zapalajcie się tak bardzo! To było dobre i dla Apaczów, że Komanczom wolno było odejść, gdyż w godzinę później byliby utracili jednego ze swoich wodzów, gdyby Komancze nie byli odeszli.
Old Death poruszył się, jak tknięty niespodzianką.
— Jeszcze jednego wodza, powiadacie? Ach, odgaduję! To było przed czterema dniami. Miał znakomitego konia i jechał prędzej od nas. To on był, to on z pewnością!
— Kogoż macie na myśli? — zapytał sierżant zdziwiony.
— Winnetou.
— Tak, to był on. Zaledwie Komancze na zachodzie zniknęli, ujrzeliśmy od strony Rio Frio wynurzającego się jeźdźca. Przybył do fortu, aby kupić sobie prochu, ołowiu i naboi do rewolweru. Nie miał odznak szczepowych, a myśmy go nie znali. Podczas zakupów dowiedział się o tem, co się stało. Przypadkowo był przy tem oficer dyżurny. Do niego też zwrócił się Indyanin.
— To wysoce, wysoce zajmujące! — zawołał Old Death. — Warto było być przy tem. Co powiedział oficerowi?
— Nic, oprócz tych słów: „Wielu białych odpokutuje za to, że taki czyn u was spełniono, że nie przeszkodziliście temu, a przynajmniej nie ukaraliście winnych!“ Następnie opuścił magazyn i wsiadł na konia. Oficer poszedł za nim, by się przypatrzyć wspaniałemu karoszowi, a czerwonoskóry jeszcze się tak do niego odezwał: „Ja chcę być uczciwszym, niż wy jesteście. Dlatego powiadam, że od dziś będzie wojna pomiędzy Apaczami a blademi twarzami. Wojownicy Apaczów siedzieli spokojnie w namiotach, wtem wpadli na nich zdradzieccy Komancze, zabrali im kobiety, dzieci, konie i namioty, zabili wielu, a resztę powlekli z sobą, by ich zamęczyć na palach. Mimoto słuchali jeszcze ojcowie Apaczów głosu Wielkiego Ducha. Nie wykopali natychmiast wojennego toporu, lecz wysłali do was swoich posłów, by się tu z Komanczami ułożyć. Daliście wolność Komanczom i dowiedliście w ten sposób, że jesteście wrogami Apaczów. Wszelka krew, która od dziś popłynie, niech spadnie na was, nie na nas!
— Tak, tak, on taki! Wydaje mi się, jak gdybym go słyszał! — rzekł Old Death. — Co odpowiedział na to oficer?
— Zapytał go, kim jest, a czerwony przedstawił się jako Winnetou, wódz Apaczów. Oficer zawołał natychmiast, żeby zamknięto drzwi i pojmano czerwonego, do czego miał prawo, ponieważ wojnę już wypowiedziano, a Winnetou nie był u nas w charakterze parlamentarza. Indyanin zaśmiał się tylko, przejechał po kilku z nas i nie zwrócił się wcale do bramy, lecz skoczył tak, jak poprzedni Apacz, przez ogrodzenie. Wysłano za nim natychmiast oddział żołnierzy, ale go już nie dostali.
— A no, macie! Teraz się zacznie! Biada fortowi i załodze, jeśli nie zwyciężą Komancze! Apacze żadnemu z was nie darują życia. Nie mieliście jakich odwiedzin?
— Tylko raz. Onegdaj pod wieczór był u nas jeździec sam jeden, który zdążał do Sabinal Wiem dobrze, że nazywał się Clinton, gdyż pełniłem wtedy właśnie służbę przy bramie.
— Clinton! Hm! Opiszę go wam. Uważajcie, czy to on!
Old Death opisał Gibsona, a sierżant potwierdził, że opis zgadza się zupełnie. W dodatku ja pokazałem fotografię, którą on uznał za niewątpliwy wizerunek tego człowieka.
— Pozwoliliście się zatem okłamać — rzekł Old Death. — On nie zmierzał wcale do Sabinal, lecz przybył do was, aby się dowiedzieć, jak u was rzeczy stoją. On należy do tej hołoty, o której mówiliście poprzednio. Potem wrócił do swego towarzystwa, czekającego nań. Zresztą nie zdarzyło się nic ważnego?
— Więcej nie słyszałem o niczem.
— W takim razie skończyliśmy z sobą. Wspomnijcie śmiało mojorowi, żeście się ze mną spotkali. Jako jego podwładny nie możecie mu powtórzyć, co myślę o ostatnich wypadkach, ale odwrócilibyście byli wielkie nieszczęście i uniknęli rozlewu krwi, gdybyście tak niedbale nie spełniali swych obowiązków. Good bye, boys!
Skręcił koniem i odjechał, a my za nim, rzuciwszy pozdrowienie dragonom, którzy zwrócili się wprost na północ. Przebyliśmy cwałem wielką przestrzeń. Old Death zwiesił głowę i zagłębił się w myślach. Na zachodzie tonęło słońce, pozostawała jeszcze najwyżej godzina dnia, a widnokrąg leżał przed nami odcięty od nieba linią jak ostrze noża. Chcieliśmy dzisiaj dotrzeć do Rio Leona, gdzie już rosły drzewa. One jednak odgraniczałyby widnokrąg grubszą linią, dlatego należało przypuścić, że jesteśmy jeszcze daleko od celu naszej dzisiejszej jazdy. Zauważył to był zapewne także Old Death, gdyż podpędzał konia, ilekroć ten chciał wpaść w wolniejsze tempo. Skutkiem tego pośpiechu, kiedy zwiększająca się ciągle kula słoneczna dotknęła linii horyzontu, ujrzeliśmy na południu ciemny pas, który stawał się wyraźniejszym w miarę zbliżania się doń. Grunt, w ostatnich godzinach piasczysty, pokrył się znowu trawą, a ciemny pas okazał się szeregiem drzew, które zapraszały nas do siebie po szybkiej jeździe. Old Death wskazał tam ręką, puścił konia stępa i rzekł:
— Tam, gdzie w tej strefie rosną drzewa, musi być woda w pobliżu. Mamy przed sobą Leonę i rozłożymy się obozem na brzegu.
Wkrótce dostaliśmy się do drzew. Tworzyły one wązki, wzdłuż brzegów biegnący gaj, podszyty zaroślami. Koryto rzeki było szerokie, ale tem uboższe w wodę, mimoto nie mogliśmy przeprawić się w tem miejscu, w którem przybyliśmy nad nią, pojechaliśmy więc zwolna w dół. Po niedługiem szukaniu znaleźliśmy miejsce płytkie, kamieniste, po którem przedostaliśmy się na drugą stronę. Old Death prowadził pochód. Właśnie w chwili, gdy koń jego wkładał nogę w wodę, zatrzymał go i pochylił się, by się uważnie przypatrzyć dnu rzeki.
— Well! — potwierdził. — Myślałem tak sobie! Tu spotykamy trop, którego przedtem nie mogliśmy zauważyć, ponieważ suchy brzeg pokryty jest twardym krzemieniem, nie przyjmującym odcisków. Popatrzcie na dno!
My także zsiedliśmy z koni i zauważyliśmy okrągłe, trochę większe od dłoni, wgłębienia, prowadzące do rzeki.
— Czy to jest trop? — zapytał Lange. — Mieliście istotnie słuszność, sir. Może to był koń, a więc i jeździec.
— Nie. Niechaj Sam przypatrzy się śladom. Zobaczę, co on o nich sądzi.
Murzyn stał dotąd skromnie za nami. Teraz przystąpił i spojrzał w wodę.
— To być dwaj jeźdźcy, którzy przejść przez wodę — rzekł.
— Dlaczego twierdzisz, że to jeźdźcy, a nie konie bezpańskie?
— Bo koń, który mieć żelazo, nie być dziki mustang, lecz swojski, a na takim zawsze siedzieć jeździec. I ślad głęboki. Konie nieść ciężar, a ten ciężar to ludzie. Konie przejść przez wodę nie obok siebie, lecz za sobą; a zanim puścić się na drugą stronę, stać i pić. Ale tutaj nie stanąć, lecz prosto tam jeden obok drugiego. To robić tylko, kiedy musieć i słuchać cugli. Gdzie być cugle, tam być i siodło, a na niem jeździec.
— Dobrze to wywnioskowałeś — pochwalił stary murzyna. — Ja sam nie wytłumaczyłbym tego lepiej. Widzicie, panowie, że w pewnych wypadkach może biały dużo jeszcze nauczyć się od czarnego. Ale obaj jeźdźcy śpieszyli się bardzo, bo nie pozwolili nawet koniom napić się wody. Ponieważ jednak zwierzęta w każdym razie były spragnione, a westman uważa przedewszystkiem na konia, kalkuluję sobie, że mieli powód do tego, aby się znaleźć czemprędzej na drugiej stronie. Spodziewani się, że ten powód odgadniemy.
Podczas tych roztrząsań piły nasze konie wodę długimi łykami. Gdy zaspokoiły pragnienie, wsiedliśmy na nie znowu i dostaliśmy się sucho na drugi brzeg, gdyż rzeka była tu tak płytka, że nawet strzemiona nie dotknęły powierzchni wody. Zaledwie stanęliśmy na drugiej stronie, rzekł Old Death, którego bystrości nic ujść nie mogło:
— Oto mamy powód. Przypatrzcie się tej lipie! Kora zdarta z niej na wysokość człowieka! A tutaj, co tkwi w ziemi?
Wskazał przed siebie, gdzie ujrzeliśmy dwa rzędy wbitych w ziemię palików, nie dłuższych i nie grubszych od zwyczajnego ołówka.
— Co mogą znaczyć te paliki? — ciągnął dalej Old Death. — W jakim pozostają stosunku do kory obdartej? Czy widzicie małe, zeschłe, kawałki łyka, porozrzucane po ziemi? Tych palików używano do przytrzymywania ok sieci. Czy wiecie, jak wygląda warsztat do tkania sieci, chust i tym podobnych rzeczy? Nie? No, taki warsztat mamy właśnie, przed sobą, tylko nie z drzewa i żelaznych gwoździ sporządzony. Obaj jeźdźcy zrobili z łyka długą, szeroką, wstęgę. Jak widać z ustawienia palików, miała ona dwa łokcie długości, a sześć cali szerokości, a więc była już gurtem. Takie wstęgi czyli gurty służą Indyanom do opatrywania ran. Soczyste łyko chłodzi ranę, a wyschnąwszy, tak się ściąga, że podtrzyma nawet kość uszkodzoną. Kalkuluję sobie zatem, że przynajmniej jeden z jeźdźców był ranny. A teraz spojrzyjcie tutaj w wodę! Czy widzicie dwa wgłębienia w kształcie muszli? Tutaj oba konie tarzały się w wodzie. Zdjęto z nich siodła, aby się mogły zamoczyć i orzeźwić, na co tylko Indyanie koniom pozwalają i to wtedy jedynie, kiedy czeka je długa i natężająca jazda. Możemy zatem przyjąć jako pewnik, że ci dwaj jeźdźcy bawili tu tylko przez taki czas, jakiego potrzeba do zrobienia opaski i pojechali potem dalej. Rezultat naszych badań jest zatem następujący: Dwaj jeźdźcy na indyańskich koniach, z których jeden przynajmniej był ranny, a którzy się tak spieszyli, że koni nie napoili po tamtej stronie, bo spostrzegli lipę na tym brzegu, odjechali po założeniu opaski. Co z tego wynika, panowie? Natężcie wy swój mózg! — zwrócił się do mnie Old Death.
— Spróbuję — odrzekłem — ale nie śmiejcie się ze mnie, jeśli na właściwą odpowiedź nie wpadnę.
— Ani mi się śni! Uważam was za swego ucznia, więc nie mogę od was wymagać dojrzałej odpowiedzi.
— Ponieważ to były konie indyańskie, przeto przypuszczam, że jeźdźcy należeli do czerwonego plemienia. Jeśli teraz wezmę na uwagę zdarzenia w forcie Inge, oraz tę wiadomość, że jeden z Apaczów umknął, ale ranny, Winnetou zaś również odjechał czemprędzej, to przychodzę do przekonania, że podążył za nim, nigdzie się nie zatrzymawszy i doścignął go, mając wyśmienitego konia.
— Nieźle! — potwierdził Old Death. — Czy wiecie co jeszcze?
— Tak. Obaj Apacze starali się przedewszystkiem jak najprędzej dostać do współplemieńców, aby im donieść, jaka hańba spotkała ich w forcie, oraz zwrócić uwagę na to, że ich wrogowie, Komancze, nadejdą wkrótce. Tem się tłumaczy ich wielki pośpiech, widoczny także w tem, że tutaj dopiero zabrali się do opatrzenia rany, wiedząc zresztą z góry, że nad rzeką znajdzie się łyko. Po krótkim odpoczynku pojechali dalej.
— Tak jest. Jestem z was zadowolony. Prawienie wątpię, że to był Winnetou ze zbiegłym wysłańcem na rokowania pokojowe. Jest już oczywiście zapóźno na to, aby znaleźć ich ślady w trawie, ale domyślam się, w którym podążyli kierunku. Musieli tak jak my przejść przez Rio Grande i udali się w kierunku najprostszym, co i my także zrobimy. Kalkuluję więc sobie, że napotkamy gdzieś jeszcze jakiś znak życia po nich. Rozglądnijmy się teraz za miejscem na obóz, gdyż jutro trzeba jak najwcześniej wyruszyć.
Wprawnem okiem wybrał wnet odpowiednie miejsce, otoczone krzakami i zarosłe soczystą trawą, na której konie mogły sobie użyć do syta. Rozsiodłaliśmy je i poprzywiązywaliśmy do palików, powbijanych w ziemię lassami, zabranemi z La Grange. Potem rozłożyliśmy się obozem i zasiedliśmy do wieczerzy, na którą złożyły się resztki naszych zapasów żywności. Na moje pytanie, czy nie możnaby rozniecić ognia, odrzekł Old Death z chytrze szyderczą miną:
— Spodziewałem się tego pytania z waszej strony, sir. Czytaliście pewnie już dawniej niejedną piękną historyę Coopera o Indyanach i innych autorów. Podobały wam się te rzeczy?
— Dość.
— Hm, tak! To się dobrze czyta, a wszystko idzie przytem gładko. Człowiek zapala fajkę, siada na kanapie, zakłada nogę za nogę i zagłębia się w pięknej książce, wziętej z wypożyczalni. Ale gdy człowiek sam pójdzie w puszczę na daleki Zachód, wówczas sprawa przedstawia się inaczej, aniżeli w książkach. Cooper był bardzo zdolnym pisarzem i ja również używałem na jego opowiadaniach o skórzanych pończochach, ale on Zachodu nie widział. Umiał doskonale łączyć poezyę z rzeczywistością, ale tutaj niestety spotyka człowiek tylko rzeczywistość, z poezyi ja przynajmniej nic nie znalazłem. W powieści czyta się o pięknie płonącem obozowem ognisku, nad którem piecze się soczysta polędwica bawola. Ja powiadam jednakowoż, że gdybyśmy rozniecili taki ognik, to zapach spalenizny zwabiłby do nas każdego Indyanina, któryby się znajdował w promieniu dwu mil angielskich.
— Prawie o godzinę drogi? Czy to możliwe?
— Przekonacie się jeszcze, jakie nosy mają czerwoni, a gdyby zresztą oni tego nie zwęszyli, to zwietrzą ich konie i zdradzą to parskaniem, którego ich Indyanie uczą. To parskanie sprowadziło już śmierć niejednego białego. Dla tego raczej wyrzekniemy się na dziś poezyi obozowego ogniska.
— Nie zachodzi żadna obawa, żeby Indyanie przebywali gdzieś w pobliżu, gdyż Komancze nie mogą jeszcze być w drodze. Zanim wysłańcy na rokowania powrócili do domu i zanim zgromadzą się wojownicy rozmaitych szczepów, upłynie sporo czasu.
— Hm! Jak to mądrze umie rozprawiać taki greenhorn! Niestety zapomnieliście o trzech rzeczach: po pierwsze jesteśmy właśnie na terytoryum Komanczów, powtóre zapędzili się ich wojownicy już aż do Meksyku, a po trzecie nie potrzeba na pozostałych dopiero bębnić, gdyż dawno już są zebrani i przygotowani do wyprawy wojennej. A może uważacie Komanczów za tak głupich, że zabili posłów Apaczów, nie będąc gotowymi do natychmiastowego wyruszenia? Ja twierdzę, że zdradziecki postępek względem tych posłów nie był bynajmniej skutkiem chwilowego gniewu, lecz postanowiony i obmyślany już z góry. Kalkuluję sobie, że nad Rio Grande będą już Komancze i obawiam się, że Winnetou z trudem tylko zdoła przejść obok nich niepostrzeżenie.
— Więc wy jesteście po stronie Apaczów?
— Pocichu, tak. Wyrządzono im krzywdę tym napadem haniebnym. Oprócz tego czuję dla Winnetou nadzwyczajną sympatyę. Jednakowoż rozwaga nakazuje nam nie być niczyim stronnikiem. Będziemy zadowoleni, jeśli dostaniemy się cało do celu i ani na myśl nam nie przyjdzie kokietować z jedną lub drugą stroną. Zresztą nie mam zbyt wielkiego powodu do strachu przed Komanczami. Oni mnie znają. Nie zrobiłem im nigdy świadomie nic złego, byłem u nich często i przyjmowali mnie uprzejmie. Jeden z najbardziej znanych ich wodzów Oyo-kolca czyli „Biały Bóbr“ jest nawet moim przyjacielem, gdyż wyrządziłem mu przysługę, której, jak powiedział, nigdy mi nie zapomni. Stało się to nad Red River, gdzie napadł na niego oddział Czikazajów, kiedyto byłby utracił z pewnością skalp i życie, gdybym się ja nie był pojawił. Ta przyjaźń posiada dla nas teraz wielką wartość. Powołam się na nią, gdybyśmy się spotkali z Komanczami, a oni próbowali źle się z nami obejść. Zresztą jest nas pięciu, z których każdy, jak sądzę, umie używać strzelby. Zanimby jaki czerwonoskórzec pozbawił mnie fryzury i życia, musiałby tuzin jego towarzyszy dostać bilet do wiecznych ostępów. Musimy być przygotowani na wszelki wypadek i zachowywać się tak, jak w kraju nieprzyjacielskim. Wszyscy więc nie będziemy spali, lecz każdy z nas kolejno zostanie na czatach, które zmieniać będziemy co godzinę. Porządek ustalimy za pomocą losowania źdźbłami trawy rozmaitej długości. Będzie razem pięć godzin snu, a to powinno wystarczyć.
To rzekłszy, ściął pięć trawek. Na mnie wypadła warta ostatnia. Tymczasem nastała noc i zrobiło się zupełnie ciemno. Dopóki nie zasnęliśmy, nie było potrzeba straży, a do snu nikt z nas nie miał ochoty. Zapaliliśmy cygara i bawiliśmy się rozmową tem chętniej, że Old Death opowiadał rozmaite zdarzenia z swego życia, które, jak zauważyłem, dobierał tak, iż mogliśmy się z nich czegoś nauczyć. Tak zeszedł nam czas do godziny jedynastej, którą wydzwonił mój repetierowy zegarek, gdy go w tym celu nakręciłem. Wtem zamilkł Old Death i zaczął nadsłuchiwać. Jeden z naszych koni zaparskał w szczególny sposób, jak gdyby z rozdrażnienia, lub strachu. Mnie także to zastanowiło.
— Hm! — mruknął Old Death. — Co to było? Czy nie miałem słuszności, mówięc do Cortesia, że oba nasze cłapaki bywały już na preryi? Tak parska tylko zwierzę, które nosiło już na sobie westmana. W pobliżu z pewnością znajduje się coś podejrzanego. Ale nie oglądajcie się, panowie! W zaroślach jest całkiem ciemno, a gdy się oczy natęża, aby coś ujrzeć w takiej ciemności, to nabierają takiego blasku, że je wróg może dostrzec. Patrzcie zatem spokojnie przed siebie! Ja sam rozglądnę się dokoła i ściągnę przytem na twarz kapelusz, ażeby nie wystawiać na widok moich oczu. Słuchajcie! Znowu! Nie ruszajcie się!
Parskanie się powtórzyło. Mój koń zaczął teraz tupać nogami, jak gdyby się chciał zerwać z lassa. My zamilkliśmy, co ja uważałem za wprost naturalne, lecz Old Death szepnął:
— Skąd to nagłe milczenie! Jeśli rzeczywiście ktoś jest w pobliżu, aby nas podsłuchać, to już słyszał nas rozmawiających, a pozna po milczeniu, że parskanie zwróciło naszą uwagę i wzbudziło w nas podejrzenie. A więc mówcie, mówcie dalej! Opowiadajcie sobie cokolwiekbądż!
W tem rzekł murzyn pocichu:
— Sam wiedzieć, gdzie człowiek być. Sam widzieć dwoje oczu.
— Dobrze, ale nie patrz już w tamtą stronę, bo zobaczy także twoje oczy. Gdzież to jest?
— Gdzie Sam przywiązać swego konia, koło krzaku dzikich śliw. Całkiem nizko przy ziemi, całkiem słabo widzieć iskrzące punkty.
— Dobrze! Ja zakradnę się na tyły tego człowieka i wezmę go trochę za kark. Niema obawy, żeby było ich więcej, bo w takim razie konie zachowałyby się inaczej. Rozmawiajcie więc dalej głośno! Przyda się to podwójnie, gdyż po pierwsze nie będzie ten człowiek podejrzewał niczego, a powtóre głosy wasze przygłuszą szmer, jakiego ja w tej ciemności nie potrafię uniknąć.
Wstał i odszedł. Lange zapytał mnie o coś głośno, na co ja odpowiedziałem tak samo. Z tego wywiązał się rodzaj sprzeczki, której ja usiłowałem nadać zabarwienie wesołe, ażeby był powód do śmiechu. Głośne objawy wesołości najlepiej mogły przekonać podsłuchującego, że niczego nie przeczuwamy, i przygłuszyć szmer, wywołany przez zbliżającego się doń Old Deatha. Will i murzyn wtórowali także i tak hałasowaliśmy z dziesięć minut, dopóki nie odezwał się głos skuta:
— Hola! Nie ryczcież jak lwy! To już nie potrzebne, bo go mam. Zaraz go przyniosę.
Usłyszeliśmy szelest tam, gdzie był przywiązany koń murzyna, a za chwilę wyszedł stary ciężkim krokiem i złożył przed nami ciężar, niesiony na plecach.
— Tak! — rzekł. — Walka była bardzo łatwa, gdyż zrobiliście zgiełk taki, że ten Indsman nie byłby zauważył trzęsienia ziemi razem ze wszystkiem, co temu towarzyszy.
— Indyanin? Jest ich więcej w pobliżu?
— Możliwe, lecz nie prawdopodobne. Ale teraz trzeba trochę światła, aby mu się przypatrzyć. Widziałem tam trochę suchych liści i zeschłe drzewko. Przyniosę je. Uważajcie tymczasem na niego!
— On się nie rusza. Czy nie żyje?
— Nie, tylko przytomność jego odeszła sobie na chwilę. Związałem mu ręce na plecach jego własnym pasem. Zanim przyjdzie do siebie, będę tu znowu.
Poszedł po wspomniane drzewko, a gdy je przyniósł, połupaliśmy je drobno nożami. Zapałki mieliśmy z sobą, niebawem więc zapłonął niewielki ogień, w którego blasku można było dobrze obejrzeć pojmanego, gdyż suche drzewo paliło się prawie bez dymu.
Czerwonoskóry miał na sobie indyańskie spodnie z frędzlami, taką samą bluzę i mokassyny bez ozdób. Na głowie, ogolonej gładko, zwisał tylko kosmyk skalpowy. Twarz miał pomalowaną w czarne pasy na żółtem tle. Broń, która się składała z noża, łuku i skórzanego kołczanu, odebrał mu Old Death. Leżał nieruchomo i z zamkniętemi oczyma, jak gdyby nie żył.
— To zwykły wojownik — rzekł Old Death — nie mający nawet odznaki, że zabił nieprzyjaciela. Nie widać u niego ani skalpu u pasa, ani włosów ludzkich we frendzlach u spodni, ani nawet woreczka z lekami na szyi. Ten ostatni brak wskazuje, że albo nie otrzymał jeszcze imienia wogóle, albo je już utracił. Użyto go teraz do zwiadów, bo to zadanie najniebezpieczniejsze, przy którem może się odznaczyć, zabić nieprzyjaciela i zdobyć imię nanowo. Patrzcie, już się rusza! Zaraz przyjdzie do siebie. Bądźcie cicho!
Jeniec wyciągnął członki i zaczerpnął głęboko powietrza. Poczuwszy, że ma ręce związane, drgnął jakby ze strachu na całym ciele. Otworzył oczy, spróbował się zerwać, lecz upadł napowrót. Teraz wypatrzył się na nas błyszczącemi oczyma. Gdy wzrok jego padł na Old Deatha, wyrwało mu się z ust:
— Kosza-pehwe![1]
— Tak to ja! — odpowiedział skut. — Czy czerwony wojownik zna mnie?
— Synowie Komanczów znają bardzo dobrze męża, noszącego to imię, ponieważ był u nich.
— Jesteś Komanczem. Widzę to po barwach wojennych na twojej twarzy. Jak ci na imię?
— Syn Komanczów utracił swe imię i nigdy go już nosić nie będzie. Wyszedł, aby je odzyskać, ale wpadł w ręce bladych twarzy i obarczył się wstydem i hańbą. Prosi blade twarze, by go zabiły. Zanuci pieśń wojenną, a oni nie usłyszą głosu skargi, kiedy go będą przypiekali na palu.
— Nie możemy spełnić twej prośby, gdyż jesteśmy chrześcijanami i twoimi przyjaciółmi. Wziąłem cię do niewoli, ponieważ z powodu ciemności nie spostrzegłem, że jesteś synem Komanczów, z któremi łączy nas pokój. Będziesz żył dalej, dokonasz jeszcze wielu dzielnych czynów i zdobędziesz imię, przed którem zadrżą wrogowie. Jesteś wolny!
Po tych słowach rozwiązał mu ręce. Przypuszczałem, że Komancz zerwie się z ziemi natychmiast. Tymczasem on leżał dalej, jak gdyby był ciągle związany.
— Syn Komanczów — rzekł — nie jest przecież wolny. On chce umrzeć. Wbij mu nóż w serce!
— Nie mam do tego powodu, ani najmniejszej ochoty. Dlaczego żądasz, żebym cię zabił?
— Ponieważ byłeś chytrzejszy odemnie i wziąłeś mnie do niewoli. Skoro się wojownicy Komanczów o tem dowiedzą, wypędzą mnie od siebie, mówiąc: Najpierw utracił leki, oraz imię, a potem wpadł w ręce bladych twarzy. Oko jego jest ślepe, a ucho głuche, on nie będzie nigdy godny odznaki wojownika.
Powiedział to tak smutnym tonem, że mi się go żal zrobiło naprawdę. Nie mogłem wprawdzie zrozumieć jego wszystkich słów, ponieważ mówił angielszczyzną, naszpikowaną bardzo językiem Komanczów, ale znaczenie wyrazów, dla mnie niejasnych, usiłowałem odgadnąć.
— Nasz czerwony brat nie ściągnął hańby na siebie — odezwałem się, zanim Old Death zdołał odpowiedzieć. — Dać się podejść tak sławnej bladej twarzy jak Kosza-pehwe nie jest hańbą, a zresztą wojownicy Komanczów nie dowiedzą się nigdy, że byłeś naszym jeńcem. Nasze usta będą o tem milczały.
— Czy Kosza-pehwe to potwierdzi? — zapytał Indyanin.
— Bardzo chętnie — rzekł stary. — Udamy, że spotkaliśmy się pokojowo. Ja jestem waszym przyjacielem, nie byłoby więc błędem z twej strony, gdybyś poznawszy mnie, przystąpił do nas otwarcie.
— Mój sławny, biały brat pociesza mnie swoją mową. Ufam jego słowom i wstanę, gdyż nie wrócę z hańbą do wojowników Komanczów. Bladym twarzom będę wdzięczny za ich milczenie, dopóki oczy moje będą oglądać słońce.
Usiadł i odetchnął głęboko. Wprawdzie na jego grubo posmarowanej twarzy nie było widać żadnego wzruszenia, ale zauważyliśmy zaraz, że mu się lżej zrobiło na sercu. Oczywiście dalszy ciąg rozmowy zdaliśmy na doświadczonego skuta, z czem się on długo nie ociągał.
— Nasz czerwony brat widzi — zaczął znowu — że mu jesteśmy życzliwi. Spodziewamy się zatem, że on także będzie nas uważał za przyjaciół i szczerze odpowie na moje pytania.
— Niech Kosza-pehwe zapyta. Powiem prawdę.
— Czy mój indyański brat wyruszył sam na zabicie nieprzyjaciela, lub niebezpiecznego zwierza, aby z nowem imieniem wrócić do wigwamu, czy też jest z nim więcej wojowników?
— Tylu, ile kropel wody w tej rzece.
— Czy czerwony brat chce przez to powiedzieć, że wszyscy wojownicy Komanczów opuścili namioty?
— Wyruszyli po skalpy nieprzyjaciół.
— Których nieprzyjaciół?
— Tych psów Apaczów. Od nich doleciał smród aż do namiotów Komanczów, a ci dosiedli koni, aby tych kujotów wytępić z ziemi.
— Czy wysłuchali przedtem rady starych, rozumnych, wodzów?
— Sędziwi wojownicy zebrali się na naradę i uchwalili wojnę. Potem lekarze zapytali Wielkiego Ducha o jego wolę, a odpowiedź Manitou wypadła zadowalająco. Od obozowisk Komanczów aż do rzeki, zwanej przez blade twarze Rio Grande del Norte, roi się od naszych wojowników. Słońce zaszło cztery razy, od kiedy topór wojenny noszono z namiotu do namiotu.
— A czy czerwony brat należy do takiego oddziału wojowników?
— Tak, obozujemy powyżej tego miejsca nad rzeką. Wysłano ludzi na zwiady, aby zbadali, czy okolica bezpieczna. Ja poszedłem w dół rzeki i przybyłem tu, gdzie zwęszyłem konie bladych twarzy. Wlazłem w krzaki, aby ich policzyć, gdy wtem wpadł na mnie Kosza-pehwe i zabił mnie na krótki czas.
— To zapomniane. Nikt o tem już mówić nie będzie. Ilu wojowników dzielnego szczepu Komanczów stoi tu obozem?
— Równo dziesięć razy po dziesięć.
— A kto dowodzi?
— Awat-wila[2] młody wódz.
— Nie znam go i nigdy nie słyszałem jego imienia.
— Otrzymał je dopiero niedawno, ponieważ w Wielkich Górach zabił szarego niedźwiedzia i przyniósł jego skórę i pazury. Jest on synem Oyo-kolca, którego blade twarze zowią „Białym Bobrem.“
— O, tego znam. To mój przyjaciel.
— Wiem o tem, bo widziałem ciebie u niego, kiedy byłeś gościem w jego namiocie. Syn jego, Wielki Niedźwiedź, przyjmie cię uprzejmie.
— Jak daleko stąd znajduje się wasz obóz?
— Mój biały brat nie będzie jechał nawet przez połowę tego czasu, który nazywa godziną.
— W takim razie poprosimy wodza o gościnę. Niech nas czerwony przyjaciel poprowadzi.
W kilka minut dosiedliśmy koni i pojechaliśmy pod przewodnictwem Indyanina najpierw poza owe drzewa aż na teren otwarty, a potem w górę rzeki.
W dobre pół godziny wynurzyło się przed nami kilka ciemnych postaci. Były to warty obozowe. Przewodnik zamienił z nimi kilka słów, oddalił się od nas, my zaś musieliśmy się zatrzymać. Po jakimś czasie wrócił, żeby nas dalej poprowadzić. Owej nocy panowała ciemność zupełna. Na zasępionem niebie nie świeciła ani jedna gwiazda. Choć patrzyłem pilnie na lewo i prawo, nic nie zdołałem zobaczyć. Ujechawszy znowu niewielką przestrzeń, rzekł przewodnik:
— Niech biali bracia nie posuwają się już dalej naprzód. Synowie Komanczów nie palą ognisk na wyprawach wojennych, teraz jednak są pewni, że w pobliżu niema nieprzyjaciela i rozniecą ogień.
My stanęliśmy na miejscu, on zaś odszedł. W kilka chwil potem ujrzałem jarzący się punkt wielkości główki od szpilki.
— To punks — objaśnił Old Death.
— Co to jest punks? — pytałem, udając, że nie wiem o co chodzi.
— Zapałka preryowa. Dwa kawałki drzewa, jeden szeroki, a drugi cienki, okrągły. W szerokim jest niewielkie wgłębienie, które napełnia się punksem tj. suchem próchnem ze zbutwiałych, starych drzew. To najlepsze krzesiwko na świecie. Cienki pręt wkłada się do wgłębienia z próchnem i obraca się szybko obiema rękami jak mątewkę. Przez to tarcie rozgrzewa się hubka i zapala. Patrzcie!
Płomyk łysnął raz i drugi i zamienił się w wielki płomień, podsycany zeschłem listowiem. Niebawem jednak opadł napowrót, gdyż Indyanin nie znosi daleko świecącego ognia. Dokoła poukładano gałęzie tak, że jednym końcem dotykały ognia. W środku więc płonął ogień, regulowany w ten sposób, że zwiększał się, albo zmniejszał w miarę, jak gałęzie zbliżano lub odsuwano. Kiedy liście mocniej zapłonęły, ujrzeliśmy się pod drzewami, otoczeni przez Indyan, trzymających broń w ręku. Kilku z nich miało strzelby, a reszta tylko włócznie, strzały i łuki. U wszystkich jednak zauważyłem tomahawki, straszliwe indyańskie topory, będące w ręku wprawnego wojownika bronią o wiele straszliwszą, aniżeli się zazwyczaj przypuszcza. Gdy ogień uregulowano, polecono nam zsiąść z koni, które odprowadzono na bok. W ten sposób znaleźliśmy się w mocy czerwonoskórych, gdyż bez koni nie mogliśmy w tych stronach nic począć. Nie zażądano wprawdzie od nas broni, ale pięciu przeciwko stu, to nie był zbyt przyjemny stosunek.
Pozwolono nam przystąpić do ognia, przy którym siedział jeden Indyanin. Wieku jego poznać nie było można, gdyż całą twarz miał pomalowaną tak samo, jak wywiadowca. We włosach, ujętych w węzeł, tkwiło pióro białego wojennego orła. U pasa wisiały dwa skalpy, a na sznurku, biegnącym dokoła szyi, worek z lekami i kalumet. Na poprzek kolan leżała strzelba, stary grat z dwudziestego lub trzydziestego roku. Indyanin przypatrzył się nam uważnie po kolei. Murzyna, jak się zdawało, pominął, gdyż czerwony gardzi czarnym.
— Dumnie sobie poczyna — rzekł Old Death po niemiecku, aby go czerwoni nie zrozumieli. — Pokażemy mu, że my także jesteśmy wodzami. Usiądźcie zatem i pozwólcie mi mówić!
Stary zajął miejsce naprzeciw wodza, a my tak samo. Tylko murzyn pozostał na nogach, wiedząc, że naraziłby życie, gdyby usiadł przy ognisku, co do przywilejów wodza jedynie należało.
— Uff! — zawołał Indyanin gniewnie i wybuchnął jeszcze kilku słowy, których jednak nie zrozumiałem.
— Czy umiesz mówić językiem bladych twarzy? — zapytał Old Death.
— Umiem, lecz nie używam go, gdyż mi się nie podoba — brzmiała odpowiedź wodza, którą natychmiast Old Death nam przetłómaczył.
— Proszę cię jednak, żebyś teraz nim mówił!
— Dlaczego?
— Ponieważ moi towarzysze nie rozumieją języka Komanczów, a muszą wiedzieć, o czem się będzie mówiło.
— Oni znajdują się u Komanczów i powinni ich językiem się posługiwać. Tego wymaga uprzejmość.
— Mylisz się. Oni nie potrafią mówić językiem, którego nie znają. To chyba jasne. Nadto są gośćmi Komanczów, oni więc mogą żądać od ciebie uprzejmości, której ty się od nich domagasz. Ty umiesz po angielsku. Jeśli nie zechcesz tym językiem mówić, pomyślą, że tak nie jest.
— Uff! — zawołał, a potem przeszedł do łamanej angielszczyzny. — Powiedziałem, że umiem i nie kłamię. Jeśli nie wierzą, to mnie obrażają, a za to każę ich zabić. Dlaczego ośmieliliście się usiąść przy mnie?
— Ponieważ mamy do tego prawo, jako wodzowie.
— Czyim ty jesteś wodzem?
— Wodzem skutów.
— A ten? — pokazał na Langego.
— Wodzem kowali, robiących broń.
— A ten? — wskazał na Willa.
— To jego syn, który kuje miecze, oraz wyrabia tomahawki, służące do rozrąbywania głów.
— Jeśli to umie, to jest bardzo zręcznym wodzem. A ten? — zakończył, patrząc na mnie.
— Ten sławny mąż pochodzi z dalekiego kraju i przepłynął Wielkie Morze, aby poznać wojowników Komanczów. Jest wodzem mądrości i wiedzy wszelkich rzeczy, a gdy wróci do swego kraju, opowie, jakimi ludźmi są Komancze.
To przerastało zdolność pojmowania Indyanina. Spojrzał na mnie frasobliwie i zauważył:
— Należy więc do ludzi mądrych i doświadczonych, ale włosy jego nie są białe.
— W owym kraju rodzą się synowie tak mądrzy, jak tutaj starzy.
— W takim razie zapewne Wielki Duch bardzo kocha ów kraj. Ale synowie Komanczów obejdą się bez mądrości tej bladej twarzy, gdyż sami są dość mądrzy i wiedzą, czego im do szczęścia potrzeba. Zdaje się, że mądrość nie weszła z nim do tego kraju, skoro się ośmiela przechodzić naszą ścieżką wojenną. Wykopawszy tomahawk, nie znoszą wojownicy Komanczów białych ludzi.
— Nie wiesz, jak się zdaje, co powiedzieli wasi wysłańcy w forcie Inge, którzy zapewniali, że prowadzą wojnę tylko z Apaczami, ale są przyjaciółmi bladych twarzy.
— Niech oni tego dotrzymają, mnie przytem nie było.
Indyanin mówił dotychczas bardzo nieprzyjaźnie, a Old Death odpowiadał uprzejmie. Teraz jednak uznał za stosowne zmienić ton i wybuchnął:
— Tak twierdzisz? Ktoś ty właściwie, że się ośmielasz odzywać tak do Kosza-pehwe? Czemu mi nie podałeś swego imienia? Czy je masz? Jeżeli nie, to wymień imię twego ojca!
Wódz zesztywniał widocznie ze zdumienia nad tem zuchwalstwem, patrzył przez długi czas w twarz Old Deatha, a wreszcie krzyknął:
— Człowiecze, pilnuj się, bo cię każę na śmierć zamęczyć!
— O to ja się nie boję!
— Jestem Awat-wila, wódz Komanczów!
— Awat-wila, Wielki Niedźwiedź? Kiedy ja zabiłem pierwszego niedźwiedzia, byłem jeszcze chłopcem, a od tego czasu położyłem ich tyle trupem, że mógłbym sobie całe ciało obwiesić ich pazurami. Człowiek, który zabił niedźwiedzia, nie jest jeszcze bohaterem w mych oczach.
— To przypatrz się skalpom u mego pasa!
— Pshaw! Gdybym był pozabierał skalpy tym wszystkim, których zabiłem, ozdobiłbym nimi całą gromadę twoich wojowników. To u mnie również nic nie znaczy.
— Jestem synem wielkiego wodza, Oyo-kolca.
— To już prędzej cię poleca. Ja wypaliłem z „Białym Bobrem“ fajkę pokoju; przysięgliśmy sobie nawzajem, że jego przyjaciele będą moimi, a moi jego przyjaciółmi i dotrzymywaliśmy zawsze słowa. Mam nadzieję, że syn będzie tak samo usposobiony, jak ojciec!
— Odzywasz się do mnie ciągle zuchwałym językiem! Czy uważasz wojowników Komanczów za myszy, na które pies może szczekać, jak mu się spodoba?
— Co? Pies? Jeślibyś myślał, że Old Death jest psem, którego można bić, jak się komu spodoba, to wysłałbym cię natychmiast do wiecznych ostępów!
— Uff! Tu stoi stu mężów!
Wskazał ręką dokoła.
— Dobrze — odparł Old Death — Ale tu my siedzimy i znaczymy tyle, co twoich stu Komanczów. Oni wszyscy nie zdołają przeszkodzić, żebym ci kuli w brzuch nie wpakował, a potem pomówilibyśmy jeszcze z nimi osobno. Popatrzno! Mam tu dwa rewolwery, a w każdym po sześć kul. Moi czterej towarzysze uzbrojeni są tak samo, a prócz tego widzisz u nas rusznice i noże. Zanimby nas pokonano, musiałaby wyginąć polowa twych wojowników!
Tak nie rozmawiało jeszcze nigdy z wodzem Indyan pięciu bladych wobec stu jego wojowników. Mimoto stary występował w ten sposób. Wódz nie mógł tego pojąć, dlatego zauważył:
— Masz pewnie bardzo silny lek!
— Tak jest, mam lek, amulet, który dotąd zawsze sprowadzał śmierć mego nieprzyjaciela. Tak będzie również nadal. Zapytuję cię, czy uznasz nas za swoich przyjaciół, czy też nie?
— Naradzę się z moimi wojownikami.
— Wódz Komanczów musi swoich ludzi pytać o radę? Tego byłbym nie przypuścił. Ponieważ jednak to mówisz, przeto niewątpliwie tak jest. My jako wodzowie czynimy, co nam się podoba, posiadamy zatem więcej powagi i władzy niż ty, a wobec tego, nie możemy z tobą siedzieć przy ognisku. Dosiędziemy koni i odjedziemy.
Old Death powstał, trzymając wciąż jeszcze w ręku oba rewolwery. „Wielki Niedźwiedź“ zerwał się, jak ukąszony przez żmiję, oczy mu rozgorzały, a wargi rozchyliły się, odsłaniając białe zęby. To świadczyło dostatecznie o jego wewnętrznem wzburzeniu. W razie walki bylibyśmy przypłacili śmiercią zuchwalstwo starego skuta, z drugiej strony jednak było równie pewnem, że wielu Komanczów padłoby z naszej ręki. Młody wódz wiedział, jak straszną bronią jest taki obracający się pistolet i że jego pierwszego dosięgłaby kula. Był przed swoim ojcem odpowiedzialny za wszystko, coby przedsięwziął na własną rękę, a chociaż u Indyan nie zmuszają nikogo do udziału w wyprawie wojennej, to jednak każdy, jeśli raz wyruszył, musi poddać się żelaznej dyscyplinie i nieubłaganemu prawu. Ojciec rzuca własnych synów w objęcia śmierci. Kto się okazał tchórzem w walce, niedołężnym, lub bezsilnym w panowaniu nad sobą i przenoszeniu względów ogólnych nad własne porywy, ten ściąga na siebie powszechną pogardę, żadne plemię nie przyjmie go do siebie; on musi się jako banita błąkać po dzikich krajach i tylko w ten sposób może do pewnego stopnia odzyskać dobre imię, że wróci w pobliże swojego szczepu i zada sobie śmierć powolną i najbardziej męczeńską, aby przynajmniej dowieść, że ból potrafi znosić. To jedyny środek otworzenia sobie drogi do wiecznych ostępów. Myśl o tych ostępach pędzi Indyanina do rzeczy, do jakich nikt inny nie byłby zdolny.
Takie rozmyślania zaprzątały teraz zapewne duszę czerwonoskórcy. Czy miał nas kazać zamordować, a potem powiedzieć ojcu, albo na wypadek swej śmierci zostawić pozostałym przy życiu pamięć tego, że nie umiał panować nad sobą, że chcąc grać rolę wodza, odmówił gościny przyjacielowi ojca, że ofuknął jego i towarzyszy jak kujoty? Na takie to rozważania liczył pewnie Old Death. Na jego twarzy nie było najmniejszego niepokoju; stał przed Indyaninem z palcami na cynglach obu rewolwerów i patrzył mu silnie w błyszczące od gniewu oczy.
— Chcecie odejść? — zawołał Indyanin. — Gdzie wasze konie? Nie dostaniecie ich! Jesteście otoczeni!
— A ty z nami! Pomnij na twarz Białego Bobra! Jeśli cię moja kula dosięgnie, nie osłoni on sobie głowy i nie zanuci pieśni żałobnej, lecz powie: „Nie miałem syna. Ten, którego zastrzelił Old Death, był niedoświadczonym chłopcem, bo nie poważał moich przyjaciół i słuchał tylko głosu nierozumu“. Cienie tych wojowników, których równocześnie z tobą zabijemy, zabronią ci wstępu do wiecznych krain myśliwskich, a stare baby otworzą bezzębne usta, aby wyśmiać wodza, który nie oszczędzał życia powierzonych mu wojowników, bo nie umiał sam nad sobą panować. Popatrz, jak ja tu stoję! Czy wyglądam na takiego, który się boi? Nie mówię tak do ciebie ze strachu, lecz dla tego, że jesteś synem mego czerwonego brata, któremu życzę, żeby miał z ciebie pociechę. Teraz rozstrzygaj! Jedno nieodpowiednie słowo, zwrócone do twoich ludzi, jeden fałszywy ruch z twojej strony, a strzelam; walka się zacznie!
Wódz stał jeszcze z minutę zupełnie bez ruchu. Co się w jego wnętrzu działo, to się nie dało rozpoznać, gdyż twarz jego pokrywała gruba warstwa farby. Wtem usiadł zwolna, zdjął kalumet z szyi i rzekł:
— Wielki Niedźwiedź zapali z blademi twarzami fajkę pokoju.
— I dobrze zrobisz. Kto chce walczyć z hordami Apaczów, nie powinien białych usposabiać wrogo dla siebie.
My usiedliśmy także napowrót.
Wielki Niedźwiedź dobył z za pasa woreczek z kinnikinnikiem, czyli tytoniem, zmieszanym z liśćmi dzikich konopi, napchał fajkę, zapalił ją, podniósł się, wygłosił krótką przemowę, pociągnął sześć razy, wypuścił dym ku niebu, ku ziemi i na cztery strony świata i podał fajkę Old Deathowi. Skut również przemówił bardzo przyjaźnie, a pociągnąwszy dymu parę razy, podał fajkę mnie z tą uwagą, że mówił za nas wszystkich i że wystarczy, jeśli każdy z nas po sześć razy pociągnie. Następnie poszedł kalumet szeregiem aż do Langego i jego syna. Murzyna znowu pominięto, gdyż Indyanin nie dotknąłby już nigdy fajki, gdyby czarny z niej zapalił. Mimoto należał Sam do naszego przymierza. Po tej ceremonii pousiadali Komańcze dokoła nas w szerokim kręgu, a wywiadowca musiał się zbliżyć, aby opowiedzieć, w jaki sposób przyszło do spotkania z nami. Zdał szczegółowo sprawę ze wszystkiego, tylko nie wspomniał o tem, że go Old Death pochwycił. Kiedy odstąpił, kazałem Sama zaprowadzić do koni, aby przyniósł cygar. Żaden z Komanczów, oczywiście oprócz wodza, nie dostał tego przysmaku, gdyż zaszkodziłoby to mojej godności wodza, gdybym się tak bratał ze zwykłymi wojownikami. Wielki Niedźwiedź wiedział widocznie, co to jest cygaro, gdyż twarz rozszerzyła mu się z zachwytu, a gdy pierwszy i drugi raz pociągnął dymu, wydał z siebie głos, podobny do krząkania owych miłych zwierząt, z których wyrabia się pragskie i westfalskie szynki, kiedy z przyjemnością ocierają się o jaką krawędź w chlewie. Następnie zapytał się nas nader uprzejmie o cel naszej jazdy. Old Death nie uważał za stosowne powiedzieć mu prawdy, oświadczył więc tylko, że chcemy doścignąć kilku białych, którzy podążyli ku Rio Grande, aby się udać do Meksyku.
— W takim razie mogą biali bracia jechać z nami — rzekł wódz. — Wyruszymy, skoro tylko znajdziemy trop Apacza, którego szukamy.
— Z której on miał przybyć strony?
— Był tam, gdzie Komancze układali się z tymi ścierwożercami, Apaczami. Biali nazywają to miejsce Fort Inge. Chciano go zabić, lecz on umknął. Dostał jednak kilka kul, nie mógł więc długo utrzymać się na siodle. Z pewnością gdzieś jest w tej okolicy. Czy biali bracia zauważyli może trop jego?
„Wielki Niedźwiedź“ miał oczywiście na myśli Apacza, którego opatrzył Winnetou, gdy razem przeszli przez rzekę, o drugim zaś wcale nie wiedział.
— Nie — rzekł Old Death, nie popełniając w ten sposób kłamstwa, gdyż nie znaleźliśmy śladu, tylko kilka wgłębień na dnie rzeki. Nie myśleliśmy bynajmniej zdradzać Winnetou.
— W takim razie ukrywa się ten pies gdzieś tu poniżej. Dalej nie mógł pojechać z powodu ran, oraz dla tego, że wojownicy Komanczów stali po tej stronie, gotowi na przyjęcie Apaczów, gdyby ci umknęli z fortu Inge.
Brzmiało to dla Winnetou dość niebezpiecznie. Wprawdzie nie ulegało wątpliwości, że Komancze nie odkryją śladów w rzece, ponieważ stratowały je już nasze konie, ale skoro bawili tutaj już od trzech dni, łatwo być mogło, że obaj Apacze wpadli w ręce innego oddziału. To, że Wielki Niedźwiedź nic o tem nie wiedział, nie było jeszcze dowodem, że się to nie stało. Chytry skut, który myślał o wszystkiem, zauważył:
— Jeśli moi czerwoni bracia poszukają, to znajdą miejsce, na którem przeszliśmy przez rzekę i odarliśmy drzewo z kory. Ja mam dawną ranę, która się teraz otworzyła, musiałem ją więc obwiązać łykiem. To znakomity środek na rany, o czem brat mój zapamiętać sobie powinien.
— Wojownicy Komanczów znają ten środek i używają go zawsze, gdy się znajdują blizko lasu. Mój biały brat nie powiedział mi nic nowego.
— Wobec tego życzę walecznym wojownikom Komanczów, żeby nie byli zmuszeni używać tego środka. Pragnę dla nich zwycięstwa i chwały, gdyż jestem ich przyjacielem, żałuję również, że nie mogę z nimi pozostać. Oni będą tu szukali tropu, a my musimy jechać dalej czemprędzej.
— W takim razie spotkają biali bracia Białego Bobra, który ucieszy się ich widokiem. Dam im wojownika, żeby ich do niego zaprowadził.
— Gdzie znajduje się sławny wódz, twój ojciec?
— Chcąc Old Deathowi odpowiedzieć na to pytanie, muszę nazwy miejscowości podać w języku białych. Jeśli moi bracia pojadą stąd ku zachodowi, przybędą nad dopływ rzeki Nueces, zwany Turkey Creek, Ramię Indyka. Potem muszą przejść przez Chico Creek, skąd ciągnie się wielka pustynia aż do Elm Creek. Po niej to krążą wojownicy Białego Bobra, aby nie puścić przez bród nikogo, ktoby usiłował powyżej wąwozu Eagle dostać się przez Rio del Norte.
— Do dyabła! — wymknęło się skutowi. Ale natychmiast się poprawił:
— To właśnie nasza droga! Mój czerwony brat uradował nas bardzo tą wiadomością. Jestem szczęśliwy, że będę mógł zobaczyć Białego Bobra. Teraz jednak czas udać się na spoczynek, aby o świcie się zbudzić.
— Wyznaczę sam białym braciom, gdzie się mają położyć.
Wstał i zaprowadził nas pod grube, gęsto liściem okryte, drzewo, a potem kazał przynieść nasze siodła i koce. Od chwili wypalenia kalumetu zmienił się całkiem. Gdy się oddalił, zbadaliśmy torby przy siodłach. Z uznaniem podnoszę fakt, że nie brakowało najmniejszego drobiazgu. Niebawem nadeszli także Komancze, a kładąc się na spoczynek, otoczyli nas dokoła.
— Nie powinno to budzić w nas żadnego podejrzenia — rzekł Old Death. — Czynią to, ponieważ biorą nas w swoją opiekę, nie zaś celem przeszkodzenia ucieczce. Skoro się raz wypaliło z czerwonym fajkę pokoju, można mu już zaufać. Musimy się jednak starać od nich odłączyć. Otumaniłem ich porządnie co do Winnetou, gdyż chciałem ich sprowadzić z jego tropu. Kalkuluję sobie jednak, że nawet jemu nie łatwo uda się przejść przez Rio Grande. Inny wprost nie dokazałby tego. Ale położenie jego niepokoi mnie podwójnie z tego powodu, że ma z sobą rannego. Do takich układów posyłają zawsze ludzi doświadczonych, dla tego przypuszczam, że to był człowiek stary. Jeśli się do tego doliczy gorączkę z ran, której musiał dostać, zwłaszcza podczas takiej jazdy forsownej, to obawiam się niesłychanie o Winnetou. No, śpijmy już. Dobranoc!
Mimo jego życzeń nie zaznałem dobrej nocy. O śnie mowy nie było, bo troska o Winnetou nie dawała mi spokoju. Z tego powodu nie spałem już, a raczej jeszcze, kiedy na wschodzie zaczynało świtać, i obudziłem towarzyszy. Podnieśli się zupełnie bez szmeru, ale w tej chwili stanęli dokoła nas lndyanie. Teraz za dnia można było lepiej przypatrzyć się czerwonoskórym, niż przy skąpem świetle ogniska. Dreszcz mnie przeszedł na widok ohydnie pomalowanych twarzy i fantastycznie poubieranych postaci. Tylko niektórzy z nich okryli nagość swoją odzieniem. Wielu poobwieszało się nędznymi łachmanami, pełnymi robactwa, wszyscy jednak przedstawiali się okazale, gdyż mężczyźni szczepu Komancze znani są z piękności. O kobietach nie można oczywiście mówić pod tym względem, gdyż skwaw jest pogardy godną niewolnicą czerwonoskórca.
Wódz zapytał, czy co zjemy i przyniósł rzeczywiście kilka kawałków łykowatego mięsa końskiego i już „ujeżdżonego.“ Podziękowaliśmy, tłumacząc się tem, że mamy swoje, chociaż w rzeczywistości było to tylko kilka kawałków szynki. Wielki Niedźwiedź przedstawił nam także człowieka, który miał nam towarzyszyć. Potrzeba było niemałej sztuki dyplomatycznej, aby go odwieść od tego zamiaru. Wyrzekł się tego wreszcie, gdy Old Death wyjaśnił, że korzystanie z usług przewodnika byłoby hańbą dla takich jak my białych wojowników, że tylko chłopcom, albo niedoświadczonym i niezręcznym wojownikom nie przyniosłoby to wstydu. Napełniwszy skórzane wory wodą i wziąwszy trochę trawy dla koni, wyruszyliśmy po kilku słowach rozstania. Mój zegarek wskazywał czwartą.
Z początku jechaliśmy powoli, aby się konie rozruszały. Przez jakiś czas droga nasza prowadziła po przestrzeni, pokrytej trawą, ale trawa rzedła i nędzniała z każdą chwilą, aż wkońcu całkiem jej zabrakło i zaczął się czysty piasek. Gdy już i drzewa nadbrzeżne za nami zniknęły, zdawało nam się, że znajdujemy się na Saharze. Przed nami i dokoła nas rozciągała się równina bez żadnego wzniesienia, piasek i tylko piasek, a nad nami słońce, którego promienie grzały pomimo wczesnego ranka.
— Niebawem będziemy mogli puścić się szybszym kłusem — rzekł Old Death. — Musimy się śpieszyć szczególniej przed południem, dopóki mamy słońce za plecami. Jedziemy prosto na zachód. Popołudniu będzie nam w twarz świeciło, a to bardziej męczy.
— Czy w tej jednostajnej płaszczyźnie, nie dającej żadnych punktów wytycznych, nie można zgubić kierunku? — zapytałem jako rzekomy greenhorn.
Old Death uśmiechnął się pobłażliwie i odpowiedział:
— To znowu jedno z waszych sławnych pytań, sir. Słońce jest najlepszym przewodnikiem. Zdążamy do Turkey Creek, o szesnaście mil stąd. Jeśli chcecie, to możemy się tam dostać za dwie godziny.
Skut podpędził konia najpierw do kłusu, a potem do cwału, a my za nim. Od tej chwili nie rozmawialiśmy z sobą. Każdy starał się ulżyć ciężaru koniowi i nie natężać go niepotrzebnymi ruchami. Minęła jedna godzina, a potem druga, podczas której pozwoliliśmy koniom iść stępa, aby im dać odsapnąć. W tem wskazał Old Death przed siebie i rzekł do mnie:
— Popatrzcie na zegarek, sir! Jechaliśmy dwie godziny i pięć minut i zbliżamy się do Nueces. Czy pomyliłem się co do czasu?
— Nie — odpowiedziałem.
— Widzicie więc — mówił dalej — człowiek ma w żyłach zegarek. Powiem wam nawet w ciemną noc, która godzina, a chybię zaledwie o kilka minut. Wy nauczycie się tego także.
Ciemny pas wskazywał rzekę, ale nad nią nie było drzew, tylko zarośla. Znaleźliśmy wkrótce miejsce, wygodne do przeprawy i przybyliśmy potem nad Turkey Creek, który w tych stronach uchodzi do Rio Nueces, tocząc w swych falach bardzo mało wody. Stąd udaliśmy się nad Chico Creek, gdzie stanęliśmy zaraz po dziewiątej godzinie. Łożysko tej rzeki było prawie suche, gdyż tylko tu i ówdzie błyszczała na dnie jakaś brudna kałuża, z której spływał nędzny strumyczek. Drzew ani krzaków nie było wcale, a rzadka trawa dawno straciła swą zieloność. Na drugim brzegu zsiedliśmy i napoiliśmy konie wodą z worów. Zamiast putni użyliśmy dużego kapelusza Willa Langego. Zabraną trawę zjadły konie bardzo prędko i po półgodzinnym popasie ruszyliśmy dalej ku Elm Creek. Tu pokazało się, że konie były zmęczone. Krótki wypoczynek pokrzepił je tylko nieznacznie i musieliśmy jechać krokiem.
Nadeszło południe. Słońce prażyło żarem, a piasek był tak gorący i głęboki, że konie w nim tonęły poprostu, co utrudniało bardzo jazdę. O drugiej zsiedliśmy znowu, aby dać koniom resztę wody. Sami nie piliśmy wcale, ponieważ Old Death nie pozwolił. Zdaniem jego mogliśmy daleko łatwiej znieść pragnienie niż konie, które musiały nas wlec po tym piasku.
— Zresztą — dodał krząkając — trzymaliście się zacnie. Nie wiecie nawet, jakie przebyliśmy przestrzenie. Powiedziałem, że dopiero wieczorem przybędziemy nad Elm Creek, tymczasem już za dwie godziny tam staniemy. Tego byle kto nie dokaże z takimi końmi.
Zboczył nieco z zachodniego kierunku na południowy i mówił dalej:
— Cud prawdziwy, że nie natrafiliśmy dotychczas na trop Komanczów. Widocznie posunęli się ku rzece. Co za głupota z ich strony szukać tak długo jednego Apacza. Gdyby byli udali się wprost ku Rio Grande, byliby już zaskoczyli swych nieprzyjaciół.
— Sądzą pewnie, że i teraz mogą to jeszcze uczynić — rzekł Lange — gdyż jeśli Winnetou nie przedostał się szczęśliwie z rannym Apaczem, to współplemieńcy jego nie będą mieli pojęcia, że zdradzieccy Komancze są już tak blizko.
— Hm! To nie jest pozbawione słuszności, sir. Ta okoliczność właśnie, że nie widzimy Komanczów, niepokoi mnie ze względu na Winnetou. Komancze nie uwijają się luźnie, lecz zapewne już się zgromadzili. To bardzo zły znak dla Apaczów. Może ich nawet pochwycono.
— Jakiby w takim razie los spotkał Winnetou?
— Najokropniejszy, jaki się da pomyśleć. Nie zabiliby go, ani nie zamęczyli podczas wyprawy wojennej. Nie. Ujęcie najsłynniejszego wodza Apaczów byłoby dla Komanczów niebywałem zdarzeniem, które zechcieliby uczcić godniej, tj. okropniej. Pod bezpieczną eskortą odprowadzonoby go na pastwiska Komanczów, gdzie pozostali tylko starcy, kobiety i dzieci. Tam pielęgnowaliby go troskliwie, nie zabrakłoby mu niczego oprócz wolności. Kobiety wyczytywałyby mu z oczu każde życzenie, możliwe do spełnienia. Jeśli jednak sądzicie, że to byłaby z ich strony uprzejmość, to się ogromnie mylicie. Oni starają się wzmocnić jeńca tylko na to, ażeby potrafił jak najwięcej znieść podczas męczarni, a nie umarł zaraz na początku. Powiadam wam, że Winnetou musiałby zginąć, ale nie prędko, nie za godzinę, ani za dzień. Rozszarpywanoby jego ciało z iście naukową rozwagą, upłynęłoby sporo dni, zanimby śmierć zdołała go wybawić. Oto śmierć godna wodza! Jestem pewien, że przy najwyszukańszych katuszach nie skrzywiłby się nawet, co więcej, wyszydzałby i wyśmiewałby swoich katów. Boję się o niego istotnie i oświadczam, że w potrzebie naraziłbym własne życie, żeby go z rąk zwycięzców wyrwać. W każdym razie mamy Komanczów przed sobą na zachodzie. Pojedziemy trochę ku południowi, do mego dawnego przyjaciela, od którego dowiemy się może, jak stoją sprawy nad Rio Grande. Przenocujemy u niego.
— A czy chętnie nas przyjmie?
— To się rozumie! Nie nazywałbym go przyjacielem. To ranchero, rolnik, prawdziwy Meksykanin, niefałszowanego hiszpańskiego pochodzenia. Jednego z jego przodków pasował ktoś na rycerza i dla tego sam siebie określa jako caballera, rycerza. To też swemu rancho nadał mile brzmiącą nazwę Estanzia del Caballero. Jego samego nazywajcie sennor Atanasio.
Po tych objaśnieniach jechaliśmy dalej w milczeniu. Nie udało nam się zmusić koni do cwału, gdyż zapadały w piasek po kolana. Zwolna jednak zmniejszała się jego głębokość, około czwartej popołudniu powitaliśmy pierwszą trawkę, a nieco później wspaniałą preryę, gdzie konni vaqueros pilnowali koni, bydła rogatego i owiec. Nasze konie nabrały nowego życia i same ruszyły szybszem tempem. Przed nami wznosiły się drzewa, aż wkońcu ujrzeliśmy coś białego, przeglądającego przez zieleń.
— Oto Estanzia del Caballero — rzekł Old Death. — To szczególny budynek, zupełnie w stylu budowli Moqui albo Zunni, prawdziwa twierdza, niezbędna w tych okolicach.
W pobliżu zabudowań mogliśmy się im dokładniej przypatrzyć. Opasywał je mur wysokości dwu ludzi, z szeroką bramą, przed którą znajdował się most nad głębokim, pozbawionym teraz wody, rowem. Budynek miał kształt sześcianu. Parteru nie było widać, ponieważ zasłaniał go mur zupełnie. Piętro było nieco wstecz cofnięte tak, że dookoła powstała galerya, osłonięta białem płótnem namiotowem. Okien nie zauważyliśmy wcale. Na tem sześciennem piętrze spoczywało drugie, tego samego kształtu, a podstawa jego była znowu mniejsza od podstawy pierwszego tak, że utworzyła się znowu galerya, przykryta płótnem. W ten sposób parter, pierwsze i drugie piętro przedstawiały się jak sześciany, z których każdy wyższy był zawsze mniejszy od niższego. Mur był pobielony, płótno tego samego koloru, to też dom błyszczał z daleka. Już prawie pod domem będąc, zauważyliśmy na każdem piętrze biegnący dokoła szereg wązkich otworów w murze, podobnych do strzelnic. To były prawdopodobnie okna.
— Piękny pałac! — zaśmiał się Old Death. — Urządzenie dopiero was zdziwi. Chciałbym widzieć wodza indyańskiego, który pokusiłby się o zdobycie szturmem tego domu!
Przejechaliśmy przez most do bramy, w której był mały otwór. Obok wisiał dzwon wielkości głowy ludzkiej. Old Death zadzwonił. Dźwięk można było usłyszeć o pół mili. Niebawem ukazał się w otworze nos Indyanina, a potem obrzękłe wargi, z pomiędzy których zabrzmiało po hiszpańsku:
— Kto tam?
— Przyjaciele gospodarza — odrzekł skut. — Czy sennor Atanasio jest w domu?
Nos i wargi osunęły się niżej, a na ich miejscu ukazała się para ciemnych oczu, poczem doleciały nas słowa:
— Jakaż radość! Sennor Death! Was wpuszczę oczywiście natychmiast. Chodźcie, sennores! Zaraz doniosę panu.
Usłyszeliśmy zgrzyt zasuwy, poczem drzwi się otwarły i wjechaliśmy przez bramę. Człowiek, który nam otworzył, był grubym, w białe płótno odzianym, Indyaninem, jednym z owych Indios fideles czyli Indyan wiernych, którzy w przeciwieństwie do Indios bravos pogodzili się spokojnie z cywilizacyą. Zamknął bramę, skłonił się nam głęboko, poszedł majestatycznie przez dziedziniec i pociągnął za drut, wiszący na murze.
— Mamy czas dom objechać — rzekł Old Death. — Przypatrzmy się budynkowi.
Teraz dopiero można było parter zobaczyć. I dokoła niego ciągnął się przez wszystkie ściany szereg strzelnic. Budynek stał na środku utworzonego przez okalający mur, dość szerokiego, niebrukowanego, lecz porosłego trawą dziedzińca. Oprócz strzelnic nie było widać żadnych otworów okiennych, a drzwi tu także nie było. Objechaliśmy dokoła cały dom, a Indyanin czekał na nas.
— Jakże się wchodzi do wnętrza domu? — spytał Lange.
— Zaraz zobaczycie! — odrzekł Old Death.
Wtem pochylił się jakiś człowiek z galeryi, położonej nad parterem i popatrzył, kto jest na dole. Ujrzawszy Indyanina, schował głowę, poczem spuszczono schody, podobne do drabiny. Ktoby sądził, że przynajmniej na pierwszem piętrze drzwi się znajdowały, ten byłby w błędzie. Na drugiem piętrze stał znowu służący, spuścił z góry drugą drabinę, po której dostaliśmy się na szczyt domu. Platforma była z blachy cynkowej, pokrytej piaskiem. W samym środku otwór czworoboczny stanowił ujście dla schodów, prowadzących do wnętrza.
— Tak budowano już od wieków w obecnych indyańskich pueblach — objaśnił Old Death. — Nikt nie wedrze się na dziedziniec, a gdyby się jakiemu nieprzyjacielowi udało przeleźć przez mur, to schody zastanie wciągnięte, a przed sobą będzie miał ścianę bez drzwi. W czasach spokojnych można także bez bramy i drabiny dostać się na górę w ten sposób, że się staje na koniu i wyłazi na galeryę. Podczas wojny jednak nie radziłbym nikomu tego próbować, gdyż z tej platformy można mur, teren, przed nim leżący i dziedziniec zasypać poprostu kulami. Sennor Atanasio utrzymuje zapewne z dwudziestu wakerów, peonów i służących, z których każdy ma strzelbę. Gdyby tu na górze stanęło dwudziestu takich ludzi, musiałyby zginąć setki Indyan, zanim pierwszy zdołałby się przez mur przedostać. Ten sposób budowania przedstawia tutaj na granicy wielkie korzyści, a hacyendero wytrzymał i odparł niejedno oblężenie.
Zauważyłem, że za domem przepływał Elm Creek, tocząc piękną, czystą wodę, co sprawiało, że dokoła był grunt urodzajny. Widok tej wody wzbudził we mnie chęć wykąpania się.
Zeszliśmy w towarzystwie służącego po schodach na dół do długiego i wązkiego korytarza, oświetlonego dwoma strzelnicami na jednym i drugim końcu. W obu ścianach zauważyłem szereg drzwi, a na przeciwległej stronie znajdował się otwór, prowadzący na parter. Aby się z podwórza tam dostać, trzeba było przejść dwoje schodów zewnątrz domu do góry i wewnątrz na dół. Wydało mi się to uciążliwem, ale było uzasadnione danymi warunkami. Służący zniknął za drzwiami i powrócił niebawem z doniesieniem, że sennor capitano de caballeria na nas czeka. Podczas tego zwrócił Old Death moją uwagę na pewną rzecz:
— Nie dziwcie się, gdy mój stary sennor Atanasio przyjmie was trochę etykietalnie. Hiszpan lubi etykietę, a pochodzący od niego Meksykanin to zachował. Gdybym był sam przyjechał, wybiegłby był już dawno naprzeciwko mnie. Ponieważ zaś towarzyszą mi inni, przeto wskazane jest coś w rodzaju dworskiego przyjęcia. Nie śmiejcie się, gdyby się zjawił w mundurze meksykańskiego rotmistrza. Był nim w młodszych latach, ale do dziś dnia pokazuje się chętnie w starym przeżytym mundurze. Poza tem jest to człowiek paradny.
Gdy wrócił służący, weszliśmy do mile działającej swym chłodem komnaty z kosztownem niegdyś, ale wyszarzałem teraz, umeblowaniem. Trzy, do połowy przysłonięte, strzelnice przepuszczały przytłumione światło. Na środku pokoju stał długi, chudy, jegomość z śnieżno białą czupryną i wąsem. Miał na sobie czerwone spodnie, obszyte złotemi bortami, wysokie buty z cholewami ze skóry błyszczącej i z ostrogami o kółkach, wielkości srebrnej pięciokoronówki. Frak był niebieski, wyszyty na piersiach bogato złotem. Złote epolety wskazywały rangę nie rotmistrza, lecz generała. U boku zwisała szabla w stalowej pochwie na rzemieniach, ze złoconemi sprzączkami. W lewej ręce trzymał trzyrożny kapelusz z brzegami, obszytymi złotem i z błyszczącą agrafą, przytrzymującą piuropusz. Wyglądało to na maszkarę, gdy się jednak spojrzało w starą, poważną, twarz i żywe jeszcze, poczciwe, oko, nie można się było wstrzymać, żeby się przynajmniej w duchu nie uśmiać. Kiedyśmy weszli, uderzył z brzękiem zapiętkiem o zapiętek, wyprostował się energicznie i powiedział:
— Dzień dobry panom! Bardzo mi przyjemnie powitać!
Brzmiało to bardzo sztywnie. Skłoniliśmy się wszyscy, a Old Death odrzekł po angielsku:
— Dziękujemy, sennor capitano de caballeria! Ponieważ znajdowaliśmy się w tych stronach, chciałem towarzyszom sprawić ten zaszczyt, żeby poznali dzielnego wojownika za niepodległość Meksyku. Pozwólcie, że wam ich przedstawię!
Podczas tych słów przemknął uśmiech zadowolenia po twarzy hacyendera. Skinął potakująco głową, mówiąc:
— Dobrze, sennor Death. Bardzo się cieszę, że mogę zawrzeć znajomość z sennorami, których przyprowadziliście do mnie.
Old Death wymienił nasze nazwiska, a caballero podał rękę każdemu z nas, nie wyłączając murzyna i poprosił, byśmy usiedli. Skut zapytał o sennorę i sennoritę, poczem hacyendero otworzył drzwi, a za nimi ukazały się przygotowane już na to panie. Sennora była bardzo piękną, uprzejmą, matroną, a sennorita miłem dziewczątkiem. Była to, jak dowiedzieliśmy się później, jej wnuczka. Obie miały na sobie suknie z czarnego jedwabiu, jak gdyby za chwilę miały się ukazać na królewskim dworze. Old Death podbiegł ku obu paniom i potrząsnął je tak serdecznie za ręce, że się przeląkłem. Obaj Langowie zadali sobie trudu, żeby się ukłonić, a Sam całą twarz wykrzywił w uśmiechu i zawołał:
— O missis, missus, jakie piękne, jaki jedwab!
Ja przystąpiłem do sennory, wziąłem jej rękę w końce palców, pochyliłem się i przyłożyłem do ust. Pani przyjęła bardzo przychylnie tę uprzejmość i podała mi policzek, żebym na nim złożył beso de cortesia czyli honorowy pocałunek. To samo powtórzyło się z sennoritą. Usiedliśmy znowu i rozpoczęła się rozmowa o celu naszej podróży. Opowiedzieliśmy, co uznaliśmy za stosowne, a więc także o naszem spotkaniu z Komanczami. Państwo domu słuchali nas z największą uwagą, przyczem wymieniali znaczące spojrzenia. Kiedy skończyliśmy, poprosił sennor Atanasio o opis obu ludzi, których szukaliśmy, na co ja wydobyłem obie fotografie. Zaledwie je zobaczyli, zawołała sennora:
— To oni, to oni! Całkiem pewnie! Nieprawdaż, kochany Atanasio?
— Tak — przyznał caballero — to rzeczywiście oni, sennores. Ci ludzie byli u mnie ubiegłej nocy.
— Kiedy przyszli i kiedy się oddalili? — zapytał skut.
— Przybyli późną nocą bardzo znużeni. Spotkał ich jeden z moich wakerów i sprowadził tutaj. Spali bardzo długo i zbudzili się dopiero popołudniu, odjechali dopiero przed trzema godzinami.
— Pięknie! W takim razie dościgniemy ich jutro z pewnością. W każdym razie ślad ich znajdziemy.
— Zapewne, sennor. Oni udali się stąd ku Rio Grande, aby przeprawić się przez tę rzekę pomiędzy Rio Moral a Rio las Moras niedaleko wąwozu Eagle. Zresztą usłyszymy o nich jeszcze, gdyż posłałem za nimi kilku wakerów, którzy powiedzą nam całkiem dokładnie, który kierunek oni obrali.
— Dlaczego wysłaliście ludzi za nimi?
— Ponieważ owi podróżni odpłacili mi niewdzięcznością za moją gościnę. Posłali do mnie wakera jednej z trzód koni ze zmyśloną wiadomością i ukradli pod jego nieobecność sześć koni, z którymi uszli czemprędzej.
— Podłość! Więc ci dwaj ludzie nie byli sami?
— Nie. Była z nimi gromada przebranych żołnierzy, którzy mieli przeprowadzić do Meksyku nowozaciężnych.
— W takim razie sądzę, że wasi ludzie nie odzyskają koni napowrót, są bowiem za słabi w stosunku do tych złodziei.
— O, moi wakerowie umieją obchodzić się z bronią, a wybrałem najdzielniejszych.
— Czy Gibson i Wiliam Ohlert mówili co o swoich planach?
— Ani słowa. Pierwszy był bardzo wesoły, a drugi bardzo milczący. Zaufałem im zupełnie. Prosili mnie, żebym im pokazał urządzenie domu i widzieli nawet rannego Indyanina, którego ukrywam przed wszystkimi.
— Ranny czerwonoskórzec? Kto on i co tu robi?
Caballero uśmiechnął się i odpowiedział:
— Tak, to was bardzo zajmie, sennores! Przechowuję wysłannika Apaczów, o którym wspomnieliście poprzednio, że go Winnetou nad Rio Lena opatrzył. To stary wódz Inda-niszo.
— Inda-niszo, „Dobry Człowiek,“ który to imię słusznie otrzymał! To najstarszy, najmędrszy i najbardziej pokojowo usposobiony wódz Apaczów! Muszę go zobaczyć.
— Pokażę go wam. Przybył do mnie w bardzo złym stanie. Trzeba wam wiedzieć, że sławny Winnetou zna się ze mną i zawsze do mnie zajeżdża, ilekroć znajduje się w tych stronach, pewny jest bowiem, że może mi zaufać. On doścignął Inda-niszo, jadąc z fortu Inge, opatrzył mu rany nad Rio Lena, gdyż stary wódz dostał jedną kulę w ramię, a drugą w udo. Po odpoczynku ruszyli dalej natychmiast. Starego jednak rozebrała silna gorączka z powodu ran, a Komancze uwijali się na wszystkie strony, aby go pojmać. Jak Winnetou tego dokazał, że pomimo takich przeszkód doprowadził go dg Estanzii del Caballero, to jest dla mnie zagadką. On jeden chyba mógł zdobyć się na coś takiego. Ale tak długo, jak było trzeba, ranny nie mógł się już na siodle utrzymać, gdyż zesłabł bardzo wskutek utraty krwi, a liczy przeszło siedmdziesięt lat.
— To się wprost niemożliwem wydaje! Z fortu Inge dojechać z takimi ranami aż tutaj! Droga, którą odbyli, wynosi więcej niż sto sześćdziesięt angielskich mil. W tym wieku może coś takiego tylko czerwonoskórzec wytrzymać. Proszę mówić dalej!
— Winnetou przybył tutaj wieczorem i zadzwonił. Zeszedłem sam i poznałem go odrazu. On opowiedział mi wszystko i poprosił, żebym się zaopiekował jego czerwonym bratem, dopóki po niego nie przyjdą. On sam musiał pośpieszyć czemprędzej przez Rio Grande do swoich plemion, by je zawiadomić o zdradzie i zbliżaniu się Komanczów. Posłałem z nim dwu najlepszych wakerów, aby się dowiedzieć, czy mu się uda przejść. Oni mieli go odprowadzić i przynieść mi potem wiadomość.
— No — zapytał z zaciekawieniem Old Death — czy przeszedł rzeczywiście.
— Tak i to uspokoiło mnie bardzo. Postąpił nadzwyczaj mądrze, bo nie przeprawił się przez Rio Grande powyżej Rio Moral, gdzie się snuli Komancze, lecz poniżej. Niema tam wprawdzie brodu, rzeka rwie bardzo, a przepłynąć ją jest bardzo niebezpieczną sztuczką, mimoto on i moi wakerowie dokonali tego, a potem odprowadzili go dalej, dopóki nie upewnili się, że już nie spotka Komanczów. W ten sposób zawiadomił Winnetou Apaczów o niebezpieczeństwie, a ci zgotują nieprzyjacielowi odpowiednie przyjęcie. Ale teraz chodźcie do starego wodza, jeśli chcecie, sennores!
Wszyscyśmy powstali, pożegnali się z paniami i zeszli na niższe piętro, gdzie znaleźliśmy się w kurytarzu, podobnym do górnego. Przekroczywszy ostatnie drzwi w korytarzu, ujrzeliśmy starego wodza, leżącego w bardzo chłodnej komnacie. Gorączka wprawdzie już go opuściła, ale osłabiony był jeszcze tak bardzo, że zaledwie mógł mówić. Oczy zapadły mu się głęboko, a policzki ogromnie wychudły. Lekarza oczywiście nie było, caballero jednak twierdził, że Winnetou jest mistrzem w opatrywaniu ran. Przyłożył choremu gojące zioła i zakazał ruszać opatrunku, zapewniając, że skoro tylko minie gorączka, nie będzie obawy o życie chorego, któremu tylko utrata krwi i gorączka grożą niebezpieczeństwem. Gdy zamknęliśmy drzwi i znaleźliśmy się na schodach, powiedziałem hacyenderowi, że chciałbym się w rzece wykąpać.
— Jeśli tak, to nie potrzebujecie wchodzić dopiero na schody — odrzekł. — Wypuszczę was tędy zaraz na dziedziniec.
— Zdaje mi się, że tu drzwi niema!
— Owszem są, tylko ukryte. Kazałem je tu umieścić, aby mieć drogę do ucieczki, gdyby kiedy czerwonym nieprzyjaciołom udało się wtargnąć do domu. Zaraz je zobaczycie.
Przy ścianie stała szafka. Gdy ją gospodarz odsunął, ujrzałem otwór prowadzący na dziedziniec. Na zewnątrz zakrywały go zasadzone tu umyślnie zarośla. Caballero wyprowadził mnie, wskazał na podobny krzak pod murem zewnętrznym i mówił dalej:
— Tam się wychodzi już na wolne pole, czegoby się nikt nie domyślił. Chcecie pójść do rzeki tą drogą jako najkrótszą? Zaczekajcie tu chwilę! Przyślę wam wygodne ubranie.
W tej chwili zadzwoniono u bramy. Gospodarz poszedł sam otworzyć, a ja przyłączyłem się do niego. Było to pięciu jeźdźców, wspaniałe, silne postaci, ludzie wysłani za koniokradami.
— No? — zapytał. — Niema koni?
— Nie — odrzekł jeden z nich. — Byliśmy już całkiem blizko. Oni przeszli przez rzekę, a po śladach poznaliśmy, że dościgniemy ich za kwadrans. Wtem natrafiliśmy na trop wielu koni, który łączył się od prawej ręki z ich tropem. Ruszyliśmy tamtędy i ujrzeliśmy ich wkrótce przed sobą. Ale było tam przeszło pięciuset Komanczów, a na taką przemoc nie mogliśmy się rzucić.
— Całkiem słusznie. Nie powinniście narażać życia dla kilku koni. Czy Komancze obchodzili się z białymi uprzejmie?
— Baliśmy się zbliżyć na tyle, żeby to móc zobaczyć.
— Dokąd dążyli?
— Ku Rio Grande.
— A więc, stąd licząc, prosto przed siebie. Bądźmy przeto spokojni. Wy idźcie teraz do swojej trzody!
Pasterze odjechali. Poczciwy caballero znajdował się jednak w grubym błędzie, sądząc, że ostatecznie dobrze się wszystko stało, gdyż, jak dowiedzieliśmy się później, doniósł Gibson Komanczom, że w hacyendzie del caballero znajduje się ranny wódz Apaczów. Z tego powodu wyruszyła zaraz pewna liczba wojowników ku hacyendzie wyciągniętym cwałem, aby wziąć do niewoli Apacza, a sennora Atanasio ukarać za jego życzliwość, okazaną Apaczom. Caballero poszedł schodami, a niebawem pojawił się peon i poprosił, żebym z nim poszedł. Wyprowadził mnie przez bramę nad rzekę. Powyżej hacyendy był bród, co poznałem zaraz po łamaniu się fal. Poniżej brodu rzeka była bardzo głęboka. Tu zatrzymał się peon. Na ramieniu miał białe płócienne ubranie.
— Tutaj, sennor — powiedział. — Po wykąpaniu się wdziejecie to ubranie, a rzeczy, które teraz złożycie, zabiorę zaraz z sobą. Po kąpieli zadzwonicie, to wam otworzą.
Oddalił się z mojem ubraniem, a ja wskoczyłem do wody. Po całodziennym skwarze i trudzie pływałem i zanurzałem się z prawdziwą rozkoszą. Zabawiwszy w wodzie z pół godziny, wyszedłem z rzeki i włożyłem ubranie. Właśnie się z tem uporałem, kiedy wzrok mój padł na brzeg przeciwległy. Z miejsca, na którem stałem, mogłem rzucić okiem pomiędzy drzewa aż tam, gdzie rzeka tworzyła zakręt. Ujrzałem długi szereg jeźdźców, jadących zwyczajem Indyan jeden za drugim. Popędziłem czemprędzej do bramy i zadzwoniłem. Otworzył mi peon, który mnie oczekiwał.
— Prędko do caballera! — powiedziałem. — Z tamtej strony rzeki nadciągają Indyanie do hacyendy.
— Ilu?
— Z pięćdziesięciu.
Peon przeraził się był z początku tą wieścią, ale gdy usłyszał dokładnie liczbę, przybrała jego twarz wyraz uspokojenia.
— Nie więcej? — spytał. — No, to niema obawy. My nawet z większą liczbą czerwonych damy sobie radę, sennor. Jesteśmy każdej chwili przygotowani na takie odwiedziny. Nie mogę pójść do caballera, ponieważ muszę natychmiast zawiadomić wakerów. Zasuńcie za mną bramę i spieszcie do sennora Atanasio. Ale wciągnijcie schodki za sobą!
— Jak tam z naszymi końmi? Czy są w pewnem miejscu?
— Tak, sennor. Zaniósłszy uprzęż do domu, wyprowadziliśmy je do wakerów, aby się popasły. O swoje wierzchowce nie potrzebujecie się więc obawiać.
Po tych słowach znikł czemprędzej. Zamknąłem za nim bramę i wszedłem na górę po schodach, poczem je wciągnąłem za sobą. W chwili właśnie, kiedy stanąłem na platformie, zobaczyłem sennora Atanasio i Old Deatha, wychodzących z wnętrza domu. Kiedy doniosłem o zbliżeniu się Indyan, hacyendero nie przeraził się tem bynajmniej, lecz zapytał spokojnie:
— Do jakiego szczepu należą?
— Nie wiem; nie zdołałem z tej odległości rozpoznać, jak pomalowane mieli twarze.
— No, zobaczymy niebawem. Albo są to Apacze, których Winnetou spotkał i wysłał po rannego wodza, albo Komancze, a w takim razie byłby to oddział wywiadowczy, którego zadaniem jest zapytać nas, czy nie widzeliśmy Apaczów. Odjadą natychmiast, gdy dostaną od nas odpowiedź.
— Mnie się jednak wydaje, że oni przychodzą w nieprzyjaznych zamiarach — rzekł Old Death. — Radzę jak najrychlej przygotować się do obrony.
— To się już stało. Każdy z moich ludzi wie, co ma czynić w takim wypadku. Widzicie, tam przez pole pędzi już peon do najbliższych koni, wsiędzie na jednego i zawiadomi wakerów, a najpóźniej w dziesięć minut pospędzają trzody. Dwaj zostaną przy koniach, a reszta zwróci się przeciwko czerwonym. Ich lassa są wielce niebezpieczną bronią, bo oni posiadają więcej wprawności niż Indyanie, a ich strzelby niosą dalej od łuków i starych strzelb dzikich, nie obawiają się więc pięćdziesięciu Indyan. Nas chroni estancya. Żaden czerwony przez mur nie przelezie. W najgorszym razie liczę na was. Z murzynem jest was pięciu uzbrojonych mężczyzn, a ja z ośmioma peonami dopełniam sumy czternastu ludzi. Chciałbym widzieć Indyanos, którzyby potrafili bramę wysadzić. O nie, sennor! Czerwoni zadzwonią, zapytają się i odejdą spokojnie. Skoro wywiadowca zobaczy tutaj czternastu dobrze uzbrojonych ludzi, nabierze prędko respektu. Sprawa nie przedstawia żadnego niebezpieczeństwa.
Na twarzy Old Deatha odbiło się powątpiewanie. Potrząsnął głową i powiedział:
— Pewna jednak myśl niepokoi mnie trochę. Twierdzę stanowczo, że mamy do czynienia nie z Apaczami, lecz z Komanczami. Czego oni chcą tutaj? Zwykłe zwiady nie mogły ich tu sprowadzić, gdyż, jeśliby w tych stronach znajdował się oddział Apaczów, to musiałyby to ślady wykazać. Oto nie potrzebowaliby pytać się tutaj. Nie, ta zgraja przybywa do nas wskutek zupełnie określonego powodu, a tym jest ranny wódz, ukrywający się tutaj.
— Przecież oni o tem nie wiedzą! Kto mógł im to zdradzić?
— Śledzony przez nas właśnie Gibson, który był u was. Wszak pokazaliście mu Apacza, on wyjawił to przed Komanczami, aby plemię usposobić dla siebie przychylnie. Jeśli to nie prawda, to niech dłużej nie będę Old Deathem! Czy jeszcze wątpicie?
— To możliwe. Wobec tego Komancze zechcą nas zmusić do wydania rannego.
— Pewnie. Czy usłuchacie ich?
— Ani myślę! Winnetou jest moim przyjacielem, powierzył mi Dobrego Męża, a ja mogę i muszę odpowiedzieć temu zaufaniu. Komancze nie dostaną rannego. Będziemy się bronili!
— Ściągniecie tem na siebie największe niebezpieczeństwo. Wprawdzie pięćdziesięciu zdołamy odeprzeć, ale gdy wrócą dziesięć razy liczniejsi, to będziecie zgubieni.
— To w ręku Boga. W każdym razie dotrzymam Winnetou słowa.
Na to podał Old Death rękę sennorowi i rzekł:
— Jesteście człowiekiem honoru, śmiało więc liczyć możecie na naszą pomoc. Dowódca Komanczów jest moim przyjacielem. Może mi się uda dzięki temu cios ten od was odwrócić. Czy pokazaliście także ukryte drzwi Gibsonowi?
— Nie, sennor.
— To bardzo dobrze. Dopóki czerwonoskórzy nie znają tego wejścia, będziemy mogli stawić opór. Zejdźmy teraz po broń!
Podczas mej nieobecności wybrano dla towarzyszy mieszkania i pownoszono tam ich i moje rzeczy. Pokój, przeznaczony dla mnie, znajdował się na przedniej stronie domu, a oświetlały ją promienie, wpadające przez dwie ze wspomnianych strzelnic. Tam wisiała moja strzelba. Zdejmując ją ze ściany, rzuciłem okiem na pole i ujrzałem Indyan, wychodzących z pod drzew tam, gdzie był bród powyżej hacyendy. Przeprawiwszy się przez rzekę, pędzili cwałem ku budynkowi, nie wyjąc przytem, jak to jest ich zwyczajem, lecz w podstępnem, groźnem milczeniu. Po barwach twarzy poznałem, że to Komancze. Naraz zatrzymali się pod murem, który ich zupełnie zakrył. Uzbrojeni byli we włócznie, łuki i strzały. Tylko pierwszy jeździec, prawdopodobnie dowódca, trzymał strzelbę w ręce. Niektórzy z nich wlekli za sobą jakieś długie przedmioty, które z początku wziąłem za tyczki do namiotów, przekonałem się jednak niebawem, że byłem w błędzie. Wyszedłem oczywiście natychmiast z izdebki, aby zawiadomić o tem, kogo należało. Na kurytarzu spotkałem się z Old Deathem, który wychodził z izby przeciwległej:
— Baczność! — krzyknął. — Przełażą przez mur. Przywieźli z sobą młode drzewka, których użyją jako drabin. Prędzej na platformę!
Ale to nie poszło tak szybko, jak sobie tego on życzył. Peoni znajdowali się o jedno piętro niżej od nas, gdzie były mieszkania służby, a nam również nie dano wyjść dość pośpiesznie, gdyż razem z caballerem wypadły na kurytarz panie, zatrwożone ogromnie najazdem Komanczów. Zanim przeszliśmy przez schody, już upłynęły były ze dwie minuty, a skutek tej straty czasu okazał się natychmiast, kiedy bowiem stanęliśmy na najwyższej platformie, wydobywał się na jej krawędź pierwszy Indyanin. Za nim wylazł prędko drugi, trzeci i czwarty. Mieliśmy naszą broń w ręku, ale nie mogliśmy im już wzbronić dostępu, jeśli nie chcieliśmy ich wprost wystrzelać. Z niesłychaną szybkością przeleźli przez mur, przebiegli przez dziedziniec i wydostali się na obie platformy. My staliśmy na środku, a oni na końcu najwyższego piętra.
— Zwróćcie ku nim strzelby! Nie dopuśćcie ich! — rozkazał Old Death. — Musimy przedewszystkiem zyskać na czasie.
Naliczyłem pięćdziesięciu dwu czerwonoskórych, z których żaden dotychczas głosu z siebie nie wydał. Zaskoczyli nas wprawdzie całkiem niespodzianie, ale nie odważyli się zaraz do nas przystąpić, lecz zatrzymali się na brzegu platformy z łukami i strzałami w rękach. Włócznie zostawili na dole, żeby im nie przeszkadzały podczas wspinania się po murze. Caballero wystąpił naprzód o kilka kroków i zapytał mieszaniną hiszpańskiego, angielskiego i indyańskiego języka, służącą jako środek porozumiewania się na tem pograniczu:
— Czego chcą u mnie czerwoni mężowie? Czemu wchodzą do mego domu, nie zapytawszy mnie wprzód o pozwolenie?
Dowódca, który przedtem miał strzelbę na ramieniu, a teraz ją wziął do ręki, wysunął się naprzód o kilka kroków i odpowiedział:
— Wojownicy Komanczów przybyli, ponieważ blada twarz jest ich wrogiem. Słońce dnia dzisiejszego będzie ostatniem w jego życiu.
— Nie jestem wrogiem Komanczów. Miłuję wszystkich czerwonych mężów, nie pytając, do jakiego szczepu należą.
— Blada twarz wygłasza wielkie kłamstwo. W tym domu ukrywa się wódz Apaczów, tych psów, którzy są wrogami Komanczów. Kto zaś u siebie przyjmuje Apacza, jest również naszym wrogiem i musi umrzeć.
— Caramba! Chcecie może zabronić mnie przyjmowania u siebie, kogo mi się spodoba? Kto tu ma prawo rozkazywać, wy czy ja?
— Wojownicy Komanczów wtargnęli do tego domu i są jego panami. Wydaj nam Apacza! A może będziesz się wypierał, że się u ciebie nie znajduje?
— Ani mi się śni. Kłamie tylko ten, kto się boi, ja zaś nie lękam się Komanczów i powiem otwarcie...
— Stójcie! — przerwał mu Old Death stłumionym głosem. — Nie róbcie głupstwa, sennor!
— Czy mam zaprzeczyć? — zapytał Meksykanin.
— To się rozumie. Ja sam przyznaję, że kłamstwo jest grzechem, ale prawda byłaby tu czystem samobójstwem. Powiedzcie zatem, co byłoby większym grzechem, czy dopuścić się kłamstwa, czy zabić samego siebie?
— Samobójstwo? Co poradzą ci ludzie przeciwko naszym czternastu strzelbom?
— Bardzo dużo, bo są już tu na górze. Większość padłaby wprawdzie, ale my dostalibyśmy także kilka strzał i pchnięć nożem. A nawet jeśli zwyciężymy, to pozostali przy życiu sprowadzą tamtych pięciuset. Pozwólcie mnie z nimi pomówić!
Zwrócił się do dowódcy czerwonych:
— Słowa mojego brata wprawiają nas w zdumienie. Skąd Komanczom przyszło na myśl, że tu się Apacz znajduje?
— Oni to wiedzą — odrzekł krótko zapytany.
— W takim razie posiadacie lepsze wiadomości, niż my sami.
— Czy chcesz twierdzić, że się mylimy? Jeżeli tak, to powiadasz kłamstwo!
— A ty wygłosiłeś tu słowo, za które życiem zapłacisz, jeśli je raz jeszcze powtórzysz. Ja nie pozwolę siebie kłamcą nazywać. Widzisz, że nasze strzelby zwrócone są do ciebie. Wystarczy jedno skinienie z mej strony, a padnie odrazu tylu twych ludzi, ilu nas jest.
— Ale drudzy wysłaliby was za nimi. W pobliżu znajduje się jeszcze wielu naszych wojowników, więcej niż dziesięć i dziesięć razy po pięć. Oni przyszliby i zrównaliby ten dom z ziemią.
— Nie dostaliby się nawet przez mur, gdyż jesteśmy już ostrzeżeni. Przywitalibyśmy ich z góry tylu kulami, że ani jeden nie zostałby przy życiu.
— Mój biały brat ma wielką i szeroką gębę. Dlaczego on do mnie mówi? Czy jest właścicielem domu? Kim jest i jak się nazywa, że śmie odzywać się do dowódcy Komanczów?
Old Death zrobił lekceważący ruch ręką.
— Kto jest dowódcą Komanczów? Czy jaki sławny wojownik? Czy zasiada on w radzie mędrców? Do jakiego plemienia Komanczów należycie, że musicie dopiero pytać o to, jak ja się nazywam? Imię moje brzmi Kosza-pehwe, ja paliłem fajkę pokoju z Oyo-kolcą, wodzem Komanczów. Rozmawiałem też wczoraj z jego synem Awat-wilą i przenocowałem razem z jego wojownikami. Jestem przyjacielem Komanczów, ale jeśli zarzucą mi kłamstwo, odpowiem im kulą.
Pomruk przebiegł szeregi czerwonoskórych. Dowódca cofnął się do nich i porozumiał się z nimi pocichu. Po rzucanych na Old Deatha spojrzeniach poznać było, że jego imię wywarło na nich wielkie wrażenie. Po krótkiej naradzie zwrócił się dowódca do skuta:
— Wojownicy Komanczów wiedzą, że „Stara Śmierć“ jest przyjacielem „Białego Bobra“, ale słowa jego nie są słowami przyjaciela. Dla czego zataja przed nami obecność Apacza?
— Nie zatajam niczego, lecz powiadam otwarcie, że się tu nie znajduje.
— A jednak dowiedzieliśmy się napewno, że Inda-niszo jest tutaj, od bladej twarzy, która udała się pod opiekę Komanczów.
— Jak się nazywa ta blada twarz?
— Imię jego nie jest stworzone dla ust Komanczów. Brzmi jak Ta-hi-ha-ho.
— Może Gawilano?
— Tak jest.
— W takim razie popełnili Komancze błąd wielki. Ja znam tego człowieka. To łotr, któremu kłamstwo z języka nigdy nie schodzi. Wojownicy Komanczów pożałują tego, że przyjęli go w swoją opiekę.
— Mój brat myli się bardzo. Blada twarz powiedziała nam prawdę. Słyszeliśmy, że Winnetou przyprowadził Dobrego Męża, a potem umknął przez Awat Hona[3]. Popędzimy za nim i pochwycimy go, by zginął wskutek mąk na palu. Wiemy, że „Dobry Mąż“ ranny jest w ramię i w udo. Znamy nawet całkiem dokładnie miejsce, w którem leży.
— Jeśli to prawda, to mi je opisz!
— Schodzi się stąd dwa razy w głąb domu, gdzie w wązkim kurytarzu znajduje się wiele drzwi na prawo i lewo. Jeśli się otworzy ostatnie drzwi po lewej ręce, zobaczy się Apacza na łożu, którego nie ma siły opuścić.
— Blada twarz cię okłamała. W tem miejscu nie znalazłbyś Apacza.
— Pozwól więc nam zejść, abyśmy się przekonali, kto mówi prawdę, ty czy blada twarz.
— Na to ja nie zezwolę. Ten dom jest dla ludzi, którzy wchodzą doń za zgodą właściciela, a nie dla tych, którzy nań wrogo napadają.
— Te słowa wskazują właśnie, że Apacz się tu ukrywa. Biały Bóbr nakazał nam go stąd zabrać i będziemy mu posłuszni.
— Mylisz się znowu. Nie dlatego nie chcę spełnić waszego życzenia, że tu Apacz przebywa, lecz dla tego, że żądanie wasze jest dla mnie obrazą. Skoro was Old Death zapewnia, że was okłamano, to powinniście temu uwierzyć. Jeśli mimo naszej odmowy zechcecie wejść, to spróbujcie! Czy nie widzicie, że jeden z nas wystarczy do obrony wejścia? Stojąc tu na schodach, może zastrzelić każdego, ktoby się ośmielił schodzić. Napadliście na nas, jak nieprzyjaciele, dla tego nie zgadzamy się na wasze żądanie. Zejdźcie na dół przed bramę i proście, jak się należy, by was wpuszczono, a może wtedy przyjmiemy was, jak przyjaciół.
— Stara Śmierć daje nam radę, dobrą dla niego, ale nie dla nas. Jeśli ma czyste sumienie, to niech nam pozwoli zejść do domu. Jeśli tego nie uczyni, to zostaniemy tutaj i wyślemy wojownika, by sprowadził całą gromadę Komanczów. Wówczas zrobimy, cośmy postanowili.
— Jesteście w błędzie! Żeby nawet przyjechało tysiąc Komanczów, mógłby zawsze zejść tylko jeden i musiałby to życiem przypłacić. Zresztą nie potrafisz wysłać wojownika, gdyż, skoro tylko wychyliłby się poza osłonę muru, położyłbym go trupem. Jestem przyjacielem Komanczów, ale wy przybyliście, jak nieprzyjaciele, więc ja także muszę z wami wrogo postępować.
Podczas tego gadania strzelby nasze ciągle zwrócone były na czerwonoskórych. Chociaż udało im się dostać na platformę, to jednak w stosunku do nas znajdowali się w gorszem położeniu, ale i nasze nie było godne zazdrości. Old Death poskrobał się frasobliwie za uchem i powiedział:
— To strasznie przykra historya. Rozwaga nie pozwala nam obejść się wrogo z Komanczami. Jeśli tamtych sprowadzą, to będzie po nas. Hej, gdyby można Apacza tak schować, żeby nie zdołali go znaleźć! Znam jednak ten dom dokładnie, wiem zatem, że niema w nim takiej kryjówki.
— To go wynieśmy! — zauważyłem ja.
— Wynieść? — rzekł stary. — Wam co do dyabła, sir! W jakiż sposób?
— Czy zapomnieliście o drzwiach ukrytych? Te są na tyle, a Komancze stoją na przedzie i nic nie zauważą. Zaniosę Apacza w zarośla nad rzeką, gdzie pozostanie, dopóki ci nie odejdą.
— To rzeczywiście niezła myśl — rzekł Old Death. — O tych drzwiach wcale nie pomyślałem. Wynieśćby go można, ale co wtedy, jeśliby Komancze postawili warty za murem?
— Nie wierzę w to. Jest ich tylko nieco ponad pięćdziesięciu. Kilku musi zostać przy koniach, które są z przodu pod murem. Wobec tego wątpię, czyby z tyłu także ludzi postawili na straży.
— Dobrze więc, spróbujmy, sir. Zajmiecie się tem wy i jeden z peonów. Urządzimy to tak, że was nie zobaczą, gdy będziecie schodzili, a potem także się tak ustawimy, że nie będą mogli nas zliczyć i przekonać się, że dwu z nas brakuje. Niech wam panie pomogą, a gdy wyjdziecie, zasuną za wami szafkę.
— I jeszcze jeden projekt. Czy nie dałoby się pań umieścić w izbie chorego? Skoro czerwoni zobaczą, że tam mieszkają kobiety, przekona ich to w dwójnasób, że nie znajdował się tam Indyanin.
— Całkiem słusznie — zauważył sennor Atanasio. — Wystarczy położyć tam kilka koców, a z pokoi żony i córki znieść hamaki. Haki do zawieszania wbite są we wszystkich izbach tego domu. Niech się tam panie pokładą. Wy zaś znajdziecie dla Apacza najlepszą kryjówkę zaraz poniżej tego miejsca w rzece, w którem kąpaliście się niedawno. Zwisają tam kwitnące gałęzie petunii aż do samej wody, a pod niemi ukryte jest czółno. Włożycie tam Apacza, a nikt go nie odkryje. Petro niech pójdzie z wami. Dopiero gdy wy powrócicie, pozwolimy Indyanom przeszukać wnętrze domu.
Zszedłem z peonem, imieniem Petro, na dół, gdzie obie panie, pełne niepokoju, czekały na przebieg wypadków. Gdyśmy im powiedzieli, o co idzie, zaczęły nam gorliwie pomagać w wykonaniu przedsięwzięcia. Same przyniosły koce i hamaki. W jedną z der owinięto Apacza. Gdy od nas usłyszał, że przybyli po niego Komancze, rzekł słabym głosem:
— Inda-niszo widział już wiele zim, a dni jego są policzone. Poco mają dobre blade twarze narażać się na śmierć przez niego? Niechaj go oddadzą Komanczom, ale go przedtem zabiją. On prosi o to.
Odpowiedziałem mu przecząco tylko energicznem potrząśnieniem głowy, poczem zabraliśmy go z izby. Po odsunięciu szafki przenieśliśmy go szczęśliwie aż do muru zewnętrznego, nie zauważeni przez nikogo. Za murem rosły krzaki, które nas na razie zasłoniły. Pomiędzy nimi jednak a rzeką ciągnął się wolny szmat ziemi, przez który musieliśmy przejść na poprzek. Wyglądnąłem ostrożnie i spostrzegłem ku memu rozczarowaniu Komancza, siedzącego na ziemi, uzbrojonego we włócznię, łuk i strzały w kołczanie.
— Musimy wrócić, sennor — rzekł peon, gdy mu pokazałem Indyanina. — Moglibyśmy go wprawdzie zabić, ale to ściągnęłoby na nas zemstę tamtych.
— O zabiciu nie może być mowy. Ale czy nie dałoby się jakoś go oddalić, zwabić gdzieindziej?
— Wątpię. On nie opuści swego stanowiska, dopóki go nie odwołają.
— Mam jednak pewien plan, który mi się może powiedzie. Ty tu zostaniesz w ukryciu, a ja pokażę się strażnikowi. Skoro mnie tylko zobaczy, udam, że się bardzo przestraszyłem i zacznę uciekać, a on popędzi za mną.
— Albo strzałę wypuści!
— Na to muszę być oczywiście przygotowanym.
— Nie róbcie tego, sennor! To zuchwalstwo. Komancze tak pewnie trafiają z łuków, jak my ze strzelb. W ucieczce odwrócicie się do niego plecami, nie zobaczycie strzały i nie będziecie jej mogli uniknąć.
— Będę umykał przez rzekę. Płynąc na plecach, zauważę, kiedy zechce strzelić i zanurzę się natychmiast. On sądząc, że coś planuję przeciwko jego towarzyszom, pójdzie za mną prawdopodobnie do wody, a na drugim brzegu ogłuszę go uderzeniem w głowę i uczynię w ten sposób nieszkodliwym. Ty nie opuścisz tego miejsca, dopóki ja nie wrócę. Gdy się niedawno tu kąpałem, widziałem krzak petunii i wiem, gdzie się czółno znajduje. Zabiorę je i przybiję do brzegu po przeciwnej stronie.
Peon starał się odwieść mnie od mego przedsięwzięcia, ale ja nie słuchałem jego wywodów, byłem bowiem przekonany, że inaczej nie zdołalibyśmy wykonać danego nam polecenia. Zostawiłem go więc na tem miejscu i aby go nie zdradzić, posunąłem się dość daleko wzdłuż muru zaroślami i wychyliłem się z nich, udając, że wyszedłem z za rogu. Komancz nie zaraz mnie zobaczył. Wkrótce jednak mimowoli skierował wzrok ku mnie i zerwał się czemprędzej. Ja odwróciłem twarz do połowy, aby jej potem nie poznał. On zawołał na mnie, żebym stanął, a gdy tego nie uczyniłem, porwał z ziemi łuk, wydobył strzałę z kołczanu i naciągnął cięciwę. W kilku skokach dostałem się do nadbrzeżnych zarośli tak szybko, że Indyanin nie miał jeszcze czasu wystrzelić. Wskoczyłem w tej chwili do wody, starając się dopłynąć na plecach do drugiego brzegu. W kilka chwil potem i on wypadł z zarośli, zobaczył mnie i wymierzył. Strzała wyleciała z cięciwy, ja zaś dałem nurka natychmiast, wskutek czego nie trafił mnie. Wynurzywszy się z wody, ujrzałem go na brzegu, pełnego oczekiwania. Drugiej strzały nie miał przy sobie, ponieważ zostawił kołczan pod murem. Widząc, że nie jestem zraniony, odrzucił łuk i wskoczył w wodę. Tego właśnie chciałem. Aby go za sobą zwabić, udałem, że licho pływam, i pozwoliłem mu zbliżyć się do mnie, poczem znowu pod wodą puściłem się jak najszybciej z biegiem rzeki, a wynurzyłem się tuż przy brzegu. Komancz zatrzymał się daleko powyżej mnie i wypatrywał, gdzie się znowu pokażę. W korzystnem dla siebie oddaleniu wyszedłem na brzeg i pobiegłem pomiędzy drzewami w górę rzeki. Wnet zobaczyłem gruby dąb, który nadawał się do mego celu. Minąłem go w odległości około pięciu kroków, potem zatoczyłem wielki łuk ku dębowi, aby się za nim ukryć. Przytuliwszy się do pnia, czekałem Komancza, który też zaraz nadbiegł, ociekając wodą i sapiąc ze zmęczenia, z okiem, wlepionem w mój trop. Gdy mnie minął, ruszyłem za nim. Ponieważ głośno sapał, przeto nie mógł moich kroków usłyszeć, zwłaszcza że ja biegłem za nim na palcach w wielkich o ile możności susach. Wreszcie tęgim skokiem nań wpadłszy, trąciłem sobą o jego ciało tak, że padł twarzą do ziemi, a ja ukląkłem na nim w tej chwili i pochwyciłem go za szyję. Po dwu uderzeniach pięścią w czaszkę przestał się ruszać. Nieopodal miejsca, na którem go ogłuszyłem, znajdował się złamany jawor, zwrócony prostopadle do biegu rzeki tak, że fale przepływały o dwa łokcie może pod jego zwiędłym wierzchołkiem. To dało mi znakomitą sposobność powrócenia do rzeki bez zostawienia śladu za sobą. Po pniu jaworu poszedłem aż nad wodę, do której znowu wskoczyłem. Prawie na przeciwko błyszczało kwiecie petunii. Popłynąłem tam, odwiązałem czółno i powiosłowałem brzegiem na to miejsce, skąd mieliśmy zabrać Apacza. Tam przywiązałem łódź do korzenia drzewa i pobiegłem do chorego, albowiem musieliśmy się spieszyć, by się uporać, zanim Komancz przyjdzie do siebie. Zanieśliśmy Apacza do czółna, pościeliwszy przedtem na dnie koc jego i szaty. Peon wrócił natychmiast do muru. Ja sam już odstawiłem potem chorego pod petunie, przymocowałem tam dobrze czółno i przypłynąłem na dawne miejsce, zdjąłem ubranie, by je z wody wykręcić. Włożywszy je napowrót, zbadałem okiem brzeg przeciwległy, czy się przypadkiem Komancz nie obudził i nie zauważył, cośmy zrobili, ale mimo wysiłku nie dostrzegłem niczego. Teraz nareszcie ukrytemi drzwiami wróciliśmy do estancyi, zużywszy na całą tę wyprawę kwadrans czasu. Od sennory otrzymałem zaraz suche ubranie i mogłem roześmiać się w twarz każdemu z Komanczów, któryby chciał twierdzić, że byłem poza domem i do tego w rzece.
Panie pokładły się w hamakach, a my wyszliśmy na platformę, wziąwszy oczywiście broń z sobą. Obie strony odbywały naradę. Old Death obstawał przy tem, że przeszukanie domu byłoby obelgą dla niego i hacyendera. Skoro go w krótkich słowach zawiadomiłem, że Apacz jest w bezpiecznem miejscu, zaczął się zwolna godzić i oświadczył wkońcu, że pięciu Komanczom będzie wolno przekonać się, że tu niema Apacza.
— Dlaczego tylko pięciu? — spytał dowódca. — Czy jeden z nas nie jest takim samym jak drugi? Co czyni jeden, mogą też czynić wszyscy. Niech Old Death nam zaufa. Nie dotkniemy niczego. Nikt z nas nic nie ukradnie.
— Dobrze! Zobaczycie, jak wspaniałomyślni jesteśmy. Wszystkim wam pozwolimy wejść do domu, ażeby każdy mógł się przekonać, że powiedziałem prawdę. Żądam jednak, żebyście wpierw broń odłożyli i żeby nam było wolno zatrzymać i ukarać każdego, kto poruszy jakąś osobę, lub przedmiot bez naszej zgody.
Naradziwszy się nad tem żądaniem, przyjęli je czerwonoskórcy. Odłożyli łuki, kołczany i noże i zeszli po jednemu do środka. Jeszcze nim ja z Petrem oddaliłem się był celem ukrycia rannego Apacza, stanęli już byli wakerowie na równinie, dobrze uzbrojeni i na koniach z wzrokiem, zwróconym ku nam. Czekali tylko na znak od pana i zachowywali się spokojnie jedynie dla tego, że tego znaku nie dostali dotychczas.
Hacyendero i Old Death mieli Komanczom otwierać wszystkie pokoje. Dwu innych z nas zostało na platformie, a po pięciu na obydwu kurytarzach, aby z bronią w ręku wystąpić przeciwko ewentualnym zamachom czerwonoskórych. Ja znajdowałem się w dolnym kurytarzu i ustawiłem się obok drzwi, prowadzących do izby, w której leżał Apacz. Komancze poszli prosto do tych drzwi, a Old Death je otworzył. Indyanie byli widocznie pewni, że zastaną tam „Dobrego Męża“. Zamiast niego zobaczyli panie, czytające swobodnie w hamakach.
— Uff! — zawołał dowódca z rozczarowaniem. — Tutaj kobiety!
— Tak — zaśmiał się Old Death. — I tu miał się ukrywać wódz Apaczów, wedle kłamliwej wieści owej bladej twarzy. Wejdźcież i poszukajcie go!
Dowódca przebiegł okiem komnatę i rzekł:
— Wojownik nie wchodzi do wigwamu kobiet. Tutaj niema Apacza. Oko moje dostrzegłoby go.
— To zbadajcie inne pokoje!
Minęła godzina, zanim Indyanie skończyli poszukiwania. Nie znalazłszy ani śladu po Apaczu, powrócili jeszcze raz. Panie musiały opuścić izbę, którą przeszukano ponownie. Czerwonoskórzy podnosili nawet koce i materace, leżące na gołej ziemi, a nawet podważali podłogę, podejrzewając, że są pod nią miejsca puste. Wreszcie upewnili się, że w estancyi niema Dobrego Męża. Gdy dowódca to przyznał, rzekł Old Death:
— Powiedziałem wam to z góry, ale wy nie chcieliście wierzyć. Zaufaliście bardziej kłamcy, aniżeli mnie, przyjacielowi Komanczów. Gdy przybędę do Białego Bobra, poskarżę się na was przed nim.
— Czy mój biały brat chce się udać do niego? W takim razie niech z nami pojedzie!
— To niemożliwe. Mój koń zmęczył się bardzo i dopiero jutro zdolny będzie do dalszej jazdy, a wojownicy Komanczów dziś jeszcze opuszczą te strony.
— Nie. Zostajemy tutaj. Słońce idzie na spoczynek, a my nocą nie jeździmy. Wyruszymy o świcie, może więc biały brat nam towarzyszyć.
— Dobrze! Ale ja nie jestem sam. Mam jeszcze czterech przyjaciół z sobą.
— Ich także Biały Bóbr chętnie powita. Czy biali bracia pozwolą nam spocząć tej nocy w swem pobliżu?
— Nie sprzeciwiam się temu — odrzekł Meksykanin. — Słyszeliście odemnie, że jestem przyjacielem czerwonych mężów, jeśli pokojowo do mnie przychodzą. Na dowód tego daruję wam wołu na zarznięcie. Rozniećcie ognisko i upieczcie go sobie.
Ta obietnica sprawiła bardzo dobre wrażenie na Komanczach, naprawdę teraz przekonanych, że popełnili niesłuszność. Starali się więc obecnie być względem nas jak najbardziej pokojowymi. Oczywiście przyczyniło się do tego w największej mierze poważanie, jakie mieli dla Old Deatba. Nie dotknęli rzeczywiście niczego i wyszli z domu dobrowolnie. Spuszczono schody, a brama stała otworem. Na platformie pozostało kilku uzbrojonych peonów na straży. Pomimo bowiem zmiany w usposobieniu czerwonoskórych należało być ostrożnym. Reszta nas zeszliśmy na dół, poczem nadjechali także wakerowie i otrzymali rozkaz schwytania jednego wołu. Wszystkie konie Komanczów znajdowały się z przodu za murem, okalającym dziedziniec, strzeżone przez trzech wojowników. Po drugiej stronie domu stał również jeden. Teraz odwołano tych ludzi. Jeden z nich był właśnie tym, którego zwabiłem był za rzekę. Jego mocno niezupełne ubranie było jeszcze całkiem mokre. Wrócił on był na swe stanowisko, ale nie miał jeszcze sposobności donieść dowódcy o tem, co się stało. Teraz przystąpił doń i opowiedział mu wszystko, ale tak, że my biali nie mogliśmy nic usłyszeć. Kończył już widocznie swoje sprawozdanie, kiedy wzrok jego padł na mnie. Z powodu pomalowania całej twarzy nie zauważyłem zmiany wyrazu w jego obliczu, ale wykonał nagle ruch gniewu, wskazał na mnie i zawołał do dowódcy kilka słów indyańskich, których nie zrozumiałem. Wymieniony zwrócił na mnie groźnie badawczy wzrok, zbliżył się do mnie, mówiąc:
— Młoda blada twarz przepłynęła przedtem przez rzekę! Powaliłeś tego czerwonego wojownika?
Old Death ujął się za mną, pytając dowódcy, o co chodzi. Ten przedstawił wypadek ze strażnikiem, na co skut zaśmiał się wesoło i powiedział:
— Zdaje się, że czerwoni wojownicy nie umieją rozróżniać bladych twarzy. Kto wie wogóle, czy to bladą twarz spotkał ten syn Komanczów.
— To był biały — odrzekł dotyczący tonem pewnym. — I nikt inny, jak tylko ten. Widziałem jego twarz, kiedy płynął, leżąc na plecach. Miał na sobie także to samo ubranie.
— Tak! W ubraniu płynął przez rzekę? Twoje jest jeszcze mokre, ale dotknij się jego ubrania, a przekonasz się, że całkiem suche.
— On zdjął mokre ubranie, a w domu wdział suche.
— A jak wszedł? Czy nasi wojownicy bramy nie pilnowali? Nikt nie może dostać się do tego domu, ani zeń wyjść bez tych schodów, na których stali Komancze. Czy mój młody towarzysz mógł zatem być poza domem?
Przyznali to, a wyprowadzony w pole strażnik sam nabrał wkońcu przekonania, że się pomylił. Gdy potem hacyendero zauważył, że w okolicy włóczy się banda koniokradów, do których musiał należeć ten biały, sprawa była załatwiona. Zagadką zostało tylko to, że nie było śladu, w którą stronę udał się ten człowiek. Dla jej rozwiązania przejechał dowódca ze strażnikiem i kilku innymi wojownikami przez bród, a potem na opisane miejsce. Szczęściem zaczęło się już ściemniać, dokładne więc badanie odbyć się już nie mogło. Przebiegły Old Death wziął mnie z sobą, aby się przejść wzdłuż rzeki. Z oczyma, zwróconemi na Komanczów po drugiej stronie, ale zajęci nimi tylko pozornie, szliśmy powoli i zatrzymaliśmy się przy petuniach. Tam odezwał się skut tak cicho, że mogłem to usłyszeć tylko ja i człowiek, znajdujący się w czółnie:
— Tu stoi Old Death i blada twarz, która Dobrego Męża tutaj schowała. Czy poznaje mnie wódz Apaczów go głosie?
— Tak — zabrzmiała równie cicha odpowiedź.
— Komancze myślą teraz, że Dobrego Męża tu niema. O świcie wyruszą dalej. Czy mój brat potrafi wytrzymać w czółnie tak długo?
— Apacz wytrzyma, bo zapach wody go orzeźwia i gorączka już nie wróci. Ale wódz Apaczów bardzo pragnąłby wiedzieć, jak długo pozostanie tu Old Death z towarzyszami.
— Odjeżdżamy jutro razem z Komanczami.
— Uff! Czemu brat mój przyłącza się do naszych nieprzyjaciół?
— Bo szukamy ludzi, którzy się u nich znajdują.
— Czy biali mężowie spotkają się także z wojownikami Apaczów?
— To bardzo łatwo być może.
— W takim razie chciałbym młodemu wojownikowi, który życie naraził, aby mnie tutaj schować, dać totem, które sprawi, że go Apacze chętnie przyjmą u siebie. Old Death jest chytrym i doświadczonym myśliwcem. Jego nie przyłapią te psy Komancze, jeśli mi w ciemności przyniesie nóż i kawałek białej skóry. Przed świtem zabierze sobie totem, które w nocy sporządzę.
— Przyniosę jedno i drugie. Czy życzysz sobie jeszcze czego?
— Nie. Apacz jest zadowolony. Oby dobry Manitou czuwał zawsze nad ścieżkami Old Deatha i młodej bladej twarzy!
Teraz powróciliśmy do domu. Nikomu nie wpadło w oko to, że staliśmy przez minutę nad rzeką.
— To wielka rzadkość — zaczął do mnie Old Death — żeby biały otrzymał totem od wodza indyańskiego. Macie dużo szczęścia, sir. Pismo własnoręczne Dobrego Męża może wam się bardzo przydać.
— A wy rzeczywiście postaracie się dlań o nóż i skórę? Jeśli was podpatrzą, to będzie po was i po Apaczu.
— Nonsens! Czy uważacie mnie za ucznia? Ja wiem zawsze dokładnie, na co się mogę odważyć, a na co nie.
Dowódca Komanczów powrócił, nic nie wskórawszy, śladu bowiem nie można było już wyraźnie rozpoznać.
Dzień minął bez nowych wypadków, a noc tak samo. Rano zbudził mnie Old Death i wręczył mi czworokątny kawałek białej skóry. Przypatrzyłem mu się, lecz nie zauważyłem nie szczególnego, gdyż kilka wcięć na gładkiej stronie skóry nie przedstawiało dla mnie żadnego znaczenia.
— To jest totem? — spytałem. — Nie znajduję tu nic nadzwyczajnego.
— To też nie potrzebne. Dajcie to pierwszemu spotkanemu Apaczowi, a wyjaśni wam, jaki skarb posiadacie. Pisma na totemie teraz jeszcze nie widać, bo Dobry Mąż nie miał farby przy sobie, ale skoro dacie to Apaczowi, zabarwi on wcięcia, poczem wystąpią odpowiednie figury. Tylko na miłość Boga kryjcie się z tem przed Komanczami, bo uważaliby was za przyjaciela Apaczów. Przebierzcie się teraz i zejdźcie na dół. Komancze wnet będą gotowi do drogi.
Dzicy spożywali śniadanie, złożone z pozostałych od wczoraj resztek mięsa. Potem sprowadzili konie, by je napoić. Odbyło to się szczęściem powyżej miejsca, na którem znajdował się chory Apacz. Potem ukazał się także hacyendero z obydwiema paniami, które już się wcale czerwonoskórych nie bały. Ujrzawszy nasze konie, rzekł do Old Deatha, kiwając głową:
— To nie dla was konie, sennor. Wy wiecie, co wart dobry koń. Sennor Lange i jego syn nic mnie nie obchodzą tak samo, jak i murzyn, wy zaś jesteście moim dawnym przyjacielem, a ponieważ tak kochacie tego młodego pana, przeto i ja otworzyłem dlań moje serce. Dostaniecie obaj lepsze konie.
Przyjęliśmy z podziękowaniem propozycyę hacyendera. Na jego rozkaz schwytali wakerowie dwa półdzikie konie, które musieliśmy wziąć w miejsce naszych. Potem pożegnaliśmy się z nim i z paniami i wyruszyliśmy dalej z Komanczami.
Słońce nie wychyliło się było jeszcze ponad horyzont, kiedy przeszliśmy przez Elm Creek i popędziliśmy cwałem na zachód. My i dowódca Komanczów jechaliśmy na przedzie, a jego ludzie za nami. Doznawałem przytem uczucia niepewności i zdawało mi się ciągle, że mnie w plecy musi ugodzić włócznia, albo strzała. Indyanie, siedzący na małych, kosmatych i chudych, a jednak wytrwałych, koniach, przez uzbrojenie swoje, pomalowanie twarzy i wogóle swojem zachowaniem nie budzili zbytniej ufności ku sobie. Old Death uspokoił mnie jednak co do tego. Nie było jeszcze o tem mowy, kiedy i gdzie spotkamy główny oddział Komanczów. Teraz zaś dowiedzieliśmy się, że ci nie czekali na powrót pięćdziesięciu wysłanych, lecz, że dowódca tych ostatnich otrzymał rozkaz wzięcia do niewoli Dobrego Męża, dostarczenia go pod eskortą dziesięciu ludzi do wsi Komanczów, gdzie miał zginąć na palu i w męczarniach. Pozostałym czterdziestu polecono pośpiesznem tempem jechać ku Rio Grande, poszukać tam tropu głównego oddziału, aby się z nim potem połączyć. Biały Bóbr dowiedziawszy się od Gibsona, że Winnetou umknął przez rzekę i natychmiast zaalarmuje Apaczów, postanowił działać jak najprędzej, aby przecież jeszcze zaskoczyć nieprzyjaciół, zanim będą gotowi do obrony. Nam zależało przedewszystkiem na tem, żeby Gibsona u Komanczów pochwycić.
W niespełna dwie godziny przybyliśmy na miejsce, gdzie nasi indyańscy towarzysze odłączyli się wczoraj od głównego oddziału. Na południe przed nami leżał nad Rio Grande wąwóz Eagle z fortem Dunkan, który Indyanie musieli ominąć. Po następnych dwu godzinach pokazały się znowu ślady trawy: pustynia Nueces była już za nami. Trop, po którym jechaliśmy, tworzył linię zupełnie prostą. Nie przecinała jej żadna inna, Indyanie więc przejechali niepostrzeżenie. Ziemia pokrywała się coraz bujniejszą zielonością, aż nareszcie ujrzeliśmy przed sobą las. To zapowiadało blizkość Rio Grande del Norte.
— Uff! — rzekł dowódca tonem ulgi. — Nie spotkała nas żadna blada twarz i nikt nie wzbroni nam przeprawy przez rzekę. Te psy Apacze zobaczą nas niebawem u siebie i zawyją ze strachu na widok naszych dzielnych wojowników.
Jechaliśmy przez pewien czas powoli pod wiązami, jaworami, klonami i drzewami kauczukowemi, dopóki nie przybyliśmy nad rzekę. Trop, który się ciągnął milami i służył nam za przewodnika, prowadził prosto do brodu. Rio Grande była tu bardzo szeroka, ale wody nie wiele w swych falach toczyła. Wystawały z niej nagie ławice, utworzone jednak przez lotny piasek, wskutek czego znajdowało się w nich dużo miejsc, gdzie można było się zapaść. Tu na brzegu rozłożyli się byli Komancze poprzedniej nocy obozem. Należało przypuścić, że wyruszyli tak wcześnie, jak my, ale nie mogli jechać tak prędko, gdyż zdążali przez okręg wypraw Apaczów i musieli zachowywać środki ostrożności, co oczywiście opóźniało jazdę. Zauważyliśmy również, że przeprawy dokonano z wielką ostrożnością. Liczne ślady stóp dowodziły, że kilku wojowników zsiadło z koni, aby pieszo zbadać zwodnicze pokłady. Miejsca, nadające się do przejścia, wytyczyli wbitemi w ziemię gałązkami, czem bardzo ułatwili nam przeprawę. Ławice dzieliły rzekę na kilka odnóg, które musieliśmy przepłynąć na koniach. Na drugim brzegu natrafiliśmy znów na pas drzew i zarośli, poczem nastąpił znowu piasek. Znajdowaliśmy się w okolicy, położonej między Rio Grande a Bolson de Mapimi, nadającej się doskonale do wycieczek dzikich hord indyańskich. Tylko zrzadka przerywały pola kaktusów szeroką, piasczystą, równinę, przez którą prowadził trop całkiem wyraźny na zachód z lekkiem pochyleniem ku południowi. Pomyliłem się jednak, sądząc, że dziś jeszcze dościgniemy Komanczów. Piasek, odrzucany daleko kopytami końskiemi, dowodził, że się bardzo śpieszyli. Około południa minęliśmy łańcuch nizkich, nagich wzgórz, poczem wjechaliśmy znowu na piasczystą pustynię.
Podziwiałem wytrwałość koni indyańskich, które nawet popołudniu nie okazywały jeszcze wcale znużenia. Konie Langego, jego syna i murzyna nadążały tylko z trudem. Natomiast wierzchowiec Old Deatha i mój dowiodły, że wyszliśmy dobrze na zamianie. Mrok już zapadał, kiedy nagle zmienił się kierunek tropu. Niespełna przed kwadransem przecięliśmy byli konną drogę, wiodącą z San Fernando do Baya, a teraz skręcał trop ku południowemu zachodowi. Powód, który to wywołał, wytłumaczył nam Old Death. Po śladach kopyt widać było, że Komancze zatrzymali się tutaj. Wprost od północy stykał się z ich tropem trop dwu jeźdźców. Stary zsiadł z konia, przypatrzył się nowemu tropowi i rzekł:
— Tu przybyli do Komanczów dwaj ludzie, Indyanie. Przynieśli im wiadomość, która wojowników Białego Bobra skłoniła do zmiany kierunku. My musimy zrobić to samo.
Dowódca zsiadł także z konia i potwierdził orzeczenie Old Deatha po zbadaniu tropu. Zwróciliśmy się więc na południe, jadąc ustawicznie, dopóki widać było trop, gdyż tego dnia należało przebyć przestrzeń jak największą. Nawet gdy się ściemniło, można było jeszcze odróżnić trop od gładkiej powierzchni piasku. Później jednak wszystko poczerniało. Już chcieliśmy się zatrzymać, gdy wtem koń mój rozdął nozdrza i zarżał, usiłując biec dalej. Spełniłem jego wolę, gdyż przypuszczałem, że poczuł wodę. W kilka minut przybyliśmy rzeczywiście nad rzekę, gdzie urządziliśmy postój.
Po takiej, dla ludzi i koni natężającej, jeździe była ta woda prawdziwem pokrzepieniem. Wybraliśmy wkrótce miejsce na obóz, czerwonoskórzy postawili straże i powierzyli konie ich opiece, a my biali posiadaliśmy razem. Old Death zaczął obliczać, jaka to mogła być rzeka, na którą natknęliśmy się tak niespodzianie i przyszedł do przekonania, że to Morelos, wpadająca pod fortem Dunkan do Rio Grande. Nazajutrz okazało się, że jesteśmy nad ładną rzeką, przez którą nieopodal przepływali Komancze. My zrobiliśmy to samo i puściliśmy się dalej ich tropem. Około południa skręcał trop znowu na zachód, a przed nami wynurzyły się nagie góry. Old Death przybrał minę zafrasowanego, a zapytany przezemnie o powód, odrzekł:
— Nie podoba mi się ta historya. Nie mogę pojąć Białego Bobra, dlaczego się w te strony zapuszcza. Czy wiecie, jaka to ładna okolica przed nami?
— Bolson de Mapimi.
— A znacie tę pustynię?
— Nie.
— Mapimi, to prawdziwe rojowisko, z którego po wszystkie czasy wypadały dzikie narody, aby po zbójecku rzucać się na kraje przyległe. Nie koniecznie jednak należy sądzić, że musi to być kraj żyzny, skoro wylęga się w nim takie mnóstwo ludzi. Doświadczenie poucza, że miejsca pustynne były zawsze punktem wyjścia wędrówek ludów. Do plemion, mieszkających na tym płaskowyżu, w tych przesmykach, ostępach i dolinach, nie podobna przystąpić. Wiem dobrze, że usadowiło się tam kilka hord Apaczów. Jeżeli Komancze mają zamiar napaść na nich, to mi ich żal; nie Apaczów, lecz Komanczów. Na północy snują się Apacze pomiędzy Rio del Norte a Rio Pecos i zajmują cały północny zachód aż poza Gilę. Komancze idą więc w pułapkę, która łatwo może się zamknąć za nimi.
— O biada! W takim razie i my w niej!
— Tak, ale ja nie obawiam się zbytnio. Nie zrobiliśmy Apaczom nic złego i spodziewam się, że wrogo z nami nie postąpią. W razie potrzeby podziała wasz totem.
— Możebyśmy ostrzegli Komanczów?
— Spróbujcie tylko, sir! Powiedzcie mu dziesięć razy, że głupi, a nie uwierzy. Wyraziłem przedtem dowódcy swoje przypuszczenia. On na to ofuknął mnie i odrzekł, że musi iść za tropem Białego Bobra, a my, jeśli nie chcemy tego uczynić, możemy obrać kierunek, jaki nam się spodoba.
— To było grubiaństwo!
— Tak, Komancze nie odbyli kursów towarzyskiej grzeczności i konwersacyi. Dziwiłbym się, gdyby tam w górze nie nawarzyło się coś nad nami. Przeszliśmy przez granicę, ale czy i jak wrócimy znów przez nią, to wydrukowane jest w książce, której ja nie czytałem jeszcze dotychczas.




<section begin="IV" />
ROZDZIAŁ IV.
Przez Mapimi.

Byłem pewien, że schwytam Gibsona jeszcze na terytoryum Stanów Zjednoczonych. Teraz musiałem udać się za nim aż do Meksyku i to w najniebezpieczniejsze strony tego kraju. Droga, którą należało obrać, aby się dostać do Chihuahua, styka się na północy z pustynią Mapimi i wiedzie przeważnie przez wolny, otwarty, kraj. Tymczasem trzeba nam było teraz zwrócić się na południe, gdzie nas czekały trudne do pokonania niebezpieczeństwa. Te przygnębiające myśli potęgowało jeszcze fizyczne znużenie, któremu ulegali nawet Komancze. Od hacyendy caballera jechaliśmy rzeczywiście forsownie. Czerwonoskórym wyszło suszone mięso, a nam kończył się także zapas, dany przez hacyendera. Teren wznosił się zwolna. Dotarliśmy do gór, które spostrzegliśmy w południe, skalistych mas bez wszelkiego roślinnego porostu. Przeciskaliśmy się pomiędzy niemi ciągle ku południowi. Pomiędzy stromemi zboczami skwar wzmógł się jeszcze bardziej, aniżeli na otwartej równinie. Konie szły w coraz wolniejszem tempie. Także główny oddział Komanczów posuwał się tu bardzo powoli, co było można poznać po śladach. Nad nami unosiło się kilka sępów już od kilku godzin, jak gdyby się spodziewały, że nasze wyczerpanie przysporzy im łupu obficie. Wtem, gdy objechaliśmy załom, ściemnił się na południu pas widnokręgu, prawdopodobnie z powodu gór, lasem <section end="IV" /> <section begin="IV" />pokrytych. Konie, jak gdyby zauważyły to także, ruszyły natychmiast szybciej. Oblicze Old Deatha rozjaśniło się.
— Teraz domyślam się, dokąd zdążamy — rzekł. — Znajdujemy się, jak mi się zdaje, w pobliżu zlewiska rzeki Sabinas, spływającej z Mapimi. Jeśli Komancze pojechali w górę jej biegu, to bieda skończy się niebawem. Tam, gdzie jest woda, muszą być drzewa i trawa i zwierzyna nawet w tej smutnej okolicy. Podpędźmy konie! Im bardziej natężymy je teraz, ten rychlej spoczną.
Trop skręcał znowu na wschód. Wjechaliśmy w wązki parów, a minąwszy go, ujrzeliśmy przed sobą zieloną dolinę, nawodnioną strumykiem. W jednej chwili znaleźliśmy się nad nim i zeskoczyliśmy z siodeł. Gdyby nawet Komancze byli chcieli zapanować nad sobą, byliby musieli pogodzić się z wolą koni. Skoro się one jednak napiły wody, dosiedliśmy ich i podążyliśmy dalej. Strumyk wpadał potem do większego potoku, którym ruszyliśmy w górę. Przybyliśmy potem do cassionu ze ścianami, porosłemi tu i ówdzie krzakami. Poza nim prowadziła droga mimo zielonych zboczy, których barwa mile działała na nasz oślepiony słońcem wzrok. Tymczasem zaczęło się zmierzchać, wobec czego należało poszukać miejsca na obóz. Dowódca uparł się, żeby dotrzeć jeszcze aż do drzew następnych i musieliśmy go posłuchać, mimo że konie ciężko potykały się o leżące na ziemi kamienie. Noc już prawie zapadła, kiedy nagle na nas zawołano. Dowódca odpowiedział radośnym tonem, gdyż głos ów wydany był w języku Komanczów. Zatrzymaliśmy się w tem miejscu nareszcie. Old Death pojechał przodem z dowódcą, lecz wnet powrócił i rzekł:
— Obóz Komanczów przed nami. Stan tropu nie wskazywał jeszcze na to blizkie spotkanie, ale oni nie mając odwagi jechać dalej po nieznanej sobie okolicy, zatrzymali się tu i rozesłali wywiadowców, którzy od południa nie powrócili dotychczas. Chodźcie naprzód! Zaraz zobaczycie ogniska.
— Ja sądzę, że podczas takiej wyprawy wojennej nie roznieca się ognisk w obozie — zauważyłem ja.
<section end="IV" /> <section begin="IV" />— Teren na to pozwala. Wysławszy ludzi na zwiady, są pewni, że w pobliżu niema nieprzyjaciela, któryby dostrzegł ogniska.
Pojechaliśmy jeszcze trochę naprzód. Gdy się parów skończył, ujrzeliśmy około dziesięciu ognisk nie z wysokiemi, lecz przytłumionemi płomieniami, jak zazwyczaj u Indyan. Przed nami rozciągała się okrągła, bezdrzewna kotlina, otoczona dokoła zboczami dość stromemi, co Komancze uważali za korzystne dla swego bezpieczeństwa.
Ci czerwoni wojownicy, z którymi jechaliśmy dotąd, udali się wprost do obozu, a nam polecili zaczekać, dopóki po nas nie wrócą. Za dobrą chwilę przyszedł jeden z nich, by nas zaprowadzić do wodza, który siedział przy środkowem ognisku, otoczonem wielu innemi, w towarzystwie dwu, prawdopodobnie znakomitych, wojowników. Siwe włosy miał związane w węzeł, w którym tkwiły trzy orle pióra. Ubrany był w mokassyny, czarne spodnie, kamizelkę i bluzę z jaśniejszej materyi, a obok niego leżała dubeltówka. Z za pasa wystawał mu stary pistolet. W ręku trzymał nóż i kawałek mięsa, które na nasz widok odłożył. Woń pieczonej koniny rozchodziła się w powietrzu. Tuż obok miejsca, na którem wódz siedział, szemrało źródło, tryskające z ziemi. Nie zsiedliśmy byli jeszcze z koni, kiedy dokoła nas utworzył się zwarty krąg wojowników, pośród których dostrzegłem kilka białych twarzy. Zabrano nam konie natychmiast i odprowadzono je. Ponieważ Old Death zgodził się na to bez sprzeciwu, nie widziałem w tem nic niebezpiecznego. Wódz powstał razem z obydwoma towarzyszami, przystąpił do Old Deatha, podał mu rękę na sposób białych ludzi i rzekł przychylnie poważnym tonem:
— Mój brat Old Death robi niespodziankę wojownikom Komanczów. Nie mogli bowiem nawet przypuścić, że się z nim tu spotkają. Pozdrawiamy go i zapraszamy do wspólnej walki przeciwko tym psom, Apaczom.
Mówił, prawdopodobnie dla tego, żebyśmy i my <section end="IV" /> <section begin="IV" />rozumieli, żargonową mieszaniną. Old Death odpowiedział mu w ten sam sposób:
— Mądry Manitou prowadzi Swoje dzieci dziwnemi drogami. Szczęśliwy, kto na każdej z tych dróg spotka przyjaciela, któremu może zaufać. Czy Biały Bóbr zapali także z moimi przyjaciółmi fajkę pokoju?
— Twoi przyjaciele są także moimi przyjaciółmi. Niechaj zajmą miejsce obok mnie i wypiją pokój z kalumetu wodza Komanczów!
Old Death usiadł, a my poszliśmy za jego przykładem, tylko murzyn odstąpił i usiadł w trawie. Czerwonoskórzy stali w milczeniu i bez ruchu dokoła nas jak posągi. Nie mogłem rozpoznać twarzy poszczególnych białych, bo blask ognia do nich nie dochodził. Oyo-kolca zdjął z szyi kalumet, napełnił fajkę tytoniem z kapciuka, wiszącego mu u pasa, i zapalił, poczem nastąpiła ta sama ceremonia, co z jego synem. Teraz dopiero byliśmy pewni, że nie grozi nam nic ze strony Komanczów.
Gdyśmy czekali przed obozem, pouczył dowódca oddziału, z którym przyjechaliśmy, Białego Bobra, w jaki sposób zetknęliśmy się z jego oddziałem. Stary wódz poprosił Old Deatha, żeby mu jeszcze raz opowiedział, jak się wszystko odbyło, a ten dokonał tego w taki sposób, że ani na nas, ani na sennora Atanasio nie mogło paść żadne podejrzenie.
Biały Bóbr patrzył czas jakiś przed siebie w zadumie, a potem rzekł:
— Wierzę mojemu bratu, albowiem, gdybym nawet chciał wątpić, nie znajduję w jego opowiadaniu nic, z czego mógłbym wnosić, że stara się mnie oszukać. Muszę jednak i tamtej bladej twarzy wierzyć, gdyż on nie ma powodu do okłamywania wojowników Komanczów, a zresztą kłamstwo przypłaciłby życiem. Ów biały znajduje się u nas, a byłby już dawno spróbował zniknąć, gdyby nas był w błąd wprowadził. Wobec tego stanu rzeczy nie mogę nic innego przypuścić jak to, że jeden z was się pomylił.
Z jego stanowiska było to bardzo bystro pomyślane.<section end="IV" /> <section begin="IV" />Old Death musiał się mieć na baczności. Jakżeż łatwo mogło Białemu Bobrowi przyjść na myśl wysłać jeszcze raz syna, aby hacyendera zaskoczył nocą. Najlepiej było dać jakieś prawdopodobne i wiarygodne wyjaśnienie możliwej pomyłki. O tem i skut pomyślał, bo tak się na to odezwał:
— Pomyłka zaszła istotnie, ale nie mnie, lecz ową bladą twarz srodze oszukano. Gdzie znajdzie się człowiek, któryby zdołał oszukać Old Deatha? O tem wie także mój brat czerwony.
— Niechaj mi więc brat mój opowie, jak się to stało!
— Najpierw muszę zaznaczyć, że zwiedziono przedewszystkiem samego wodza Komanczów.
— Kto to uczynił? — zapytał Biały Bóbr, przybierając naraz surowy wyraz twarzy.
— Przypuszczam, że wszystkie blade twarze, które są u ciebie.
— Przypuszczenia nie wolno mi słuchać. Daj na to dowód! Jeśli oszukują mnie ci, z którymi wypaliliśmy fajkę pokoju, to muszą umrzeć!
— A więc nie tylko podałeś im rękę na znak pokoju, lecz nawet wypaliłeś z nimi kalumet? Gdybym wówczas był z tobą, nie byłbym do tego dopuścił. Żądany dowód zaraz przedstawię. Powiedz mi, czyim jesteś przyjacielem, czy prezydenta Juareza?
Zapytany wykonał ręką ruch lekceważenia i odpowiedział:
— Juarez jest odszczepieńcem czerwonoskórych, bo mieszka w domu i prowadzi życie na sposób bladych twarzy. Gardzę nim. Wojownicy Komanczów użyczyli swego męstwa wielkiemu Napoleonowi, a on darowuje im za to koce, broń, konie i oddaje im w ręce Apaczów. Blade twarze również sprzyjają Napoleonowi.
— To właśnie jest kłamstwo, którem cię zwiedli. Oni przybyli do Meksyku, aby służyć Juarezowi. Moi towarzysze mogą to poświadczyć. Wiesz przecież, kogo wielki biały ojciec w Waszyngtonie wziął w swoją opiekę?
<section end="IV" /> <section begin="IV" />— Juareza.
— Wiesz o tem także, że po tamtej stronie granicy zaciągają do wojska ludzi, których potajemnie wysyłają tutaj do Juareza. W La Grange mieszka Meksykanin, nazwiskiem Cortesio. My sami byliśmy u niego, a ci dwaj ludzie byli jego sąsiadami i przyjaciółmi. On powiedział im i nam, że zaciąga wojowników dla Juareza, a kilku z białych, znajdujących się u ciebie, zrobił już żołnierzami. Reszta to wojsko, towarzyszące nowozaciężnym. Jesteś nieprzyjacielem Juareza, a mimoto wypaliłeś z jego żołnierzami fajkę pokoju, ponieważ oni cię okłamali...
Oko wodza zaiskrzyło się gniewem. Chciał się odezwać, ale Old Death mu przerwał:
— Pozwól mnie wpierw przemówić! Te blade twarze zatem są żołnierzami Juareza. Przybyli na hacyendę przyjaciela Napoleona, sennora Atanasio, który gościł u siebie znakomitego sędziwego dowódcę Francuzów. Blade twarze byłyby zabiły tego człowieka, gdyby go były poznały. Musiał zatem udać chorego i położyć się. Posmarowano mu twarz na ciemno, aby go uczynić podobnym do Indyanina. Gdy blade twarze go ujrzały i zapytały, kto on, odpowiedziano im, że to Dobry Mąż, wódz Apaczów.
Wódz podniósł brwi. Wierzył już opowiadającemu, ale był na tyle ostrożny, że zapytał:
— Dla czego podano właśnie to imię?
— Ponieważ Apacze są po stronie Juareza. Blade twarze musiały więc w tym człowieku widzieć swego przyjaciela. Był on stary i miał siwe włosy, których niepodobna było ukryć. Wiedziano, że Dobrego Męża włosy również są białe, przeto jego imienia użyto do tego podstępu.
— Uff! Teraz ciebie rozumiem. Ten sennor jest z pewnością bardzo rozumnym człowiekiem, skoro wpadł na taką wymówkę. Ale gdzie był dowódca Napoleona, kiedy nadeszli moi wojownicy? Oni go nie widzieli.
— Bo opuścił czemprędzej ten dom. Twierdzenie<section end="IV" /> <section begin="IV" />jakoby Winnetou przyprowadził Dobrego Męża było tylko wymówką. Blade twarze w to uwierzyły, potem natknęły się na ciebie i twoich wojowników, a wiedząc, że Komancze są przyjaciółmi Francuzów, zgłosili się do ciebie jako tacy.
— Wierzę ci, lecz muszę mieć dowód pewny, że są stronnikami Juareza, bo nie mógłbym ich ukarać, ponieważ wypalili z nami także kalumet.
— Powtarzam, że ci ten dowód dam. Przedtem jednak przyjmij do wiadomości, że pomiędzy temi białemi twarzami znajdują się dwaj ludzie, których ja chcę pojmać.
— Dlaczego?
— Bo są naszymi nieprzyjaciółmi, a konie nasze były przez wiele dni na ich tropie.
To była najlepsza odpowiedź. Gdyby Old Death był długo i szeroko opowiadał o Gibsonie i Wiliamie Ohlercie, nie byłby osiągnął tego, co uzyskał krótkiemi słowy „są naszymi nieprzyjaciółmi.“ Okazało się to zaraz, gdyż wódz zawołał:
— Jeśli są twoimi nieprzyjaciółmi, to będą także naszymi, skoro odbierzemy im dym pokoju. Daruję ci obydwu.
— Dobrze. Każ tu przyjść dowódcy bladych twarzy! Kiedy będę z nim mówił, poznasz z łatwością, że mam słuszność, nazywając go stronnikiem Juareza.
Na dany przez wodza znak, nadszedł jeden z wojowników, a otrzymawszy dotyczące polecenie, przystąpił do jednego z białych, powiedział mu kilka słów, poczem zbliżyła się do nas wysoka, tęga, postać z wielką brodą i marsowatym wyrazem na twarzy.
— O co chodzi? — zapytał, mierząc nas ponurym, nieprzyjaznym, wzrokiem. Gibson zapewne poznał mnie i uprzedził jego, że po nas nie należy się spodziewać niczego dobrego. Bardzo byłem ciekaw, jak Old Death wybrnie z tej trudności. Stary, przebiegły, skut spojrzał pytającemu przychylnie w oczy i odpowiedział bardzo uprzejmie:
<section end="IV" /> <section begin="IV" />— Mam was pozdrowić od sennora Cortesio w La Grange.
— Wy go znacie? — wtrącił szybko, nie przeczuwając, że chwyta w zęby bardzo niebezpieczną wędkę.
— Oczywiście — potwierdził skut. — Jesteśmy przyjaciółmi od dawna. Przybyłem do niego niestety zapóźno i nie zdołałem się z wami zobaczyć, on jednak podał mi kierunek, w którym mamy się udać za wami.
— Rzeczywiście? W takim razie jesteście niewątpliwie jego przyjacielem. Który kierunek wam wskazał?
— Bród pomiędzy Las Moras i Rio Moral, a potem przez Baya i Tabal do Chihuahua. Wy zboczyliście oczywiście nieco z tego kierunku.
— Ponieważ spotkaliśmy naszych przyjaciół Komanczów.
— Waszych przyjaciół? Ja sądzę, że wojownicy Komanczów są waszymi przeciwnikami.
Biały zakłopotał się widocznie, wstrząsnął ramionami i kaszlnął, aby dać znak Old Deathowi, ten jednak udał, że nic nie zauważył i mówił dalej:
— Wy stoicie przecież po stronie Juareza, Komancze zaś walczą za Francuzów.
Teraz skupił Meksykanin myśli i oświadczył:
— Sennor, pod tym względem bardzo się mylicie; my także sprzyjamy Francuzom.
— I prowadzicie ochotników ze Stanów Zjednoczonych do Meksyku?
— Dla Napoleona.
— Ach tak! Więc sennor Cortesio zaciąga w szeregi Napoleona?
— Naturalnie. Dla kogóżby innego?
— Ja sądzę, że dla Juareza.
— Ani mu się nie śniło!
— Pięknie! Dziękuję za to wyjaśnienie, sennor. Możecie wrócić na swoje miejsce.
Twarz wezwanego drgnęła gniewem. Czy miał pozwolić na to, żeby go ten nieznany człowiek odprawiał jak podwładnego?
<section end="IV" /> <section begin="IV" />— Sennor! — rzekł. — Skąd macie prawo w ten sposób do mnie się odzywać?
— Przy tem ognisku siedzą tylko wodzowie i osoby wybitne.
— Ja jestem oficerem!
— Juareza? — spytał skwapliwie Old Death.
— Tak... nie, nie, Napoleona, jak to już powiedziałem.
— Aha, teraz wygadaliście się wspaniale. Oficer powinien, zwłaszcza w takich warunkach, lepiej pilnować języka. Skończyłem z wami, możecie odejść.
Oficer chciał coś jeszcze powiedzieć, ale wódz uczynił ręką ruch rozkazujący na znak, żeby się oddalił, a ten musiał posłuchać.
— No, cóż na to mój brat? — zapytał Old Death.
— Jego oskarża twarz — odrzekł Biały Bóbr — ale i to nie jest jeszcze dowodem.
— Ale jesteś już pewien, że jest oficerem i był u sennora Cortesio.
— Tak.
— Musi zatem należeć do partyi, dla której Cortesio zaciąga.
— Tak jest. Udowodnij mi jednak, że ten człowiek zaciąga w szeregi Juareza, a wtedy będę zadowolony.
— Oto masz dowód!
Old Death sięgnął do kieszeni i wydobył paszport, podpisany przez Juareza, rozwinął go i mówił dalej:
— Chcąc się przekonać, czy Cortesio pracuje dla Juareza, oraz czy wszystkie, przybywające doń, blade twarze są przyjaciółmi Juareza, udaliśmy, że pragniemy służyć w jego szeregach. Cortesio przyjął nas i dał każdemu z nas paszport z podpisem Juareza. Mój towarzysz może ci także swój pokazać.
Wódz wziął paszport i przypatrzył mu się dokładnie. Zły uśmiech przemknął mu po twarzy, gdy po chwili rzekł:
— Biały Bóbr nie nauczył się od białych sztuki mówienia na papierze, zna jednak dobrze znak, który tu widzi; to jest totem Juareza. Pomiędzy moimi <section end="IV" /> <section begin="IV" />wojownikami znajduje się młody człowiek, pół krwi, który jako chłopiec przebywał długo u bladych twarzy i umie kazać przemówić papierowi. Zaraz go tu zawezwę.
Gdy zawołał głośno jakieś imię, zbliżył się młody, jaśniej zabarwiony wojownik do ognia, wziął na rozkaz wodza papier do ręki i przeczytał napisane na nim słowa, tłómacząc je równocześnie. Ja go nie rozumiałem, ale twarz Old Deatha rozjaśniała się coraz to bardziej. Gdy pół dziki skończył, oddał paszport, dumny z tego, że zna taką sztukę i oddalił się. Old Death schował paszport i zapytał:
— Czy mój towarzysz ma swój także pokazać?
Wódz potrząsnął głową przecząco.
— Czy mój czerwony brat wierzy już, że go blade twarze okłamały i że są jego wrogami?
— Teraz nie wątpi już o tem. Zgromadzi zaraz swoich najwybitniejszych wojowników, aby się z nimi naradzić nad tem, co ma teraz począć.
— Czy ja wezmę udział w tej naradzie?
— Nie. Mój brat jest rozumny w radzie i odważny w czynie, ale nam go nie potrzeba, gdyż dowiódł, czego chciał dowieść. Co ma teraz nastąpić, to już jest rzeczą Komanczów, których okłamano.
— Jeszcze jedno! Nie należy to wprawdzie do tej samej sprawy, ale jest dla nas bardzo ważne. Dlaczego mój czerwony brat posunął się tak daleko na południe, czemu zapędza się aż na pustynne wyżyny?
— Komancze chcieli z początku jechać dalej na północ, ale dowiedzieli się, że Winnetou z wielkiemi hordami pociągnął ku Rio Conchos i że z tego powodu wsi Apaczów stoją pustkami. Zwróciliśmy się przeto czemprędzej na południe i zdobędziemy tu łupy, jakich nie zabraliśmy jeszcze nigdy.
— Winnetou ku Rio Conchos! Hm! Czy ta wiadomość zasługuje na wiarę? Od kogo ją masz? Czy od tych dwu Indyan, którzy idąc z północy zetknęli się z wami?
— Tak. Czy widzieliście ich trop?
<section end="IV" /> <section begin="IV" />— Widzieliśmy go. Co to za Indyanie byli?
— Ze szczepu Topia.
— Czy są jeszcze u ciebie i czy mogę z nimi pomówić?
— Mój brat może uczynić, co mu się spodoba.
— Czy także i z temi dwoma blademi twarzami, które mi chcesz wydać?
— Któżby ci tego bronił?
— W takim razie mam jeszcze tylko jedną prośbę. Pozwól mi obóz obejść dookoła. Jesteśmy w kraju nieprzyjacielskim, a ja pragnę się upewnić, że stało się wszystko, co konieczne dla naszego bezpieczeństwa.
— Uczyń to sobie, choć to niepotrzebne. Biały Bóbr wyznaczył porządek w obozie i w strażach, a nasi wywiadowcy znajdują się przed nami. Zatem wszystko w porządku.
Przyjaźń jego dla Old Deatha musiała być wielką, skoro się nie obraził tem, że skut chciał sam przypatrzyć się zarządzeniom i środkom ostrożności. Obaj dostojni Komancze, którzy siedzieli dotąd obok niego w milczeniu, powstali teraz i odeszli z godnością po wojowników, którzy mieli wziąć udział w naradzie. Reszta Komanczów pousiadała napowrót przy swych ogniskach. Obu Langom wyznaczono także miejsce przy jednem z nich i podano trzy tęgie kawałki pieczonej koniny. Old Death natomiast wziął mnie za rękę i pociągnął ku ognisku, przy którem siedzieli sami biali. Skoro ujrzano nas, powstał oficer, wyszedł naprzeciwko nas kilka kroków i zapytał po angielsku tonem niechętnym:
— Co miał właściwie oznaczać ten egzamin, master, który spodobało się wam odbyć ze mną?
Stary pozdrowił go uprzejmie i odrzekł:
— To wam później wyjaśnią Komancze, dlatego ja mogę sobie odpowiedzi oszczędzić. Zresztą znajdują się między wami koniokrady. Nie mówcie tylko takim wyniosłym tonem do Old Deatha! Wszyscy Komancze są po mojej stronie, a przeciwko wam. Wystarczy, żebym skinął, a będzie po was.
<section end="IV" /> <section begin="IV" />Odwrócił się od nich dumnie, ale został na miejscu, aby mnie dać sposobność do mówienia. Gibson i Wiliam Ohlert siedzieli także w szeregu. Drugi wyglądał bardzo cierpiąco i wynędzniale. Ubranie miał podarte, a włosy w dzikim nieładzie. Policzki mu się pozapadały, a oczy tkwiły głęboko w oczodołach. Zdawało się, że nie słyszał, ani nie widział, co się działo dokoła niego, trzymał w ręku ołówek, a na kolanie ćwiartkę papieru i wpatrywał się w nią nieustannie. Z nim na razie nie miałem nic do czynienia, gdyż on pozbawiony był swej woli. Zwróciłem się zatem do jego uwodziciela:
— Nareszcie spotykamy się, master Gibson! Spodziewam się, że od teraz będziemy razem przez czas dłuższy.
On roześmiał mi się wprost w twarz i odrzekł:
— Z kim mówicie, sir?
— Oczywiście, że z wami!
— To nie takie bardzo oczywiste. Tylko po waszym wzroku poznaję, że mnie macie na myśli. Zdaje się, że mnie nazwaliście Gibsonem?
— Istotnie.
— Ja się tak nie nazywam.
— Czy to nie wy uciekaliście przedemną w Nowym Orleanie?
— Master, wam się chyba coś plącze pod kapeluszem! Nie nazywam się Gibson!
— Kto ma tyle nazwisk, może z łatwością wyprzeć się jednego. Czy nie nazywaliście się w Nowym Orleanie Clinton, a w La Grange znowu sennor Gavilano?
— To jest istotnie moje właściwe i prawdziwe nazwisko. Czego wogóle chcecie odemnie? Zostawcie mnie w spokoju! Ja was nie znam!
— Wierzę bardzo. Urzędnik policyjny znajduje się czasem w takiem położeniu, że go nie poznają. Wypieraniem się nie wymkniecie mi się już teraz. Swoją rolę dograliście już do końca. Nie na to ścigałem was z Nowego Yorku aż tutaj, żebyście się ze mnie wyśmiali. Odtąd pójdziecie za mną tam, dokąd ja was zaprowadzę.
<section end="IV" /> <section begin="IV" />— Oho! A jeśli tego nie uczynię?
— To przywiążę was ładnie do konia, a zwierzę mnie już posłucha.
Na to on zerwał się, wydobył rewolwer i krzyknął:
— Człowiecze, powiedzcie jeszcze raz takie słowo, to was natychmiast dyabeł....
Nie dokończył. Old Death przystąpił do niego z tyłu i uderzył go kolbą w rękę tak silnie, że wypuścił rewolwer.
— Nie machajcie tak słowami, Gibsonie! — rzekł skut. — Są tutaj ludzie, którzy potrafią z łatwością zatkać wam tę wielką gębę!
Gibson ujął się za rękę, odwrócił się i krzyknął:
— Panie, czy mam was nożem pchnąć w żebra? Czy sądzicie, że się was zlęknę, dlatego że nazywacie się Old Death?
— Nie, mój młodzieńcze. Nie lękaj się, ale posłusznym być musisz. Jeśli ci się raz jeszcze wyrwie słowo, które mnie w nos połechce, to kichnę w ciebie kulą ze strzelby. Spodziewam się, że ci gentlemani będą nam wdzięczni za uwolnienie ich od takiego łotra jak wy.
Ton i postawa Old Deatha nie przeszły bez wrażenia na Gibsonie, który też rzekł daleko pokorniej:
— Ależ ja nie pojmuję wcale, czego wy chcecie. Bierzecie mnie za kogoś innego!
— To bardzo wątpliwe. Masz taką łotrowską twarz, że trudno ją wziąć za inną. Zresztą główny świadek oskarżenia siedzi obok ciebie.
Przy tych słowach wskazał na Wiliama Ohlerta.
— Ten świadkiem przeciwko mnie? — zapytał Gibson. — To znowu dowód, że mnie nie poznajecie. Zapytajcieno jego!
Położyłem Wiliamowi rękę na ramieniu i zawołałem go po nazwisku. On podniósł zwolna głowę, wpatrzył się na mnie bez wyrazu i nic nie odpowiedział.
— Master Ohlert, sir Wiliamie, czy mnie nie słyszycie? — powtórzyłem. — Wasz ojciec przysyła mnie do was.
<section end="IV" /> <section begin="IV" />On znowu utkwił we mnie bezmyślny wzrok, ale nie wyrzekł ani słowa. Wtem huknął nań groźnie Gibson:
— Chcemy usłyszeć twoje nazwisko. Powiedz je natychmiast!
Wiliam Ohlert zwrócił głowę ku Gibsonowi i odrzekł półgłosem i drżąco, jak zalękłe dziecko:
— Nazywam się Guillelmo.
— Czem jesteś?
— Poetą.
A ja zapytałem dalej:
— Czy nazywasz się Ohlert? Czy pochodzisz z Nowego Yorku? Czy masz ojca?
Wszystkie te pytania zaprzeczył, ale bez najmniejszego namysłu. Można było poznać, że był wytresowany. Nie ulegało też wątpliwości, że odkąd znajdował się w ręku tego wyrafinowanego łotra, umysł jego zaciemniał się coraz to bardziej.
— Oto macie świadka — zaśmiał się złoczyńca. — Dowiódł wam, że znajdujecie się na drodze fałszywej. Bądźcie zatem łaskawi zostawić nas od teraz w spokoju!
— Ja chcę go mimoto zapytać o coś ważnego. Może przecież pamięć jego będzie silniejsza od kłamstw, które wpoiliście w niego.
Przyszła mi nowa myśl. Wyjąłem portfel, w którym miałem gazetę z wierszem Ohlerta i rozwinąwszy ją, przeczytałem głośno pierwszą zwrotkę. Sądziłem, że brzmienie własnego wiersza wyrwie go z duchowej nieczułości. Tymczasem on patrzył ustawicznie na kolano. Wobec tego wygłosiłem drugą zwrotkę, ale także napróżno. Przystąpiłem tedy do trzeciej:

Znaszli tę noc, co ducha ci owija,
Że próżno żądzą wyzwolenia drga,
Co cię obmota jako wściekła żmija,
A tysiąc dyabłów ciągle w mózg ci plwa?

Na oba ostatnie wiersze położyłem silny nacisk. Naraz podniósł Ohlert głowę, powstał i wyciągnął ręce. Ja czytałem dalej:
<section end="IV" /> <section begin="IV" />

O, podczas niej czuwaj i nie śpij śmiało,
Bo po tej nocy już nie będzie dniało!

Wtem krzyknął, przyskoczył do mnie i sięgnął po gazetę. Dałem mu ją, a on pochylił się nad ogniem i przeczytał sam głośno od początku do końca. Następnie się podniósł i zawołał głosem tryumfalnym tak, że rozległo się daleko wśród ciszy nocnej:
— Poemat Ohlerta, Wiliama Ohlerta, mój, mój własny! Ja to bowiem jestem Wiliam Ohlert, ja sam! Nie ty się nazywasz Ohlert, nie ty, lecz ja!
Ostatnie słowa zwrócone były do Gibsona. Teraz nasunęło mi się straszne podejrzenie. Gibson był w posiadaniu legitymacyi Ohlerta — czyżby się mimo starszego wieku za niego podawał? Czy...? Nie dokończyłem jednak tej myśli, gdyż wódz, zapomniawszy o naradzie i własnej godności, nadbiegł, rzucił Wiliama na ziemię i krzyknął:
— Milcz, psie! Czy Apacze mają usłyszeć, że się tu znajdujemy? Przywołujesz do nas walkę, śmierć!
Wiliam Ohlert wydał niezrozumiały okrzyk boleści i spojrzał tępym wzrokiem na Indyanina. Ja wziąłem mu z ręki gazetę i schowałem ją napowrót w nadziei, że uda mi się później znowu przyprowadzić go do przytomności.
— Nie gniewaj się na niego — prosił Old Death wodza. — Duch jego jest omroczony. On już będzie spokojny. A teraz powiedz mi, czy to ci dwaj ludzie są Topiami, o których mi wspominałeś?
Wskazał na dwie, po indyańsku ubrane, postaci, siedzące przy ognisku z białymi.
— Tak, to są oni — odrzekł Biały Bóbr. — Nie rozumieją dobrze języka Komanczów. Trzeba z nimi mówić językiem granicznym. Postarajcie się jednak o to, żeby ten biały, którego duszy już niema, zachowywał się spokojnie, bo w przeciwnym razie musiałbym mu kazać zawiązać usta.
To rzekłszy, wrócił Biały Bóbr znowu do narady przy ognisku. Old Death nie oddalił się, lecz powiódł wrokiem po obydwu Indyanach i zapytał starszego z nich:
<section end="IV" /> <section begin="IV" />— Moi czerwoni bracia przybyli z wyżyny Topia? Czy tamtejsi wojownicy są przyjaciółmi Komanczów?
— Tak — odrzekł zagadnięty. — Pożyczamy naszych tomahawków wojownikom Komanczów.
— Skąd to jednak pochodzi, że wasz trop wiódł od północy, gdzie nie mieszkają wasi bracia, lecz nieprzyjaciele Komanczów, Apacze Llanero i Taracon?
Pytanie to wprawiło Apacza w kłopot, co łatwo dało się zauważyć, ponieważ ani on, ani syn jego, który mu towarzyszył, nie mieli twarzy pomalowanych. Odrzekł też dopiero po chwili:
— Mój biały brat zadaje pytanie, na które może sobie sam odpowiedzieć z łatwością. Wykopaliśmy topór wojenny przeciwko Apaczom i pojechaliśmy na północ, aby się wywiedzieć o miejscu ich pobytu.
— No i co znaleźliście w tamtych stronach?
— Widzieliśmy największego wodza Apaczów, Winnetou, który wyruszył ze wszystkimi swoimi wojownikami, aby wojnę przenieść za Rio Conchos. Wróciliśmy więc, aby donieść o tem naszym ludziom, oni zaś prędko wpadną do wsi Apaczów. Natknęliśmy się przytem na wojowników Komanczów i sprowadziliśmy ich tutaj, by oni także przyczynili się do zguby naszych wrogów.
— Komancze będą wam za to wdzięczni. Ciekaw jestem jednak, od kiedy to wojownicy Topiów zapomnieli o tem, że powinni być uczciwymi?
Widać było, że stary skut podejrzewał o coś obydwu. Rozmawiał z nimi wprawdzie uprzejmie, ale głosem tym razem osobliwie zabarwionym, zupełnie tak, jak wtedy, kiedy miał ukryty zamiar wywieść kogoś w pole. Wrzekomym Topiom były jego pytania bardzo nie na rękę. Młodszy błyskał nań groźnemi oczyma, a starszy usiłował przyjaźnie odpowiadać, lecz słowa z trudem przeciskały mu się przez usta.
— Dlaczego mój brat pyta teraz o naszą uczciwość? — odpowiedział. — Z jakiej przyczyny wątpi o niej?
— Nie mam zamiaru was urazić. Dziwię się jednak,<section end="IV" /> <section begin="IV" />że nie siedzicie z wojownikami Komanczów, lecz przy bladych twarzach.
— Old Death stawia więcej pytań, niżby powinien. Siedzimy tutaj, ponieważ tak nam się podoba.
— Ale wzbudzacie w nas przez to mniemanie, że Komancze gardzą Topiami. To wygląda, jak gdyby chcieli z was korzystać, lecz nie cierpieli was przy sobie.
Na tę obelgę wybuchnął czerwonoskórzec:
— Nie mów słów takich, bo będziesz musiał z nami walczyć. Przedtem siedzieliśmy z Komanczami, a teraz przyszliśmy do bladych twarzy, aby od nich się czegoś nauczyć. A może nie wolno nam dowiedzieć się, co się dzieje w okolicach i miastach bladych twarzy?
— Nie, to wolno. Ja postępowałbym jednak ostrożniej, będąc na waszem miejscu. Oko twoje widziało śnieg wielu zim; powinienbyś zatem domyśleć się, do czego ja zmierzam.
— Skoro nie wiem, to mi powiedz! — zabrzmiała szydercza odpowiedź.
Old Death przystąpił teraz do niego, pochylił się nad nim nieco i zapytał głosem surowym:
— Czy wy wypaliliście z Komanczami fajkę pokoju i wydmuchnęliście przez nosy dym kalumetu?
— Tak.
— Jesteście więc ściśle obowiązani czynić tylko to, co im korzyść przyniesie.
— Czy sądzisz może, że nie chcemy tego uczynić?
Obaj patrzyli sobie ostro w oczy. Zdawało się, że ich spojrzenia pochwycą się wzajem szponami i zaczną z sobą walkę. Po chwili odrzekł Old Death:
— Widzę po tobie, że mnie zrozumiałeś i odgadłeś moje myśli. Gdybym zechciał je wypowiedzieć, bylibyście zgubieni obaj.
— Uff! — zawołał czerwonoskóry, zrywając się z ziemi i chwytając za nóż.
Syn jego podniósł się także groźnie i wydobył tomahawk z za pasa. Old Death jednak odpowiedział na<section end="IV" /> <section begin="IV" />te wrogie ruchy tylko poważnem potrząśnieniem głowy i rzekł:
— Jestem pewien, że niedługo zabawicie u Komanczów. Kiedy wrócicie do tych, którzy was wysłali, to powiedzcie im, że jesteśmy ich przyjaciółmi. Old Death miłuje wszystkich czerwonych mężów i nie pyta o to, do jakiego należą plemienia.
Na to syknął Indyanin pytaniem:
— Czy sądzisz może, że nie należymy do plemienia Topiów?
— Niech mój brat zważy, jaka to nieostrożność z jego strony, że zadaje mi takie pytanie. Zamilczałem moje myśli, ponieważ nie chcę być twoim nieprzyjacielem. Czemu gotujesz się sam je zdradzić? Czyż nie stoisz w pośrodku pięćsetkrotnej śmierci?
Ręka czerwonoskórca, uzbrojona w nóż, drgnęła, jak gdyby pchnąć zamierzał.
— Powiedz mi najpierw, za kogo nas masz! — zażądał od starego skuta.
Old Death pochwycił Indyanina za rękę, trzymającą nóż, pociągnął za sobą na ubocze i rzekł cicho, lecz tak, że ja dosłyszałem:
— Jesteście Apaczami!
Indyanin cofnął się o krok wstecz, wyrwał rękę, zamierzył się nożem do ciosu i rzekł:
— Mylisz się, psie!
Old Death wykonał ruch, by się zasłonić przed ciosem i szepnął zcicha do podrażnionego Indyanina:
— Czy chcesz zabić przyjaciela Winnetou?
Niewiadomo, czy treść tych słów, czy dumne spojrzenie starego wywołało zamierzony skutek, dość że Indyanin opuścił rękę. Zbliżył usta do ucha Old Deatha i rzekł groźnie:
— Milcz!
Potem odwrócił się i usiadł znowu z twarzą tak spokojną, o tak niezbadanym wyrazie, jak gdyby się nic nie stało. Poczuł, że go przejrzano, ale nie okazał najmniejszego śladu nieufności, lub trwogi. Czyżby znał tak<section end="IV" /> <section begin="IV" />dobrze Old Deatha, że nie obawiał się zdrady z jego strony? Syn jego również usiadł obok niego i wetknął za pas tomahawk. Ci Apacze odważyli się stanąć, jako przewodnicy, na czele oddziału swoich śmiertelnych wrogów! Było to podziwu godne zuchwalstwo! Jeśliby ich zamiar się udał, zguba Komanczów była pewna. Chcieliśmy już oddalić się od tej grupy, ale wstrzymał nas ruch, który powstał pośród Komanczów. Widać było, że narada już się skończyła. Uczestnicy podnieśli się z ziemi, a reszta czerwonoskórych na rozkaz wodza opuściła także swoje ogniska i otoczyła gęstym kręgiem to ognisko, przy którem myśmy się znajdowali. Biały Bóbr wystąpił w postawie pełnej godności na środek koła i podniósł rękę na znak, że chce przemówić. Głębokie milczenie zapanowało dokoła. Biali nie przeczuwali jeszcze, co teraz nastąpi i powstali. Tylko obaj wrzekomi Topiowie nie ruszyli się, spoglądając spokojnie przed siebie, jak gdyby ich to nic nie obchodziło. Wiliam Ohlert siedział jeszcze na swojem miejscu i wpatrywał się w ołówek, który znów trzymał w ręku.
Wódz zaczął mówić powoli i z naciskiem:
— Blade twarze przyszły do wojowników Komanczów, oświadczając im, że są ich przyjaciółmi, dlatego przyjęto je i wypalono z niemi fajkę pokoju. Teraz jednak przekonali się Komancze, że ich blade twarze okłamały. Biały Bóbr rozważył dokładnie wszystko, co przemawia za niemi i przeciwko nim, a naradziwszy się nad tem ze swoimi najdoświadczeńszymi wojownikami, nabrał pewności, że nas blade twarze rzeczywiście okłamały, że zatem nie zasługują nadal na naszą przyjaźń i opiekę. To też od tej chwili ustaje przymierze z niemi, a nieprzyjaźń zajmie miejsce przyjaźni.
Zatrzymał się na chwilę, a oficer skorzystał skwapliwie z tej sposobności i zapytał:
— Kto nas oczernił? Zapewne ci czterej biali, którzy przybyli z czarnym, aby sprowadzić na nas niezasłużone niebezpieczeństwo. Dowiedliśmy i powtarzamy to, że jesteśmy przyjaciółmi Komanczów. Niechaj teraz<section end="IV" /> <section begin="IV" />obcy złożą dowód, że żywią względem czerwonych braci uczciwe zamiary! Kto oni i kto ich zna? Jeśli źle o nas mówili, to żądamy, żeby nam to powiedziano, iżbyśmy się mogli bronić. Nie pozwolimy wydać na siebie wyroku bez wysłuchania nas. Jestem oficerem, a zatem wodzem moich ludzi. Mam prawo i muszę żądać, żeby nam wolno było uczestniczyć w każdej naradzie, odnoszącej się do nas!
— Kto ci pozwolił odezwać się teraz? — zapytał wódz tonem surowym i dumnym. — Kiedy mówi Biały Bóbr, powinien każdy czekać, dopóki on nie skończy. Domagasz się, żeby cię wysłuchano? Słyszeliśmy cię, gdy dopiero co z Old Deathem mówiłeś. To dowiedzione, że jesteście wojownikami Juareza. My jesteśmy przyjaciółmi Napoleona, a więc waszymi nieprzyjaciółmi. Pytasz, kim są te cztery blade twarze, a ja odpowiadam ci na to, że to waleczni i uczciwi wojownicy. Znaliśmy Old Deatha wiele zim, zanim zobaczyliśmy wasze twarze. Domagasz się uczestnictwa w naszej naradzie? Na to ci oświadczam, że nawet Old Death nie otrzymał pozwolenia na to. Wojownicy Komanczów są mężami. Nie potrzebują chytrości bladych twarzy, aby wiedzieć, co mądre, a co nie mądre, co słuszne, a co fałszywe. Przystąpiłem do was, by wam oznajmić, cośmy postanowili. Macie tego wysłuchać spokojnie, nie rzec ani słowa, bo...
— Wypaliliśmy z wami kalumet — przerwał mu oficer. — Jeśli postąpicie z nami wrogo, to...
— Milcz, psie! — huknął nań wódz. — Na ustach twoich już teraz była zniewaga. Pamiętaj, że otacza was pięciuset wojowników, gotowych każdej chwili ją pomścić! Wypaliliście kalumet tylko wskutek waszego oszustwa i kłamstwa. Ale wojownicy Komanczów znają wolę Wielkiego Ducha, szanują prawa, które u nich panują i wiedzą, że znajdujecie się jeszcze dotąd pod osłoną kalumetu, że więc muszą obchodzić się z wami jak z przyjaciółmi, dopóki nie wyjdziecie z pod tej osłony. Czerwoną jest święta glina, z której kalumet zrobiony,<section end="IV" /> <section begin="IV" />czerwoną barwa światła dziennego i płomienia, którym się kalumet zapala. Skoro zgaśnie, ustaje pokój, dopóki światło nie zabłyśnie nanowo. Gdy zacznie świecić światło dnia, skończy się pokój i przymierze. Aż do tego czasu jesteście naszymi gośćmi. Będziecie tu siedzieli i spali; nikt was nie dotknie. Ale skoro tylko dzień zaszarzeje, musicie odjechać w tę stronę, z której przybyliście do nas. Zostawimy wam tyle czasu, co wy nazywacie pięć minut; potem będziemy was ścigać. Aż do tej chwili możecie przy sobie zatrzymać wszystko, co posiadacie, ale potem zabijemy was i zabierzemy to sobie. Ci dwaj, których Old Death zażądał dla siebie, będą także do tego czasu naszymi gośćmi, ponieważ wypalili z nami kalumet, ale nie będzie im wolno z wami odjechać; zostaną tutaj jako jeńcy Old Deatha, a on zrobi z nimi, co zechce. Takie jest nasze postanowienie! Wódz Komanczów, Biały Bóbr, tak powiedział!
Po tej mowie odwrócił się od nas.
— Co? — zawołał Gibson. — Ja mam być jeńcem tego starego? Ja...
— Cicho bądźcie! — przerwał mu oficer. — Zarządzeń wodza nie można zmienić już w niczem. Ja znam czerwonych. Zresztą jestem pewien, że cios, wymierzony w nas przez oszczerców, spadnie na nich samych. Do rana jeszcze daleko. Aż do tego czasu może się wiele zdarzyć. Kto wie, czy zemsta nie jest bliżej, aniżeli kto sądzi.
Biali usiedli znowu jak przedtem. Komancze natomiast nie zajęli miejsc poprzednich, lecz pogasili ogniska i pokładli się w poczwórnym pierścieniu dokoła białych tak, że otoczyli ich ze wszystkich stron. Old Death zabrał mnie z tego koła, chcąc wyjść na zwiady.
— Czy sądzicie, sir, że Gibsona mamy napewno? — zapytałem.
— Jeśli nie zdarzy się nic niespodzianego, to nam nie ujdzie. — odpowiedział.
— Najlepiej byłoby, żebyśmy ich natychmiast pojmali.
<section end="IV" /> <section begin="IV" />— To niemożebne. Przeszkadza nam ta dyabelska fajka pokoju. Przed zaraniem nie pozwolą nam Komancze przyłożyć ręki do Gibsona. Potem jednak będziemy go mogli gotować, piec i jeść widelcem, albo bez, jak nam się spodoba.
— Wspomnieliście o czemś niespodzianem. Czy obawiacie się czego?
— Niestety! Kalkuluję sobie, że ci dwaj Apacze zwabili Komanczów w niebezpieczną pułapkę.
— Więc stanowczo uważacie ich za Apaczów?
— Powieście mnie, jeżeli się okaże, że się mylę. Odrazu wydało mi się podejrzanem, że dwaj Topiowie przybyli tu od Rio Conchos. To można wmówić w czerwonego Komancza, ale nie w takiego starego skuta, jak ja. Kiedy ich potem zobaczyłem, nie wątpiłem wcale, że podejrzenie moje słuszne. Topiowie należą do na pół cywilizowanych Indyan. Mają miękkie, rozlane, rysy twarzy. A przypatrzcie się tym ostrym, śpiczastym, śmiało skrojonym rysom twarzy! A cóż dopiero, kiedy usłyszałem ich język. Zdradzili się odrazu wymową. Kiedy zaś potem powiedziałem jednemu z nich w oczy, że jest Apaczem, czyż nie potwierdziło tego całe jego zachowanie?
— Mogliście się przecież pomylić?
— Nie. On nazwał Winnetou „największym wodzem Apaczów.“ Czy ich nieprzyjaciel używałby wyrażenia, zawierającego taki zaszczyt i odznaczenie? Życie daję w zakład, że się nie mylę!
— Co prawda, przedstawiacie ważne powody i gdyby rzeczywiście tak było, to ci dwaj byliby naprawdę godni podziwu. Żeby dwaj Apacze zdobyli się na tę odwagę i weszli w sam środek gromady Komanczów, liczącej pięciuset ludzi, to jest więcej niż bohaterstwo!
— O, Winnetou zna swoich ludzi!
— Czy sądzicie, że on ich tu wysłał?
— Napewno. Wiemy od sennora Atanasio, kiedy i gdzie Winnetou przepłynął Rio Grande. Bezwarunkowo nad Rio Conchos być jeszcze nie może, zwłaszcza ze wszystkimi swoimi wojownikami. O ile go znam, to<section end="IV" /> <section begin="IV" />mogę przypuścić, że pojechał wprost do Bolson de Mapimi, aby zebrać swoich Apaczów, a równocześnie polecił wywiadowcom wyszukać Komanczów i zwabić ich do Mapimi. Oni spodziewają się jego nad Rio Conchos i myślą, że wsi Apaczów pozbawione są wszelkiej obrony, tymczasem on oczekuje ich tutaj i wpadnie na nich, aby ich zniszczyć za jednym zamachem.
— Do stu piorunów! Wobec tego nasze położenie jest więcej niż dziwne, gdyż obaj Apacze uważają nas za wrogów!
— Nie. Oni wiedzą, że ich przejrzałem. Wystarczyłoby, żebym Białemu Bobrowi napomknął jedno słowo, a zginęliby straszną śmiercią. Że tego nie czynię, to jest dla nich najpewniejszym dowodem mojego już nie wrogiego, lecz wprost bardzo przyjaznego usposobienia.
— W takim razie nie rozumiem tylko jeszcze jednego, sir. Czy nie jest naszym obowiązkiem przestrzec Komanczów?
— Hm! Dotykacie sprawy bardzo drażliwej. Komancze to zdrajcy, którzy sprzyjają Napoleonowi. Napadli mimo pokoju na niewinnych Apaczów i pomordowali ich nikczemnie. Za to musi ich spotkać kara wedle praw boskich i ludzkich. Ale my wypaliliśmy z nimi fajkę pokoju i nie wolno nam ich zdradzić.
— Macie oczywiście słuszność, ale moja cała życzliwość jest po stronie tego Winnetou.
— I moja także. Pragnę dla niego i Apaczów wszystkiego dobrego. Zdradzić jego ludzi nam nie wypada pod żadnym warunkiem, ale wtedy będą zgubieni Komancze, po których stronie także stać musimy. Co tu robić? Tak, gdybyśmy mieli w ręku Gibsona i Ohlerta, moglibyśmy pójść swoją drogą, a oba nieprzyjacielskie szczepy zostawić samym sobie.
— No, to jutro rano się stanie.
— Albo i nie. Kto wie, czy jutro o tym czasie nie złowimy w odwiecznych ostępach zarówno w towarzystwie Apaczów jak i Komanczów kilku tuzinów bobrów, albo czy nie zabijemy i nie spożyjemy bawołu.
<section end="IV" /> <section begin="IV" />— Czy niebezpieczeństwo tak blizko?
— Tak sądzę z dwóch powodów. Po pierwsze: najbliższe wsi Apaczów leżą stąd niedaleko, a Winnetou nie pozwoli Komanczom podstąpić ku nim zanadto. Powtóre: ten meksykański oficer przemawiał w ten sposób, że domyślam się jakiejś historyi.
— To bardzo prawdopodobne. My możemy zaufać kalumetowi Komanczów i memu totem, zwłaszcza że Winnetou zna was i mnie już widział. Kto jednak dostanie się pomiędzy dwa młyńskie kamienie, ten choćby się nie obawiał każdego kamienia z osobna, naraża się na niebezpieczeństwo zmielenia.
— W takim razie my albo nie wejdziemy w środek, albo postaramy się, żeby mleć nie zaczęły. Teraz udamy się na zwiady. Może mimo ciemności zobaczę co, co myślom mym ulgę przyniesie. Chodźcie za mną powoli i cicho! Jeśli się nie mylę, byłem już raz w tej dolinie, kalkuluję więc sobie, że się rychło rozeznam.
Pokazało się, że Old Death słusznie przypuszczał, znajdowaliśmy się bowiem w bardzo małej kotlinie, której szerokość można było przebiec w pięciu minutach. Prowadziło do niej jedno wejście, którędy myśmy weszli i drugie, równie wązkie jak pierwsze. Tam wysłano ludzi na zwiady. W samym środku kotliny rozłożyli się obozem Komancze. Ściany kotliny były ze skał tak stromych, że niktby z pewnością ani do góry nie potrafił wyleźć, ani na dół zejść. Obeszliśmy kotlinę dookoła, natknęliśmy się na straże, stojące u wejścia i wyjścia, a potem zbliżyliśmy się znów do obozu.
— To fatalne! — mruknął stary. — Siedzimy rzeczywiście w pułapce i nie wyobrażam sobie, jakby się można z niej wydobyć. Musimy postąpić jak ów lis, który odgryza sobie nogę, gdy wpadnie w żelazną łapkę.
— Czy nie udałoby się nakłonić Białego Bobra, żeby przeniósł obóz stąd na jakie inne miejsce?
— Moglibyśmy spróbować, wątpię atoli, czy się zgodzi na to, jeśli mu nie powiemy, że ma u siebie dwu Apaczów, a tego stanowczo musimy uniknąć.
<section end="IV" /> <section begin="IV" />— Może zapatrujecie się na wszystko zbyt czarno, sir. Może jesteśmy tutaj zupełnie bezpieczni. Te dwa jedyne punkty, które stanowią wejście i wyjście z kotliny, obsadzone są strażami dostatecznie.
— Tak, dziesięciu ludzi z jednej, a dziesięciu z drugiej strony, to wygląda nieźle, ale nie zapominajmy, że mamy do czynienia z Winnetou. Jest to dla mnie istotnie zagadką, jak mógł ten, zresztą rozumny i ostrożny, Biały Bóbr wpaść na głupią myśl usadowienia się w tej kotlinie. Ci dwaj Apacze musieli go porządnie otumanić. Pomówię z nim. Gdyby trwał przy swojem zdaniu, a gdyby się potem co zdarzyło, zachowamy się tak neutralnie, jak tylko będzie można. Jesteśmy przyjaciółmi Komanczów, ale musimy także się strzec, żebyśmy nie zabili ani jednego Apacza. Oto mamy obóz, a tam wódz stoi. Chodźcie ze mną do niego!
Pod światło poznać było można Białego Bobra po orlich piórach. Gdy przystąpiliśmy do niego, zapytał:
— Czy mój brat się przekonał, że jesteśmy bezpieczni?
— Nie — odrzekł skut.
— Co ma temu miejscu do zarzucenia?
— Że podobne jest do pułapki, w której wszyscy siedzimy.
— Mój brat bardzo się myli. Ta dolina nie jest pułapką, lecz wygląda całkiem tak, jak to, co biali nazywają fortem. Wróg się tu dostać nie może.
— Tak, wejściami nie, bo są tak ciasne, że dziesięciu wojowników z łatwością może ich obronić. Ale czy Apacze nie mogliby zejść po zboczach?
— Nie, ponieważ te są za strome.
— Czy mój czerwony brat jest pewny tego?
— Najzupełniej. Synowie Komanczów przybyli tu w biały dzień i zbadali wszystko. Próbowali wspinać się po skałach, lecz im się to nie udało.
— Może łatwiej zejść z góry na dół, aniżeli z dołu do góry. Wiem, że Winnetou umie się wspinać po górach jak kozica.
<section end="IV" /> <section begin="IV" />— Winnetou niema tutaj. Tak twierdzą Topiowie.
— Może się mylą, może słyszeli o tem od kogoś, kto sam nie wiedział dokładnie.
— Oni tak twierdzą. To nieprzyjaciele Winnetou i ja im wierzę.
— Ale jeśli to prawda, że Winnetou był w forcie Inge, to nie mógł jeszcze być na tem miejscu, zebrać swoich wojowników i przejść już na drugą stronę Rio Conchos. Niech mój brat porówna ten krótki czas z długą drogą.
Wódz pochylił głowę w zadumie. Doszedł widocznie do wyniku, zgodnego ze zdaniem skuta, bo rzekł:
— Tak, czas był krótki, a droga długa. Zapytamy jeszcze raz Topii.
Udał się do ogniska, a my za nim. Biali spojrzeli na nas ponuro. Obok nich siedzieli Lange, syn jego i murzyn. Wiliam Ohlert pisał coś na kartce, głuchy i ślepy na wszystko, co dokoła niego się działo. Wrzekomi Topiowie podnieśli wzrok dopiero wtedy, kiedy wódz do nich przemówił temi słowy:
— Czy moi bracia wiedzą całkiem dokładnie, że...
Nie dokończył pytania. Ze szczytu skały zabrzmiał trwożny pisk małego ptaka, a zaraz potem krzyk sowy. Wódz i Old Death zaczęli nadsłuchiwać. Jak gdyby dla zabawy wziął Gibson leżącą obok gałąź i pchnął ją w ogień tak, że na krótko mocniej zabłysnął. Chciał to po raz wtóry uczynić, przyczem oczy wszystkich białych zwróciły się z zadowoleniem na niego, ale wtem przyskoczył doń Old Death, wyrwał mu z ręki gałąź i zawołał:
— Dajcie pokój, sir! Wypraszamy to sobie!
— Czemu? — spytał Gibson gniewnie. — Czy nie wolno nawet ognia podsycić?
— Gdy tam w górze odzywa się sowa, nie odpowiada się tu umówionym znakiem.
— Znakiem? Czyście się wściekli?
— Tak, jestem tak wściekły, że każdemu, kto się<section end="IV" /> <section begin="IV" />poważy jeszcze raz w ten sposób ogień potrącić, dam kulą w łeb bez pardonu!
— Przeklęta z wami sprawa! Zachowujecie się zupełnie tak, jak gdybyście byli tu panem.
— Ja też nim jestem, a wy jesteście moim jeńcem, z którym się załatwię w dyabelnie krótki sposób, jeśli mi się nie spodoba wasza fizyognomia. Nie wyobrażajcie sobie, że oszukacie Old Deatha!
— Czy mamy, sennores, pozwolić na to, żeby on z nami tak się obchodził?
To pytanie zwrócone było do reszty białych. Old Death miał w rękach oba swoje rewolwery, a ja moje, obok nas stanęli obaj Langowie i Sam również z rewolwerami. Bylibyśmy strzelili do każdego, ktoby był na tyle nieostrożny i sięgnął po broń. W dodatku zawołał wódz do swoich ludzi:
— Nałóżcie strzały!
W tej chwili zerwali się Komancze i tuziny strzał zwróciły się ku białym, siedzącym w samym środku między ostrzami grotów.
— Widzicie! — zaśmiał się Old Death. — Jeszcze was chroni kalumet. Pozostawiono wam nawet broń, ale skoro tylko który z was wyciągnie rękę po nóż, skończy się pokój z wami.
Wtem odezwał się znowu pisk i krzyk sowy, jakby prosto z nieba. Ręka Gibsona drgnęła, jak gdyby nią chciał znowu sięgnąć do ognia, ale nie miał odwagi tego uczynić. Wódz zwrócił się do Topiów z przerwanem przedtem pytaniem:
— Czy moi bracia wiedzą całkiem dokładnie, że Winnetou znajduje się po drugiej stronie rzeki Conchos?
— Tak, wiedzą — odrzekł starszy.
— Niech się namyślą, zanim mi dadzą odpowiedź!
— Oni się nie mylą. Byli ukryci w zaroślach, kiedy on przechodził i widzieli go.
Wódz pytał dalej, a Topia odpowiadał odrazu. W końcu rzekł Biały Bóbr:
<section end="IV" /> <section begin="IV" />— Twoje wyjaśnienie zadowoliło wodza Komanczów. Niech moi biali bracia odejdą ze mną!
To wezwanie zwrócił do Old Deatha i do mnie, lecz skut skinął na Langego, żeby poszedł za nami z synem i Samem.
— Dlaczego mój brat przywołuje także swoich towarzyszy? — zapytał wódz.
— Ponieważ sądzę, że będą mi wkrótce potrzebni. Chcemy być w niebezpieczeństwie razem.
— Niema żadnego niebezpieczeństwa!
— Mylisz się niestety. Czy ciebie krzyk sowy nie zastanowił? Wszak to człowiek go wydał.
— Biały Bóbr zna głos wszystkich ptaków i umie odróżnić je od głosów, udanych przez gardło ludzkie. To była prawdziwa sowa.
— A Old Death wie, że Winnetou potrafi głosy wielu zwierząt naśladować tak wiernie i dokładnie, że niepodobna ich od prawdziwych odróżnić. Proszę cię, bądź ostrożny! Dlaczego ten biały szturknął w ogień? To był znak umówiony, który mu dać polecono.
— W tym celu musiałby się był z Apaczami porozumieć, a przecież on nie mógł spotkać się z nimi!
— W takim razie ktoś inny umówił się o to z nimi, a blada twarz otrzymała rozkaz dania znaku, abyście właściwego zdrajcy nie poznali.
— Czy sądzisz, że są pośród nas zdrajcy? Ja w to nie wierzę. A nawet gdyby tak było, to nie mamy powodu bać się Apaczów, gdyż nie zdołają przejść przez straże, ani po skałach.
— To nie jest tak zupełnie wykluczone. Przy pomocy lassa można się spuszczać z miejsca na miejsce, ponieważ... Słuchaj!
Zabrzmiał znowu krzyk sowy i to nie z góry lecz z dołu w pewnej odległości.
— To ptak — rzekł wódz bez niepokoju. — Wszelkie obawy zbyteczne!
— Nie. Do wszystkich dyabłów! Apacze są w samym środku doliny! Słyszysz?
<section end="IV" /> <section begin="IV" />Od strony wyjścia zabrzmiał głośny, przeraźliwy, wstrząsający krzyk, okrzyk śmiertelny, a zaraz potem wielogłośne wojenne wycie Apaczów. Kto je raz słyszał, ten nie zapomni go nigdy. Zaledwie wrzaski przebrzmiały, zerwali się wszyscy biali od ogniska.
— Tam te psy stoją — zawołał oficer wskazując na nas. — Dalej na nich!
— Tak, na nich! — wrzasnął Gibson. — Zabić ich!
My staliśmy w ciemności tak, że nie przedstawialiśmy pewnego celu. To też ci woleli nie strzelać, lecz rzucić się na nas z podniesionemi strzelbami. Musieli się o to przedtem umówić, ponieważ ruchy ich były tak szybkie i pewne, że nie mogły być wynikiem jednej chwili. Byliśmy od nich co najwyżej o trzydzieści kroków, ale czas, potrzebny do przebieżenia tej przestrzeni, wystarczył Old Deathowi na uwagę:
— No, czy nie miałem słuszności? W górę strzelby! Przyjmiemy ich należycie.
Sześć strzelb zwróciło się przeciwko wpadającym na nas, gdyż wódz podniósł też swoją strzelbę. Huknęły po dwa strzały z dubeltówek. Nie zdołałem z powodu braku czasu policzyć, ilu ich padło. Komancze pozrywali się również i wypuścili na nich strzały z boku i z tyłu. Zauważyłem tylko, że Gibson mimo swego wezwania nie rzucił się na nas razem. Stał jeszcze przy ognisku, pochwycił Ohlerta za rękę i starał się go z ziemi poderwać. Dalsza obserwacya stała się niemożliwą, gdyż wycie zbliżyło się do nas i Apacze runęli na Komanczów.
Ponieważ światło ogniska nie sięgało daleko, przeto Apacze nie mogli widzieć, ilu mają nieprzyjaciół przed sobą. Komancze stali wciąż jeszcze kręgiem, który jednak rozerwał się niebawem i pod naporem rozwinął się z jednej strony. Huczały wystrzały, włócznie świstały, strzały jęczały, połyskiwały noże. Do tego należy dodać wycie obu hord nieprzyjacielskich i widok chaosu ciemnych, zmagających się, postaci, wyglądających jak rozwścieczeni szatani. Na czele wszystkich Apaczów przebił pierwszą linię Komanczów czerwoskóry z rewolwerem<section end="IV" /> <section begin="IV" />w jednej, a wzniesionym tomahawkiem w drugiej ręce. Podczas gdy każdy wystrzał powalał pewnie jednego Komancza, przelatywał topór wojenny od głowy do głowy. Ten Apacz nie miał na głowie odznaki, ani pomalowanej twarzy, cośmy zupełnie wyraźnie widzieli. Gdyby jednak nawet tak nie było, to ze sposobu walki i okoliczności, że miał rewolwer, bylibyśmy odgadli, kto to. Biały Bóbr poznał go równie prędko, jak my.
— Winnetou! — zawołał. — Nareszcie mam go! Ja go biorę na siebie.
Odskoczył od nas i rzucił się w wir walki. Grupy tak się za nim stłoczyły, że nie mogliśmy podążyć za za nim oczyma.
— Co zrobimy? — zapytałem Old Deatha. — Apacze są w mniejszości i jeśli się czemprędzej nie cofną, Komancze ich wybiją. Ja pędzę tam, muszę odbić Winnetou.
Chciałem pobiec, ale skut zatrzymał mnie za rękę, mówiąc:
— Nie róbcie głupstw! Nie wolno nam na Komanczach dopuścić się zdrady, bo wypaliliśmy z nimi kalumet. Zresztą Winnetou nie potrzebuje naszej pomocy. Sam jest dość sprytny. O, słyszycie!
Rzeczywiście zabrzmiał głos mego czerwonego przyjaciela:
— Oszukano nas. Prędzej wstecz! Precz! Precz!
Podczas tej krótkiej, lecz bardzo zaciętej, walki zadeptano niemal całkiem ognisko, ale świeciło ono dokoła jeszcze na tyle, że mogłem dostrzec, co się działo. Apacze się cofnęli. Winnetou poznał, że miał przeciwko sobie przemoc zbyt wielką. Zdziwiłem się nadzwyczajnie, że wbrew swojemu zwyczajowi nie wybadał pierwej, ilu jest nieprzyjaciół. Niebawem jednak dowiedziałem się o przyczynie tego.
Komancze chcieli przeć naprzód, lecz wstrzymały ich kule Apaczów. Szczególnie często słyszałem przy tem huk dwururki Winnetou, odziedziczonej po ojcu. Biały Bóbr kazał znów ogień podsycić, by jaśniej zapłonął, przystąpił do nas i rzekł:
<section end="IV" /> <section begin="IV" />— Apacze dzisiaj nam uszli, ale jutro wczesnym rankiem doścignę ich i wygubię.
— Czy sądzisz, że ci się to uda istotnie? — spytał Old Death.
— Napewno! Czy mój brat myśli inaczej? Jeżeli tak, to jest w błędzie.
— Czyli przedtem, kiedy cię ostrzegałem, nie powiedziałeś także, że się mylę? Nazwałem wówczas tę dolinę pułapką. Kto wie, czy jeszcze zdołasz ją opuścić.
— Niech tylko dzień nastanie, a zobaczymy niewielu pozostałych nieprzyjaciół i położymy ich wkrótce trupem. Teraz chroni ich ciemność.
— W takim razie niepotrzebnie do nich strzelacie! Gdy wyrzucicie wszystkie strzały, dostarczy wam ta dolina dość drzewa na nowe, ale skąd dostaniecie żelaznych grotów? Nie marnujcie środków obrony! A co robią ci wojownicy, którzy stali na straży u wejścia? Czy się tam jeszcze znajdują?
— Nie; są już tutaj. Walka ich zwabiła.
— Więc wyślij ich tam natychmiast, żebyś miał przynajmniej wolny odwrót!
— Troska mego brata jest zupełnie zbyteczna. Apacze wybiegli wyjściem. Do wejścia nikt się dostać nie może.
— Mimoto radzę ci to uczynić. Tych dziesięciu ludzi na nic się tu nie przyda, a tam bardziej ich teraz potrzeba, niż kiedykolwiek.
Wódz poszedł za tą radą więcej z szacunku dla Old Deatha, niż z przekonania. Niebawem pokazało się, jak dalece stary skut miał słuszność, gdyż skoro tych dziesięciu po otrzymaniu rozkazu udało się na miejsce, huknęły dwa wystrzały z rusznicy, którym odpowiedziały dzikie okrzyki. W kilka minut potem wrócili dwaj z owych dziesięciu z doniesieniem, że przyjęto ich dwoma kulami i mnóstwem strzał i że tylko oni pozostali przy życiu.
— No, a teraz znów się pomyliłem? — zapytał skut. — Pułapka zamknięta z przodu i z tyłu, a my siedzimy w środku.
<section end="IV" /> <section begin="IV" />Biały Bóbr nie znalazł na to swego wyjaśnienia. Zapytał więc strapionym głosem:
— Uff! Co należy czynić?
— Nie marnuj sił i broni twych ludzi! Postaw po dwudziestu, lub trzydziestu ludzi u wejścia i wychodu, aby pilnowali tych punktów. Reszta niechaj się cofnie i wypocznie, aby nabrać sił do jutrzejszej walki. To jedyna i najlepsza rada, jaką znam.
Tym razem wódz posłuchał natychmiast. Zaczęliśmy liczyć poległych, przyczem mnie chodziło głównie o białych. Leżeli tylko zabici, a reszta uszła. Razem z Gibsonem i Ohlertem brakowało dziesięciu ludzi.
— To źle! — zawołałem. — Te draby uszły do Apaczów i tam im bezpiecznie.
— Tak. I przyjęto ich oczywiście bardzo dobrze, ponieważ byli w przymierzu z oboma wywiadowcami, wrzekomymi Topiami.
— Więc Gibson przepadł nam znowu!
— Nie. Posiadamy totem Dobrego Męża, Apacze zaś mnie znają, więc rozumie się samo przez się, że dobrze nas przyjmą. Potem postaram się już o to, że wydadzą nam Gibsona i Ohlerta. Stracimy jeden dzień i po wszystkiem.
— A jeśli się obydwaj zabiorą?
— Wątpię. Musieliby jechać na przełaj przez Mapimi, a na to się nie odważą. Ale co to takiego?
Nieopodal stała gromada Komanczów, a z pośród nich wydobywały się przejmujące jęki. Przystąpiliśmy bliżej i ujrzeliśmy jednego z białych, który nie zginął, lecz przyszedł jeszcze do siebie. Otrzymał włócznią pchnięcie, które przeszło przez plecy aż do brzucha. Zadał mu je zapewne jeden z Komanczów w chwili, kiedy się biali rzucili na nas.
Old Death ukląkł przy nim i zbadał ranę.
— Człowiecze — rzekł — pozostaje wam jeszcze ledwie pięć minut życia. Ulżyjcie sercu i nie schodźcie ze świata z kłamstwem na ustach. Byliście sprzymierzeńcami Apaczów?
<section end="IV" /> <section begin="IV" />— Tak. — odrzekł zapytany z jękiem.
— Czy wiedzieliście, że urządzą na nas napad tej nocy?
— Tak. Obaj Topiowie sprowadzili tu Komanczów w tym celu.
— A Gibsonowi polecono dać znak ogniem?
— Tak, sir. Właściwie miał tyle razy trącić w ogień, ile jest setek Komanczów. Wówczas byłby Winnetou uderzył nie dziś, lecz jutro na innem miejscu, ponieważ dziś towarzyszyło mu tylko stu ludzi. Jutro połączy się z nim reszta.
— Przewidziałem to z góry. To, że przeszkodziłem Gibsonowi jeszcze pięć razy trącić w ogień, skłoniło Apaczów do napadu dzisiaj. A teraz obsadzili oba wejścia. Nie zdołamy stąd odejść, a ta dolina stanie się otwartym grobem, w którym nas z wolna w pień wytną.
— Będziemy się bronili! — zgrzytnął wódz, który stał obok. — Ten zdrajca jednak niechaj idzie do wiecznych ostępów jako pies parszywy i niechaj go tam wilki ścigają, aby piana przez całą wieczność ściekała mu z pyska.
Dobył noża i pchnął nim rannego w serce.
— Głupota! — krzyknął Old Death. — Po co stałeś się przezeń mordercą?
— Zabiłem go, a dusza jego będzie niewolnicą mojej. Ale zwołajmy teraz naradę. Wojownicy Komanczów nie mają ochoty czekać, dopóki nie nadejdzie mnóstwo tych psów Apaczów. Możemy jeszcze dziś w nocy przebić się przez wyjście.
Usiadł z młodszymi dowódcami przy ognisku. Old Death musiał także wziąć udział w naradzie. Ja siedziałem z Langem, jego synem i murzynem tak daleko od ognia, że nic nie słyszałem, o czem radzono, gdyż wszyscy prowadzili rozmowę głosem stłumionym. Zauważyłem jednak po rysach i gwałtownych ruchach skuta, że był odmiennego zdania od Indyan, bronił swego widocznie bardzo żywo, ale bez skutku. Wreszcie zerwał się z gniewem i powiedział już głośno:
<section end="IV" /> <section begin="IV" />— No, to lećcie sobie na zatracenie! Ostrzegałem was już kilkakrotnie, ale nie chcieliście słuchać. Miałem zawsze słuszność i będę ją miał także i tym razem. Róbcie sobie, co wam się podoba, lecz ja i moi towarzysze tu zostaniemy.
— Czy obleciał cię tchórz, że boisz się walczyć po naszej stronie? — zapytał jeden z niższych dowódców.
Old Death zrobił ku niemu gwałtowny ruch, chciał odpowiedzieć mu ostro, namyślił się jednak i rzekł spokojnie:
— Mój brat powinien wprzód dowieść swojej odwagi, zanim mnie o moją zapyta. Nazywam się Old Death, a to wystarczy.
Przyszedł do nas i usiadł, a tymczasem czerwonoskórzy naradzali się jeszcze przez chwilę. Wreszcie zapadła jakaś uchwała, bo powstali z swoich miejsc. Wtem zabrzmiał z poza Komanczów, otaczających kołem obozowe ognisko, donośny głos:
— Niech Biały Bóbr tutaj spojrzy! Moja rusznica jest bardzo głodna!
Wszystkich oczy zwróciły się w stronę, skąd głos pochodził. W dali stał Winnetou, wyprostowany, ze strzelbą, podniesioną do strzału. Błysnęło z obu luf, Biały Bóbr runął na ziemię, trafiony kulą, a razem z nim jeden z dowódców.
— Tak pomrą wszyscy kłamcy i zdrajcy! — zabrzmiało jeszcze i Apacz zniknął.
Stało się to tak szybko, że Komanczom na myśl nie przyszło, a raczej czasu nie wystarczyło na to, żeby się zerwać. Teraz jednak podnieśli się wszyscy naraz i rzucili w stronę, skąd padły strzały. Na miejscu zostaliśmy tylko my czterej. Old Death przystąpił do obu leżących wodzów. Przekonał się niestety, że już nie żyli.
— Co za odwaga! — zawołał Lange. — Ten Winnetou to dyabeł prawdziwy!
— Ba! — zaśmiał się Old Death. — Główna rzecz dopiero nastąpi.
<section end="IV" /> <section begin="IV" />Zaledwie wypowiedział te słowa, rozległo się przeraźliwe wycie.
— Oto macie — rzekł Old Death. — Nietylko ukarał dwu wodzów, lecz zwabił za sobą Komanczów ku swoim ludziom. Strzały Apaczów pociągną za sobą ofiary. Słuchajcie!
Dał się kilkakrotnie słyszeć ostry, cienki, trzask strzałów rewolwerowych.
— To Winnetou — zauważył Old Death. — Strzela z rewolwerów, tkwiąc gdzieś między Komanczami w samym środku, a oni nic mu nie mogą zrobić.
Dla starego westmana zdarzenia takie były czemś zupełnie zwykłem. Twarz miał tak spokojną, jak gdyby w teatrze śledził przebieg sztuki, o znanej sobie budowie i zakończeniu. Komancze powrócili, ponieważ nie<section end="IV" /> <section begin="IV" />udało im się pochwycić Winnetou. Przynieśli natomiast kilku swoich zabitych i poranionych. Ludzie cywilizowani byliby się w takim wypadku zachowali spokojnie zarówno ze współczucia jakoteż z rozwagi. Tymczasem czerwonoskórzy wyli i ryczeli, jak gdyby ich na pal wbijano i tańczyli dokoła zwłok, wywijając toporami nad głową.
— Na ich miejscu pogasiłbym ogniska i zachowałbym się spokojnie — rzekł Old Death. — Tymczasem oni wyją sobie samym pieśń pogrzebową.
— Co właściwie postanowiono na wojennej naradzie? — zapytał Lange.
— Przebić się na zachód i to natychmiast.
— Co za głupota! W takim razie pójdą wprost na Apaczów, którzy mają nadejść tutaj.
— To nie, master, ponieważ nie potrafią się przebić. Gdyby im się to jednak udało, mieliby Winnetou za sobą, dostaliby się w środek i wyginęliby wszyscy. Oni jednak myślą, że Apaczów jest mniej i pewni są, że ich zdołają zniszczyć. Wiedzą zresztą o tem, że nadciągnie syn Białego Bobra, którego spotkaliśmy poprzedniego dnia. Teraz dopiero zapałają żądzą pomszczenia śmierci obu wodzów. Powinni jednak do dnia zaczekać i przedrzeć się od tyłu tam, którędy myśmy tu weszli. Za dnia widzi się nieprzyjaciela i urządzane przezeń przeszkody. Ale moje zapatrywanie nie znalazło posłuchu. Nam to oczywiście obojętne, co oni zrobią. My nie weźmiemy w tem udziału.
— To Komancze będą na nas krzywo patrzeć.
— Nie dbam o to. Old Death nie ma bynajmniej ochoty muru głową przebijać. Słuchajcieno! Co to takiego?
Komancze wyli wciąż jeszcze, niepodobna więc było dobrze rozróżnić głosu, który nas teraz doleciał.
— A to głupcy! — gniewał się Old Death. — Winnetou doskonale wyzyska hałas, który oni podnoszą. Może kładzie pnie drzewne, aby nimi wyjście zatarasować. Brzmiało to całkiem tak jak łoskot padającego drzewa<section end="IV" /> <section begin="IV" />Przysiągłbym, że nie ujdzie ani jeden z Komanczów. Będzie to straszliwą, lecz zasłużoną, karą za to, że wśród pokoju napadli na niespodziewające się niczego indyańskie osady i wymordowali nawet posłów. Jeśli się Winnetou uda ich zamknąć, wówczas będzie mógł cofnąć się ze swymi ludźmi, zebrać ich tu w dolinie i napaść z tyłu na nieostrożnych.
Nareszcie skończyła się tymczasowa pieśń za umarłych. Komancze ucichli, zeszli się i odebrali rozkazy niższego dowódcy, który teraz objął dowództwo.
— Chcą, zdaje się, zaraz wyruszyć. — rzekł Old Death. — Chodźmy do naszych koni, aby nie dobrali się do nich przypadkiem. Master Lange niechaj pójdzie po nie z synem i z Samem. My dwaj tu zostaniemy, gdyż przypuszczam, że wódz zechce jeszcze do nas mowę wygłosić.
Stary miał słuszność. Kiedy tamci trzej odeszli, zbliżył się obecny dowódca powolnym krokiem i powiedział:
— Kiedy Komancze udają się do swoich koni, blade twarze siedzą spokojnie na ziemi. Dlaczego także nie wstają?
— Ponieważ dotąd nie wiemy, co postanowili Komancze.
— Opuszczamy dolinę.
— Nie zdołacie z niej wyjść.
— Old Death podobny jest do wrony, której głos brzmi zawsze brzydko. Komancze stratują wszystko, co im w drodze stanie.
— Nie stratują nikogo oprócz siebie. My jednak tu zostaniemy.
— Czy Old Death nie jest naszym przyjacielem, czy nie palił z nami fajki pokoju? Czy nie ma obowiązku walczyć razem z nami? Blade twarze są walecznymi i śmiałymi wojownikami. Będą nam towarzyszyć i staną na naszem czele.
Na to podniósł się Old Death, przystąpił blizko do Komancza, roześmiał mu się w twarz, mówiąc:
<section end="IV" /> <section begin="IV" />— Mój brat wpadł na chytrą myśl. Blade twarze mają jechać na czele, aby czerwonym drogę utorować i zginąć przytem. Jesteśmy przyjaciółmi Komanczów, ale nie potrzebujemy słuchać ich dowódców. Spotkaliśmy się z nimi przypadkiem, lecz nie zobowiązaliśmy się do udziału w ich wyprawach wojennych. Jesteśmy odważni i mężni, pod tym względem powiedział mój brat prawdę. Pomagamy naszym przyjaciołom w każdej walce, prowadzonej rozumnie, nie przyłożymy jednak ręki do planów, o których z góry przekonani jesteśmy, że się udać nie mogą.
— Więc biali nie pojadą z nami? Ja uważałem ich dotąd za mężnych ludzi!
— Jesteśmy też tacy, ale zarazem rozważni. My jesteśmy gośćmi Komanczów. Od kiedy to zapanował u nich zwyczaj zmuszania gości do jechania na czele tam, gdzie śmierć jest nieunikniona. Mój brat przebiegły, ale my także nie głupi. Mój brat jest także dzielnym wojownikiem, niewątpliwie więc pojedzie na czele swoich ludzi, ponieważ tam jest jego miejsce.
Czerwonoskóry się stropił. Jego zamiar poświęcenia nas dla własnego ocalenia był istotnie bezczelny. Widząc, że nie poradzi, nie tylko się zakłopotał, lecz nawet rozgniewał. Surowszym tonem zapytał:
— Co zrobią blade twarze, gdy Komancze odejdą? Czy przyłączą się do Apaczów?
— Jak możnaby to uczynić, jeśli mój brat chce ich zniszczyć! Nie będzie ich, więc nie przyłączymy się do nich.
— Ale nadejdą nowi. Nie możemy na to pozwolić, żeby blade twarze tutaj zostały. Muszą pójść razem z nami.
— Oświadczyłem już raz, że się stąd nie ruszymy.
— W takim razie będziemy zmuszeni uważać was za nieprzyjaciół.
— Jeśli z nami tak postąpią czerwoni, wówczas i my obejdziemy się z nimi jak z wrogami.
— My nie damy im ich koni.
<section end="IV" /> <section begin="IV" />— A myśmy je już sobie sami wzięli. Oto je tu prowadzą.
Rzeczywiście nadchodzili nasi towarzysze z końmi. Wódz ściągnął ponuro brwi i rzekł:
— A zatem biali zarządzili już, co im było potrzebne. Widzę, że są względom nas wrogo usposobieni i każę ich pojmać moim wojownikom.
Skut zaśmiał się krótko, a groźnie i odrzekł:
— Wódz Komanczów myli się bardzo co do nas. Powiedziałem był już Białemu Bobrowi, że tu zostaniemy. Jeśli teraz wykonamy to postanowienie, uczynimy rzecz znaną, a w tem nie będzie najmniejszej nieprzyjaźni względem Komanczów. Niema więc powodu brać nas do niewoli.
— My jednak zrobimy to, jeśli biali nie przyrzekną natychmiast, że z nami pójdą i staną na naszem czele.
Wzrok Old Deatha błądził dokoła badawczo. Po twarzy jego przemknął ów jadowity uśmiech, który zawsze występował, ilekroć stary zamierzał zadać komuś klęskę. My trzej staliśmy przy ognisku, a o kilka kroków zatrzymali się tamci z końmi. W pobliżu nie było ani jednego Komancza, gdyż poszli byli wszyscy po konie. Old Death powiedział do nas po niemiecku, żeby Komancz nie mógł zrozumieć:
— Gdy tylko go powalę, siądźcie czemprędzej na koń i pośpieszcie za mną ku wejściu do doliny, gdyż Komancze znajdują się po drugiej stronie.
— Niech mój brat nie posługuje się tym językiem. Ja chcę wiedzieć, co on mówi do towarzyszy.
— O tem dowie się wódz natychmiast. Kilkakrotnie już wzgardziliście dziś moją radą i nie zmądrzeliście nawet po doznanej przez to szkodzie. Idziecie na pewną śmierć i staracie się nas zmusić do tego, żebyśmy na nią was i siebie prowadzili. Nie znacie widocznie jeszcze Old Deatha. Czy myślisz, że potrafisz mnie zmusić, żebym zrobił to, czego postanowiłem zaniechać? Oświadczam ci, że nie obawiam się ani ciebie, ani twoich Komanczów.<section end="IV" /> <section begin="IV" />Ty nas chcesz pojmać? Czyż nie widzisz, że znajdujesz się w moim ręku? Przypatrzno się tej broni! Wykonaj najmniejszy ruch, a zastrzelę cię natychmiast!
Wyciągnął ku niemu rewolwer. Indyanin chciał sięgnąć po swoją broń, ale w tej samej chwili Old Death przyłożył mu lufę do piersi.
— Precz z ręką! — huknął nań.
Indyanin opuścił rękę.
— Tak. Ja z tobą nie żartuję. Okazujesz się moim wrogiem i dlatego dostaniesz kulą, jeśli mnie nie usłuchasz w tej chwili!
Pomalowane rysy twarzy czerwonoskórca zaczęły się poruszać. Oglądnął się badawczo, ale Old Death zauważył:
— Nie szukaj pomocy u swoich ludzi. Zastrzeliłbym cię nawet wtedy, gdyby się tu znajdowali. Myśli twoje są tak słabe, jak u starej baby, której mózg wysechł. Otoczony jesteś wrogami, którym musisz ulec, a mimoto stwarzasz sobie w nas nowych nieprzyjaciół, groźniejszych jeszcze od Apaczów. Tak, jak tu uzbrojeni stoimy, wystrzelamy ze stu z was, zanim nas dosięgnie która z waszych strzał. Czy chcesz gwałtem poprowadzić na śmierć twych ludzi? Uczyń to! Dla nas nie mają znaczenia twoje rozkazy.
Indyanin stał przez chwilę w milczeniu, a potem rzekł:
— Mój brat powinien zważyć, że nie miałem tego na myśli!
— Biorę twe słowa tak, jak brzmią. Co ty przez nie rozumiesz, to mnie nic nie obchodzi.
— Oddal broń swoją, a zostaniemy nadal przyjaciółmi!
— Zgoda. Zanim jednak odejmę od twej piersi broń moją, muszę uzyskać pewność, że naprawdę uczciwie myślisz o naszej przyjaźni.
— Powiedziałem tak, a moje słowo coś znaczy.
— A w tej chwili właśnie wspomniałeś, że inaczej<section end="IV" /> <section begin="IV" />bierzesz swoje słowa, niż one brzmią. Trudno więc zaufać temu, co mówisz i obiecujesz.
— Jeśli mi nie wierzysz, to nie mogę ci dać innego zapewnienia.
— Daj mi swoją fajkę pokoju i...
— Uff! — zawołał Indyanin, przerywając Old Deathowi z przestrachem. — Kalumetu wojownik nikomu nie oddaje.
— A ja wcale jeszcze tem nie byłbym zadowolony. Żądam nietylko kalumetu, lecz także leku.
— Uff, uff, uff! To niemożliwe!
— Nie dasz mi tego na zawsze, ani nie darujesz. W chwili pokojowego rozstania się naszego otrzymasz to napowrót.
— Żaden wojownik nie wypuści z rąk swego woreczka z lekami.
— A mimoto ja tego żądam. Znam wasz obyczaj. Jeżeli będę miał twój kalumet i lek, będę tobą samym, a każdy nieprzyjazny krok względem nas pozbawiłby was radości wiecznych ostępów.
— A ja ich nie dam!
— Wobec tego skończyłem z tobą. Dostaniesz teraz kulę w głowę, a potem zabiorę ci skalp. Będziesz po śmierci moim psem i niewolnikiem. Podniosę potrzykroć lewą rękę, za trzecim razem zaś strzelę, jeśli mnie nie usłuchasz.
Podniósł rękę raz i drugi, trzymając rewolwer, wymierzony w serce czerwonoskórca. Już trzeci raz podniósł był rękę do połowy, kiedy rzekł Indyanin:
— Zaczekaj! Czy zwrócisz mi jedno i drugie?
— Tak.
— To je dostaniesz. Ja...
Podniósł ręce, jak gdyby chciał wziąć w nie fajkę i woreczek.
— Stój! — przerwał mu Old Death. Ręce na dół, bo strzelam. Zaufam ci dopiero wtedy, gdy będę miał te oba przedmioty. Mój towarzysz zabierze je i zawiesi na mojej szyi.
<section end="IV" /> <section begin="IV" />Komancz opuścił znowu ręce. Ja zdjąłem z niego fajkę i woreczek i zawiesiłem na szyi Old Deatha, poczem skut odstąpił i schował rewolwer.
— Tak! — rzekł. — Teraz jesteśmy znów przyjaciółmi, a mój brat może czynić, co mu się podoba. My zostaniemy tutaj i zaczekamy na wynik walki.
Wódz nigdy jeszcze nie był tak wściekły, jak dzisiaj. Sięgnął ręką po nóż, ale nie odważył się go wydobyć. Wybuchnął jednak głosem syczącym:
— Blade twarze są teraz pewne, że nic im się nie stanie, ale skoro tylko oddadzą mój kalumet i lek, wróci nieprzyjaźń, a oni zginą w mękach na palu!
Odwrócił się i odszedł pośpiesznie.
— Teraz nam bezpiecznie, jak na łonie Abrahama — rzekł skut — ale mimo to nie wolno nam zaniedbać<section end="IV" /> <section begin="IV" />żadnego środka bezpieczeństwa. Nie zostaniemy tu przy ognisku, lecz oddalimy się ku tylnej ścianie doliny, gdzie spokojnie zaczekamy na dalsze wypadki. Chodźcie, panowie, i prowadźcie konie za sobą!
Udaliśmy się w oznaczone miejsce, wziąwszy konie za uzdę, gdzie je przywiązaliśmy do wbitych w ziemię kołków, a sami pousiadaliśmy u stóp ściany. Od strony opuszczonego przez nas obozu przyświecał ogień, dokoła panowała zupełna cisza.
— Niedługo będziemy czekać — rzekł skut. — Przypuszczam, że taniec zaraz się zacznie, Komancze rzucą się z szatańskiem wyciem, ale niejeden z nich krzyknie po raz ostatni. O, oto już macie!
Rozległo się wycie, o którem mówił, jak gdyby trzoda dzikich zwierząt wyrwała się z ogrodzenia.
— Słuchajcie! Czy padła dotąd choć jedna odpowiedź Apaczów — rzekł stary. — Oni są mądrzy i w ciszy robią, co do nich należy.
Wycie wojenne odbiło się z kilkakrotnie wzmożoną siłą, a echo powtórzyło huk dwóch wystrzałów.
— To znowu srebrna rusznica Winnetou. To pewny znak, że Komanczów zatrzymano.
Gdyby przelatujące włócznie i strzały wywoływały hałas i łoskot, byłaby się teraz dolina napełniła dzikim hukiem. Tymczasem rozlegały się tylko wrzaski Komanczów i ciągle powtarzające się strzały Winnetou. Trwało to z pięć minut, potem zaś zabrzmiał przenikający do szpiku okrzyk: iwiwiwiwiwiwi!
— To być Apacze — krzyczał radośnie Sam. — Zwyciężyć i odeprzeć Komanczów.
Miał słuszność, gdyż po tem zwycięskiem wyciu nastała głęboka cisza, a zarazem ujrzeliśmy przy ogniu postaci jeźdźców, do których przyłączało się coraz to więcej. Byli to Komancze. Próba przedostania się z kotliny nie udała się. Przez jakiś czas panowało przy ognisku nadzwyczajne zamieszanie. Znoszono ludzi zabitych i rannych, a okrzyki żałoby to cichły, to wznosiły się na nowo. Old Death poruszał się w największym gniewie<section end="IV" /> <section begin="IV" />na swojem miejscu i wymyślał Komanczom na rozmaite sposoby za ich głupotę. Pochwalił ich natomiast za to jedno, że wysłali gromadę straży na obydwa wejścia, gdyż było to koniecznym środkiem ostrożności. Gdy zamilkły żałobne śpiewy, pousiadali Komancze do narady wojennej. Po upływie może pół godziny ujrzeliśmy, że kilku wojowników oddaliło się od obozu i rozbiegło po tylnej części doliny, gdzie myśmy się znajdowali.
— Teraz nas szukają — rzekł Old Death. — Uznali, że porobili głupstwa, teraz nie będą już za dumni na to, by posłuchać naszej rady.
Jeden z wysłańców zbliżył się do nas. Old Death odkaszlnął zcicha. Indyanin usłyszał to i podszedł ku nam.
— Czy tutaj są blade twarze? — zapytał — Niech przyjdą do ogniska!
— Kto cię posyła?
— Wódz.
— Czego chce od nas?
— Ma się odbyć narada, w której tym razem wolno wziąć udział bladym twarzom.
— Wolno? Jacy wy łaskawi jesteście! Czy staliśmy się nareszcie godni tego, żeby nas wysłuchali rozumni wojownicy Komanczów? Leżymy tu dla spoczynku i chcemy spać. Powiedz to wodzowi! Wasza nieprzyjaźń z Apaczami nic nie obchodzi nas odtąd.
Posłaniec zaczął prosić, a to wywarło pewne wrażenie na dobrodusznym skucie, gdyż powiedział:
— No, dobrze! Skoro bez naszej pomocy nie potraficie znaleźć drogi ocalenia, to udzielimy wam rady, ale nie zgadzamy się na to, żeby nam rozkazywał wasz wódz. Powiedz mu, że powinien przyjść do nas, jeśli chce z nami mówić.
— Nie zrobi tego, ponieważ jest wodzem.
— Słuchajno! Ja jestem o wiele większym i słynniejszym wodzem od niego. Nie znam nawet jego imienia. Oświadcz mu to odemnie.
<section end="IV" /> <section begin="IV" />— Nie może przyjść, choćby nawet chciał, bo ranny jest w ramię.
— Od kiedyżto synowie Komanczów nie chodzą na nogach, lecz na rękach? Jeśli nie ma ochoty przyjść do nas, to niech sobie zostanie tam, gdzie jest. Nam nie potrzeba ani jego, ani was wszystkich!
Ta odpowiedź brzmiała tak stanowczo, że czerwonoskóry zdobył się mimo wszystko na te słowa:
— Powtórzę mu życzenie Old Deatha, może przecież przyjdzie.
— Powiedz mu również, żeby tylko sam przyszedł. Nie lubię długich narad z wieloma. No, idź!
Indyanin wrócił do ogniska i wszedł w koło wojowników. Upłynęło sporo czasu, zanim wreszcie podniosła się z pośród siedzących jedna postać i zbliżyła się ku nam. Na głowie miał ten Komancz orle pióra.
— Popatrzcie! Zabrał poległemu Białemu Bobrowi ozdobę wodza i przypiął sobie. Teraz przystąpi do nas z największą grandezzą.
Gdy wódz się zbliżył, ujrzeliśmy, że istotnie lewa jego ręka wisiała na rzemiennym temblaku! Opisano mu zapewne dokładnie miejsce, w którem znajdowaliśmy się, gdyż przyszedł wprost do nas i stanął przed nami. Spodziewał się prawdopodobnie, że ktoś z nas pierwszy do niego przemówi, gdyż sam się nie odezwał, Old Death jednak leżał dalej spokojnie i milczał. My zachowaliśmy się tak samo.
— Mój biały brat kazał prosić, żebym przyszedł do niego. — rzekł czerwonoskóry.
— Old Death nie potrzebuje się zniżać do prośby. Ty chciałeś się ze mną naradzić, a więc ty masz prosić, jeżeli wogóle może być mowa o prośbie. Teraz proszę cię bardzo uprzejmie, żebyś mi podał swe imię, gdyż nie znam go jeszcze.
— Znają je na całej preryi. Jestem: Rączy Jeleń.
— Byłem na wszystkich preryach, ale takie imię nie obiło się o moje uszy. Widocznie bardzo je ukrywałeś. Ponieważ jednak usłyszałem je teraz, przeto pozwalam ci przy nas usiąść.
<section end="IV" /> <section begin="IV" />Wódz cofnął się o krok, jakby na znak, że na to nie potrzebuje dopiero pozwolenia, ale czuł dobrze, że warunki nakazywały mu ustąpić. Toteż usiadł powoli i z godnością naprzeciwko Old Deatha, a my dopiero teraz podnieśliśmy się do postawy siedzącej.
Jeśli Komancz sądził, że skut zacznie rozmowę, to się pomylił. Old Death zachował nadal swą obojętność, a czerwonoskóry musiał pierwszy przemówić:
— Wojownicy Komanczów zamierzają odbyć wielką naradę, a blade twarze mają w niej wziąć udział, abyśmy usłyszeli ich zdanie.
— To zbyteczne. Ofiarowałem się wam już tyle razy z moją radą, a nie usłuchaliście jej nigdy. Ja zaś przywykłem do tego, żeby zważano na moje słowa, dlatego odtąd zachowam myśli moje dla siebie!
— Niech mój brat zważy, że przydałoby się nam jego doświadczenie!
— Aha, nareszcie! Czy Apacze was nauczyli, że Old Death był mędrszym od was wszystkich pięciuset Komanczów? Jakże wypadł wasz atak?
— Nie mogliśmy się dostać przez wyjście, ponieważ było zamknięte kamieniami, krzakami i drzewami.
— Tak przypuszczałem. Apacze pościnali drzewa tomahawkami, a wy nie słyszeliście tego, ponieważ zbyt głośno opłakiwaliście swoich zmarłych. Dlaczego nie pogasiliście ognisk? Czy nie uznajecie, że wyrządzacie tem sobie wielką szkodę?
— Wojownicy Komanczów musieli to zrobić, co uradzono. Teraz postanowi się coś rozumniejszego. Wszak ty z nami pomówisz?
— Ale jestem pewien, że nie pójdziecie za moją radą.
— Pójdziemy.
— Jeśli mi to przyrzekniesz, to gotów jestem udzielić wam rady.
— Wobec tego chodź ze mną do ogniska!
— Dziękuję. Tam nie pójdę. Jest to wielką nierozwagą, że palicie ognisko, gdyż Apacze mogą widzieć,<section end="IV" /> <section begin="IV" />co się u was dzieje. Nie mam też ochoty sprzeczać się z twoimi czerwonymi. Ja powiem, co myślę, a ty rób sobie, co ci się podoba.
— To powiedz!
— Apacze znajdują się nietylko u obu wejść do doliny, lecz są i w samej dolinie. Usadowili się tam z przodu i zabarykadowali wejścia. W ten sposób mogą się zwrócić na prawo i na lewo wedle potrzeby. Wypędzić ich niepodobna.
— Mamy nad nimi przecież wielką przewagę.
— Ilu wojowników utraciliście już dotychczas?
— Wielki Duch powołał wielu z nas już do siebie, może już dziesięć razy po dziesięciu. I konie także zginęły.
— Wobec tego nie możecie tej nocy już nic przedsięwziąć, bo powiodłoby wam się tak samo jak ostatnim razem. Za dnia zaś Apacze tak się ustawią, że dosięgną was swoją bronią, a wy ich nie. Potem nadciągną także gromady, po które posłał Winnetou, a wtedy będzie więcej Apaczów niż Komanczów. Czeka was śmierć.
— Czy to jest rzeczywiście mniemanie mojego brata? Postąpimy wedle jego rady, jeśli nas ocalić potrafi.
— Skoro mówisz o ocaleniu, to uznałeś widocznie, że miałem słuszność, nazywając tę dolinę pułapką. Gdy się nad tem zastanawiam, widzę tylko dwie drogi, na których możnaby spróbować, czy się wam nie uda uniknąć zagłady. Po pierwsze musielibyście zbadać, czy możliwem jest wspiąć się po skałach, ale na to trzeba zaczekać do brzasku. Apacze ujrzeliby was po drugiej stronie i rzuciliby się na was, a tam mają nad wami przewagę, bo nie możecie wziąć koni z sobą. Pozostaje więc tylko drugi środek ocalenia: Wejdźcie z Apaczami w układy!
— Tego nie zrobimy! — wybuchnął wódz. — Apacze zażądaliby naszej śmierci.
— Nie dziwiłbym im się też zupełnie, gdyż wy daliście powód do tego. Napadliście na wsi ich podczas pokoju, zagrabiliście ich mienie, uprowadziliście ich żony<section end="IV" /> <section begin="IV" />i córki, a wojowników zabiliście, albo zamęczyliście na śmierć. Nadto złamaliście słowo, dane ich posłom i wymordowaliście ich. Tak nikczemne uczynki domagają się zemsty, dla tego, rzecz jasna, nie możecie się spodziewać łaski u Apaczów. Sam musisz to przyznać, że trudno wam będzie ponieść względem nich odpowiedzialność za te grzechy.
Old Death przemówił bardzo szczerze, tak szczerze, że wódz zamilkł na chwilę.
— Uff! — wykrztusił potem. — Ty mówisz to mnie, wodzowi Komanczów?
— Powiedziałbym ci to nawet wówczas, gdybyś był samym Wielkim Duchem. Było to nikczemnością z waszej strony, że postąpiliście w ten sposób z Apaczami, którzy nie zrobili wam nic złego. Co wam uczynili ich posłowie, iżeście ich pozabijali? Co wam uczynili, że wyruszyliście teraz znowu na tę wyprawę, aby na nich sprowadzić śmierć, zagładę i hańbę? Odpowiedz!
Indyanin wybuchnął po dłuższym czasie z jeszcze większym gniewem, niż przedtem:
— Są naszymi nieprzyjaciółmi.
— Nie. Żyli z wami w zgodzie i żaden wasz poseł nie zaniósł im od was wiadomości, że wykopaliście przeciwko nim topór wojenny. Wy sami poczuwacie się do winy, dla tego jesteś przekonany, że nie możecie spodziewać się łaski. A mimoto dałoby się zawrzeć z nimi znośny pokój. To wasze szczęście, że Winnetou nimi dowodzi, gdyż on krwi nie pożąda. To jedyny wódz Apaczów, który, jak sądzę, byłby skłonny do pobłażania. Wyślijcie do niego kogoś, ażeby zacząć układy. Ja sam gotów jestem pójść, by go dla was usposobić łagodnie.
— Komancze woleliby umrzeć, aniżeli prosić Apaczów o łaskę.
— Ha, to wasza rzecz. Taka jest moja rada. Czy jej posłuchasz, to mi jest zupełnie obojętne.
— Czy mój brat nie zna innej pomocy? On przemawia na korzyść Apaczów, jest zatem ich przyjacielem.
— Ja sprzyjam i życzę dobrze wszystkim <section end="IV" /> <section begin="IV" />czerwonym mężom, Apacze zaś nie zrobili mi najmniejszej przykrości. Dlaczegóż miałbym być ich wrogiem? Ale ty chciałeś nieprzyjaźnie z nami postąpić. Chciałeś nas pojmać. Zważ więc, kto ma większe prawo do naszej przyjaźni, wy czy oni?
— Masz na sobie mój kalumet i worek z lekami, słowa twoje więc są niejako mojemi słowami. Dla tego nie odpowiem ci tak, jakbym pragnął. Twoja rada nic nie warta. Ty zamierzasz oddać nas w ręce Apaczów. Wobec tego będziemy wiedzieli sami, co należy czynić.
— W takim razie poco wam mojej rady? Skończyliśmy z sobą i nie mamy sobie nic do powiedzenia.
— Tak myśmy z sobą skończyli — przyznał Komancz. — Pamiętaj jednak, że pomimo opieki, jakiej teraz zażywasz, jesteś naszym nieprzyjacielem. Tobie nie wolno zatrzymać na zawsze mego kalumetu i leku. Będziesz musiał je oddać, zanim opuścimy to miejsce, a potem spadnie na ciebie wszystko, co spowodowałeś.
— Well! Zgadzam się z ochotą i czekam z wielkim spokojem na to, co mnie spotka. Groziłeś Old Deathowi. Powtarzam, że skończyliśmy z sobą, możesz więc odejść.
— Uff! — wybuchnął wódz, poczem odwrócił się i odszedł wolnym krokiem ku ognisku.
— Oni naprawdę pogłupieli — rzekł rozgniewany Old Death, patrząc za nim. — Mogą rzeczywiście ocalić się tylko w ten sposób, że poproszą o pokój. Zamiast to uczynić, liczą wciąż jeszcze na swoją przewagę. Ale w obecnych warunkach starczy sam Winnetou za stu ludzi. Wy w to nie uwierzycie, gdyż jesteście nowicyuszem na dzikim Zachodzie i nie macie pojęcia, co znaczy w pewnych okolicznościach jeden zuch prawdziwy. Gdybyście tylko naprzykład wiedzieli, czego ten młody Apacz dokazywał ze swoim białym przyjacielem Old Shatterhandem! Czy wam już kiedy o tem opowiadałem?
Old Death obecnie po raz pierwszy wymienił moje nazwisko.
— Nie — odpowiedziałem. — Kto to ten Old Shatterhand?
<section end="IV" /> <section begin="IV" />— Taki sam młodzieniec, jak wy, ale przecież całkiem inny człowiek. Obala każdego wroga pięścią na ziemię, strzela z dyabłem o lepszą, a filut, że nie przystępuj do niego.
Wtem zaszeleściło coś za nami, oraz odezwał się jakiś głos przytłumiony.
— Uff! Old Death tutaj? Nie wiedziałem o tem. Jakże się z tego cieszę!
Stary odwrócił się z przerażeniem, dobył noża i zapytał:
— Kto tu? Kto nas tu śmie podsłuchiwać?
— Mój stary biały brat zostawi nóż swój za pasem; nie pchnie nim chyba Winnetou!
— Winnetou? Do wszystkich dyabłów! Zaiste, tylko Winnetou mógł tego dokazać, żeby niepostrzeżenie podejść Old Deatha. To sztuka, którejbym nawet ja nie potrafił!
Apacz zbliżył się całkiem i odrzekł, nie zdradzając się z tem, że mnie zna:
— Wódz Apaczów nie przypuszczał, że Old Death tu się znajduje, bo byłby już prędzej zakradł się do niego, aby z nim pomówić.
— Ależ ty narażasz się na ogromne niebezpieczeństwo! Musiałeś się przekraść przez straże, a potem aż tutaj i teraz musisz znowu powrócić.
— Nie, to nie. Blade twarze są moimi przyjaciółmi, którym mogę zaufać. Ta dolina leży na terytoryum Apaczów i Winnetou zrobił z niej pułapkę na wypadek, gdyby wrogowie chcieli tu wtargnąć. Te skalne ściany nie są takie niedostępne, jak się wydaje. Apacze zrobili wązką ścieżynę, biegnącą dokoła doliny, na wysokości kilku mężczyzn. Po lassie łatwo się tam wydostać i zejść. Moi wywiadowcy zwabili Komanczów do tej pułapki, w której ci zginą.
— Czy śmierć ich postanowiona istotnie?
— Tak. Winnetou słyszał twoją rozmowę z wodzem i przekonał się z niej, że sprzyjasz Apaczom. Powiedziałeś, jak Komancze względem nas zawinili i <section end="IV" /> <section begin="IV" />przyznałeś, że nic dziwnego nie będzie, jeśli pomścimy tylokrotne morderstwo.
— Ale czy z tego powodu muszą popłynąć strumienie krwi?
— Wszak sam słyszałeś, że Komancze nie chcą uznać swojego grzechu, ani postąpić tak, jak im radziłeś, jak nakazuje im rozum. Niechaj więc krew ich spadnie na nich. Apacze dadzą przykład, jak karzą zdradę. To trzeba uczynić, aby zapobiec na przyszłość podobnym rzeczom.
— To okropne! Mimoto nie czuję w sobie powołania do wygłaszania jeszcze raz moich rad przed ludźmi, którzy sądzą, że ich nie potrzebują.
— Nie posłuchanoby ciebie znowu. Słyszałem z ust twoich, że masz świętości wodza. W jaki sposób je dostałeś?
Old Death opowiedział o tem, a kiedy skończył, rzekł Winnetou:
— Skoro mu je zwrócić przyrzekłeś, musisz dotrzymać słowa. Oddaj mu je zaraz i pójdź do nas. Przyjmą was tam jako przyjaciół.
— Czy zaraz mamy przyjść do was?
— Tak. Za trzy godziny nadciągnie tu przeszło sześciuset Apaczów. Wielu z nich ma strzelby z sobą. Ich kule będą przelatywały przez całą dolinę, a wobec tego życie wasze niepewne.
— Ale jak dostać się do was?
— Old Death o to pyta?
— Hm, tak! Wsiądziemy na konie i pojedziemy do ogniska. Tam ja zwrócę wodzowi jego świętości, poczem popędzimy do Apaczów. Straże, stojące w drodze, poprzewracamy, ale jak przedostaniemy się przez barykady?
— Bardzo łatwo. Gdy ja odejdę, zaczekajcie tylko dziesięć minut, a potem ruszcie. Ja stanę po prawej stronie doliny i tam was przyjmę.
Po tem zapewnieniu znikł Winnetou.
— No i cóż wy na to? — spytał Old Death.
— Nadzwyczajny człowiek — odpowiedział Lange.
— Bezwątpienia. Gdyby ten człowiek był białym<section end="IV" /> <section begin="IV" />żołnierzem, doprowadziłby do godności naczelnego wodza, a biada białym, gdyby mu przyszło na myśl zebrać czerwonych w celu obrony odziedziczonych praw Indyan. On jednak miłuje pokój, wie i chowa w sercu to przekonanie, że czerwoni pomimo wszelkiego oporu skazani są na zagładę. No, usiądźmy sobie na dziesięć minut!
W dolinie panowała taka cisza, jak w ostatniej połowie godziny. Komancze naradzali się jeszcze. W dziesięć minut podniósł się Old Death i wsiadł na konia.
— Róbcie dokładnie to samo, co ja! — rzekł do nas.
Wolnym krokiem podjechaliśmy ku ognisku. Krąg Komanczów otworzył się przed nami i otoczył napowrót. Gdyby ich twarze nie były pomalowane, bylibyśmy w nich pewnie dostrzegli najwyższe zdumienie.
— Czego tu chcecie? — zapytał wódz, zrywając się. — Dlaczego przybywacie na koniach?
— Przyjeżdżamy na koniach, aby walecznym i rozumnym wojownikom Komanczów okazać naszą cześć. Cóż wy poczniecie?
— Narada nie skończyła się jeszcze. Zsiądźcie z koni! Nie możemy dopuścić do tego, żebyście wy, nieprzyjaciele nasi, pozostali na koniach. A może przynosisz mi z powrotem moje świętości?
— Czy nie byłoby to głupie z mej strony? Wszak przygotowałeś mnie na to, że od chwili, w której otrzymasz napowrót swoją własność, nastąpi nieprzyjaźń między nami i wami, dopóki nie pomrzemy na palu męczeńskim.
— Tak będzie. Powiedziałem to i słowa dotrzymam. Gniew Komanczów was zgubi!
— Tak mało obawiamy się tego gniewu, że ja rozpoczynam nieprzyjaźń natychmiast. Oto masz swoje rzeczy, a teraz patrzcie, czy potraficie nam co zrobić!
Zerwał z szyi fajkę i woreczek z lekiem i odrzucił je daleko od siebie. Zarazem dał koniowi ostrogi, że wielkim łukiem przesadził ognisko, a po drugiej stronie zrobił wyrwę w szeregach Komanczów. Sam, który był tuż za Old Deathem, przejechał przez wodza, a my trzej<section end="IV" /> <section begin="IV" />ruszyliśmy za nimi w tej chwili. Przewróciliśmy dziesięciu, a może piętnastu Komanczów, a wśród nich jedną ze straży, które stały Old Deathowi na drodze. Potem popędziliśmy przez trawiastą dolinę, a za nami zabrzmiało nieopisane wycie wściekłości naszych dotychczasowych, tak niepewnych, przyjaciół.
— Uff! — zawołał ku nam głos jakiś. — Stać, tu jest Winnetou!
Zatrzymaliśmy konie, a kilku Apaczów wzięło je za cugle. Zsiedliśmy, a Winnetou poprowadził nas do przesmyku, prowadzącego z doliny. Tam zrobiono już miejsca na tyle, że mogliśmy przejść, my i konie.
Kiedy minęliśmy barykadę, wyjście się rozszerzyło i niebawem ujrzeliśmy światło. Na równinie płonęło małe ognisko, przy którem siedzieli dwaj Indyanie nad naprędce sporządzonem rożnem. Za naszem zbliżeniem się oddalili się z szacunkiem. Reszta Apaczów odeszła także od nas, przywiązawszy nasze konie do kołków. W pewnem oddaleniu pasła się gromada koni, której pilnowało kilku ludzi. To wszystko miało niemal wojskowy charakter. Ruchy Apaczów były tak dokładne, tak obliczone, jak na mustrze.
— Niechaj moi bracia usiądą przy ogniu! — rzekł Winnetou. — Kazałem upiec kawał lędźwi bawolej. Możecie jeść, dopóki nie powrócę.
— Czy długo cię nie będzie? — spytał Old Death.
— Nie. Muszę wrócić na dolinę. Komancze mogą się ze złości na was porwać na moich wojowników. Poślę więc im kilka kul.
Z temi słowy opuścił nasze towarzystwo. Old Death usiadł wygodnie przy ogniu, dobył noża, a spróbowawszy pieczeni, orzekł z zadowoleniem, że jest wyśmienita. Stary i ja nie jedliśmy dotąd u Komanczów nic, a Langowie i murzyn także tylko skosztowali ich koniny. Wielki kawał polędwicy skurczył się też niebawem. Wtem powrócił Winnetou, popatrzył na mnie pytająco, a ja zrozumiałem to spojrzenie. Chciał wiedzieć, czy się mnie<section end="IV" /> <section begin="IV" />ma jeszcze wypierać. Powstałem więc od ognia, wyciągnąłem do niego obie dłonie i zawołałem:
— Mój brat Winnetou widzi, że nie potrzebuję iść aż nad Rio Pecos, aby się z nim znów spotkać. Cieszę się ogromnie, że go znów widzę.
Uścisnęliśmy się serdecznie. Ujrzawszy to Old Death, zapytał ze zdumieniem:
— Cóż to jest? Wy się już znacie?
— To mój biały brat Old Shatterhand — oświadczył Winnetou.
— Old... Shat...ter...hand! — zawołał stary, robiąc przytem minę, wprost nieocenioną. Gdy zaś, śmiejąc się, potwierdziłem słowa Winneteu, mówił dalej z gniewem:
— A więc oszukaliście mnie i okłamali, wodziliście za nos Old Deatha! Old Shatterhand! A on tak długo z tem się krył i pozwolił się przezywać greenhornem i nowicyuszem!
Pozostawiliśmy go na pastwę jego zdumieniu, gdyż Winnetou chciał mi coś opowiedzieć.
— Mój brat słyszał, że musiałem się udać do fortu Inge. Tam dowiedziałem się...
— Wiem już o wszystkiem — przerwałem mu. — Skoro będziemy mieli więcej czasu niż teraz, powiem ci, jak doszedłem do tej wiadomości. Teraz muszę przedewszystkiem zapytać, gdzie jest tych dziesięć bladych twarzy, które były u Komanczów razem z obydwoma twoimi wywiadowcami, którzy podawali się za Topiów i przeszli do was.
— Już odjechali.
— Już? Dokąd?
— Do Chihuahua, do Juareza.
— Już odjechali? Naprawdę?
— Tak. Śpieszyli się bardzo, bo dotąd z Komanczami musieli daleko okrążać, a teraz postanowili nadrobić tę zwłokę.
— To dla nas prawdziwy cios, ponieważ z nimi znajdowali się ci dwaj, których ścigałem!
— Uff, Uff! Oni byli razem z nimi? O tem nie <section end="IV" /> <section begin="IV" />wiedziałem. Oni byli obowiązani o oznaczonym czasie przybyć do Chihuahua, a dużo czasu stracili. Winnetou miłuje Juareza, dlatego dopomógł im do togo, żeby rychło odeszli. Dał im świeże konie, żywność, a na przewodników rzekomych Topiów, znających dobrze drogę przez Mapimi do Chihuahua. Blade twarze oświadczyły, że szkoda im każdej minuty.
— I to jeszcze! Świeże konie, żywność i godnych zaufania przewodników! Miałem już w ręku tego Gibsona, a teraz mi ujdzie!
Winnetou zamyślił się na chwilę i rzekł:
— Popełniłem bezwiednie wielki błąd, lecz go naprawię. Gibson wpadnie w twe ręce. Polecenie, które miałem w Matagordzie wykonać, spełnione; skoro tylko ukarzę tutaj Komanczów, będę wolny i będę mógł ci towarzyszyć. Dostaniecie najlepsze konie, a jeśli nie zajdzie nic niespodziewanego, to dościgniecie białych do południa dnia następnego.
Wtem nadbiegł z doliny Apacz i oznajmił:
— Te psy Komancze zgasiły ogień i odeszły z obozu. Planują atak.
— Odeprzemy ich znowu, jak przedtem — odrzekł Winnetou. — Jeśli moi biali bracia pójdą ze mną, ustawię ich tam, skąd wszystko usłyszą.
Wstaliśmy oczywiście natychmiast. Winnetou wprowadził nas znowu w przesmyk, prawie pod barykadę. Tam dał Old Deathowi lasso, zwisające ze skały i powiedział:
— Wespnijcie się po rzemieniu dwa razy na wysokość człowieka. Tam znajdziecie zarośla, a za niemi drogę, o której wam wspomniałem. Ja nie mogę pójść z wami, lecz udam się do wojowników.
Odchodząc wziął z sobą przedmiot, który był dotąd oparty o ścianę skały. Była to jego rusznica.
— Hm! — mruknął skut. — Wyłazić na dwanaście stóp na takiem cienkiem lassie! Nie jestem przecież małpą, umiejącą łazić po linach. Spróbujemy jednak!
Próba się udała. Ja wspiąłem się za nim, a potem<section end="IV" /> <section begin="IV" />reszta nas, chociaż z trudnościami. Ze skały wyrastało tutaj drzewo, o którego pień obwiązano lasso. Obok rosły krzaki, które kryły ścieżkę. Ponieważ z powodu ciemności kierowaliśmy się nie wzrokiem, lecz dotykiem, przeto posuwaliśmy się powoli, macając rękami, dopóki się Old Death nie zatrzymał. Oparci o skałę czekaliśmy na to, co nastąpi. Na dolinie panowała iście grobowa cisza. Jakkolwiek słuch wytężałem, nie zdołałem dosłyszeć nic prócz cichego węszenia Old Deatha.
— Głupcy ci Komancze! Nie prawdaż, sir? — rzekł — Po tamtej stronie czuć konie i to będące w ruchu. To zupełnie co innego, aniżeli konie stojące. Nad końmi, stojącemi spokojnie, leży ich woń gęsta i nieruchoma; można, żeby się tak wyrazić, nos w nią wsadzić. Kiedy się jednak konie ruszają, woń także zaczyna się poruszać, rozdrabia się i łatwo się podnosi. Brzmi to nieprawdopodobnie, a jednak doświadczony westman pozna z gęstości lub rzadkości tej woni, czy ma przed sobą konie stojące, czy w ruchu. Oczywiście przy spokojnem powietrzu. Teraz nadlatują z prawej strony takie lekkie odorki końskie, a moim starym uszom wydało się, że doleciał je odgłos potknięcia się konia na miękkim, trawiastym, gruncie. Kalkuluję sobie, że Komancze popędzili teraz ku wejściu, aby się przebić tamtędy.
Wtem zabrzmiało wołanie:
— Ntsa-ho!
To słowo oznacza: „teraz.“ W chwilę potem huknęły dwa strzały z rusznicy Winnetou, nastąpiły strzały rewolwerowe, poczem rozległo się wycie, nie do opisania. Dzikie wrzaski Indyan przerywały powietrze, tomahawki zabrzęczały. Walka wybuchła.
Lecz nie trwało długo, a poprzez parskania, rżenie koni i wściekłe krzyki Komanczów przebiło się zwycięskie: iwiwiwiwiwi Apaczów. Usłyszeliśmy, że Komancze cofnęli się w dzikim popłochu. Ich kroki i tupot kopyt oddalały się ku środkowi doliny.
— Nie mówiłem? — szepnął Old Death. — Właściwie nie powinniby na siebie uderzać. Apacze <section end="IV" /> <section begin="IV" />trzymają się przedziwnie. Wypuszczają strzały i kłują włóczniami z pewnych kryjówek. Komancze tak zbili się w kupę, że musi ich dosięgnąć każda strzała, każda włócznia, każda kula Winnetou. A teraz, kiedy nieprzyjaciel się cofnął, są Apacze na tyle rozumni, że nie idą za nimi. Pozostają w ukryciu, przekonani, że im Komancze nie ujdą. Na cóż mają się zapuszczać w dolinę!
I teraz poszli Komancze o tyle za radą Old Deatha, że po porażce zachowali się cicho. Wycie zamilkło, a ponieważ ognie zgaszono, nieprzyjaciele ich nie wiedzieli, co oni czynią. Zaczekaliśmy jeszcze przez chwilę, lecz nie zdarzyło się nic nowego. Wtem doleciał nas z dołu przytłumiony głos Winnetou:
— Moi biali bracia mogą zejść teraz. Walka skończona i nie wybuchnie na nowo.
Powróciliśmy do lassa i spuściliśmy się po niem. Na dole stał Winnetou, z którym poszliśmy znów do ogniska.
— Komancze próbowali teraz z drugiej strony — rzekł. — Nie udało im się tak samo. Strzeżemy ich tak, że nie mogą nic przedsięwziąć, o czemby nie dowiedział się Winnetou. Apacze udali się za nimi i leżą długą linią, sięgającą od jednej, do drugiej strony doliny, aby wszystko pilnie obserwować.
Kiedy to mówił, pochylił głowę na prawo, jak gdyby nadsłuchiwał. Następnie zerwał się tak, że ogień oświetlił jasno jego postać.
— Dlaczego to czynisz? spytałem go.
Wskazał ręką w ciemność nocną i powiedział:
— Winnetou usłyszał, że tam, na kamienistej drodze, potknął się koń. Nadjeżdża jeździec, jeden z moich wojowników. Zsiędzie, by zbadać, kto tu siedzi przy ognisku. Dlatego podniosłem się, aby już zdaleka poznał, że Winnetou się tu znajduje.
Jego subtelny słuch nie zawiódł go. Nadjechał kłusem jeździec i zatrzymał się obok nas. Wódz przyjął go niezbyt przyjaznem spojrzeniom i zganił go za hałas, wywołany potknięciem się konia.
<section end="IV" /> <section begin="IV" />Skarcony stał w wyprostowanej, a jednak pełnej szacunku postawie. Był to wolny Indyanin, uznający jednak wyższe uzdolnienie swojego dowódcy.
— Nadchodzą. — rzekł do Winnetou.
— W ile koni?
— Wszyscy. Nie brak ani jednego wojownika. Kiedy Winnetou wzywa, nikt z Apaczów nie zostanie przy kobietach.
— Jak daleko są jeszcze stąd?
— Nadejdą o świcie.
— Dobranoc ci! Zaprowadź konia do tamtych, a potem usiądź przy strażach i wypocznij!
Czerwonoskóry posłuchał w tej chwili, a Winnetou usiadł znowu przy nas, prosząc byśmy opowiedzieli o naszym pobycie w hacyendzie del Caballero i o zdarzeniu w La Grange. Na tem zeszedł nam czas, a o spaniu oczywiście mowy nie było. Wódz Apaczów wysłuchał naszego opowiadania, dorzucając tylko od czasu do czasu jakąś uwagę, albo pytanie. Tak minęła powoli noc i zaczęło się świtanie. Wtem wyciągnął Winnetou rękę ku zachodowi, mówiąc:
— Niechaj moi biali bracia zobaczą, jak punktualni są wojownicy Apaczów. Oto już się zbliżają!
Spojrzałem we wskazanym kierunku. Mgła leżała na zachodzie jak morze bez fal, wsunąwszy swoje nieprzeźroczyste masy w kształcie zatok pomiędzy góry. Z tego morza mgły wynurzył się jeździec, a za nim posuwało się wielu długim szeregiem. Na nasz widok zatrzymał się na chwilę, poczem poznawszy Winnetou, ruszył ku nam krótkim kłusem. Był to wódz, gdyż miał dwa orle pióra w węźle włosów. Żaden z jeźdźców nie miał kompletnej uzdy z wędzidłem i z cuglami, lecz wszyscy prowadzili konie na trendzlach, a mimoto kierowali nimi, nadjeżdżając teraz cwałem i stając w pięciu szeregach, tak pewnie, jak rzadko można spotkać coś podobnego nawet u europejskiej konnicy. Większość uzbrojona była w strzelby, a tylko niewielu miało łuki, włócznie i kołczany. Dowódca pomówił przez krótką<section end="IV" /> <section begin="IV" />chwilę z Winnetou, na którego skinienie wojownicy pozsiadali z koni. Ci którzy nie mieli strzelb, zabrali konie, by ich pilnować. Reszta weszła do przesmyku. Lasso, po którem wydostaliśmy się na ścieżkę, wisiało tam jeszcze. Po niem jeden po drugim wdrapywali się Apacze. Szło to wszystko tak cicho i dokładnie, jak gdyby omówiono to przedtem obszernie. Winnetou stał spokojnie, śledząc uważnie ruchy swoich ludzi. Gdy ostatni z nich zniknął, zwrócił się do nas:
— Moi biali bracia zobaczą, że Komancze będą zgubieni, jeśli to nakażę.
— Jesteśmy tego pewni — odrzekł Old Death. — Czy jednak Winnetou chce rzeczywiście przelać krew tylu ludzi?
— Czy zasłużyli na co innego? Jak postępują mężowie biali, gdy jednego z nich zamordują? Czy nie szukają mordercy? A kiedy go znajdą, schodzą się na naradę, aby wydać wyrok i kazać go zabić. Czy możecie ganić Apaczów za to, że nie czynią nic więcej, jak tylko to?
— To nie jest przecież tosamo!
— Czy mój brat potrafi tego dowieść?
— Tak. My karzemy mordercę, pozbawiając go życia. Ty zaś chcesz tych nawet wystrzelać, których nie było przy tem, kiedy na wasze wsi napadnięto.
— Oni ponoszą winę tę samą, gdyż zgodzili się na to. Byli też świadkami, kiedy pojmani Apacze musieli zginąć w mękach na palach. Są teraz mężami naszych żon i córek oraz właścicielami naszego mienia, koni, nam zrabowanych.
— Ale mordercami nie możesz ich nazwać!
— Nie wiem, czego chce Old Death. U jego braci zdarzają się oprócz morderstwa jeszcze inne uczynki, które karane są śmiercią. Westmani strzelają każdego koniokrada. Jeśli białemu porwą żonę, lub córkę, to on zabija wszystkich, mających jakąś styczność z tym czynem. Tam na dolinie znajdują się rabusie naszych żon, córek i koni. Czy mamy im za to dać to, co biali nazywają krzyżem, lub orderem?
<section end="IV" /> <section begin="IV" />— Nie, ale możecie im przebaczyć, a swoją własność odebrać.
— Konie odbieramy, lecz żon już nie przyjmujemy. Mój brat mówi jak chrześcijanin, który zawsze tego od nas żąda, czego przeciwieństwo czyni. Czy chrześcijanie nam przebaczają? Czy mają wogóle coś do przebaczania? Przybyli do nas i zabrali nam ziemię. Jeśli u was ktoś posunie dalej słup graniczny, albo zabije zwierzę w lesie, zamyka go się w ciemnym budynku, który nazywacie więzieniem. A co wy sami robicie? Gdzie są nasze prerye i sawanny? Gdzie trzody koni, bawołów i innych zwierząt, które do nas należały? Zjawiliście się u nas w wielkich gromadach, każdy wasz chłopak uzbrojony był w strzelbę i zabieraliście nam mięso, potrzebne do życia. Wydzierano nam jeden kraj za drugim bez żadnego prawa do tego, a gdy czerwony mąż bronił swojej własności, strzelano jego i jego rodzinę. Żądasz, żebym darował winę naszym wrogom, którym my nie wyrządziliśmy nic złego. Dlaczego nie przebaczacie nam wy, którzy dopuszczacie się na nas złego, chociaż my nie daliśmy wam do tego żadnego powodu. Jeśli się bronimy, spełniamy nasz obowiązek, a wy karzecie nas za to zagładą. Co powiedzielibyście, gdybyśmy przyszli do was, aby wam narzucić nasze obyczaje, jak to wy względem nas czynicie? Z pewnością wybilibyście nas do ostatniego człowieka, albo powsadzali do więzień. Dlaczego nam nie wolno tak samo się urządzać? Ale wtedy krzyczą biali po całym świecie, że czerwony jest dzikim, dla którego nie należy mieć łaski, ni miłosierdzia. On nie ucywilizuje się nigdy, dla tego powinien zniknąć. Czy wy postępowaniem swojem dowiedliście kultury? Zmuszacie nas do przyjmowania waszej religii. Pokażcież nam ją! Wszyscy czerwoni czczą Wielkiego Ducha w jeden i ten sam sposób. Z was zaś każdy chce być inaczej zbawionym. Ja znam jedną dobrą wiarę chrześcijan. Głosili ją pobożni ojcowie i nie chcieli nas wypierać, ani zabijać. Zakładali u nas misye i uczyli naszych rodziców i dzieci. Chodzili od puebla do puebla<section end="IV" /> <section begin="IV" />przyjaźnie i zaznajamiali nas ze wszystkiem, co dla nas było pożyteczne i dobre. Teraz zrobiło się całkiem inaczej. Pobożni mężowie musieli z nami ustąpić, a my musieliśmy patrzeć na ich śmierć i nie dostaliśmy za nich odszkodowania. Zato przybywa teraz stu, inaczej wierzących. Ogłuszają nas słowami, których nie rozumiemy. Nazywają się wzajem kłamcami, a mimoto twierdzą, że bez nich nie dostaniemy się do wiecznych ostępów. A kiedy odwracamy się od nich, znużeni ich sporami, biadają nad nami i powiadają, że strzepną pył z obuwia i umyją sobie ręce na znak, że temu nie winni. W jakiś czas potem przywołują blade twarze, które się do nas wciskają i zabierają pastwiska naszym koniom. Jeśli potem zastrzegamy sobie, że tego im zrobić nie wolno, przychodzi rozkaz, że mamy się znów dalej wynosić. Oto moja odpowiedź dla ciebie. Nie spodoba ci się ona, ale ty na mojem miejscu mówiłbyś jeszcze inaczej. Howgh!
Z tem indyańskiem słowem potwierdzającem na ustach odwrócił się od nas i poszedł na bok o parę kroków, gdzie zatrzymał się, patrząc w dal. Był podrażniony wewnętrznie i chciał to przemóc. Potem przystąpił znowu do nas i rzekł do Old Deatha:
— Wygłosiłem długą mowę do brata. On przyzna mi słuszność, gdyż jest mężem, myślącym sprawiedliwie i uczciwie. Mimoto chcę mu oświadczyć, że serce moje krwi nie pożąda. Dusza moja łagodniejsza od mych słów. Sądziłem, że Komancze przyślą pośrednika. Ponieważ tego nie czynią, nie powinienbym mieć dla nich litości, ale mimoto wyprawię do nich człowieka, który się z nimi rozmówi.
— Cieszy mnie to niezmiernie! — zawołał Old Death. — Byłbym to miejsce opuścił w bardzo ponurym nastroju, gdyby tych wszystkich ludzi zabito bez próby ich ocalenia. Ja także ponoszę częściowo winę tego, że dostali się w twoje ręce.
— Uwalniam ciebie od tego zarzutu, gdyż zwyciężyłbym ich także i bez twojej pomocy — odparł Winnetou.
<section end="IV" /> <section begin="IV" />— Ale czy wiesz o tem, że nadejdą ich potem jeszcze setki?
— Winnetou wie o tem. Musiał się przekradać pomiędzy nimi z Dobrym Mężem. Jest ich tylko stu jeszcze. Zamknę ich w tej samej dolinie i zniszczę tak, jak tych, jeśli nie poddadzą się dobrowolnie.
— Więc postaraj się o to, żeby nie przybyli zawcześnie. Załatw się z tymi, którzy są tutaj, zanim reszta się zjawi!
— Winnetou nie boi się w żadnym razie, ale będzie się spieszył.
— Czy masz kogo odpowiedniego do prowadzenia układów z Komanczami?
— Mam wielu, ale wolałbym, żeby mój brat się tego podjął.
— Chętnie to zrobię. Podejdę na krótką przestrzeń i przywołam do siebie wodza. Jakie stawiasz warunki?
— Za każdego zabitego Apacza dadzą po pięć, a za każdego zamęczonego po dziesięć koni.
— To bardzo tanio, ale odkąd niema wielkich trzód, nie łatwo o konia.
— Żądamy także zwrotu wszelkiego zagrabionego nam mienia. Nadto muszą nam wydać tyle młodych dziewcząt, ile porwali nam żon i córek. Żon Komanczów nie chcemy. Prócz tego domagamy się zwrotu dzieci, uprowadzonych przez nich. Czy uważasz te warunki za zbyt surowe?
— Nie.
— Wkońcu niech oznaczą miejsce, na którem zejdą się wodzowie Apaczów i Komanczów, aby się naradzić nad pokojem, któryby trwał przynajmniej przez trzydzieści lat i zim.
— Jeśli się na to zgodzą, pogratuluję im szczerze.
— Tem miejscem może być dolina, w której się teraz znajdują. Tu należałoby także sprowadzić wszystko, co mają nam wydać. Dopóki się to nie stanie, czego żądam, pozostaną Komancze, którzy będą musieli się dziś poddać, u nas w niewoli.
<section end="IV" /> <section begin="IV" />— Uznaję, że warunki twoje nie są zbyt ostre i natychmiast je im wyłuszczę.
Zarzucił strzelbę, uciął sobie gałązkę na odznakę parlamentarza, poczem zniknął z wodzem w przesmyku. Nie było to dlań zbyt bezpiecznem, że zbliżał się teraz do Komanczów, ale stary skut nie znał trwogi.
Przekonawszy się, że Old Death rozpoczął już rozmowę z wodzem Komanczów, wrócił Winnetou do nas i zaprowadził nas do przybyłych na ostatku koni. Były między niemi i luźne, częścią lepszego gatunku, których oszczędzano i używano dopiero wówczas, kiedy szło o jakiś nadzwyczajny wysiłek, częścią zaś konie zwykłej jakości, jako zapasowe.
— Obiecałem moim braciom dać lepsze konie — rzekł. — Wybiorę je teraz dla nich. Mój brat otrzyma jednego z moich własnych rumaków.
Wybrał pięć sztuk. Byłem zachwycony przeznaczonym dla mnie wierzchowcem. Obaj Langowie i Sam ucieszyli się także bardzo. Murzyn pokazał w uśmiechu wszystkie zęby i zawołał:
— Oh, oh! Co za konia Sam dostać! Być czarny jak Sam i przepyszny całkiem jak Sam. Przystawać bardzo dobrze do siebie koń i Sam. Oh, oh, oh!
Minęły ze trzy kwadranse, zanim wrócił Old Death. Twarz miał bardzo poważną. Byłem pewny, że Komancze zgodzą się na warunki Winnetou, ale oblicze Old Deatha zapowiadało coś przeciwnego.
— Mój brat chce mi powiedzieć to, czego się domyślałem — rzekł Winnetou. — Komancze sprzeciwiają się moim żądaniom.
— Tak jest niestety! — odparł skut.
— Wielki Duch ukarał ich głupotą za to, co uczynili: nie chce dla nich łaski. Ale jakie podali powody?
— Spodziewają się jeszcze zwyciężyć.
— Czy zawiadomiłeś ich, że przybyło jeszcze przeszło pięciuset Apaczów i gdzie oni się teraz znajdują?
— Oczywiście. Nie uwierzyli jednak temu i wyśmiali się ze mnie.
<section end="IV" /> <section begin="IV" />— W takim razie czeka ich śmierć, gdyż reszta ich wojowników przyjdzie zapóźno.
— Włosy mi powstają na głowie, gdy pomyślę, że w przeciągu kilku sekund zgładzeni będą ze świata.
— Mój brat ma słuszność. Winnetou nie zna trwogi, ani lęku, ale dreszcz przechodzi mu po ciele, gdy pomyśli o daniu znaku zniszczenia. Wystarczy mi dłoń podnieść, a zahuczą wszystkie strzelby. Spróbuję jeszcze ostatniego środka. Może Wielki Duch użyczy im jasnej chwili. Sam im się pokażę i przemówię do nich. Moi biali bracia odprowadzą mnie aż do barykady. Jeśli Komancze słów moich nie posłuchają, wtedy niechaj dobry Wielki Duch nie gniewa się na mnie, że wydam rozkaz.
Z Old Deathem odprowadziliśmy Winnetou na oznaczone miejsce. Tam wspiął się on po lassie w górę i poszedł ścieżką w wyprostowanej postawie, żeby Komancze mogli go widzieć. Nie był jeszcze daleko, kiedy usłyszeliśmy świst strzał, które go jednak nie dosięgły. Wtem huknął strzał z rusznicy Białego Bobra, z której wymierzył do Winnetou nowy wódz Komanczów. Apacz kroczył dalej spokojnie, jak gdyby nie bał się zupełnie kuli, która tuż obok niego uderzyła o skałę, jak gdyby wogóle strzału nie słyszał. Potem zatrzymał się i zaczął mówić głosem donośnym i bardzo dobitnym. Może po pięciu minutach podniósł w toku mowy rękę, a w tej chwili ujrzeliśmy, jak daleko okiem sięgnąć było można, a zatem dokoła całej doliny, Apaczów, powstających z ziemi, żeby się pokazać Komanczom, którzy musieli teraz zauważyć, że otoczyła ich przeważająca liczba nieprzyjaciół. Winnetou działał przez tosamo otwarcie, a zarazem zrobił ostatnią próbę, czy mu się nie uda skłonić ich do poddania się. Potem podjął nanowo wątek rozpoczętej mowy. Lecz po krótkiej chwili rzucił się nagle na ziemię tak, że postać jego zniknęła. Równocześnie rozległ się odgłos drugiego strzału.
— Dowódca Komanczów strzelił znowu do niego, dając mu taką odpowiedź. — rzekł Old Death. — Winnetou widział, jak ten nabijał strzelbę powtórnie i rzucił<section end="IV" /> <section begin="IV" />się na ziemię w chwili, kiedy z niej doń wymierzono. Teraz zacznie... patrzcie, patrzcie!
Jak prędko padł Winnetou, tak prędko zerwał się znowu do postawy stojącej. Wycelował ze srebrzystej rusznicy i wypalił. Głośno wycie Komanczów odpowiedziało na ten wystrzał.
— Zastrzelił ich dowódcę! — oświadczył Old Death.
Teraz podniósł Winnetou rękę w ten sposób, że dłoń wyciągnął poziomo. Na ten znak wszyscy Apacze, jak okiem było sięgnąć, przyłożyli strzelby do ramion. Huknęło przeszło czterysta strzałów.
— Chodźcie, panowie! — rzekł skut. — Nie patrzmy na to! To zanadto po indyańsku, jak na moje stare oczy, chociaż muszę przyznać, że Komancze na to zasłużyli. Winnetou zrobił, co mógł, aby temu zapobiec.
Powróciliśmy do koni, gdzie stary przypatrzył się wybranemu dla niego wierzchowcowi. Wkrótce dała się słyszeć jeszcze jedna salwa, a potem zwycięski okrzyk Apaczów. W kilka minut powrócił do nas Winnetou i z nadzwyczajnie poważnym wyrazem twarzy powiedział:
— Wielki płacz wybuchnie w namiotach Komanczów, gdyż żaden z ich wojowników nie wróci. Wielki Duch chciał, żebyśmy pomścili śmierć naszych braci. Nieprzyjaciele nie dali się skłonić do zgody, wobec tego ja nie mogłem inaczej postąpić, ale wzrok mój nie spojrzy już na tę dolinę. Reszty dokonają moi wojownicy, ja zaś odjeżdżam natychmiast z moimi białymi braćmi.
W pół godziny potem wyruszyliśmy w drogę, zaopatrzeni we wszystko, czego nam było potrzeba, w towarzystwie Winnetou oraz dziesięciu dobrze uzbrojonych Apaczów. Z wielką radością opuściliśmy to okropne miejsce!
Mapimi leży na obszarze dwu meksykańskich prowincyi: Chihuahua i Chohahuila i tworzy rozległą dolinę na płaskowyżu, wznoszącym się znacznie więcej aniżeli na tysiąc sto metrów nad poziomom morza. Z wyjątkiem północy otaczają ją ze wszystkich stron wysokie i strome skały wapienne, oddzielone od właściwej Mapimi mnóstwem kenionów. Sama Mapimi składa się<section end="IV" /> <section begin="IV" />z falistych, bezleśnych płaszczyzn, porosłych rzadką i nizką trawą, a poprzerywanych piasczyskami, na których gdzieniegdzie tylko widać drzewa lub krzaki. Tu i ówdzie wznosi się z tej pustej równiny góra, a miejscami pocięta jest ziemia głębokiemi rozpadlinami o prostopadłych ścianach, co zmusza przejeżdżających do dalekich okrążań. Ale Mapimi nie jest tak bezwodna, jak sądziłem z początku. Są tam jeziora, które wprawdzie w gorącej porze roku tracą większą część wody, ale roztaczają mimoto tyle wilgoci w powietrzu, że po brzegach rozwija się dość bujna roślinność.
Zdążaliśmy ku jednemu z tych jezior, a mianowicie ku Laguna de Santa Maria. Leżało ono w oddaleniu dziesięciu mil geograficznych od doliny, z której rozpoczęła się jazda. Był to zatem dobry dzień drogi, zwłaszcza po nocy bezsennej. Jechaliśmy prawie ciągle z jednego parowu do drugiego, skąd nie mieliśmy żadnego widoku.
Prawie przez cały dzień nie widzieliśmy słońca, albo tylko na krótkie chwile. Droga prowadziła przytem to w prawo, to znowu w lewo, czasem nawet pozornie wstecz tak, że gubiłem niemal główny kierunek jazdy.
Wieczór zapadał, kiedy przybyliśmy nad Lagunę. Grunt był wogóle piasczysty. Na miejscu, gdzie rozłożyliśmy się obozem, nie było drzew, tylko skąpe zarośla o nieznanej mi nazwie. Jezioro tworzyło posępną płaszczyznę wodną, otoczoną zrzadka krzakami, za niem rozciągała się równina z wznoszącemi się na zachodzie wzgórzami, za któremi zaszło już słońce. Tu w górze mogły promienie słońca działać z całą siłą, ale w głębokich, ciasnych, kenionach było mi niemal chłodno. To też ziemia oddychała tu skwarem, w którym można się było upiec na placek. Zato w nocy, kiedy ziemia oddała swoje ciepło powietrzu, było tem zimniej, a nad ranem muskał nas wiatr, że musieliśmy mocniej otulić się w wełniane koce.
Wczesnym rankiem ruszyliśmy dalej w drogę prosto<section end="IV" /> <section begin="IV" />na zachód. Niebawem jednak zmusiły nas keniony znowu do częstych objeżdżań. Taką rozpadliną skalną dostać się nadół byłoby niepodobieństwem, gdyby natura sama nie miała na tyle względów i nie utworzyła zejścia, w kształcie karkołomnych schodów. Trzeba było przejeżdżać przez dziesięć, albo więcej przesmyków, zanim się znalazło miejsce, którem nareszcie można się było dostać na powierzchnię ziemi. Oczywiście wszędzie groziło niebezpieczeństwo. Jeździec zwisa tam często razem z koniem na skale, nad którą ciągnie się wązki pas rozżarzonego nieba, pod sobą ma przerażającą otchłań, a w tej głębi ani kropli wody, tylko zwały skaliste<section end="IV" /> <section begin="IV" />i zwały. W górze krążą sępy, nieodstępni towarzysze podróżnego, którzy nie opuszczają go od rana do nocy, a usiadają w pobliżu, ilekroć ułoży się na spoczynek, aby nazajutrz dalej nad nim lecieć i oznajmiać przeraźliwym, ochrypłym, wrzaskiem, że czekają tylko, aż albo padnie ze znużenia, albo wskutek fałszywego kroku konia runie w głąb kenionu. Zrzadka pokaże się gdzieś w kącie skalistym wychudły szakal, znika jak cień, a potem biegnie za jeźdźcem, czatując na taką samą ucztę jak sępy.
Około południa przebyliśmy znowu szereg przykrych kenionów i ruszyliśmy cwałem przez porosłą trawą równinę, gdzie natknęliśmy się na trop dziesięciu jeźdźców, który łączył się z naszym od prawej strony pod kątem prostym. Winnetou twierdził, że to ten, któregośmy szukali, a nawet zwrócił uwagę naszą na ślady podkutych koni białych ludzi i bosych obu Apaczów, dodanych białym jako przewodników. Old Death był tegosamego zdania. Pokazało się jednak, niestety, że Gibson wysforował się naprzód o jakich sześć godzin drogi. Oddział jego jechał widocznie przez całą noc w przypuszczeniu, że go będziemy ścigali.
Pod wieczór zatrzymał się jadący przodem Old Death i zaczekał na nas, którzyśmy pozostali byli nieco w tyle. Tam, gdzie on stał, łączył się od południa nowy trop z dotychczasowym. Byli to także jeźdźcy w liczbie około trzydziestu do czterdziestu. Jechali pojedyńczo jeden za drugim, z powodu czego trudno było napewno odgadnąć ich liczbę. Ta jazda w gęsiego i brak podków u koni naprowadzały na domysł, że byli to Indyanie, którzy skręcili w naszym kierunku od lewej strony. Z równego stanu obu tropów należało wnosić, że spotkali się potem z białymi. Old Death mruknął coś niechętnie pod nosem, a potem rzekł głośniej:
— Jacy to mogli być czerwonoskórzy? Z pewnością nie Apacze. Z ich strony nie czeka nas nic dobrego.
— Mój biały brat ma słuszność — potwierdził Winnetou. — Apaczów teraz tu niema, a oprócz nich <section end="IV" /> <section begin="IV" />znajdują się w Mapimi tylko hordy nieprzyjacielskie. Musimy się mieć na baczności.
Pojechaliśmy dalej i dotarliśmy wkrótce do miejsca, w którem Indyanie połączyli się z białymi. Oba oddziały stały jakiś czas na miejscu i prowadziły układy. Wynik był w każdym razie dla białych pomyślny, gdyż powierzyli się opiece czerwonych. Ich dotychczasowi przewodnicy, dwaj Apacze, których poznaliśmy początkowo jako Topiów, pożegnali się tutaj z nimi, gdyż trop ich odłączał się od tropu wszystkich.
Po chwili dojechaliśmy do łańcucha wzgórz, porosłych trawą i krzami. Spływał z nich niewielki potok, w tych stronach niezwykła rzadkość. Tu zatrzymywali się ścigani przez nas biali i poili konie. Brzegi potoku nie były obrosłe, bieg jego więc widać było daleko. Old Death stanął, przysłonił sobie ręką oczy i patrzył w kierunku północno zachodnim, w którym płynął potok. Zapytany, dlaczego to czyni, odpowiedział:
— Widzę daleko przed nami dwa punkty. Kalkuluję sobie, że to wilki. Ale dlaczego te bestye tam siedzą? Przypuszczam, że gdyby to one były rzeczywiście, to uciekłyby przed nami, gdyż niema zwierzęcia tak tchórzliwego, jak wilk preryowy.
— Niech się moi bracia uciszą, ja coś słyszę — rzekł Winnetou.
Gdyśmy zaprzestali wszelkiego szmeru, zabrzmiały istotnie stamtąd, gdzie znajdowały się owe dwa punkty, jakieś słabe okrzyki.
— To człowiek! — zawołał Old Death. — Jedźmy tam!
Wsiadł na konia, a my za nim. Gdy zbliżyliśmy się do tego miejsca, odbiegły obydwa wilki, które siedziały przedtem nad samym brzegiem. Na środku potoku ujrzeliśmy nienakrytą ludzką głowę, wyglądającą z wody. Twarz roiła się od komarów, siedzących w oczach, w uszach, w nosie i pomiędzy wargami.
— Na miłość Boga, ratujcie mnie, sennores! — wyszedł z ust jęk. — Nie wytrzymam już dłużej!
Zeskoczyliśmy z koni natychmiast.
<section end="IV" /> <section begin="IV" />— Co z wami? — spytał Old Death po hiszpańsku, ponieważ nieszczęśliwiec przemówił w tym języku. — Jak dostaliście się do wody? Dlaczego nie wyłazicie? Tu nie głębiej jak na dwie stopy!
— Wkopano mnie tutaj.
— Za co? Do wszystkich dyabłów! Wkopać człowieka! Kto to uczynił?
— Indyanie i biali.
Nie zauważyliśmy tego z początku, że od miejsca, gdzie pojono konie, aż tutaj prowadziło kilka śladów.
— Trzeba go czemprędzej wydobyć. Chodźcie panowie! Wykopiemy go, a ponieważ brak nam do tego narzędzi, przeto posłużymy się rękami.
— Łopata leży za mną w wodzie. Przykryli ją piaskiem. — rzekł nieszczęśliwy.
<section end="IV" /> <section begin="IV" />— Łopata? Skąd macie to narzędzie?
— Jestem gambusino[4]. My zawsze nosimy przy sobie motykę i łopatę.
Znaleźliśmy łopatę i zabraliśmy się do roboty. Łożysko potoku wyścielone było głęboko miękkim piaskiem, który łatwo było rozkopać. Teraz dopiero spostrzegliśmy, że za plecami tego człowieka wbito w dno rzeki włócznię i przywiązano do niej jego szyję w ten sposób, że nie mógł głowy naprzód pochylić. Usta jego znajdowały się tylko trzy całe nad wodą, ale napić się jej nie mógł. Oprócz tego wysmarowano mu twarz świeżem mięsem, aby znęcić owady, któreby go dręczyły. Uwolnić się nie mógł z tego położenia, gdyż ręce związano mu na plecach, a nogi jedną do drugiej i tak wsadzono do jamy, głębokiej na dwa łokcie. Gdy wyciągnęliśmy go z niej nareszcie i uwolniliśmy z więzów, zemdlał. Nic dziwnego, gdyż odarłszy zeń ubranie, obili mu niegodziwi ludzie plecy aż do krwi.
Biedak przyszedł niebawem do siebie. Zanieśliśmy go na miejsce, gdzie przybyliśmy nad potok, ponieważ tam postanowiliśmy rozłożyć się obozem. Ocalony dostał jeść, poczem ja wyjąłem z torby przy siodle zapasową koszulę, by go opatrzyć. Teraz dopiero zdołał dać żądaną odpowiedź.
— Byłem jako gambusino zajęty naostatku w bonancy[5] — rzekł — położonej o dzień drogi stąd w górach. Miałem towarzysza, Jankesa, nazwiskiem Harton, który...
— Harton? — przerwał mu pośpiesznie Old Death. — Jak mu na imię?
— Fred.
— Czy wiecie, gdzie się urodził i ile ma lat?
— Urodził się w Nowym Yorku i liczy może sześćdziesiąt lat.
<section end="IV" /> <section begin="IV" />— Czy wspominał co o swej rodzinie?
— Żona mu umarła, a syn zajmuje się we Frisco jakiemś rzemiosłem. Czy znacie tego człowieka?
Old Death zadawał pytania nadzwyczaj gwałtownie. Oczy mu się świeciły, a głęboko zapadłe policzki rozgorzały rumieńcem. Starał się uspokoić i po chwili zapytał głosem zwykłym:
— Widziałem go raz dość dawno. Podobno był w bardzo dobrych stosunkach. Nic wam o tem nie opowiadał?
— Tak. Był synem porządnych rodziców i został kupcem. Wyrobił sobie z czasem bardzo dobry interes, ale miał brata nicponia, który przyczepił się do niego jak pijawka i wyssał go.
— Czy dowiedzieliście się, jak się ten brat nazywał?
— Tak. Na imię mu było Henry.
— To się zgadza. Spodziewam się, że zobaczę jeszcze kiedyś waszego Hartona!
— Trudno będzie. Zdaje się, że niedługo pożyje, gdyż opryszki, którzy mnie tu zakopali, zabrali go z sobą.
— Jak się to stało?
— Tak, jak to chciałem przedstawić, zanim mi przerwaliście. Harton był zatem kupcem, ale brat wyłudził od niego cały majątek. Przypuszczam, że on do dziś dnia kocha tego niesumiennego hultaja, który go wszystkiego pozbawił. Zubożawszy, chwytał się rozmaitych zawodów, lecz szczęście mu nie sprzyjało. Został nawet wakerem, ale bez skutku, aż wkońcu poszedł do gambusinów. Ponieważ jednak nie posiadał żyłki do przygód, przeto nawet jako gambusino klepał biedę jeszcze gorszą, niż przedtem.
— To nie powinien był tego zawodu obrać!
— Łatwo wam to powiedzieć, sennor. Miliony ludzi nie zostają tem, do czego mają zdolności, lecz tem, do czego się najmniej nadają. Może z jakiego ukrytego powodu przystał do gambusinów, do których należał<section end="IV" /> <section begin="IV" />jego brat i był bardzo szczęśliwy. Pewnie spodziewał się, że spotka w ten sposób brata.
— To sprzeczność. Ten nicpoń brat miałby być szczęśliwym gambusinem, a mimoto pozbawić brata całego majątku? Przecież szczęśliwemu gambusinowi nie brak pieniędzy.
— Tak, lecz gdy je prędzej przehula, aniżeli znajdzie, albo na nie zarobi, to się wyczerpią. Był to rozrzutnik w najwyższym stopniu! Nareszcie przybył Harton do Chihuahua, gdzie wstąpił do służby u mojego pryncypała. Tu go poznałem i polubiłem, co rzadko się zdarza między nami, gdyż łatwo sobie wyobrazić, że gambusini są o siebie ogromnie zazdrośni. Odtąd wychodziliśmy razem na poszukiwania.
— Jakżeż się wasz pan nazywa?
— Davis.
— Do stu piorunów, sennor! Czy mówicie także po angielsku.
— Tak dobrze, jak po hiszpańsku.
— To bądźcie tacy dobrzy i mówcie po angielsku, ponieważ są tu dwaj, którzy nie umieją po hiszpańsku, a bardzo ich zajmie wasze opowiadanie.
Wskazał na obu Langów.
— Dlaczego zajmie? — spytał gambusino.
— Zaraz się o tem dowiecie. Posłuchajcie, master Lange, ten człowiek jest poszukiwaczem złota w służbie niejakiego Davisa w Chihuahua.
— Co? Davisa? — wykrzyknął Lange. — Wszak to pryncypał mojego zięcia!
— Tylko nie tak nagle, sir! Może być więcej Davisów.
— Jeśli ten master ma na myśli Davisa, trudniącego się zyskownem zakupywaniem min złotych i srebrnych, to pomyłka jest wykluczona — rzekł gambusino.
— Tak jest! — zawołał Lange. — Czy znacie tego pana?
— Naturalnie! Jestem w służbie u niego.
<section end="IV" /> <section begin="IV" />— A mego zięcia także?
— Kto to jest?
— Niemiec, nazwiskiem Uhlmann. Uczył się w Fryburgu.
— To się zgadza. Jest dyrektorem kopalni z wysokiemi tantiemami, a od kilku miesięcy sprawy tak stoją, że niebawem zostanie wspólnikiem. Jesteście zatem jego teściem?
— Oczywiście! Jego żona, Agnieszka, jest moją córką.
— Nazywamy ją sennora Ines. Znamy ją wszyscy bardzo dobrze, sir! Słyszałem, że jej rodzice mieszkają w Missouri. Czy chcecie ich odwiedzić?
Lange potwierdził to pytanie.
— W takim razie udajcie się nie do Chihuahua, lecz do bonancy, o której powiedziałem poprzednio. Czy nie słyszeliście o niej jeszcze? Należy do waszego zięcia! On wyjechał niedawno w góry dla wypoczynku i odkrył przytem pokłady złota, jakich tu dotąd nie znaleziono. Sennor Davis posłał mu zaraz robotników, celem natychmiastowego korzystania z pokładów. Teraz tam pilnie pracują, a znajdują tyle, że można się spodziewać, iż sennor Davis zaproponuje sennorowi Ulilmanowi spółkę, co obu przyniosłoby wielkie korzyści.
— Co wy mówicie! Willu, czy słyszysz?
Z pytaniem tem zwrócił się do syna, który jednak nie odpowiedział, gdyż szlochał zcicha i płakał łzami radości.
Oczywiście, że wszyscy ucieszyliśmy się nadzwyczajnie szczęściem naszych towarzyszy. Old Death jednak robił jakieś grymasy, których nie rozumiałem, chociaż zwykle znałem ich znaczenie dość dobrze.
Minęła chwila, zanim ucichliśmy po wzruszeniu z powodu wiadomości, że zięć Langego odkrył bonancę. Potem mógł gambusino mówić dalej:
— Ja pomagałem z Hartonem w urządzaniu bonancy, poczem wyruszyliśmy na przeszukanie Mapimi. Jeździliśmy przez trzy dni w tych stronach, ale nie<section end="IV" /> <section begin="IV" />znaleźliśmy oznak pokładów złota. Dziś przed południem spoczęliśmy tu nad potokiem. Nie spaliśmy prawie przez całą noc, byliśmy więc bardzo znużeni i zasnęliśmy mimowoli. Kiedyśmy się zbudzili, otaczała nas gromada czerwonych i białych.
— Jacy to byli Indyanie?
— Czimarrowie. Ich czterdziestu i dziesięciu białych.
— Czimarrowie? To jeszcze najdzielniejsi z tych hultajów. I oni to zabrali się do takich biedaków, jak wy? Dlaczego? Czy żyją w nieprzyjaźni z białymi?
— Biali nigdy nie mogą wiedzieć, na jakiej są z nimi stopie, gdyż Czimarrowie nie są ani ich przyjaciółmi, ani wrogami. Unikają wprawdzie otwartego wystąpienia, gdyż są nato za słabi, ale nie wchodzą nigdy w takie stosunki, żeby im można śmiało zaufać. To niebezpieczniejsze od jawnej nieprzyjaźni, ponieważ nigdy się nie wie, jakby należało wobec nich się zachować.
— W takim razie ciekaw jestem, dla czego obeszli się z wami w ten sposób. Czy obraziliście ich czemkolwiek?
— Ani trochę. Ale sennor Davis wyposażył nas bardzo dobrze. Każdy z nas miał dwa konie, dobrą broń, amunicyę, żywność, narzędzia i wszystko, czego potrzeba do dłuższego pobytu w takiej pustej okolicy.
— Hm! To oczywiście wystarczy dla tych ludzi.
— Otoczyli nas i zapytali, kim jesteśmy i czego chcemy w tych stronach. Gdy powiedzieliśmy im prawdę, udali bardzo rozgniewanych, twierdząc, że Mapimi jest ich własnością razem ze wszystkiem, co się w niej i na niej znajduje. Potem zażądali od nas wszystkiego, cośmy posiadali.
— A wy daliście?
— Ja nie. Harton postąpił rozsądniej odemnie, odłożył bowiem wszystko, co miał, ja natomiast porwałem za rusznicę, nie dla tego, by do nich strzelać, gdyż wobec przemocy byłoby to wielkiem głupstwem, lecz, aby ich zastraszyć. Pokonali mnie oczywiście odrazu, powalili i ograbili do skóry. Biali nie przyszli nam z <section end="IV" /> <section begin="IV" />pomocą! Wypytywali nas tylko o różne rzeczy, a ponieważ nie chciałem odpowiadać, przeto oćwiczyli mnie za to lassami. Harton był i tym razem mądrzejszy odemnie. Nie znając ich zamiarów, powiedział im o wszystkiem, nawet o nowej bonancy sennora Uhlmanna. Tu zaczęli oni słuchać pilniej, żądając, by ją im opisał. Ja wpadłem Hartonowi w słowo, prosząc, żeby zamilknął. On poczuł wreszcie, że im ufać nie można i odmówił już dalszych wyjaśnień. Za to skrępowano mnie i wkopano tutaj, Hartona zaś bito tak długo, dopóki nie wyjawił wszystkiego. Ponieważ jednak przypuszczali, że starał się wprowadzić ich w błąd, przeto zabrali go z sobą i zagrozili mu śmiercią w największych męczarniach, jeśli do jutra wieczorom nie wskaże im drogi do bonancy.
Nie widziałem jeszcze u Old Deatha miny, jaką przybrał w tej chwili, chociaż przypatrzyłem mu się już w rozmaitych nastrojach. Zarysował się w twarzy jego wyraz ponurej, dzikiej, nieubłaganej stanowczości. Wyglądał jak morderca, który przedsięwziął nie oszczędzać swej ofiary za żadną cenę. W głosie jego drżała chrypka niemal, kiedy zapytał:
— Sądzicie więc, że udali się stąd do bonancy?
— Tak. Chcą napaść na bonancę i ograbić ją. Są tam wielkie zapasy amunicyi, żywności i innych przedmiotów, posiadających wielką wartość dla tych opryszków. Srebra także tam mnóstwo.
— Do wszystkich dyabłów! Zechcą się dzielić. Biali zabiorą kruszce, a czerwoni wszystko inne. Jak to daleko stąd?
— Dobry dzień drogi. Jutro wieczorem mogą tam przybyć, jeśli Harton nie posłucha rady, którą mu dałem.
— Jakiej rady?
— Żeby z nimi kołował. Spodziewałem się, że ktoś przecież nadejdzie i mnie uwolni. Tego przechodnia miałem poprosić, żeby czemprędzej pojechał do bonancy<section end="IV" /> <section begin="IV" />i ostrzegł tam ludzi. Ja nie byłbym mógł z nim razem pojechać, ponieważ konia nie miałem.
Stary skut patrzył przez chwilę w zamyśleniu przed siebie, a potem rzekł:
— Najchętniej wyruszyłbym zaraz. Można aż do zmroku iść tropem tych łotrów. Czy nie moglibyście opisać mi drogi tak dokładnie, żebym trafił i w nocy?
Gambusino zaprzeczył i ostrzegał poważnie przed nocną jazdą. Old Death postanowił zatem zaczekać aż do jutra.
— Nas szesnastu — mówił dalej — będzie miało do czynienia z czterdziestu czerwonymi i z dziesięciu białymi, czyli razem z pięćdziesięciu ludźmi, nie potrzebujemy więc zbytnio się obawiać. Jak byli uzbrojeni Czimarrowie?
— We włócznie, łuki i strzały. Przywłaszczyli sobie nasze obydwa rewolwery i strzelby — odrzekł gambusino.
— To nic, gdyż nie umieją obchodzić się z taką bronią. Zresztą skorzystamy ze wszystkich okoliczności. Oprócz tego należałoby się dowiedzieć, gdzie i jak położona jest bonanca. Koło bonancy będzie najprawdopodobniej woda. Takie potoki płyną zwyczajnie parowem, kenionem, a w tej bezdrzewnej okolicy łatwo kenion znaleźć. Opiszcieno mi to miejsce!
— Wyobraźcie sobie wcięty głęboko w las parów, rozszerzający się w środku, a dokoła otoczony stromemi skałami wapiennemi. Te skały kryją w sobie ogromne bogactwo srebra, miedzi i ołowiu. Wysokopienny las dochodzi górą aż do krawędzi tego jaru, a poszczególne drzewa rosną nawet po ścianach. W tyle wytryska źródło i spływa od razu obfitym strumieniem. Ten parów, albo raczej dolina, długa jest prawie na dwie mile angielskie, a mimo to niema prawie nigdzie miejsca, którędy możnaby zejść po skałach. Jedyne wejście i wyjście znajduje się tam, gdzie z doliny potok wypływa, a tam schodzą się skały tak ciasno, że obok wody jest tylko miejsce na trzech ludzi, lub dwóch jeźdźców, gdyby obok siebie przejść chcieli.
<section end="IV" /> <section begin="IV" />— W takim razie miejsca tego można doskonale bronić przed napadem!
— Zapewne. Innego wejścia nikt nie znajdzie, przynajmniej nikt taki, kto nie mieszka tam teraz. Ponieważ pracuje się w środku doliny, przeto trudno byłoby w danym razie chodzić zawsze pół godziny do wejścia, aby się z doliny wydostać. Sennor Uhlmann kazał więc urządzić w odpowiedniem miejscu ścieżkę, pnącą się po ścianie. Skała wznosi się tam nie pionowo, lecz stopniami. Sennor polecił pościnać drzewa i postrącać je na stopnie tak, że leżą wsparte o skałę. W ten sposób utworzyła się od góry aż do dołu masa pni i konarów, pod których osłoną wyrąbano schody. Nikt obcy ich nie dostrzeże.
— Oho! Ja jestem gotów zaraz odkryć to słynne schody. Zdradziliście się sami wzmianką o ścinaniu drzew. Tam bowiem, gdzie drzewa sztucznie usunięto, muszą, lub musieli się ludzie znajdować.
— Gdy przyjdziecie na to miejsce, nie domyślicie się, że te drzewa spuszczano sztucznie z wielkim wysiłkiem za pomocą lin i lassów nawet z narażeniem życia. Zrozumiejcie mnie dobrze! Nie ścinano drzew w zwykłem tego słowa znaczeniu. Nie widać ani jednego kawałka pnia. Sennor Uhlmann kazał je wykopywać z korzeniami tak, że zwolna nachylały się ku parowowi i podnosiły z ziemi cały kłąb innych korzeni. Około trzydziestu ludzi trzymało je potem na sznurach, aby nie runęły aż na dolinę; one zsunąwszy się zwolna opierały się na tym stopniu, który był do tego potrzebny.
— Czyż Uhlmann ma tylu robotników?
— Teraz czterdziestu.
— W takim razie napad nie przedstawia wielkiego niebezpieczeństwa. Jak urządzone jest połączenie ze światem zewnętrznym?
— Zapomocą mułów, które przybywają co dwa tygodnie, aby dolinę zaopatrzyć we wszystkie potrzebne środki i zabrać kruszec.
— Czy sennor każe wejścia pilnować?
<section end="IV" /> <section begin="IV" />— W nocy, kiedy śpi wszystko. Oprócz tego krąży strzelec, wynajęty w tym celu, przez cały dzień po okolicy, aby towarzystwo zaopatrzyć w dziczyznę. Jemu nic ujść nie może.
— Czy Uhlmann pozakładał budynki?
— Nie. Sam mieszka w wielkim namiocie, w którym gromadzą się wszyscy po pracy. Namiot poboczny służy jako śpichlerz na zapasy. Oba przytykają do ściany parowu. Dokoła stoją zbudowane na razie z gałęzi i tym podobnych materyałów budy, w których obozują robotnicy.
— Ale obcy może z górnej krawędzi zobaczyć jasne namioty!
— Nie, ponieważ pokrywają je gęste korony drzew, a oprócz tego dachy zrobione są nie z białego płótna, lecz z ciemnej materyi gumowej.
— To już lepsze. Jakże z uzbrojeniem?
— Znakomicie! Każdy z robotników ma dubeltówkę, nóż i rewolwer.
— W takim razie niech sobie przychodzą kochani Czimarrowie. Oczywiście, że my powinniśmy przybyć przed nimi. Trzeba jutro konie natężyć. A jeraz spróbujmy zasnąć. Wobec tego, co czeka nas jutro, musimy dobrze wypocząć, my i konie.
Pożądany sen odbiegał mnie, chociaż poprzedniej nocy ani chwili nie spałem. Podniecała mię myśl, że jutro schwytam Gibsona. Old Death także nie mógł zasnąć. Przewracał się co chwila z jednego boku na drugi, co było u niego rzeczą rzadką. Słyszałem, jak wzdychał i mruczał do siebie jakieś słowa, których nie rozumiałem, chociaż leżałem obok niego. Coś mu ciężyło na sercu. Zachowanie się jego w czasie wzmianki o gambusinio Hartonie wpadło mi szczególnie w oko, ale tłómaczyłem je sobie tem, że Old Death znał tego człowieka. Czyżby jednak stosunek jego był jeszcze innym jak tylko zwyczajnego znajomego?
Może po trzech godzinach leżenia zauważyłem, że powstał. Zaczął nadsłuchiwać, czy oddychamy regularnie<section end="IV" /> <section begin="IV" />i śpimy, poczem odwrócił się i poszedł wzdłuż potoku. Indyanin, stojący na straży, nie przeszkodził mu w tem oczywiście. Po jego odejściu minął jeden kwadrans, drugi i trzeci, a on nie powracał. Wobec tego wstałem i udałem się za nim.
Dopiero w dziesięć minut drogi zobaczyłem go, zwróconego tyłem do mnie nad potokiem i wpatrzonego w księżyc. Nie starałem się stąpać cicho, ale trawa głuszyła odgłos moich kroków. Mimoto byłby je Old Death usłyszał, gdyby go nie były zaprzątnęły jego myśli. Dopiero kiedy stanąłem tuż za nim, odwrócił się, wyrwał rewolwer z za pasa i huknął na mnie:
— Do wszystkich dyabłów! Kto wy jesteście? Poco się tu skradacie? Czy chcecie dostać kulą?
Wtem zamilkł. Widocznie duchem daleko był od nas, skoro mnie teraz nie poznał.
— Ach, to wy! — mówił dalej. — Byłbym was już kulą poczęstował, gdyż naprawdę wziąłem was za obcego. Czemu nie śpicie?
— Ponieważ nie daje mi spokoju myśl o Gibsonie i Ohlercie.
— Tak? Wierzę bardzo. No, jutro będziemy obydwu mieli w ręku, albo niech się nie nazywam Old Death. Ja nie mogę dłużej ich ścigać, gdyż muszę zostać w bonancy.
— Wy? Dlaczego? Czy to tajemnica?
— Tak.
— W takim razie uszanuję ją i nie będę wam dłużej przeszkadzał. Słyszałem wasze westchnienia, sądziłem więc, że będę mógł ulżyć sercu waszemu w cierpieniu, które wam widocznie dolega. Dobranoc, sir!
Odwróciłem się, aby odejść. Old Death puścił mnie na małą przestrzeń od siebie, poczem doleciały mnie jego słowa:
— Master, nie uciekajcie! To prawda, co mówicie o cierpieniu serca. Ciąży mi ono na duszy i nie chce mię opuścić. Poznałem was jako człowieka dobrego i umiejącego milczeć, który nie osądzi mnie zbyt surowo.<section end="IV" /> <section begin="IV" />To też dowiecie się teraz, co mnie gnębi. Wszystkiego mówić nie potrzebuję, wystarczy coś niecoś, a reszty sami się domyślicie z łatwością.
Wziął rękę moją pod ramię i poszedł zwolna nad brzegiem potoku.
— Jakie wy macie właściwie o mnie wyobrażenie? — zapytał znienacka. — Co sądzicie o moim charakterze... o... o... moralnym Old Deacie?
— Jesteście człowiekiem honoru, dlatego kocham was i miłuję.
— Hm! Czy popełniliście już kiedy jaką zbrodnię?
— Hm! — mruknąłem ja także. — Złościłem rodziców i nauczycieli. Przełaziłem przez płot do ogrodu sąsiada. Obijałem innych chłopców, którzy byli odmiennego zdania niż ja i tak dalej!
— Nie plećcie głupstw! Ja myślę o rzeczywistych zbrodniach, podpadających karom kryminalnym.
— Nie, czegoś takiego nie przypominam sobie zaiste.
— W takim razie jesteście nadzwyczaj szczęśliwym człowiekiem, sir. Zazdroszczę wam. Nieczyste sumienie, to kara! Żadna szubienica, żaden kryminał nie dorówna okropności tej kary.
Powiedział to takim tonem, że wzruszył mnie głęboko. Tak, ten człowiek wlókł za sobą ciężar jakiejś zbrodni, bo w przeciwnym razie nie mówiłby z takiem uczuciem. Ja milczałem na to. Upłynęła chwila, nim zaczął dalej mówić:
— Master, nie zapominajcie o tem: że istnieje sprawiedliwość Boska, wobec której ludzka jest dziecinną igraszką. Sąd stały zasiada w sumieniu człowieka i dniem i nocą grzmi mu w uszy wyrokiem. Muszę sobie ulżyć, muszę wam to powiedzieć. A czemu właśnie wam? Bo pomimo swej młodości wzbudziliście do siebie we mnie wielkie zaufanie, nadto mam jakieś dziwne przeczucie, że jutro może się stać coś, co nie pozwoli staremu skutowi wyznać grzechów.
<section end="IV" /> <section begin="IV" />— Co wam do kaduka, sir! Nie spodziewacie się chyba śmierci?
— Niestety, zdaje mi się, że ona przyjdzie — potwierdził kiwając głową. — Słyszeliście, co mówił gambusino o kupcu Hartonie. Co sądzicie o bracie tego człowieka?
Teraz zacząłem się domyślać rzeczywistego stanu rzeczy. Odpowiedziałem przeto łagodnie:
— Był w każdym razie lekkomyślny.
— Pshaw! Chcecie przez to wydać łagodny wyrok? Powiadam wam, że lekkomyślny jest o wiele niebezpieczniejszy od złośliwie złego. Złego poznać można zdaleka, lekkomyślny natomiast jest przeważnie miłym człowiekiem i dlatego jest dla społeczeństwa więcej niebezpieczny. Tysiąc złych można poprawić, gdyż złość ma charakter, o który poprawa może się zaczepić. Ale wśród tysiąca lekkomyślnych da się zaledwie jednego poprawić, gdyż nie posiadają oni żadnej pewnej rączki, za którąby można uchwycić i pociągnąć ich na dobrą drogę. Ja właściwie nie byłem nigdy zły, lecz lekkomyślny, bezdennie lekkomyślny, gdyż owym Hartonem, który strwonił majątek brata, jestem... ja, ja, ja!
— Ależ, sir, przedstawiliście się mnie pod innem nazwiskiem!
— Oczywiście! Przybrałem sobie inne, ponieważ zbezcześciłem to, które nosiłem. Żaden zbrodniarz nie opowiada chętnie o tem, względem czego się grzechu dopuścił. Czy sobie przypominacie, co do was powiedziałem w Nowym Orleanie, że zacna moja matka postawiła mnie była na drodze do szczęścia, że jednak ja go na całkiem innej szukałem?
— Przypominam sobie.
— To nie będę tracił wielu słów. Matka moja, umierając, wskazała mi drogę cnoty, ja jednak poszedłem manowcami lekkomyślności. Chciałem się wzbogacić, posiąść miliony. Spekulowałem nierozumnie, straciłem ojcowiznę i honor kupiecki. Wobec tego przystałem do digginów. Miałem szczęście i znalazłem mnóstwo<section end="IV" /> <section begin="IV" />złota. Roztrwoniłem to tak samo szybko i stałem się namiętnym graczem. Męczyłem się mięsiącami w digginach po to, aby zarobek jako jedną stawkę i w pięć minut stracić. To mi nie wystarczało. Nie zdobywałem takich sum, jakie posiadać chciałem. Sto tysięcy dolarów zapragnąłem, ja ostatni głupiec, postawić na raz, aby bank rozbić, a potem z pomocą tego wszystkie inne banki. Udałem się do Meksyku, zostałem gambusinem, szczęście sprzyjało mi ogromnie, ale wszystko przegrałem. Takie życie poderwało mnie także fizycznie, a w dodatku zacząłem palić opium. Byłem przedtem chłop mocny i muskularny, olbrzym, a podupadłem jak cherlak ostatni. Tak dalej już być nie mogło. Ludzie ze wstrętem już na mnie patrzyli, a wszystkie psy szczekały na mój widok. Wtem spotkałem się z bratem, który miał sklep we Frisco. Poznał mnie pomimo nędzy i wziął do swego domu. O gdyby był tego nie zrobił! Gdyby mi dał był zginąć! Oszczędziłby był sobie nieszczęścia, a mnie jeszcze gorszych wyrzutów sumienia!
Zamilkł na chwilę. Wzdychał ciężko, że mię wielka litość nad nim zdjęła.
— Byłem zmuszony sprawować się dobrze — mówił dalej. — Brat uwierzył, że się poprawiłem i dał mi posadę w swoim sklepie. Ale szatan gry drzemał tylko, a gdy się zbudził, porwał mnie jeszcze mocniej w swe szpony. Naruszyłem kasę, by zmusić szczęście do służby dla siebie. Wystawiałem fałszywe weksle, by pieniądze poświęcić molochowi hazardu. Przegrywałem i przegrywałem, aż wkońcu nie było już ratunku. Wtedy uciekłem. Brat popłacił fałszowane weksle i stał się przez to żebrakiem. On zniknął także z małym chłopcem, pochowawszy wpierw żonę, która zmarła z przerażenia i bolu. Dowiedziałem się o tem dopiero po wielu latach, odważywszy się zaglądnąć do Frisco. Wrażenie tej wiadomości pchnęło mię na lepsze tory. Zacząłem znowu pracować jako gambusino nie bez szczęścia. Przybyłem, aby wynagrodzić bratu szkodę, ale go już nie zastałem. Odtąd szukałem go wszędzie bez skutku. To niespokojne,<section end="IV" /> <section begin="IV" />koczownicze życie zrobiło ze mnie skuta. Gry zaniechałem, ale palenia opium nie. Nie palę go już, tylko żuję w znikomo małych dawkach z tytoniem. Oto moje wyznanie, a teraz spluńcie na mnie, albo mnie podepczcie nogami; nie mam nic przeciwko temu, gdyż zasłużyłem na to!
Wypuścił moją rękę, usiadł w trawie, wsparł łokcie na kolanach, a twarz ukrył w dłoniach. Siedział tak długi czas, nie wydając głosu z siebie, ja zaś stałem pełen uczuć, które się nie dadzą opisać. Wkońcu zerwał się znowu, wpatrzył się we mnie wzrokiem widma i zapytał:
— Wy jeszcze tutaj? Czy nie strach wam przed tym nędznikiem?
— Strach? Nie. Żal mi was serdecznie, sir. Nagrzeszyliście wiele, ale też wiele przecierpieliście, a wasza skrucha jest szczera. Jakżebym śmiał choćby pocichu rościć sobie prawo do wyroku! Ja sam jestem grzesznikiem i nie wiem, jakie mi życie przyniesie pokusy.
— Wiele wycierpiałem? Tak, macie słuszność, wielką słuszność! Mój Boże, czemże są dźwięki puzonów całego świata wobec niespoczywającego nigdy głosu sumienia człowieka, którzy się poczuwa do winy? Muszę pokutować i naprawić tyle, ile zdołam. Jutro zobaczę nareszcie brata. Doznaję wrażenia, jak gdyby dla mnie wschodziło jakieś słońce, ale nie ziemskie. To wszystko jednak was nic nie obchodzi. Co innego chciałem wam powiedzieć i o co innego prosić. Czy spełnicie mi to życzenie?
— Z całego serca!
— To posłuchajcie! To, że nawet kiedy przez pewien czas nie mam konia, włóczę z sobą siodło, to dzieje się dla słusznego powodu. Jeśli się odpruje podszewkę, można się dostać do rzeczy, przeznaczonych dla brata, ale wyłącznie dla brata. Zapamiętacie to sobie, sir?
— To prośba, nad wyraz skromna.
— Nie tak bardzo. Ale może się jeszcze kiedyś dowiecie, jak wielkie pokładam w was zaufanie, skoro<section end="IV" /> <section begin="IV" />proszę was, żebyście o tem nie zapomnieli. A teraz odejdźcie, sir! Zostawcie mnie samego! Wydaje mi się, jak gdybym musiał jeszcze dziś w nocy przeczytać księgę mych win. Jutro może już czasu nato nie będzie. Są przeczucia, po których poznać natychmiast, że są zwiastunami prawdy. Proszę was, idźcie! Śpijcie z Bogiem! Wasze sumienie czyste. Dobranoc, sir!
Wróciłem powoli do obozu i położyłem się. Zasnąłem dopiero w kilka godzin, na krótko przed samym brzaskiem, a starego jeszcze nie było. Gdy nas budzono, siedział już na siodle, jak gdyby mu zależało na tem, by się jego przeczucie śmierci urzeczywistniło. Gambusino oświadczył, że z wyjątkiem niewielkiego bolu w plecach czuje się zupełnie dobrze i rzeźko. Opasano go jedną derką jak spódnicą, a na to zarzucono mu drugą jako płaszcz. Jeden z Apaczów wziął go na swego konia i ruszyliśmy w drogę.
Przejeżdżaliśmy znów przez keniony prawie aż do południa, dopiero o tej porze skończył się przynajmniej na ów dzień ten uciężliwy teren. Godzinami prowadziła teraz droga przez porosłe trawą równiny, z których miejscami wznosiły się góry. Trop Czimarrów mieliśmy ciągle dotąd przed sobą.
Wtem zatrzymał nas gambusino i rzekł z zadowoleniem:
— Tu musimy zboczyć od tropu. Harton posłuchał mej rady i poszedł kołem. My skierujemy się teraz na prawo, bo tam prosta droga.
— Well! To nas prowadźcie!
Na północnym zachodzie, dokąd zdążaliśmy teraz, rozłożyły się na widnokręgu niebieskawe masy, które gambusino określił jako góry. Te jednak tak daleko były jeszcze, że dopiero po kilku godzinach poznaliśmy, że się do nich zbliżamy. Zaraz po południu spoczęliśmy na krótki czas i ruszyliśmy ze wznowioną szybkością. Wreszcie ujrzeliśmy pierwszy, choć nędzny, krzak, potem nastąpiło ich więcej, aż wkońcu otwarła się przed nami prerya, na której trzeba było objeżdżać kępy zarośli.<section end="IV" /> <section begin="IV" />My odżyliśmy nanowo, a konie nasze trzymały się wprost znakomicie. Były to zupełnie inne zwierzęta, niż te, które nam dał sennor Atanasio. Kłusowały tak raźno, jak gdybyśmy dopiero przed chwilą wyruszyli z obozu.
Tymczasem odległość między nami a górami zmniejszyła się była znacznie. Był też już czas na to, gdyż słońce chyliło się ponad ich szczytami ku zachodowi. Tu ujrzeliśmy w samym środku preryi pierwsze drzewo z poszarpanymi przez burze konarami. Powitaliśmy je jako zwiastuna upragnionego lasu. Potem następowały inne to z prawej, to z lewej strony, tu bliżej siebie, tam dalej, aż utworzyły gaj ze wznoszącym się jak oparcie gruntem, po którym dostaliśmy się na wzgórze, za którem teren opadał stromo ku niezbyt głębokiej dolinie. Tam musieliśmy zjechać, aby dolinę przeciąć. Stamtąd jednak wznosił się grunt do znacznej wyżyny, nagiej wprawdzie i łysej, ale pokrytej na szczycie drzewami. Wzdłuż tego grzbietu jechało się pod drzewami, a potem stromo w dół przez parów, a następnie znowu pod górę na małe, bezdrzewne, ale porosłe trawą płaskowzgórze. Zaledwie wstąpiły na nie kopyta naszych koni, ujrzeliśmy pas, ciągnący się trawą, na poprzek naszego kierunku.
— Trop! — zawołał gambusino. — Kto mógł tędy przejeżdżać?
Równocześnie zsiadł, aby zbadać ślady.
— Ja widzę to z konia — gniewał się Old Death. — Taki trop może zostawić tylko gromada, licząca ponad czterdziestu jeźdźców. Przybywamy zatem zapóźno.
— Sądzicie istotnie, że to byli Czimarrowie?
— Nawet stanowczo, sennor!
Winnetou zsiadł również, poszedł trochę za tropem, poczem oświadczył:
— Dziesięć bladych twarzy, a czterdziestu czerwonych. Od kiedy przeszli, minęła już godzina.
<section end="IV" /> <section begin="IV" />— Cóż wy na to, sennor gambusino? — spytał Old Death.
— Jeśli tak jest naprawdę, to możemy ich przecież jeszcze uprzedzić — odrzekł zapytany. — W każdym razie będą badali okolicę przed napadem, a to wymaga czasu.
— Oni zmuszą Hartona, żeby im wszystko opisał, nie będą więc tracili czasu na długie poszukiwania.
— Ale Indyanie atakują zawsze przed rannym brzaskiem.
— Zabierajcie się ze swoim brzaskiem! Powiedziałem przecież, że z nimi są biali! Dyabła tam będą zważali na obyczaje czerwonych. Założyłbym się, że w biały dzień wejdą do bonancy. Postarajcie się zatem, żebyśmy się tam jak najprędzej dostali!
Ostrogi poszły w ruch i popędziliśmy przez równinę w całkiem innym kierunku niż Czimarrowie. Harton nie poprowadził ich ku wejściu do bonancy, lecz do jej krawędzi, położonej najdalej w tyle. My zaś dokładaliśmy starań, aby jak najrychlej dostać się do jej wnętrza. Niestety zaczęła teraz szybko ciemność zapadać. Do tego wjechaliśmy w las na zupełnie nie utarty grunt, musieliśmy to zjeżdżać nadół, to znów piąć się pod górę i zdać się całkiem na kroczącego przed nami gambusina, oraz na oczy koni. Ale konary i gałęzie zawadzały nam bardzo, biły nas po twarzy, zachodziła obawa, że nas zmiotą z siodeł. Dlatego pozsiadaliśmy i poszliśmy dalej piechotą, prowadząc konie za uzdy, a z rewolwerami w wolnej ręce, ponieważ każdej chwili mogliśmy się spotkać z nieprzyjacielem. Nareszcie usłyszeliśmy szmer wody.
— Jesteśmy przy wejściu — szepnął gambusino.— Uważajcie teraz! Na prawo woda. Trzymajcie się skały na lewo i idźcie po jednemu!
— Ładnie! — odrzekł Old Death. — Tu w nocy straże nie stoją?
— Teraz nie jeszcze. Czas nocnego spoczynku jeszcze nie nadszedł.
— Ładna gospodarka! I w dodatku w bonancy! Jaka tam droga? Ciemno, że oko wykól!
<section end="IV" /> <section begin="IV" />— Ciągle prosto. Grunt równy. Aż do namiotu niema żadnej przeszkody.
Widzieliśmy w ciemności tylko tyle, że przed nami ciągnęło się otwarte dno doliny. Na lewo wznosiły się wysoko czarne masy ścian skalnych, na prawo szemrała woda. Tak szliśmy, prowadząc jeszcze konie za uzdy. Ja gambusino i Old Death otwieraliśmy pochód. Wtem wydało mi się, że dostrzegłem postać, podobną do psa, przemykającą się pomiędzy nami a skałą. Zwróciłem na to uwagę drugich, wobec czego zatrzymaliśmy się i zaczęliśmy nadsłuchiwać. Nic jednak się nie odezwało.
— Ciemność zwodzi — rzekł gambusino. — Zresztą za nami znajduje się ukryte wejście na górę.
— Ta postać mogła właśnie zejść stamtąd — powiedziałem ja.
— W takim razie nie byłoby obawy, gdyż byłby to przyjaciel. Ale mieszkaniec doliny nie ma tu teraz czego szukać. To wam się tylko tak zdawało.
Na tem skończyła się ta sprawa, która potem sprowadziła tak straszne nieszczęście na nas, względnie na jednego z nas. Wkrótce zobaczyliśmy niepewne światło lamp, przedostające się przez ściany namiotu i usłyszeliśmy głosy ludzkie.
— Wy zaczekajcie na resztę — rzekł Old Death do gambusina, który z nami we trójkę szedł przodem — i powiedzcie, by się zatrzymali przed namiotem, dopóki nie zawiadomimy sennora Uhlmanna.
Tętent naszych koni musiano słyszeć w namiocie, a mimo to nie odchylono drzwi.
— Chodźcie ze mną, sir! — rzekł stary. — Zobaczymy, jaką radość i niespodziankę im sprawimy.
Z zewnątrz można było poznać, gdzie znajdowały się drzwi w kształcie zasłony. Old Death wszedł przedemną.
— Oto już oni! — zawołał jakiś głos. — Nie wpuście go do środka!
Jeszcze podczas tych słów padł strzał. Ujrzałem, jak skut pochwycił oburącz za ramę drzwi, a równocześnie<section end="IV" /> <section begin="IV" />zauważyłem kilka zwróconych ku drzwiom wylotów strzelb. Stary skut nie mógł się utrzymać na nogach i osunął się na ziemię.
— Moje przeczucie... mój brat... Przebaczenia... w siodle...! — jęknął.
— Sennor Uhlmann, nie strzelajcie, na miłość Boga! — krzyknąłem. — Jesteśmy przyjaciółmi. Z nami jest wasz teść i szwagier. Przychodzimy obronić was przed zamierzonym napadem.
— Mój Boże! Przyjaciele! — odpowiedziano z wnętrza. — Czy to prawda?
— Tak, nie strzelajcie. Wpuście mnie, tylko mnie samego!
— To wejdźcie, ale nikt więcej!
Wszedłem i zastałem tam ze dwudziestu mężczyzn, uzbrojonych w strzelby. Świeciły się trzy lampy, zwisające ze stropu namiotu. Naprzeciw mnie wyszedł młody człowiek, a obok niego stał jakiś wynędzniały i obdarty.
— Czy ten był z nimi, Hartonie? — zapytał ów młody.
— Nie, sennor!
— Nonsens! — zawołałem. — Nie urządzajcie egzaminu. My jesteśmy przyjaciele, ale nieprzyjaciel za nami. Mogą nadejść każdej chwili. Ten człowiek nazywa się Harton? Czy to jego wlekli z sobą Czimarrowie już od dłuższego czasu?
— Tak, on im umknął. Wszedł tu zaledwie przed dwiema minutami.
— Więc to wy przekradaliście się obok nas, master Hartonie? Widziałem was, ale tamci mi nie wierzyli. Kto wystrzelił?
— Ja — rzekł jeden z obecnych.
— Chwała Bogu! — odetchnąłem, ponieważ myślałem już, że brat brata zastrzelił. — Zabiliście człowieka, któremu zawdzięczacie swoje ocalenie!
Wtem weszli obaj Langowie, a za nimi gambusino, który nie dał się już dłużej wstrzymać. Teraz nastąpiła chaotyczna, gwarliwa, scena radości, do której przyłączyli się mieszkańcy z poblizkich chałup. Musiałem użyć<section end="IV" /> <section begin="IV" />dosadnych wyrazów, zanim sprowadziłem spokój. Old Death trafiony w samo serce oddał już był Bogu ducha. Murzyn Sam wniósł jego zwłoki do namiotu i położył wśród głośnego lamentu między nami. Dwie kobiety ukazały się z drugiego przedziału namiotu, jedna z chłopczykiem na rękach. Była to niańka. Druga padła w ramiona ojca i brata.
W owem położeniu musiałem zdać się na siebie samego. Kiedy inni zajęci sobą żywo rozmawiali, ja zapytałem Hartona, jak mu się uciec udało, a on zaczął tak opowiadać:
— Wyprowadziłem ich lasem na tył doliny, gdzie rozłożyli się obozem, a wódz poszedł na zwiady. Kiedy zmrok zapadł, ruszyli w drogę, zostawiając konie pod osłoną kilku strażników, wśród których leżałem ze związanemi rękoma i nogami. Jakoś zdołałem uwolnić najpierw ręce, a następnie nogi, poczem pomknąłem szybko ku ukrytym schodom i na dolinę. Zauważyłem was, a myśląc, że to wrogowie, pospieszyłem tu, gdzie zastałem zgromadzoną większość robotników, którym doniosłem o napadzie. Pierwszy, kto szedł, padł od strzału.
— Obyście byli raczej tam zostali, gdzie pieprz rośnie! Sprawiliście straszne nieszczęście. Z waszych słów wnioskuję, że te łotry mogą się tu zjawić lada chwila. Trzeba zrobić porządek.
Zwróciłem się oczywiście wprost do Uhlmanna, tego samego, który za mojem wejściem stał obok Hartona. Pouczyłem go w krótkich słowach o stanie rzeczy i z jego pomocą zarządzono wszystko w niespełna dwie minuty. Konie nasze zaprowadzono dalej na tył doliny. Apacze ustawili się za namiotem, a obok nich robotnicy Uhlmanna. Zwłoki Old Deatha umieszczono znów na dworze. Wyniesiono nad strumień beczkę nafty i flaszkę benzyny. Odbito jedno dno beczki, a jeden z ludzi otrzymał rozkaz wlać na dany znak benzynę do nafty, zapalić, potem zaś beczkę wepchnąć do wody. Płonąca nafta byłaby popłynęła po wodzie i w ten sposób oświetliła całą dolinę.
<section end="IV" /> <section begin="IV" />Pięćdziesięciu ludzi stało teraz gotowych na przyjęcie nieprzyjaciół, którym dorównywaliśmy liczbą, a przewyższaliśmy pod względem uzbrojenia. Kilku przebiegłych i doświadczonych robotników wysłano do wejścia, aby donieśli o zbliżaniu się napastników.
Na tylnej ścianie namiotu rozluźniono pierścienie, aby móc tędy wchodzić i wychodzić.
Kobiety i dziecko zaprowadzono do tylnej części doliny. Ja siedziałem w namiocie tylko z Uhlmannem, Winnetou i obydwoma Langami, Sam zaś został przy Apaczach. Czekaliśmy z dziesięć minut, kiedy wszedł jeden z wysłanych naprzód ludzi i doniósł, że przyprowadził dwu białych, którzy pragną złożyć swoje uszanowanie sennorowi Uhlmannowi, że za tymi białymi dał się jednak zauważyć ruch, z czego należy wnosić, iż reszta zbliża się także. Obcym pozwolono wejść, przedtem jednak ja ukryłem się z obydwoma Langami i Winnetou w drugim przedziale.
Tymi dwoma białymi byli ku memu zdumieniu Gibson i Ohlert. Powitano ich uprzejmie i poproszono, żeby usiedli, co też obaj uczynili. Gibson nazwał siebie Gavilano i przedstawił się jako geograf, który razem z kolegą zwiedza te góry. Oświadczył, że niedaleko stąd rozbił obóz, kiedy przybył doń gambusino, niejaki Harton, od którego dowiedział się, że tu znajduje się porządne mieszkanie. Ponieważ kolega jego zachorował — mówił dalej Gibson — przeto poprosił Hartona, żeby go tu przyprowadził i zapytał sennora Uhlmanna, czyby nie przyjął go na jedną noc.
Nie zastanawiając się nad tem, czy podstęp Gibsona dobrze obmyślany, czy głupio, wyszedłem z mojej kryjówki, a na mój widok zerwał się Gibson na równe nogi i wypatrzył się na mnie z wyrazem najwyższego przerażenia.
— Czy Czimarrowie, którzy idą za wami, także zachorowali, master Gibson? — zapytałem. — Wiliam Ohlert nietylko tutaj zostanie, lecz pójdzie ze mną, a was także zabiorę.
<section end="IV" /> <section begin="IV" />Ohlert siedział jak zwykle, nie biorąc w niczem udziału. Gibson jednak upamiętał się rychło.
— Łotrze! — krzyknął na mnie. — Aż tutaj ścigasz uczciwych ludzi?
— Milcz, człowiecze! — przerwałem mu. — Jesteś moim jeńcem!
— Jeszcze nie! — odparł z wściekłością. — Dostaniesz najpierw tem!
Miał strzelbę w ręku i zmierzył się do uderzenia mnie kolbą. Ja pchnąłem go w rękę, przez co zrobił pół zwrotu, strzelba uderzyła w dół i trafiła w głowę Ohlerta, który też upadł natychmiast. W następnej chwili wtargnęli robotnicy do namiotu i wycelowali strzelbami do Gibsona, którego ja jeszcze trzymałem.
— Nie strzelać! — zawołałem, chcąc go wziąć żywcem, ale już było zapóźno. Huknął strzał i Gibson runął z przestrzeloną głową na ziemię.
— To nic, panie! U nas w kraju taki zwyczaj! — rzekł ten, który wystrzelił.
Na ten strzał, jakby na znak, umówiony może przez Gibsona ze wspólnikami, rozległo się w pobliżu wejścia indyańskie wycie wojenne. To wpadli Czimarrowie i sprzymierzeni z nimi biali.
Uhlmann wybiegł na dwór, a reszta za nim. Głos jego, strzały, krzyki i przekleństwa ludzi mieszały się z sobą wśród ciszy nocnej. Ja zostałem sam z Ohlertem w namiocie. Ukląkłem przy nim, aby się przekonać, czy żyje. Tętno biło jeszcze i to mnie uspokoiło. Mogłem więc wziąć udział w walce.
Wyszedłszy, zobaczyłem, że to zbyteczne. Dolinę oświetliła płynąca potokiem nafta, jak w dzień. Przyjęto nieprzyjaciół całkiem inaczej, aniżeli się spodziewali. Większość ich leżała na ziemi, a reszta umykała ku wyjściu, ścigana przez zwycięzców. Tu i ówdzie walczyli poszczególni napastnicy z dwoma lub trzema ludźmi Uhlmanna, lecz oczywiście bez nadziei skutku.
On sam stał obok namiotu i posyłał kulę za kulą, gdzie tylko znalazł cel odpowiedni. Zwróciłem jego uwagę<section end="IV" /> <section begin="IV" />na to, że byłoby dobrze wysłać oddział ludzi pod przewodnictwom Hartona ukrytą ścieżką po konie napastników. Tam można było także przyjąć odpowiednio tych, którym udałoby się ujść wejściem do doliny. Uhlmann uznał słuszność tej rady i posłuchał jej natychmiast.
W kilka minut po pierwszym strzale plac boju był całkiem czysty.
To, co potem nastąpiło, chętnie pominę. Obrazów, na które oburza się serce człowieka, nie powinno się malować pendzlem, ani piórem. Prawdziwe chrześcijaństwo zakazuje nawet zwycięzcy rozkoszować się tryumfem.
Wysłany oddział zabrał z łatwością konie i pozostał przy nich przez całą noc, powrócił tylko Harton. On oczywiście nie miał najmniejszego pojęcia o tem, kto był jedynym poległym z naszej strony, który w dodatku tylko wskutek nieporozumienia padł od kuli przyjaciela. Wyszedłem z nim na dolinę, gdzie płonęło kilka roznieconych tymczasem ognisk. Usiedliśmy w ciemnem miejscu, poczem ja opowiedziałem mu to, co go teraz obchodziło.
Harton płakał głośno i rozdzierająco, jak dziecko. Kochał brata zawsze, dawno już przebaczył mu wszystko i został gambusinem w nadziei, że go gdzieś spotka, kazał sobie opowiedzieć wszystko, począwszy od pierwszego mego spotkania ze skutem aż do chwili, kiedy skruszonego dosięgła zabłąkana kula. Chciał znać każde zamienione przez nas słowo, a gdy po przeszło godzinie wróciliśmy do namiotu, by się przypatrzyć zmarłemu, poprosił mnie, żebym go tak pokochał, jak jego biednego brata.
Rankiem przyniesiono siodło Old Deatha i w cztery oczy odpruliśmy podszewkę. Znaleźliśmy portfel, cienki wprawdzie, lecz bogatej zawartości. Zmarły pozostawił przekazy bankowe na sumę znacznej wysokości, ale co ważniejsze, dokładnie wyrysowany plan powitej miejscowości w Sonorze, gdzie Old Death odkrył wielce obiecującą bonancę. Od tej chwili był Fred Harton bardzo bogatym człowiekiem.
<section end="IV" /> <section begin="IV" />Jakie plany miał Gibson co do Ohlerta, o tem nie podobna się było dowiedzieć. Nawet siostra jego, Feliza Perillo, do której wiodła ich droga, nie byłaby zdolna tego wyjaśnić. Znalazłem przy nim w banknotach wszystkie te sumy, które podjął był na Ohlerta nazwisko, z potrąceniem oczywiście tego, co wydał na podróż.
Ohlert żył wprawdzie, lecz zaraz nie mógł przyjść do siebie po ogłuszeniu. Należało się zatem spodziewać, że będzie musiał dłużej tutaj zabawić, co mnie nawet na rękę było, gdyż mogłem wypocząć po trudach i niewywczasach, oraz poznać gruntownie życie w bonancy, dopókiby stan Ohlerta nie pozwolił na to, żeby go oddać pod opiekę zdolnego lekarza w Chihuahua.
Old Deatha pochowano. Wystawiliśmy mu pomnik z krzyżem ze srebrzystego kruszcu. Brat jego wystąpił ze służby u Uhlmanna, aby niejako odżyć na nowo po trudach i przykrościach, na które ciągle był narażony jako gambusino.
Uhlmann i jego żona byli bardzo uszczęśliwieni przybyciem obudwu krewnych, a uprzejmością i gościnnością swoją starali się uprzyjemnić im pobyt u siebie. Harton, żegnając się z nimi i ze mną, prosił mnie, żebym mu towarzyszył w poszukiwaniu bonancy. Nie mogłem mu dać stanowczej odpowiedzi i pocieszałem go nadzieją, że przybędę do Chihuahua. Winnetou postanowił zostać ze mną i odesłał do domu swoich dziesięciu Apaczów, których Uhlmann obdarował sowicie. Murzyn Sam odjechał z Hartonem i z pewnością szczęśliwie wykonał polecenie Cortesia, ale czy wrócił do niego, tego już nie wiem.
W dwa miesiące potem siedziałem u poczciwego religioso[6] Benito z kongregacyi El buono Pastor w Chihuahua. Jemu to, jako najsłynniejszemu lekarzowi północnych prowincyi, powierzyłem mojego pacyenta. Udało mu się też przyprowadzić go całkiem do zdrowia. Powiadam całkiem, gdyż wraz z wyleczeniem fizycznem nastąpił także duchowy stan normalny. Wyglądało to<section end="IV" /> <section begin="IV" />tak, jak gdyby uderzeniem kolby zabito tę nieszczęsną jego monomanię, że chciał zostać obłąkanym poetą. Wiliam był rzeźki i zdrowy, a chwilami nawet wesoły i tęsknił do ojca, nie wiedząc nawet o tem, że właśnie go oczekiwałem. Ojciec bowiem zawiadomił mnie, gdy mu doniosłem o znalezieniu Wiliama, że sam przyjedzie po syna. Przy sposobności poprosiłem go, żeby mi u Taylora wyrobił uwolnienie ze służby. Z każdym dniem nabierałem coraz więcej ochoty, by udać się z Hartonem do Sonory.
Przychodził on codziennie odwiedzać nas obydwu i czcigodnego zakonnika. Zaprzyjaźnił się ze mną wprost serdecznie i cieszył się również bardzo zdrowiem pacyenta.
Co do tego, należało przyznać, że stał się prawdziwy cud. Ohlert nie chciał już słyszeć słowa „poeta“. Przypominał sobie każdą godzinę życia, czas jednak od ucieczki z Gibsonem aż do przebudzenia się w bonancy tworzył pustą kartę w jego pamięci.
Pewnego dnia siedzieliśmy tak razem, zakonnik, Ohlert, Harton i ja, opowiadając o tem, cośmy przeżyli i robiąc sobie nadzieje na przyszłość. Wtem zapukał famulus i wsunął do izby mężczyznę, na którego widok wydał Wiliam okrzyk radości. Jaką boleść i jakie kłopoty ojcu sprawił, o tem wiedział oczywiście tylko odemnie. Rzucił się z płaczem w jego ramiona, wobec czego my wyszliśmy cicho z pokoju.
Później oczywiście musieliśmy ojcu i synowi o wszystkich przygodach szczegółowo opowiedzieć, a oni słuchali tego, pełni radości, że się nawzajem odnaleźli. Ohlert starszy przywiózł mi uwolnienie, a Fred Harton otrzymał odemnie natychmiast słowo, że będę mu towarzyszył. Pragnęliśmy oczywiście gorąco, żeby jeszcze ktoś trzeci wziął był udział w tej podróży. Tym trzecim był nie kto inny jak nieodżałowanej pamięci Old Death. Niestety inaczej zrządziły wyroki Boże!




<section end="IV" />
ROZDZIAŁ V.
Old Firehand.

Mógłbym wiele, bardzo wiele napisać o tem, co przeżyłem z Hartonem, ale ponieważ tutaj chodzi przedewszystkiem o Winnetou, którego przy nas nie było, przeto zaznaczę tylko, że po długich trudach, niewywczasach i walkach udało nam się szczęśliwie znaleźć bonancę. Z tego udziału, który mi się w niej należał, nie miałem ochoty korzystać stale i osobiście, to też sprzedałem go za sumę, która wynagrodziła mi sowicie straty, poniesione podczas rozbicia się okrętu. Pożegnawszy się z Hartonem, pojechałem nad Rio Pecos do puebla Apaczów, gdzie mię jak brata przyjęto. Winnetou nie zastałem niestety, gdyż objeżdżał wtedy właśnie wszystkie oddziały Apaczów.
Apacze prosili, żebym zaczekał na niego, ponieważ jednak znaczyło to tyle, co zatrzymać się u nich przez pół roku, przeto ruszyłem w tymczasową podróż do Kolorado, aby potem przez Kanzas powrócić do St. Louis. W drodze przyłączył się do mnie Anglik Emery Bothwell, którego później, jak się moi mili czytelnicy dowiedzą, spotkałem na Saharze.
Wszystko, co dawniej przeżyłem z Winnetou, potem z Fredem Hartonem, a teraz przeżywałem z Bothwelem, przechodziło prędko z ust do ust. Kiedy więc przybyłem do St. Louis, zdumiałem się, że nazwisko Old Shatterhand było na wszystkich ustach. Mój kochany Mr. Henry, zauważywszy moje zdumienie, rzekł swoim zwykłym sposobem:
— A to z was ptaszek! Przeżywacie w jednym miesiącu więcej przygód, niż niejeden w dwudziestu latach, przebijacie się przez wszelkie niebezpieczeństwa tak szczęśliwie, jak kula pistoletowa przez bibułę, idziecie jako młody greenhorn w zawody z najbardziej doświadczonym westmanem, obalacie okrutne prawa dzikiego Zachodu, oszczędzając nawet śmiertelnego wroga, a potem gębę otwieracie ze zdumienia nad tem, że o was mówią. Powiadam wam, że co do sławy zapędziliście w tym krótkim czasie nawet sławnego Old Firehanda w kozi róg, a on od was dwa razy starszy. Okrutnie się cieszyłem waszą sławą, gdyż to ja skierowałem was na tę drogę. A teraz popatrzcie na to, co wam pokażę!
Otworzył szafę ze strzelbami i wydobył z niej pierwszy gotowy sztuciec swego systemu, objaśnił, jak go należy używać i zaprowadził mnie potem do tarczy, abym go spróbował i ocenił. Byłem wprost zachwycony, ale zwróciłem jak poprzednio jego uwagę na to, że rozpowszechnienie tego sztućca na dzikim Zachodzie sprowadziłoby złe skutki dla ludzi i zwierząt.
— Wiem to, wiem — rzekł — już raz to od was słyszałem. Zrobię też tylko kilka egzemplarzy. Pierwszy, to jest ten, wam darowuję. Wsławiliście moją rusznicę na niedźwiedzie, zachowajcie ją więc na zawsze razem ze sztućcem. Liczę na to, że wam w dalszych podróżach po drugiej stronie Mississipi odda jakie takie usługi.
— To nie ulega najmniejszej wątpliwości. Ale w takim razie teraz przyjąć go nie mogę.
— Czemu?
— Ponieważ nie udaję się teraz na Zachód.
— A dokąd?
— Najpierw do domu, a potem do Afryki.
— Af... Af... Af...?! — wołał, zapominając zamknąć usta. — A to z was mądrala! Chcecie zostać Murzynem, czy Hotentotem?
— Nie. Obiecałem mr. Bothwellowi, że spotkam się z nim w Algierze, gdzie przebywają jego krewni. Stamtąd zamierzamy zrobić wycieczkę na Saharę.
— I dać się pożreć lwom i hipopotamom!
— Pshaw! Hipopotamy nie są mięsożerne i nie żyją na pustyni.
— Ale lwy!
— Niema ich także na właściwej Saharze. Zwierzętom potrzeba wody.
— Ja wiem, że nie piją syropu! Tu idzie jeszcze o inne rzeczy. Prawda, że w Algierze mówi się po francusku?
— Tak.
— A wy umiecie?
— Oczywiście.
— A na pustyni mówią?
— Po arabsku.
— To jednak pójdzie wam kulawo!
— Nie. Profesor, który mnie uczył języka arabskiego, uchodził za największego arabistę w ojczyźnie.
— Niech was kaczka kopnie! Ani rusz do was się dobrać! Przypuszczam jednak, że coś was przecież od tej podróży odwiedzie.
— Co?
— Pieniądze.
— O, te mam.
— Oho!
— Tak! Bonanca przyniosła mi sporo, a od bankiera Ohlerta otrzymałem także pokaźne wynagrodzenie, nie licząc pensyi, wysłanej mi przez John Taylora.
— To lećcie sobie, lećcie na swoją Saharę! — zawołał z gniewem. — Nie potrafię pojąć człowieka, którego tam coś ciągnie! Piasek, nic tylko piasek i miliony pcheł pustynnych! Tu byłoby wam o wiele lepiej. Rozchodzimy się na zawsze, bo kto wie, czy zobaczymy się kiedy.
Mr. Henry biegał szybko wielkimi krokami po pokoju, mruczał coś gniewnie i wymachiwał obydwiema rękami. Ale jego dobroduszność wnet odniosła zwycięstwo. Stanął przedemną i zapytał:
— Czy potrzeba wam i na pustyni rusznicy?
— Tak.
— A sztućca?
— Tembardziej,
— To weźcie jedno i drugie i zabierajcie się! Wynoście się i nie pokazujcie mi się na oczy, jeśli chcecie, żeby was nie wyrzucono. Wy... wy... wy... głupi ośle pustynny, wy...!
Wcisnął mi w rękę obie strzelby, otworzył drzwi, wypchnął mnie i zasunął rygiel. Kiedy jednak wyszedłem na ulicę, wystawił głowę przez okno i zapytał:
— Przyjdziecie do mnie dziś wieczorem?
— To się samo przez się rozumie!
— Well! Ugotuję na maszynce piwną zupę, waszą ulubioną potrawę wieczorną. A teraz zabierajcie się stąd!
Gdy w kilka dni potem z nim się żegnałem, wymógł na mnie słowo honoru, że wrócę po sześciu miesiącach, o ileby jakaś nieprzezwyciężona przeszkoda nie stanęła mi w drodze. Udało mi się dotrzymać słowa i w pół roku znalazłem się znowu w St. Louis.
Ucieszył się niezmiernie, dowiedziawszy się, jak bardzo przydały mi się obie strzelby przy zniszczeniu osławionej gum[7] i oświadczył, że Winnetou był w tym czasie u niego, a usłyszawszy kiedy mam wrócić, prosił, by mnie posłał nad Rio Suanca, gdzie on będzie polował ze swoimi wojownikami.
Wyruszyłem natychmiast w drogę ku tej rzece, ale dostałem się do niej dopiero w trzy tygodnie i po krótkich poszukiwaniach znalazłem obóz Apaczów. Winnetou zachwycał się tak samo jak ja sztućcem Henryego, ale nie pragnął zeń ani razu wystrzelić, uważając strzelbę za moją świętość. Zrobił mi radosną niespodziankę, darowując mi karego konia, którego zabrał z sobą dla mnie. Koń nazywał się Swallow[8], a główna jego zaleta, szybkość, usprawiedliwiała aż nadto tę nazwę. Przeszedł on najlepszą indyańską tresurę i przyzwyczaił się do mnie rychło.
Winnetou wybierał się po polowaniu do Nawajów, aby między nimi a Nijorami, z którymi spór mieli, sprowadzić zgodę. Ja postanowiłem mu towarzyszyć, lecz nie wykonałem tego postanowienia. Oto bowiem na kilka dni przed zamierzonem wyruszeniem spotkaliśmy ludzi, którzy wieźli kalifornijskie złoto i przelękli się nie mało, ujrzawszy, że ich otoczyli czerwonoskórcy. Uspokoili się jednak wkrótce, usłyszawszy nazwiska Winnetou i Old Shatterhand. Jak dobrze one brzmiały, poznałem stąd, że ci ludzie poprosili mnie, żebym ich za odpowiedniem wynagrodzeniem odprowadził do Fortu Scot. Nie chciałem na to przystać, by się nie rozłączać z Winnetou, on jednak, jako mój dawniejszy nauczyciel, dumny był z tego zaufania i nalegał, żebym nie odmówił im tej przysługi, a potem udał się z fortu Scot na północ do położonej na zachód od Missouri preryi Grawel, gdzie mieliśmy się spotkać. Winnetou chciał właśnie odwiedzić znajdującego się wówczas w tamtych stronach swego dawnego przyjaciela, Old Firehanda.
Ponieważ to rozstanie się było jego własną wolą, odjechałem z owymi ludźmi i doprowadziłem ich szczęśliwie na miejsce przeznaczenia. Nie obeszło się oczywiście bez niebezpieczeństw, które trzeba było pokonać. Brałem je wyłącznie na siebie i kilka razy tylko dzięki sztućcowi i koniowi nie przypłaciłem życiem mojego postępowania.
Następnie pojechałem dalej sam, najpierw przez Kanzas, a potem przez Nebraskę, terytoryum Siuksów, od których pościgu ocaliła mnie kilkakrotnie tylko chyżość Swallowa. Winnetou powiedział mi przy pożegnaniu, że droga moja poprowadzi w tych stronach przez nowo odkryte, należące do niejakiego Forstera, tereny naftowe, które właśnie zaczęto eksploatować i że tam znajduje się store, w którem będę mógł nabyć, czego mi będzie potrzeba.
Wedle moich obliczeń powinienem był już być w blizkości owej osady naftowej. Wiedziałem, że nazywała się New Venango i leżała w jednym z wąwozów, zwanych bluffs. Te wąwozy wcinają się stromo w płaszczyznę preryi, a przepływa je zazwyczaj rzeczka, która bądźto bez śladu niknie pomiędzy skałami, bądź też wsiąka powoli w grunt, albo wreszcie, jeżeli ma więcej wody, płynie ku większej rzece. Aż dotychczas nie znalazłem na równinie, usianej kwieciem heliantu, żadnego znaku, któryby dowodził blizkości takiego zagłębia. Koń potrzebował spoczynku i ja sam byłem taki znużony długiem błądzeniem, że coraz to bardziej tęskniłem do celu dzisiejszej mojej wędrówki. Postanowiłem tam z dzień porządnie wypocząć i uzupełnić wyczerpującą się już niemal amunicyę.
Już nie spodziewałem się dostać do tego celu, kiedy Swallow podniósł główkę i wyrzucił oddech z tym szczególnym dźwiękiem, jakim prawdziwy koń preryowy oznajmia zbliżanie się żyjącej istoty. Lekkiem szarpnięciem cugli zatrzymałem go i odwróciłem się na siodle, aby zbadać widnokrąg.
Nie potrzeba było patrzeć zbyt długo. W bok od miejsca, na którem stałem, spostrzegłem dwu jeźdźców, którzy mnie także musieli zauważyć, gdyż puścili konie w cwał wprost na mnie. Ponieważ oddalenie między nami było zbyt wielkie, aby rozróżnić szczegóły, spojrzałem przez dalekowidz i dostrzegłem ku memu zdziwieniu, że jeden z jeźdźców nie był mężczyzną, lecz, co rzadko się trafia w tych stronach, dość młodym chłopcem.
— A, do stu piorunów! Dziecko na preryi i to w prawdziwem traperskiem ubraniu! — pomyślałem sobie i z oczekiwaniem wsunąłem napowrót za pas nóż i rewolwer, które dla bezpieczeństwa nieco byłem wysunął.
Czyżby ten mężczyzna z nim miał być jednym z owych ekstrawaganckich Jankesów, gotowych do wszelkiej nadzwyczajności, czy też „flats ghost“, duchem równiny, który wedle wierzeń indyańskich jeździ nocą na ognistym koniu, a we dnie pod rozmaitemi postaciami po woodlandach, aby białych ludzi znęcać do zguby, a chłopiec może zakładnikiem, uprowadzonym przezeń ze Wschodu?
Zbadałem z pewnemi wątpliwościami swoją powierzchowność i stwierdziłem brak tego wszystkiego, co gentleman w towarzystwie powinien mieć na sobie i przy sobie. Mokassyny stały się z czasem zbyt otwarte, legginy świeciły się, ponieważ przejąłem był chwalebny obyczaj wszystkich myśliwych używania spodni przy stole, zamiast serwetki i wysmarowałem je w ten sposób dokładnie łojem bawolim i tłuszczem pracza. Woskowata koszula myśliwska, która z uznania godnem poświęceniem znosiła wszelkie zmiany temperatury i atmosferyczne kłopoty, nadała mi wyglądu zmaltretowanego deszczem i wiatrem stracha w kapuście, a bobrowa czapka, okrywająca mi głowę, nietylko że powiększyła się zanadto, lecz nawet utraciła większą część włosów i wyglądała, jak gdyby ku swojej szkodzie wchodziła w nazbyt blizką styczność z ogniskami obozowemi.
Szczęściem nie znajdowałem się na parterze wielkiej opery, lecz pomiędzy Black Hills a Górami Skalistemi i nie miałem czasu na to, by się tem martwić, gdyż nie dokończyłem był jeszcze badania, kiedy obaj przybysze zatrzymali się przedemną. Chłopak podniósł na pozdrowienie w górę rękojeść szpicruty i zawołał jasnym, świeżym głosem:
— Good day, sir! Co chcecie znaleźć, że tak czegoś po sobie szukacie?
— Your servant, mój człowieczku! Zapinam moją pancerną koszulkę, aby mnie nie uszkodziło wasze badawcze spojrzenie.
— To nie wolno na was popatrzeć?
— O i owszem, ale przypuszczam, że i mnie pozwolicie się odwzajemnić w ten sam sposób.
— Wobec rycerza z hełmem bobrowym i z karbunkułowym pancerzem musi się być uprzejmym. Podnieście zatem waszą straszną przyłbicę i spojrzyjcie na mnie!
— Dziękuję. Przypatrzmy się więc sobie do syta, przyczem oczywiście ja lepiej na tem wyjdę, ponieważ wasz wygląd jest bardziej gentlemanlike — odrzekłem, a obróciwszy mustanga na zadnich nogach w kółko, dodałem. — Teraz macie mnie ze wszystkich stron, na koniu i w naturalnej wielkości. Jak wam się podobam?
— Zaczekajcie trochę i przypatrzcie się mnie — rzekł, śmiejąc się i poderwał konia śmiałym ruchem tak, jak to ja uczyniłem. — Teraz było przedstawienie obopólne, a wy powiedzcie pierwsi, jak ja wam się podobam!
— Hm, nieźle! Wydajecie mi się przynajmniej dość odpowiednim dla tego miejsca. A ja?
— Tak, o la la! Trzeba tylko być ostrożnym i nie zbliżać się do was bardziej, aniżeli pozwalają na to pewne wątpliwości.
— Tak, jeśli się człowieka nie weźmie w rachubę, to jeździec znakomity — rzekł towarzysz chłopca tonem lekceważącym, przypatrując się Swallowowi okiem znawcy. Ja nie zwróciłem uwagi na tę obelgę i odpowiedziałem chłopcu, który okazywał jak na swój wiek wielkie obycie się towarzyskie:
— Wasze wątpliwości są słuszne, sir, ale usprawiedliwią mię te dzikie strony, w których się znajdujemy.
— Dzikie? Jesteście więc obcym tutaj?
— Tak dalece obcym, że już przez cały dzień szukam napróżno właściwego numeru domu.
— To udajcie się z nami, jeśli chcecie zobaczyć, jak ogromne są te dzikie strony!
Zwrócił się w kierunku, w którym ja dążyłem i puścił konia przez wszystkie tempa od wolnego kroku aż do wyciągniętego cwału. Swallow podążył za nim z łatwością, pomimo że od brzasku byliśmy w drodze. Dzielne zwierzę jakby zmiarkowało, że tu idzie o małą próbę, zaczęło pędzić w ten sposób, że chłopiec nie mógł wkońcu nadążyć i zatrzymał konia z okrzykiem podziwu:
— Macie doskonałego konia, sir. Możebyście go sprzedali?
— Za żadną cenę, sir — odrzekłem, zdziwiony tem pytaniem.
— Opuście: sir!
— Dobrze! Ten mustang wyratował mnie z niejednego niebezpieczeństwa, jemu zawdzięczam moje życie, które często wisiało na włosku, nie mógłbym więc go sprzedać.
— Ma indyańską tresurę — zauważył, patrząc na konia okiem znawcy. — Gdzieście go nabyli?
— Od Winnetou, wodza Apaczów, z którym spotykałem się w ostatnich czasach nad Rio Suanca.
Spojrzał na mnie z widocznym zadziwieniem.
— Od Winnetou? To najsławniejszy i najwięcej wzbudzający trwogi Indyanin od Sonory aż do Columbii! Wy nie wyglądacie na człowieka, który się cieszy takiemi znajomościami.
— Czemu nie? — ząpytałem, śmiejąc się szczerze.
— Uważałem was za surveyora, lub coś podobnego, a ci ludzie bywają wprawdzie dzielni i zręczni, ale zapuszczać się między Apaczów, Nijorów i Nawajów do tego potrzeba już czegoś więcej. Wasze rewolwery, zgrabny nóż i odświętna strzelba na rzemieniu, a najbardziej wasza paradna postawa na koniu, zgadzają się cokolwiek z tem, co się widzi zwykle u prawdziwego trappera, albo skwatera.
— Przyznaję się otwarcie, że poniekąd jestem tylko myśliwym od święta, ale broń mam niezłą. Pochodzi ona z Front Street w St. Louis, a jeśli, jak się zdaje, obeznani jesteście z tym składem, to zapewne wiecie, że za dobrą cenę dostanie tam także dobrego towaru.
— Hm, ja sądzę, że dobroć towaru okazuje się dopiero przy właściwem jego użyciu. Jak się wam przedstawia ten pistolet?
Przy tych słowach sięgnął do torby przy siodle, wyjął stare, zardzewiałe narzędzie do strzelania, podobne raczej do wszystkiego innego, tylko nie do broni, godnej zaufania.
— Tak. To pochodzi, co prawda, z roku Poccahontas, ale dla wprawnego może być bardzo dobre. Widziałem Indyan, którzy używali zadziwiająco najnędzniejszej broni.
— W takim razie powiedzcie, czy umieli coś podobnego robić?
Skoczył koniem w bok, objechał mnie dokoła w szybkim kłusie, podniósł rękę i wypalił do mnie, zanim się spodziałem, co zamierza. Poczułem szarpnięcie lekkie na mem wyłysiałem okryciu głowy i równocześnie ujrzałem spadające przedemną kwiecie heliantu, które byłem zatknął za czapkę. Wyglądało to całkiem tak, jak gdyby ten pewny siebie strzelec chciał się dowiedzieć, co ma sądzić o mojem myśliwstwie od święta, przeto odrzekłem z zimną krwią na jego pytanie:
— Sądzę, że tej sztuki dokaże ktobądź, chociaż nie każdy ma cierpliwość nastawiać czapkę do tego, bo może się pod nią przypadkiem głowa znajdować. Nie strzelajcie zatem do drugiego, dopóki go nie przekonacie, że razem z swoją sikawką nadajecie się do pewnego strzału!
— Wherefore? — zapytało coś za mną. Towarzysz chłopca jechał na dużym i ciężkim koniu, który nie mógł nam kroku dotrzymać i dotarł do nas dopiero w chwili wystrzału. — Za głowę przebiegacza sawanny razem z futrzaną czapką płaci się nabojem prochu aż nadto!
Chudy, długo- i cienko-szyjny ten człowiek miał prawdziwie zawziętą fizyognomię Jankesa. Ze względu na jego towarzysza nie zwróciłem uwagi i na to grubjaństwo, chociaż spostrzegłem, że moje milczenie chłopiec fałszywie sobie tłómaczył. Zauważyłem przynajmniej na jego twarzy wyraz, w którym mało było uznania dla niezdolności do natychmiastowej odpowiedzi z mojej strony.
Całe spotkanie wydało mi się tak osobliwem, że gdybym coś podobnego przeczytał w powieści, podejrzewałbym autora o chęć przedstawienia rzeczy niemożliwych jako możliwe. W każdym razie musiała się gdzieś w pobliżu znajdować osada, a że oddawna żadne z dzikich plemion nie zabłąkało się tutaj, mógł więc nawet chłopak odważyć się na niedaleki wyjazd na równinę.
Mniej jasno zdawałem sobie sprawę z tego, co należało zrobić z tym zajmującym chłopcem. Okazywał znajomość Zachodu i wprawę w potrzebnych tam umiejętnościach, co zniewalało do przypuszczenia, że znajdował się w jakichś szczęśliwych stosunkach. Nie dziw więc, że oko moje spoczywało na nim z żywem zaciekawieniem.
Jechał o pół długości końskiej naprzód, a blask chylącego się ku widnokręgowi słońca oblewał go złotymi promieniami. Był „śniady i piękny“ jak mówi Pismo Święte o Dawidzie. W jego oryginalnych rysach tkwiła obok młodocianej miękkości pewna moc wyrazu i silna energia woli, w postawie zaś i w każdym ruchu wyrażała się samoistność i pewność siebie, zakazująca wyraźnie traktowania go jak dziecka, choć nie mógł liczyć więcej nad lat szesnaście.
Mimowolnie przypomniałem sobie czytane dawniej opowiadania i historye o odwadze, jaką tu w „far west“ odznaczają się nawet dzieci, a samoistność jego odnosiła się zapewne nietylko do jego charakteru, lecz i materyalnych stosunków, gdyż nie byłby mnie pytał o cenę konia.
Wtem ściągnął cugle.
— Czy zmierzacie do New Venango, sir?
— Tak.
— I przybywacie oczywiście z sawanny?
— Jakto chyba po mnie widzicie.
— Ale nie jesteście westmanem!
— Czy cieszycie się wzrokiem tak bystrym, że to poznajecie natychmiast?
— Jesteście Niemiec.
— Tak. Czy wymowa moja angielskiego języka świadczy, że jestem cudzoziemiec?
— Trochę. Jeśli wam to na rękę, to pomówimy naszym ojczystym językiem!
— Co, wy jesteście z tej samej ojczyzny?
— Ojciec mój jest Niemcem. Ja urodziłem się nad Quicourt. Matka moja była Indyanką z plemienia Assineboinów.
To wyjaśniło mi odrazu szczególny krój jego twarzy, oraz ciemną barwę cery. Matka zatem umarła, a ojciec żył. Natknąłem się tu prawdopodobnie na szczególniejsze stosunki i to, co czułem, dla chłopca, było czemś więcej od pustej ciekawości.
— Spojrzyjcieno tam! — wezwał mnie, podnosząc rękę. — Widzicie dym, wychodzący jakby z pod ziemi?
— Ach! Jesteśmy więc nareszcie nad szukanym przezemnie bluffem, w którym leży New Venango! Czy znacie Emery Forstera, księcia naftowego?
— Trochę. Jest ojcem żony mojego brata, żyjącej z mężem w Omacha. Wracam teraz stamtąd z odwiedzin i wstąpiłem tutaj. Czy macie coś do czynienia z Forsterem, sir?
— Nie. Udaję się do store’a na zakupy, a zapytałem tylko dlatego o Forstera, że jako znaczny książę naftowy przedstawia ciekawą osobistość dla każdego przybywającego w te strony.
— Czy widzieliście go już kiedy?
— Nie!
— O i owszem! Widzicie go nawet teraz, gdyż jedzie u waszego boku! Przedstawiliśmy się sobie niedostatecznie, ale to można sobie darować; prerya nie zna ceremonii.
— Ja nie podzielam tego zdania — odrzekłem, nie zwracając na Jankesa ani jednego spojrzenia. — Sądzę nawet, że prerya wytworzyła bardzo surową dystynkcyę, tylko miarą jej nie jest kabza, lecz znaczenie człowieka. Dajcie jednemu z waszych aroganckich książąt naftowych pistolet, z którego tak znakomicie strzelacie i poślijcie go na Zachód, a zginie pomimo swoich milionów. A zapytajcie natomiast któregokolwiek z westmanów, panujących z rusznicą w ręku nad preryą o monney, to zaśmieje wam się w oczy. Tam, gdzie człowiek tyle właśnie znaczy, ile niebezpieczeństwo, któremu da radę, spełni moja patentowana czapka lepsze usługi niż ćwierć lub pół tuzina źródeł oleju skalnego. Prerya nadaje swoje prawa i przepisy grzeczności nie przez nauczyciela tańców, lecz nożem!
Oko jego zabłysło szybkiem, jasnem, spojrzeniem, które przemknęło od Forstera do mnie. Zauważyłem, że przemówiłem po jego myśli. Mimo to on nie zaniechał sprostowania:
— Nie odmawiam wam zupełnie słuszności, sir, ale chyba się znajdzie tu lub ówdzie traper, czy skwater, który nie zaśmiałby się, gdyby go spytano o „kruszec.“ Czy słyszeliście kiedy o Old Firehandzie?
— Czemużby nie? Jest jednym z najbardziej poważnych westmanów. Nie spotkałem go jednak dotąd, co prawda.
— No, widzicie, on i Winnetou, którego przecież znacie, a więc biały i czerwony, należą właśnie do takich, jakich mam na myśli. Ci ludzie mają każde „open“ i każde „shut“ w górach i mogliby was zaprowadzić do pokładów złota i srebra, o których istnieniu i obfitości nikomu się nie śni. Wątpię, czyby który z nich zamienił się z nafciarzem!
— Pshaw! Harry — wtrącił Forster — sądzę, że nie zechcesz robić aluzyi!
Chłopak nie odpowiedział, ja zaś rzekłem chłodno:
— Nafciarz w każdym razie swoich skarbów nie odkrył i nie odważyłby się narazić życia przy ich eksploatacyi. Przyznacie zresztą, mój młody master, że wasza odpowiedź jest tylko potwierdzeniem tego, co ja mówię. Prawdziwy myśliwiec może znaleźć żyłę, ale za jej zawartość nie sprzeda wolności, którą ceni nadewszystko. Lecz oto bluff, a zarazem cel naszej podróży.
Zatrzymaliśmy się nad krawędzią parowu i spojrzeliśmy na małą osadę, której liczbę domów wyobrażałem sobie znaczniejszą. Dolina, leżąca przed nami, tworzyła jakby wązkie koryto, otoczone zewsząd pnącemi się stromo skałami i przecięte w środku pokaźną rzeczką, która przebijała się pomiędzy zbliżonemi do siebie skałami. Cały teren poprostu zakryty był urządzeniami, potrzebnemi do wydobywania oleju skalnego. W górze, tuż nad rzeką, znajdował się świder w pełnym ruchu. W pośrodku przed właściwemi zabudowaniami fabrycznemi stał dom, mimo swej prowizoryczności dość okazały, a gdzie tylko okiem sięgnąć wszędzie widziało się deszczułki, dna i gotowe kadzie, próżne lub napełnione cennym palnym materyałem.
— Tak, to jest bluff, sir — odrzekł Harry. — Po tamtej stronie widzicie store, a zarazem restauracyę, boardinghouse, gdzie można dostać wszystkiego, czego kto zapragnie, a tu prowadzi droga na dół. Jest trochę stroma tak, że trzeba zsiąść z konia, ale niebezpieczeństwa niema. Czy pójdziecie z nami?
Zeskoczyłem szybko z siodła, a on także, mówiąc:
— Weźcie konia do ręki!
— Swallow sam zejdzie — odrzekłem. — Schodźcie naprzód!
On wziął swego konia za cugle, a mój mustang zaczął iść bez osobnego wezwania. Forster szedł z tyłu ze swoim koniem powoli i ostrożnie. Przy tej sposobności przypatrzyłem się gibkim i zręcznym krokom idącego przedemną chłopca, którego osobistość zajmowała mnie z każdą minutą coraz bardziej. Na dnie doliny wsiedliśmy znowu na konie. Chciałem się pożegnać, sądząc, że obaj pojadą wprost do wspomnianego już domu mieszkalnego, gdy tymczasem mnie wypadała droga do sklepu.
— Dajcie pokój, człowieku! — odezwał się Forster. — My jedziemy także do store’a, gdyż mam z wami załatwić jeszcze pewną drobnostkę!
Miło mi było ze względu na młodzieńca, że zabawię dłużej w tem towarzystwie, nie pytałem jednak Forstera o jaką drobnostkę mu chodzi. Na wyjaśnienie nie długo czekałem. Gdy bowiem zsiadłem z konia koło „Store and boardinghouse“, jak brzmiał napis, umieszczony na drzwiach prostego domku, zeskoczył Forster także ze swego i ujął Swallowa za uzdę.
— Ja kupię od was tego konia. Ile żądacie?
— Ja go nie sprzedam!
— Dam dwieście dolarów.
Zaśmiałem się przecząco.
— Dwieście pięćdziesiąt!
— Nie trudźcie się, sir!
— Trzysta!
— Nie mam go na sprzedaż!
— Trzysta, a nad to cenę tego wszystkiego, co weźmiecie ze store’a.
— Czy wam się zdaje, że człowiek z preryi sprzeda konia, bez któregoby zginął?
— To odstąpię wam mego w dodatku!
— Trzymajcie sobie swoją patentowaną szkapę. Ja nie dam za nią ani włoska z mojej czapki!
— Ale ja muszę mieć waszego konia! — odparł niecierpliwie. — On mi się podoba!
— Bardzo wierzę, ale go nie dostaniecie. Jesteście na to za ubogi, by za niego zapłacić.
— Za ubogi?! — Spojrzał na mnie takim wzrokiem, jakby mnie chciał przestraszyć. — Czy nie słyszeliście, że jestem Emery Forster? Kto mnie zna, wie bardzo dobrze, że mogę zapłacić za tysiąc takich mustangów!
— Wasza kieszeń nic mnie nie obchodzi. Jeśli możecie istotnie dobrze zapłacić, to udajcie się do handlarza po dobrego konia, a puśćcie teraz mojego!
— Jesteście nieznośny bezwstydnik, wiecie? Taki obdartus, jak wy, któremu palce z butów wyglądają, powinien się cieszyć, jeśli dostaje pieniądze na nowe buty, bo w ten sposób raz przynajmniej przyjdzie do nich na drodze uczciwej!
— Emeryku Forsterze, weźno swój język na wodze, bo możesz się łatwo przekonać w nader rzetelny sposób, że człowiek, który jedynym nabojem prochu aż nadto jest zapłacony, bardzo prędko gotów jest uiścić tego rodzaju zapłatę!
— Oho, mój chłopcze! To nie sawanna, gdzie pierwszy lepszy rabuś robi, co mu się podoba. W New Venango jestem ja jedynym panem i władcą i kto mnie po dobremu nie słucha, tego przyprowadzam do rozumu na innej drodze. Podałem ostatnią cenę. Dostanę konia, czy nie?
Każdy inny westman byłby już dawno odpowiedział na to bronią, ale zachowanie się Forstera bawiło mię raczej, niż gniewało, z drugiej strony zaś ze względu na jego towarzysza tak postępowałem, wobec niego samego bowiem byłbym się inaczej zachował.
— Nie — odpowiedziałem zatem spokojnie. — Puśćcie!
Sięgnąłem po cugle, które on trzymał w ręku. On natomiast pchnął mnie w pierś, że aż się zatoczyłem i wskoczył na siodło.
— Tak, teraz ci pokażę, że Emery Forster potrafi kupić konia nawet wówczas, kiedy mu się go odmawia. Tu stoi mój i należy do ciebie. Rachunek w store zapłacę, a po dolary możesz przyjść, kiedy ci się spodoba! Chodź, Harry; skończyliśmy!
Wezwany nie pojechał odrazu, lecz zatrzymał się jeszcze na chwilę i spojrzał z zaciekawieniem w moje oczy. Gdy jednak nie gotowałem się do odebrania własności na sposób strzelecki, przemknęła mu po twarzy głęboka wzgarda.
— Czy wiecie, co to jest kujot, sir? — zapytał.
— Tak — odrzekłem spokojnie.
— Cóż o nim sądzicie?
— To tchórzliwe i niegodne uwagi zwierzę, które ucieka przed samem szczekaniem psa.
— Macie słuszność. Tą odpowiedź mogliście łatwo dać, ponieważ... sami jesteście kujotem!
Po tych słowach odwrócił się z nieopisanym gestem lekceważenia i podążył za „panem i władcą“ z New Venango.
Ja milczałem, wiedząc, co czynię. Swallow jeszcze był dla mnie nie przepadł, a zostawiając go na krótki czas u Forstera, mogłem znowu zobaczyć Harrego, którym się bardzo zająłem. Ostatnich słów jego, ponieważ z jego ust wyszły, nie uważałem za obelgę.
Ze sklepu wyszło było kilku ludzi i przysłuchiwało się naszym niebudującym układom. Jeden z nich przywiązał teraz konia Forstera do słupa i przystąpił do mnie. W tym hultaju o ryżej głowie i zapitej twarzy poznać było zdaleka Irlandczyka.
— Nie żałujcie tego targu, master! — rzekł. — Źle na tem nie wyjdziecie. Czy zabawicie dłużej w New Venango?
— Nie czuję do tego najmniejszej ochoty! Czy wy jesteście właścicielem tego sławnego etablissement?
— Ja właśnie, a ono rzeczywiście jest sławne. Pod tym względem macie słuszność. Sławne, dopóki znajdują się tacy, którym brandy gładko płynie po języku. Wy może nawet ku swemu szczęściu przybyliście tutaj!
— Jakto?
— Zaraz wam to wyjaśnię. Moglibyście zostać u mnie i to nietylko na dziś, jutro i pojutrze, lecz na zawsze, Potrzeba mi właśnie boardkeepera, któryby nie skakał zaraz, jak dostanie tęgiego kopniaka. W naszym interesie jest ambicya często rzeczą zbyteczną i szkodliwą. Widziałem dopiero co, że wy potraficie znieść nawet porządnego szturchańca. Zgódźcie się, a skorzystacie na tem dobrze!
Właściwie brała mnie wielka ochota dać temu człowiekowi po twarzy, ale jego oferta bawiła mnie raczej, aniżeli złościła. Nie odpowiedziawszy więc nic na to, wszedłem do jego domu na zakupno rzeczy, których potrzebowałem. Kiedy zapytałem o cenę wybranych przedmiotów, spojrzał na mnie zdumiony i rzekł:
— Czy nie słyszeliście, że Emery Forster chce za wszystko zapłacić? On słowa dotrzyma, możecie więc te wszystkie rzeczy wziąć, chociażbyście nie mieli ani jednego penny.
— Dziękuję! Jeśli ja sobie co kupuję, to płacę swoimi pieniądzmi, a nie potrzebuję pieniędzy koniokrada.
Kupiec chciał się sprzeciwiać, ale gdy zobaczył pełną garść złotych monet, które wyjąłem z za pasa, ukazał się na jego twarzy wyraz nadzwyczajnego respektu. Teraz rozpoczął się handel z ową przebiegłością i uporem, z jakim zawsze w tamtych stronach wyzyskują obcego, jak tylko potrafią.
Nareszcie zgodziliśmy się. Za stosunkowo grube pieniądze kupiłem zupełnie nowe traperskie ubranie i zaopatrzyłem się w żywność i amunicyę na tyle, że znowu mogłem przez pewien czas wytrzymać.
Tymczasem zapadł wieczór, a dolinę przysłoniła głęboka ciemność. Nie miałem ochoty zamieszkać w nizkim i dusznym boardroomie. To też zarzuciłem napełniony po samą górę worek z obrokiem na plecy i wyszedłem na dwór. Chciałem się udać do Forstera, aby go pouczyć o jego prawach jako panującego.
Droga wiodła wzdłuż rzeki. To, czego przedtem nie zauważyłem, zajęty bardzo towarzyszem Forstera, to zastanowiło mnie teraz. Oto woń nafty, napełniająca całą dolinę, wzmogła się w pobliżu wody. Rzeka niosła widocznie na swych falach niemałą ilość tego materyału palnego.
Szereg domów, do których się zbliżałem, rozciągał się przedemną czarną masą. Kiedy jednak skręciłem nieco tak, że zobaczyłem dom właściciela, padł z werandy jego jasny blask światła, wskutek czego spostrzegłem, że na niej siedziało małe towarzystwo. Będąc już koło płotu, który otaczał placyk przed domem, usłyszałem lekkie parskanie i wyjaśniłem sobie zaraz jego przyczynę.
Wiedziałem, że nikt obcy nie zdoła Swallowa wprowadzić do stajni. Musiano go też pozostawić na wolnem powietrzu i przywiązano tuż pod werandą, ponieważ tam najlepiej można go było pilnować. Przekradłem się pocichu przez ciemne miejsca placu aż do nizkiego muru, w który wpuszczone były dźwigary lekkiego, dachowego pokrycia. W ten sposób dostałem się całkiem blizko do konia i ujrzałem ku swemu zadowoleniu także Harrego w hamaku. Miał on właśnie zamiar wytłómaczyć coś siedzącemu obok niego Forsterowi. Nie odwracając wzroku od towarzystwa, przywiązałem worek do siodła Swallowa. Dzielny koń nie dał zdjąć z siebie uzdy. Gdybym był gwizdnął, kiedy Forster na nim odjeżdżał, byłby go pewnie zrzucił i powrócił do mnie.
— To niepotrzebne i zbrodnicze przedsięwzięcie, dear uncle, nie obliczyłeś sobie chyba tego dokładnie — powiedział chłopiec.
— Czy chcesz mnie może uczyć kalkulacyi? Ceny nafty dlatego są takie nizkie, że źródła dostarczają jej zbyt wiele. Jeśli zatem jeden z nas i drugi pozwoli tak przez miesiąc spływać nafcie, to ona podrożeje, a my zrobimy interes, powiadam ci, świetny interes. Tak postanowiono i każdy dotrzyma przyrzeczenia. Puszczę teraz z dolnej jamy wszystko do naszego Venango River. Zanim ceny podskoczą, trafimy dalej w górze na ropę, a ponieważ mam dużo beczek, prześlę potem w przeciągu kilku dni taką ilość nafty na Wschód, że przyniesie mi to setki tysięcy.
— To nie jest uczciwe przedsięwzięcie. Zapomnieliście także, jak widzę, o źródłach w starym kraju i gdzieindziej. Wasze postępowanie podnieci tamtejszą konkurencyę natychmiast do jak największych wysiłków, wy sami zaś dacie w rękę broń śpiącemu jeszcze przeciwnikowi. Zresztą zapasy, nagromadzone tu w Stanach, są tak wielkie, że wystarczą na długi czas.
— Nie wiesz, jak wielkie jest zapotrzebowanie i dla tego nie możesz wcale o tem wydawać sądu, a wogóle jesteś jeszcze na to za młody.
— To należałoby wpierw udowodnić!
— Dowód bardzo blizki. Czy nie przyznałeś mi dopiero przed chwilą, że pomyliłeś się co do owego woodsmana, czy czem tam był ten człowiek? Nie byłbym nigdy przypuścił, że tobie mogłoby się podobać w takiem towarzystwie.
Harry się zarumienił i odpowiedział natychmiast:
— Ja wyrosłem w takiem towarzystwie, wiesz o tem, żyłem dotychczas w ciemnych ostępach i musiałbym chyba ani trochę ojca nie kochać, gdybym tem „towarzystwem“ gardził tylko z powodu jego zewnętrznej postaci. Bywają w niem ludzie, którym niejeden z waszych gentlemanów i dumnych baronów pieniężnych nie dorówna pod względem wewnętrznej wartości. Zresztą niema dziś mowy o pomyłce, gdyż powiedziałem, że mi się tylko inaczej zdawało, a ja zwykłem czynić różnicę między przypuszczeniem a twierdzeniem.
Forster chciał odpowiedzieć, ale nie zdołał, gdyż w tej chwili nastąpił huk, jak gdyby ziemia pod nami pękła na dwoje. Zadrżało pod nogami, a gdy oko zwróciłem w bok, z przerażeniem ujrzałem w górnej części doliny, tam, gdzie pracował świder, rozpalony słup ognia, który buchał prostopadle w górę prawie na pięćdziesiąt stóp, w górze się rozpływał, a potem spadając na ziemię, zalewał teren z niepohamowaną szybkością. Wnet zaczął się wciskać w narządy oddechowe ostry odór, zdawało się, że powietrze napełnione jest lekkim eterycznym ogniem.
Znałem to straszne zjawisko, ponieważ widziałem je w całej okropności w dolinie Kanawha i stanąłem jednym skokiem wśród skamieniałego ze strachu towarzystwa.
— Pogaście światła, prędzej gaście światła! Świder trafił na ropę, a wy nie zakazaliście palić ognia w pobliżu. Teraz gazy się rozchodzą i zapalają. Pogasić światła, bo w dwie minuty obejmie pożar całą dolinę — zawołałem.
Biegałem od jednego płonącego kandelabra do drugiego, ale w górnych pokojach świeciły się również lampy, a od strony store’a błyszczało także światło. W dodatku fale tryskającej wysoko ropy rozlały się z niewiarygodną chyżością po całej górnej dolinie i dopłynęły do rzeki, wobec czego należało tylko o tem pomyśleć, żeby samo życie ocalić.
— Ratujcie się, ludzie, biegnijcie na miłość Boga! Starajcie się dostać na górę! — wołałem dalej.
Nie troszcząc się o nikogo więcej, porwałem Harrego w ramiona i w następnej chwili siedziałem już z nim na siodle. Nie rozumiejąc mojego postępowania i nie doceniając niebezpieczeństwa, bronił się Harry, jak mógł, przed memi objęciami, ale ponieważ w takich chwilach siła człowieka zwiększa się do najwyższych granic, przeto ustały jego wysiłki prawie zupełnie pod naciskiem moich rąk. Swallow, którego instynkt uczynił zbytecznem używanie cugli i ostróg, poniósł nas szalonym pędem w dół rzeki.
Do ścieżki górskiej, którą z sawanny zeszliśmy do New Venango, nie mogliśmy się dostać, gdyż strumień żaru przepłynął już koło niej. Można się było ocalić tylko, umykając wstecz, ale za dnia nie zauważyłem nic podobnego do drogi, przeciwnie ściany skalne schodziły się tak ciasno, że rzeka pieniąc się zdobywała sobie wyjście przemocą.
— Powiedzcie — rzekłem do Harrego w trwożnej obawie — czy prowadzi jaka droga z doliny?
— Nie, nie! — stękał, usiłując kurczowo wydostać się z moich objęć. — Puście mnie, mówię wam, puśćcie! Nie potrzebuję was, wystarczę sobie sam!
Oczywiście, że nie zważałem na to żądanie i badałem wązki pas horyzontu, utworzony przez stromo schodzące się ściany skalne. Wtem poczułem ucisk w okolicy pasa, a równocześnie zawołał chłopiec:
— Co chcecie ze mną zrobić? Puśćcie mnie, bo w przeciwnym razie wbiję wam w brzuch własny wasz nóż!
Ujrzałem w jego ręku błysk ostrza; to był mój nóż bowie, który mi on wyrwał. Nie mając czasu na długie wyjaśnienia, złączyłem oba jego przeguby w mojej prawej ręce, obejmując go lewą coraz mocniej.
Niebezpieczeństwo zwiększało się z każdą chwilą. Rozżarzony strumień dosięgnął już był składów, zaraz też zaczęły z donośnym hukiem pękać beczki, wylewając równocześnie swą zawartość, palącą się jasno, do morza płomieni, które rosło w ten sposób i posuwało się naprzód z coraz większą chyżością.
Powietrze było tak gorące, że się można było udusić. Miałem uczucie, jak gdybym się już gotował w garnku wrzącej wody, a tymczasem gorąco i posucha wzmagały się z taką siłą, że wydało mi się, iż płonę wewnątrz. Nie wiele brakowało mi do utraty przytomności, ale chodziło nie tyle o moje życie, ile o życie chłopca.
— Come on, Swallow, naprzód, naprzód, Swallow!
Straszny żar spalił mi słowa na ustach, że dalej mówić nie mogłem. Szczęściem zachęcanie konia do pośpiechu było zbyteczne, gdyż dzielne zwierzę pędziło z niemożliwą prawie szybkością. Pomimo że przebiegłem w ten sposób dość znaczną przestrzeń, przekonałem się, że z tej strony rzeki nie było wyjścia. Płomienie oświetlały dość jasno skaliste ściany, aby zobaczyć, że wspiąć się na nie nie można. Dlatego powiedziałem sobie w duchu: jazda na drugą stronę rzeki! i rzuciłem się do wody, ścisnąwszy kolanami mustanga, by go zmusić do skoku. Fale rzeki podniosły się wysoko i złały się nad nami. Poczułem w żyłach nową siłę, nowe życie, ale koń zniknął podemną. To jednak było mi teraz obojętnem, ja pragnąłem jak najprędzej dostać się na drugi brzeg. Dotąd był Swallow szybszy od żywiołu płomieni. Teraz jednak zaczął ogień spływać rzeką, podsycany ustawicznie ropą, płynącą ze źródła. Zdawało się, że mnie dosięgnie za minutę, za sekundę, a może nawet w tej chwili. Nieprzytomny chłopiec trzymał się mnie stężałemi śmiertelnie ramionami. Płynąłem, jak jeszcze nigdy w życiu, a raczej nie płynąłem, lecz ciskałem sobą w szalonych skokach przez nurty, prześwietlone aż do dna drgającemi światłami. Ogarnął mnie straszny, straszny lęk... Wtem parsknęło tuż przy mnie. „Swallowie, mój wierny, dzielny, czy to ty?“ Tu już brzeg, a tam wsiądę znowu na siodło, pomyślałem sobie, ale niestety nie mogłem się na nie wydostać... Boże, Boże! Wszak nie każesz mi tu leżeć... Skoczyłem jeszcze raz... i udało się... „Swallowie precz, precz, dokąd chcesz, tylko precz z tego piekielnego pożaru!
Wiedziałem, że pędzę dalej, ale nie troszczyłem się o to, dokąd. Oczy moje leżały w dołach jak roztopiony kruszec, a wpadające przez nie światło przepalało mi mózg. Język wylazł z pomiędzy wyschniętych warg, w całem ciele miałem uczucie, jak gdyby składało się z jarzącego się próchna, którego wiotki popiół może się rozpaść każdej chwili. Koń stękał i jęczał podemną prawie ludzkim głosem. Biegł, skakał, wspinał się, przelatywał ponad skały, wyskoki, rozpadliny, krawędzie i szczyty w tygrysich i wężowych ruchach. Prawą ręką objąłem jego szyję, a lewą trzymałem wciąż jeszcze chłopca. Po jeszcze jednym strasznym, dalekim, skoku minęliśmy skalną ścianę. Pobiegliśmy jeszcze kilkaset kroków od ognia w głąb preryi, Swallow stanął, a ja zesunąłem się na ziemię.
Rozdrażnienie i nadmierny wysiłek były tak wielkie, że przezwyciężyły opanowujące mnie zemdlenie. Podniosłem się znów powoli, objąłem rękoma szyję wiernego zwierzęcia, któremu drżały wszystkie członki ciała i całowałem je wśród szlochania z żarliwością, z jaką rzadko chyba całowano wybraną serca.
— Drogi Swallowie, dzięki ci, ocaliłeś nas obu. Tej godziny nigdy ci nie zapomnę!
Niebo płonęło jak krew, a dym rozpętanego żywiołu unosił się w gęstych, czarnych, poprzerywanych purpurowymi promieniami kłębach nad ogniskiem zniszczenia. Nie było jednak czasu na te rozmyślania, gdyż przedemną leżał Harry, blady, zimny i sztywny, ciągle jeszcze trzymając kurczowo nóż w ręce. Wydało mi się, że już nie żyje, że utonął w nurtach rzeki, gdy tymczasem ja chciałem go wydrzeć płomieniom.
Przemokłe jego ubranie przylegało ściśle do martwych jego członków. Na pobladłej twarzy igrały ponure odblaski ognistych promieni, wyskakujących ponad krawędź doliny. Wziąłem go na ręce, odgarnąłem mu włosy z czoła, natarłem skronie, przyłożyłem usta do jego warg, aby w nieruchomą pierś wetchnąć mój oddech. Jednem słowem czyniłem wszystko, do czego byłem zdolny w mej bezsilności, aby go przywołać do życia.
Nareszcie drgnęło jego ciało, z początku nieznacznie, a potem coraz widoczniej. Serce zaczęło bić, a pierś słabo się poruszać. Chłopiec zbudził się, otworzył szeroko oczy i wpatrzył mi się w twarz z nieopisanym wyrazem. Wkrótce ożywił się wracający do życia wzrok i Harry zerwał się z głośnym okrzykiem:
— Gdzie jestem? Kto wy? Co się stało? — zawołał.
— Jesteście ocaleni z pożaru, który szaleje tam na dole!
Dźwięk mojego głosu i widok wciąż jeszcze buchających wysoko płomieni wróciły mu przytomność zupełnie.
— Pożar? Na dole? To prawda! Na Boga tam się paliło! A Forsterowie...
Jak gdyby pod wpływem wyobrażenia o strasznem niebezpieczeństwie, w jakiem zostawił krewnych, podniósł groźnie rękę i krzyknął:
— Panie, jesteście tchórz, nędzny tchórz, kujot, jak jużeście to słyszeli. Mogliście ich ocalić wszystkich, wszystkich, tymczasem umknęliście, jak szakal przed szczekaniem nędznego psa. Gardzę wami i wracam do nich!
Chciał odejść, ale go przytrzymałem za rękę.
— Zaczekajcie! Nic się już nie da zrobić. Pędzicie tylko w swoją własną zgubę!
— Puśćcie mnie! Z tchórzami nie chcę nic więcej mieć do czynienia!
Wyrwawszy rękę, popędził. Ja równocześnie poczułem w mych palcach jakiś mały przedmiot. Był to pierścień, który zsunął się Harremu z palca podczas silnego szarpnięcia. Ruszyłem za chłopcem, lecz on w tej chwili zniknął wśród stromo spadających skał. Trudno było gniewać się na niego. Był jeszcze młody, a katastrofa zabrała mu spokój, niezbędny do słusznego osądzenia stanu rzeczy. Schowałem zatem pierścień i usiadłem, aby wypocząć po nadludzkim wysiłku, zostać tam przez noc, zaczekać na świt, gdyż przedtem nie podobna było dostać się do bluffu.
Wszystkie me nerwy drgały, a dolina, w której żar naftowy wciąż jeszcze płonął, wydawała mi się piekłem, z którego umknąłem. Stare ubranie, które miałem na sobie, spadało ze mnie jak hubka. Wdziałem nowe, które podczas przeprawy przez rzekę zmokło i zostało nienaruszone.
Swallow leżał blizko mnie spokojnie, nawet trawy, której było podostatkiem, nie tknął. Dzielne zwierzę ucierpiało tak samo jak ja, albo nawet jeszcze więcej. Co się stało z mieszkańcami doliny? Pytanie to nie dawało mi zasnąć, pomimo że potrzebowałem bardzo spoczynku. Czuwałem przez całą noc i wychodziłem często na krawędź bluffu, by spojrzeć na dół. Ogień nie miał już tych rozmiarów, co przedtem, ale mimoto przedstawiał widok, którego nigdy nie zapomnę. Nafta biła na wysokość trzydziestu łokci z szybu w powietrze. Ten promień nafty płonął, rozpryskiwał się w górze na poszczególne snopy i tysiące iskier, spadał na ziemię i pędził potem, jak wstęga ognia wysokości dwu ludzi ku rzece, zajmując natychmiast całą jej szerokość. Tak trwało do rana i tak musiało się palić, dopóki nafta tryskała z szybu, jeśliby nie udało się ognia zagasić. Światło dzienne złagodziło intenzywność barwy płomieni. Kiedy teraz znowu na dół spojrzałem, zobaczyłem, że z wyjątkiem małego domku, położonego na najwyższem miejscu doliny, dokąd ogień nie mógł się dostać, zniknęło wszystko. Dom mieszkalny, zabudowania fabryczne i wszystkie inne, jakie się tu znajdowały, stały się wraz z zapasami pastwą płomieni. Cały bluff aż do najwyższej krawędzi wyglądał czarno i przedstawiał widok olbrzymiej, pokrytej sadzą, rynki, której zawartość zwęglił nieuważny kucharz.
Przed ocalonym domkiem stało kilkoro ludzi, a pośród nich Harry. Śmiały chłopiec odważył się widocznie zejść tam w nocy. Teraz za dnia potrafiłoby to każde dziecko. Ścieżką więc, którą poprzedniego dnia dostałem się do doliny, poszedłem ku domkowi. Zauważyłem, że Harry, wskazując na mnie, zwracał uwagę drugich na moją osobę. Jakiś człowiek zniknął w domku i wyszedł za chwilę ze strzelbą w ręku naprzeciwko mnie aż do przeciwległego brzegu rzeki, gdzie się zatrzymał i zaczekał, aż przybyłem na brzeg po tej stronie.
— Hallo! — zawołał groźnie. — Co tu jeszcze robicie? Zabierajcie się, jeżeli nie chcecie dostać kulą między żebra!
— Zostałem tu, aby wam pomóc, ile możności — odpowiedziałem.
— Wiem! — zaśmiał się szyderczo. — Taką pomoc znamy dobrze!
— Muszę także pomówić z Harrym.
— To będzie trudno!
— Mam mu coś dać.
— Nie tumańcie mnie! Ciekaw jestem, co by mógł dać taki hultaj! Najpierw tchórzliwy i bez czci, że aż litość bierze, a potem zapala z zemsty naftę!
Przez chwilę nie zdołałem przemówić ani słowa. Ja podpalaczem? Ów człowiek uważał zapewne moje milczenie za skutek złego sumienia, gdyż mówił dalej:
— Widzicie, jaki lęk was zdjął? Tak, wiemy dobrze, o co tu chodzi. Jeśli nie odejdziecie natychmiast, dostaniecie kulą!
Złożył się do mnie ze strzelby, na co ja zawołałem z gniewem:
— A wam co, człeku! O podpaleniu nie może być mowy. Gazy naftowe zapaliły się od waszych lamp i świec. To straszne nieszczęście jest następstwem waszego własnego niedbalstwa.
— Wiem już, wiem! Precz stąd! A może mam wystrzelić?
— Czy byłbym ocalił chłopca z narażeniem własnego życia, gdybym był sprawcą pożaru?
— To wymówka! Gdybyście byli chcieli rzeczywiście tu pomóc i nie umknęli, byliby wszyscy ocaleni, a tak wszyscy się spalili, nędznie się spalili. Posyłam wam za to nagrodę!
Przy tych słowach strzelił do mnie. Oburzenie, które mię opanowało, zatrzymało mię w miejscu, na którem stałem. Nie ruszyłem się, aby ujść kuli i to wyszło mi na dobre, gdyż źle wymierzył i nie trafił. Palce mi drgnęły, aby mu odpowiedzieć niechybną kulą, nie uczyniłem tego jednak oczywiście. Odwróciłem się i skierowałem się z wolna pod górę, nie oglądnąwszy się za nim ani razu. Przybywszy na górę, dosiadłem konia i odjechałem. Jeśli człowieka, kiedy jest wybawcą, zamiast wdzięczności spotka ciężkie oskarżenie o zbrodnię, wówczas najlepiej proch strzepnąć z obuwia.
W kilka dni potem dostałem się na preryę Grawel, gdzie czekałem na Winnetou cały tydzień. Nie cierpiałem przez ten czas niedostatku, gdyż w tych stronach było mnóstwo zwierzyny. Okolica nie mogła mi się też wydać osamotnioną i nudną, gdyż włóczyło się tu kilka hord Siouksów, wskutek czego wciąż znajdowałem się na quivive, aby przez nich nie być spostrzeżonym. Gdy potem przybył Winnetou i dowiedział się odemnie o obecności czerwonych, zgodził się odrazu na to, żeby dalej ze mną pojechać.
Ucieszyłem się tem nadzwyczajnie, że poznam Old Firehanda, gdyż spodziewałem się od niego wiele jeszcze się nauczyć. Droga do niego nie była bezpieczna; zauważyliśmy to zaraz nazajutrz, natrafiwszy na trop Indyanina, który niewątpliwie był na zwiadach.
Zbadałem dokładnie to miejsce. Koń Indyanina przywiązany był do wbitego tu w ziemię kołka i poobgryzał kępki na pół zeschłej trawy preryowej. Jeździec leżał tam i bawił się kołczanem. Przytem złamał mu się jeden grot, on zaś wbrew zwykłej ostrożności Indyan nie pozbierał ułamków. Podniosłem je, żeby się im przypatrzyć. Nie była to strzała myśliwska, lecz wojenna.
— Znajduje się na drodze wojny — rzekłem — ale jest jeszcze młody i niedoświadczony, albowiem byłby ukrył zdradzieckie kawałki, a ślady jego nogi nie pochodzą od nogi dorosłego mężczyzny.
Rzut oka na dalsze odciski przekonał nas, że ten człowiek dopiero niedawno wstał z tego miejsca, gdyż krawędzie ich były dość ostre, a popchnięte, lub przegięte źdźbła trawy nie podniosły się jeszcze.
Poszliśmy dalej tym śladem, dopóki cienie nie zaczęły się zanadto przedłużać i nie zaczęło się ściemniać pod wieczór. Zanim jednak zsiadłem z konia, wziąłem dalekowidz do ręki, aby jeszcze raz spojrzeć na okolicę. Staliśmy właśnie na jednej z licznych falistych wyżyn, które w owej części preryi układają się obok siebie jak fale stężałego morza, dzięki czemu widok mieliśmy wolny.
Zaledwie szkła przyłożyłem do oczu, uderzyła mnie prosta, długa, linia, ciągnąca się od wschodu wzdłuż północnego widnokręgu aż do najdalej położonego punktu na zachodzie. Pełen radości podałem Winnetou szkła i pokazałem mu, w którym kierunku ma patrzeć. On potrzymawszy je przez chwilę, odjął nagle od oczu i spojrzał na mnie z wyrazem zapytania na twarzy.
— Czy mój brat wie, jaka to ścieżka? — rzekłem. — To nie droga buffalów, ani też nie wydeptała jej noga czerwonego męża.
— Wiem. Żaden bawół nie przebiegnie takiej przestrzeni, jak ta ścieżka i nikt z Indyan nie potrafi jej poprowadzić. To droga konia ognistego, którego dziś jeszcze zobaczymy.
Podniósł lunetę znowu do oka i przypatrywał się zbliżonemu przez soczewki pasowi szyn. Wtem opuścił nagle szkła, zeskoczył z konia i zbiegł z nim szybko w dolinkę.
To postępowanie miało oczywiście jakiś słuszny powód, wobec tego ja zrobiłem natychmiast to samo.
— Tam nad ścieżką ognistego konia leżą czerwoni mężowie — zawołał. — Znajdują się za wzniesieniem, ale zobaczyłem jednego z ich koni!
Dobrze Winnetou uczynił, że zeszedł z naszego, wzniesionego stanowiska, na którem łatwo było nas dostrzec. Oddalenie było wprawdzie znaczne nawet dla bystrego wzroku Indyanina, ale podczas mojej włóczęgi pośród tych ludzi widziałem u nich często dalekowidze. Cywilizacya rozszerza się ciągle, a chociaż wypiera czerwonoskórych, mimo to daje im w ręce środki oporu przeciwko swej potędze.
— Cóż mój brat myśli o zamiarze tych ludzi? — spytałem.
— Zechcą zburzyć ścieżkę ognistego konia — odrzekł.
— Takie i moje zdanie. Podejdę ich.
Wziąwszy lunetę, prosiłem Winnetou, żeby tutaj na mnie zaczekał i poczołgałem się ostrożnie.
Jakkolwiek pewnem było, że Indyanie nie mieli pojęcia o naszej obecności w ich pobliżu, starałem się, o ile się to dało, posuwać pod osłoną i w ten sposób dostałem się do nich tak blizko, że mogłem, leżąc na ziemi, przypatrzeć im się i policzyć, ilu ich jest.
Było ich trzydziestu, pomalowanych wojennemi barwami i uzbrojonych w strzały i strzelby. Ponieważ liczba koni była znacznie większa, utwierdziło mnie to w przekonaniu, że chcieli zabrać łupy.
Wtem usłyszałem tuż za sobą cichy oddech. Dobywszy noża, odwróciłem się prędko. Był to Winnetou, który nie mógł wytrzymać przy koniach.
— Uff! — szepnął. — Mój brat ośmiela się iść tak daleko. To Indyanie Ponka, najzuchwalsi z Siouksów, a tam leży biały wódz ich, Paranoh.
Spojrzałem na niego zdumiony.
— Biały wódz?
— Czy mój przyjaciel nie słyszał nic jeszcze o okrutnym wodzu Atabasków, Paranohu? Nikt nie wie, skąd tutaj przyszedł, ale to dzielny wojownik, a na radzie szczepu przyjęto go pomiędzy czerwonych mężów. Kiedy wszystkie siwe głowy odeszły do Manitou, otrzymał kalumet wodza i nazbierał dużo skalpów. Później jednak, oślepiony przez złego ducha, zaczął obchodzić się z wojownikami jak z Niggerami i musiał uciec. Teraz znajduje się w radzie Ponków i powiedzie ich do wielkich czynów.
— Czy mój brat zna jego twarz?
— Winnetou zmierzył się z nim na tomahawki, ale biały jest podstępny i nie walczy rzetelnie.
— To zdrajca, ja to widzę. Chce zatrzymać konia ognistego, a moich braci zabić i ograbić.
— Białych ludzi? — spytał zdziwiony. — Wszak on sam od nich pochodzi. Co mój przyjaciel uczyni?
— Zaczekamy, czy Paranoh zniszczy ścieżkę żelaznego konia, a potem pojedziemy naprzeciwko naszych białych braci i ostrzeżemy ich.
Winnetou skinął mi głową. Podówczas zdarzało się nie rzadko, że białe lub czerwone draby wykolejały pociągi, by je potem ograbić.
Zmrok zapadał coraz to głębiej i coraz trudniej było nie stracić z oka postaci nieprzyjaciół. Musiałem dobrze pilnować, co uczynią Indyanie i poprosiłem Winnetou, żeby poszedł do koni i tam na mnie zaczekał. On zastosował się do tego, powiedziawszy wpierw:
— Jeśli mój brat znajdzie się w niebezpieczeństwie, niech wyda głos psa preryowego. Przyjdę mu zaraz na pomoc.
Odszedł, ja natomiast poczołgałem się w kierunku skośnym, ku nasypowi kolejowemu, zwracając bacznie uwagę na każdy szmer. Trwało dość długo, zanim się dostałem do nasypu. Potem przelazłem przezeń i ze zdwojoną ostrożnością zwróciłem się ku miejscu, gdzie poprzednio widziałem Ponków. Dostałem się w ich pobliże i zobaczyłem ich właśnie przy robocie. Blizko tego miejsca leżało, co jest na preryi rzadkością, mnóstwo wielkich kamieni. Dlatego też wybrali Ponkowie prawdopodobnie to miejsce do wykonania zamiaru. Usłyszałem, że narzucali na szyny kamienie dużo i ciężkie, o ile mogłem wywnioskować z oddechu tych, którzy je znosili.
Szkoda było każdej chwili czasu wobec takiego stanu rzeczy. Poczołgałem się tylko niedaleko z powrotem, potem zaś, podniósłszy się, pobiegłem czemprędzej tąsamą drogą, którą tam przybyłem. Nie wiedziałem, w którem miejscu się znajdujemy, ani nie znałem godziny nadejścia pociągu, odgadłem jednak kierunek, z którego należało się go spodziewać. Mógł nadjechać lada chwila, a dla ostrzeżenia trzeba było pójść dość daleko. Byłem w niemałem rozdrażnieniu, a Winnetou, na którego wpadłem, nie poznał mnie prawie i omal nie pchnął nożem..
Po kilku słowach porozumienia byliśmy już na koniach i popędziliśmy ostrym kłusem ku wschodowi. Trochę światła księżycowego byłoby się nam wprawdzie przydało, ale jasne majaczenie gwiazd wystarczało też w pewnej mierze do rozpoznania przestrzeni.
Upłynął jeden kwadrans, potem drugi, dzięki czemu niebezpieczeństwo dla pociągu minęło, jeśliby się tylko udało dokazać tego, żeby nas z pociągu zauważono. Pragnęliśmy jednak uczynić to w tajemnicy przed Indyanami, bo na płaskim terenie widoczne było milami przenikliwe światło lokomotyw amerykańskich. Puściliśmy więc konie wolno i jechaliśmy obok siebie bez słowa na ustach jeszcze dość znaczną przestrzeń.
Nareszcie wydało mi się, że już czas się zatrzymać. Zeskoczyłem więc z konia, a Winnetou zrobił to samo. Po spętaniu koni nazbierałem kupę zeschłej trawy i skręciłem najsuchsze jej części w kształt pochodni, którą po posypaniu prochem łatwo było zapalić.
Ułożeni na kocach, nadsłuchiwaliśmy w ciemną noc, nie odwracając oczu od kierunku, z którego miał nadejść pociąg.
Wtem, po upływie małej wieczności, błysnęło światło w dalekiej, dalekiej odległości. Z początku było małe, a potem zwiększało się coraz bardziej. Niebawem doleciał nas słabo wyraźny łoskot zbliżających się wagonów, a wreszcie stał się podobny do huku dalekich grzmotów.
Nadeszła chwila stanowcza. Pociąg nadbiegł, rzucając przed siebie oślepiający klin światła. Wydobyłem rewolwer i wypaliłem w lont. W tej chwili buchnął proch słupem ognia i zapalił zeschłą trawę. Machając pochodnią, rozpłomieniłem lont, a drugą ręką dałem znak do zatrzymania pociągu.
Maszynista spostrzegł widocznie przez szyby znak ten natychmiast, gdyż już po kilku wahnięciach pochodni rozległy się krótkie, przeraźliwe, gwizdy i w tej samej chwili przykręcono hamulce, a szereg wozów minął nas z łoskotem. Dałem znak Winnetou, żeby ruszył za mną i puściłem się za pociągiem, który zmniejszał w oczach swą szybkość, a nareszcie stanął. Nie zważając na razie na wychylających się z podwyższonych miejsc urzędników, przebiegłem obok wagonów aż do lokomotywy, zarzuciłem koc na reflektor i zawołałem równocześnie głosem, jak można było, najdonośniejszym:
— Pogasić światła!
Latarnie poznikały natychmiast. Albowiem funkcyonaryusze kolei Pacific, to ludek z przytomnością umysłu i szybką decyzyą.
— ’sdeath! — zawołano z lokomotywy. — Dlaczego zakrywacie nam światło, człowieku? Chyba nic się nie stało na przodzie!
— Musimy się znaleźć w ciemności, sir — odrzekłem — przed wami są Indyanie i chcą pociąg wykoleić!
— Do wszystkich dyabłów! Jeśli tak, to jesteście najzacniejszym chłopem, jaki kiedykolwiek potknął się o ten przeklęty kraj — rzekł maszynista, zeskoczył na ziemię i uścisnął mnie za rękę tak mocno, że omal nie krzyknąłem.
W kilka chwil otoczyli nas podróżni, jadący pociągiem.
— Co jest? Co się stało? Dlaczego stoimy? — wołano dokoła.
W krótkich słowach opowiedziałem, o co chodzi i rozdrażniłem tem niemało tych ludzi.
— Dobrze, bardzo dobrze! — zawołał inżynier. — Spowoduje to wprawdzie przerwę w ruchu, ale to nic wobec sposobności dania dobrze po skórze tym czerwonym łajdakom. Jest nas wprawdzie niewielu, lecz wszyscy są dobrze uzbrojeni. Czy wiecie, ilu jest czerwonych?
— Trzydziestu Ponków. Tylu naliczyłem.
— Well! W takim razie dobrze i chętnie zabierzemy się do nich. Ale co to za człowiek tam stoi? Na boga, to czerwonoskórzec!
Sięgnął ręką za pas i chciał się rzucić na Winnetou, który przyszedł tu za mną, a teraz wyprostowany stał niedaleko w półcieniu.
— Zostańcie tu spokojnie, sir! To mój towarzysz myśliwski, który się ucieszy z poznania śmiałych jeźdźców na ognistym koniu.
— To coś innego. Zawołajcie go tutaj! Jak się nazywa?
— To Winneton, wódz Apaczów.
— Winnetou? — zawołał ktoś z głębi i jakiś mężczyzna przecisnął się przez stojących półkolem. — Winnetou, wielki wódz Apaczów, jest tutaj?
Był to mężczyzna o iście olbrzymich kształtach, o ile mogłem zobaczyć w ciemności. Wydało mi się też, że nie miał na sobie munduru rozstępujących się przed nim urzędników, lecz ubranie preryowego myśliwca. Stanął przed wodzem i zapytał głosem, w którym wyraźnie przebijała radość:
— Czy Winnetou przypomina sobie jeszcze postać i głos przyjaciela?
— Uff! — odpowiedział zapytany z tą samą radością. — Jak mógłby Winnetou zapomnieć Old Firehanda, największego ze wszystkich myśliwych, chociaż nie widział go od tylu miesięcy!
— Wierzę, wierzę, kochany bracie! To samo było zemną co do ciebie, ale...
— Old Firehand? — zawołano dokoła i z czcią odstąpili wszyscy o krok od wymienionego, jako najsławniejszego wroga Indyan. Z jego osobą łączyło się tyle opowiadań o nieprawdopodobnych wprost aktach odwagi, że zabobon preryowych myśliwców otoczył go nimbem, rosnącym z każdą nową opowieścią.
— Old Firehand? — zawołał także inżynier. — Czemu, wsiadając nie podaliście swego nazwiska? Bylibyście dostali lepsze miejsce, niż każdy inny, którego z grzeczności zabiera się kawałek na Zachód.
— Dziękuję, sir! Moje miejsce mnie wystarczało! Ale nie przegadujmy cennego czasu, lecz naradźmy się, co czynić.
Natychmiast ugrupowali się wszyscy dokoła niego, jak gdyby rozumiało się samo przez się, że jego zapatrywanie będzie najlepszem, ja zaś musiałem powtórzyć moje sprawozdanie dokładniej.
— A więc jesteście przyjacielem Winnetou? — zapytał, gdy skończyłem. — Ja nie bardzo chcę słyszeć o kimkolwiek, ale kogo on szanuje, ten może na mnie liczyć. Macie moją rękę!
— Tak, to mój brat i przyjaciel — oświadczył Winnetou. — Piliśmy z sobą krew przymierza.
— Piliście krew? — zapytał Old Firehand, przystępując do mnie prędko, aby mi się przypatrzeć. — Więc ten człowiek jest chyba...
— Old Shatterhand, pod którego pięścią każdy musi upaść — uzupełnił Winnetou.
— Old Shatterhand, Old Shatterhand! — wołali stojący dokoła, cisnąc się do mnie.
— Wy jesteście Old Shatterhand? — zapytał inżynier głosem ucieszonym. — Old Firehand, Old Shatterhand i Winnetou, jakież to szczęśliwe spotkanie! Trzej najsławniejsi mężowie Zachodu, trzej niezwyciężeni! Teraz nam już niczego nie brakuje, a czerwone kanalje przepadły! Panowie, rozkazujcie, a będziemy wam posłuszni!
— Jest trzydziestu czerwonych łajdaków, — rzekł Old Firehand — z którymi nie będziemy robić wielkich zachodów. Wystrzelamy ich co do nogi!
— To ludzie, sir! — wtrąciłem.
— Zezwierzęceni ludzie — odparł. — Słyszałem o was dość i wiem, że nawet w największem niebezpieczeństwie pobłażacie tym drabom. Ja jednak jestem całkiem innego zdania. Gdybyście przeżyli to, co ja, nie opowiadałby nikt o Old Shatterhandzie, jako o pobłażliwym. A ponieważ tą hałastrą dowodzi Paranoh, ten odszczepieniec i stokrotny morderca, musi mój tomahawk pożreć ich wszystkich, ale to wszystkich! Mam z nim wyrównać rachunek i to rachunek, pisany krwią.
— Howgh! — potwierdził łagodny zwykle Winnetou. Miał zapewne słuszne powody do przeciwstawienia surowszego zapatrywania mojemu zdaniu wbrew swemu zwyczajowi.
— Bardzo słusznie mówicie — zauważył także inżynier. — Oszczędzanie byłoby tutaj grzechem. Jaki więc jest wasz plan?
— Personal kolejowy zostanie przy wagonach. Wy jesteście urzędnikami, których nie wolno nam wikłać w walkę. Ale tamci wszyscy gentlemani mogą z całą swobodą i przyjemnością wziąć udział w walce i dać tym drabom nauczkę, że nie należy ograbiać pociągu. Zakradniemy się do nich prędko w ciemności i wpadniemy na nich. Ponieważ nie przeczuwają tego, podziała na nich strach więcej niż broń. Skoro tylko ich napędzimy, damy znak ogniem, poczem pociąg będzie mógł ruszyć za nami, ale powoli, ponieważ nie wiemy, czy nam uda się do jego przybycia pousuwać wszystkie przeszkody. A zatem kto idzie z nami?
— Ja, ja, ja... — zawołali wszyscy obecni oprócz personalu kolejowego. Nikt nie chciał siebie wykluczyć od udziału w tej wyprawie.
— Weźcie więc broń i chodźcie. Czasu nie wiele pozostaje, gdyż czerwoni wiedzą, kiedy pociąg ma nadejść, a gdy się spóźni, gotowi łatwo powziąć podejrzenie.
Ja i Winnetou poprowadziliśmy cały orszak. Głęboka cisza zalegała okolicę, ponieważ staraliśmy się unikać najlżejszego nawet szmeru. Nic nie wskazywało na to, że pokój, panujący pozornie na równinie, kryje w sobie przygotowanie do krwawej katastrofy.
Najpierw przeszliśmy sporą przestrzeń w wygodnej wyprostowanej postawie, potem jednak, zbliżywszy się do przypuszczalnego placu boju, położyliśmy się i czołgaliśmy się na rękach i nogach wzdłuż zbocza nasypu.
Tymczasem zeszedł księżyc i zaczął oblewać okolicę spokojnem i czystem światłem. Ta jasność utrudniała wprawdzie podchodzenie, ale była z innej strony korzystna. Wobec równości wzniesień i zagłębień gruntu niełatwoby nam było oznaczyć w ciemności dokładnie to miejsce, gdzie widzieliśmy Ponków, mogliśmy się więc byli natknąć na nich niespodzianie. Tego nie należało się teraz obawiać.
Zatrzymując się ostrożnie od czasu do czasu i podnosząc się z ziemi, rzucałem badawcze spojrzenie ponad wał i zauważyłem teraz na leżącem z boku wzgórzu postać, która rysowała się wyraźnie na widnokręgu. To była straż. A jeżeliby ten człowiek nie tylko zwracał wzrok w dal ku oczekiwanemu pociągowi, lecz także na bliższe otoczenie, to musiałby nas bezwarunkowo zobaczyć.
W kilka minut potem ujrzeliśmy resztę Indyan, leżących nieruchomo na ziemi. Nieopodal stały powiązane konie, okoliczność, utrudniająca bardzo niespodziany napad, gdyż zwierzęta łatwo mogły nas zdradzić. Równocześnie zauważyłem, co urządzili Indyanie celem zatrzymania pociągu. Oto pokładli na szyny jeszcze więcej kamieni, aniżeli poprzednio. Ze zgrozą pomyślałem o losie podróżnych, którzy jechali w wozach, gdybyśmy nie byli spostrzegli zamiaru dzikich.
Posuwaliśmy się dalej naprzód, dopóki nie znaleźliśmy się wprost naprzeciwko oddziału Ponków, i położyliśmy się, pełni oczekiwania z bronią, gotową każdej chwili do użycia.
Pierwszem zadaniem było uczynić straż nieszkodliwą, a pod tym względem nie ufałem nikomu z wyjątkiem Winnetou. Indyanin, który stał na straży, mógł w świetle księżycowem z łatwością rozpoznać każdy szczegół swego otoczenia i musiał wobec panującej dokoła ciszy zauważyć najlżejszy szmer. A gdyby się nawet było udało zaskoczyć go niespodzianie, to aby go pchnąć nożem pewnie, trzeba było koniecznie zerwać się z ziemi i pokazać się reszcie Ponków. Mimoto podjął się Winnetou ochotnie tego trudnego zadania. Poczołgał się i wkrótce ujrzeliśmy, jak wartownik zniknął na ziemi, ale za chwilę stanął znowu w wyprostowanej postawie. Ruch ten odbył się z błyskawiczną szybkością, ale ja wiedziałem odrazu, co miał oznaczać. Indyaninem, stojącym teraz pozornie na straży, nie był już Ponka, lecz Winnetou, który bezpośrednio przyczołgał się do posterunku i powstał prawie w tej samej chwili, kiedy przewrócił strażnika za nogi i natychmiast pozbawił zdolności do wydania głosu.
To była jedna z podziwu godnych sztuczek indyańskich Winnetou, a ponieważ nieprzyjaciele w dalszym ciągu leżeli nieruchomo, musiało przeto całe zdarzenie ujść ich uwagi. Najtrudniejsza rzecz była już dokonana, mogliśmy więc przystąpić do ataku.
Ale zanim jeszcze dano znak do tego, huknął strzał za mną. Ktoś z naszych dotknął nieostrożnie cyngla odwiedzionego rewolweru. Jakkolwiek czerwonoskórcy nie spodziewali się napadu, jednak nie dali się wyprowadzić z równowagi. My zerwaliśmy się z powodu przedwczesnego wystrzału i rzuciliśmy się na nich. Oni zobaczyli nas i pośpieszyli wśród przenikliwych okrzyków do koni, aby przedewszystkiem wydostać się z naszego pobliża, a potem postanowić coś w bezpiecznem stanowisku.
— Have care! — zawołał Old Firehand. — Strzelajcie do koni, żeby te draby musiały pozsiadać, a potem na nich!
Huknęła salwa, a gromada Indyan utworzyła natychmiast bezładny kłąb, poprzewracanych koni i ludzi, oraz jeźdźców, usiłujących umknąć. Lecz ile razy jaki Ponka chciał wypaść, posyłałem za nim ze sztućca Henryego kulę, która powalała konia.
Old Firehand i Winnetou rzucili się natychmiast z tomahawkami w ręku na Indyan. Na energiczną pomoc ze strony reszty białych nie liczyłem od samego początku, pukali też oni z rewolwerów i z innej palnej broni do czerwonych zdaleka, nie trafiając zupełnie i zaczęli nikczemnie uciekać, gdy kilku Ponków rzuciło się na nich z rykiem.
Wystrzeliwszy ostatnią kulę, odłożyłem rusznicę i sztuciec i pośpieszyłem do boku Old Firehanda i Winnetou z tomahawkiem. Tak więc tylko my trzej właściwie walczyliśmy z Ponkami.
Winnetou znałem dostatecznie, nie zważałem zatem na niego. Przeciskałem się natomiast z całej siły do Old Firehanda, bo widok jego przypominał mi dawnych rębajłów, o których tylekroć z zapałem jako chłopiec czytałem. Z rozstawionemi nogami stał on wyprostowany i czekał, dopóki nie napędzimy mu Indyan pod topór, który w jego ręce o olbrzymiej sile spadał co chwila druzgocąco na głowy nieprzyjaciół. Długie, grzywiaste, włosy powiewały mu dokoła odkrytej głowy, a w twarzy, oświetlonej jasno księżycem, odbijała się pewność zwycięstwa, która nadawała jego rysom wyrazu wprost niepokojącego.
Zobaczyłem Paranoha w środku gromady Indyan i starałem się dotrzeć do niego. Lecz on uchodząc przedemną, dostał się w pobliże Apacza i próbował także go ominąć, ale Winnetou to zauważył, poskoczył ku niemu i zawołał:
— Paranoh! Czy pies Atabasków chce uciec przed wodzem Apaczów, Winnetou? Usta ziemi muszą się napić krwi jego, a szpon sępi rozszarpać ciało zdrajcy, ale skalp jego ozdobi pas Apacza!
Rzucił tomahawk daleko od siebie, wydobył nóż z za pasa, ozdobionego czuprynami i pochwycił białego wodza za gardło. Lecz przeszkodzono mu w śmiertelnem pchnięciu.
Kiedy wbrew swojemu zwyczajowi rzucił się na Ponkę z głośnym okrzykiem, zwrócił Old Firehand w tę stronę wzrok swój i objął nim oblicze wroga. Ale pomimo przelotności spojrzenia zobaczył twarz, której nienawidził aż do najgłębszych fibr, której przez długie, długie lata z największym wysiłkiem napróżno szukał, która na tem miejscu niespodzianie nawinęła mu się przed oczyma.
— Tim Finnetey! — krzyknął, rozepchnął Indyan jakby źdźbła trawy i skoczył pomiędzy nich ku Winnetou, chwytając jego podniesioną do ciosu rękę. — Stój, bracie, ten człowiek do mnie należy!
Paranoh stanął zesztywniały ze strachu, usłyszawszy swoje właściwe imię i nazwisko. Zaledwie jednak rzucił okiem na twarz Old Firehanda, wyrwał się z rąk Winnetou, który teraz podzielił swoją uwagę, i jak cięciwą pchnięty pomknął w pole. W tejże chwili ja uwolniłem się także od Indyanina, z którym właśnie walczyłem i puściłem się w pogoń za uciekającym. Nie miałem z nim wprawdzie żadnych osobistych rachunków, ale gdyby nawet jako właściwy sprawca zamierzonego napadu na pociąg nie zasługiwał na kulę, to jednak wiedziałem, że był śmiertelnym wrogiem Winnetou, a ostatnie chwile pouczyły mnie także o tem, że Old Firebandowi zależało na pojmaniu jego osoby.
Obaj wspomniani pobiegli też natychmiast za Paranohem, nie było jednak nadziei, że zmiejszą tę przestrzeń, o którą ja ich wyprzedziłem. Na domiar złego zauważyłem, że mam do czynienia z doskonałym biegunem. Jakkolwiek Old Firehand, o ile o nim słyszałem, był niezawodnie mistrzem we wszelkich umiejętnościach, potrzebnych do życia na Zachodzie, to jednak zeszedł już był z tych lat, które sprzyjają gonitwie na śmierć i życie, a Winnetou przyznał się już niejednokrotnie, że mnie nie zdoła doścignąć.
Ku swemu zadowoleniu spostrzegłem, że Paranoh popełnił błąd, bo nie zmierzywszy sił swoich dokładnie, pędził na złamanie karku prosto przed siebie i w przerażeniu zaniechał zwyczajnej taktyki Indyan uciekania zygzakiem. Ja natomiast starałem się oszczędzać oddechu i z zupełnem obliczeniem sił moich, oraz wytrwałości, przenosiłem cały wysiłek w biegu na przemiany z jednej nogi na drugą. Ta ostrożność przynosiła mi zawsze korzyść.
Tamci dwaj zostawali w tyle coraz to bardziej, wkrótce nawet nie dolatywał mnie szmer ich oddechu który z początku tuż za sobą słyszałem, a po chwili zabrzmiał już ze znacznego oddalenia głos Winnetou:
— Niechaj się Old Firehand wstrzyma! Mój młody biały brat pochwyci tego płaza Atabasków i zabije go, bo ma nogi wichru i nikt mu nie ujdzie.
Jakkolwiek pochlebiał mi ten okrzyk, nie mogłem się odwrócić, aby zobaczyć, czy zawzięty myśliwiec usłuchał Winnetou. Księżyc świecił wprawdzie jasno, ale wobec zwodniczości jego światła musiałem zbiega nie spuszczać ani na chwilę z oka.
Aż dotychczas nie zbliżyłem się doń ani o krok, spostrzegłszy jednak, że szybkość jego zaczęła się zmniejszać, puściłem się chyżej i wkrótce pędziłem tak blizko niego, że usłyszałem jego sapanie. Nie miałem przy sobie innej broni prócz wystrzelonych rewolwerów i noża,którego teraz dobyłem. Topór byłby mi w biegu przeszkadzał i dlatego odrzuciłem go zaraz po paru pierwszych krokach.
Wtem Paranoh skoczył w bok, ażeby, kiedy w pełnym biegu koło niego przelecę, uderzyć na mnie potem z tyłu. Ja jednak byłem na ten manewr przygotowany i skręciłem w bok w tej samej chwili, wskutek czego całą siłą uderzyliśmy o siebie, a nóż mój wbił mu się w ciało aż po rękojeść.
Zderzenie było tak silne, że runęliśmy obaj na ziemię, z której on się już oczywiście nie podniósł, gdy tymczasem ja zerwałem się natychmiast, nie wiedząc, czy on został raniony śmiertelnie. On jednak nie poruszył się więcej. Odetchnąwszy tedy głęboko, wyjąłem nóż z jego piersi.
Nie był to pierwszy nieprzyjaciel, którego położyłem trupem, a ciało moje nosiło na sobie niejedną pamiątkę po nie zawsze szczęśliwych starciach z wyćwiczonymi w walce mieszkańcami stepów amerykańskich. Ale tu leżał przedemną biały, który zginął od mojej broni. Nie mogłem jakoś obronić się przed uciskającem mnie dziwnie uczuciem, jakkolwiek on zasłużył na śmierć w każdym razie i nie był godny pożałowania.
Kiedy się zastanawiałem, jaką oznakę zwycięstwa sobie wziąć, usłyszałem za sobą pośpieszny bieg jakiegoś człowieka. Rzuciłem się czemprędzej na ziemię, ale nie było powodu do obaw. Był to Winneton, który w przyjacielskiem zaniepokojeniu pobiegł przecież za mną i zatrzymał się przy mnie.
— Mój brat jest szybki jak strzała Apacza, a nóż jego celu nie chybia — rzekł, ujrzawszy zabitego na ziemi.
— Gdzie jest Old Firehand? — spytałem.
— Jest silny jako niedźwiedź o pierwszym śniegu, ale nogi jego wstrzymuje ręka lat. Czy mój brat nie przyozdobi się skalpem Atabaski?
— Daruję go memu czerwonemu bratu!
Apacz zdjął trzema cięciami skórę z czaszki poległego. Jak zajadle musiał ten łagodny zazwyczaj Winnetou nienawidzieć Tima Finneteya, skoro zdarł mu skórę z głowy! Nie chcąc patrzeć na tę procedurę, odwróciłem się, a wtedy wydało mi się, że posuwają się ku nam trzy ciemne punkty.
— Niechaj się Winnetou położy na ziemi; będzie musiał bronić skalpu białego wodza! — ostrzegłem go.
Nadchodzący zbliżali się z widoczną ostrożnością. Było tam z pół tuzina Ponków, którzy starali się wyszukać rozprószonych swoich ludzi.
Apacz poczołgał się w bok po ziemi, a ja za nim, zrozumiawszy jego zamiar. Old Firehand powinien był być już dawno przy nas, ale straciwszy z oczu Winnetou, pobiegł zapewne w fałszywym kierunku. Teraz zauważyliśmy, że Ponkowie mieli z sobą konie, które prowadzili za cugle. W ten sposób byli w każdej chwili przygotowani do szybkiej ucieczki, nam jednak mogła ta okoliczność grozić niebezpieczeństwem i dla tego musieliśmy przyjść w posiadanie koni. Zatoczyliśmy więc niewielki łuk, dzięki czemu dostaliśmy się na ich tyły, a konie ich znalazły się przez to pomiędzy nami a nimi.
W takiem oddaleniu od placu boju nie spodziewali się oczywiście znaleźć zabitego, to też krzyknęli kilkakrotnie „uff“, ujrzawszy ze zdziwieniem przed sobą nieruchome ludzkie ciało. Gdyby byli przypuścili, że poległ tutaj, nie byliby dążyli tu z takim pośpiechem. Sądzili, że wydostał się z walki zraniony i aż tutaj się dowlókł. Pochylili się nad nim natychmiast, a na widok zohydzenia twarzy wybuchnęli głośnem wyciem wściekłości
To była dla nas stosowna chwila. W sekundzie pochwyciliśmy za cugle konie, które oni wypuścili w przestrachu, wsiedliśmy na nie i popędziliśmy cwałem ku naszym. Na walce nam nie zależało. Wystarczało, że jako bezbronni umknęliśmy trzykroć liczniejszemu wrogowi i oprócz skalpu nieprzyjacielskiego wodza przyprowadziliśmy jeszcze kilka koni.
Z łatwem do wybaczenia zadowoleniem myślałem sobie o minach, jakie z pewnością zrobili za nami oszukani przez nas Ponkowie. Nawet poważny Winnetou nie zdołał się powstrzymać od wesołego okrzyku „uff.“ Mieliśmy też usprawiedliwioną obawę o Old Firehanda, ponieważ mógł się tak samo jak my natknąć na jaki oddział rozbitych.
I obawa ta była słuszna, gdyż po powrocie nie zastaliśmy go na placu boju, chociaż od naszego oddalenia się upłynęło już sporo czasu.
Walka była skończona. Biali, którzy nam pomagali, poznosili zabitych Indyan, gdyż ranni umknęli ze zdrowymi. W pobliżu miejsca, gdzie leżały kamienie, płonęły dwa wysokie ogniska, które oświetlały dostatecznie otoczenie, a zarazem służyły jako sygnał dla personalu pociągu.
Ogień zauważono, tabor zaraz nadciągnął i zatrzymał się koło nas. Urzędnicy zeskoczyli z wagonów i dopytywali się o szczegóły i wynik walki. Kiedy im opowiedziałem, wyrazili nam pochwałę, czego mogli lepiej zaniechać, a konduktor obiecał, że wspomni o nas w swoim raporcie i postara się, aby nasze nazwiska wszędzie wymieniano.
— To niepotrzebne, sir — odrzekłem mu. — Jesteśmy prostymi westmanami i zrzekamy się chętnie takiej sławy. Ale skoro już was taka ochota bierze, to otrąbcie nazwiska reszty walecznych gentlemanów po Stanach. Wypukali oni sporo prochu, słusznie i sprawiedliwie więc należy im się za to uznanie.
— Czy naprawdę tak było, sir? — zapytał, nie mogąc zrozumieć tonu, z jakim to wypowiedziałem.
— Oczywiście.
— Byli zatem waleczni?
— Ponad wszelką miarę.
— Cieszy mnie to niezmiernie. Zanotuję zatem ich nazwiska i ogłoszę je publicznie. Ale gdzie jest Old Firehand, którego nie widzę. Chyba nie znajduje się między poległymi!
Na to zauważył Winnetou:
— Mój brat, Old Firehand, stracił trop Paranoha i zapewne natknął się na nowych nieprzyjaciół. Pójdę z Old Shatterhandem, by go poszukać.
— Tak, musimy odejść czemprędzej — potwierdziłem — gdyż kto wie, czy nie jest w niebezpieczeństwie. Spodziewamy się was jeszcze tu zastać, gdy powrócimy.
Wzięliśmy z sobą tomahawki i strzelby, które porzuciliśmy przed ściganiem Paranoha i pośpieszyliśmy w tym samym kierunku, co przedtem, ponieważ tam należało szukać Old Firehanda.
Nie mogliśmy nic zobaczyć na większą odległość, gdyż na to było za słabe i za blade światło księżyca. Musieliśmy się zdać więcej na słuch, aniżeli na oczy. Z początku i to było niemożliwe, gdyż hałas, pochodzący z pociągu, zagłuszał inne szmery. Dopiero kiedy oddaliliśmy się tak, że go słychać nie było i dokoła otoczyła nas cisza, zaczęliśmy przystawać od czasu do czasu i nadsłuchiwać.
I to przez długi czas pozostało bez skutku. Już mieliśmy zawrócić, przypuszczając, że Old Firehand będzie przy pociągu, kiedy doleciało nas zdala wołanie.
— To musi być brat Old Firehand, gdyż umykający Ponkowie nie zdradziliby się okrzykami — rzekł Winnetou.
— Takie i moje zdanie — odparłem. — Pośpieszmy tam prędko!
Pobiegliśmy równocześnie, ale Winnetou na północ, a ja na wschód. Dlatego zatrzymaliśmy się natychmiast, a Apacz rzekł:
— Czemu brat mój tam się skierował? To było na północy.
— Nie, na wschodzie. Słuchaj!
Okrzyk się powtórzył, ja zaś dodałem:
— To na wschodzie. Słyszę całkiem wyraźnie.
— Na północy; mój brat się myli powtórnie.
— A ja jestem pewien swego ucha. Old Firehand znajduje się w niebezpieczeństwie i nie mamy czasu na sprawdzenie omyłki. Niech mój brat idzie na północ, a ja na wschód. Jeden z nas natrafi wtedy napewno na niego.
— Niech tak będzie!
Z temi słowy pobiegł Winnetou, który nie mylił się zresztą nigdy w tych sprawach, w swoim, ja zaś w moim kierunku. Wkrótce przekonałem się, że słuszność była po mojej stronie, gdyż wołanie zabrzmiało znowu i to o wiele wyraźniej, niż poprzednio. Niebawem ujrzałem grupę walczących ludzi.
— Przybywam, Old Firehand, przybywam! — krzyknąłem, pędząc większymi skokami.
Zobaczyłem grupę wyraźniej. Old Firehand klęczał na ziemi i bronił się przeciwko trzem nieprzyjaciołom, zabiwszy już trzech poprzednio. Byli to ci, którym zabraliśmy konie. Każdy cios mógł go życia pozbawić, a ja byłem jeszcze o pięćdziesiąt kroków. To też zatrzymałem się i wymierzyłem z nabitego poprzednio sztućca. Z powodu niepewnego światła księżycowego, oraz przyśpieszonego biegiem mego tętna i podnieconego oddechu, był to strzał niebezpieczny, gdyż mogłem trafić tego, któremu chciałem dopomóc. Nastąpiły trzy strzały, jeden zaraz po drugim, trzej nieprzyjaciele padli na ziemię, ja zaś popędziłem dalej ku Old Firehandowi.
— Dzięki Bogu! To stało się w sam czas, w ostatniej właśnie chwili, sir! — zawołał do mnie.
— Jesteście ranni? — spytałem, przystąpiwszy do niego. — Chyba nie ciężko?
— Niebezpieczeństwo nie grozi. Otrzymałem dwa cięcia tomahawkiem w nogi. Napastnicy nie mogli do mnie się zbliżyć, dlatego walili w nogi od spodu, że musiałem przyklęknąć.
— Z pewnością dużo krwi upłynęło. Pozwolicie, że was zbadam!
— Tak, tak! Ale, sir, cóż to za strzelec z was, żeście zdołali przy takiem świetle i po takim biegu trafić wszystkich trzech śmiertelnie w samą głowę! Tego tylko Old Shatterhand dokaże. Nie mogłem przedtem podczas ścigania Finneteya zdążyć za wami, gdyż miałem w nodze strzałę, która przeszkadzała mi w biegu. Waszych śladów także nie zdołałem dostrzec i szukałem was długo. Wtem wyrosło z pod ziemi tych sześciu, którzy położyli się byli przedtem płasko na brzuchu, aby mnie bliżej dopuścić. Miałem tylko nóż i pięści, ponieważ dla lepszego biegu odrzuciłem broń inną. Zaczęli mnie rąbać po nogach, kiedy trzech już zakłułem. Trzej pozostali byliby mnie zabili, gdybyście nie byli w samą porę nadbiegli. Nie zapomnę tego nigdy Old Shatterhandowi!
Podczas jego opowiadania zbadałem mu rany; były bolesne, ale szczęściem nie groźne dla życia. Wtem nadszedł Winnetou i dopomógł mi opatrzyć zranione nogi, przyznając się podczas tego otwarcie, że dzisiaj zawiódł go znakomity zwykle słuch. Zostawiliśmy na ziemi sześciu poległych i wróciliśmy do kolei, rozumie się bardzo powoli, ponieważ Old Firehandowi prędki chód sprawiał boleści. To też nie zdziwiliśmy się, że pociągu nie było już po naszym powrocie, gdyż chcąc zastosować się do swej godziny nie mógł czekać dłużej. Konie zdobyte stały przywiązane razem z naszymi, było więc na czem przewieźć Old Firehanda. Musieliśmy oczywiście z powodu niego zatrzymać się na tydzień, a może nawet i dłużej, dopókiby nie nabrał sił do jazdy konnej. W tym celu wskazał on nam miejsce, oddalone o pół dnia jazdy, gdzie były drzewa i woda, gdzie zatem nie tylko dla nas, lecz i dla koni istniały warunki znośnego bytu.




ROZDZIAŁ VI.
W „warowni.“

Upłynął szereg dni, zanim Old Firehand mógł z nami wyjechać do swego „zamku“. Droga, którą odbyliśmy potem szczęśliwie, wiodła przez sam środek obszarów, należących do szczepów nieprzyjacielskich. To też kiedy niebezpieczeństwo mieliśmy już za sobą, mogliśmy wreszcie spocząć i wywczasować się dowoli.
Strzelby nasze milczały w ostatnich dniach, staraliśmy się głosem ich nie zwracać na się uwagi czerwonoskórych, ale mimoto nie doznaliśmy braków, łowiąc dziczyznę w pułapki. Pewnej nocy siedziałem z Old Firehandem przy ogniu, Winnetou zaś był na straży i podczas jednego z okrążeń przystąpił do nas. Old Firehand rzekł do niego:
— Czy mój brat nie usiądzie przy ognisku? Ścieżka Rapahów nie prowadzi w to miejsce. Jesteśmy zatem bezpieczni.
— Oko Apacza stoi zawsze otworem; nie dowierza on nocy, gdyż noc jest jak kobieta — odrzekł Winnetou.
Po tych słowach zniknął znowu w ciemności.
— Nienawidzi kobiet — napomknąłem, chcąc rozpocząć rozmowę, jedną z tych, które się przyjemnie prowadzi pod spokojnie mrugającemi gwiazdami i pamięta potem przez długie lata.
Old Firehand otworzył futerał, który nosił zawsze na szyi, wyjął zeń troskliwie tam schowaną fajkę, napełnił ją powoli tytoniem i zapalił.
— Tak sądzicie? Może się mylicie.
— Wyczułem to z jego słów.
— Tak nie jest — mruknął myśliwiec. — Była na świecie kobieta, o której posiadanie byłby walczył z człowiekiem i dyabłem, ale od owego czasu wypadł mu z pamięci wyraz: skwaw.
— Czemuż nie wprowadził jej do swojego wigwamu?
— Bo kochała innego.
— Indyanin nie pyta o to zazwyczaj.
— Ale ten inny był jego przyjacielem.
— A nazwisko tego przyjaciela?
— Teraz brzmi: Old Firehand.
Podniosłem wzrok, zaskoczony niespodzianką, bo znalazłem się wobec jednej z katastrof, w jakie tak bardzo obfituje Zachód. Nadają one jego postaciom i zdarzeniom owego energicznego charakteru, którym się silnie odznaczają. Oczywiście nie miałem prawa pytać w dalszym ciągu; ale żądza dowiedzenia się, co się potem stało, musiała się przebijać w mojej w minie, gdyż Old Firehand rzekł:
— Zostawcie przeszłość w spokoju, sir! Gdybym chciał o niej mówić, to wy mimo swej młodości bylibyście naprawdę jedynym, któryby to słyszał. Polubiłem was w tym krótkim przeciągu czasu, odkąd razem jesteśmy.
— Dziękuję, sir! Mogę wam powiedzieć otwarcie, że nie jestem także tak zupełnie nieczuły.
— Wiem o tem, wiem. Dowiedliście tego dostatecznie, a bez waszej pomocy byłbym zginął owej nocy. Wpadłem był w dyabelnie trudne położenie i ociekałem krwią jak wielokrotnie ranny bawół, kiedy wy nadeszliście wkońcu. Gniewało mnie to, że nie udało mi się wyrównać rachunku z Timem Finneteyem. Pozwoliłbym sobie tu na miejscu rękę uciąć, gdyby ten łotr pokosztował był mojego żelaza.
Spokojne zazwyczaj i otwarte oblicze mówiącego drgało podczas tych słów gorzką zawziętością. Kiedy tak leżał przedemną z iskrząceini oczyma i zaciśniętemi pięściami, wyobrażałem sobie, że ów rachunek z Paranohem, czy Finneteyem, musiał być nadzwyczajny.
Przyznaję, że ciekawość moja zwiększała się z każdą chwilą. Z każdym innym na mojem miejscu działoby się z pewnością to samo. Spotkałem się tu z nieznaną mi okolicznością, że mój Winnetou otworzył był niegdyś serce swoje dziewczynie. Zachował to w tajemnicy nawet przedemną, swoim najlepszym przyjacielem i bratem po krwi. Musiałem jednak być cierpliwym, chociaż mi to przychodziło z trudem, a od przyszłości spodziewałem się wyjaśnienia.
Rekonwalescencya Old Firehanda postępowała tak szybko, jak sobie życzyliśmy tego, wyruszyliśmy więc w stosunkowo krótkim czasie, aby przez kraj Rapahów i Pawnejów dostać się aż do Mankicili, nad której brzegiem miał Old Firehand „warownię“, jak się wyrażał. Byliśmy już od niej niedaleko, ponieważ przed dwoma dniami przepłynęliśmy byli przez Kehupahan.
Chciałem tam na pewien czas przyłączyć się do myśliwych, polujących dla futer, którymi to myśliwymi on dowodził, a potem przez Dakotę i Psią Preryę dostać się do jezior. Podczas pobytu z nim nadarzała mi się niejednokrotnie sposobność wglądnięcia w jego przeszłość.
Pewnego razu siedziałem w milczeniu przy ognisku, a poruszałem się tylko chwilami, kiedy podsycałem ogień.
Podczas jednego takiego ruchu błysnął mi na palcu pierścionek. Wprawnem okiem objął Old Firehand mimo szybkości tego błysku ten mały przedmiot i ze zdumieniem w twarzy zerwał się ze swego miejsca:
— Co to za pierścień macie na palcu, sir? — spytał pośpiesznie.
— To pamiątka po jednej z najstraszniejszych godzin mojego życia.
— Czy wolno mu się przypatrzyć?
Kiedy mu pierścień podałem, pochwycił go z widoczną skwapliwością i zaledwie spojrzał nań okiem, rzucił pytanie:
— Od kogo go macie?
Opanowało go ogromne rozdrażnienie, gdy odpowiedziałem:
— Od pewnego chłopca w New Venango.
Na to zawołał on z jeszcze większym niepokojem:
— W New Venango? Byliście u Forstera? Czy widzieliście Harrego? Wspomnieliście o strasznej godzinie, o nieszczęściu!
— Była to przygoda, w której mnie i mojemu dzielnemu Swallowi groziło niebezpieczeństwo upieczenia się żywcem — odrzekłem, wyciągając rękę po pierścień.
— Zostawcie to! — rzekł, broniąc się. — Muszę wiedzieć, jakim sposobem dostał się w wasze posiadanie. Mam do niego uświęcone prawo, świętsze i większe od każdego innego człowieka!
— Usiądźcie spokojnie, sir! Gdyby ktoś inny usiłował mi go nie oddać, potrafiłbym go zmusić do tego, wam jednak opowiem bliższe szczegóły, a wy dowiedziecie mi potem swego prawa.
— Mówcie! A zapewniam was, że ten pierścień stałby się w ręku każdego innego człowieka, któremubym mniej ufał niż wam, wyrokiem śmierci dla niego. A zatem opowiadajcie, opowiadajcie!
Old Firehand znał Harrego, znał także Forstera, a rozdrażnienie, w jakie popadł, dowodziło wielkiego zajęcia się losem tych osób. Cisnęło mi się na usta sto zapytań, lecz wstrzymałem się i rozpocząłem sprawozdanie z owego spotkania.
Wsparty na łokciu leżał Old Firehand naprzeciwko mnie po drugiej stronie ognia, a w każdym rysie jego twarzy malowało się zajęcie, z jakiem słuchał mojego opowiadania. Uwaga jego rosła z każdą chwilą, a gdy doszedłem do tego punktu zdarzenia, w którym porwałem Harrego do siebie na konia, zerwał się i zawołał:
— Człowiecze, to go mogło jedynie ocalić! Drżę o jego życie; prędzej, prędzej, mówcie dalej!
Ja podniosłem się także pod wpływem przypomnienia tego strasznego wypadku i opowiadałem dalej. On przystępował do mnie coraz to bliżej i bliżej, usta mu się rozchyliły, jak gdyby chciał nie uronić żadnego słowa, szeroko otwarte jego oczy wpiły się w moje wargi, a całe ciało zgięło się, jak gdyby on sam siedział na pędzącym Swallowie, rzucał się w spienione nurty rzeki i starał się dotrzeć w strasznem przerażeniu do stromej, poszarpanej, skalnej ściany. Już przedtem pochwycił mnie był za ramię i cisnął je bezwiednie tak mocno, że musiałem zęby zacisnąć, a oddech wydzierał mu się z piersi z głośnem stękaniem.
— Heavens! — zawołał, odetchnąwszy głęboko, kiedy usłyszał, że przedostałem się szczęśliwie z chłopcem poza krawędź parowu w bezpieczne miejsce. — To było okropne, straszne! Wydało mi się, jak gdyby moje własne ciało tkwiło w płomieniach, jakkolwiek wiedziałem już przedtem, żeście go ocalili, gdyż w przeciwnym razie nie byłby mógł ofiarować wam pierścienia.
— Nie uczynił też tego. Wbrew jego woli zesunąłem mu go z palca, a on zguby nie spostrzegł.
— W takim razie powinniście byli bezwarunkowo zwrócić obcą rzecz właścicielowi.
— Chciałem tak zrobić, lecz on uciekł odemnie, gdy się za nim udałem. Ujrzałem go dopiero nazajutrz w otoczeniu rodziny, która uszła śmierci, ponieważ jej mieszkanie znajdowało się w najwyżej położonym kącie doliny, a pożar posunął się wstecz.
— I powiedzieliście o pierścieniu?
— Nie. Wcale mnie nie dopuszczono, nawet strzelano do mnie, wobec czego pojechałem potem swoją drogą.
— On taki, tak, on taki! Nic dla niego nie jest tak wstrętne jak tchórzostwo, a on was uważał za nieodważnego. Co się stało z Forsterem?
— Słyszałem, że ocaliła się tylko owa rodzina. Morze płomieni, które napełniło kotlinę, pochłonęło wszystko, co tylko objęło.
— To straszna, zbyt straszna kara za niepotrzebne i śmieszne przedsięwzięcie spuszczenia nafty, aby podnieść jej cenę!
— Czy znaliście go także, sir? — spytałem.
— Byłem kilka razy u niego w New Venango. Był to dumny ze swoich pieniędzy człowiek, choć powinien był ze mną przynajmniej obchodzić się nieco układniej.
— A widzieliście u niego Harrego?
— Harrego? — rzekł ze szczególnym uśmiechem na spokojnej znowu twarzy. — Tak, u niego i w Omaha, gdzie ten chłopak ma brata, a może jeszcze gdzie indziej.
— Możebyście mi coś o nim powiedzieli!
— Nie teraz, nie teraz! Wasze opowiadanie tak mnie wzruszyło, że nie czuję dość skupienia do takiej rozmowy. W stosownym czasie usłyszycie o nim więcej, to znaczy tyle, ile ja wiem o nim. Czy nie powiedział wam, czego szukał w New Venango?
— Owszem! Wstąpił tam tylko na krótko.
— Tak, tak! Twierdzicie zatem, że uszedł tam niebezpieczeństwa rzeczywiście i napewno?
— Całkiem pewnie.
— A widzieliście go, jak strzela?
— Już wam o tem mówiłem, że znakomicie. To nadzwyczajny chłopak!
— Tak jest. Ojciec jego jest starym skalperem, który potrafi utoczyć każdą kulę tak, że ta znajdzie zawsze drogę pomiędzy dwa znane żebra indyańskie. Od niego on nauczył się celować, a jeślibyście sądzili, że nie umie z tego użytku zrobić w odpowiednim czasie i miejscu, bylibyście w grubym błędzie.
— A gdzie ten ojciec?
— Raz tu, raz tam. Ja mogę powiedzieć, że poznaliśmy się dość dobrze. Kto wie, czy nie ułatwię wami kiedyś spotkania z nim.
— Byłoby mi bardzo przyjemnie, sir.
— Zobaczymy. Zasłużyliście ze względu na syna, żeby wam ojciec podziękował.
— Ach, nie oto mi idzie!
— Oczywiście, oczywiście. Znam was dość dobrze. Tu macie pierścień. Później dopiero przekonacie się, co to znaczy, że go wam zwracam. Na razie przyślę wam tu Apacza, bo jego warta się kończy. Połóżcie się, żebyście rano byli rzeźkim. Musimy jutro natężyć nasze koniska i pokonać dwa dni drogi.
— Dwa? Czy nie mieliśmy jutro dojechać tylko do Green-Parku?
— Rozmyśliłem się; good night!
— Good guard; nie zapomnijcie mnie zbudzić, gdy przypadnie moja godzina straży.
— Zaśnijcie tylko! Ja mogę także raz za was potrzymać oczy otwarte. Wyście dużo dla mnie uczynili.
Dziwnie mi się zrobiło. Właściwie nie wiedziałem, co myśleć o tej rozmowie. Kiedy tak leżałem, zaczęły mi rozmaite domysły przelatywać przez głowę, ale żaden z nich nie wydawał mi się słusznym. Długo jeszcze po powrocie Winnetou, który zaraz owinął się w koc, aby się przespać, przewracałem się niespokojnie z jednego boku na drugi. Opowiadanie mnie rozdrażniło, a ów okropny wieczór przesuwał się przedemną ze wszystkimi szczegółami. Pomiędzy jego groźnymi tworami wynurzał się co chwila Old Firehand i jeszcze podczas ostatniej walki budzenia się ze snem brzmiały mi w uszach słowa: „Zaśnijcie tylko! Wyście dużo dla mnie uczynili!“
Obudziwszy się nazajutrz, znalazłem się sam przy ognisku. Obaj towarzysze moi musieli jednak być niedaleko, gdyż mały blaszany kocioł wisiał nad ogniem z wrzącą wodą, a obok kawałka mięsa, pozostałego z wczorajszego wieczora, stał jeszcze otwarty worek z mąką.
Odwinąłem koc i poszedłem do wody, aby się umyć. Tam zastałem towarzyszy, a ruchy ich, wywołane moim widokiem, dowodziły, że ja byłem przedmiotem ich rozmowy.
Wkrótce potem byliśmy gotowi do drogi i ruszyliśmy w kierunku, który w odległości dwudziestu mil od Missouri prowadził nas równolegle z tą rzeką do doliny Mankicili.
W dzień panował dość dotkliwy chłód. Konie nasze były dobre, a ponieważ oszczędzaliśmy ich poprzednio i pielęgnowaliśmy porządnie, przeto ubiliśmy tęgi kawał drogi.
Osobliwą wydała mi się zmiana w postępowaniu obudwu towarzyszy względem mnie, co zaraz rano zauważyłem. Jakaś większa życzliwość, czy szacunek, przebijały się w całem ich zachowaniu. Doznawałem wrażenia, jak gdyby we wzroku Old Firehanda, którym mnie co pewien czas obrzucał, wyrażała się cicha, przeznaczona dla mnie, pieszczota.
Wogóle zastanawiało mnie to, z jaką przychylnością i wzajemnem oddaniem się odnosili się ci ludzie do siebie. Dwaj bracia, złączeni z sobą węzłami krwi, poczuwający się do wspólności wszystkiemi fibrami swojego wnętrza, nie mogliby większej troskliwości sobie okazywać, a teraz zdawało mi się, że taka troskliwość skupia się na mojej osobie. Winnetou był dla Old Firehanda jeszcze z większą przyjaźnią, niż dla mnie, tak że brała mnie prawie zazdrość, ale na szczęście ani dość zdolności do tego uczucia nie miałem, ani rozum mój na to nie pozwalał.
Kiedy zatrzymaliśmy się około południa, a Old Firehand się oddalił, aby zbadać otoczenie obozu, wyciągnął się Winnetou obok mnie podczas wyjmowania zapasów żywności i rzekł:
— Mój brat jest odważny jak wielki leśny kot, a niemy jak usta skały.
Nie odpowiedziałem nic na ten szczególny wstęp.
— Jechał przez płomienie oleju ziemnego, a nie wspomniał o tem nic swemu przyjacielowi, Winnetou.
— Język mężczyzny — odrzekłem — jest jako nóż w pochwie. Jest ostry i śpiczasty i nie nadaje się do igraszki.
— Mój brat jest mądry i ma słuszność, ale Winnetou sprawia to smutek, kiedy serce jego młodego przyjaciela zamyka się przed nim jak kamień, w którego łonie kryją się ziarnka złota.
— Czy serce Winnetou było otwarte dla ucha jego przyjaciela?
— Czy nie wyjawił mu wszystkich tajemnic preryi? Czy nie pokazał mu i nie nauczył go, jak się czyta tropy, rzuca lassem, ucina skalpy i robi to wszystko, co musi znać wielki wojownik?
— Winnetou to uczynił, ale czy powiedział co swemu bratu o Old Firehandzie, posiadającym jego serce i o kobiecie, której pamięć nie umarła w jego myśli?
— Winnetou ją pokochał, a miłość nie mieszka w ustach. Ale czemu brat mój zamilczał o chłopcu, którego Swallow przeniósł przez ogień?
— Gdyż to brzmiałoby jak samochwalstwo. Czy znasz tego chłopaka?
— Nosiłem go na rękach, pokazywałem mu kwiaty na polu i drzewa w lesie, ryby w wodzie i gwiazdy na niebie; uczyłem go wypuszczać strzałę z cięciwy i dosiadać dzikiego konia. Obdarzyłem go językami czerwonych mężów, a wkońcu dałem mu strzelbę ognistą, z której kula zabiła Ribannę, córkę Assineboinów.
Spojrzałem nań zdumiony. Budziło się we mnie przeczucie, któremu zaledwie ośmieliłem się nadać szatę słów, a jednak byłbym to może teraz uczynił, gdyby w tej chwili nie był powrócił Old Firehand i nie skierował naszej uwagi na jedzenie. I wtedy jednak myślałem ustawicznie nad słowami Winnetou, gdyż ze związku ich z tem, co słyszałem od Harrego, wynikało niemal, że Old Firehand był jego ojcem. Zachowanie się jego wczoraj podczas mojego opowiadania zgadzało się z tym domysłem. Mówił jednak o tym ojcu jak o kimś trzecim i nie zdradził się niczem, co potwierdziłoby to przypuszczenie.
Po kilkugodzinnej przerwie, ruszyliśmy znowu dalej. Konie, jak gdyby wiedząc, że czeka je miejsce kilkudniowego wypoczynku, kłusowały raźno, dzięki czemu przejechaliśmy dużą część drogi, kiedy o zmierzchu łańcuch wzgórz, za którym leży dolina Mankicili, tak do nas się zbliżył, że grunt zaczął się wznosić i wjechaliśmy w parów, prowadzący, jak się zdawało, prostopadle ku rzece.
— Stać! — zabrzmiało nagle ze stojących po bokach krzaków, a równocześnie ukazała się między gałęziami lufa wymierzonej do nas strzelby. — Jakie hasło?
— Mężnie!
— I?
— Milcząco — odrzekł Old Firehand, starając się bystrym wzrokiem przebić zarośla.
Po tem ostatniem słowie rozdzieliły się gałęzie, przepuszczając człowieka, którego widok napełnił mnie radosnem zdumieniem. Z pod smętnie zwisających krys pilśniowego kapelusza, którego wiek, kształt i barwa sprawiłyby przy ocenie kłopot najbystrzejszemu myślicielowi, wyglądał z lasu pomierzwiowego, szpakowatego, zarostu nos o przerażających niemal rozmiarach, mogący każdemu zegarowi słonecznemu służyć do rzucania cienia. Z powodu potężnego zarostu widać było oprócz zbyt hojnie wyposażonego narządu powonienia tylko parę małych ocząt, niesłychanie ruchliwych, które przebiegały z wyrazem szelmowskiej chytrości z jednego z nas na drugiego.
Ta najwyższa część ciała spoczywała na tułowiu, niewidocznym aż po kolana i twiącym w bluzie z kozłowej skóry, zrobionej najwidoczniej dla jakiejś znacznie tęższej osoby. Wskutek tego wyglądał ten mały człowiek, jak dziecko, które dla rozrywki ubrało się w szlafrok dziadka. Z tego aż nadto wystarczającego okrycia wyzierały dwie nogi, krzywe jak sierpy, ubrane w legginy, wystrzępione i tak sędziwe, że ten człowieczek wyrósł z nich z pewnością jeszcze przed dziesięciu laty, a dozwalające spojrzeć na parę indyańskich butów, w których mógłby się był od biedy zmieścić cały właściciel.
W ręce trzymał starą strzelbę, której dotknąłbym był tylko z największą ostrożnością, a kiedy w ten sposób zbliżał się do nas z godnością, nie można sobie było wyobrazić lepszej karykatury preryowego myśliwca.
— Samie Hawkens! — zawołał Old Firehand. — Czy twoje oczka zgłupiały, że żądasz odemnie hasła?
— Nie sądzę, sir! Uważam jednak za odpowiednie, żeby człowiek, stojący na warcie, pokazał czasem, że nie zapomniał hasła. Witam was serdecznie, panowie! Będzie uciecha, wielka uciecha. Zwaryowałem z zachwytu, że widzę mego byłego greenhorna, zwącego się teraz Old Shatterhand i Winnetou, wielkiego wodza Apaczów, jeśli się nie mylę.
Podał mi obie ręce, przycisnął mnie z uczuciem do swej bluzy myśliwskiej, że zatrzeszczała, jak puste drewniane pudło i złożył do pocałunku zarosłe wargi, czego uniknąłem przytomnym zwrotem głowy. Jego czarne dawniej wąsy i broda dość posiwiały.
— Cieszy mnie to serdecznie i szczerze, że was znów widzę, kochany Samie — rzekłem zgodnie z prawdą. — Ale przyznajcie się, czy nie mówiliście Old Firehandowi, żeście mnie znali i byliście moim nauczycielem!
— Oczywiście, że to zrobiłem.
— A wy milczeliście jak zaklęci o tem, że u was spotkam Sama Hawkensa!
Na ten przyjacielski wyrzut, zwrócony do Old Firehanda, odpowiedział zagadnięty:
Chciałem wam zrobić niespodziankę. Widzicie zatem, że znałem was już oddawna, gdyż mówiliśmy o was często. Zastaniecie u mnie jeszcze dwu dobrych znajomych.
— Chyba Dicka Stone’a i Willa Parkera, nieodłącznych towarzyszy Sama?
— Tak. Wasze przybycie będzie dla nich także wielką niespodzianką. Ale, Samie, którzy z naszych ludzi są dzisiaj w domu?
— Wszyscy z wyjątkiem Billa Bulchera, Dicka Stone’a i Harrisa, którzy wyszli, aby przynieść trochę mięsa. Mały sir przybył już także.
— Wiem już, wiem, że jest tutaj. Jakżeż się zresztą powodzi? Czy były czerwone skóry?
— Dziękuję, dziękuję, sir! Nie przypominam sobie, chociaż — przy tych słowach wskazał na przyrząd do strzelania — Liddy ma myśli weselne.
— A łapki?
— Miały zbiór dobry, bardzo dobry, jeśli się nie mylę. Możecie zobaczyć sami, sir; w bramie znajdziecie niewiele wody.
Odwrócił się i odszedł do swej kryjówki, a my pojechaliśmy dalej.
Ta mała scena pouczyła mię o tem, że byliśmy już blizko warowni, gdyż Sam Hawkens musiał stać nieopodal od wejścia. Z uwagą zacząłem się rozglądać po otoczeniu, aby zobaczyć bramę.
Wtem ukazał się tak wązki przesmyk, że obu ścian skalnych, schodzących się całkiem blizko i pokrytych jak dachem krzakami ożyn, można było dotknąć wyciągnąwszy ręce. Całą jego szerokość zajmował potok, którego twarde, kamieniste, łożysko nie przyjmowało odcisku nogi. Brzegiem jego pojechaliśmy w górę doliny, Old Firehand skręcił tutaj, a my podążyliśmy za nim przeciw prądowi wody. Teraz zrozumiałem słowa straży, że w bramie znajdziemy mało wody.
Tylko przez krótki czas jechaliśmy w tym kierunku, kiedy skały zeszły się przed nami w taką zbitą masę, że zdawało się, iż droga tu się już kończy, lecz Old Firehand jechał ciągle naprzód i niebawem ujrzałem go, znikającego przez ścianę. Winnetou jechał za nim, a kiedy ja dostałem się do zagadkowego miejsca, zauważyłem, że zwieszające się łodygi dzikiego powoju nie zakrywały skalistej ściany, lecz tworzyły kotarę, za którą znajdował się otwór w kształcie tunelu, prowadzącego w nieprzebitą ciemność.
Przez długi czas podążałem za nimi dwoma, skręcając w ciemności w rozmaitych kierunkach, aż wkońcu zaszarzał przedemną mdły blask dziennego światła, poczem dostaliśmy się w taką samą szczelinę, jak ta, którą przybyliśmy tutaj. Gdy się skończyła, spojrzałem przed siebie zdumiony.
Znajdowaliśmy się u wejścia do szerokiej, rozległej, kotliny, otoczonej niedostępnemi skalnemi ścianami. Bujny wieniec zarośli obramiał tę kolistą prawie, pokrytą trawą, płaszczyznę, a na niej pasło się kilka trzód koni i mułów. Pomiędzy nimi uwijało się sporo psów, częścią rasy, przypominającej wilka, a dostarczającej Indyanom zwierząt do pilnowania i pociągu, częścią zaś z gatunku małych, szybko tyjących bastardów, których mięso obok panterowego uchodzi za największy pszysmak.
— Oto mój zamek — zwrócił się do nas Old Firehand — w którym się mieszka bezpieczniej aniżeli na łonie Abrahama.
— Czy jest tam w górach jaki otwór? — spytałem, wskazując na przeciwległą stronę doliny.
— Ani tyle, żeby stunk mógł się prześliznąć, a z zewnątrz niepodobna prawie wydostać się na górę. Już niejeden czerwonoskórzec przekradał się tam z zewnątrz, nie przeczuwając, że te ostre złomy skalne nie tworzą zwartej masy, lecz otaczają taką miłą dolinkę.
— Jak znaleźliście to cenne miejsce?
— Ścigałem racoona[9] aż do szczeliny, nie okrytej wtedy jeszcze powojem i objąłem oczywiście to miejsce w posiadanie.
— Sam?
— Z początku. Ze sto razy uniknąłem śmierci, znalazłszy tu przed pościgiem czerwonych drabów pewną i niezawodną kryjówkę. Później jednak zabrałem tu swoich chłopców, a teraz gromadzimy tu skórki i stawiamy czoło okropnościom zimy.
Podczas tych słów rozległ się donośny gwizd i zaledwie przebrzmiał, rozsunęły się zarośla i ukazała się pewna liczba postaci, po których można było poznać na kilka tysięcy kroków, że mają obywatelstwo Zachodu.
Pokłusowaliśmy ku środkowi doliny i niebawem otoczyli nas ludzie, którzy w dosadnych słowach wyrażali swą radość z przybycia Old Firehanda. Wśród nich znajdował się także Will Parker, który zwaryował prawie na mój widok, a Winnetou przyjacielsko przywitał.
Wśród hałasu, dozwolonego jedynie w tym zamkniętem miejscu, rozsiodłał Winnetou konia, dał mu lekkiem uderzeniem dłoni znak, że ma się sam postarać o wieczerzę, wziął siodło, uzdę i derkę na plecy i odszedł, nie spojrzawszy na nikogo z obecnych.
Ja zrobiłem tak samo, widząc, że nasz przewodnik jest zanadto zajęty, aby się nami zajmować, puściłem Swallowa zupełnie wolno i odprawiając krótko dopytujących się, udałem się na zbadanie kotliny.
Masy kamienne, wydęte przez plutoniczne potęgi jak olbrzymia bańka mydlana, zostawiły po pęknięciu wklęsłą, otwartą z góry półkulę, podobną do krateru wygasłego wulkanu. Powietrze, światło, wiatr, niepogoda zajęły się potem rozkładem twardego gruntu, a nagromadzone wody przewierciły się z czasem przez jeden ze skalnych boków i utworzyły strumyk, który był dziś naszym przewodnikiem.
Na przechadzkę obrałem sobie dzisiaj zewnętrzny skraj doliny i szedłem wzdłuż skał prostopadłych, a często nawet zwisających. Zauważyłem w nich sporo zasłoniętych zwierzęcemi skórami wydrążeń, które prowadziły do mieszkań, lub składów, potrzebnych koniecznie dla tej myśliwskiej kolonii.
Musiała ona liczyć więcej osób, aniżeli pokazało się podczas przyjęcia. Wnosiłem o tem z ilości kobiet, spotkanych podczas wędrówki. Większość mieszkańców jednak znajdowała się na myśliwskich wyprawach i miała powrócić dopiero przed zimą, która się już zbliżała.
Podczas tej przechadzki zauważyłem na jednej z niedostępnych na oko skał małą chatę, zbudowaną z sękatych konarów. Z niej zapewne widziało się dokładnie całą dolinę ze wszystkimi szczegółami. Postanowiłem tam wyjść i wkrótce znalazłem nie ścieżkę wprawdzie, lecz ślady stóp, które prowadziły na górę.
Miałem jeszcze przebyć krótką przestrzeń, kiedy ujrzałem wysuwającą się z nizkich i wązkich drzwi jakąś postać, której chyba nie przeszkodziło moje przybycie, gdyż nie zauważyła mnie wcale i zwrócona do mnie plecyma poszła na samą krawędź skały i popatrzyła na dolinę, przysłaniając oczy ręką.
Postać ta ubrana była w pstrą koszulę myśliwską z silnej materyi, legginy, wystrzępione na szwie od góry aż do dołu, oraz małe mokassyny, ozdobione suto perłami i kolcami jeżatki. Dokoła jej głowy owinięta była czerwona chustka, podobna do turbanu, a tej samej barwy szarfa zastępowała miejsce pasa.
Kiedy stanąłem na platformie, usłyszała ta osoba odgłos moich kroków i odwróciła się szybko. Czy to prawda, czy tylko złudzenie — pomyślałem sobie. Lecz zaraz zawołałem, jak człowiek, zaskoczony radosną niespodzianką:
— Harry! Czy to być może? — i postąpiłem szybko do niego.
Ale oko jego spoczęło na mnie poważnie i zimno; ani jeden rys ciemnej jego twarzy nie drgnął nawet najlżejszem uczuciem przychylności.
— Gdyby to nie było możliwem, nie bylibyście mnie tu spotkali, sir — odparł. — Ale większe prawo do pytania mam raczej ja, aniżeli wy. Z jakiego powodu pozwoliliście sobie przyjść do naszego obozu?
Czy na takie przyjęcie zasłużyłem? — powiedziałem sobie w duchu, a głośno rzekłem tylko jedno słowo jeszcze zimniej i poważniej niż on:
— Pshaw! — i odwróciwszy się odeń, zsunąłem się ostrożnie napowrót.
Harry był więc, jak tego się domyślałem, synem Old Firehanda, a reszta wyjaśniła mi się już teraz dostatecznie.
Jakkolwiek był to tylko chłopiec, to jednak gniewało mnie trochę jego postępowanie po tem wszystkiem, co między nami zaszło. Twierdzenie Old Firehanda, że Harry uważał mnie za tchórza, zgadzało się z ówczesnem wyrażeniem się chłopca, ale nie mogłem w żaden sposób zrozumieć, na czem polegało moje tchórzostwo. Uspokoiłem się wreszcie i powróciłem do obozu.
Był wieczór. W środku szerokiej kotliny płonęło wysoko buchające ognisko, dokoła którego zgromadzili się wszyscy obecni mieszkańcy „warowni.“ Harry, jak to zauważyłem niebawem, stał na równi z dorosłymi, usiadł pomiędzy nimi i przypatrywał mi się mniej nienawistnym wzrokiem niż poprzednio.
Przez jakiś czas przysłuchiwałem się opowiadaniom o najnowszych wypadkach w okolicy warowni, a potem wstałem, aby starym zwyczajem popatrzyć, co koń robi. Opuściłem ognisko i poszedłem w ciemności, nad którą rozpiął się błękit, tak pogodny, jak gdyby miliony tych świateł rzucały swój blask na jakieś szczęśliwsze krainy, nie zaś na ziemię, gdzie najwyżej uorganizowane istoty z bronią w ręku naprzeciwko siebie stoją, aby się rozszarpywać wzajemnie.
Ciche, radosne rżenie na skraju zarośli, otaczających brzegi potoku, skierowało mnie do Swallowa, który mnie poznał i jął pieszczotliwie trzeć głowę o moje ramię. Od czasu, kiedy mnie przeniósł przez morze płomieni, polubiłem go w dwójnasób, a chcąc mu niejako dać dowód tego, przyłożyłem teraz policzek do jego szyi.
Wtem prychnął koń krótko nozdrzami, co zwykle za znak ostrzegawczy mi służyło. Wobec tego oglądnąłem się dokoła. Przystąpiła do nas jakaś postać, na której głowie powiewał koniec chusty. Był to Harry.
— Wybaczcie, jeśli przeszkadzam — rzekł trochę niepewnym głosem. — Myślałem o waszym dzielnym Swallowie, któremu życie zawdzięczam i chciałem go przywitać.
— Oto on stoi. Nie chcę tego powitania skracać moją obecnością. Good night!
Odwróciłem się, żeby odejść, ale zaledwie uszedłem dwanaście kroków, usłyszałem wołanie:
— Sir!
Gdy się zatrzymałem, przyszedł za mną Harry z wahaniem, a szczególne drganie jego głosu świadczyło o zakłopotaniu, którego nie potrafił ukryć.
— Ja was obraziłem!
— Obraził? — odrzekłem chłodno i spokojnie. — Mylicie się, sir! Wy możecie dla siebie wzbudzić u mnie chyba uczucie pobłażliwości, ale nigdy obrazy.
Upłynęła może minuta, zanim znalazł odpowiedź na te niespodziane słowa.
— W takim razie przebaczcie mój błąd!
— Chętnie przebaczam, gdyż jestem do błędów ludzkich przyzwyczajony.
— Będę się starać nigdy nie korzystać z waszej pobłażliwości!
— Mimo to gotów jestem ofiarować ją wam w każdej chwili.
Chciałem się już oddalić, kiedy Harry nagle szybko do mnie przystąpił i położył mi rękę na ramieniu.
— Nie dotykajmy teraz rzeczy osobistych. Ocaliliście życie memu ojcu z narażeniem własnego i to dwa razy jednego wieczora. Muszę wam podziękować, choćbyście użyli względem mnie słów jeszcze gorszych i bardziej odpychających. Dowiedziałem się dopiero teraz o waszych zasługach.
— Każdy westman z ochotą to samoby uczynił, co ja, a bywają jeszcze większe rzeczy od tych, o których mówicie. Co jeden zrobił dla drugiego, to zrobili dlań już może inni dziosięćkrotnie. Nie mierzcie miarą, jaką wam daje w rękę miłość synowska.
— Przedtem byłem ja, a teraz wy jesteście niesprawiedliwym względem samego siebie. Czy chcecie być takim i dla mnie?
— Nie.
— Czy mogę wobec tego przedłożyć wam pewną prośbę?
— Owszem.
— Gniewajcie się na mnie, sir; bądźcie źli, jak tylko potraficie, skoro popełnię coś złego, ale zamilczcie raz nazawsze o pobłażaniu! Dobrze?
— Zgadzam się.
— Dziękuję! A teraz wróćmy razem do ogniska i powiedzmy tamtym: dobranoc. Wskażę wam przeznaczony dla was pokój i wnet musimy udać się na spoczynek, ponieważ jutro wcześnie wyruszamy.
— Z jakiego powodu?
— Ustawiłem łapki nad Bee-forkiem, a wy pójdziecie ze mną przypatrzyć się połowowi.
W kilka minut potem staliśmy przed jednemi z licznych zapadających się drzwi, które on odsunął, aby mnie wprowadzić do ciemnej izby, oświetlonej najzwyklejszą świecą z łoju jeleniego.
— Tu jest wasz bed-room[10], sir. Członkowie Company zwykli tutaj nocować, jeśli się obawiają, żeby pod gołem niebem nie dostali reumatyzmu.
— A wy sądzicie, że ja także się znam z tym złośliwym towarzyszem?
— Życzę wam, żeby było przeciwnie, ale dolina jest wilgotna, ponieważ góry, leżące dokoła, nie dopuszczają wiatrów, a rozwaga to dobra rzecz, powiadają tam w ojczyźnie. Śpijcie spokojnie!
Podał mi rękę i wyszedł, potrząsnąwszy przyjaźnie głową.
Zostawszy sam, rozglądnąłem się po małej celce. Nie była to grota naturalna, lecz wykuta ludzką ręką w kamieniu. Skalistą podłogę wyłożono garbowanemi skórami, któremi obwieszono też ściany. Pod tylną ścianą znajdowało się łoże, zbite z gładkich pni czereśniowych, na których leżał gruby pokład skór juty i dostateczna ilość prawdziwych nawajskich koców.
Na kilku kołkach, wbitych w szpary, wisiały przedmioty, które dowodziły, że Harry odstąpił mi swój własny gabinet.
Tylko wielkie znużenie, które mnie opanowało, skłoniło mnie do pozostania w tem ciasnem, zamkniętem, miejscu. Kto bowiem przebywał noce wśród nieskończoności wolnej, otwartej, preryi, temu trudno bezpośrednio potem nagiąć się do tego więzienia, które człowiek cywilizowany nazywa mieszkaniem.
Samotność mego buduaru była też przyczyną tego, że mię sen nieco silniej niż zwykle wziął w swoje objęcia. Nie podniosłem się był jeszcze, kiedy obudziło mnie wołanie:
— Pooh! Sir, gotów jestem pomyśleć, że jeszcze nie skończyliście mierzyć koców. Wyprostujcie się jeszcze trochę, ale nie na długość, lecz w górę. To będzie dobre, jak mi się zdaje!
Zerwałem się i przypatrzyłem niespokojnemu duchowi, który stał w otwartych drzwiach. Był to Sam Hawkens. Wczoraj miał tylko strzelbę, dzisiaj zaś zupełny traperski rynsztunek, w czem był dowód, że będzie nam towarzyszył.
— Zaraz będę gotów, kochany Samie!
— Spodziewam się; mały sir stoi już, jak mi się zdaje, przy hole[11].
— Idziecie z nami?
— Tak wygląda, jeśli się nie mylę. Mały sir nie poniesie chyba narzędzi, a od Old Shatterhanda nie można także tego wymagać.
Wyszedłszy przed drzwi, dostrzegłem Harrego, czekającego na mnie u wejścia do parowu. Sam wziął kilka związanych łapek, zarzucił je na plecy i nie patrząc, czy idę za nim, udał się ku czekającemu.
— Zostawimy konie tutaj? — spytałem.
— Wątpię, czy wasz koń umie zakładać według reguły żelaza, albo łowić gruboogońce[12] z dna rzeki. Trzeba nam dobrze nogi naciągnąć, aby się zawczasu uporać. Chodźcie więc! — rzekł Sam swoim zwyczajem.
— Muszę przecież, mój stary, wpierw popatrzyć na konia!
— To zbyteczne! Mały sir już to uczynił, jeśli się nie mylę.
Bezwiednie udzielił mi w ostatnich słowach wiadomości nadzwyczaj miłej. Harry zatroszczył się o konia już o świcie, a więc pomyślał także o jego panu. Widocznie ojciec mówił mu o mnie i spowodował zmianę w jego wyobrażeniu o mnie. Już zacząłem się dziwić, że jego, najczujniejszego ze wszystkich, niema dotychczas, kiedy zobaczyłem go, brodzącego przez potok z Winnetou i z jeszcze jednym strzelcem.
Winnetou przywitał Harrego po indyańsku:
— Syn Ribanny jest silny, jak wojownicy z nad brzegów Gili. Oko jego zobaczy wiele bobrów, a ręka nie uniesie wielkiej liczby skór — rzekł, a widząc, że się za Swallowem rozglądam, dodał uspokajająco. — Mój dobry brat może iść, jego przyjaciel będzie dbał o konia, który posiada także miłość Apacza.
Minąwszy parów, zwróciliśmy się w przeciwnym do wczorajszego kierunku na lewo i poszliśmy w dół rzeki, dopóki nie dostaliśmy się na miejsce, gdzie ona uchodzi do Mankicili.
Gęste, nieprzebite, niemal zarośla pokrywały oba brzegi, a łodygi dzikiego wina wspinały się po stojących naprzeciw siebie pniach, biegły od gałęzi do gałęzi, zwisały potem w dół, owinięte silnie o siebie, a potem znowu pięły się w górę po drzewie, tworząc chaos, przez który ledwie nożem było można torować sobie drogę.
Mały Sam szedł ciągle przed nami, a jego objuczona postać przypominała mi Słowaków, sprzedających u nas po miastach łapki na myszy. Jakkolwiek w pobliżu nie należało się spodziewać żadnej nieprzyjacielskiej istoty, mimoto omijała noga jego z podziwu godną zręcznością każde miejsce, na którem mógłby łatwo pozostać odcisk. Małe jego oczka biegały ciągle to tu, to tam, po bogatej roślinności, która mimo spóźnionej pory roku dorównywała bujności dziewiczych bottomów w dolinie rzeki Mississipi.
Sam podniósł teraz kilka gałązek w górę i schyliwszy się, przelazł pod niemi.
— Chodźcie, sir — wezwał mnie Harry, idąc za nim. — Tu rozgałęzia się ścieżka prowadząca do bobrów.
Rzeczywiście przez gęstwinę ciągnęła się za zieloną zasłoną wązka, otwarta, linia. Sunęliśmy się dobrą chwilę równolegle do rzeki wśród gmatwaniny drzew i zarośli, dopóki Sam, usłyszawszy napół mrukliwy, a na pół świszczący głos, wychodzący z rzeki, nie zatrzymał się i nie odwrócił do nas, przykładając do ust rękę.
— Jesteśmy na miejscu — szepnął Harry — a straż powzięła podejrzenie.
Po chwili, podczas której zapanowała dokoła zupełna cisza, posunęliśmy się dalej naprzód i dotarliśmy do zakrętu rzeki, gdzie nadarzyła się nam sposobność zobaczenia pokaźnej kolonii bobrów.
Szeroka, wystarczająca dla ostrożnej ludzkiej stopy, tama wbudowana była daleko w wodę, a gorliwi czworonożni jej mieszkańcy zajęci byli jej umacnianiem i rozszerzaniem. Na drugim brzegu spora liczba tych zwierząt przegryzała wysmukłe młode drzewka, kierując je tak, żeby wpadały do wody. Inne przewoziły pnie tych drzewek w ten sposób, że posuwały je w wodzie przed sobą, a jeszcze inne oblepiały budowę tłustą ziemią, naniesioną z brzegu, przyczepiając ją do drzewa za pomocą nóg i ogona, używanego jako kielni.
Z zajęciem przypatrywałem się czynności tego ruchliwego ludku, a szczególnie zwróciłem uwagę na niezwykle wielki egzemplarz, który siedział w czujnej postawie na tamie, zapewne jako straż bezpieczeństwa. Wtem grubas nadstawił uszu, obrócił się do połowy, wydał wspomniany poprzednio znak ostrzegawczy i zniknął w następnej chwili pod wodą.
Prawie równocześnie poszły inne za jego przykładem. Zabawny był widok, jak przy zanurzaniu się podnosiły w górę tylną część ciała, a płaskim ogonem uderzały w powierzchnię wody, rozpryskując ją z głośnym pluskiem.
Nie było oczywiście czasu oddawać się pociesznym spostrzeżeniom, gdyż przeszkodę w pracy mógł spowodować tylko jakiś wróg, a największym nieprzyjacielem tych spokojnych, a poszukiwanych, zwierząt jest... człowiek.
Jeszcze nie zniknął był ostatni bóbr pod wodą, a my leżeliśmy już z bronią w ręku pod opadającemi nizko gałęziami pinii i czekaliśmy niecierpliwie, kiedy ukaże się niemiły gość. Niebawem poruszyły się w pewnem oddaleniu od nas czuby sitowia i w kilka chwil ujrzeliśmy dwu Indyan, skradających się chyłkiem ku rzece. Jeden z nich miał na plecach kilka łapek, a drugi niósł kilka skórek. Obaj byli zupełnie uzbrojeni, a z postawy ich było poznać, że czują w pobliżu nieprzyjaciela.
— Zounds! — syknął Sam przez zęby — Te łajdaki dobrały się do naszych łapek i pozbierały, czego nie zasiały, jeśli się nie mylę. Czekajcie, łotry, moja Liddy wam powie, do kogo właściwie należą żelaza i skórki!
Podniósł powoli strzelbę i złożył się do strzału. Ja tak byłem przekonany o konieczności zabicia obu czerwonoskórców bez hałasu, że pochwyciłem starego trapera za ramię. Pierwszy rzut oka pouczył mię, że to Ponkowie, a zabarwienie ich twarzy upewniło mię, że są na wyprawie wojennej, a nie myśliwskiej. Nie byli tu więc sami, a strzał mógł wywołać czyjąś pomoc, lub przynajmniej zemstę.
— Nie strzelać, Samie! Weźcie nóż. Oni wykopali strzałę wojenną i nie są tu tylko we dwu.
Mały westman, choć żądny strzelania, odpowiedział:
— Ja to oczywiście także widzę, że lepiej zgładzić ich pocichu, ale mój stary nóż zanadto starty, aby się mógł przeżreć przez dwu takich ludzi.
— Ba! Wy weźmiecie jednego, a ja drugiego; come on!
— Hm! Cztery najlepsze z naszych łapek, każda po trzy i pół dolara. Bardzobym się ucieszył, gdyby te draby do skradzionych skórek musiały dodać dwie swoje własne.
— Naprzód, Samie, żeby nie było zapóźno!
Obaj Indyanie stali teraz zwróceni do nas tyłem i szukali śladów na ziemi. Zostawiwszy strzelbę, posunąłem się cicho naprzód z nożem w ręce. Wtem szepnęło coś trwożnie tuż przy mojem uchu. To Harry rzekł:
— Zostańcie, sir! Ja zrobię to za was.
— Dziękuję, sam tego jeszcze dokonam!
Po tych słowach zbliżyłem się do krawędzi zarośli, zerwałem się, pochwyciłem najbliżej mnie stojącego Indyanina za kark lewą ręką, a prawą wbiłem mu nóż między łopatki, on zaś padł w tej chwili na ziemię bez jęku. Zrobiłem to oczywiście tylko z konieczności. Ponków nie można było oszczędzać, gdyż w razie odkrycia przez nich warowni, byłoby zagrażało niebezpieczeństwo wprost życiu naszemu. Odwróciłem się szybko, wyciągnąwszy nóż z rany, aby w razie potrzeby zabrać się do drugiego, lecz i ten już leżał na ziemi, a Sam stał nad nim szeroko, owinął sobie kosmyk skalpowy o rękę lewą i zdjął mu z głowy odciętą skórę.
— Tak, mój chłopcze; teraz możesz w wieczystych ostępach tyle łapek nastawiać, ile ci się spodoba, ale naszych nie zdołasz tam użyć — rzekł, a potem dodał, ocierając krwawy skalp o trawę. — Jedną skórkę już mamy, a drugą weźmie sobie Old Shatterhand.
— Nie — odpowiedziałem. — Wszak wiecie, co ja myślę o skalpowaniu. Dziwi mnie to, że wy się teraz tem zajmujecie!
— Czynię to ze słusznych powodów, sir. Od kiedy widzieliśmy się po raz ostatni, przeżyłem wiele złego i musiałem się tak tłuc z czerwonymi, że teraz nie mam dla nich litości. Oni mnie także nie oszczędzali. O, popatrzcie!
Zdarł z głowy posępny kapelusz, a z nim razem długowłosą skórę z głowy. Znałem już widok, jaki przedstawiała naga, krwią nabiegła czaszka.
— Co wy na to, sir, jeśli się nie mylę? Nosiłem swój czepek od dziecka z pełnem uprawnieniem, nikt nie zaprzeczał mi tego prawa, aż znalazł się jeden i drugi tuzin Pawnejów, którzy mnie pozbawili włosów. Udałem się więc do Tekamy i kupiłem sobie tam nową skórę. Nazwali to peruką, a kosztowała mnie pełne trzy wiązki skórek bobrowych. Ale to nic nie szkodzi, gdyż nowa czasem praktyczniejsza od dawnej; mogę ją zdjąć, kiedy się spocę. Ale zato musiał zginąć niejeden czerwonoskórzec, a skalp sprawia mi większą przyjemność, niż złowienie gruboogońca.
Podczas tych słów włożył na nowo perukę i kapelusz. Na tego rodzaju wspomnienia jednak nie było teraz czasu, gdyż za każdem drzewem mogła jęknąć cięciwa, albo kłapnąć kurek od strzelby. Przedewszystkiem należało zaalarmować obóz i zwrócić uwagę myśliwych na blizkość Indyan. Dla tego rzekłem do Hawkensa:
— Dalej, Samie! Trzeba Indyan dobrze ukryć!
— Macie słuszność, sir. Sądzę, że to potrzebne. Ale niech mały sir schowa się trochę za krzaki, gdyż stawiam w zakład moje mokassyny za parę trzewików baletowych, że wkrótce będą tutaj czerwoni mężowie.
Harry postąpił wedle przestrogi starego, a my rzuciliśmy obydwa trupy w sitowie, nie mogąc ich zepchnąć do wody. Gdyśmy się uporali z nieżywymi Ponkami, rzekł Sam Hawkens:
— No, toby było, a teraz wy wrócicie z małym panem do „warowni“ i ostrzeżecie naszych ludzi, a ja tymczasem przejdę się trochę tym tropem, by się czegoś więcej dowiedzieć, aniżeli wyjawili nam ci dwaj bronzowi.
— Czy nie wolelibyście wy pójść do ojca, Samie Hawkens? — zapytał Harry. — Wy umiecie się lepiej obchodzić z łapkami, a czworo oczu widzi więcej od dwojga.
— Jeśli mały sir życzy sobie tego koniecznie, to tak zrobię, ale jeśli „patyk popłynie inaczej“, aniżeli sir sobie wyobraża, to niechaj wina nie spadnie na mnie.
— Bądźcie o to spokojni, mój stary! Wiecie już, że niechętnie czynię coś innego, aniżeli mi się podoba. Wy zdobyliście skalp; ja muszę także postarać się o coś dla siebie. Chodźcie, sir!
Zostawił trapera, a sam zaczął się przeciskać dalej przez gąszcze. Ja udałem się za nim, a chociaż okoliczności nakazywały zwracać całą uwagę na otoczenie, ja mimoto nie mogłem się od tego powstrzymać, żeby nie myśleć o zachowaniu się chłopca. On bowiem z zupełną wprawą doświadczonego przebiegacza puszczy przedzierał się bez szmeru przez krzaki, a każdy jego ruch był obrazem największej ostrożności.
Te jego zalety świadczyły, że z pewnością od dzieciństwa zapoznał się z życiem w krainie polowań i odnosił wrażenia, które zaostrzyły jego zmysły, zahartowały uczucie i losowi jego nadały taki dziwny kierunek.
Z pół godziny prawie posuwaliśmy się powoli i z trudnością, ale nieustannie, naprzód, aż dotarliśmy do drugiej kolonii bobrów, której mieszkańców nie widać było na powierzchni wody.
— Tu były założone łapki, które właśnie odebraliśmy czerwonoskórcom, sir. Tam dalej dzieli się Beefork, gdzie chcieliśmy się dostać poprzednio. Ale musi się stać inaczej, gdyż patrzcie, ślady prowadzą do lasu, z którego czerwoni wyszli. Pójdziemy oczywiście za tymi śladami.
Chciał iść dalej, lecz go powstrzymałem.
— Harry! — rzekłem do niego.
Przystanął i spojrzał na mnie pytająco.
— Czy nie wolelibyście zawrócić, a resztę już mnie zostawić?
— Skąd wam to na myśl przyszło?
— Czy wiecie, jakie niebezpieczeństwa nas tam czekają?
— Owszem. Nie mogą być większe od tych, którym już stawiałem czoło z dobrym zawsze skutkiem.
— Chciałbym was uchronić!
— Ja również będę się o to starał. A może myślicie, że mnie zdoła przerazić widok pstro pomalowanego człowieka?
Znowu puściliśmy się dalej. Zostawiliśmy teraz rzekę na boku i postępowaliśmy naprzód lekko pomiędzy wysmukłymi, wolno stojącymi pniami wysokopiennego lasu, którego gęsty zielony dach unosił się nad gruntem, pokrytym wilgotnymi mchami, tak miękkimi, że można było zauważyć odciski stóp bez nadzwyczajnej nawet bystrości.
Wtem Harry, który szedł ciągle jeszcze przodem, przystanął. Teraz widać było ślady nie dwu, lecz czterech ludzi, którzy szli razem aż dotąd, a tutaj się rozdzielili. Obaj zabici przez nas Indyanie mieli na sobie pełną zbroję wojenną. Ta okoliczność wskazywała na to, że zapewne znajdowała się tu większa liczba ich współplemieńców, których tylko jakieś ważne przedsięwzięcie mogło skłonić do tak dalekiej podróży przez obszary hord nieprzyjacielskich. Gdy sięgnąłem pamięcią do wypadków ostatnich dni, przyszło mi na myśl, że to przedsięwzięcie jest może w związku z nieudałym napadem na pociąg. Mogła to być jedna z owych wypraw na zemstę, podczas których Indyanie wytężają wszystkie siły, aby powetować jakąś obelgę, albo poniesione straty.
— Co robić? — zapytał Harry. — Te ślady ciągną się ku naszemu obozowi, do którego odkrycia musimy nie dopuścić. Czy pójdziemy za nimi, czy też się podzielimy, sir?
— A ten poczwórny trop prowadzi do ich obozu, oczywiście ukrytego, gdzie czekają na powrót wywiadowców. Przedewszystkiem musimy ten obóz wyszukać, aby nabrać pewności co do ich liczby i celów. Wejścia do naszego zamczyska strzeże zawsze jeden człowiek, a on zrobi już swoje i zachowa naszą tajemnicę.
— Macie słuszność. Chodźmy dalej!
Las zniżał się stopniowo ze wzgórza, ku któremu biegła dolina rzeki, dość daleko na równinę. Przecinały go głębokie skaliste szczeliny, w których rosły bujnie paprocie i dzika górska krzewina. Kiedyśmy właśnie zbliżyli się do jednego z takich zagłębień, poczułem nagle woń spalenizny, co oczywiście zaraz mnie zastanowiło. Starając się bystrzejszym wzrokiem przeniknąć las, dojrzałem cienki słup dymu, często przerywany i niknący zupełnie, ale wznoszący się potem aż po korony drzew.
Ten dym mógł pochodzić tylko z indyańskiego ogniska. Kiedy bowiem biały roznieca ognisko, rzuca polana w ogień na całą długość, a przez to powstaje szeroki, wysoko buchający, płomień, który wydaje dużo zdradzieckiego często dymu. Natomiast czerwonoskóry wsuwa w ogień tylko końce polan, co wytwarza mały płomień z ledwie dostrzegalnym dymem. Winnetou zwykł był tak mówić o wielkich ogniskach białych: Blade twarze robią swoimi ogniami takie gorąco, że nikt nie może przy nich usiąść, aby się ogrzać.
Zatrzymałem Harrego i zwróciłem jego uwagę na to, co dostrzegłem.
— Połóżcie się za tym krzakiem! Ja przypatrzę się tym ludziom!
— Czemu nie ze mną?
— Jeden wystarczy. Gdy jest dwu, wtedy niebezpieczeństwo odkrycia wzrasta w dwójnasób.
Skinął głową na zgodę i zacierając ostrożnie ślady za sobą, odszedł w zarośla, gdy tymczasem ja, kryjąc się za drzewami, zacząłem się skradać ku dolinie.
Na jej dnie siedziało lub leżało tuż obok siebie tylu czerwonoskórych, że zagłębienie ledwie zdołało ich objąć. Na dole u wejścia stał jak posąg spiżowy długowłosy Indyanin, a po obu stronach na krawędzi straże, które na szczęście zupełnie nie zauważyły mego zbliżenia się w tę stronę.
Spróbowałem obozujących policzyć i w tym celu przypatrywałem się każdemu z osobna, gdy wtem przerwałem tę czynność zaskoczony niezwykłą niespodzianką. Najbliżej ogniska siedział — czyżby to było możliwem? — biały wódz Paranoh, albo Tim Finnetey, jak go nazwał Old Firehand. Owej nocy widziałem zbyt dobrze jego twarz wogóle przy księżycu, a potem, gdy go nożem pchnąłem, abym się mógł teraz pomylić, a jednak się stropiłem. Z głowy zwisał mu przepyszny kosmyk skalpowy, a wszak Winnetou ani na minutę nie odjął go od swego pasa.
Wtem strażnik, stojący po tej stronie parowu, zwrócił się ku miejscu, na którem leżałem ukryty za głazem, wobec czego musiałem się cofnąć czemprędzej.
Znalazłszy się szczęśliwie koło Harrego, skinąłem nań, żeby poszedł za mną, poczem wróciliśmy znaną już nam drogą aż tam, gdzie się ślady rozdzielały. Stąd udaliśmy się nowym tropem, biegnącym przez najgęstszy chaos roślinny, wprost ku dolinie, przez którą przeszliśmy wczoraj i gdzie nas warta zatrzymała.
Teraz wiedziałem już napewno, że Ponkowie dostawszy posiłki, puścili się za nami krok w krok, aby się na nas zemścić. Przez zwłokę z naszej strony, spowodowaną chorobą Old Firehanda, zyskali sporo czasu do zgromadzenia wszystkich sił, któremi rozporządzali. Tego tylko nie mogłem zrozumieć, dlaczego przeciwko nam trzem zebrało się aż tylu wojowników, czemu na nas nie uderzyli odrazu, a przeciwnie pozwolili nam odejść spokojnie. W tym wypadku nasuwało mi się przypuszczenie, że Paranoh chyba wie o myśliwskiej osadzie i ma plany co do wszystkich jej mieszkańców.
Obaj Indyanie, którzy skradali się przed nami, dobrze utorowali nam drogę. To też posuwaliśmy się naprzód stosunkowo dość szybko. Byliśmy już niezawodnie niedaleko doliny, przecinającej pod kątem prostym kierunek naszej drogi, kiedy usłyszałem lekki brzęk, poza gęstym krzakiem dzikiej czereśni.
Dawszy Harremu ręką znak, żeby się ukrył, położyłem się zaraz na ziemi, wyjąłem nóż i zataczając krąg, poczołgałem się we wspomnianym kierunku. Pierwszem, co mię zdziwiło w tem miejscu, była kupa żelaznych łapek na bobry, a obok niej para krzywych nóżek ze stopami w olbrzymich mokassynach. Przyczołgawszy się bliżej, ujrzałem długą i szeroką bluzę myśliwską, na górnej zaś jej części pomarszczoną krysę prastarego pilśniowego kapelusza. Z pod niej wyzierały zjeżone końce pomierzwionego zarostu, z którego patrzało bystro i uważnie dwoje drobnych oczek.
Był to mały Sam. Ale jak się tu dostał, skoro powinien był już dawno być w zamku? Łatwo było się o tem dowiedzieć. Należało go tylko o to zapytać. To też kiedy czołgałem się ku niemu, jak mogłem najciszej, cieszyłem się już z góry przestrachem, jaki mu sprawi ten napad niespodziewany.
Pochwyciłem cichutko za strzelbę, leżącą obok niego, przyciągnąłem do siebie przedpotopową Liddy i odwiodłem zardzewiały kurek. Na wywołany tem trzask odwrócił się Sam tak szybko, że zwisające gałęzie zerwały mu z głowy kapelusz i perukę. Gdy zaś zobaczył wymierzoną do siebie swą własną strzelbę, zrobił w swej twarzy pod samym nosem, mieniącym się wszystkiemi barwami tęczy, potężny otwór, który rozszerzał się coraz bardziej ze zdumienia.
— Samie Hawkens! — szepnąłem — Jeśli ust nie zamkniecie, wsunę wam w nie tuzin tych oto łapek!
— Good lack, przestraszyliście mnie, sir, jeśli się nie mylę! — odrzekł traper, który pomimo przerażenia nie wydał z siebie nieostrożnego okrzyku i usadowił czemprędzej kapelusz i perukę na swojem miejscu. — Niech was dyabeł porwie! Ciarki po mnie przeszły, gdyż jeślibyście byli czerwonoskórcem, to...
— Wy nie bylibyście już jedli pudingu. Weźcie swoją strzelbę! A teraz mówcie, jak się to stało, że tutaj śpicie!
— Śpię? O spaniu mowy niema, chociaż dostaliście się do mnie niepostrzeżenie. Wszystkie moje trzy myśli skupiły się były na dwóch skórach szczurzych, które chciałem jeszcze zabrać, a wy nie wygadajcie się przypadkiem przed tamtymi, że zaskoczyliście starego Sama Hawkensa!
— Będę cicho.
— A gdzie mały sir?
— Został w tyle. Usłyszeliśmy brzęk waszych łapek, musiałem przeto zobaczyć, co to za dzwony być mogły.
— Dzwony? Czy było tak głośno? Samie Hawkens, jaki z ciebie stary i głupi szop! Kładzie się taki ciężki muł tutaj, aby skalpów nałapać i hałasuje przytem, że słychać to aż w Kanadzie, jak mi się zdaje! Ale skąd wy wzięliście się w tej stronie? Czy śledzicie także tych dwóch czerwonoskórych?
Potwierdziłem to pytanie i opowiedziałem mu, co zauważyłem w dolinie.
— Hm! Będzie to kosztowało sporo prochu, sir! Szedłem sobie tu w górę rzeki z mojemi skórkami i ujrzałem nagle dwu Indyan, jeśli się nie mylę, szpiegujących tam na skraju zarośli, nie dalej jak o ośm kroków od nas. Przykucnąłem oczywiście zaraz za krzakiem i spostrzegłem, że jeden z nich zwrócił się na dół, a drugi w górę, aby przeszukać dolinę. Ale nie wyjdzie im to na dobre, jak sądzę! Puściłem jednego z nich obok siebie i przeniosłem się potem tutaj, aby skoro tylko się spotkają, zapytać ich, co zobaczyli.
— Myślicie, że się jeszcze raz zejdą?
— Rozumie się! Jeśli chcecie postąpić rozsądnie, to przejdźcie na drugą stronę, abyśmy ich dostali między siebie. Nie każcie też dłużej czekać małemu sir, bo gotów z niecierpliwości jakie głupstwo popełnić.
Zastosowałem się do tej wskazówki i wróciłem do Harrego. Gdy pouczyłem go o wszystkiem w krótkich słowach, zajęliśmy stanowisko wprost naprzeciwko Sama, czekając na powrót obudwu czerwonoskórców.
Cierpliwość nasza była wystawiona na długą próbę, gdyż dopiero po kilku godzinach usłyszeliśmy ciche stąpanie skradającego się człowieka. Był to jeden z oczekiwanych, stary, ogorzały Indyanin, któremu u pasa zabrakło miejsca dla zdobytych skalpów, dlatego ozdobił grubemi frendzlami z włosów zewnętrzne szwy u spodni.
Zaledwie znalazł się między nami, pochwyciliśmy go z obu stron i „zdmuchnęliśmy“. Tak samo stało się z drugim, który nadszedł niebawem. Potem powróciliśmy razem do warowni tak, jak z niej wyszliśmy.
Przed bramą odszukaliśmy ukrytego za krzakiem strażnika, który niewątpliwie widział dzikiego, gdy skradał się o kilka kroków obok niego. Na straży stał Will Parker.
Sam spojrzał na niego w zdumieniu.
— Byłeś greenhorn, Willu, i zostaniesz greenhornem, dopóki cię jaki redmen za czuprynę nie weźmie. Myślałeś chyba, że bronzowy przyszedł tu mrówki łapać, skoro nie wyjąłeś żelaza z za pasa.
— Samie Hawkens, spętajno swój język, bo na tobie zrobię teraz to, czego przedtem zaniechałem! Will Parker greenhorn! Ten żart wart jednego naboju prochu, stary coonie. Ale syn twojej matki nie potrafi zrozumieć, że wywiadowcę puszcza się wolno, aby zabiciem jego nie zwrócić uwagi reszty nieprzyjaciół.
— Mógłbyś mieć słuszność, człowiecze, o ile nie chcesz wejść w posiadanie skórek indyańskich, jak mi się zdaje.
Z tymi słowy na ustach skierował się Sam Hawkens ku wodzie, ale zanim zniknął pomiędzy skałami, odwrócił się jeszcze i ostrzegł stojącego na straży:
— Otwórz oczy dobrze! Niedaleko stąd jest całe gniazdo łuczników. Oni gotowi tobie także nos wepchnąć pod nogi. Szkoda byłoby ciebie, jeśli się nie mylę, bardzo szkoda!
Schowany głęboko pod zwisającemi zeń skórami kroczył przed nami, a niebawem stanęliśmy u wylotu szczeliny i objęliśmy wzrokiem kotlinę. Ostry gwizd starego trapera wystarczył do zwołania wszystkich mieszkańców, którzy z wytężoną uwagą wysłuchali opowiadania o naszej przygodzie.
Old Firehand uważał w milczeniu do końca, dopiero kiedy wspomniałem o Paranohu, wyrwał mu się okrzyk zdziwienia i radości:
— Czy to być może, żebyście się nie pomylili? W takim razie nadarzyłaby mi się sposobność spełnienia przysięgi i ujęcia go w me pięści, co od tylu lat było mojem najgorętszem życzeniem.
— Tylko włosy mnie bałamucą.
— One nic nie znaczą! Niech wam Sam Hawkens jako przykład posłuży. Zresztą możliwe jest, że owej nocy nie trafiliście go dobrze. Podczas mojej choroby przyszedł do siebie, kazał nas śledzić i ruszył potem za nami.
— Ale dlaczego na nas nie uderzył?
— Tego nie wiem, ale to niezawodnie stało się z jakiegoś powodu, który w każdym razie poznamy. Czy jesteście bardzo znużeni, sir?
— Nie powiedziałbym.
— Muszę go sam zobaczyć. Czy będziecie mi towarzyszyć?
— To się samo przez się rozumie. Zwracam jednak uwagę waszą na niebezpieczeństwo tej wycieczki. Indyanie będą napróżno czekali na ludzi, wysłanych na zwiady, zaczną ich szukać i znajdą zabitych. Mogą także nas spotkać i odciąć nam odwrót do naszych.
— To wszystko może się zdarzyć, ale ja nie mogę bezwarunkowo tu zostać i czekać, dopóki nas nie znajdą. Dicku Stone!
Wezwany był wczoraj na łowach, zobaczył mnie więc dopiero teraz i przywitał się ze mną serdecznie.
— Czy słyszałeś, dokąd mamy iść? — zapytał go Old Firehand.
— Cośkolwiek.
— Weź strzelbę! Popatrzymy za czerwonoskórymi.
— Jestem gotów, sir! Czy pojedziemy konno?
— Nie. To blizko. Wy, którzy zostajecie, weźcie się do rzeczy i pozasłaniajcie catches[13] darniną. Nie można przewidzieć, co nastąpi, a gdyby bronzowi dostali się pomiędzy nasze skały, niech przynajmniej tego nie znajdą, co mogłoby się im przydać. Harry, ty pójdziesz do Willa Parkera i Billa Bulchera i będziesz czuwał nad porządkiem pod naszą nieobecność!
— Ojcze, pozwól mi iść z sobą! — prosił Harry.
— Na nic mi się nie przydasz, moje dziecko. Spocznij sobie; będziesz jeszcze nieraz miał sposobność do takich wycieczek!
Harry ponowił prośbę, ale Firehand trzymał się swego postanowienia i niebawem wyszliśmy znowu we trzech łożyskiem potoku.
Wydostawszy się na zewnątrz, minęliśmy straż, której daliśmy kilka wskazówek i podążyliśmy ku miejscu, na którem ukazał się był Sam Hawkens. Kierunek, wiodący stamtąd do parowu, był dla nas najkorzystniejszy, gdyż mieliśmy z obu stron osłonę i byliśmy pewni, że zderzymy się z Indyanami, wysłanymi na poszukiwania za tymi, którzy się z nami spotkali.
Winnetou opuścił był obóz na krótki czas przed naszem wyruszeniem i nie wrócił był jeszcze. Żałowałem tego, bo on mógł być dla nas w tej wycieczce najbardziej upragnionym towarzyszem, trudno mi też było pozbyć się niepokoju o niego. Zachodziła obawa, że spotka się z nieprzyjacielem, a w takim razie byłby pomimo swego męstwa zgubiony.
Myślałem właśnie nad tą okolicznością, kiedy naraz rozdzieliły się obok nas zarośla i Apacz stanął przed nami. Ręce nasze, które na szelest liści sięgnęły były po broń, cofnęły się natychmiast.
— Winnetou pójdzie z białymi mężami — rzekł — aby zobaczyć Paranoha i Ponków.
Spojrzeliśmy nań zdumieni tem, że wiedział już o obecności Indyan.
— Czy mój czerwony brat widział najokrutniejszych pobratymców Siouksów? — zapytałem.
— Winnetou musi czuwać nad bratem Old Shatterhandem i nad synem Ribanny. Ruszył był za nimi i widział, jak ich noże wbiły się w serca wojowników czerwonych. Paranoh wziął sobie skórę z głowy męża z narodu Osagów; włosy jego są kłamstwem, a myśli pełne fałszu. Winnetou go zabije.
— Nie, wódz Apaczów go nie dotknie, lecz mnie pozostawi! — odrzekł Old Firehand.
— Winnetou darował go już raz swemu białemu przyjacielowi!
— Już mi nie ujdzie, gdyż moja ręka...
Słyszałem jeszcze tylko to słowo, bo w chwili, kiedy ono padło, ujrzałem dwoje iskrzących się oczu za krzakiem, zasłaniającym zakręt tropu. W szybkim skoku pochwyciłem człowieka, do którego te oczy należały.
Był to ten, o którym się mówiło. Zaledwie stanąłem przed nim i objąłem mu gardło palcami, zaszeleściło z obu stron i kilku Indyan poskoczyło na pomoc wodzowi.
Przyjaciele zauważyli mój ruch i rzucili się natychmiast na mych napastników. Ja trzymałem już białego wodza pod sobą. Czując moje kolana na swej piersi, palce lewej ręki na gardle, a prawą na swojej ręce, którą nóż zdołał był wyciągnąć, wił się podemną jak robak i czynił wściekłe wysiłki, aby mnie zepchnąć z siebie. Kopiąc nogami, jak byk, uwiązany na łańcuchu, starał się potężnemi szarpnięciami poderwać się w górę. Fałszywa skóra z głowy leżała obok, oczy, nabiegłe krwią, wystąpiły z oprawy, na ustach ukazała się piana wściekłości, a naga, nożem Winnetou ogołocona ze skóry, czaszka nabrzmiała od natężenia wszystkich żył i nerwów, oraz od gwałtownych uderzeń zduszonego pulsu, stając się przerażająco ohydną. Zdawało mi się, że podemną szamoce się rozszalałe zwierzę. Z całej siły zaciskałem mu palce na gardle, wskutek czego po chwili zadrgał kilka razy kurczowo, głowa opadła mu wstecz, oczy słupem stanęły i po kilku co raz to słabszych drgnieniach rozłożył ręce i nogi na ziemi... był pokonany.
Teraz dopiero podniosłem się, oglądnąłem się za siebie i zobaczyłem scenę, jakiej nie opisze nigdy żadne pióro. Nikt z walczących nie użył broni palnej, bojąc się, żeby tem nie przywołał pomocy nieprzyjaciołom. Czynne były tylko noże i tomahawki. Nikt nie stał prosto, lecz wszyscy leżeli na ziemi, tarzając się w krwi własnej lub przeciwnika.
Winnetou gotował się właśnie pchnąć nożem w pierś znajdującego się pod nim przeciwnika i mnie nie potrzebował. Old Firehand leżał na jednym i starał się utrzymać od siebie zdala drugiego, który mu rękę rozkroił. Pośpieszyłem mu na pomoc i powaliłem napastnika własnym jego toporem, który mu wypadł z ręki. Następnie pobiegłem do Dicka Stone’a, bo on pomiędzy dwoma zabitymi już czerwonoskórcami męczył się pod olbrzymim mężczyzną, który usiłował zadać mu śmiertelne pchnięcie. Nie udało mu się jednak, a topór współplemieńca położył kres jego wysiłkom.
Stone powstał i wyprostował członki.
— By good, sir, to była pomoc w samą porę! Trzech przeciwko jednemu, kiedy strzelać nie wolno, to przecież trochę za wiele; dziękuję!
Old Firehand podał mi także rękę i chciał coś powiedzieć, kiedy wzrok jego padł na Paranoha.
— Tim Finn... Czy to być może? Sam wódz? Kto z nim walczył?
— Old Shatterhand go powalił — odrzekł za mnie Winnetou. — Wielki Duch użyczył mu siły bawołu, ryjącego rogiem ziemię.
— Człowiecze — zawołał Old Firehand — nie spotkałem jeszcze nikogo takiego, jak wy, chociaż sporo świata obszedłem. Ale jak się to stało, że Paranoh ukrył się tu ze swoimi, skoro Winnetou był tam w pobliżu?
— Biały wódz nie był ukryty obok Winnetou — odrzekł Apacz. — On zobaczył ślady wrogów i szedł za nimi. Jego ludzie podążą za nim, wobec czego moi biali bracia muszą udać się za Winnetou czemprędzej do swoich wigwamów.
— On ma słuszność — potwierdził Dick Stone — Trzeba się starać dostać do naszych.
— Dobrze — odrzekł Old Firehand, któremu krew ciekła z ręki strumieniem. — W każdym razie należy, ile możności, usunąć ślady walki. Pójdźno trochę naprzód Dicku i uważaj, ażeby nas nie zaskoczono niespodzianie!
— Dobrze, sir, lecz wyjmijcie mi przedtem nóż z ciała. Trudno mi z tem chodzić.
Jeden z trzech przeciwników wbił mu nóż w bok, a przez mocowanie wciskało się ostrze coraz to głębiej. Szczęściem nie utkwiło w miejscu niebezpiecznem. Po wyjęciu noża została tylko rana, nie ciężka dla tak żelaznej natury, jak Stone.
W krótkim czasie wykonano, co było niezbędne i sprowadzono napowrót Stone’a.
— Jak zabierzemy jeńca? — spytał Old Firehand.
— Chyba go poniesiemy — rzekłem ja — będzie to jednak trudne, gdy wróci całkiem do przytomności.
— Nieść? — spytał Stone. — Od wielu lat nie miałem już tej przyjemności, jaka mi się teraz uśmiecha; nie chciałbym też pozbawiać jej tego miłego chłopca.
Zarazem odciął nożem kilka stojących obok pieńków od korzeni, wziął koc Paranoha, pociął na wązkie pasy i rzekł, kiwając do nas głową z zadowoleniem:
— Zrobimy sanki, posuwę z drzewa, lub coś podobnego, przywiążemy do niej Indyanina i wybierzemy się tak do domu.
Propozycyę Stone’a przyjęto i wykonano, poczem ruszyliśmy w drogę, zostawiając jednak ślad tak wyraźny, że idący za nami Winnetou zadawał sobie niemało trudu, aby go pozacierać.
Rano dnia następnego promienie słoneczne nie dotknęły były jeszcze leżących dokoła gór i głęboki spokój panował w obozie, kiedy ja oddawna już nie spałem i wyszedłem na skałę, gdzie zastałem Harrego. W dolinie przewalały się ciężkie obłoki mgły dokoła gęstwiny drzew, w górze jednak było powietrze czyste i jasne i powiewało orzeźwiającym chłodem dokoła mych skroni. W górze skakał ziarnojad z jednej gałązki ożyn na drugą, wabiąc nabrzmiałem, czerwonem, gardziołkiem nieposłuszną samiczkę, nieco niżej siedział szaroniebieski droździec przerywając swój śpiew chwilami zabawnem miauczeniem, a z dołu dochodził cudowny głos kaczeczki, która po każdej zwrotce swej muzykalnej brawury przyklaskiwała sobie kaczem kwakaniem. Myśli moich jednak nie zajmował poranny koncert, ja przechodziłem w duchu jeszcze raz to, co przeżyliśmy wczoraj.
Wedle sprawozdania jednego z naszych strzelców, który, błądząc cicho po lasach, zobaczył także Indyan, było ich jeszcze więcej, aniżeli sami przypuszczaliśmy. W dole, na równinie, napotkał on drugi obóz, gdzie znajdowały się także konie. Nasuwał się więc domysł, że ich wojenna wyprawa nie była wymierzona przeciwko poszczególnym osobom tylko, lecz przeciwko całej naszej osadzie. Wobec ich wielkiej liczby położenie nasze nie było godne zazdrości.
Przygotowania, jakie trzeba było porobić do odparcia napadu, wypełniły do tego stopnia wczorajsze popołudnie i wieczór, że nie mieliśmy czasu zająć się losem naszego jeńca. Leżał on związany i pilnie strzeżony w jednej ze skalnych komórek. Rano jeszcze, zaraz gdy się zbudziłem, przekonałem się o pewności jego więzów.
Najbliższe dni, a może już godziny dzisiejsze, musiały sprowadzić rozstrzygnięcie. Bardzo poważnie więc myślałem o obecnem położeniu, kiedy wyrwał mnie z zamyślenia odgłos zbliżających się kroków.
— Dzień dobry, sir! Sen umykał przed wami prawdopodobnie tak samo, jak przedemną.
Podziękowałem za pozdrowienie i odrzekłem:
— Czujność jest cnotą najpotrzebniejszą w tym kraju, pełnym niebezpieczeństw, sir!
— Czy się boicie bronzowych? — zapytał Harry z uśmiechem, gdyż on to był właśnie.
— Wiem, że zadajecie mi to pytanie żartem, jest nas jednak wszystkiego trzynastu ludzi, a mamy przed sobą dziesięćkroć liczniejszego nieprzyjaciela. Otwarcie nie moglibyśmy się przed nim obronić, a jedyna nasza nadzieja w tem, że nas nie znajdzie.
— Zbyt czarno widzicie te sprawy. Trzynastu ludzi takich, jak my jesteśmy, może już czegoś dokazać, a gdyby nawet czerwonoskórcy wywąchali naszą kryjówkę, to pokrwawiliby sobie tylko głowy.
— Ja jestem innego zdania. Rozzłoszczeni są naszym napadem, a jeszcze bardziej wczorajszą utratą ludzi, a nadto wiedzą, że ich wódz jest w naszym ręku. Oni go szukali oczywiście, natknęli się na trupy, ale jego nie znaleźli. Gdy taka horda dla pewnego celu podejmuje tak daleką wyprawę, to będzie się starała osiągnąć ten cel z jak największą energią i chytrością.
— To wszystko słuszne, sir, ale jeszcze niema w tem powodu do obaw. Ja znam także tych ludzi. Tchórzliwi i bojaźliwi z natury, umieją atakować jedynie z tyłu i to bezbronnego. Przeciągaliśmy ich ostępami od Mississipi aż do Oceanu Spokojnego, od Meksyku w górę aż ku Jeziorom, pędziliśmy ich przed sobą i biliśmy się z nimi, musieliśmy umykać przed przewagą i kryć się, ale zawsze mieliśmy nóż w pięści i zwyciężaliśmy.
Spojrzałem na niego, a on w moim wzroku nie zobaczył zapewne nic podobnego do podziwu, bo po krótkiej przerwie mówił dalej:
— Choć, wasze zapatrywanie jest inne, to jednak biją w sercu ludzkiem uczucia, których słuchać musi energiczna ręka, czy ona należy do mężczyzny, czy do chłopca. Gdybyśmy byli wczoraj dotarli do Beeforku, bylibyście zobaczyli grób, pokrywający dwie istoty najmilsze i najdroższe dla mnie na kuli ziemskiej. Pozarzynali je mężowie o czarnych włosach i bronzowych twarzach, a od tego czasu drga mi ręka, ilekroć zobaczę powiewający lok skalpowy. Niejeden Indyanin musiał ześliznąć się z konia, gdy błysnął ten pistolet, z którego wyleciała śmiercionośna kula, przeszywając serce mej matki. Wy poznaliście niechybność tego pistoletu w New-Venango.
Wydobył broń z za pasa i podsunął mi przed oczy, poczem mówił dalej:
— Dobry z was strzelec, sir, ale z tej starej lufy nie trafilibyście na piętnaście kroków do pnia hikory. Możecie sobie zatem wyobrazić, ile się naćwiczyłem, aby być pewnym celu. Umiem się obchodzić z wszelką bronią, ale, o ile chodzi o krew indyańską, biorę tylko tę w rękę, gdyż przysiągłem sobie, że za każde ziarnko prochu, które wysadziło ową kulę morderczą, zapłacić musi życiem jeden czerwonoskóry. Zdaje mi się, że blizki jestem spełnienia przysięgi. Ta sama lufa, z której wystrzał spowodował śmierć mojej matki, będzie też narzędziem mej zemsty!
— Otrzymaliśćie ten pistolet od Winnetou?
— Czy on opowiadał wam o tem?
— Tak.
— Wszystko?
— Nic ponad to, co właśnie powiedziałem.
— Tak, pistolet jest od niego. Ale usiądźcie, sir! Dowiecie się o tem, co jest najkonieczniejsze, chociaż ta sprawa nie nadaje się do tego, by ją ubierać w wiele słów.
Usiadł obok mnie, rzucił na dolinę badawcze spojrzenie i rozpoczął:
„Ojciec mój był starszym leśniczym w starym kraju i żył w niezamąconem szczęściu z żoną i małym synkiem. Wtem rozszalała się polityczna wichura, która zawiodła nadzieje niejednego człowieka, a nawet popchnęła w wir, z którego musiał się ratować ucieczką za morze. Ofiarą przeprawy padła matka jego dziecka, a ponieważ ojciec po wylądowaniu znalazł się w obcym kraju bez środków do życia i bez znajomych, chwycił się tego, co mu się zaraz trafiło, udał się jako strzelec na Zachód, a dziecko zostawił u zamożnej rodziny, która je przyjęła jako własne.
„Spędził kilka lat wśród niebezpieczeństw i przygód, dzięki czemu stał się westmanem, którego szanowali biali, a obawiali się czerwoni. Razu pewnego na jednej z myśliwskich wędrówek zaszedł do Quicourt w sam środek plemion Assineboinów i spotkał się tu po raz pierwszy z Winnetou, który był przyjechał z nad brzegów Colorado, aby nad górną Mississipi nabrać gliny na kalumety dla swego szczepu. Obaj byli gośćmi wodza Tah-sza-tungi, zaprzyjaźnili się z sobą i poznali w wigwamie wodza jego córkę, Ribannę, piękną, jak zorza, a miłą, jak róża górska. Żadna z cór plemienia nie umiała skór tak delikatnie garbować, ani tak ładnie uszyć myśliwskiego ubrania, jak ona. Kiedy szła po drzewo na ogień pod kocioł, kroczyła przez równinę wysmukła jak królowa, a z głowy spływały jej włosy niemal do ziemi. Była ulubienicą Wielkiego Ducha Manitou, była dumą szczepu, a młodzi wojownicy pałali żądzą zdobycia skalpów nieprzyjaciół, aby je złożyć u jej stóp.
„Ale żaden z nich nie znalazł łaski w jej oczach, gdyż pokochała białego myśliwca, chociaż był starszy od wszystkich, którzy starali się o nią. Winnetou był z nich najmłodszym, prawie chłopcem.
„W duszy białego obudziły się także najświętsze uczucia; chodził śladem jej stóp, czuwał nad jej głową i rozmawiał z nią jako z córą bladych twarzy. Pewnego wieczora przystąpił doń Winnetou i rzekł:
— Biały człowiek nie jest podobny do dzieci swego narodu. Z ich ust bowiem nadają słowa jak „boudiny“ z bawolego żołądka, on natomiast mówił zawsze prawdę do swego brata Winnetou!
„A biały odpowiedział młodemu Apaczowi:
— Mój czerwony brat ma rękę silnego wojownika i jest najmędrszy przy ogniska wielkiej narady. Nie pragnął krwi niewinnego, a ja podałem mu dłoń przyjacielską. Niechaj mówi!“
— Mój brat kocha Ribannę, córkę Tah-sza-tungi?
— Milszą mi jest ona nad trzody na preryi i nad skalpy wszystkich czerwonych mężów.
— I będzie dla niej dobry i nie obrazi uszu jej przykremi słowy, lecz odda jej swoje serce i będzie jej strzegł przed burzami życia?
— Będę ją nosił na rękach i nie opuszczę jej w żadnej potrzebie i niebezpieczeństwie.
— Winnetou zna niebo, nazwy i mowę gwiazd, ale gwiazda życia jego zachodzi, a w sercu jego zapada ciemność i noc. On pragnął zabrać różę z Quicourt do swojego wigwamu i na piersi jej złożyć znużoną głowę, ilekroć wróci ze ścieżek bawolich, albo ze wsi nieprzyjaciół. Ale oko jej świeci dla jego brata, a usta jej wymawiają imię dobrej bladej twarzy. Apacz odejdzie z krainy szczęścia, a stopy jego błądzić będą samotnie nad nurtami Rio Pecos. Ręka jego nie dotknie nigdy głowy kobiecej, a głos syna nie obije się o jego uszy. Wróci on jednak w porze, kiedy łoś przez parowy przechodzi, by zobaczyć, czy szczęśliwa jest córka Tah-sza-tungi, Ribanna.
„Winnetou odwrócił się po tych słowach, zniknął w ciemnościach nocy, a nazajutrz już się nie pokazał.
„Kiedy wrócił na wiosnę, odnalazł Ribannę, a błyszczące jej oczy powiedziały mu wyraźniej niż słowa o szczęściu, jakie jej przypadło w udziale. Apacz wziął jej z rąk mnie, dziecko kilkodniowe, pocałował mnie w małe usta, a położywszy rękę na mej główce, wypowiedział te słowa:
— Winnetou będzie nad tobą jako drzewo, na którego gałęziach ptaki zasypiają, a zwierzęta polne szukają ochrony przed zalewem, płynącym z chmur. Życie jego jest twojem życiem, a jego krew twoją krwią. Nigdy nie zabraknie mu tchu, ani siły ramienia na obronę syna róży z Quicourt. Niechaj rosa poranna pada na twoją drogę, a światło słońca na twoje ścieżki, aby miał z ciebie pociechę biały brat Apacza.
„Mijały lata, ja podrosłem, ale równocześnie zwiększała się u ojca chęć zobaczenia pierwszego syna. Ja brałem zawsze udział w zabawach chłopców i umysł mój pełen był ducha wojny i broni. Tymczasem ojciec nie mógł już dłużej zapanować nad tęsknotą. Poszedł na Wschód i wziął mnie z sobą. U boku brata i w cywilizowanem życiu otworzył się przedemną świat nowy i zdawało mi się, że się z nim nie zdołam rozłączyć. Ojciec powrócił sam, a mnie zostawił u opiekunów brata. Wnet jednak obudził się we mnie żal za ojczyzną z taką potęgą, że nie mogłem go stłumić, odjechałem więc z ojcem po drugich jego odwiedzinach.
„Powróciwszy do domu, zastaliśmy obóz pusty i zupełnie spalony. Po dłuższych poszukiwaniach znaleźliśmy wampum[14], zostawiony przez Tah-sza-tungę, w celu zawiadomienia nas o tem, co się stało.
„Tim Finnetey, biały myśliwiec, bywał dawniej często w naszym obozie i pragnął pojąć różę z Quicourt za żonę, lecz Assineboinowie nie byli dlań usposobieni przychylnie, ponieważ uprawiał złodziejstwo i kilka razy już otwierał ich „catches“. Odprawiono go z niczem, a on odszedł z przysięgą zemsty na ustach. Od ojca, z którym spotkał się w Black Hills, dowiedział się, że Ribanna została jego żoną. Udał się więc do Czarnonogich, aby nakłonić ich do wyprawy wojennej przeciwko Assineboinom.
„Ci usłuchali jego rady i przybyli w tej porze, kiedy wojownicy znajdowali się na myśliwskiej wyprawie. Napadli na obóz, splądrowali go i spalili, pozabijali starców i dzieci, a młode kobiety i dziewczęta zabrali do niewoli. Gdy wojownicy wrócili i zobaczyli siedzibę obróconą w perzynę, poszli śladami wrogów. Ponieważ tę wyprawę dla zemsty podjęli na kilka dni przed naszem przybyciem, przeto mogło się nam jeszcze udać ich dopędzić.
„Załatwię się krótko! Po drodze spotkaliśmy się z Winnetou, który nadszedł był przez góry. Skoro mu ojciec wszystko opowiedział, zawrócił konia, nie rzekłszy ani słowa i przyłączył się do nas. Nigdy nie zapomnę tych dwu mężów, jak jechali obok siebie w milczeniu, a pośpiesznie tropem, tych, którzy naprzód podążyli.
„Znaleźliśmy ich nad Beeforkiem, gdzie Czarnonodzy obozowali w dolinie rzeki. Nasi czekali tylko nocy, by na nich napaść. Mnie polecono zostać przy straży koło koni, ale ja nie miałem spokoju, a kiedy nadeszła chwila napadu, zakradłem się między drzewami aż na skraj lasu i dostałem się tam, kiedy padł strzał pierwszy. Była to noc straszna. Nieprzyjaciel posiadał nad nami przewagę, wrzawa wojenna ustała dopiero ze świtem.
„Widziałem gmatwaninę dzikich postaci, słyszałem jęki i stękania umierających i modląc się, leżałem w mokrej trawie. Potem powróciłem do straży, ale jej nie zastałem. Ogarnął mnie niewypowiedziany lęk, a gdy usłyszałem radosne okrzyki nieprzyjaciół, byłem pewny, że nas zwyciężyli.
„Ukrywszy się, przesiedziałem do wieczora i dopiero wtedy odważyłem się wyjść na pole walki.
„Głęboka cisza panowała dokoła, a jasny blask księżyca padał na porozrzucane na ziemi postaci bez życia. Przejęty zgrozą błądziłem pomiędzy niemi, aż natrafiłem na własną matkę. Ona nieszczęsna leżała z przestrzeloną piersią i ramionami kurczowo otaczającemi małą siostrzyczkę, której głowę rozpłatano nożem na dwoje. Widok ten odebrał mi przytomność; padłem zemdlony na zwłoki.
„Nie wiem, jak długo tak leżałem. Nastał dzień, potem noc, a potem znowu dzień. Wtem usłyszałem odgłos cichych kroków w pobliżu. Podniosłem się i — o rozkoszy! — zobaczyłem ojca i Winnetou, obydwu w potarganych ubraniach i z ranami na ciele. Oni ulegli byli przemocy i skrępowani zawleczeni zostali do niewoli, ale zdołali się wyswobodzić i umknęli.“
Westchnąwszy głęboko, przestał Harry mówić i wpatrzył się w dal ze sztywnym wyrazem w oczach. Po chwili zapytał, zwracając się szybko do mnie.
— Czy macie jeszcze matkę, sir?
— Tak.
— Cobyście uczynili, gdyby ją wam kto zamordował?
— Oddałbym go w ręce sprawiedliwości.
— Dobrze! A jeżeli one za słabe, lub za krótkie jak tu na Zachodzie, to trzeba oddać prawu na usługi ręce własne.
— Jest różnica między zemstą a karą, Harry! Druga jest koniecznem następstwem grzechu i łączy się ściśle z pojęciem boskiej i ludzkiej sprawiedliwości. Pierwsza natomiast jest brzydka i pozbawia człowieka zalet, któremi on przewyższa zwierzęta.
— Wy możecie tak mówić, ponieważ w waszych zimnych żyłach nie płynie krew indyańska. Jeśli jednak człowiek dobrowolnie wyrzeka się tych zalet i staje się niebezpieczną bestyą, to należy z nim postępować jak z taką bestyą i ścigać, dopóki go nie dosięgnie kula zabójcza. Kiedyśmy nazajutrz zakopali obie zmarłe i uchronili w ten sposób od ścierwożernych sępów, nie było w sercu naszem innego uczucia prócz żaru nienawiści do morderców naszego szczęścia. Ślub, wypowiedziany wtedy przez Winnetou, był także naszym. Przysiągł on bowiem strasznie gniewnym głosem:
„Wódz Apaczów rył w ziemi i znalazł strzałę zemsty. Pięść jego zaciśnięta, stopa lekka, a tomahawk ostry, jak błyskawica. Poszuka i znajdzie Tima Finneteya, mordercę róży z Quicourt i weźmie skalp jego za życie Ribanny, córy Assineboinów.“
— Czy Finnetey był mordercą?
— Tak! W pierwszych chwilach walki, kiedy się zdawało, że Czarnonodzy ulegną, zastrzelił ją. Winnetou to zobaczył i rzucił się na niego, wyrwał mu broń i byłby go zabił, gdyby go byli drudzy nie pochwycili i nie wzięli do niewoli po rozpaczliwej walce. Na szyderstwo zostawiono mu nienabity pistolet, który potem dostałem jako dar w swoje ręce i nie zostawiałem go nigdy, czy stąpałem po chodnikach miast, czy po trawach preryowych.
— Muszę jednak zauważyć, że...
Przerwał mi prędkim ruchem ręki:
— Wiem, co mi chcecie powiedzieć. Ja sam powtórzyłem sobie to już tysiąc razy. Wy nie znacie podania o „flats-ghost“, który przebiega burzą przez równinę i niszczy wszystko, co mu się oprzeć ośmieli. Jest w tem podaniu głęboka myśl, która mówi, że nieokiełznana wola rozlewa się jak wzburzone morze po równinie, zanim porządek państw cywilizowanych stanie tu silną nogą. W moich żyłach tętnią też fale owego morza, ja muszę ustępować przed ich naporem, chociaż wiem, że utonę.
Były to słowa pełne przeczucia, a po nich nastąpiła głęboka, brzemienna w myśli cisza, którą ja wreszcie przerwałem, wygłaszając swoje zapatrywanie na te sprawy. Ten chłopiec myślał, mówił i działał jak dorosły. To w moich oczach przedstawiało się jako niewłaściwe, nienaturalne. Ja starałem się go przekonać łagodnemi słowy, a on słuchał i kiwał głową. Wymownie określił on wrażenie, jakie owa straszna noc na jego umysł wywarła, barwnie opisał swoje późniejsze życie, które nim miotało między ostateczną dzikością i wysokiem uobyczajeniem. Po jego opowiadaniu przyszedłem do przekonania, że nie mam prawa go potępić.
Wtem zabrzmiał z dołu ostry świst. Chłopiec zamilkł i rzekł po chwili znowu:
— Ojciec zwołuje ludzi. Zejdźmy na dół! Dla jeńca wybiła ostatnia godzina.
Powstałem i ująłem go za rękę.
— Czy spełnicie mi jedną prośbę, Harry?
— Chętnie, jeśli tylko nie zażądacie czegoś nadzwyczajnego.
— Zostawcie jeńca starszym mężczyznom!
— Prosicie oto właśnie, na co się zgodzić nie mogę. Tyle tysięcy razy pragnąłem stanąć z nim oko w oko, aby weń cisnąć śmiercią, tysiące razy malowałem sobie tę godzinę wszystkiemi barwami, jakie tylko ma człowiek do wyboru, ona była celem mojego życia, ceną wszystkich cierpień i niedostatków, jakich zakosztowałem, a teraz, kiedy jestem tak blizki urzeczywistnienia mych pragnień, miałbym się wyrzec ich spełnienia? Nie, nie i jeszcze raz nie!
— To życzenie spełni się także bez waszego osobistego udziału. Duch ludzki powinien dążyć do wyższych celów, niż są te, które wy wytknęliście sobie, a serce ludzkie zdolne jest objąć świętsze i większe szczęście od tego, którego człowiek doznaje przez zaspokojenie najgorętszego uczucia zemsty.
— Wy, sir, myślcie sobie, jak chcecie, ale pozwólcie mnie pozostać również przy własnem mojem zdaniu!
— Trwacie więc przy odmowie?
— Nie mogę inaczej postąpić. Chodźcie na dół!
Nadzwyczajny rozwój tego wysoce uzdolnionego chłopca wbudził dlań we mnie wielkie zajęcie. Żałowałem, że z takim uporem nie porzuca swej krwawej myśli i wzruszony dziwnie naszą rozmową poszedłem za nim powoli.
Na dole przywitałem najpierw swego dzielnego Swallowa, a potem dopiero przystąpiłem do zgromadzenia, które stało dokoła przywiązanego do drzewa Paranoha. Naradzano się nad tem, jaki rodzaj śmierci należałoby wybrać dla jeńca.
— Zdmuchnąć trzeba bezwarunkowo tego łotra, jeśli się nie mylę — rzekł Sam Hawkens — ale tej przykrości nie mógłbym wyrządzić mojej Liddy, żeby miała ten wyrok wykonać, jak sądzę.
— Umrzeć musi, tak musi być! — potwierdził Dick Stone, potrząsając głową. — Ucieszę się bardzo, gdy go zobaczę na gałęzi, gdyż nie zasłużył na nic innego. Co wy na to, sir?
— Dobrze! — rzekł Old Firehand. — Ale nie wolno tego naszego pięknego miejsca plamić krwią tego potwora. Nad Beeforkiem pomordował on moich najbliższych, tam też poniesie karę. Miejsce, które słyszało moją przysięgę, ujrzy także jej spełnienie.
— Pozwólcie, sir! — wtrącił Stone — Na co ja tego oskalpowanego biało-czerwonego wlokłem aż tutaj daremnie? Czy sądzicie, że mi to sprawi przyjemność, jeśli oddam za to bronzowym skórom moją czuprynę?
— Jakie jest zdanie wodza Apaczów, Winnetou? — zapytał Old Firehand, pojmując słuszność tego zarzutu.
— Winnetou nie obawia się strzał Ponków; ma już za pasem skórę tego psa Atabasków i darowuje ciało jego białemu bratu.
— A wy? — zwrócił się pytający do mnie.
— Uporajcie się z nim krótko! Nikt z was nie boi się chyba Indyan, ale ja uważani za zbyteczne narażać się na niebezpieczeństwo i zdradzenie naszego miejsca pobytu.
— Wy możecie tu zostać, sir, i pilnować swojej sypialni — radził Harry, ruszając ramionami z niewyraźnem uczuciem. — Co do mnie, to domagam się bezwarunkowo wykonania wyroku na tem samem miejscu, na którem leżą ofiary mordercy. Los popiera moje żądanie tem, że wydał go w nasze ręce tu, a nie gdzieindziej. To, czego żądam, winien jestem tym, na których grobie wypowiedziałem przysięgę, że nie spocznę, dopóki nie będą pomszczone.
Ja odwróciłem się bez odpowiedzi.
Jeniec stał wyprostowany, oparty o drzewo. Pomimo bolu, jaki musiały mu sprawiać więzy, wrzynające się w ciało i pomimo poważnego znaczenia, jakie miała dla niego ta narada, nie zadrgała ani jedna zmarszczka wiekiem i namiętnościami pooranej jego twarzy. W jego odstraszających rysach wypisana była cała historya jego życia, a widok nagiej, krwawo mieniącej się, czaszki podnosił złe wrażenie, które już sam ten człowiek wywierał niewątpliwie nawet na nieuprzedzonym widzu.
Po dłuższej naradzie, w której ja nie wziąłem udziału, krąg się rozwinął, a myśliwi zaczęli wybierać się w drogę.
Wola chłopca przecież zwyciężyła. Wobec tego stanu sprawy nie mogłem pozbyć się myśli, że z tego wyniknie jakieś nieszczęście. Old Firehand przystąpił do mnie i położył rękę na mem ramieniu.
— Pozwólcie, żeby to odbyło się swoim trybem, sir, i nie przykładajcie fałszywej miary do rzeczy, nieskrojonych wedle waszego szablonu tak zwanego wykształcenia.
— Nie pozwalam sobie na sąd o waszem postępowaniu, sir. Zbrodnia musi być ukarana, to słuszne, ale nie gniewajcie się na mnie, jeśli do wykonania wyroku niczem się nie przyczynię. Idziecie nad Beefork?
— Tak. Ponieważ wy nie chcecie się do tego mieszać, cieszę się przeto, że będę tutaj miał komu powierzyć bezpieczeństwo obozu.
— Nie moja będzie wina, jeśli się zdarzy coś, czego sobie nie życzymy, sir. Kiedy wrócicie?
— Trudno oznaczyć napewno. To zależy od tego, co tam zastaniemy. A zatem bądźcie zdrowi i miejcie oczy otwarte!
Po tych słowach przystąpił do tych, którzy mieli mu towarzyszyć podczas przeprowadzania jeńca na miejsce skazania. Odwiązano go od drzewa, a kiedy powrócił Winnetou, który był wyszedł zobaczyć, czy przejście bezpieczne i doniósł, że nie dostrzegł nic podejrzanego, wepchnięto Finneteyowi knebel w usta i wszyscy ruszyli ku wylotowi doliny.
— Czy biały mój brat zostaje? — spytał Apacz, zanim się przyłączył do orszaku.
— Wódz Apaczów zna moje myśli, wobec tego usta nie potrzebują ich wyjawiać.
— Mój brat jest ostrożny, jak noga, zanim wstąpi do wody, w której żyją krokodyle, ale Winnetou musi być z synem Ribanny, która zginęła z ręki Atabaski.
W warowni zostało tylko kilku myśliwców, a między nimi Dick Stone. Zawołałem ich do siebie i oznajmiłem, że chcę wyjść, aby przeglądnąć zarośla.
— Nie potrzeba, sir — rzekł Stone. — Na zewnątrz stoi warta i pilnie baczy na wszystko, a oprócz tego chodził Apacz na zwiady. Zostańcie tutaj i odpocznijcie. Robotę jeszcze wnet znajdziecie.
— O ile?
— No, czerwonoskórcy mają oczy i uszy i zauważą pewnie, że tam coś można pochwycić.
— Przyznaję wam zupełną słuszność, Dicku. Przypatrzę się dla tego, czy się co gdzie nie rusza. Wy pilnujcie tymczasem tego miejsca! Nie dam długo czekać na siebie.
Wziąłem sztuciec i wyszedłem. Warta zapewniła mnie, że nie widziała nic podejrzanego. Ja nauczyłem się jednak ufać tylko własnym oczom i przecisnąłem się przez rząd zarośli, aby poszukać śladów Indyan.
Tuż u wejścia do naszej kotliny spostrzegłem kilka ułamanych gałązek, a po dokładniejszem zbadaniu ziemi przekonałem się, że leżał tam człowiek, który przed odejściem starał się troskliwie zatrzeć i uniewidocznić odciski, porobione przez jego ciało na opadłych liściach i miękkiej ziemi.
Podsłuchano nas zatem i odkryto miejsce naszego pobytu, a każdej chwili mógł nastąpić napad. Przypuszczając jednak, że nieprzyjaciel zwróci głównie uwagę na Paranoha i jego eskortę, postanowiłem przedewszystkiem ostrzec Old Firehanda zawczasu i w tym celu udać się czemprędzej za idącym przedemną orszakiem.
Wydawszy warcie odpowiednie polecenie, puściłem się śladem naszych ludzi, którzy obrali drogę wzdłuż rzeki przeciwko jej biegowi. Tamtędy dostałem się wnet na miejsce naszych wczorajszych czynów. Przewidywania moje sprawdziły się. Ponkowie znaleźli zabitych, a po podeptanej trawie można było osądzić, że byli tu w znacznej liczbie, aby pozabierać zwłoki swych braci.
Nie doszedłem był jeszcze daleko poza to miejsce, kiedy natknąłem się na nowe ślady, które wychodziły z boku z zarośli i biegły dalej w tym samym kierunku, w którym udali się nasi myśliwcy. Podążyłem za nimi, ostrożnie wprawdzie, ale z jak największym pośpiechem. W ten sposób dotarłem w krótkim stosunkowo czasie do miejsca, gdzie Mankicila wpada do Beeforku.
Nie wiedząc, w której części tej doliny ma się odbyć egzekucya, musiałem zdwoić ostrożność i szedłem przez przypierające obok zarośla, patrząc na ślady tylko z boku.
Rzeczka skręcała tutaj i otaczała polanę, na której krzaki ustąpiły przed trawami, bujnie rozrosłemi. Na środku stała grupa jodeł balsamowych, a pod niemi siedzieli myśliwi, prowadząc ożywioną rozmowę. Jeniec przywiązany był do jednego z pni.
Wprost przedemną, najwyżej o trzy długości człowieka, wyglądało kilku Indyan z zarośli na polaną. Zrozumiałem w jednej chwili, że reszta poszła na prawo i na lewo, aby podsłuchanych otoczyć ze wszystkich stron i pozabijać w nagłym napadzie, albo zapędzić do wody.
Nie było ani chwili czasu do stracenia. Przyłożyłem sztuciec do ramienia i wypaliłem. W pierwszych sekundach były moje strzały jedynym hałasem, gdyż zarówno przyjaciół jak wrogów zaskoczyła niespodzianie ta przeszkoda w wykonaniu zamiaru. Potem jednak rozległ się okrzyk wojenny Indyan, chmura strzał wyleciała z zarośli, a polana pokryła się w jednej chwili wyjącymi, sapiącymi i krzyczącymi ludźmi, którzy zmagali się z sobą we wściekłych zapasach.
Prawie równocześnie z Indyanami wyskoczyłem z zarośli i ukazałem się w sam czas, aby powalić czerwonoskórca, który zamierzył się na Harrego. Chłopak zerwał się i podniósł pistolet, aby zastrzelić Paranoha, ale przeszkodził mu w tem Indyanin, który to zauważył. Zwróceni do siebie plecyma, lub oparci o drzewa, bronili się myśliwcy przed otaczającymi ich zewsząd dzikimi. Byli to sami wyszkoleni traperzy, którzy przeszli już niejedną ciężką przeprawę i nie znali trwogi, ale tu jasnem było, że będą musieli ulec, zwłaszcza że przedstawiali przedtem dla Indyan otwarty cel i prawie wszyscy byli zranieni.
Kilku bronzowych rzuciło się zaraz w pierwszej chwili do Paranoha, aby go z wiązów uwolnić, co im się też udało pomimo wysiłków Old Firehanda i Winnetou, których odepchnięto od niego. Silnym rzutem wyciągnął ten muskularny człowiek ręce w górę, aby puścić w ruch krew, zatamowaną wiązami, wyrwał tomahawk z ręki jednego ze swoich ludzi i zgrzytnął, uderzając na Winnetou:
— Chodź tu, ty psie z Pimo! Zapłacisz teraz za moją skórę!
Apacz, zagadnięty obelżywą nazwą swego plemienia, stanął do walki, ale już zraniony. Równocześnie jednak napadnięto nań z drugiej strony. Old Firehanda otoczyli całkiem nieprzyjaciele, a inni biali tak byli zajęci własną obroną, że o wzajemnej pomocy nawet mowy nie było.
Dłuższy opór byłby wobec tego stanu rzeczy głupotą i fałszywą ambicyą. To też zawołałem, ciągnąc Harrego przez krąg otaczających nas nieprzyjaciół:
— Do wody, ludzie, do wody!
I w następnej chwili uczułem, jak rozprysnęła się nademną.
Pomimo głośnej wrzawy dosłyszano mój okrzyk i kto wyrwać się zdołał, poszedł za moim przykładem. Fork był wprawdzie głęboki, ale wązki tak, że wystarczało kilka uderzeń wiosłami, aby się dostać na brzeg przeciwległy. Bezpiecznie tam jeszcze wcale nie było, dlatego zamierzałem przeciąć półwysep, utworzony przez Bee-Fork i Mankicilę, aby przez tę drugą rzekę potem przepłynąć i już skinąłem był na chłopca, żeby biegł za mną w tym kierunku, kiedy obok nas przemknął krzywonogi Sam w ociekającej wodą bluzie myśliwskiej i kłapiących mokassynach, rzucając chytrze małemi oczkami na nieprzyjaciół i zniknął jednym skokiem w zaroślach.
Natychmiast popędziliśmy za nim, gdyż celowość jego zamiaru była zbyt widoczna, iżbym się miał trzymać poprzedniego planu.
— Ojciec, ojciec! — zawołał Harry z trwogą. — Do niego; nie mogę go opuścić!
— Chodźcie tylko — napierałem, ciągnąc go naprzód. — Nie ocalimy go, jeśli mu się to już samemu nie udało!
Przedzierając się z jak największą chyżością przez gęstwinę, dostaliśmy się wkońcu znowu nad Beefork, a mianowicie powyżej tego miejsca, w którem wskoczyliśmy do wody. Wszyscy Indyanie ruszyli ku Mankicili. Gdy dostaliśmy się na drugą stronę, mogliśmy bezpiecznie iść dalej. Sam Hawkens jednak zawahał się widocznie.
— Czy widzicie tam strzelby? — zapytał.
— Indsmani porzucili je, zanim powskakiwali do wody.
— Hi! hi! hi! sir. To głupcy, skoro zostawili nam swoje pukawki, jeśli się nie mylę!
— Chcecie je zabrać? To niebezpieczne!
— Niebezpieczne? Sam Hawkens i niebezpieczeństwo!
W kilku szybkich skokach, przypominających kangura, pobiegł i pozbierał strzelby. Ja poszedłem oczywiście za nim i poprzecinałem cięciwy łuków, leżących w nieładzie na ziemi, przez co przynajmniej na czas jakiś stały się nie do użycia.
Nikt nie przeszkodził nam w tej czynności, gdyż czerwonoskórcy nie przypuszczali, żeby kilku ściganych odważyło się wrócić na pole walki. Hawkens trzymał strzelby przez czas jakiś na rękach, popatrzył na nie z politowaniem, a potem wrzucił wszystkie do wody.
— Ładne strzelby, sir, ładne! Ale szczury będą się w lufach chowały i nic im to nie zaszkodzi. Chodźcieno stąd, bo tu nieswojo, jeśli się nie mylę!
Ruszyliśmy najprostszą drogą na przełaj, aby jak najrychlej dostać się do „warowni.“ Nad Beeforkiem była tylko część Indyan, a ponieważ nas podsłuchano i dowiedziano się o miejscu naszego pobytu, przeto należało się spodziewać, że reszta skorzysta z nieobecności myśliwców celem napadu na nasz obóz.
Mieliśmy jeszcze dość wielką przestrzeń do przebycia, kiedy doleciał nas huk wystrzału od strony kotliny.
— Naprzód, sir! — zawołał Hawkens i przyśpieszył kroku.
Harry nie wymówił jeszcze ani słowa i parł naprzód z wyrazem trwogi na twarzy. Stało się tak, jak przepowiedziałem, a chociaż nie mogłem się teraz zdobyć na żadne wyrzuty, czułem, że Harry był także tego zdania.
Strzały się powtórzyły, wobec czego nie ulegało wątpliwości, że pozostali myśliwi walczyli z Indyanami. Pomoc była konieczna. To też mimo niedostępności gęstwiny przedarliśmy się wkrótce na dolinę, na którą wychodziło się z naszego „zamku“. Zdążaliśmy do punktu, położonego naprzeciwko wyjścia, gdzie znalazłem był poprzednio ślady Indyanina. Czerwonoskórcy leżeli zapewne ukryci na skraju lasu i blokowali stąd naszą wodną bramę. Musieliśmy ich zajść z tyłu, jeśli chcieliśmy osiągnąć jakiś skutek na korzyść oblężonych.
Wtem wydało mi się, że słyszę szmer, jak gdyby się ktoś prędko przeciskał przez zarośla. Na mój znak cofnęliśmy się w ukrycie, czekając na ukazanie się tych, którzy szmer wywołali. Jak wielka była nasza radość, kiedy ujrzeliśmy Old Firehanda, Winnetou i dwu innych strzelców, wynurzających się z gąszczu. Uniknęli zatem pościgu, a chociaż Harry nie wyraził swej radości w zbyt głośnych słowach, to jednak zauważyłem ją w jego twarzy. To przekonało mię, iż ten chłopak zdolny jest do uczuć potężnych, a ta okoliczność pogodziła mię z nim.
— Czy słyszeliście strzały? — spytał Old Firehand gorączkowo.
— Tak — odrzekłem.
— To chodźcie! Musimy naszym pośpieszyć na pomoc. Chociaż bowiem wejście jest tak ciasne, że jeden człowiek obroni je z łatwością, to przecież nie wiemy, co się tam stało.
— Nic się nie stało, sir, jeśli się nie mylę — rzekł Sam Hawkens. — Czerwonoskórcy odkryli nasze gniazdo i położyli się przed niem, aby się dowiedzieć, co wymyślimy. Bill Bulcher, który stoi na warcie, dał im pewnie trochę ołowiu.
— Być może, że tak jest, ale musimy mimoto tam pójść, aby się upewnić. Należy także wziąć to na uwagę, że nasi prześladowcy zjawią się niebawem tutaj, a wtedy będziemy mieli do czynienia z podwójną liczbą Indyan.
— Cóż się stanie z naszymi ludźmi, którzy się rozprószyli po walce? — wtrąciłem ja.
— Hm, tak! Potrzebujemy każdej ręki. Żadnej nam się wyrzekać nie wolno. W pojedynkę wejścia zdobyć nie można. Zobaczymy zatem, czy się jeszcze kto z naszych nie znajdzie.
— Moi biali bracia zostaną tutaj, a Winnetou pójdzie zobaczyć, na którem drzewie wiszą skalpy Ponków — odezwał się wódz Apaczów.
Zanim zaś zdołano odpowiedzieć na tę propozycyę, odszedł, a my mimowoli musieliśmy zgodzić się na to. Usiedliśmy więc, by zaczekać na jego powrót. Podczas tego udało nam się rzeczywiście ściągnąć do siebie jeszcze dwu ze zbiegłych naszych ludzi. Oni usłyszawszy wystrzały, pospieszyli także na pomoc. Dzięki temu, że wszyscy obraliśmy najkrótszą drogę przez las, zeszliśmy się szczęśliwie, a chociaż nie było między nami ani jednego bez rany, wierzyliśmy jeszcze, że wydostaniemy się szczęśliwie z tego niebezpiecznego położenia. Było nas przecież dziesięciu, liczba, która przy energicznem współdziałaniu mogła czegoś dokazać.
Minęło sporo czasu, zanim Winnetou powrócił. Gdy nadszedł, ujrzeliśmy świeży skalp za jego pasem. „Zdmuchnął“ więc pocichu Indyanina, wobec czego nie mogliśmy tu już dłużej pozostać, gdyż Ponkowie niewątpliwie zauważyli śmierć jednego ze swoich i poznali zaraz, że jesteśmy za nimi.
Za radą Old Firehanda mieliśmy utworzyć linię, równoległą do pasma zarośli, wpaść na tyły nieprzyjaciela i wyrzucić go z jego kryjówki. W tym celu rozdzieliliśmy się, a uczyniwszy strzelby, przemokłe w kąpieli, znów zdolnemi do użytku, ruszyliśmy naprzód. W kilka minut huknęło dziewięć rusznic jedna za drugą. Każda kula położyła trupem człowieka, a głośne wycie przestraszonych zasadzką Indyan napełniło powietrze.
Ponieważ linia nasza rozciągała się dość szeroko, a strzały padały co chwila nanowo, uważali dzicy liczbę naszą za znacznie większą, niżeli była w istocie i rzucili się do ucieczki. Zamiast jednak udać się na otwartą dolinę, gdzie ciała ich przedstawiałyby cel pewny, przebili się pomiędzy nami, zostawiając poległych na miejscu.
Pełniący straż Bill Bulcher jeszcze zawczasu zauważył, że zbliżają się czerwonoskórcy i cofnął się w porę do „warowni“. Oni puścili się za nim, ale wrócili po kilku strzałach, danych do nich przez Bulchera i Stone’a, który zaraz nadbiegł i zajął stanowisko w ciasnem wejściu skalnem. Potem usadowili się w zaroślach, z których wypędziliśmy ich teraz.
Obaj wymienieni siedzieli wciąż jeszcze w bramie wodnej, gdyż bali się wystawiać na niebezpieczeństwo przed naszem ukazaniem się. Gdyśmy się zjawili, przybiegli do nas razem z resztą pozostałych i wysłuchali sprawozdania o naszych przygodach.
W tej chwili zadudniło z boku, jak gdyby nadbiegała trzoda dzikich bawołów. Natychmiast wskoczyliśmy w zarośla i przygotowaliśmy się do strzału. Jakież jednak było nasze zdziwienie, kiedy ujrzeliśmy gromadę koni, a na jednym z nich człowieka w myśliwskiem ubraniu, którego rysów nie poznaliśmy na razie z powodu krwi, ściekającej mu z rany na głowie. Miał także kilka ran na ciele i widać było po nim, że nie znajdował się w położeniu, godnem zazdrości.
Wtem właśnie miejscu, gdzie stała zazwyczaj warta, zatrzymał się i jak gdyby się za nią oglądnął. Nie zauważywszy jej, potrząsnął głową, ruszył dalej i zeskoczył z konia przed bramą wodną. Wtem dał się tuż obok mnie słyszeć głos Sama:
— Niech mnie obedrą ze skóry i wypatroszą jak gruboogońca, jeżeli to nie Will Parker. Tak ładnie nikt inny z konia nie spada, jak ten człowiek, jak sądzę!
— Masz słuszność, stary coonie! To Will Parker, greenhorn... pamiętasz jeszcze, Samie Hawkens? Will Parker greenhorn, hahaha! — A kiedy i my wyszliśmy z zarośli, zawołał:
— Błogosławione oczy moje. Oto są wszystkie skoczki, które razem z synem mojej matki tak walecznie pędziły przed czerwonoskórcami! No, sir, nie bierzcie mi tego za złe, ale czasem biegać bardziej warto, aniżeli co innego czynić.
— Wiem o tem, człowiecze, ale powiedz, co znaczą te konie? — spytał Old Firehand.
— Hm! Pomyślałem sobie, że czerwoni raczej wszędzie będą szukali starego Parkera, aniżeli we własnym obozie. Toteż udałem się najpierw do owej doliny, ale tam już nic nie znalazłem. Wobec tego greenhorn — słyszysz, Samie Hawkens — ha! ha! ha! poszedł do „couch“, gdzie ukryte były konie. Ptaszki wyleciały i zostawiły tylko dwu przy koniach, aby mi dali swe skórki. Stało się wedle ich woli. Była to ciężka robota, powiadam, przysporzyła mi kilka dziur w skórze, ale Will Parker sądził, że sprawi uciechę czerwonym, jeśli pomoże im do pozbycia się koni. Liche szkapy wygnałem na preryę, a dobre wierzchowce tu przyprowadzam.
— Hm, dobrześ zrobił!— zawołał Dick Stone z podziwu nad bohaterstwem mówiącego.
— Pewnie, że dobrze — odrzekł Will Parker. — Skorośmy zabrali konie łucznikom, to będą musieli zginąć nędznie. Ale tu leży trzech z nich! Aha, więc byli tutaj i dla tego było w couch tak pusto. Przypatrzcie się temu gniademu, sir! Koń, jak tytoń, zapewne należał do wodza!
— Którego tak pięknie wyprowadziliśmy na wolne powietrze — zżymał się mały Sam. — Popełniliśmy głupstwo nie do darowania, jak sądzę.
Old Firehand nie słyszał tego zarzutu, bo przystąpił był do gniadosza i przypatrywał mu się wzrokiem, pełnym zachwytu.
— Kapitalny koń — zwrócił się do mnie. — Gdyby mi dano do wyboru jego albo Swallowa, to nie wiem, czybym wziął Swallowa, czy tego.
— Winnetou rozmawia z duszą konia i słyszy tętno żył jego i wybrałby Swallowa — rozstrzygnął Apacz.
Wtem świsnął ostry syk i strzała uderzyła w ramię Sama Hawkensa, ale zsunęła się po sztywnej jak deska bluzie na ziemię, a w tej chwili zabrzmiało ogłuszujące „ho-ho-hi!“ Pomimo tej wojowniczej demonstracyi nie pokazał się nikt z czerwonoskórych, a Sam rzekł, podnosząc strzałę i przypatrując się jej:
— Hihihi! Bluzę Sama Hawkensa miał przebić taki pręcik! Przez trzydzieści lat kładłem łatę na łacie i siedzę w tem, jak San Jago na łonie Abrahama, jeśli się nie mylę.
Nie słyszałem już dalszego ciągu ody do bluzy myśliwskiej, gdyż skoczyliśmy natychmiast w zarośla, aby stamtąd odpowiedzieć na to nieprzyjazne pozdrowienie. Gdybyśmy byli chcieli cofnąć się do twierdzy, byłoby to z powodu ciasnoty tak długo trwało, że nie zasłonięci niczem zostalibyśmy wystrzelani jeden po drugim, a nawet koni bylibyśmy z sobą nie wzięli, gdyż przeprowadzenie przez wązkie skalne zakręty byłoby nas zbyt długo zatrzymało. Z tego zaś, że nieprzyjaciele odrazu nie uderzyli, można było napewno sądzić, że jeszcze się w dość znacznej liczbie nie zgromadzili i nie odszukali zabranej im przezemnie i przez Sama broni, albo przynajmniej nie uczynili jej zdatną do użytku.
Cały zgiełk był tylko oznajmieniem wojennej odwagi Indyan, gdyż, chociaż wdarliśmy się daleko w zarośla, nie zobaczyliśmy żadnego. Cofnęli się widocznie czemprędzej, by zaczekać na posiłki, a nas ten nieszkodliwy wypadek pouczył o tyle, że nie zostaliśmy już dłużej na miejscu, lecz cofnęliśmy się pod osłonę kotliny.
Jeden z myśliwych, który w wyprawie udziału nie wziął, a więc nie był zmęczony, poszedł na wartę, inni zaś opatrzyli swoje rany i zabrali się do jedzenia, albo wypoczywali.
Przy ognisku, które tworzyło miejsce zebrania dla wszystkich, pragnących się wygadać, panowało wielkie ożywienie. Każdy z siedzących dokoła czuł potrzebę opowiedzenia tego, czego dokonał i wygłoszenia swojego zdania. Wszyscy myśleli, że niema powodu obawiać się dzikich. Liczba zdobytych skalpów była znaczna, przygoda przebyta zwycięzko, a żadna z ran nie okazała się niebezpieczną. W dodatku zdawało się, że miejsce pobytu jest zupełnie bezpieczne. Postarano się o dostateczne zapasy żywności i amunicyi, wobec tego nieprzyjaciel mógł sobie oblegać wejście, jak długoby mu się podobało, albo walić łbem o sterczące dokoła skały.
Old Firehand podzielał także to zdanie, tylko Winnetou zapatrywał się na sprawę inaczej, bo leżał opodal przy swoim koniu, pogrążony w głębokiem i poważnem zamyśleniu.
— Oko mego czerwonego przyjaciela patrzy ponuro, a czoło jego pokryte zmarszczkami obawy. Jakie myśli nurtują w jego sercu? — zapytałem go.
— Wódz Apaczów widzi śmierć, wdzierającą się wejściem, a zgubę schodzącą z gór. Dolina płomienieje od ognia, a woda czerwieni się od krwi zabitych. Winnetou mówi z Wielkim Duchem. Oko białych oślepło od nienawiści, a ich rozum ustąpił miejsca uczuciom zemsty. Paranoh przyjdzie i zabierze skalpy myśliwców, ale Winnetou stoi gotów do walki i zanuci pieśń śmierci nad trupami nieprzyjaciół.
— Jak może Ponka wstąpić na dolinę naszych myśliwych? Nie dostanie się przez bramę.
— Mój brat wygłasza słowa, w które sam pewnie nie wierzy. Czy jedna strzelba potrafi wstrzymać taką liczbę nieprzyjaciół, skoro przedrą się przez przesmyk?
Miał słuszność. Przed niewielką liczbą nieprzyjaciół mógł jeden obronić przesmyk, ale nie przed taką zgrają jak ta, którą mieliśmy naprzeciwko siebie. Chociażby bowiem wdzierała się za każdym razem tylko jedna osoba, to przecież tylko jedna mogła przeciwko niej występować, a jeśliby naciśnięto z tyłu, to poległoby kilku pierwszych, ale reszta niezawodnie przedostałaby się do „warowni“.
Przedstawiłem te wątpliwości Old Firehandowi, on zaś odparł:
— Jeśli się ośmielą, to z łatwością zdołamy ich pozdmuchiwać, gdyż będą przechodzili przez parów.
I to było podobne do prawdy, musiałem więc tem się zadowolnić, chociaż wiedziałem, że drobnostka mogła tę pewność obalić.
Gdy zapadł wieczór, zdwojono oczywiście czujność, a chociaż ja na własne życzenie miałem stanąć na straży dopiero o świcie, kiedy to Indyanie najchętniej przedsiębiorą napady, nie mogłem się uspokoić i byłem gotów na wszelki wypadek.
Cicho i spokojnie zaległa noc nad doliną. Na przodzie płonęło ognisko, rzucając dokoła światło. Swallow, który w otoczeniu gór mógł się swobodnie poruszać, pasł się w ciemnem tle kotliny. Podszedłem ku niemu aż pod stromo wznoszące się skały. Popieściwszy się z nim jak zwykle, chciałem się już oddalić, kiedy przyciszony łoskot zwrócił moją uwagę.
Koń podniósł także głowę w górę. Ponieważ najlżejszy oddech mógł zdradzić naszą obecność, przeto pochwyciłem go za rzemień i nakryłem mu dłonią rozwarte już pod wpływem podejrzenia nozdrza. My na dole byliśmy niewidoczni, ja jednak mogłem z dołu rozpoznać na tle nieba każdy przedmiot i z natężeniem szukałem przyczyny, dla której kamień oderwał się i spadł na dół.
W pierwszych chwilach po upadku kamienia nie zauważyłem nic nadzwyczajnego. Prawdopodobnie usłyszano także na górze szmer, wywołany upadkiem kamienia i czekano przez chwilę, by się przekonać, czy nie zwróciło to czyjej uwagi.
Zapatrywanie to było słuszne, gdyż już po kilku chwilach spokoju ujrzałem naprzód kilka postaci, odrywających się od krawędzi skały i schodzących na dół, a potem cały szereg Indyan, jak jeden po drugim wychodzili na grzebień wyżyny, a potem ostrożnym krokiem spuszczali się za pierwszym, obeznanym widocznie nadzwyczaj dobrze z miejscowością. Przewodnik potrzebował już tylko dwu minut, aby się dostać na dno doliny.
Gdybym był wziął sztuciec z sobą, byłbym z łatwością sprzątnął go wystrzałem, a zarazem dał sygnał na alarm. Ten pierwszy Indyanin prowadził pochód, a reszta nie byłaby się odważyła bez niego ani na krok dalej wobec niebezpiecznego terenu. Niestety miałem tylko rewolwery za pasem, które nie nadawały się do strzału na większą odległość.
Gdybym był zaalarmował obóz wystrzałem z rewolweru, byliby nieprzyjaciele i tak już na dole, zanim byłaby pomoc nadeszła, a ja znalazłbym się był w bardzo niebezpiecznem położeniu. Gdybym był nawet chciał cofnąć się, byłbym musiał opuścić miejsce, osłonięte krzakami i wystawić się na kule czerwonoskórych.
Paranoh — gdyż on niewątpliwie prowadził — który nie poraz pierwszy szedł widocznie tą drogą, znajdował się właśnie w pobliżu skalnego wyskoku, który musiał okrążyć. Gdybym się tam dostał przed nim — pomyślałem sobie — to on musiałby mi wpaść prosto na kulę. W tym celu postanowiłem wyleźć pod górę. Ukryty za głazem mogłem stawić czoło im wszystkim i zabijać, w miarę jakby nadchodzili, jednego po drugim.
Zaledwie zrobiłem krok naprzód, padł strzał w stronie bramy wodnej, a po nim nastąpiło kilka innych. Pojąłem natychmiast spryt Indyan, którzy przypuścili pozorny atak do bramy, aby uwagę naszą odwrócić od właściwego niebezpieczeństwa. Ze zdwojonym pośpiechem piąłem się więc w górę i byłem już tak blizko głazu, że niewiele brakowało, żebym go ręką dosięgnął, kiedy nagle rozluźniony gruz skalny obsunął się podemną, wskutek czego runąłem głową w dół, lecąc z kamienia na kamień i od wyskoku do wyskoku drogą, którą wyszedłem w górę. Na dole utraciłem na kilka chwil przytomność.
Kiedy znów myśli zebrałem i otworzyłem oczy, zobaczyłem pierwszych Indyan już tylko o kilka kroków od siebie. Na ten widok zerwałem się pomimo strasznych stłuczeń, wypaliłem z rewolwerów kilkakrotnie do ciemnych postaci, wskoczyłem na Swallowa i pocwałowałem do ogniska, nie chcąc dzielnego konia narazić na niebezpieczeństwo.
Ponkowie zauważywszy, że ich jednak spostrzeżono, wydali okrzyk wojenny i puścili się za mną w tym porządku, jak jeden za drugim dostał się na dno doliny.
Zeskoczywszy z konia w obozie, nie zastałem w nim myśliwców. Zgromadzili się byli koło wejścia i ruszyli właśnie w stronę moich wystrzałów. Przyjęli mnie skwapliwemi pytaniami.
— Indyanie idą — zawołałem — prędzej do grot!
Był to jedyny środek ocalenia się od zguby, która nam groziła niechybnie wskutek przewagi Indyan. W jaskiniach byliśmy bezpieczni i mogliśmy się stamtąd nie tylko opierać Ponkom, lecz wystrzelać ich do ostatniego. Toteż pośpieszyłem jeszcze podczas okrzyku do przeznaczonego dla mnie buduaru, ale już było zapóźno.
Czerwonoskórcy ruszyli za mną natychmiast i wbrew zwyczajowi, nie czekając, aż się wszyscy zgromadzą, uderzyli na myśliwych, dla których nagłe pojawienie się Indyan było taką niespodzianką, że zaczęli odpierać ciosy nieprzyjaciół dopiero wówczas, kiedy ci bronią już nad ich głowami wywijali.
Byłbym jeszcze może dostał się do mojej kryjówki, gdybym był nie ujrzał Harrego, Old Firehanda i Winnetou, obskoczonych przez Ponków. Musiałem oczywiście rzucić się im na pomoc.
— Precz, precz, pod skałę! — zawołałem, wpadając w kłąb tak, że napastnicy stracili na chwilę pewność siebie i zrobili nam miejsce do przejścia pod pionowo wznoszącą się skałę, gdzie mieliśmy plecy zabezpieczone.
— Czy tak musi być, jeśli się nie mylę? — zawołał ku nam jakiś głos ze skalnej szczeliny właśnie tak szerokiej, że jeden człowiek mógł się w nią wcisnąć. — Wobec tego zdradzono starego trapera, Sama Hawkensa!
Chytry westman był jedynym, który zachował przytomność umysłu i tych kilka sekund wyzyskał na to, by ukryć się w szparze. Niestety spełzły jego usiłowania na niczem, gdyż to miejsce właśnie, w którem się ukrył, my obraliśmy sobie za cel. Mimoto wyciągnął pośpiesznie rękę po Harrego i pochwycił go za ramię.
— Niech mały sir wejdzie do tej nory, jak sądzę; jest właśnie miejsce dla niego.
Czerwonoskórcy oczywiście ruszyli za nami i runęli na nas z dziką zajadłością. Na szczęście mieli myśliwi wszelką broń przy sobie, gdyż przygotowali się byli do odparcia owego pozornego ataku. Co prawda w walce na blizką odległość stały się strzały zupełnie nie użyteczne, ale tem skuteczniej szalał topór wojenny wśród dzikich.
Tylko Hawkens i Harry robili użytek z broni palnej. Pierwszy nabijał, a drugi strzelał tak, że ogień wybuchał ze szczeliny pomiędzy mną a Old Firehandem.
Była to walka dzika, przerażająca, jakiej wyobraźnia nie zdoła sobie odmalować. Ognisko rzucało migotliwe, ciemno płonące, blaski na przód doliny, na której rysowały się grupy walczących jak wyszłe z piekła, rozszarpujące się, demony. Poprzez wycie Indyan dolatywały nas zachęcające okrzyki traperów i krótkie, ostre, trzaski strzałów rewolwerowych. Zdawało się, że ziemia drży pod tupotem nóg zmagających się z sobą nieprzyjaciół.
Nie było już żadnej wątpliwości, że będziemy zgubieni. Ilość Ponków była zbyt znaczna, iżbyśmy się mogli jej oprzeć. Zwrotu na naszą korzyść nie należało się także spodziewać, zarówno jak możności przebicia się; to też każdy miał przekonanie, że wkrótce przestanie się zaliczać do żyjących. Ale nie chcieliśmy ginąć bezczynnie. Chociaż więc poddaliśmy się nieuniknionemu losowi, broniliśmy się ze wszystkich sił i z tą zimną krwią, która daje białemu tak wielką przewagę nad czerwonym mieszkańcem stepów amerykańskich.
Wśród tych krwawych zapasów przypomniałem sobie rodziców, których zostawiłem w ojczyźnie, którzy nie mieli otrzymać żadnej wiadomości o synie. Przyszło mi na myśl... lecz nie, odrzuciłem wszystkie myśli, gdyż chwila obecna wymagała największego fizycznego wysiłku i przytomności umysłu.
Nie mogłem odżałować, że nie miałem sztućca przy sobie! Ja przewidziałem to nieszczęście, radziłem, ostrzegałem, a teraz musiałem pokutować za błędy drugich. Porwała mnie nieodczuwana dotąd złość i gorycz, która zdwoiła moje siły. Z takim naciskiem władałem tomahawkiem, że ze szczeliny zabrzmiało dla mnie uznanie.
— Dobrze tak, sir, dobrze! Sam Hawkens i Old Shatterhand bardzo przystają do siebie, jak sądzę. Szkoda, że nas zdmuchną. W przeciwnym razie bylibyśmy razem zdobyli jeszcze niejedną szczurzą skórkę, jeśli się nie mylę.
Walczyliśmy w milczeniu, nie wydając głosu z siebie. Była to praca spokojna, ale tem straszliwsza, a słowa małego łowcy zabrzmiały całkiem wyraźnie. Usłyszał je i Will Parker, bo zawołał pomimo ran, odniesionych wczoraj, wodząc do koła siebie odwróconą strzelbą:
— Samie Hawkens, popatrzno tu, jeśli chcesz widzieć, co trzeba robić. Dalej z dziury! Powiedz, czy greenhorn, ha! ha! ha! Will Parker greenhorn, słyszysz. Hawkens? Patrz, czy greenhorn się czegoś nauczył!
Zaledwie o dwa kroki od mej prawej ręki stał Old Firehand. Sposób, w jaki oburącz grzebał w ciałach cisnących się doń przeciwników, wzbudził we mnie najwyższy podziw. Cały zbryzgany krwią opierał się o mur skalisty. Długie siwe włosy zwisały mu z głowy w pozlepianych krwią kosmykach, rozstawione nogi wparły się w ziemię jak wrosłe, w prawej pięści trzymał ciężki topór, a w lewej lekko zakrzywiony nóż i odbijał od siebie potężnie walących się nań nieprzyjaciół. Był jeszcze bardziej odemnie pokryty ranami, ale żadna nie sprowadziła była jeszcze jego upadku, dlatego od czasu do czasu musiałem zwracać oczy na jego bohaterską postać.
Wtem powstał ruch w kłębie czerwonoskórych i ukazał się Paranoh, torując sobie drogę przez zwartą masę walczących. Zaledwie dostrzegł Old Firehanda, zawołał:
— Nareszcie mam cię! Pomyśl o Ribannie i giń!
Chciał mnie minąć i rzucić się na Old Firehanda, lecz ja porwałem go za ramię i zamachnąłem się do śmiertelnego ciosu. Poznawszy mnie, odskoczył, a mój tomahawk przeciął powietrze.
— Ty także? — ryknął. — Ciebie muszę dostać żywego w swe ręce!
Przebiegł obok mnie, podniósł pistolet i wypalił, zanim ja zdołałem powtórzyć cios toporem. Old Firehand rozkrzyżował ręce w powietrzu, rzucił się potężnym kurczowym skokiem w sam środek nieprzyjaciół i runął, nie wydawszy głosu z siebie.
Wydało mi się, jak gdyby mnie kula przeszyła piersi, tak wstrząsnął mną upadek bohatera. Powaliłem Indyanina, z którym walczyłem i miałem już uderzyć Paranoha, kiedy ujrzałem, jak ciemna jakaś postać, przeciskając się wężowym ruchem przez nieprzyjaciół, wyprostowała tuż przed mordercą swoje gibkie członki i rzekła:
— Gdzie jest płaz Atabasków? Tu stoi wódz Apaczów, Winnetou, by pomścić śmierć swego białego brata!
— Ha, ten pies Pimo! Idź do dyabła!
Więcej już nie słyszałem. To, co się przed memi oczyma działo, tak dalece zajęło moją uwagę, że zapomniałem o własnej obronie. Pętlica okręciła mi się o szyję, nastąpiło szarpnięcie, a równocześnie uczułem druzgoczące uderzenie w głowę i straciłem przytomność.
Gdy przyszedłem do siebie, było zupełnie ciemno i cicho dokoła mnie. Namyślałem się napróżno, jakim sposobem dostałem się w tę ciemność. Palący ból głowy przypomniał mi nareszcie, że mię uderzono, a szczegóły minionej walki zaczęły się szeregować w dokładny obraz. Nie tylko ból głowy mi dolegał, nie mniej cierpiałem z powodu ran i ucisku więzów, które z wyrafinowaną siłą nałożono mi na ręce i nogi, że wpiły mi się głęboko w ciało, czyniąc mnie niezdolnym do żadnego ruchu.
Wtem usłyszałem obok siebie szmer, jak gdyby się ktoś obok mnie otrząsał.
— Czy tu jest ktoś jeszcze?
— Hm, pewnie! Ten człowiek tak się pyta, jak gdyby Sam Hawkens był nikim, jeśli się nie mylę.
— To wy, Samie? Powiedzcież na wszystko w świecie, gdzie my jesteśmy!
— Tak, dość znośnie pod dachem. Wsadzili nas do jaskini na skóry, które zakopaliśmy tak ładnie. Nie znajdą ani jednej, powiadam, że ani jednej!
— A co z tamtymi?
— Ujdzie, sir. Old Firehanda zdmuchnęli, Dicka Stone’a zdmuchnęli, Willa Parkera zdmuchnęli — to był przecież greenhorn, hi! hi! hi! grenhorn, powiadam, ale nie chciał w to wierzyć, jeśli się nie mylę — Bill Bulcher zdmuchnięty, Harry Korner zdmuchnięty, wszyscy, wszyscy zdmuchnięci, tylko wy się jeszcze palicie, Apacz i mały sir troszkę żyje, jeśli się nie mylę, a stary Sam... może jego także całkiem nie zgasili, hi! hi hi!
— Czy wiecie napewno, że Harry żyje? — zapytałem skwapliwie.
— Czy sądzicie, że taki stary skalper nie pamięta tego, co widział? Wsadzili go tu obok nas do drugiej dziury, a z nim razem waszego czerwonego przyjaciela. Chciałem się także tam dostać, lecz nie udzielono mi audyencyi, o ile mi się zdaje.
— A co z Winnetou?
— Dziura przy dziurze, sir! Jeśli się stamtąd dostanie, będzie wyglądał jak ta stara bluza, w którą tak ostrożnie owinęli Sama Hawkensa. Łata na łacie i plama na plamie!
— O wydostaniu się chyba i mowy niema. Ale jak wzięli go żywcem?
— Zupełnie tak, jak was i mnie. Bronił, się jak pohaniec... hm, to także sztuczka, jeśli się nie mylę. Wolał zginąć, niźli dać się przypiekać na palu, ale nic nie pomogło; powalono go i omal nie rozdarto na dwoje. Wy nie bardzo chcecie się wydobyć stąd? Sam Hawkens ma do tego wielką ochotę, jak mi się zdaje.
— Co znaczy ochota, skoro to niemożliwe.
— Niemożliwe? Hm, to brzmi całkiem tak, jak u Willa Parkera! Czerwoni to poczciwi ludzie, bardzo poczciwi ludzie, bardzo poczciwi, zabrali wszystko staremu coonowi, wszystko: pistolet, fajkę... hi! hi! hi! Zdumieją się, gdy powąchają: pachnie całkiem jak skunk! Będzie się im właśnie bardzo podobało. Liddy także poszła do dyabła... biedna Liddy. Który szakal weźmie ją teraz! Kapelusz i czepek... zdziwi ich ten skalp, hi! hi! hi! Kosztował mnie trzy grube wiązki skórek bobrowych, w Dekamie, jak wiecie. Ale nóż zostawili Samowi Hawkensowi; jest w rękawie. Wetknął go tam ten stary niedźwiedź, skoro tylko zmiarkował, że się skończyła kwatera w szczelinie.
— Macie nóż jeszcze? Nie wydobędziecie go chyba.
— Ja także tak sądzę. Musicie cokolwiek pomóc synowi mojej matki!
— Zaraz przyjdę. Zobaczymy, co się da zrobić w tej sprawie.
Nie zacząłem się jeszcze toczyć ku niemu, którym to ruchem jedynie mogłem się do niego zbliżyć, kiedy otworzono drzwi i wszedł Paranoh z kilku Indyanami. Trzymał w ręku żagiew tak, że światło jej padało na nas. Nie starałem się udawać nieprzytomnego, ale nie spojrzałem nań wcale.
— A więc mamy cię nareszcie! — zgrzytnął do mnie. — Byłem ci winien drobnostkę, ale teraz nie będziesz się uskarżał. Czy znasz to?
Przysunął mi skalp przed oczy, ten sam, który mu Winnetou zabrał. Wiedział zatem, że ja pchnąłem go nożem. Apacz nie wyjawił mu tego, to było pewne, gdyż nie wątpiłem, że na każde zapytanie odpowie dumnem milczeniem, ale Finnetey mógł mnie owego wieczora zauważyć przy świetle ogniska, albo rzucić na mnie okiem podczas zderzenia się ze mną. Gdy mu nie odpowiedziałem, mówił dalej:
— Doznacie wszyscy tego uczucia, które ogarnia człowieka, kiedy mu skórę ściągną na uszy. Zaczekajcie tylko trochę, dopóki dzień nie nastanie. Uradujecie się moją wdzięcznością!
— Nie będziecie mieli wielkiej przyjemności — rzekł Hawkens, nie mogąc wytrzymać, żeby mu coś nie powiedzieć. — Ciekawym, jaką skórę ściągniecie Hawkensowi na uszy. Wszak moja jest już w waszych rękach. Zrobił ją hairdresser. Jak wam się podobała robota, stary Yambariko?
— Przezywaj sobie! Znajdziemy jeszcze na tobie dość skóry do obdarcia — rzekł i dodał po zbadaniu naszych więzów:
— Nie przypuszczaliście pewnie, że Tim Finnetey zna waszą łapkę na myszy. Ja byłem w dolinie, zanim jeszcze ten pies, Firehand, oby dusza jego była potępiona, słyszał coś o niej i wiedziałem także, żeście się tu wybrali.
Dobył noża i potrzymał drewniany trzonek przed oczyma Sama. Rzuciwszy okiem na wcięte tam litery, zawołał Hawkens:
— Fred Owins? Był zawsze łotrem! Życzę mu, żeby sam tego noża skosztował.
— Niema obawy, człowieku! On myślał, że się tajemnicą wykupi, ale to nic nie pomogło; zabraliśmy mu życie i skórę z głowy zupełnie tak, jak to z wami się stanie. Tylko u was będzie odwrotnie: najpierw skóra, a potem życie.
— Róbcie, co chcecie! Testament Sama Hawkensa gotowy. Zapisałem wam to, co nazywacie peruką, jeśli się nie mylę. Może wam się to przyda, hi! hi! hi!
Paranoh kopnął go i wyszedł otoczony swoimi towarzyszami.
Przez pewien czas nie wyrzekliśmy ani słowa i nie poruszaliśmy się wcale. Dopiero, gdy poczuliśmy się bezpiecznymi, zaczęliśmy się przewracać, dopóki nie zbliżyliśmy się całkiem do siebie. Jakkolwiek ręce moje mocno z sobą były związane, mimoto udało mi się wyciągnąć nóż z rękawa Sama i przeciąć nim więzy na rękach. To oswobodziło mu ręce, a w kilka chwil potem staliśmy prosto, nieskrępowani, przed sobą i nacieraliśmy pocierpłe od więzów członki.
— To słuszne, Samie Hawkens; nie jesteś widocznie tak zupełnie do niczego! — chwalił sam siebie chytry westman. — Siedziałeś już w niejednej matni, ale tak źle jeszcze nigdy nie było, jak dzisiaj. Ciekawym, jak uszy powyciągasz z tej czapki, jeśli sie nie mylę.
— Zobaczymy przedewszystkiem, co tam na dworze słychać, Samie!
— Ja też tak sądzę, sir, że to najpotrzebniejsze.
— A potem przedewszystkiem poszukamy broni. Wy macie nóż, ale ja jestem goły.
— Coś się już znajdzie!
Przystąpiliśmy do drzwi i rozsunęliśmy skóry, służące za portyerę.
Kilku Indyan wywlekało obu jeńców z sąsiedniej jaskini, a z obozu nadszedł Paranoh. Zrobiło się już dość jasno, dzięki temu mogliśmy objąć okiem całą dolinę. Niedaleko od bramy wodnej wdał się Swallow w awanturę z gniadym, zdobytym przez biednego Parkera, a widok tego zwierzęcia, tak serdecznie przezemnie ukochanego, kazał mi się wyrzec ucieczki pieszo, chociaż w mem położeniu była najwłaściwszą. Nieopodal pasł się grubokościsty, a wytrwały, człapak Winnetou, po którym trudno było poznać, ile był wart. Gdybyśmy zdołali byli przyjść w posiadanie jakiej broni, oraz dotrzeć do zwierząt, mogła się nam udać ucieczka.
— Czy widzicie co, sir? — prychał Sam.
— Co?
— Hm, tego starego tam, tarzającego się wygodnie w trawie?
— Widzę.
— I to, co tam się opiera o kamień?
— Również.
— Hi! hi! hi! Stawia staremu coonowi tak wygodnie pukawkę na drodze! Jeśli rzeczywiście nazywam się Sam Hawkens, to musi to być Liddy, jak sądzę, a worek z kulami pewnie ma także ten człowiek!
Nie zważałem zbytnio na radość starego, gdyż Paranoh zajął całą moją uwagę. Niestety nie zrozumiałem, co mówił do jeńców, i upłynęło sporo czasu, zanim od nich odszedł, ale usłyszałem jego ostatnie słowa, wymówione donośnie. One wystarczyły mi do wyjaśnienia sobie całej treści jego przemówienia.
— Przygotuj się, Pimo! Pal właśnie w ziemię wbijają, a ty — dodał, zwracając do Harrego wzrok, pełen nienawiści — przypieczesz się obok niego!
Dał znak swoim ludziom, żeby pojmanych zabrali na plac, gdzie Indyanie obsiedli znowu jasno płonące ognisko, i oddalił się potem w wyprostowanej, pełnej godności, postawie.
Teraz zależało wszystko od szybkiego działania, gdyż gdyby ich zawleczono w środek zgromadzenia, nie byłoby nadziei wydobycia ich stamtąd.
— Samie, czy wam można zaufać? — spytałem.
— Hm, nie wiem, skoro i wy nie wiecie. Musicie spróbować, jak mi się zdaje.
— Wy weźmiecie prawego, a ja lewego, a potem czemprędzej przeciąć rzemienie.
— A potem do Liddy, sir!
— Czyście gotowi?
Skinął głową z wyrazem, z którego przebijała się radość z powodu zamierzonego figla.
— A zatem do dzieła!
W cichych, lecz szybkich, skokach pobiegliśmy za Indyanami, wlokącymi jeńców, a chociaż z powodu ciężaru musieli być do nas zwróceni, udało nam się przecież dostać do nich niepostrzeżenie.
Sam powalił jednego tak dobrze wymierzonem pchnięciem, że ten padł bez wydania głosu z siebie, ja natomiast, będąc całkiem bezbronnym, wyrwałem drugiemu najpierw nóż z za pasa i przejechałem mu z taką siłą przez gardło, że zamierzony przezeń okrzyk wyszedł mu z gardła przez ranę jak charczenie, on sam zaś osunął się na ziemię.
Po kilku szybkich cięciach ujrzeli się jeńcy wolnymi zanim jeszcze wobec szybkiego przebiegu zdarzenia ktokolwiek zdołał coś zauważyć.
— Naprzód! Weźcie sobie broń! — zawołałem, widząc, że bez niej nie można myśleć o skutecznej ucieczce, zerwałem z zabitego przez siebie Indyanina worek z prochem i kulami i popędziłem za Winnetou, który zrozumiawszy położenie, nie pobiegł do bramy, lecz pomiędzy siedzących przy ognisku.
Jak w każdej chwili, w której idzie o śmierć i życie, człowiek jest inny niż zwykle, tak też myśl o tem, cośmy przedsięwzięli, dała nam konieczną chyżość. Zanim napadnięci zdołali się zoryentować, co się stało, przebiliśmy się przez nich z wydartą im bronią w ręku.
— Swallow, Swallow! — zawołałem na konia, wsiadłem nań w kilka chwil, ujrzałem Winnetou, wskakującego na swego, a Hawkensa dosiadającego pierwszego z brzegu człapaka.
— Do mnie, na miłość Boga, prędzej! — zawołałem na Harrego, który daremnie usiłował dosiąść gniadosza Finneteyowego, walącego kopytami, jak wściekły. Pochwyciłem go za ramię, porwałem go do siebie i zwróciłem się ku wyjściu, w którem Sam zniknął właśnie.
Była to chwila najwyższego podniecenia. Wściekłe wycie napełniło powietrze, huczały strzelby, świstały strzały, a wśród tego brzmiał tętent i parskanie koni, na które wskoczyli dzicy, aby nas ścigać.
Ja byłem ostatnim z nas trzech i nie potrafię powiedzieć, jak wydostałem się przez wązki i kręty przesmyk na wolną przestrzeń, oraz dlaczego nieprzyjaciel mnie nie doścignął. Hawkensa nie było już widać, a Winnetou skręcił w prawo na dolinę, którą przed paru dniami przyjechaliśmy do „warowni“, oglądając się przytem, czy podążam za nim.
Mieliśmy właśnie minąć zakręt, kiedy padł strzał za nami. Poczułem, jak Harry drgnął zaraz po nim. Kula go gdzieś dosięgła.
— Swallowie, mój Swallowie, prędzej! — zachęcałem konia w najwyższej trwodze, a on gnał tym samym szalonym pędem, jak wówczas po wybuchu w New Venango.
Oglądnąwszy się, zobaczyłem Paranoha tuż za sobą. Reszta nieprzyjaciół nie wychyliła się była jeszcze z poza zakrętu. Chociaż rzuciłem nań tylko przelotne spojrzenie, zauważyłem wściekłą zajadłość, z jaką starał się nas doścignąć. Zdwoiłem zachęcające okrzyki na dzielnego konia, od którego szybkości i wytrwałości wszystko teraz zależało. Jakkolwiek bowiem nie obawiałem się walki z tym dzikim człowiekiem, to przecież przeszkadzałby mi chłopiec w każdym swobodnym ruchu. Na razie mogłem się zdobyć tylko na to, żeby pędzić dalej naprzód.
Jak burza mknęliśmy z biegiem wody. Kasztan Winnetou wyrzucał grubokościstemi nogami, aż iskry leciały, a rozluźnione osypisko tworzyło za nim poprostu deszcz kamieni. Swallow dotrzymywał mu kroku, mimo że dźwigał na sobie dwu ludzi. Paranoh gonił niewątpliwie tuż za nami, gdyż tętent jego gniadosza słychać było ciągle w tej samej odległości.
— Jesteście ranny? — zapytałem Harrego w pełnym biegu.
— Tak.
— A czy niebezpiecznie?
Ciepła jego krew sączyła się po mojej ręce, którą go obejmowałem. Zbyt go polubiłem, żeby mnie to nie napełniło obawą.
— Czy wytrzymacie tę jazdę?
— Mam nadzieję.
Podniecałem konia do coraz bardziej szalonego biegu. Niedarmo nazywał się Swallow. Leciał jak jaskółka i zdawało się, że kopytami zaledwie ziemi dotyka.
— Trzymajcie się tylko, Harry, jesteśmy już na pół ocaleni.
— Nic mi nie zależy na życiu. Pozwólcie mi spaść, jeżeli ciężar mój przeszkadza wam w ucieczce!
— Nie, nie; musicie żyć, macie prawo do tego!
— Teraz już nie, skoro ojciec zginął. Wolałbym był umrzeć z nim razem!
Nastąpiła przerwa w rozmowie, podczas której biegliśmy, a raczej lecieliśmy dalej.
— Ja jestem winien jego śmierci! — oskarżał się teraz chłopiec. — Gdybym was był posłuchał, byliby zastrzelili Paranoha w „warowni“, a Indsmani nie byliby zabili ojca.
— Dajcie już pokój temu, co się stało! Mamy do czynienia z teraźniejszością!
— Nie, spuśćcie mnie! Paranoh zostaje w tyle, możemy więc zaczerpnąć powietrza spokojniej!
— Spróbujmy!
Z silnem postanowieniem wytrzymania do końca oglądnąłem się za siebie.
Dawno już oddaliliśmy się od wody i skręciliśmy na wolną równinę, którą pędziliśmy równolegle ze skrajem leżącego po lewej ręce lasu. Paranoh był o znaczną odległość w tyle i Swallow dowiódł, że ma przewagę nad gniadym. Za białym wodzem pędzili pojedynczo, lub grupkami, Indyanie, nie chcąc zaniechać pogoni, pomimo że przestrzeń między nimi a nami zwiększała się z każdą chwilą.
Odwróciwszy się, zobaczyłem, że Winnetou zsiadł z konia, nabił zdobytą strzelbę i stanął za nim. Ja osadziłem także mojego ogiera. Pozwoliłem się Harremu obsunąć na ziemię, zsiadłem także i ułożyłem go w trawie. Na nabicie strzelby nie miałem już czasu, gdyż Paranoh był za blizko. Poderwałem się i chwyciłem tomahawk.
Ścigający zauważył nasze ruchy, dał się jednak unieść gorączce i runął na mnie, zamierzając się tomahawkiem do ciosu. Wtem huknął strzał Apacza. Wróg drgnął i spadł z konia z rozpłataną głową w chwili, gdy ja trafiłem go równocześnie moją bronią.
Winnetou przewrócił nogą martwe ciało i powiedział:
— Ten wąż Atabasków nigdy już nie zasyczy i nie nazwie wodza Apaczów imieniem Pimo. Niech mój brat odbierze mu swoją broń!
Rzeczywiście miał poległy przy sobie mój nóż, topór, rewolwery i sztuciec. Zabrałem moją własność i poskoczyłem znowu ku Harremu, gdy tymczasem Winnetou schwytał gniadego.
Indyanie tak się do nas zbliżyli, że mogli nas niemal dosięgnąć kulami. Wsiedliśmy więc na konie i popędziliśmy ze wznowioną szybkością.
Wtem zamigotał po lewej ręce jasny odblask broni, silny oddział jeźdźców wypadł z lasu pomiędzy nas i ścigających, zwrócił się ku nim i popędził naprzeciw nich wyciągniętym cwałem.
Był to oddział dragonów z fortu Wilke. Zaledwie Winnetou zobaczył pomoc, zawrócił konia, minął jeźdźców jak strzała i wpadł z podniesionym tomahawkiem pomiędzy Ponków, którzy mieli zaledwie tyle czasu, żeby powstrzymać bieg koni. Ja natomiast zsiadłem, aby zbadać ranę Harrego.
Niebezpieczeństwa nie było. Odciąłem nożem pas z mojej koszuli, opatrzyłem ranę tymczasowo, aby przynajmniej krew zatamować.
— Czy potraficie wsiąść Harry? — spytałem.
Chłopak uśmiechnął się, przystąpił do gniadego, którego cugle rzucił mi Winnetou, przebiegając obok mnie, i jednym skokiem wydostał się na siodło.
— Krew już nie płynie i rany nie czuję. Tam zmykają czerwoni. Prędzej za nimi, sir!
Tak rzeczywiście było. Pozbawieni dowódcy, któryby ich był zachęcił do oporu, albo przynajmniej uregulował ucieczkę, pędzili, mając ciągle dragonów w swoich tylnych szeregach, tą samą drogą napowrót. Wyglądało to tak, jak gdyby starali się uciec do naszej kotliny.
Teraz ruszyliśmy znowu pędem, mijając leżących na ziemi pozabijanych Indyan i doścignęliśmy dragonów na dość wielką jeszcze odległość przed bramą wodną.
Bardzo wiele zależało na tem, żeby dzikim nie dać usadowić się w skalnym przesmyku, lecz wedrzeć się tam wraz z nimi. W tym celu przynaglałem Swallowa do coraz szybszego pędu, przebiegłem obok szeregu ścigających i znalazłem się rychło obok Winnetou, który czyniąc straszne spustoszenie wśród uciekających, trzymał się ciągle ich grzbietów.
Ponkowie skręcili w lewo ku bramie, pierwszy z nich miał właśnie konia skierować już w przesmyk, kiedy wypadł zeń strzał i jeździec zsunął się na ziemię bez życia. Natychmiast huknął znowu strzał i drugi Indyanin wyleciał ze strzemion, a przerażeni dzicy, widząc wejście zamknięte, a nas dokoła siebie, rzucili się w bok ku Mankicili i popędzili wzdłuż biegu rzeki ścigani dalej przez dragonów.
Niemniejszem od przerażenia dzikich było moje zdumienie z powodu strzałów, które tak krzepko przyszły w pomoc naszym zamiarom, a raczej zrobiły je poniekąd zbytecznymi. Ale niedługo potrzebowałem namyślać się nad tem, kto mógł być tym dzielnym strzelcem. Zaledwie bowiem przebrzmiał tętent odjeżdżających, wyjrzał z poza krawędzi skały olbrzymi nos z lasu nastrzępionego zarostu,a nad nim para małych, chytrych, oczek. Ponieważ nie było widać nigdzie wrogiej istoty, przeto wysunęły się także dalsze części ciała za węszącym na wszystkie strony narządem powonienia.
— Niechaj będą błogosławione oczy moje, sir! Jakim cudem wy znaleźliście się tutaj znowu, jeśli się nie mylę? — zapytał mały człowiek, tak samo zdumiony moim, jak ja jego, widokiem.
— Samie, to wy? Skąd wzięliście się tu w bramie? Widziałem na własne oczy, jak odjeżdżaliście!
— Odjeżdżałem? Dziękuję za tę jazdę, sir! Głupia bestya, na którą wsiadłem, najpierw nie chciała ruszyć z miejsca, a potem tak trzęsła między memi nogami swojemi staremi kośćmi, że byłyby się moje rozsypały, gdybym był nie zsiadł i nie napędził jej na sto wiatrów. Potem przyczołgałem się z powrotem, hi! hi! hi! Pomyślałem sobie, że czerwoni niewątpliwie wszyscy wyruszyli za wami i opróżnili warownię, jak mi się zdawało. Tak też było istotnie. Pewnie się mocno zdziwili, powróciwszy tutaj. Najbardziej ciekawe musiały być ich miny, hi! hi! hi! Ale skąd macie żołdaków, sir?
— Trzeba się dopiero dowiedzieć, jaki zamiar sprowadza ich właśnie w samą porę w te odległe strony. Uważam ich nagłe ukazanie się wprost za cud, nawet muszę przyznać, że właściwie oni nas ocalili.
— Ja tego nie powiem. Old Shatterhand, Winnetou i Sam Hawkens to ludzie, którzy się sami potrafią ocalić. Ale dragoni przyszli rzeczywiście w dobrej chwili, aby tym Ponkom dać nauczkę na długi czas. Czy sądzicie, że powinniśmy zaraz pojechać za nimi?
— Na co? Oni i bez nas uporają się z Indyanami. Winnetou widocznie także był tego zdania, bo zajechał z Harrym do „zamku“. Pojedźmy i my tam, aby zobaczyć naszych poległych.
Kiedy, minąwszy bramę, dostaliśmy się na ową nieszczęsną dla nas kotlinę, rzuciliśmy okiem ku miejscu, na którem wczoraj wrzała walka, i zobaczyliśmy Winnetou i Harrego zajętych zwłokami Old Firehanda. Harry płacząc trzymał głowę ojca swego na łonie, Apacz zaś badał ranę postrzałową. Właśnie w chwili naszego nadejścia usłyszeliśmy okrzyk Winnetou:
— Uff, uff, Uff! Jeszcze nie umarł! Żyje!
Słowa te zelektryzowały nas poprostu, a Harry krzyknął głośno z radości. Pomogliśmy oczywiście Apaczowi w jego usiłowaniach, a niebawem zobaczyliśmy, że Old Firehand otworzył oczy. Poznał nas, uśmiechnął się nieznacznie do syna, ale przemówić nie mógł. Wkrótce opuściła go znowu przytomność. Ja także go zbadałem. Kula wbiła się z przodu po prawej stronie w płuca i wyleciała pod łopatką. Rana była ciężka, połączona z wielką utratą krwi, ale ja nawet mimo to, że chory niedawno odniósł poważne uszkodzenia przy kolei, zgodziłem się z zapatrywaniem Apacza, że dzięki swej niezmiernie silnej naturze i przy nadzwyczajnej opiece będzie mógł wrócić do zdrowia. Opatrzyliśmy go wedle wypróbowanej metody Winnetou i przygotowaliśmy mu doskonałe łoże, o ile miejsce i okoliczności na to pozwalały.
Następnie pomyśleliśmy o sobie. Nikt z nas nie wyszedł bez szwanku, połataliśmy się więc wzajemnie, jak było można. Reszta przypłaciła to śmiercią, że nie zważała na moją przestrogę.
Około południa nadjechali dragoni, którzy rozprószyli Ponków zupełnie, nie utraciwszy przytem ani jednego ze swoich. Od dowodzącego oficera dowiedzieliśmy się, że nie zjawili się tu przypadkiem. Przeciwnie, on usłyszawszy o zamiarze wykolejenia pociągu przez Ponków, postanowił ukarać ich za to natychmiast. Wyruszył do nich czemprędzej, a na wieść o ich wojennej wyprawie dla zemsty podążył ich śladem. Dragoni zostali przez trzy dni z nami w dolinie, aby dać koniom wypocząć i pochować zmarłych, oficer zaś zaprosił nas do fortu Wilke, skoro tylko będzie można Old Firehanda przewieźć, uprzedzając zarazem, że jakkolwiek chory nie znajdzie tam może potrzebnej pieczołowitości, to przynajmniej lepszą lekarską opiekę. Oczywiście przyjęliśmy z wdzięcznością jego zaproszenie.
Rozumie się samo przez się, że stary Sam Hawkens przejął się do głębi śmiercią Dick Stone’a i Willa Parkera. Zapewniał też wielokrotnie, że zastrzeli bez miłosierdzia każdego spotkanego Ponkę. Ja jednak oceniłem i ten wypadek inaczej: Paranoh był białym. Moje dawne zapatrywanie, że Indyanin tylko przez blade twarze stał się tem, czem jest dzisiaj, znalazło jeszcze jedno smutne potwierdzenie.




ROZDZIAŁ VII.
Pedlar.

W trzy miesiące po opisanych wypadkach, których skutki pomimo upływu tego czasu jeszcze były nie przeminęły, nadzieja ocalenia Old Firehanda spełniła się wprawdzie, ale wyzdrowienie jego postępowało naprzód bardzo powoli. Z powodu zbyt wielkiego osłabienia nie mógł jeszcze wstać, wobec tego musieliśmy porzucić pierwotny zamiar przeniesienia go do fortu Wilke i zatrzymać w warowni aż do stanowczego powrotu do zdrowia. Przekonaliśmy się zresztą, że tutaj miał dostateczną opiekę.
Rana Harrego nie okazała się na szczęście groźną. Winnetou poraniony był na całem ciele, ale niebezpieczeństwa również nie było, dzięki czemu i rany jego zabliźniły się niebawem prawie zupełnie. Moje szramy i pchnięcia były także bez znaczenia. Bolały wprawdzie przy dotknięciu, ale na ból byłem zahartowany jak Indyanin. Najlepiej wyszedł ze wszystkiego Sam Hawkens, bo doznał tylko kilku stłuczeń, niegodnych wzmianki.
Z góry już przewidywaliśmy, że Old Firehand nawet po zupełnem wyzdrowieniu będzie musiał oszczędzać się jeszcze długo i nie będzie mógł odrazu prowadzić życia na sposób westmana. Postanowił przeto udać się wraz z Harrym na Wschód do starszego syna, a wobec tego zebrane przez towarzystwo myśliwskie skórki nie mogły tutaj pozostać, lecz musiano je spieniężyć. W forcie nie było narazie sposobności do tego, a dla wyzdrowieńca było rzeczą, jeżeli nie trudną, to w każdym razie nie wygodną zabrać z sobą takie mnóstwo skór. Jak należało temu zaradzić? Dopomógł nam w tem jeden z żołnierzy, zostawionych nam na pewien czas dla ochrony. Ten dowiedział się był, że nad Turkey Riwer przebywał wówczas pedlar[15], który kupował wszystko, co się trafiło i prowadził nietylko handel zamienny, lecz płacił także za towary gotówką. Ten człowiek mógł nas wybawić z kłopotu.
Ale jak mieliśmy go do siebie sprowadzić? Żołnierza nie mogliśmy wysłać, gdyż żadnemu z nich nie wolno było opuścić stanowiska. Wobec tego musiał jeden z nas zawiadomić pedlara. Ja gotów byłem udać się nad Turkey Riwer, ale zwrócono moją uwagę na to, że grasują tam teraz bardzo niebezpieczni dla białych Siouksi Okananda. Pedlar mógł śmiało iść między nich, gdyż czerwonoskórzy rzadko czynią coś złego handlarzom, ponieważ dostają u nich na zamianę wszystkiego, czego im potrzeba. Ale zato tem więcej musiał się ich wystrzegać każdy inny biały. Chociaż się nie obawiałem, to jednak ucieszyłem się, gdy Winnetou oświadczył, że chce towarzyszyć mi w drodze. Mogliśmy obaj odejść, gdyż dla Old Firehanda wystarczali Harry i Sam Hawkens. Wyruszyliśmy też w drogę, a ponieważ Winnetou znał dokładnie te strony, przeto już na trzeci dzień dotarliśmy nad Turkey Riwer, albo Turkey Creek. Istnieje kilka rzeczek tej nazwy. Ta, którą ja mam na myśli, znana jest z licznych starć, które z biegiem czasu mieli tam biali z Siouksami.
Trudno było również znaleźć pedlara. Jeżeli bawił u Indyan, to należało zachować jak największą ostrożność. Nad rzeką mieszkali jednak także biali, którzy przed kilku laty odważyli się tam osiedlić, trzeba więc było udać się najpierw do jednego z nich, aby się czegoś dowiedzieć. Puściliśmy się razem wzdłuż rzeki, ale długo nie natrafiliśmy na ludzkie mieszkanie. Dopiero nad wieczorem ujrzeliśmy łan żyta, do którego przytykały inne pola. Nad potokiem, zlewającym swoje wody do rzeki, leżał dom warowny, zbity z surowych, grubych pni, a otaczał go ogród, oparkaniony grubym fencem[16]. Taki sam fenc odgraniczał na boku wolne miejsce, na którem znajdowało się kilka koni i psów. Tam też wjechaliśmy, zsiedliśmy z koni, a przywiązawszy je, chcieliśmy się udać do domu, którego wązkie okna podobne były do strzelnicy. Wtem ukazała się w jednem z nich wymierzona do nas dwururka, a szorstki głos zawołał:
— Stójcie! Stójcie! To nie gołębnik, do którego każdy może wlatywać i wylatywać, jak mu się spodoba. Kto jesteście, biały człowieku i czego tutaj chcecie?
— Jestem Niemiec i szukam pedlara, który się tu podobno znajduje — odrzekłem.
— To go sobie szukajcie! Ja nie mam z wami nic do czynienia. Zabierajcie się!
— Ależ, sir! Przypuszczam, że będziecie na tyle rozumni i nie poskąpicie mi odpowiedzi, jeśli ją dać możecie. Tylko hołotę odprawia się od drzwi.
— To bardzo słuszne, dla tego właśnie odprawiam was.
— Uważacie więc nas za hołotę?
— Yes!
— Czemu?
— To moja rzecz. Przed wami z tego zwierzać się nie potrzebuję. To, że podajecie się za Niemca, jest również kłamstwem.
— To prawda.
— Pshaw! Niemiec nie odważyłby się aż tutaj zajść, chyba gdyby to był Old Firehand.
— Od niego właśnie przychodzę.
— Wy? Hm! A skąd?
— O trzy dni drogi stąd, gdzie jest jego obóz, o którym zapewne słyszeliście.
— Był raz tutaj niejaki Dick Stone z orszaku Old Firehanda i mówił, że musi mniej więcej tyle czasu jechać, aby się do niego dostać.
— Dick Stone już nie żyje. Żal mi go, bo był moim przyjacielem.
— Może być, ale ja wam nie ufam, gdyż macie czerwonego przy sobie, a obecne czasy nie nadają się do tego, żeby wpuszczać do siebie ludzi tej barwy.
— Jeśli ten Indyanin do was przyjdzie, to będziecie musieli uważać to za zaszczyt, gdyż to jest Winnetou, wódz Apaczów.
— Winnetou? Do stu piorunów! Naprawdę! Niech mi pokaże swoją strzelbę!
Winnetou zdjął strzelbę z ramienia i podniósł tak, że osadnik ją zobaczył.
— Srebrne gwoździe! — zawołał. — To się zgadza. A u was, biały, widzę dwie strzelby, wielką i małą. Domyślam się, że ta wielka to rusznica na niedźwiedzie.
— Tak.
— A ta mała to sztuciec Henry’ego.
— Tak.
— A wy macie nazwisko, brzmiące inaczej aniżeli to, któreście powiedzieli.
— Bardzo słusznie!
— Może wy jesteście Old Shatterhand, który podobno pochodzi ze starego kraju?
— To właśnie ja jestem.
— W takim razie proszę, proszę, panowie! Takich ludzi witam bardzo serdecznie i będę się starał zadowolić wasze życzenia, o ile to w mej mocy.
Teraz lufy zniknęły, a w drzwiach ukazał się zaraz osadnik, starszy już, ale silny i grubokościsty mężczyzna, po którym widać było na pierwszy rzut oka, że walczył z życiem, ale nie dał się powalić. Wyciągnął do nas obie ręce na powitanie i wprowadził nas do wnętrza domu, gdzie znajdowała się żona i syn, młody i silny chłopak. Dwaj inni synowie zajęci byli w lesie.
Dom stanowiła właściwie tylko jedna izba. Na ścianach wisiały strzelby i rozmaite myśliwskie trofea, a na zbudowanym z kamieni piecu gotowała się woda w żelaznym kotle. Najpotrzebniejsze naczynia stały na półce. Kilka skrzyń służyło jako szafy na ubrania i śpiżarnie, a u powały wisiało tyle wędzonego mięsa, że rodzina, złożona z pięciu osób, mogła tem żyć przez całe miesiące. W przednim kącie stał własnoręcznie wyciosany stół z kilku takimi samymi stołkami. Poproszono nas, byśmy usiedli. Syn zajął się naszymi końmi, a osadnik i żona podali wieczerzę, która jak na ich stosunki nie pozostawiała nic do życzenia. Podczas tego nadeszli z lasu synowie i zajęli miejsce obok nas bez ceremonii, jedząc tęgo i nie biorąc udziału w rozmowie, którą prowadził z nami wyłącznie ojciec.
— Tak, panowie — rzekł — nie bierzcie mi tego za złe, że odezwałem się do was trochę szorstko. Tutaj trzeba się liczyć z czerwonoskórymi, a osobliwie z Siouksami Okananda, którzy niedawno o dzień drogi stąd napadli na dom warowny. A prawie jeszcze mniej należy dowierzać białym, gdyż zachodzą tu jedynie tacy, którzy się już na Wschodzie nie mogą pokazać. Toteż cieszymy się bardzo, jeśli spotkamy takich gentlemanów jak wy. Szukacie więc panowie pedlara? Macie do niego jaki interes?
— Tak — odpowiedziałem ja, bo Winnetou milczał swoim zwyczajem.
— Jaki? Nie pytam z ciekawości, tylko po to, żeby wam coś więcej powiedzieć.
— Chcemy mu sprzedać skóry.
— Dużo?
— Tak.
— Za towar, czy za pieniądze?
— O ile możności za pieniądze.
W takim razie dobrze trafiliście, bo tylko ten, którego tu znaleźć możecie, jest takim, jakiego wam potrzeba. Inni pedlarzy zamieniają tylko, ten zaś ma przy sobie zawsze pieniądze lub złoto. Jednem słowem to kapitalista, a nie biedak, noszący cały swój kram na grzbiecie.
— A czy rzetelny?
— Hm, rzetelny! Co nazywacie rzetelnością? Pedlar sprzedaje i kupuje dla zarobku, nie będzie więc taki głupi, żeby zysk jaki wypuścił. Kto mu się pozwoli oszukać, ten sam sobie winien. Ten się nazywa Bourton. Zna swój zawód gruntownie i tak go wykonywa, że jeździ zawsze z trzema lub czterema pomocnikami.
— A gdzie teraz być może?
— Dowiecie się o tem u mnie jeszcze dzisiaj wieczorem. Jeden z jego pomocników, nazwiskiem Rollins, był tutaj wczoraj, by zapytać o zlecenia. Pojechał w górę rzeki do dalszych osadników i wróci, by tu pozostać do jutra rana. Zresztą Bourtonowi nie powiodło się w ostatnich czasach kilka razy.
— Dlaczego?
— W przeciągu krótkiego czasu zdarzyło się kilkakrotnie, że kiedy przybył dla interesu do osady, zastał ją ograbioną i spaloną przez Indyan. To dla niego nie tylko strata czasu, ale wprost szkoda materyalna, nie biorąc już w rachubę tego, że nawet dla pedlara niezbyt bezpiecznie jest zachodzić w ten sposób drogę czerwonym.
— Czy napadów dokonano w pobliżu?
— Tak, jeśli uwzględnimy, że do słów blizko i daleko przykłada się tu inną miarę niż gdzieindziej. Mój najbliższy sąsiad mieszka stąd o dziewięć mil.
— To źle, gdyż z takiej odległości nie możecie sobie w razie niebezpieczeństwa przychodzić z pomocą.
— Oczywiście, ale ja mimoto się nie obawiam. Nie radziłbym czerwonym nawiedzać starego Cornera — nazywam się Corner — bo poświeciłbym im porządnie!
— Chociaż was tylko cztery osoby?
— Cztery? Moją żonę możecie uważać śmiało za osobę i to za jaką jeszcze! Ona nie boi się Indsmana i tak się umie obchodzić ze strzelbą, jak ja.
— Bardzo wierzę, ale gdy Indyanie zjawią się w wielkiej liczbie, to wtedy dzieje się wedle przysłowia: siła złego dwu na jednego.
— Well! Ale na to trzeba być tchórzem. Nie jestem takim sławnym westmanem jak wy i nie mam ani strzelby srebrzystej, ani sztućca Henry’ego, lecz strzelać umiem także. Nasze strzelby biją dobrze, a gdy drzwi zamknę, nie dostanie mi się do środka żaden czerwony. Gdyby ich stu było na dworze, wymietlibyśmy wszystkich jednego po drugim. Ale pst! To będzie Rollins.
Usłyszeliśmy tętent konia, który zatrzymał się zewnątrz przed drzwiami. Corner wyszedł, pomówił z jeźdźcem, a następnie wprowadził go do izby i nam przedstawił:
— To mr. Rollins, o którym wam mówiłem, pomocnik pedlara Bourtona.
Zwracając się zaś do przybyłego, dodał:
— Powiedziałem wam na dworze, że spotka was u mnie wielka niespodzianka. Myślę, że w słowach moich nie było przesady, bo ci dwaj gentlemani to Winnetou, wódz Apaczów i Old Shatterhand, o których niewątpliwie dużo już słyszeliście. Szukają mr. Bourtona, któremu chcą sprzedać mnóstwo skór i futer.
Handlarz był mężczyzną w średnim wieku o zupełnie przeciętnej powierzchowności, nie mającej w sobie nic uderzającego ani w dobrem, ani w złem znaczeniu. Postać jego nie wywoływała na pierwszy rzut oka ujemnego sądu, ale mimoto nie podobał mi się wyraz jego twarzy. Jeśli byliśmy istotnie tak wybitnymi ludźmi, jak powiedział Corner, to powinien się był ucieszyć spotkaniem z nami, oraz nadzieją dobrego zarobku. Tymczasem w jego rysach nie przebijała się ani radość, ani zadowolenie. Nawet wydało mi się, że zetknięcie się z nami jest mu nie na rękę. Łatwo jednak mogłem się pomylić, a to, co mi się w nim nie podobało, mogło być tylko rodzajem niepewności pomocnika handlarskiego wobec dwu słynnych westmanów. To też przezwyciężyłem swoje uprzedzenie i wezwałem go, żeby przysiadł się do nas, gdyż mieliśmy z nim pomówić o interesach.
On dostał także jeść, ale nie miał widocznie apetytu, bo wstał zaraz, aby zaglądnąć do konia. To nie wymagało wiele czasu, a mimoto upłynął z kwadrans, a on nie wracał. Nie nazwałbym tego nieufnością, a jednak coś podobnego skłoniło mnie do tego, by wyjść za nim. Koń jego stał uwiązany przy domu, jego jednak nie było. Wieczór zapadł już dawno, ale księżyc świecił tak jasno, że byłbym pomocnika musiał znaleźć, gdyby się gdzieś blizko znajdował. Dopiero po dłuższym czasie ujrzałem go wychodzącego z za rogu ogrodzenia. Zobaczywszy mnie, zatrzymał się na chwilę, ale potem szybko do mnie przystąpił.
— Czy jesteście przyjacielem przechadzek przy świetle księżyca, mr. Rollins? — spytałem.
— Nie, taki poetyczny nie jestem — odrzekł.
— Ja jednak uważam, że jest przeciwnie.
— Czemu?
— Przechadzacie się przecież.
— Ale nie dla księżyca. Jest mi niedobrze. Zepsułem sobie dzisiaj rano żołądek, nadto znużyło mnie to długie siedzenie na siodle. Musiałem użyć trochę ruchu.
Odwiązał konia i wprowadził do ogrodzenia, gdzie stały już także nasze, a potem wszedł do domu. Co mnie on obchodził? Był swoim panem i mógł sobie robić, co mu się podobało. Westman musi wprawdzie być ostrożnym i nieufnym i jest skłonny do tego, ale przyczyna tego usposobienia, podana przez Rollinsa, była dostateczna i zadowalająca. Jadł przedtem tak mało, można więc było uwierzyć, że z powodu choroby żołądka. Potem zaś, gdy znaleźliśmy się wszyscy razem w środku, był tak naturalnie skromny, taki swobodny i niewinny, że nieufność, gdyby się była wkradła, byłaby z pewnością zniknęła.
Rozmawialiśmy oczywiście o interesach, o teraźniejszych cenach futer i o wszystkiem, co odnosiło się do naszego handlu. Rollins okazał wiele wiadomości fachowych i tak otwarcie je nam wyłożył, że nawet Winnetou nabrał do niego przekonania i więcej mówił niż zwykle. My opowiedzieliśmy o wypadkach, które przeżyliśmy w ostatnich czasach, a obecni w izbie uważnie się przysłuchiwali. Oczywiście wypytywaliśmy się o pedlara, bez którego osobistej zgody nie mogliśmy zawrzeć umowy. Na to odpowiedział Rollins:
— Nie mogę wam niestety powiedzieć, gdzie się pryncypał dzisiaj znajduje, ani gdzie będzie jutro, lub pojutrze. Ja zbieram tylko zlecenia i zanoszę mu je w pewne dni, w których wiem, gdzie go spotkać. Jak długo trzeba jechać, aby się dostać do Old Firehanda?
— Trzy dni.
— Hm! Od dziś za sześć dni będzie mr. Bourton nad Riffley-forkiem. Miałbym więc czas pójść z wami, aby towar oglądnąć i oznaczyć jego wartość w przybliżeniu. Następnie zdam mu sprawę i sprowadzę go do was, oczywiście wtedy tylko, jeśli zgodzimy się co do ceny mniej więcej, a on będzie tego samego zdania. Co wy na to, sir?
— W każdym razie musicie towar zobaczyć, zanim go nabędziecie. Wolałbym jednak, żeby sam mr. Bourton był teraz tutaj.
— Tak niestety nie jest, a gdyby nawet był tutaj, to jeszcze pytanie, czy pojechałby zaraz do was. Nasz handel zakrojony jest na wielką skalę, a pryncypał nie ma czasu jeździć o trzy dni drogi, nie wiedząc z góry, czy będzie mógł załatwić interes. Jestem pewien, że sam nie udałby się z wami, lecz kazałby najpierw jednemu z nas towar obejrzeć i to właśnie dobrze się składa, że mogę teraz odbyć z wami tę drogę. Powiedzcie zatem, tak, lub nie, żebym wiedział, na czem stanęło!
Nie było najmniejszego powodu do odrzucenia jego propozycyi, byłem raczej przekonany, że uczyniłem po myśli Old Firehanda, kiedy odrzekłem:
— Jeśli macie czas, to jedźcie z nami, ale zaraz jutro rano!
— Oczywiście! Nam kupcom szkoda każdej godziny, a tem bardziej całego dnia. Wyruszamy skoro świt, dla tego połóżmy się wcześnie.
I temu nie można było nic zarzucić, chociaż dowiedzieliśmy się później, że ten człowiek nie był bynajmniej tak niewinny, jak się wydawało. Wstał on od stołu, by pomóc gospodyni w rozkładaniu skór i koców do spania. Gdy to skończyli, wskazał nam nasze miejsca.
— Dziękuję! — rzekłem. — My wolimy spać na wolnem powietrzu. W izbie pełno dymu, a tam świeżo.
— Ależ, mr. Shatterhand, na dworze nie zaśniecie w jasnem świetle księżyca. Prócz tego zimno teraz po nocach.
— Do chłodu jesteśmy przyzwyczajeni, a co do księżyca, to nie bronimy mu zazierać tam, gdzie mu się spodoba.
Spróbował jeszcze kilkakrotnie odwieść nas od tego zamiaru, ale napróżno. Nie zastanowiło nas to narazie i dopiero później, kiedyśmy go poznali, przypomnieliśmy sobie, oczywiście po niewczasie, że to namawianie powinno było nam wpaść w oko. Zamiar był w niem widoczny.
Zanim wyszliśmy, zrobił gospodarz uwagę:
— Mam zwyczaj drzwi zasuwać. Czy zostawić je na dzisiaj otwarte, panowie?
— A to na co?
— Może będziecie sobie czegoś życzyli.
— To prawie jest wykluczone. Naszem zdaniem nie należy w tych stronach zostawiać drzwi na noc otworem. Gdybyśmy czego potrzebowali, to powiemy wam przez okno.
— Dobrze. Okna i tak się nie zamykają.
Wychodząc z domu, słyszeliśmy wyraźnie, że gospodarz drzwi za nami zasunął. Księżyc był już tak nizko, że budynek rzucał cień aż poza ogrodzenie, w którem znajdowały się konie. Udaliśmy się więc do nich, by leżeć w cieniu. Swallow i koń Winnetou pokładły się obok siebie. Pościeliłem sobie koło mojego konia koc, położyłem się na nim, opierając jak zwykle głowę na szyi karego, jak na poduszce. Koń był do tego nietylko przyzwyczajony, lecz lubiał to nawet bardzo. Wkrótce też twardo usnąłem.
Spałem może z godzinę, kiedy mnie zbudził ruch konia, który nie poruszał się nigdy, dopóki na nim leżałem, chyba że stało się coś niezwykłego. Teraz zaś podniósł głowę i wciągał podejrzliwie powietrze nozdrzami. Wstałem oczywiście natychmiast i udałem się w kierunku, w którym wietrzył. Ku ogrodzeniu podszedłem w pochylonej postawie, aby nie być spostrzeżonym. Wyjrzawszy ostrożnie, zobaczyłem w odległości może dwustu kroków coś poruszającego się powoli naprzód. Była to gromada ludzi, leżących na ziemi i zbliżających się ku nam. Odwróciłem się, by zawiadomić o tem Winnetou, i zobaczyłem go, stojącego już za mną. Usłyszał był bowiem przez sen lekkie moje kroki.
— Czy mój brat widzi tam te postaci? — spytałem.
— Tak — odrzekł — to czerwoni wojownicy.
— Prawdopodobnie Siouksi Okananda, którzy chcą napaść na dom.
— Old Shatterhand ma słuszność. Musimy pójść do środka.
— Dobrze. Pomożemy osadnikom. Ale koni nie zostawimy tutaj, gdyż zabraliby je Okanandowie.
— Zaprowadzimy je z sobą do domu. Chodź prędzej! Dobrze, że jesteśmy w cieniu, bo przez to nie mogą nas Siouksi zobaczyć.
Wróciliśmy czemprędzej do koni, odwiązaliśmy je i zaprowadziliśmy z ogrodzonego miejsca do domu. Winnetou chciał właśnie przez okno obudzić śpiących, kiedy spostrzegłem, że drzwi nie były zamknięte. Otworzyłem je całkiem i wciągnąłem Swallowa do środka. Szmer, wywołany przez nas, pobudził śpiących.
— Kto to? Co się stało? Konie w domu? — zapytał, zrywając się, osadnik.
— To my, Winnetou i Old Shatterhand — uspokoiłem go, gdyż nie mógł nas poznać wobec tego, że ognisko wygasło.
— Wy? Jak weszliście?
— Drzwiami.
— Przecież je zamknąłem.
— Ale były otwarte.
— Do stu piorunów! Zapewne źle popchnąłem zasuwę, kiedyście wychodzili. Ale naco wprowadzacie konie?
Corner zasunął istotnie zasuwę, ale handlarz otworzył drzwi, gdy wszyscy zasnęli, aby Indyanie mogli się dostać do środka.
— Ponieważ ukradzionoby je nam — odpowiedziałem.
— Ktoby je miał ukraść?
— Siouksi Okananda, którzy właśnie czołgają się ku domowi, by na was napaść.
Można sobie wyobrazić, jakie zaniepokojenie wywołały te słowa. Corner twierdził wprawdzie wieczorem, że się ich nie obawia, ale kiedy teraz rzeczywiście nadeszli, zląkł się ogromnie. Rollins udał, że jest również przerażony, jak inni. Wtem nakazał Winnetou spokój:
— Bądźcie cicho! Krzykiem nie zwycięża się nieprzyjaciół. Musimy się czemprędzej zastanowić nad tem, w jaki sposób odeprzeć Okanandów.
— Nie potrzeba dopiero naradzać się nad tem — odrzekł Corner. — Rozpoznamy ich, bo księżyc świeci dość jasno i wymieciemy kulami jednego po drugim w tym porządku, jak nadejdą.
— Tego nie uczynimy — oświadczył Apacz.
— Czemu nie?
— Ponieważ krew ludzką przelewa się dopiero wtedy, kiedy tego nie można w żaden sposób uniknąć.
— Teraz zachodzi właśnie ten wypadek, gdyż te czerwone psy muszą dostać nauczkę, którą pozostali przy życiu zapamiętają na długo.
— Mój biały brat nazywa więc Indyan czerwonymi psami? Niechaj jednak zważy, że ja jestem także Indyanin i lepiej od niego znam moich czerwonych braci. Ilekroć uderzają na bladą twarz, zawsze mają do tego powód, bo zwykle albo ona sama występowała przeciwko nim groźnie, albo namówił ich do tego jakiś inny biały, któremu uwierzyli wskutek jakiegoś pozoru. Ponkowie napadli na Old Firehanda, ponieważ wódz ich był białym, a jeżeli Okanandowie teraz nadchodzą, aby ciebie ograbić, to spowodowała to pewnie jakaś blada twarz.
— Wątpię bardzo.
— Jak ty się na to zapatrujesz, to jest obojętne wodzowi Apaczów, ponieważ on jest pewny, że się co do tego nie myli.
— Gdyby nawet tak było, jak Winnetou utrzymuje, to przecież należałoby Okanandów jak najsurowiej ukarać za to, że dali się uwieść. Kto usiłuje do mnie wtargnąć, tego ja zabijam. Takie jest moje prawo, z którego nie omieszkam w pełni skorzystać.
— Twoje prawo nic nas nie obchodzi. Stosuj się do niego, gdy będziesz sam, ale teraz są tutaj Old Shatterhand i Winnetou, przyzwyczajeni do tego, żeby ich słuchano wszędzie, gdzie tylko się znajdują. Od kogo kupiłeś ten skrawek gruntu?
— Kupiłem? Nie głupim kupować! Osiedliłem się tutaj, bo mi się podobało, a jeśli pozostanę tu przez przeciąg czasu, przepisany ustawą, będzie to do mnie należało.
— A zatem nie pytałeś o pozwolenie Siouksów, do których ten kraj należy?
— Ani mi przez myśl nie przeszło!
— I ty dziwisz się, że uważają cię za wroga, za złodzieja i rabusia kraju? Nazywasz ich czerwonymi psami i chcesz ich wystrzelać? Daj jeden strzał, a wtedy ja wpakuję ci kulę w głowę!
— Cóż mam czynić? — spytał osadnik, spuszczając z tonu wobec tej przemowy słynnego Apacza.
— Nic, zupełnie nic — odrzekł Indyanin. — Ja i mój brat Old Shatterhand będziemy działali za ciebie. Jeśli zastosujesz się do nas, nic a nic ci się nie stanie.
Rozmowa ta odbyła się tak szybko, że nie zajęła więcej czasu nad dwie minuty. Ja stałem tymczasem przy jednem z okien, śledząc, kiedy zbliżą się Okanandowie, lecz nie zauważyłem jeszcze nikogo. Skradali się widocznie najpierw zdaleka dokoła domu, by się przekonać, czy niema powodu do obawy i czy ich nadejścia nie spostrzeżono. Wtem przystąpił Winnetou do mnie i rzekł:
— Czy mój brat widzi już Siouksów?
— Jeszcze nie — odpowiedziałem.
— Czy zgadzasz się ze mną w tem, żeby żadnego z nich nie zabić?
— W zupełności. Osadnik ukradł im ziemię, a kto wie, czy nie sprowadza ich tu jeszcze jaki inny powód.
— To bardzo prawdopodobne. Jak jednak odpędzimy ich stąd bez przelewu krwi?
— Mój brat Winnetou wie o tem tak dobrze jak ja.
— Old Shatterhand zgaduje moje myśli zawsze i stale. Pochwycimy jednego z nich. Dobrze?
— Tak. W każdym razie przyjdzie tu jeden aż do drzwi na zwiady, aby nas podsłuchać. Tego pochwycimy.
Udaliśmy się do drzwi, a odsunąwszy zasuwę, odemknęliśmy je na tyle, że powstała wązka szpara, przez którą można było na dwór wyglądnąć. Ja stanąłem przy drzwiach i czekałem. We wnętrzu domu było całkiem ciemno i cicho. Nikt się nie ruszył. Tak trwało dość długo. Wtem usłyszałem, że wywiadowca się zbliża, a właściwie nie usłyszałem, gdyż nie ucho mi to powiedziało, lecz ów osobliwy instynkt, który wyrabia się w każdym dobrym westmanie. W kilka chwil potem zobaczyłem Indyanina, jak leżąc na ziemi czołgał się ku drzwiom, a potem podniósłszy rękę, zmacał je dokładnie. W tej chwili ja otworzyłem drzwi całkiem, padłem na niego, i pochwyciłem oburącz za gardło. On usiłował się bronić, podrzucał nogi i wywijał rękami, ale nie mógł głosu z siebie wydobyć. Dźwignąłem go z ziemi i zabrałem do środka, poczem Winnetou zasunął drzwi.
— Zapalcie światło, mr. Corner! — powiedziałem do osadnika. — Przypatrzymy się temu człowiekowi.
Wezwany uczynił zadość poleceniu, zapalając świecę z jeleniego łoju i świecąc w twarz Indyaninowi, którego szyję ja tymczasem z rąk wypuściłem, ująwszy go za ramiona.
— „Gniady Koń“, wódz Okanandów! — zawołał Winnetou. — Memu bratu Old Shatterhandowi udał się połów!
Indyanin omal nie udusił się pod moim uściskiem. Teraz odetchnął kilkakrotnie głęboko i wykrztusił przestraszony:
— Winnetou, wódz Apaczów!
— Tak — odrzekł wymieniony. — Znasz mnie, ponieważ mnie już widziałeś. Ten jednak mąż nie stał jeszcze przed twemi oczyma. Czy słyszałeś jego imię, wymówione dopiero co przezemnie?
— Old Shatterhand?
— Tak. Że to on, poczułeś na sobie samym, gdyż pojmał cię i przyniósł tutaj, a ty nie mogłeś mu się oprzeć. Znajdujesz się w naszej mocy. Jak myślisz, co z tobą zrobimy?
— Moi sławni bracia puszczą mnie wolno i pozwolą mi odejść.
— Czy tak sądzisz naprawdę?
— Oczywiście.
— Czemu?
— Ponieważ wojownicy Okanandów nie są wrogami Apaczów.
— Okanandowie są Siouksami, a Ponkowie, którzy niedawno temu na nas napadli, należą do tego samego szczepu.
— My nie mamy z nimi nic wspólnego.
— Tego Winnetou nie mów! Ja sprzyjam wszystkim czerwonym mężom, ale kto postępuje niesprawiedliwie, ten jest moim wrogiem, jakąkolwiekby miał barwę. A jeśli twierdzisz, że z Ponkami się nie wdajecie, to mijasz się z prawdą, ponieważ ja wiem, że Ponkowie i Okanandowie nie zwalczali się nigdy wzajemnie, a teraz właśnie bardzo silnie z sobą są związani. Twoja więc wymówka nic w moich oczach nie znaczy. Przybyliście, aby ograbić te blade twarze. Czy zdaje ci się, że ja i Old Shatterhand dopuścimy do tego?
Okananda patrzył przez chwilę ponuro przed siebie, a potem spytał:
— Od kiedy wielki wódz Apaczów, Winnetou, stał się niesprawiedliwym? Wszak sława jego pochodzi stąd, że zawsze starał się unikać niesprawiedliwości, dzisiaj natomiast występuje przeciwko mnie, chociaż jestem w mojem prawie.
— Mylisz się, gdyż wasze zamiary nie są bynajmniej słuszne.
— Czemu nie? Czy ten kraj nie do nas należy? Czy każdy, kto chce tu zostać i zamieszkać, nie powinien nas prosić o pozwolenie?
— To prawda.
— Ale te blade twarze tego nie uczyniły. Czyż wobec tego nie mamy prawa ich napędzić?
— Owszem. Daleki jestem od tego, żeby wam tego prawa odmawiać, ale to zależy od sposobu, w jaki z niego skorzystacie. Czy musicie palić i mordować, aby się pozbyć natrętów? Czy musicie jak złodzieje i zbóje, jakimi są oni, a nie my, skradać się nocą? Żaden waleczny wojownik nie obawia się pokazać otwarcie i rzetelnie wrogowi swego oblicza. Ty natomiast przychodzisz z tylu wojownikami w nocy, aby uderzyć na niewielu ludzi. Winnetou wstydziłby się czegoś takiego. Gdzie tylko odtąd przybędzie, wszędzie opowie, jakimi tchórzami są synowie Okanandów. Nie można ich nawet nazywać wojownikami.
„Gniady Koń“ chciał się zerwać gniewnie, ale oko Apacza spoczywało na nim tak potężnie, że nie odważył się na to, lecz rzekł mrukliwie:
— Postąpiłem wedle zwyczaju wszystkich czerwonych mężów. Nieprzyjaciela napada się nocą.
— Jeżeli napad potrzebny!
— Czy mam może do tych bladych twarzy dobremi słowy przemawiać? Mam ich może prosić, kiedy mogę rozkazać?
— Nie powinieneś prosić, lecz rozkazywać, ale nie skradać się, jak złodziej nocą. Ukaż się tu otwarcie, rzetelnie i dumnie jako pan tego kraju. Powiedz im, że ich nie ścierpisz na swoim obszarze, wyznacz im dzień, w którym się muszą oddalić, a dopiero, gdy nie posłuchają twej woli, możesz im dać odczuć swój gniew. Gdybyś tak był postąpił, uważałbym cię rzeczywiście za wodza Okanandów, równego mnie, teraz jednak widzę w tobie człowieka, skradającego się chyłkiem dlatego, że brak mu odwagi do otwartego działania.
Okananda wpatrzył się w kąt izby i milczał. Co mógł zresztą odpowiedzieć Winnetou?
Puściłem jego ramiona, stał więc przed nami wolno, lecz w postawie człowieka, który świadom jest swego położenia, wcale nie godnego zazdrości. Winnetou, na którego twarzy przemknął lekki uśmiech, zwrócił się do mnie z zapytaniem:
— „Gniady Koń“ myślał, że puścimy go wolno. Co sądzi o tem mój brat Old Shatterhand?
— Że się przeliczył — odrzekłem. — Kto przychodzi jako rozbójnik, z tym postępuje się jak z rozbójnikiem. Życie jego przepadło.
— Czy Old Shatterhand mnie zamorduje? — wybuchnął Okananda.
— Nie jestem mordercą. To wielka różnica, czy człowieka zamorduję, czy ukarzę go zasłużoną śmiercią.
— Czy ja zasłużyłem na śmierć?
— Tak.
— Nieprawda. Znajduję się w kraju, który do nas należy.
— Znajdujesz się w wigwamie bladej twarzy, a czy on leży w twoim kraju, to obojętne. Kto bez mojego pozwolenia wdziera się do mojego wigwamu, tego wedle prawa Zachodu czeka śmierć. Mój brat Winnetou powiedział ci, jak powinieneś był postąpić, a ja zgadzam się z nim zupełnie. Nikt nas nie potępi, jeśli teraz odbierzemy ci życie. Ale ty znasz nas i wiesz, że nie przelewamy krwi, gdy nie zajdzie konieczna potrzeba tego. Spróbujemy zawrzeć z tobą umowę, mocą której zdołasz siebie ocalić. Zwróć się do wodza Apaczów, a on ci powie, czego się masz spodziewać.
Okananda przybył tu, ażeby sądzić, a tymczasem my staliśmy przed nim jako sędziowie. Był wysoce zaniepokojony, co widać było po nim, jakkolwiek usiłował to ukryć. Byłby chętnie jeszcze coś przytoczył na swe usprawiedliwienie, ale nie mógł niczego wydobyć. To też wolał milczeć i patrzył na Apacza z wyrazem na poły oczekiwania, a na poły przytłumionego gniewu w twarzy. Następnie rzucił okiem na Rollinsa. Czy się to stało przypadkiem, czy naumyślnie, tego nie wiedziałem w owej chwili, wydało mi się jednak, że w tem spojrzeniu mieściło się wezwanie o pomoc. Rollins ujął się też za nim istotnie i rzekł do Winnetou:
— Wódz Apaczów nie będzie krwi chciwy. Nawet tu na Zachodzie zwykle podlegają karze tylko te czyny, które rzeczywiście spełniono, tu zaś jeszcze nic karygodnego się nie stało.
Winnetou spojrzał nań podejrzliwie i badawczo, a potem odpowiedział:
— Ja i Old Shatterhand wiemy bez cudzej rady, co mamy myśleć i postanowić. Słowa twoje są zatem zbyteczne. Zapamiętaj sobie, że mężczyzna nie powinien być paplą, lecz mówić tylko wtedy, kiedy tego potrzeba.
Skąd to napomnienie? Winnetou sam tego nie wiedział. Jak się jednak później okazało, utrafił i tym razem jego wypróbowany instynkt w samo sedno. Zwróciwszy się do Okanandy, mówił dalej:
— Słyszałeś słowa Old Shatterhanda. Jego zdanie jest także mojem. Nie przelejemy krwi twojej, lecz tylko pod warunkiem, że wyznasz całą prawdę. Jeślibyś usiłował mnie oszukać, to ci się nie uda. Powiedz mi więc uczciwie, poco przyszliście tutaj?
— Uff! — wybuchnął z gniewem zapytany. — Wojownicy Okanandów nie są tacy trwożliwi, jak twierdziłeś poprzednio. Nie wypieram się wcale tego, że chcieliśmy na ten dom napaść.
— I spalić?
— Oczywiście.
— Co się miało stać z mieszkańcami?
— Postanowiliśmy ich pozabijać.
— Czy sami powzięliście to postanowienie?
Okananda zawahał się z odpowiedzią, więc Winnetou wyraził się dokładniej;
— Czy was może kto na tę myśl naprowadził?
Zapytany milczał dalej, co w moich oczach równało się głośnemu potwierdzeniu pytania.
— „Gniady Koń“ nie może widocznie słów znaleźć — ciągnął dalej Apacz. — Niechaj zważy, że tu idzie o jego życie. Jeśli je chce zachować, to musi mówić. Ja chcę wiedzieć, czy jest ktoś, nienależący do plemienia Okanandów, kto spowodował ten napad dzisiejszy.
— Jest taki mąż — odezwał się wkońcu jeniec.
— Kto taki?
— Czy wódz Apaczów zdradziłby sprzymierzeńca?
— Nie — przyznał Winnetou.
— W takim razie nie powinieneś się na mnie gniewać, jeśli nie wymienię mojego.
— Nie gniewam się. Kto zdradza przyjaciela, zasługuje na to, żeby go zabito, jak psa parszywego. Możesz zatem nie podać jego nazwiska. Muszę jednak wiedzieć, czy to jest Okananda.
— Okananda nie jest.
— Czy należy do innego plemienia?
— Nie.
— A więc biały?
— Tak.
— Czy znajduje się tam z wojownikami?
— Jego tu niema.
— Moje przypuszczenie sprawdza się zatem, a mój brat Old Shatterhand także się tego domyślał. Sprężyną tego ruchu wrogiego jest ręka bladego. To nas usposabia pobłażliwiej. Jeżeli Siouksi Okananda nie chcą na swoim obszarze cierpieć bezprawnej osady bladych twarzy, to trudno im to brać za złe, ale do mordowania niema jeszcze powodu. Zamiar był, ale go nie wykonano, dlatego darujemy życie i wolność ich wodzowi, jeśli się zgodzi na warunki, jakie postawię.
— Cóż mam zrobić? — zapytał „Gniady Koń“.
— Przedewszystkiem musisz rozstać się z białym, który was uwiódł.
Ten warunek nie podobał się wprawdzie Okanandzie, ale przystał nań wkońcu po pewnem wahaniu. Kiedy potem spytał o drugi, otrzymał odpowiedź:
— Zażądasz od bladej twarzy, nazywającej się Corner, żeby kupił od was osadę, lub ją opuścił. Dopiero, gdy nie spełni żadnego z tych żądań, wrócisz z twoimi wojownikami, aby go stąd wypędzić.
Na to „Gniady Koń“ zaraz się zgodził, ale osadnik był temu przeciwny. Powoływał się na prawo osadnictwa i wygłosił długą przemowę, na którą Winnetou tak odpowiedział:
— Znamy blade twarze tylko jako rabusiów naszych krain. Co u takich ludzi jest ustawą, prawem lub zwyczajem, to nas nic nie obchodzi. Jeśli ci się wydaje, że możesz nam kraść ziemię, a potem zasłaniać się prawem przed karą, to już jest twoja rzecz. Uczyniliśmy dla ciebie, co było można, więcej od nas żądać nie możesz. Teraz Old Shatterhand i ja wypalimy kalumet z wodzem Okanandów, aby wynikom naszej narady nadać znaczenia.
Winnetou przybrał taki ton, że Corner przestał sprzeciwiać się w czemkolwiek. Apacz nałożył fajkę pokoju, poczem zatwierdzono umowę z „Gniadym Koniem“ wśród zwyczajnych, znanych już ceremonii. Że wodzowi Okanandów można było zaufać, o tem nie wątpiłem, a Winnetou był tego samego zdania, gdyż poszedł ku drzwiom, odsunął zasuwę i rzekł do niego:
— Niechaj mój czerwony brat wróci do swych wojowników i odejdzie z nimi stąd. Jesteśmy pewni, że wykonasz to, co przyrzekłeś.
Okananda wyszedł z domu. My zamknęliśmy za nim drzwi i stanęliśmy przy oknach, aby dla ostrożności jak najdalej towarzyszyć mu oczyma. Oddalił się zaledwie o kilka kroków i zatrzymał się w świetle księżyca, chcąc zapewne, żebyśmy go widzieli. Wetknąwszy w usta dwa palce, gwizdnął przeraźliwie, na co zbiegli się zaraz jego wojownicy. Byli oczywiście bardzo zdumieni tem, że sam zwoływał ich tak głośno, jakkolwiek im nakazał zachować się bardzo ostrożnie i nie spowodować żadnego szmeru. Wtem odezwał się do nich głosem tak donośnym, że słyszeliśmy każde słowo:
— Niechaj wojownicy Okanandy wysłuchają słów swego wodza! Przybyliśmy, aby bladą twarz Cornera ukarać za to, że zagnieździł się tu bez naszego pozwolenia. Ja podszedłem, aby zbadać wszystko dokoła domu. Tymczasem znajdowali się tu dwaj najsłynniejsi wojownicy z gór i z preryi. Old Shatterhand i Winnetou nocowali dziś w tym domu, a usłyszawszy, że nadchodzimy, otworzyli swe silne ramiona na me przyjęcie. Dostałem się do niewoli, a pięść Old Shatterhanda wciągnęła mnie do domu. Nie wstyd to zostać przez niego zwyciężonym, ale zaszczytem jest zawrzeć przymierze z nim i z Winnetou i wypalić kalumet. Uczyniliśmy to, postanawiając, że darujemy życie zamieszkującym ten dom bladym twarzom, jeśli albo kupią go od nas, albo opuszczą go w czasie, który ja im naznaczę. Na to ja się zgodziłem i dotrzymam danego słowa. Winnetou i Old Shatterhand stoją w oknach i słyszą, co mówię do moich wojowników. Między nami a nimi jest pokój i przyjaźń. Moi bracia pójdą za mną z powrotem do swych wigwamów.
Po tem przemówieniu zniknął z wojownikami za rogiem ogrodzenia. My wyszliśmy także z domu, aby popatrzeć, czy rzeczywiście się oddalili. Przekonawszy się, że ich niema, byliśmy pewni, że drugi raz już nie wrócą. Wyprowadziliśmy więc konie z domu i położyliśmy się obok nich tam, gdzie pierwej. Tylko Rollins nie dowierzał Okanandom i poszedł za nimi, aby ich dłużej śledzić. Później okazało się, że uczynił to z innego powodu. Nie wiedzieliśmy, o którym czasie powrócił, ale kiedy wstaliśmy rano, był już na miejscu i siedział z gospodarzem na klocu, który służył jako ławka.
Corner powiedział nam „dzień dobry!“, które jednak nie brzmiało zbyt przychylnie. Był on na nas wściekły, bo miał przekonanie, że byłoby daleko lepiej dla niego, gdyby był, jak mówił, wymiótł czerwonoskórych. Teraz musiał albo odejść, albo zapłacić. Nie żałowałem go, bo poco wcisnął się na to terytoryum. Jak postąpionoby w Illinois, albo w Vermoncie, gdyby jaki Siouks usadowił się z rodziną w okolicy, któraby mu się spodobała i twierdził, że to jego własność?
Nie zważaliśmy na utyskiwania osadnika, lecz podziękowawszy za gościnę, odjechaliśmy.
Handlarz towarzyszył nam oczywiście, ale tak, jak gdyby do nas nie należał, bo nie jechał razem, lecz w pewnem oddaleniu za nami, jak podwładny, który chce okazać uszanowanie dla przełożonego. Nie wpadało to w oko, a było nam nawet na rękę, gdyż mogliśmy bez przeszkody rozmawiać z sobą i nim się nie zajmować.
Dopiero po kilku godzinach drogi przybliżył się do nas, aby z nami pomówić o przyszłym interesie. Dopytywał się o rodzaj i o ilość skór, które Old Firehand zamierzał sprzedać, a my odpowiedzieliśmy mu o tyle, o ile rozumieliśmy się na tem. Chciał się także dowiedzieć, gdzie czeka na nas Old Firehand, oraz jak przechowuje skóry. Mogliśmy i na to mu odpowiedzieć, ale nie uczyniliśmy tego, gdyż nie znaliśmy go, a jako westmani i myśliwcy nie mieliśmy zwyczaju mówić o kryjówkach, w których przechowuje się zapasy. Nie dbaliśmy o to, czy nam weźmie to za złe, czy nie. Od tej chwili jednak jechał jeszcze dalej za nami, aniżeli przedtem.
Wracając, obraliśmy ten kierunek, z którego przybyliśmy tutaj, dlatego okolicy, przez którą prowadziła nasza droga, nie badaliśmy tak, jakby to trzeba było uczynić, gdybyśmy jej nie znali. Nie zwalniało to nas jednak od tej ostrożności, jaką zachowuje westman nawet wówczas, kiedy jedzie przez okolicę, znaną mu jak własna kieszeń. Patrzyliśmy więc ciągle, czy nie ujrzymy śladów ludzkich, lub zwierzęcych, a dzięki tej natężonej uwadze zobaczyliśmy około południa trop, którego bylibyśmy nie spostrzegli, gdyby nie zbyt widoczna troska o jego zatarcie. Może nawet mimoto bylibyśmy go przeoczyli, gdybyśmy się byli nań nie natknęli na miejscu, w którem ludzie owi spoczywali przez krótki czas, oraz gdyby trawa, przez nich zdeptana, zdołała była się już podnieść. Zatrzymaliśmy się oczywiście i zsiedliśmy z koni, aby trop zbadać. Podczas tego nadjechał Rollins i zeskoczył z siodła.
— Czy to zwierzęta były, czy ludzie? — spytał.
Winnetou nie odpowiedział, ja jednak uważałem to za niegrzeczność i zauważyłem:
— Nie jesteście, jak się zdaje, zbyt wprawni w czytaniu śladów. Wszak to na pierwszy rzut oka poznać, kto tutaj był.
— A zatem ludzie?
— Tak.
— Wątpię bardzo, gdyż w takim razie, trawa byłaby bardziej zdeptana.
— Czy myślicie, że tu są ludzie, którzy deptaliby ziemię dla przyjemności, aby ich potem albo znaleziono, albo zdmuchnięto?
— Nie, ale gdy się jest z końmi, trudno nie pozostawić wyraźnych śladów.
— Osoby, które tu były, nie miały właśnie koni.
— Nie miały koni? To byłoby dziwnem, nawet podejrzanem. Ja sądzę, że w tych stronach nie podobna istnieć bez konia.
— Takie i moje zdanie. Czy jednak nie doświadczyliście, ani nie słyszeliście nigdy, że ten lub ów w jakiś sposób konia utracił?
— Owszem. Ale przykład o jednym człowieku nie jest tu odpowiedni, bo jeden może utracić konia. Żeby natomiast kilku ludzi...?!
Udawał mądrego, chociaż, jak się zdawało, niewiele rozumiał. Nie byłbym mu nawet odpowiedział, gdyby mnie Winnetou nie był zapytał:
— Czy mój brat Old Shatterhand wie, co myśleć o tym tropie?
— Tak.
— Byli tu trzej biali bez koni. Nie mieli strzelb, tylko kije w rękach. Odeszli stąd w ten sposób, że jeden wstępował w ślady drugiego, a ostatni je zacierał. Przypuszczają widocznie, że ich ktoś ściga.
— Mnie się także tak zdaje. Może nawet są zupełnie bezbronni.
— Strzelb w każdym razie nie mają. Ponieważ tu spoczywali, musielibyśmy przeto dostrzec ślady strzelb.
— Hm! To szczególne! Trzy nieuzbrojone blade twarze w tych niebezpiecznych stronach! Można sobie to tylko tem wytłómaczyć, że spotkało ich jakieś nieszczęście, że ich napadnięto i ograbiono.
— Mój biały brat sądzi tak samo, jak ja. Ci ludzie opierali się na kijach, które sobie ułamali. Widać wyraźnie dziury w ziemi. Potrzebują pewnie pomocy.
— Czy Winnetou życzy sobie, żeby im jej udzielić?
— Wódz Apaczów pomaga chętnie każdemu, kto go potrzebuje i nie pyta, czy to biały, czy czerwony. Ale niech Old Shatterhand rozstrzygnie, co czynić. Ja pomógłbym, lecz nie dowierzam.
— Czemu nie?
— Bo zachowanie się tych bladych twarzy jest dwuznaczne. Zadawali sobie wiele trudu, by zatrzeć dalsze ślady, a dlaczego nie zniszczyli ich tutaj?
— Może im się zdawało, że nie powinni na to tracić czasu. Zresztą nie troszczyli się o to, czy kto spostrzeże, że tu spoczywali. Chcieli tylko ukryć to, dokąd poszli.
— Może mój brat ma słuszność, ale w takim razie nie byli to dobrzy westmani, lecz ludzie niedoświadczeni. Chodźmy im na pomoc!
— Zgadzam się chętnie, zwłaszcza że prawdopodobnie nie zboczymy zbytnio z naszego kierunku.
Ja z Winnetou dosiedliśmy znowu koni, tylko Rollins ociągał się, rzekłszy tonem powątpiewania.
— Czy nie byłoby lepiej zostawić tych ludzi samym sobie? Na co nam się przyda jechać za nimi?
— Nam oczywiście nie przyda się, ale im — odpowiedziałem.
— Ale my czas stracimy.
— Nam nie jest tak pilno, żebyśmy nie mogli wesprzeć ludzi, potrzebujących widocznie pomocy.
Powiedziałem to trochę ostrzej, Rollins zaś mruknął kilka słów niechętnych i wsiadł na konia, aby z nami jechać za tropem. Nie dowierzałem mu ciągle jeszcze, ale nie przyszło mi na myśl uważać go za tak kutego, jakim był istotnie.
Trop wychodził z lasu i z zarośli i prowadził na otwartą sawannę. Był świeży, bo zostawiony był zaledwie przed godziną. Po krótkiej jeździe ujrzeliśmy przed sobą tych, których szukaliśmy. Kiedyśmy ich spostrzegli, mogli być od nas oddaleni o milę angielską. Ujechaliśmy z połowę tej przestrzeni, zanim nas zauważyli. Jeden z nich oglądnął się, dojrzał nas i oznajmił to drugim. Jakiś czas stali ze strachu, poczem zaczęli biec, jak gdyby szło o ich życie. My podpędziliśmy konie i doścignęliśmy ich oczywiście z łatwością, ale zanim dojechaliśmy do nich, zawołałem kilka słów dla ich uspokojenia, wobec czego zatrzymali się zaraz.
Byli rzeczywiście zupełnie bezbronni. Nie mieli nawet nożów do ucięcia kijów, lecz musieli je ułamać. Ubrania ich natomiast były w dobrym stanie. Jeden z nich miał głowę owiniętą chustką, drugi niósł opaskę na ręce, trzeciemu nic nie dolegało. Spojrzeli na nas trwożnym, podejrzliwym, wzrokiem.
— Czemu gonicie tak, panowie? — zapytałem, gdy stanęliśmy obok nich.
— Czyż wiemy, kto wy? — odrzekł najstarszy.
— To było obojętne. Kimkolwiek bowiem jesteśmy, bylibyśmy was doścignęli w każdym razie, wasz pośpiech zatem nie przydałby się był na nic. Ale nie obawiajcie się niczego. Jesteśmy uczciwi, a pojechaliśmy waszym śladem, aby wam oświadczyć, że gotowiśmy wam dopomóc. Domyślaliśmy się bowiem, że obecne położenie wasze nie zupełnie odpowiada waszym życzeniom.
— I nie pomyliliście się, sir. Źle było z nami, cieszymy się, że uszliśmy przynajmniej z życiem.
— Ubolewam nad tem bardzo. Któż was tak urządził? Czy może biali?
— Nie, Siouksi Okananda.
— Ach oni! Kiedy?
— Wczoraj rano.
— Gdzie?
— Tam w górze nad Turkey Riwer.
— Jak się to stało? A może lepiej o to nie pytać?
— Możecie pytać, jeśli istotnie jesteście ludźmi, za jakich się podajecie, to jest uczciwymi! Spodziewamy się, że i nam wolno będzie spytać o wasze nazwiska.
— I owszem. Ten czerwony gentleman, to Winnetou, wódz Apaczów, a mnie nazywają zazwyczaj Old Shatterhand, ten trzeci zaś to mr. Rollins, pedlar, który się do nas w interesach przyłączył.
— Heigh day! Wobec tego wykluczona już wszelka nieufność między nami. Słyszeliśmy już dość o Winnetou i Old Shatterhandzie, chociaż nie zaliczamy się do westmanów. To są mężowie, na których można się zdać w każdem położeniu, dziękujemy też Bogu za to, że sprowadził was na naszą drogę. Potrzebujemy pomocy, bardzo potrzebujemy, panowie, a wy zasłużycie na nagrodę niebieską, jeśli się nami choć trochę zajmiecie.
— Uczynimy to chętnie. Powiedzcie tylko, w jaki sposób.
— Wobec tego musicie się najpierw dowiedzieć, kim jesteśmy. Ja się nazywam Warton; to mój syn, a tamten synowiec. Przybywamy z okolic Nowego Ulm, aby się osiedlić nad Turkey Riwer.
— To bardzo nierozważnie postąpiliście!
— Niestety, nie wiedzieliśmy o tem. Opisano nam wszystko tak ładnie, iż zdawało się, że wystarczy tylko usadowić się tu, aby spokojnie zwozić zbiory.
— A Indyanie? O nich nie pomyśleliście?
— O i owszem, ale przedstawiono nam ich całkiem inaczej, niż są w rzeczywistości. Przybyliśmy dobrze zaopatrzeni w zasoby, aby najpierw przypatrzyć się okolicy i wybrać kawałek ziemi. Przytem wpadliśmy w ręce czerwonym.
— Dziękujcie Bogu, że, jeszcze żyjecie!
— Pewnie, pewnie! Wyglądało to z początku daleko gorzej, niż się później stało. Mówili o palu i o innych pięknych rzeczach, potem jednak zadowolnili się tem, że ograbili nas ze wszystkiego. Mieli pewnie ważniejsze sprawy na oku, niż to, żeby nas wlec z sobą.
— Ważniejsze? Dowiedzieliście się może, jakie sprawy?
— Nie znamy ich języka, ale ze słów wodza, nader lichą angielszczyzną wypowiedzianych, wyrozumieliśmy, że chodziło im o osadnika, nazwiskiem Corner, do którego jak się zdawało, zamierzali się zabrać.
— Słyszeliście dobrze. Oni rzeczywiście chcieli nań napaść wieczorem, dla tego nie mieli czasu, ani ochoty zajmować się wami. Tej właśnie okoliczności zawdzięczacie życie!
— Ale jakie życie!
— Jakto?
— Życie, które właściwie nie jest życiem. Nie mamy broni, ani nawet noża i nie możemy upolować zwierzyny. Od wczoraj rana żywimy się korzonkami i jagodami, a i to skończyło się tu na preryi. Sądzę, że gdybyśmy was byli nie spotkali, bylibyśmy musieli zginąć z głodu, spodziewam się bowiem, że wspomożecie nas kawałkiem mięsa, lub czemś podobnem.
— Owszem, to zrobimy. A dokąd chcecie się dostać?
— Do fortu Wilke.
— Czy znacie drogę?
— Nie, ale zdaje nam się, że obraliśmy mniej więcej dobry kierunek.
— To prawda. Jaki powód skłania was do tej podróży?
— Najuczciwszy, jaki tylko być może. Powiedziałem już, że my trzej wyszliśmy naprzód, aby się krajowi przypatrzyć. Nasi krewili przybyli po nas i czekają na nas w forcie Wilke. Skoro się tam znajdziemy szczęśliwie, będziemy ocaleni.
— W takim razie dobrze wam się udało. My jedziemy właśnie w tym samym kierunku i pozostajemy w dobrych stosunkach z fortem Wilke. Możecie się do nas przyłączyć.
— Naprawdę? Pozwolicie nam, sir?
— Naturalnie. Nie możemy was przecież zostawić tutaj w takim stanie.
— Ale czerwoni zabrali nam konie, będziemy więc musieli iść pieszo, a to przyprawi was o stratę czasu.
— To się już nie da odmienić. Usiądźcie tymczasem i odpocznijcie! Musicie przedewszystkiem coś zjeść.
Pomocnik pedlara nie był widocznie zadowolony z tego przebiegu sprawy, bo mruczał coś o stracie czasu i zbytecznej litości. My jednak, nie zważając na to, zsiedliśmy z koni, rozłożyliśmy się w trawie i udzieliliśmy trzem nieszczęśliwcom nieco z naszych zapasów żywności. Gdy się posilili i odpoczęli, ruszyliśmy dalej w drogę, zbaczając z ich dotychczasowego kierunku na nasz pierwotny. Nasi nowi towarzysze, uszczęśliwieni spotkaniem z nami, byliby chętnie podczas dalszej podróży z nami rozmawiali, my jednak, to jest ja i Winnetou, nie okazywaliśmy do tego ochoty.
Wobec tego starali się kilkakrotnie nawiązać rozmowę z handlarzem, ale on odprawił ich ostro od siebie, gdyż rozgniewało go to, żeśmy się z nimi spotkali. To usposobiło mnie do niego jeszcze gorzej, dla tego, w tajemnicy oczywiście, zwracałem teraz na jego zachowanie baczniejszą niż dotychczas uwagę. Moje spostrzeżenia pouczyły mię o czemś zupełnie innem, niż przypuszczałem.
Oto w chwilach, w których mu się zdawało, że go nikt nie widzi, przemykał mu po twarzy szyderczy uśmiech, czy też wyraz ukrywanego chytrze zadowolenia. Po każdej takiej sposobności rzucał na mnie i na Winnetou ostre, badawcze spojrzenie. To niewątpliwie miało jakieś znaczenie, może nawet zapowiadało coś dla nas niekorzystnego. Śledziłem jego ruchy coraz pilniej, starając się oczywiście nie wzbudzić w nim podejrzenia. W ten sposób zauważyłem potem jeszcze jedno.
Oto od czasu do czasu rzucał on okiem na jednego z trzech ludzi, idących pieszo, a ilekroć spotkały się ich spojrzenia, ześlizgiwały się zawsze szybko z siebie. Jakby przeczuciem tknięty zacząłem dopatrywać się w tem jakiegoś tajnego porozumienia. Czyżby ci czterej znali się wzajemnie? Czy mogło odpychające zachowanie się handlarza być tylko udane?
Ale w jakim celu oszukiwałby on nas? Ze strony zaś tamtych trzech nie należało się niczego obawiać, bo winni nam byli wdzięczność. Lecz to mnie jeszcze nie uspokoiło, gdyż mogłem się mylić.
Wątpliwości moje spotęgowały się jeszcze, gdy i tym razem zaznaczyła się zgodność uczuć, zapatrywań i myśli moich i Apacza; kiedy bowiem myślałem nad tem, co właśnie zauważyłem był, zatrzymał Winnetou konia, zsiadł i rzekł do starego Wartona:
— Mój biały brat szedł już dość długo. Niech teraz wsiądzie na mego konia. Old Shatterhand także chętnie użyczy swego. My umiemy bardzo prędko chodzić i dotrzymamy koniom kroku.
Warton udawał z początku, że nie może skorzystać z tej przysługi, ale przyjął ją wkońcu, a syn jego wsiadł na mojego konia. Handlarz powinien był właściwie swego dać bratankowi Wartona, ale tego nie uczynił. Z tego powodu musiał potem młody Warton odstąpić konia swemu stryjecznemu bratu.
Ponieważ szliśmy teraz pieszo, przeto nie wpadało to w oko, że trzymaliśmy się nieco w tyle. Zostaliśmy tak daleko, że tamci nie mogli słów naszych dosłyszeć, a z ostrożności mówiliśmy oczywiście językiem Apaczów.
— Mój brat użyczył konia nie z litości, lecz z innego powodu? — rzekłem do Winnetou.
— Old Shatterhand odgadł — odpowiedział Apacz.
— Czy Winnetou przypatrzył się dobrze tym ludziom?
— Widziałem, że Old Shatterhand nabrał podejrzenia, dlatego miałem także oczy otwarte. Ale już przedtem zastanowiły mię różne rzeczy.
— Co?
— Może mój brat odgadnie.
— Bandaże?
— Tak. Jeden obwiązał sobie głowę, a drugi trzyma rękę na temblaku. Te uszkodzenia mają pochodzić z wczorajszego spotkania z Siouksami Okananda. Czy wierzysz w to?
— Nie. Sądzę raczej, że ci ludzie wcale nie są zranieni.
— Tak też niewątpliwie jest. Od kiedy spotkaliśmy się z nimi, przejeżdżaliśmy obok dwu strumieni, oni jednak nie zatrzymali się ani razu, aby sobie rany ochłodzić. Jeśli owe uszkodzenia są zmyślone, to kłamstwem jest także napad Siouksów i ograbienie. Czy mój brat przypatrzył im się, gdy jedli?
— Tak. Nie żałowali sobie.
— Ale przecież nie jedli dużo, ani tak łakomie jak ludzie, którzy od wczoraj żywili się tylko korzonkami i jagodami. Twierdzą też, że napadnięto na nich nad górnym Turkey Creekiem. Czy mogliby w takim razie teraz już tutaj się znajdować?
— Tego nie wiem, bo nie byłem jeszcze nad górnym Creekiem.
— Mogliby tylko na koniach w tak krótkim czasie tu stanąć. Albo więc mają konie, albo nie byli nad górnym Creekiem.
— Hm! Dajmy na to, że mają konie. Czemu się tego wypierają? Komu powierzyli zwierzęta?
— Zbadamy to. Czy mój brat Old Shatterhand uważa handlarza za ich wroga?
— Nie. On udaje.
— Tak jest z pewnością. Domyślam się tego stanowczo. On ich zna, może nawet do nich należy.
— Dlaczegoż się z tem kryje?
— Tego nie odgadniemy. O tem trzeba się dowiedzieć.
— Czy nie lepiej byłoby powiedzieć im w oczy, co o nich myślimy?
— Nie.
— Czemu?
— Bo ich skrytość może być także wywołana przyczyną, która nas nic nie obchodzi. Ci czterej ludzie mogą wbrew naszym podejrzeniom być zupełnie uczciwi. Nie powinniśmy ich martwić przedwczesnymi zarzutami, zanim się nie przekonamy, że to źli ludzie.
— Hm! Mój brat Winnetou zawstydza mnie czasem swoją delikatnością.
— Czy Old Shatterhand chce mię za to zganić?
— Nie. Winnetou wie, że daleki jestem od tego.
— Howgh! Nie należy nikomu robić przykrości, dopóki się nie jest pewnym, że zasłużył na to. Lepiej doznać krzywdy, aniżeli się jej dopuścić. Niech się mój brat Old Shatterhand namyśli! Czy handlarz ma jaki powód do tego, żeby knuć coś złego przeciwko nam?
— Bynajmniej. Wypadałoby mu raczej zachować się względem nas przyjaźnie.
— Ja także tak sądzę. On chce zobaczyć nasze zapasy, a pan jego ma z Old Firehandem zawsze korzystny interes. Do tego jednak nie przyszłoby, gdyby nam po drodze stało się coś złego, gdyż w takim razie nie dowiedzianoby się nigdy, gdzie się znajduje Old Firehand ze swoimi skarbami. Gdyby więc nawet handlarz nosił się z wrogimi zamysłami przeciw nam, to dopóki nie obejrzy zapasów, nie mamy powodu się go obawiać. Czy mój brat zgadza się ze mną?
— Tak.
— A ci trzej, którzy się przedstawiają jako napadnięci osadnicy...
— Nie są nimi.
— Oczywiście.
— Czem więc są w takim razie?
— To zupełnie obojętne. Dopóki jesteśmy w drodze, nie grozi nam nic złego z ich strony.
— Ale może gdy znajdziemy się z nimi razem w warowni?
— Uff! — uśmiechnął się Winnetou do siebie. — Mój brat Shatterhand wpadł znowu na tę samą myśl co i ja!
— Nic w tem dziwnego. To przypuszczenie bardzo łatwe, a inne jest prawie wykluczone.
— Że wszyscy czterej są handlarzami i należą do siebie?
— Tak. Corner powiedział wczoraj, że pedlar Bourton zatrudnia czterech pracowników. Może ten wrzekomy stary Warton nazywa się Bourton. Oba nazwiska brzmią podobnie. On był w pobliżu osady Cornera, a pomocnik Rollins wychodził w nocy i zawiadomił swojego pana o wielkim interesie, który może zawrzeć, a ten przyłączył się do nas po drodze z dwoma innymi pomocnikami.
— Ale w jakim celu? W dobrym, czy w złym? Jak sądzi mój biały brat?
— Hm, myślę, że w złym. W przeciwnym bowiem razie postąpiłby Bourton o tyle tylko niewłaściwie, że dostałby się do nas pod fałszywą flagą, aby ocenić towary, nie dając nam poznać, że jest pedlarem i właścicielem przedsiębiorstwa. To jednak byłoby zbyteczne, gdyż pomocnik sam mógłby się podjąć oceny.
— Słusznie. Pozostaje więc tylko to jedno, że ci trzej chcą się dostać do nas z Rollinsem, aby futra zobaczyć, a potem zabrać je bez zapłacenia.
— A więc grabież, a może nawet mord?
— Tak.
— Ja także tak sądzę.
— Wobec tego mamy do czynienia ze złymi ludźmi! Po drodze jednak nie potrzebujemy jeszcze się obawiać. Nic nam się nie stanie. Czyn nastąpi dopiero wówczas, gdy wszyscy czterej znajdą się w warowni.
— A tego bardzo łatwo uniknąć. Rollinsa musimy z sobą wziąć; to już nie da się obejść, ale z tamtymi rozstaniemy się w stosownym czasie. Zasłonimy się tem, że oni zdążają do fortu do swoich rodzin. Mimo to należy nam w dalszej podróży zachować wszelką ostrożność. Wyobrażamy sobie wprawdzie, że utrafiliśmy w sedno, ale możemy się mylić. Musimy ich obserwować nietylko w dzień, lecz i w nocy.
— Tak zrobimy. Trzeba bowiem na to być przygotowanym, że w pobliżu znajduje się ciągle ktoś z ich końmi. Gdy jeden z nas będzie spał, drugi będzie czuwał, gotów w każdej chwili do walki, ale tak, żeby ci ludzie tego nie zauważyli.
Tak to podzieliliśmy się naszemi spostrzeżeniami. Winnetou domyślił się wszystkiego z wrodzoną sobie bystrością dość dobrze, choć nie w całej pełni. Gdybyśmy byli przeczuli, na czem polegała ta pełnia, bylibyśmy nie zdołali zachować tyle choćby zewnętrznego spokoju i ukryć przed towarzyszami rozdrażnienia.
Popołudniu nie odebraliśmy im koni, chociaż chcieli nam je kilkakrotnie oddać. Gdy wieczór zapadł, bylibyśmy się najchętniej rozłożyli obozem na preryi dla wolnego dokoła widoku, przez co bylibyśmy łatwo spostrzegli, gdyby się kto zbliżał, tymczasem zawiał wiar z deszczem, woleliśmy więc pojechać dalej, aby się dostać do najbliższego lasu. Tam na skraju rosły wysokie, gęsto liściem pokryte drzewa, a dach ich chronił nas przed deszczem. To przedstawiało dla nas pewną wygodę, której podporządkowaliśmy nawet niebezpieczeństwo, które nam mogło grozić jeszcze tego samego dnia. Postanowiliśmy jednak na wszelki wypadek ostrożnością zapobiec temu niebezpieczeństwu.
Nasze zapasy żywności obliczone były tylko na dwie osoby. Rollins jednak miał swoją, tymczasem więc jego żywność musiała dla nas wszystkich wystarczyć. Cośkolwiek jeszcze zostało, a nazajutrz mogliśmy się o zwierzynę postarać.
Po jedzeniu mieliśmy właściwie położyć się spać, ale towarzyszom naszym nie przychodziła jakoś ochota do tego. Rozmawiali z wielkiem zajęciem, chociaż zakazaliśmy im głośnej gadaniny. Nawet Rollins zrobił się rozmownym i opowiadał o przygodach, które przeżył podczas swoich handlowych podróży. Wobec tego ani ja, ani Winnetou nie mogliśmy zasnąć, lecz musieliśmy czuwać, pomimo że nie braliśmy udziału w rozmowie, która nie wydała mi się zresztą przypadkową, lecz jak gdyby prowadzoną naumyślnie w ten sposób. Czyżby przez to chcieli odwrócić naszą uwagę? Spojrzałem na Winnetou i dostrzegłem, że to samo zapewne myślał, gdyż trzymał wszystką broń, nawet nóż, w pogotowiu i patrzył bystro na wszystkie strony, co tylko ja zauważyłem, znając go dobrze. On zamknął był prawie zupełnie powieki, jak gdyby spał, przez rzęsy jednak śledził wszystko jak najdokładniej. Ja czyniłem oczywiście to samo.
Po pewnym czasie ustał deszcz, a siła wiatru znacznie zmalała. Bylibyśmy wobec tego przenieśli chętnie obóz na otwarte miejsce, ale na to byliby się nie zgodzili towarzysze, musieliśmy więc zostać w lesie.
Ognisko się nie paliło. Okolica, w której znajdowaliśmy się, należała do nieprzyjacielskich plemion Siouksów, a to dało nam skuteczny powód do tego, żeby nie pozwolić na rozpalenie ogniska. Ogień mógł nas zdradzić nietylko przed czerwonoskórcami, lecz w danym razie także przed sprzymierzeńcami naszych towarzyszy. Że zaś oczy nasze przywykły do ciemności, byliśmy pewni, że nie tylko usłyszymy, lecz nawet ujrzymy, gdyby się kto zbliżał. Na razie nie. mogliśmy nadsłuchiwać z powodu rozmowy, ale za to oczy były tem bardziej czynne.
Siedzieliśmy pod drzewami na skraju lasu z twarzami, zwróconemi w gęstwinę, ponieważ przypuszczaliśmy, że stamtąd nadszedłby nieprzyjaciel, gdyby chciał nas zaskoczyć. Wkrótce wyszedł na niebo cienki sierp księżyca i rzucił łagodne, blade światło pod roztaczającą się nad nami koronę drzewa. Towarzysze prowadzili rozmowę dalej z przerwami. Nie zwracali się wprawdzie ze słowami wprost do nas, ale widać było, że starali się zająć naszą uwagę i odwrócić ją od czegoś innego. Winnetou leżał wyciągnięty na ziemi, oparłszy głowę na dłoni lewej ręki. Wtem przyciągnął prawą nogę nieznacznie do siebie tak, że pod kolanem utworzyła kąt rozwarty. Czyżby chciał dać ów słynny, nadzwyczaj trudny strzał z kolana, który opisałem już na innem miejscu?
Mój domysł sprawdził się. Winnetou pochwycił kolbę rusznicy i pozornie bez zamiaru, jakby dla zabawy, przyłożył lufę do uda. Rzuciłem okiem w kierunku lufy i ujrzałem pod czwartem drzewem od nas krzak, a pomiędzy jego liśćmi lekkie światło fosforyzujące, dostrzegalne tylko dla wprawnych oczu Apacza. Była to para oczu człowieka, który siedział w krzaku i nam się przypatrywał. Winnetou chciał do niego strzelić między oczy, oparłszy rusznicę o kolano, aby uniknąć wszelkiego wpadającego w oko ruchu. Dzielny wódz Apaczów nie chybiał nawet w nocy i przy takim trudnym wystrzale. Widziałem, że przyłożył palce do cyngla, ale nie strzelił. Odjął palec, opuścił strzelbę i nogę znowu wyciągnął. Blask oczu zniknął.
— Mądra sztuka! — szepnął do mnie w języku Apaczów.
— Ktoś, komu przynajmniej znany jest strzał z kolana, chociażby go sam nie umiał — odrzekłem w tem samem narzeczu,
— To była blada twarz.
— Tak. Wojownik Siouksów, którzy jedynie mogą się tu znajdować, nie otwiera oczu tak szeroko. Niewątpliwie jest nieprzyjaciel w pobliżu.
— Ale przekonał się, że wiemy o jego obecności.
— Niestety. Poznał to z tego, że chciałeś strzelić do niego i będzie się miał na baczności!
— To mu się na nic nie przyda, bo go podejdę.
— To wielce niebezpieczne!
— Dla mnie?
— Odgadnie twój zamiar, skoro się tylko oddalisz.
— Pshaw! Udam, że idę do koni. To nie wpadnie mu w oko.
— Zdaj to lepiej na mnie, Winnetou!
— Czy mam ciebie narażać na niebezpieczeństwo, jak gdybym się sam bał? Winnetou pierwej oczy zobaczył, jemu więc przysługuje prawo pochwycenia tego człowieka. Mój brat pomoże mi tylko oddalić się tak, żeby on nie domyślił się, na co.
Wobec tego zaczekałem jeszcze chwilę i zwróciłem się do towarzyszy, zatopionych w rozmowie:
— Przestańcie już wreszcie! Rano wyruszamy wcześnie dalej i chcemy spać. Mr. Rollins, czy przywiązaliście dobrze swojego konia?
— Tak — odrzekł zapytany, niezadowolony z tego, że mu przeszkodziłem.
— Mój jeszcze wolny — rzekł Winnetou głośno. — Uwiążę go w polu na trawie, żeby się pasł. Czy zabrać także konia brata Shatterhanda?
— Proszę — potwierdziłem, ażeby się wydawało, iż chodzi rzeczywiście o konie.
Winnetou podniósł się zwolna, owinął santillowym kocem i poszedł, by konie zaprowadzić cokolwiek dalej. Wiedziałem, że się potem położy na ziemi i poczołga do lasu. Koca nie potrzebował i zabrał go tylko dla tego, żeby wprowadzić w błąd nieprzyjaciela.
Przerwaną na krótko rozmowę rozpoczęto nanowo. Z jednej strony było mi to na rękę, a z drugiej nie, bo trudno mi było dosłyszeć, co Winnetou robił, ale zato nie mógł zauważyć zbliżania się jego ten, którego on podchodził. Spuściłem powieki, udając, że się o nic nie troszczę, w rzeczywistości jednak przypatrywałem się skrajowi lasu.
Upłynęło pięć minut, potem dziesięć, wreszcie nawet pół godziny. Zacząłem się już niepokoić o Winnetou. Wiedziałem, jak trudne jest podchodzenie w takich warunkach i jak powoli to się odbywa, gdy się ma do czynienia z nieprzyjacielem, posiadającym bystre zmysły. Nareszcie usłyszałem kroki z tej strony, w którą udał się Apacz z końmi. Odwróciwszy lekko głowę, ujrzałem go z daleka, owiniętego znowu w koc, co świadczyło o tem, że ukrytego nieprzyjaciela uczynił już nieszkodliwym. Z ulgą w sercu odwróciłem znów głowę, czekając spokojnie, dopóki obok mnie nie usiędzie. Odgłos kroków zbliżał się coraz bardziej, wreszcie ustał tuż za mną, a jakiś głos obcy zawołał:
— A teraz tego!
Oglądnąwszy się szybko, zobaczyłem wprawdzie koc santillo, ale tym, który się nim owinął, nie był Winnetou, lecz jakiś brodacz, który mi się wydał znajomym. Powiedział owe trzy słowa i zamachnął się na mnie kolbą. Stoczywszy się błyskawicznie na bok, starałem się ujść ciosowi, ale już było zapóźno, bo napastnik dosięgnął mnie, wprawdzie nie w głowę, lecz w kark, a zatem w jeszcze niebezpieczniejsze miejsce. Siły mię opuściły natychmiast, a gdy jeszcze jeden cios w głowę dostałem, utraciłem przytomność.
Musiałem w tym stanie przeleżeć pięć lub sześć godzin, gdyż, kiedy znowu przyszedłem do siebie i po długim wysiłku zdołałem podnieść powieki, świt już szarzał. Oczy zamknęły mi się zaraz ponownie, a ja zapadłem w stan, niepodobny ani do snu, ani do jawy, ani do niczego pośredniego. Zdawało mi się, że umarłem, że duch mój przysłuchuje się z wieczności rozmowie, prowadzonej nad mojemi zwłokami. Nie mogłem jednak zrozumieć poszczególnych słów, dopóki nie odezwał się głos, któryby mnie był nawet z grobu wywołał. Były to słowa następujące:
— Ten pies Apacz nie chce nic powiedzieć, a tamtego zabiłem! Jaka szkoda! A tak się cieszyłem, że go dostanę w swe ręce! Chciałem mu dać podwójnie, dziesięćkrotnie odczuć, co to znaczy znaleźć się w mej mocy! Dałbym za to wiele, bardzo wiele, żebym go był tylko ogłuszył, a nie zabił!
Dźwięk tego głosu rozdarł mi poprostu oczy. Wpatrzyłem się w tego mężczyznę, którego z powodu gęstego zarostu, jaki teraz nosił, nie poznałem na pierwszy przedśmiertny rzut oka. Wrażenie jego głosu będzie zrozumiałe, gdy powiem, że zobaczyłem Santera, jednem słowem Santera, siedzącego naprzeciwko mnie. Starałem się znów oczy zamknąć, aby nie pokazać po sobie, że żyję, ale to mi się już nie udało. Nie mogłem teraz zamknąć powiek, chociaż przedtem zapadały same tak ciężko. Patrzyłem weń nieustannie, nie mogąc oczu odwrócić, dopóki tego nie zauważył. On zerwał się i zawołał z promieniejącą od radości twarzą:
— On żyje, żyje! Czy widzicie, że oczy otworzył? Zobaczymy zaraz, czy się mylę, czy nie.
Zwrócił się do mnie z zapytaniem, a gdy nie odpowiedziałem mu zaraz, ukląkł obok mnie, porwał za kołnierz i zaczął mną szarpać w górę tak, że głowa uderzała o kamienie, których było tu pełno. Nie mogłem się bronić przeciwko temu, gdyż byłem tak skrępowany, że nie podobna było ruszyć choćby jednym członkiem ciała. Równocześnie ryczał Santer:
— Czy będziesz odpowiadał, psie! Widzę, że żyjesz, że jesteś przytomny, że możesz mówić. Jeśli będziesz dalej milczał, to ja ci usta otworzę!
Podczas tego szarpania mnie na różne strony padła raz głowa tak, że mogłem w bok rzucić okiem. Ujrzałem Winnetou leżącego na ziemi i związanego w kabłąk. Położenie takie sprawiałoby wielki ból nawet cyrkowemu akrobacie. Co on musiał wycierpieć! Kto wie, czy już od kilku godzin nie był tak nieludzko skrępowany. Zobaczyłem jeszcze wrzekomego Wartona z jego synem i bratankiem. Pomocnika Rollinsa nie było między nimi.
— Będziesz więc mówił? — krzyknął Santer groźnie. — Czy mam ci język nożem rozwiązać? Chcę wiedzieć, czy mnie znasz, czy wiesz, kto jestem i czy słyszysz, co mówię!
Milczenie byłoby się na nic nie przydało, lecz nawet pogorszyłoby nasze położenie. Już choćby ze względu na Winnetou nie należało okazywać uporu. Nie byłem oczywiście pewny, czy zdołam mówić. Spróbowałem jednak; próba się udała, jakkolwiek tylko słabym i bełkotliwym głosem wyrzekłem te słowa:
— Poznaję was. Jesteście Santer.
— Tak, tak! Więc mnie poznajesz? — śmiał mi się szyderczo w oczy. — Ogromnie się chyba cieszysz? Jesteś zachwycony moim widokiem tutaj? Wspaniała, niezrównanie radosna niespodzianka! Nieprawdaż?
Zawahałem się z odpowiedzią na to złośliwe pytanie, on zaś wydobył nóż, przyłożył mi ostrze do piersi i zagroził:
— Czy potwierdzisz natychmiast głośno moje pytanie? Bo w przeciwnym razie wbiję ci nóż w piersi!
Wtem rzucił mi Winnetou pomimo swego bolu przestrogę:
— Mój brat Old Shatterhand nie potwierdzi tego, lecz raczej da się zakłuć nożem!
— Milcz, psie! — ryknął nań Santer. — Jeśli słowo jeszcze wymówisz, to naciągniemy ci pęta tak mocno, że ci kości popękają. A zatem, Old Shatterhand. mój przyjacielu, do którego cała moja miłość należy, prawda, że jesteś zachwycony moim widokiem?
— Tak — odrzekłem głośno i pewnie mimo przestrogi Apacza.
— Czy słyszycie? Słyszeliście? — skrzywił się w uśmiechu Santer do towarzyszy. — Old Shatterhand, ten sławny, niezwyciężony, Old Shatterhand z obawy przed moim nożem jak mały chłopak przyznaje, iż raduje się moją osobą!
Czy poprzedni stan mego zdrowia nie był tak zły, jak przypuszczałem, czy też szyderstwo tego łotra wywołało we mnie taką zmianę, dość, że głowa przestała mnie boleć, jak gdybym nigdy nie był kolbą uderzony, a ja zupełnie pewny siebie odrzekłem, śmiejąc mu się w oczy:
— Mylicie się grubo. Nie powiedziałem: „tak“ ze strachu przed waszym nożem.
— Nie? A dlaczegoż?
— Bo to jest prawda. Cieszę się istotnie, że was znów widzę nareszcie.
Jakkolwiek śmiałem się przytem, mimoto odpowiedź moja nie brzmiała bynajmniej ironicznie, lub szyderczo, lecz z takim wyrazem prawdy, że go to zastanowiło. Cofnął wstecz głowę, podniósł brwi, popatrzył na mnie przez kilka chwil badawczo, poczem rzekł:
— Jak? Co? Czy dobrze słyszę? Czy uderzenia tak wstrząsnęły ci mózg, że fantazujesz? Ty cieszysz się rzeczywiście?
— Naturalnie! — potwierdziłem.
— Do wszystkich dyabłów! Gotówbym przypuścić, że ten drab nie żartuje!
— Mówię całkiem poważnie!
— Wobec tego ty zwaryowałeś, zupełnie zwaryowałeś!
— Ani mi się śni! Zmysły moje są zdrowe, jak zawsze dotąd.
— Naprawdę? W takim razie to zuchwalstwo, bezczelne zuchwalstwo, jakiego jeszcze w życiu nie spotkałem! Człowiecze, ja cię zwiążę w kabłąk tak, jak Winnetou i powieszę na drzewie głową na dół, że ci krew tryśnie wszystkiemi dziurkami.
— Tego nie zrobicie!
— Z jakiego powodu miałbym tego nie uczynić?
— Jest on wam tak dobrze wiadomy, że ja nie potrzebuję go wam podawać.
— Oho! Nie znam takiego powodu.
— Pshaw! Mnie nie oszukacie. Powieście mnie! Za dziesięć minut zginę, a wy nie dowiecie się nigdy o tem, o co wam zawsze chodziło.
Poznałem po nim, że trafiłem w sedno. On spojrzał na Wartona, potrząsnął głową i ciągnął dalej:
— Zdawało nam się, że ten łajdak nie żyje, a tymczasem on nawet przytomności był nie stracił, gdyż słyszał wszystkie moje pytania, zadane Winnetou, na które ta przeklęta czerwona skóra nie odezwała się ani słowem.
— Mylicie się znowu. Byłem rzeczywiście ogłuszony, — odpowiedziałem — ale Old Shatterhand ma dość flaków w głowie, aby was przejrzeć.
— Tak? Wobec tego może nas pouczysz, o czem to ja chcę się od was dowiedzieć!
— Dajcie pokój tym dziecinnym niedorzecznościom! Nie dowiecie się o niczem. Przeciwnie, powiadam wam, że cieszę się tem spotkaniem nadzwyczajnie. Tęskniliśmy tak długo za wami nadaremnie, że ta radość musi być szczera i bardzo serdeczna. Mamy was nareszcie, nareszcie!
Santer patrzył we mnie przez długą chwilę, jakby duchem nieobecny, cisnął mi przekleństwo nie do powtórzenia i krzyknął:
— Łotrze, bądź zadowolony z tego, że cię uważam za obłąkanego, gdyż jeślibym wiedział, że przy zdrowych zmysłach tak mówisz z zamiarem i namysłem, przekonałbym cię tysiącem męczarni, że nie pozwalam z sobą żartować. Pobłażam ci zatem i chcę spokojnie z tobą pomówić. Jeśli jednak nie będziesz odpowiadał otwarcie i dobrowolnie, to spodziewaj się takiej śmierci, jaką nikt jeszcze nie umarł!
Usiadł przedemną, spoglądał przez chwilę w dal w zamyśleniu, a potem podjął na nowo badanie:
— Obydwaj uważacie siebie za nadzwyczajnie mądrych, za najmędrszych na całym dzikim Zachodzie, ale jacyż wy głupi, jacy nieskończenie głupi jesteście w istocie! Jak poszedł za mną Winnetou! Czy mnie pochwycił? Każdy inny na jego miejscu nie pokazałby się ludziom ze wstydu! A teraz, czy przyznasz, że wczoraj wieczorem widzieliście moje oczy?
Potwierdziłem to pytanie.
— On chciał do mnie strzelić?
— Tak jest.
— Ja jednak spostrzegłem to i zniknąłem z tego miejsca. Wtedy on odszedł, aby mnie podejść. Prawda?
— Najzupełniejsza!
— Mnie podejść, hahahaha! Wszak wiedziałem, że mnie spostrzeżono; każde dziecko powiedziałoby to sobie. Aby się mimoto pokusić o podejście mnie, na to potrzeba bezdennej głupoty! Zasłużyliście rzeczywiście na baty. Zamiast on mnie, podszedłem ja jego i powaliłem jednem uderzeniem kolby. Następnie wziąłem na siebie jego koc i zabrałem się do ciebie. Co sobie pomyślałeś, ujrzawszy mnie zamiast Apacza?
— Ucieszyłem się tem.
— Czy i cięgami, które dostałeś? Chyba nie! Daliście się wystrychnąć na dudków, jak ośmioletni chłopcy, których nie można wyśmiać, lecz raczej żałować należy. Teraz znajdujecie się zupełnie w naszej mocy i niema dla was ocalenia, jeśli mnie nie ogarnie łagodniejsze uczucie. Nie jest wykluczone, że skłonię się do pobłażliwości, ale tylko w tym jedynym wypadku, że dasz mi szczere wyjaśnienia. Przypatrz się tym trzem ludziom! Wysłałem ich, by was w pole wywiedli. Za kogo nas teraz uważasz?
Kim i czem on był, tego nie tylko domyślałem się teraz, lecz wiedziałem całkiem dokładnie, ale rozwaga nie pozwoliła mi otwarcie tego wyznać. Powiedziałem więc tylko tyle:
— Łotrem byliście zawsze i jesteście nim do dzisiaj. To przekonanie mi wystarcza.
— Pięknie! Powiem ci teraz jedno. Na razie przyjmuję spokojnie te obelgi, ale gdy rozmowa nasza się skończy, nastąpi kara. Zapamiętaj to sobie! Przyznam ci się najpierw bez ogródek, że wolimy zbierać, aniżeli siać. Siew tak natęża, że pozostawiamy go innym; gdzie jednak znajdziemy zbiór, nie wymagający wiele trudu, zabieramy się do tego czemprędzej i nie pytamy o to, jak zapatrują się na to ludzie, do których należy pole. Tak postępowaliśmy dotychczas i tak będzie dalej, dopóki nie zaspokoimy naszych pragnień.
— A kiedy to nastąpi?
— Może nawet wkrótce. Oto w pobliżu jest pole z pełnym, dojrzałym, owocem, a my chcemy je skosić. Jeśli nam się to uda, to osiągniemy nasz cel.
— Gratuluję! — rzekłem z przekąsem.
— Dziękuję! — odpowiedział on tak samo. — Ponieważ nam gratulujesz, a więc dobrze nam życzysz, przeto sądzę, że nam pomożesz znaleźć to pole.
— Ach, nie wiecie nawet jeszcze, gdzie ono leży?
— Nie. Wiemy tylko, że stąd niedaleko.
— To źle.
— Pociesza nas to, że od ciebie dowiemy się o położeniu tego pola.
— Bardzo wątpię, czy się wam to uda.
— Rzeczywiście?
— Tak.
— Czemu?
— Bo ja nie znam pola, któreby się nadawało dla was.
— Żartujesz!
— Mówię całkiem poważnie!
— To ja pomogę twej pamięci. Nie idzie tu o pole w zwyczajnem znaczeniu, lecz o schowek, który chcielibyśmy wypróżnić.
— Jaki schowek?
— Skór, futer itp.
— Hm! I ty utrzymujesz, że ja o nim wiem?
— Tak.
— Mylisz się prawdopodobnie.
— O nie. Wiem, jak sprawy stoją. Przyznasz, że byliście u starego Cornera nad Turkey River?
— Byliśmy.
— Czego chcieliście od niego?
— Odwiedziliśmy go tylko prawie bez żadnego zamiaru.
— Nie próbuj mnie wywieść w pole! Spotkałem się z Cornerem po waszem odejściu i dowiedziałem się, kogo szukaliście u niego.
— No, kogo?
— Pedlara, nazwiskiem Bourton.
— To stary niepotrzebnie powiedział!
— Oczywiście, ale w każdym razie powiedział. Pedlar miał od was kupić bardzo wiele futer.
— Od nas?
— Nie tyle od was, ile od Old Firehanda, który dowodzi całem towarzystwem myśliwskiem i nagromadził ogromny zapas futer.
— Do stu piorunów! To dobrze was pouczono o wszystkiem!
— Prawda? — zaśmiał się złośliwie, nie zważając na mój ton ironiczny. — Nie zastaliście pedlara, tylko jego pomocnika i zabraliście go z sobą. My ruszyliśmy czemprędzej za wami, by pojmać was i jego, ale ten drab, nazwiskiem Rollins, jak mi się zdaje, uciekł nam niestety, kiedy byliśmy wami zajęci.
Nawykły do uważania na wszystko, nawet na drobiazg najmniejszy, zobaczyłem, że przytem zapewnieniu rzucił okiem tam, gdzie spotkaliśmy wczoraj jego oczy. To spojrzenie wymknęło mu się mimowolnie, dlatego wpadło mi w oko. Czyżby ten krzak pozostawał w związku z tem, co mówił, a zatem z Rollinsem? Postanowiłem to wybadać, ale nie zwracałem jeszcze oczu w tę stronę, aby Santer tego nie zauważył. Tymczasem on mówił dalej:
— Ale to nic nie szkodzi, gdyż jego nam nie potrzeba, skoro was mamy. Znacie Old Firehanda?
— Oczywiście.
— I jego kryjówkę?
— Również.
— Ach, to mnie cieszy niezmiernie, że przyznajecie się do wszystkiego tak ochotnie!
— Pshaw! Dlaczego miałbym się wypierać czegoś, co jest prawdą?
— Well! Wobec tego przypuszczam, że ułatwicie mi bardzo całą sprawę.
— Spodziewacie się tego istotnie?
— Tak, gdyż uznacie to chyba sami, że jest najlepszą rzeczą dla was powiedzieć mi o wszystkiem.
— O ile najlepszą?
— O tyle, że ulżycie przez to swojemu losowi.
— Co wy nazywacie właściwie naszym losem?
— Śmierć. Wy znacie mnie, a ja znam was. Wiemy bardzo dobrze, w jakim stosunku do siebie pozostajemy. Kto z nas dostanie się w ręce drugiego, ten przepadł i musi zginąć. Pochwyciłem was, a więc już po waszem życiu. Idzie tylko o to, jaki będzie ten koniec. Zawsze marzyłem o tem, żeby z rozkoszą zadręczyć was powoli na śmierć, teraz jednak, kiedy idzie o schowek Old Firehanda, porzuciłem te surowe zamiary.
— Czegoż od nas żądacie w zamian za obiecaną łagodność?
— Powiecie mi, gdzie się ten schowek znajduje i opiszecie mi go dokładnie.
— A za to spotka nas z waszej strony?
— Szybka śmierć. Dostaniecie kulą w łeb!
— Bardzo pięknie! To jednak dowodzi, że jesteście czuli, ale nie rozumni.
— Jakto?
— Aby zginąć lekką i szybką śmiercią, na to możemy wam opisać jakiekolwiekbądż miejsce, ale nie to, na którem wam zależy.
— W takim razie uważacie mnie za bardziej nieostrożnego, aniżeli w rzeczywistości jestem. Już ja się tak zabiorę do rzeczy, że wydobędę z was potrzebne wiadomości. Przedtem jednak muszę wiedzieć, czy jesteście skłonni zdradzić mi położenie tego miejsca.
— Zdradzić, to jest tutaj słowo właściwe. Pamiętajcie jednak o tem, że Old Shatterhand nie jest zdrajcą. Widzę, że Winnetou także wam nie był posłuszny; może nawet nie dał wam żadnej odpowiedzi, gdyż jest za dumny na to, aby mówić z takimi opryszkami, jak wy. Ja jednak mówiłem z wami z pewnym zamiarem.
— Zamiarem? A to jakim?
Przy tem zapytaniu spojrzał mi w twarz z wielkiem zaciekawieniem.
— To obecnie dla was obojętne. Dowiecie się później o tem bezemnie.
Santer odzywał się teraz stosunkowo uprzejmiej, a nadto wyrażał się do mnie już nie ty, lecz wy. Teraz zaś wybuchnął znowu gwałtownie:
— A więc i ty się chcesz wzbraniać?
— Rozumie się.
— I nic nie powiedzieć?
— Ani słowa!
— W takim razie zwiążemy ciebie tak samo w kabłąk jak Winnetou.
— Nic nie mam przeciwko temu.
— I zamęczymy was na śmierć!
— To wam się na nic nie przyda.
— Tak sądzisz? Ja ci powiadam, że kryjówkę w każdym razie znajdziemy!
— Chyba przez ślepy przypadek, ale wtedy będzie zapóźno. Jeśli bowiem nie wrócimy do pewnego czasu, nabierze Old Firehand podejrzenia i opróżni kryjówkę. Tak umówiliśmy się z nim.
Opryszek patrzył przed siebie w ponurem zamyśleniu, bawiąc się przytem nożem, co jednak nie przedstawiało niebezpieczeństwa dla mnie. Przejrzałem go i jego podwójny plan. Pierwsza połowa się nie udała, musiał więc przystąpić do drugiej. Usiłował nie okazać swojego zakłopotania, lecz bezskutecznie. Przed mojem okiem nic się nie ukryło.
Santer chciał pozbawić nas życia, a zarazem zabrać skarby Old Firehanda, ale te posiadały dlań większą wartość aniżeli zaspokojenie nienawiści do nas. Byłby nas nawet puścił, byleby pozyskać skarby, gdyby sprawa taki obrót wziąć musiała. To też bez uczucia trwogi, a nawet niepokoju, czekałem na to, co nastąpi. Nareszcie podniósł Santer znowu głowę i zapytał:
— Nie zdradzisz mi więc nic?
— Nie.
— A jeśli natychmiast przypłacicie to życiem?
— W takim razie tem mniej, gdyż szybka śmierć daleko lepsza od śmierci pełnej mąk, jaka nas czeka właściwie.
— Well! Ja ciebie zmuszę do posłuszeństwa! Zobaczymy, czy masz członki tak samo nieczułe, jak Apacz.
Dał znak trzem swoim towarzyszom. Ci wstali, dźwignęli mię z ziemi i zanieśli tam, gdzie leżał Winnetou. Przy tej sposobności udało mi się spojrzeć w tę stronę, gdzie zobaczyliśmy wczoraj jego oczy. Mój domysł był słuszny: tam bowiem leżał człowiek ukryty. Aby zobaczyć, co się ze mną dzieje, wysunął nieco głowę pomiędzy gałęzie, a ten widok przypomniał mi trochę twarz Rollinsa.
Krótko mówiąc, związali mnie także w kabłąk. Tak leżeliśmy obaj z Winnetou przez trzy pełne godziny, nie rzekłszy do siebie ani słowa, nie okazawszy naszym prześladowcom ani śladu bolesnej miny, nie zdradziwszy cierpienia ani jednem głębszem westchnieniem. Co kwadrans przystępował do nas Santer i pytał, czy wskażemy mu drogę do kryjówki Old Firehanda, ale nie dostawał żadnej odpowiedzi. Wyglądało to tak, jak gdyby chodziło o to, kto ma więcej cierpliwości, on, czy my. Winnetou znał i rozumiał oczywiście nasze położenie taksamo jak ja.
Wtem około południa po jednem z daremnych zapytań, skierowanych do nas, usiadł Santer obok swoich trzech towarzyszy i zaczął się z nimi pocichu naradzać. Po krótkiej rozmowie rzekł tak głośno, żeśmy to usłyszeli:
— Ja sądzę także, że pewnie gdzieś tu w pobliżu się ukrywa, ponieważ nie udało mu się zabrać konia z sobą. Przeszukajcieno jeszcze raz dobrze tę okolicę! Ja zostanę tu, aby pilnować jeńców.
Miał na myśli Rollinsa, a ponieważ powiedział to głośno, przeto przejrzeliśmy odrazu jego zamiar. Chcąc rzeczywiście kogoś schwytać w pobliżu, nie mówi się o tem tak głośno, żeby to doszło do uszu szukanego. Wszyscy trzej oddalili się, pochwyciwszy za broń. Wtedy szepnął do mnie Winnetou zcicha:
— Czy się mój brat domyśla, co się teraz stanie?
— Tak.
— Złapią Rollinsa i sprowadzą tutaj.
— Całkiem pewnie. Uważają go za wroga, a potem się okaże, że to dobry znajomy Santera. On zapewne wstawi się za nami.
— A Santer zgodzi się po długiem wahaniu i puści nas wolno. Zrobią to zupełnie tak, jak się dzieje w wielkich wspaniałych domach bladych twarzy, zwanych teatrami.
— Santer jest oczywiście owym pedlarem, który się zwie teraz Bourton, a Rollins miał mu nas oddać w ręce. Jeśli jednak nie zdradzimy kryjówki Old Firehanda, będą musieli nas uwolnić, aby potem udać się za nami na poszukiwanie kryjówki. Dlatego Rollins nie został tutaj, lecz pozornie uciekł, aby go potem schwytali i dali sposobność poproszenia o nasze uwolnienie.
— Mój brat myśli zupełnie tak samo, jak ja. Gdyby Santer był mądry, obszedłby się bez tego wszystkiego. Kazałby Rollinsowi pójść z nami, a potem dowiedziałby się od niego, gdzie szukać Old Firehanda i nas z nim razem.
— Santer działał zbyt nagle. Znajdował się pewnie u Siouksów Okananda, kiedy chcieli obrabować osadę Cornera. On jest ich sprzymierzeńcem, a Rollins, jego pomocnik, był szpiegiem. Usłyszawszy, kim jesteśmy, doniósł o tem Santerowi, a ten widząc, że Siouksi nic nam nie zrobią, postanowił sam na nas napaść. Rollins pojechał z nami, a tamci trzej pomocnicy musieli pójść naprzód piechotą, za nami zaś zdążał Santer z końmi. Plan ten powzięto zbyt pospiesznie i bezmyślnie pod wpływem nadziei, że nas schwytają. Nie obliczyli się z tem, że nie jesteśmy na tyle łotrami, żeby wydać kryjówkę Old Firehanda. Ponieważ zaś chcą koniecznie ją znaleźć i ograbić, muszą w ten sposób naprawić błąd popełniony, że nas znowu wypuszczą i potajemnie podążą za nami. To bardzo dobrze się stało, że nie opisaliśmy Rollinsowi kryjówki.
Powiedzieliśmy to sobie, nie poruszając prawie wargami, wskutek czego Santer nie zauważył tego. Siedział zresztą na pół od nas odwrócony i nadsłuchiwał w stronę lasu. Po pewnym czasie zabrzmiał tam jeden okrzyk, a potem drugi, na który odpowiedziały dwa głosy. Niebawem rozległ się głośny krzyk, zbliżający się szybko, aż wkońcu ujrzeliśmy trzech Wartonów, prowadzących Rollinsa, który się na pozór opierał.
— Prowadzicie go? — zawołał do nich Santer, zrywając się z ziemi. — Czy nie powiedziałem, że się jeszcze gdzieś w pobliżu znajduje? Zaprowadźcie go do tamtych dwu jeńców i zwiążcie w kabłąk, jak...
Urwał nagle, poruszył się, jakby pod wpływem wielkiej niespodzianki i mówił dalej, jąkając się z radości:
— Co... co... cooo? Kto... kto to? Czy dobrze widzę, czy też to tylko podobieństwo?
Rollins udał również uradowanego, wyrwał się tamtym trzem, podbiegł do Santera i zawołał:
— Mr. Santer! To wy! Czy to być może? O, teraz już wszystko dobrze, nic mnie złego nie spotka.
— Wam nic złego stać się nie może! A więc ja się nie mylę, wy jesteście Rollinsem, którego postanowiłem pochwycić! Ktoby był przypuścił, że jesteście identyczni z tym człowiekiem! Służycie więc teraz u pedlara Bourtona?
— Tak, mr. Santer. Różnie mi się dotąd powodziło, ale teraz jestem zadowolony. Właśnie uśmiechała mi się sposobność zrobienia doskonałego interesu, lecz niestety wczoraj wieczorem nas...
Wtem przerwał. Obaj potrząsnęli sobie ręce, jak przyjaciele, którzy się dawno nie widzieli. Naraz zrobił Rollins minę zdumioną, spojrzał na Santera i mówił dalej:
— Tak, ale jak to? Czy to wy napadliście na nas, mr. Santer?
— W istocie.
— Do dyabła! Mój najlepszy przyjaciel, któremu kilkakrotnie życie uratowałem, napada na mnie! Jak mogliście się tak pomylić?
— Nie pomyliłem się wcale, bo zupełnie was nie widziałem. Drapnęliście przecież czemprędzej.
— To prawda. Uważałem, że najlepiej zrobię, jeśli się najpierw sam ukryję, a potem dopomogę do ucieczki tym gentlemanom, z którymi jechałem. Dla tego nie odszedłem, lecz schowawszy się tutaj, czekałem na stosowną chwilę. Ale co ja widzę! Oni skrępowani i to w taki sposób? To straszne! Ja nie mogę się na to zgodzić. Ja ich zaraz rozwiążę!
Z temi słowy zwrócił się ku nam, lecz Santer pochwycił go za rękę i odrzekł:
— Stójcie, co robicie, mr. Rollins! To moi śmiertelni wrogowie.
— Ale moi przyjaciele!
— To mnie nic nie obchodzi. Ja mam z nimi rachunek, za który życiem zapłacą. Dlatego napadłem na nich i pojmałem ich, nie wiedząc oczywiście, że łączy was z nimi znajomość.
— Do stu piorunów, to przykra sprawa! Wasi śmiertelni wrogowie? A jednak ja muszę im pomóc. Czy istotnie zawinili wobec was tak strasznie?
— Mógłbym im za ich postępowanie dziesięć razy nóż do gardła przyłożyć!
— Ale zważcie, kim oni są?
— Czy sądzicie, że ich nie znam?
— Winnetou i Old Shatterhand! Takich bohaterów nie zabija się dla byle jakiego powodu!
— Właśnie dla nich tem bardziej nie mam litości!
— Czy to wasze ostatnie słowo?
— Ostatnie i nieodwołalne!
— Nawet jeśli ja się wstawię za nimi?
— Nawet wtedy.
— Przypomnijcie sobie przecież, co mi zawdzięczacie. Kilka razy życie wam ocaliłem!
— Wiem o tem dobrze i pamiętać będę przez całe życie, mr. Rollins.
— Czy wiecie, coście mi przyrzekli ostatnim razem?
— Co?
— Przysięgliście, że spełnicie każde moje życzenie, każdą prośbę.
— Hm! Zdaje mi się, że tak było.
— A jeśli teraz przedłożę wam prośbę?
— Nie czyńcie tego, bo w tym wypadku musiałbym wam odmówić, a nie chciałbym złamać danego słowa. Zastrzeżcie to sobie na później!
— Trudno! Mam tu święte zobowiązania. Chodźcie więc, mr. Santer i pomówmy z sobą!
Wziął go za rękę i odciągnął od nas kawałek. Tam obaj stanęli i rozmawiali z sobą, giestykulując gwałtownie, ale my niczego nie mogliśmy zrozumieć. Tę komedyę odegrali dość dobrze. Byliby nas nawet złudzili, gdybyśmy nie byli przekonani o czemś zupełnie innem. Potem zbliżył się Rollins do nas i rzekł:
— Mój przyjaciel Santer pozwolił mi przynajmniej ulżyć wam trochę w waszem położeniu, panowie. Widzicie i słyszycie, ile trudu sobie zadaję. Mam jeszcze nadzieję, że mi się uda uwolnić was zupełnie.
To mówiąc, rozluźnił nasze więzy o tyle, że nie byliśmy już skrępowani w kabłąk, a potem powrócił do Santera, aby w dalszym ciągu wstawiać się za nami. Po dłuższym czasie podeszli ku nam obydwaj, a Santer przemówił do nas tak:
— Zdaje się, że sam dyabeł opiekuje się wami. Dałem raz temu gentlemanowi przyrzeczenie, na które on się teraz powołuje, nie chcąc w żaden sposób ustąpić. Dla niego popełnię największe głupstwo w mem życiu i puszczę was wolno, ale wszystko, co macie z sobą, a więc i broń, zostaje moją własnością.
Winnetou nie powiedział na to ani słowa, a ja tak samo.
— No? Czy zdumienie nad moją wspaniałomyślnością odjęło wam mowę?
Gdy i na to odpowiedzi nie było, rzekł Rollins:
— Naturalnie, że oniemieli wobec tej łaski. Ja ich rozwiążę.
Sięgnął ręką do moich więzów.
— Dajcie pokój! — rzekłem. — Zostawcie te rzemienie, jak są, mr. Rollins!
— A wam co do dyabła? Dlaczego?
— Albo wszystko, albo nic!
— Co to znaczy?
— Dziękujemy za wolność bez broni i mienia.
— Czy to być może? Ktoby to pomyślał!
— Niech sobie inni myślą inaczej. Winnetou i ja nie pójdziemy bez tego, co do nas należy. Wolimy umrzeć, aniżeli usłyszeć, że mamy się rozstać z bronią.
— Ależ, cieszcie się, że...
— Milczcie! — przerwałem mu. — Znacie już nasze zapatrywanie i nikt go zmienić nie zdoła!
— Straszne rzeczy! Ja pragnę was ocalić, a muszę przyjąć taką odprawę!
Odciągnął znów od nas Santera, aby się naradzić co dalej czynić, a do tej narady powołano także Wartonów.
— Mój brat dobrze zrobił — szepnął mi Winnetou. — To pewne, że spełnią naszą wolę, gdyż sądzą, że później i tak wszystko dostaną.
Ja spodziewałem się tego także. Oczywiście Santer musiał się jeszcze przez czas pewien ociągać, ale wkońcu zbliżyli się wszyscy, a Santer oświadczył:
— Macie niezwykłe szczęście! Słowo dane przezemnie zmusza mnie dziś do czynu, który byłby szaleństwem w innym wypadku. Wy się ze mnie wyśmiejecie, ale ja przysięgam wam, że ja śmiać się będę na końcu. Przekonacie się o tem prędzej, aniżeli się spodziewacie. Posłuchajcie więc teraz, co ułożyliśmy w tej sprawie!
Zatrzymał się dla nadania nacisku swym słowom i mówił dalej:
— Puszczam was wolno tym razem i oddaję wszystko, co do was należy, ale będziecie aż do wieczora przywiązani tu do tych drzew, żebyście dopiero jutro rano mogli nas ścigać. Odjeżdżamy teraz tam, skąd przybyliśmy tutaj i zabieramy z sobą mr. Rollinsa, aby was nie odwiązał przedwcześnie. Pozwolimy mu jednak powrócić o zmroku. Zawdzięczacie mu życie, starajcie się więc odpłacić mu się za to!
Tak zakończyły się układy. Przywiązano nas do dwu drzew, stojących obok siebie, a konie nasze w pobliżu, poczem położono obok nas wszystko, cośmy z sobą mieli. Ucieszyłem się niezmiernie, widząc broń obok siebie! Potem cała ta piątka drabów odjechała.
Myśmy zachowywali się spokojnie może z godzinę, natężając słuch na każdy szmer. Wtem odezwał się do mnie Apacz:
— Oni są jeszcze tu, a ruszą za nami, skoro tylko wybierzemy się w drogę. Abyśmy ich nie widzieli, puszczą nas dopiero wieczorem. Musimy koniecznie schwytać Santera. Jak zdaniem mego brata najpewniej dałoby się to uskutecznić?
— W każdym razie nie należy go wabić aż do Old Firehanda.
— Oczywiście. Będziemy jechali przez całą noc i wieczorem może staniemy w warowni. Ale przedtem się zatrzymamy. Rollins, jadąc za nami, będzie im potajemnie znaki zostawiał, za którymi oni podążą. Gdy nadejdzie czas odpowiedni, zrobimy Rollinsa nieszkodliwym i wrócimy przez pewną część drogi, aby na nich zaczekać na naszym tropie. Czy mój brat Shatterhand zgadza się na ten plan?
— Najzupełniej, bo wydaje mi się jedynym w tem położeniu. Santer jest pewien, że nas dostanie, a tymczasem wpadnie sam w nasze ręce.
— Howgh!
Winnetou wypowiedział tylko to jedno słowo, ale brzmiało w niem głębokie, nieskończone zadowolenie z tego, że ten, którego tak długo nadaremnie szukał, otrzyma nareszcie nagrodę za straszną krzywdę, wyrządzoną jego rodzinie.
Dzień wlókł się do wieczora jak ślimak, ale nareszcie się ściemniło, a wtedy usłyszeliśmy tętent kopyt końskich. Był to Rollins. Osadziwszy wierzchowca przed nami, zsiadł i rozwiązał nam pęta. Rozumie się samo przez się, że starał się przedstawić siebie w nakorzystniejszem świetle jako nasz wybawca i wmówić w nas, jak daleko musiał jechać z Santerem. Udaliśmy, że mu wierzymy, zapewniając go zarazem o naszej wdzięczności, przyczem jednak unikaliśmy przesadnych wyrażeń. Potem dosiedliśmy koni i odjechaliśmy zwolna.
On trzymał się oczywiście za nami. Słyszeliśmy, że dla pozostawienia śladów bardziej wyraźnych puszczał konia często w taniec. Kiedy później księżyc zaświecił na niebie, zauważyliśmy, że zatrzymywał się często w tyle, aby zerwać gałązkę i opuścić ją na drogę, albo jaki inny znak pozostawić.
Rano urządziliśmy krótki spoczynek, a w południe znowu. Chcieliśmy Santera, który mógł dopiero rano za nami podążyć, dopuścić jak najbliżej do siebie. Następnie pojechaliśmy dalej jeszcze ze dwie godziny, dopóki nie znaleźliśmy się na połowie drogi do twierdzy. Wtedy nadszedł czas obliczenia się z Rollinsem. Stanęliśmy więc i zsiedliśmy z koni. Niewątpliwie wpadło mu to w oko, bo zapytał, zeskakując z konia:
— Czemu przerywamy jazdę znowu, panowie? To już dziś poraz trzeci. Do Old Firehanda już chyba niedaleko. Czy nie lepiej byłoby odrazu przebyć całą tę przestrzeń, zamiast rozkładać się tutaj na nocleg?
Milczący zwykle Winnetou odpowiedział:
— Old Firehanda nie wolno odwiedzać łotrom.
— Łotrom? Jak to wódz Apaczów rozumie?
— Sądzę, że ty nim jesteś.
— Od kiedy to Winnetou jest na tyle niesprawiedliwy, że lży wybawcę swojego życia?
— Wybawcę? Czy myślałeś naprawdę, że oszukasz mnie i Old Shatterhanda? Wiemy już wszystko, wszystko. Santer to pedlar Bourton, a ty jesteś jego szpiegiem. Przez całą drogę zostawiałeś im znaki, aby mogli znaleźć nas i kryjówkę Old Firehanda. Chcesz nas wydać Santerowi i powiadasz, że jesteś naszym wybawcą? Śledziliśmy cię tak, że tego nie zauważyłeś, ale teraz przyszedł czas na nas i na ciebie. Santer upomniał nas, żebyśmy z tobą załatwili rachunki wdzięczności. Teraz właśnie przystąpimy do tego.
To mówiąc, sięgnął ręką po Rollinsa, ten jednak pojął, o co chodzi, cofnął się i wskoczył błyskawicznie na konia, aby umknąć czemprędzej. Równie szybko pochwyciłem ja konia jego za cugle, a jeszcze prędzej wskoczył za nim Winnetou na siodło i ujął go za kark. Rollins uważał mnie za niebezpieczniejszego nieprzyjaciela dla tego, że trzymałem jego konia, wydobył przeto dwururkowy pistolet, wymierzył do mnie i wypalił. Ja schyliłem się, a równocześnie porwał Winnetou za broń. Huknęły oba wystrzały, ale mnie nie dosięgły, a w następnej chwili wyleciał Rollins na ziemię, zrzucony przez Winnetou z siodła. W pół minuty potem był związany i zakneblowany. Rzemieniami, którymi nas poprzedniego dnia związali, przymocowaliśmy go do drzewa, rosnącego w pobliżu. Po pokonaniu Santera mieliśmy go stąd zabrać. Następnie dosiadłszy znowu koni, pojechaliśmy pewną przestrzeń nie naszym tropem, lecz równolegle do niego, aż dostaliśmy się do wysuniętych naprzód zarośli, obok których po drugiej stronie prowadziły nasze poprzednie ślady. Tamtędy musiał Santer przejeżdżać. Wprowadziwszy konie w te zarośla, usiedliśmy, aby zaczekać na tych, którzy na nas zamierzali napaść.
Spodziewaliśmy się ich z zachodu. Ku tej właśnie stronie ciągnęła się mała otwarta prerya, dzięki czemu mogliśmy zobaczyć Santera, zanim dojechałby do naszej zasadzki. Obliczyliśmy sobie, że musiał być już niedaleko za nami. Pozostawało jeszcze półtorej godziny dnia, a do tego czasu, a nawet prędzej, powinien był do nas dotrzeć.
Siedzieliśmy obok siebie przez cały czas w milczeniu, gdyż znając siebie, nie potrzebowaliśmy umawiać się co do sposobu wykonania zamachu. Odwinąwszy lassa, nie wątpiliśmy, że Santera i jego trzech towarzyszy pochwycimy.
Tymczasem minął jeden kwadrans, drugi i trzeci, a nasze oczekiwanie było daremne. Dopiero po upływie może godziny zauważyłem na południowej stronie preryi jakiś szybko poruszający się przedmiot, a równocześnie rzekł Winnetou, wskazując w tym samym kierunku:
— Uff! Jeździec po tamtej stronie.
— Zaiste jeździec. To szczególne!
— Uff, uff! Jedzie cwałem w tę stronę, skąd Santer ma nadjechać. Czy mój brat rozpoznaje maść konia?
— Zdaje się, że to gniady, a Rollins miał konia gniadego.
— Rollins? To nie może być. Jak mógł się wyrwać?
Winnetou błysnął oczyma złowrogo. Oddech mu się przyspieszył, a lekki bronz jego twarzy znacznie pociemniał. Wnet jednak opanował się Apacz i rzekł spokojnie:
— Zaczekajmy jeszcze pół godziny.
Minął i ten czas, a jeździec dawno już zniknął, ale Santer nie przybywał. Wtem poprosił mnie Apacz:
— Niech mój brat szybko pojedzie do Rollinsa i przyniesie mi o nim wiadomość!
— A jeżeli tymczasem te draby nadciągną?
— To Winnetou sam ich pokona.
Wyprowadziłem konia z zarośli i pojechałem z powrotem. Przybywszy w dziesięć minut na miejsce, gdzie przywiązaliśmy byli Rollinsa, nie zastałem ani jego, ani konia. W następnych pięciu minutach zbadałem znalezione tam ślady i powróciłem do Winnetou. On zerwał się jak pchnięty sprężyną, kiedy mu powiedziałem, że Rollinsa niema.
— Dokąd pojechał?
— Naprzeciwko Santera, aby go ostrzec.
— Czy widziałeś ślad w tym kierunku?
— Tak.
— Uff! Wiedział, że wróciliśmy prawie własnym tropem, aby Santera pochwycić, dla tego trzymał się bardziej strony południowej i okrążył nas, aby nie przejeżdżać koło nas. Stąd też widzieliśmy go na skraju preryi. Ale jak on się wyrwał? Czy widziałeś jakie ślady?
— Owszem. Nadjechał jakiś jeździec ze wschodu i uwolnił go.
— Kto to mógł być? Może żołnierz z fortu Wilke?
— Nie. Ślady stóp były tak wielkie, że niewątpliwie pochodziły tylko od odwiecznych butów indyańskich naszego Sama Hawkensa. Zdaje mi się także, że w śladach konia poznałem kopyta jego Mary.
— Uff! Może jeszcze uda się nam pochwycić Santera, chociaż go ostrzeżono. Niech mój brat pójdzie!
Dosiadłszy koni, popędziliśmy co tchu naszym tropem na zachód. Winnetou nie rzekł ani słowa, ale wrzała w nim burza. Po trzykroć biada Santerowi, gdyby go pojmał!
Słońce zniknęło już było za widnokręgiem. W pięć minut potem prerya już była za nami, w trzy minuty wjechaliśmy na trop zbiegłego Rollinsa, łączący się z naszym z lewej strony, a w trzy następne dojechaliśmy do miejsca, gdzie Rollins spotkał się z Santerem i trzema Wartonami. Zauważyliśmy, że zatrzymali się tam tylko na kilka chwil, aby wysłuchać doniesienia Rollinsa, poczem zawrócili czemprędzej. Gdyby byli pojechali naszym tropem, bylibyśmy ruszyli za nimi, oni jednak byli na tyle mądrzy, że zboczyli w innym kierunku, którym nie mogliśmy niestety podążyć, gdyż zaraz się ściemniło. Winnetou zawrócił konia, nie mówiąc i tym razem ani słowa, i pocwałowaliśmy z powrotem. Jechaliśmy znowu ku wschodowi, najpierw obok miejsca, gdzie oczekiwaliśmy Santera, potem obok tego, na którem przywiązaliśmy Rollinsa, a wreszcie do „warowni.“ Santer uszedł nam znowu, ale czy tylko na dziś, czy na zawsze? Pościg trzeba było rozpocząć nazajutrz rano, skoro tylko trop da się rozpoznać, a należało się spodziewać, że Winnetou podejmie się tego z całą zawziętością.
Księżyc był właśnie zaszedł, kiedy dostaliśmy się w pobliże Mankicili i wjechaliśmy w parów, gdzie w zaroślach stała zazwyczaj warta. Była tam i dziś wieczorem i zawołała na nas. Na naszą odpowiedź rzekł strażnik:
— Nie bierzcie mi tego za złe, że pytałem tak ostro! Musimy dzisiaj być ostrożniejsi niż zwykle.
— Czemu? — spytałem.
— Zdaje się, że się coś święci w pobliżu.
— Co takiego?
— Nie wiem dobrze. Musiało się jednak stać coś, gdyż mały człowiek, zwany Sam Hawkens, wygłosił długie kazanie, przybywszy do domu.
— Czy on wyjeżdżał?
— Tak.
— I jeszcze ktoś z nim?
— Nie, on sam.
A zatem słusznie się domyślałem, że sprytny zazwyczaj Sam popełnił głupstwo i uwolnił Rollinsa.
Przejechawszy przez parów i bramę skalną i znalazłszy się w warowni, dowiedzieliśmy się najpierw, że się stan zdrowia Old Firehanda pogorszył. Nie było wprawdzie niebezpieczeństwa, wspominam jednak o tem, gdyż z tego powodu rozłączyłem się z Winnetou.
Zarzucił on koniowi cugle na szyję i poszedł ku obozowemu ognisku, przy którem siedzieli obok Old Firehanda Sam Hawkens, Harry i oficer z fortu Wilke. Gospodarz otulony był kocami.
— Dzięki Bogu! Jesteście! — powitał nas przytłumionym głosem. — Czy znaleźliście pedlara?
— Znaleźliśmy i straciliśmy potem — odrzekł Winnetou. — Czy mój brat Hawkens dzisiaj wyjeżdżał?
— Tak — odrzekł Sam, nie przeczuwając niczego.
— Czy mały biały brat wie, czem jest?
— Westmanem, jeśli się nie mylę.
— Nie, mały brat nie jest westmanem, lecz głupcem, jakiego Winnetou jeszcze nigdy nie widział i nie zobaczy. Howgh!
Udzieliwszy w ten sposób Samowi nagany, odwrócił się i odszedł. Takie wyrażenie w ustach spokojnego zresztą, a nawet delikatnego, Apacza wprawiło oczywiście wszystkich w zdumienie. Powód zrozumiano jednak łatwo, kiedy ja usiadłem i opowiedziałem, co nam się wydarzyło. Spotkanie Santera i jego ucieczka były wypadkiem tak ważnym, że wobec niego wszystko ustało. Mały Sam od zmysłów odchodził, nadawał sobie najobelżywsze przezwiska, grzebał sobie w krzaczastym zaroście, ale pociechy nie znalazł. Zerwał sobie z głowy perukę, miął ją w najrozmaitsze kształty, lecz i to go nie uspokoiło. Wkońcu rzucił się z gniewem na ziemię i zawołał:
— Winnetou ma słuszność, zupełną słuszność. Jestem największym głupcem, ostatnim greenhornem, jaki być może i zostanę nim po ostatnie dni mego życia!
— Jakże to się mogło stać, że się ten Rollins uwolnił, kochany Samie? — spytałem.
— Właśnie przez moją głupotę. Usłyszałem dwa strzały i pojechałem tam, skąd zabrzmiały. Zobaczyłem człowieka przywiązanego do drzewa, a obok konia, jeśli się nie mylę. Zapytałem go, jak się znalazł w tem położeniu, a on zaczął się skarżyć, że jest pedlarem, że jechał do Old Firehanda, ale Indyanie nań napadli i przymocowali tutaj do drzewa.
— Hm! Jeden rzut oka na ślady mógł dowieść, że obecność Indyan była zmyślona.
— Słusznie mówicie, ale dziś miałem swój słaby dzień, uwolniłem więc tego draba. Chciałem go tu sprowadzić, lecz on wskoczywszy na konia, popędził w przeciwnym kierunku. Zrobiło mi się nieswojo zwłaszcza z powodu Indyan, o których wspomniał, dla tego przyjechawszy czemprędzej tutaj, zaleciłem ostrożność, jeśli się nie mylę. Powyrywałbym sobie wszystkie włosy po jednemu, ale na głowie ich nie mam, a jeślibym nawet popsuł sobie perukę i przeklął siebie, to także nie naprawiłoby już niczego. Ale jutro rano znajdę trop tego łotra i nie spuszczę go z oka, dopóki wszystkich nie pochwytam i nie zdmuchnę, jakem Sam Hawkens!
— Mój brat Sam tego nie zrobi — odezwał się Winnetou, który się zbliżył tymczasem. — Wódz Apaczów sam wyruszy za mordercą. Biali bracia muszą tu wszyscy pozostać, gdyż możliwe jest, że Santer będzie jeszcze szukał „warowni“, by ją ograbić. Potrzeba zatem do obrony mądrych i walecznych mężów.
Gdy się wszyscy uspokoili nieco po tym wypadku i spać się pokładli, poszedłem za Winnetou. Koń jego pasł się nad wodą, on sam zaś rozciągnął się w trawie. Ujrzawszy mnie, powstał, ujął mnie za rękę i rzekł:
— Winnetou wie, z czem kochany brat Szarlih do niego przychodzi. Chciałbyś wyruszyć ze mną w pogoń za Santerem?
— Tak.
— Tego zrobić nie możesz. Osłabienie Old Firehanda się wzmogło, syn jego to jeszcze dziecko. Sam Hawkens się starzeje, jak to sam dzisiaj widziałeś, a żołnierzy z fortu należy uważać za obcych. Old Firehand potrzebuje cię bardziej, niż ja. Ja sam, bez pomocy, popędzę za Santerem. Co jednak się stanie, gdy on tymczasem zbierze sobie zgraję i tutaj wtargnie? Okaż mi swoją miłość w ten sposób, że dopilnujesz Old Firehanda! Czy spełnisz tę prośbę brata Winnetou?
Z trudem przyszło mi zgodzić się na rozłąkę, ale Apacz nastawał na mnie dopóty, dopóki nie ustąpiłem. Old Firehand rzeczywiście bardziej mnie potrzebował, niż on. Mimo wszystko jednak postanowiłem odprowadzić przyjaciela część drogi. Kiedy jutrzenka jasno jeszcze świeciła, wyjechaliśmy razem w las, a w czasie świtu zatrzymaliśmy się w miejscu, skąd wróciliśmy byli wczoraj z nowego tropu Santera. Bystre oko Apacza rozpoznało go jeszcze.
— Tu się pożegnamy — rzekł, schylając się ku mnie z konia i obejmując mnie ręką. — Wielki Duch każe nam się rozstać, ale połączy nas znowu w swoim czasie, gdyż Old Shatterhand i Winnetou nie mogą żyć zdala od siebie. Mnie pędzi nieprzyjaźń, a ciebie zatrzymuje tu przyjaźń. Miłość znowu mnie z tobą połączy. Howgh!
Pocałował mnie, krzyknął donośnie na konia i popędził tak, że jego długie wspaniałe włosy powiewały za nim jak grzywa. Patrzyłem za nim, dopóki nie zniknął mi z oczu.
Czy dopędzisz ty wroga? Kiedy cię znów zobaczę, mój drogi, kochany, Winnetou?... — powiedziałem sobie w duchu i zamyślony wróciłem do warowni.


KONIEC TOMU DRUGIEGO.




Tom III
ROZDZIAŁ I.
Nad wielką koleją zachodnią.

Od wczesnego ranka przebyłem znaczną przestrzeń. Opanowało mię pewne znużenie, które zwiększały jeszcze silne promienie słońca, dochodzącego już do zenitu. Postanowiłem więc zatrzymać się, ażeby odpocząć i spożyć obiad. Prerya rozciągała się przedemną w dal nieskończoną, tworząc falę za falą. Od pięciu dni, kiedy to Ogellallajowie rozbili nasze szczupłe grono, nie zauważyłem ani godnego wzmianki zwierzęcia, ani śladu człowieka i zatęskniłem wkońcu za jakąś rozumną istotą, za której pośrednictwem mógłbym się przekonać, czy z powodu długotrwałego milczenia nie zapomniałem zupełnie mowy ludzkiej.
Ponieważ w tej okolicy nie było potoku, ani innej wody, zarówno jak lasu, ani zarośli, przeto nie potrzebowałem długo wybierać, lecz mogłem stanąć, gdzie mi się podobało. To też w pierwszem zagłębieniu falistego gruntu, na które natrafiłem, zeskoczyłem na ziemię, spętałem mego mustanga, zdjąłem zeń derkę i wyszedłem na wzniesienie, aby się tam położyć. Konia musiałem zostawić na dole, ażeby go nie dostrzegł zbliżający się nieprzyjaciel, dla siebie zaś obrałem punkt wyższy, by móc objąć wzrokiem całą okolicę. Nie obawiałem się, żeby mię tam kto zobaczył, gdyż zaraz położyłem się na ziemi.
Miałem dostateczne powody do ostrożności. Wyruszyliśmy byli z nad brzegów Platte w liczbie dwunastu ludzi w tym zamiarze, żeby po wschodniej stronie Gór Skalistych zejść do Teksas. W tym samym czasie opuściły były różne plemiona Siouksów swoje wsi obozowe, aby wywrzeć zemstę za to, że kilku ich wojowników zabito w ostatnich czasach. Wprawdzie wiedzieliśmy o tem, lecz pomimo naszej przebiegłości wpadliśmy im w ręce i po krwawej walce, w której pięciu z nas utraciło życie, rozprószyliśmy się na wszystkie strony.
Ponieważ po tropie, którego nie zdołaliśmy zatrzeć zupełnie, Indyanie musieli poznać, że udaliśmy się na południe, przeto nie ulegało wątpliwości, że będą nas ścigali. Trzeba było mieć się na baczności, jeśli się chciało uniknąć tego szczęścia, żeby, owinąwszy się derką wieczorem, zbudzić się rano bez skalpu w wiecznych ostępach.
Położyłem się więc na ziemi, wydobyłem kawałek suszonego mięsa bawolego, natarłem je w braku soli prochem strzelniczym i spróbowałem doprowadzić zębami do stanu, któryby pozwolił tę skórzaną substancyę bez niebezpieczeństwa dla zdrowia przenieść do żołądka. Następnie wyjąłem z kieszeni „własnoręcznie“ zrobione cygaro, zapaliłem je zapomocą punksu[17] i zacząłem wydmuchiwać z dymu figury z taką przyjemnością, jak gdybym był plantatorem w Wirginii i palił skubane w rękawiczkach środkowe listki najlepszego goosefoot.
Leżałem tak na kocu jeszcze niedługo, kiedy oglądnąwszy się przypadkiem poza siebie, ujrzałem na widnokręgu punkt, poruszający się wprost ku mnie pod kątem ostrym do mojego kierunku. Zsunąłem się wobec tego natychmiast ze wzniesienia tak daleko, że mnie całkiem zasłoniło i przypatrywałem się dalej zjawisku, w którem wnet rozpoznałem jeźdźca, zwyczajem Indyan siedzącego koniowi prawie na karku.
Zobaczyłem go w odległości może półtorej mili angielskiej. Koń jego wlókł się tak powoli, że potrzebował z pół godziny, aby przebyć milę. Spojrzawszy ponownie w dal, zobaczyłem z przerażeniem jeszcze cztery punkty, poruszające się w ślad za nim. Pierwszy jeździec był białym, czego niezbicie dowodziło jego ubranie. Czyżby tamci byli Indyanami, którzy go ścigali? Popatrzywszy przez dalekowidz, przekonałem się, że domysł mój był prawdziwy. Uzbrojenie i tatuowanie zbliżających się wskazywało na to, że to są Ogellallajowie, czyli członkowie najbardziej wojowniczego i najokrutniejszego plemienia Siouksów. Oni mieli konie znakomite, tymczasem koń białego wydawał się całkiem miernem bydlęciem. Biały zbliżył się wreszcie do mnie tak, że mu się mogłem szczegółowo przypatrzyć.
Był to człowiek chudy i nizkiego wzrostu, a na głowie miał stary kapelusz pilśniowy bez kresy. Okoliczność ta nie wpadłaby w oko na preryi, jako coś szczególnego, tu jednak odsłaniała brak, uderzający niezwykle. Ten człowiek nie miał obojga uszu, a miejsce, na którem znajdowały się niegdyś, pokryte było śladami aktu przemocy. Widocznie poobcinano mu je bez litości. Z ramion zwisała mu ogromna dera, osłaniająca zupełnie górną część ciała tak, że wyzierały z pod niej tylko niezmiernie chude nogi w osobliwych butach, z których w Europie śmianoby się do rozpuku, należały bowiem do rodzaju obuwia, jakie wyrabiają i noszą zwykle gauchowie z południowej Afryki. Takie buty wyrabia się w ten sposób, że zdejmuje się skórę z nogi końskiej po odcięciu kopyta, wtyka się nogę ludzką w tę rurę, dopóki ciepła, i czeka się, aż ostygnie. Skóra przylgnie szczelnie do nogi i do stopy, tworząc temsamem doskonałe obuwie, które tę tylko ma właściwość, że się w niem chodzi na własnych podeszwach. U siodła wisiało coś podobnego do strzelby, co jednak przypominało raczej kostur, znaleziony przypadkowo w lesie. Klacz miała wysokie wielbłądzie nogi, głowę dużą, uszy przerażającej długości, ale była bez ogona, słowem wyglądała tak, jak gdyby ją poskładano z końskich, oślich i wielbłądzich części ciała. Szła z głową spuszczoną ku ziemi, uszy zaś, jakby zbyt ciężkie, zwieszały się tuż przy samej głowie jak u psa nowofundladzkiego.
Nowicyusz albo i doświadczony człowiek w innych okolicznościach uśmiałby się na widok tego jeźdźca i konia, mnie jednak wydał się ten człowiek, pomimo swej osobliwej postaci, jednym z owych westmanów, których trzeba wprzód poznać, zanim się oceni ich wartość. On nie przeczuwał widocznie, że tak blizko za nim podąża czterech najstraszliwszych wrogów preryowego myśliwca, bo nie byłby jechał tak wolno i swobodnie, lecz byłby czasem oglądnął się przynajmniej na nich.
W odległości stu kroków odemnie natrafił obcy na mój trop. Kto pierwszy go spostrzegł, czy jeździec, czy jego klacz, tego nie mógłbym powiedzieć, dość, że zwierzę się zatrzymało, spuściło głowę jeszcze niżej i zaczęło zezować ku śladom mego mustanga, przyczem ruszało żywo uszyma, to spuszczając je naprzód, to kładąc w tył, co wyglądało tak, jak gdyby jakaś niewidzialna siła chciała mu je z głowy powykręcać. Zauważyłem, że obcy zamierza zeskoczyć z siodła, aby trop zbadać dokładnie, na co byłby niepotrzebnie stracił wiele cennego czasu. To też powstrzymałem go od tego okrzykiem:
— Halo, hej, człowieku! Jedźcie dołem i przybliżcie się trochę ku mnie!
Równocześnie zmieniłem swoją postawę, aby mię mógł zobaczyć. Klacz także głowę podniosła, wyprężyła uszy naprzód, jak gdyby się starała pochwycić w nie mój okrzyk jak piłkę i wywijała przytem pilnie kawałkiem ogona.
— Hallo, master! — odpowiedział jeździec. — Na drugi raz zapanujcie nad swoim głosem i ryczcie cokolwiek ciszej! Na tej starej łące nigdy się nie wie, czy tu lub ówdzie nie tkwią jakie uszy, które nie powinny nic słyszeć. Chodź, Tony!
Na skutek tej zachęty rozstawiła klacz niesłychanie długie nogi i stanęła potem sama obok mojego mustanga, a spojrzawszy nań wyniośle i z wielką niechęcią, zwróciła się do niego wprost niegrzecznie pewną częścią ciała, należała bowiem do tych, nie rzadko na preryi spotykanych, zwierząt, które żyją wyłącznie dla swego pana, a każdemu innemu opierają się tak, że na nic mu się nie przydają.
— Sam wiem dobrze, jak głośno wolno mi mówić — odparłem. — Skąd przybywacie i dokąd zmierzacie?
— To was dyabelnie mało obchodzi!
— Tak wam się zdaje? Nie grzeszycie zbytnią uprzejmością. Takie świadectwo mogę wam już teraz wystawić z czystem sumieniem, chociaż zamieniliśmy zaledwie dwa słowa. Muszę wam się jednak przyznać, że jestem przyzwyczajony do tego, żeby na moje pytania odpowiadano!
— Hm, tak; wydajecie mi się bardzo dostojnym gentlemanem — rzekł, patrząc na mnie lekceważąco. — Dla tego zaraz wam udzielę żądanego wyjaśnienia.
Po tych słowach skinął ręką poza siebie, oraz przed siebie, a potem dodał:
— Przybywam stamtąd, a tam zmierzam.
Ten człowiek zaczął mi się podobać. Uważał mię pewnie za zabłąkanego członka z grona niedzielnych myśliwych. Prawdziwy westman nie troszczy się o swoją powierzchowność i okazuje szczerą niechęć do wszystkiego, co czyste. Kto latami włóczy się po dzikim Zachodzie, tego wygląd zewnętrzny nie nadaje się do salonu. Taki westman domyśla się w każdym porządnie odzianym człowieku greenhorna, po którym nie można się spodziewać niczego dobrego. Ja właśnie zaopatrzyłem się był niedawno w forcie Wilfers w nowe ubranie, a broń zawsze lubiałem trzymać w porządku, a te dwie okoliczności nie dopuszczały pełnego uznania dla mnie w oczach sawannowego myśliwca. Dlatego nie wziąłem za złe tej lakonicznej odpowiedzi obcego, lecz odrzekłem spokojnie, wskazując tak samo, jak on przed siebie:
— To starajcie się dojść „tam“, ale uważajcie na czterech Indyan, którzy dążą za waszym tropem! Nie spostrzegliście ich chyba dotychczas?
Obcy utkwił we mnie jasne, bystre, oczka z wyrazem zdumienia i wesołości równocześnie.
— Nie spostrzegłem? Hihihi! Aż czterech Indyan jabym miał nie zauważyć! Wy naprzykład wydajecie mi się wcale szczególną figurą! Ci poczciwcy jadą za mną już od rana, ale ja się za nimi nie oglądam, gdyż sposoby tych panów są mi znane. Za dnia będą się trzymali w odpowiedniem oddaleniu, a spróbują podejść mnie dopiero, gdy się na noc ułożę. Ale bardzo się przeliczą naprzykład, gdyż urządzę im pierścień, po którym znajdę się na ich tyłach. Dotąd nie miałem jeszcze odpowiedniego terenu do tego. Będę mógł to zrobić dopiero tu między falami. Jeżeli chcecie się nauczyć, jak się do takiej rzeczy bierze stary westman, to zaczekajcie tu z dziesięć minut. Ale wy pewnie zaniechacie tego, gdyż człowiek waszego pokroju naprzykład dyabelnie nie ma ochoty wciągać do nosa indyańskiej perfumy. Come on, Tony!
Nie troszcząc się już dalej o mnie, odjechał, a w pół minuty zniknął razem ze swoją słynną klaczą pomiędzy wyniosłościami terenu.
Plan jego dobrze pojąłem, gdyż na jego miejscu byłbym podobnie postąpił. On postanowił zatoczyć łuk, dostać się w ten sposób poza swoich wrogów, aby zaś to uskutecznić, musiał się do nich zbliżyć, zanimby ze zmienionego kierunku przejrzeli jego taktykę. Zbytecznem jednak dla niego było cofać się poza Indyan, wystarczało zakreślić łuk tak krótki, iżby sami musieli przejechać obok niego. Dotąd śledzili go dokładnie, wiedzieli, jak daleko znajduje się przed nimi, nie mogli zatem przypuścić, żeby był znowu blizko.
Ponieważ było czterech przeciwko jednemu, przeto przygotowałem się odrazu na to, że będę musiał użyć broni. Zbadałem ją zatem i czekałem na dalszy przebieg wypadków.
Zbliżając się z każdą chwilą, dojechali byli Indyanie już prawie do miejsca, gdzie trop obcego stykał się z moim, kiedy nagle jadący na przedzie zatrzymał konia i odwrócił się do towarzyszy. Wydało im się przecież podejrzanem, że ścigany przez nich biały gdzieś zniknął. Odbyli więc krótką naradę, podczas której stali tuż obok siebie. Kulą z rusznicy mogłem ich już dosięgnąć, ale to było niepotrzebne, gdyż w tej chwili huknął jeden strzał, a zaraz po nim drugi. Dwaj Indyanie spadli z koni bez życia, a równocześnie rozległ się tryumfalny okrzyk:
— O-hi-hi-hiii! — wydany gardłowym głosem, podobnie jak to czynią Indyanie przy wojennym okrzyku.
Ale tym razem nie podniósł tego okrzyku Indyanin, lecz mały myśliwiec, który wychylił się z zagłębienia po dwu wystrzałach, udając, że chce uciekać. Klacz zamieniła się teraz w całkiem inne zwierzę. Wyrzucała kopytami, aż trawa w górę wylatywała, głowa jej z nastawionemi uszyma zrównała się w tym zapale z szyją, a każda żyła, każde ścięgno na jej ciele naprężyło się do ostatecznych granic. Jeździec i koń jakby się zrośli z sobą. Biały wywinął strzelbą i nabił ją w cwale z pewnością, która świadczyła o tem, że nie poraz pierwszy znalazł się w takiem położeniu.
Za nim rozległ się trzask dwu wystrzałów. Indyanie wypalili do niego, lecz nie trafili. Wobec tego wrzasnęli jak wściekli, porwali za tomahawki i popędzili za nim. Aż do tej chwili nie oglądnął się na nich ścigany, teraz jednak, uporawszy się z nabijaniem, skręcił nagle konia. Zdawało się, że koń myśli o postanowieniach swego pana, bo stanął i wyprężył się jak kozioł do rznięcia drzewa. Jeździec podniósł strzelbę i wymierzył prędko. W następnej chwili błysnęło raz po razu, przyczem klacz ani drgnęła, a obaj Indyanie spadli z koni z przestrzelonemi głowami.
Ja trzymałem ciągle kolbę przy ramieniu, lecz cyngla nie nacisnąłem, gdyż mały myśliwiec nie potrzebował mojej pomocy. Teraz zsiadł z konia, aby zbadać poległych, a ja zbliżyłem się ku niemu.
— No, sir, czy wiecie teraz naprzykład, jak się czerwonym łajdakom urządza pierścień? — zapytał.
— Thank you, master! Przekonałem się, że mogę się od was czegoś nauczyć.
Mój uśmiech musiał mu się jednak wydać trochę dwuznacznym, gdyż spojrzał na mnie bystro i rzekł:
— Może wy bylibyście także wpadli na taki pomysł?
— Pierścień nie był tu tak bardzo potrzebny. Tam, gdzie można się ukryć pomiędzy falami gruntu, wystarczy ukazać się nieprzyjacielowi w większej odległości, a potem wrócić poprostu własnym śladem. Pierścień jest odpowiedniejszy na równej, otwartej, preryi.
— Patrzcie! Skądże wy o tem wiecie? Kto wy właściwie jesteście, hę?
— Piszę książki.
— Piszecie książki? — powtórzył i cofnął się o krok w zdumieniu, przybierając minę, napół podejrzliwą, a na pół litościwą. — Czyście chorzy, sir?
Wskazał przytem na czoło. Ja zaś domyśliłem się zaraz o jakiej chorobie mówił.
— Nie — odrzekłem.
— Nie? To was chyba niedźwiedź zrozumie, ale nie ja. Ja strzelam do bawołu, bo muszę jeść, ale z jakiego powodu wy piszecie książki?
— Ażeby je ludzie czytali.
— Sir, nie weźcie mi tego za złe, ale ja twierdzę, że to największe głupstwo, jakie tylko można wymyślić! Kto chce czytać książki, niech je sobie sam pisze, to naprzykład pojmie każde dziecko. Ja także zwierzyny dla nikogo nie strzelam! Aha, więc jesteście book maker? W takim razie poco przyjeżdżacie na sawannę? Czy będziecie naprzykład tu pisali książki?
— Czynię to zwykle dopiero po powrocie do domu. Opowiadam w tych książkach wszystko, co przeżyłem i na co patrzałem, a tysiące ludzi czytają to i wiedzą całkiem dobrze, co się dzieje na sawannie, a nie potrzebują mimoto sami udawać się na preryę.
— Czy i o mnie tam wspomniecie?
— To się rozumie!
Nieznajomy odskoczył jeszcze o krok, a potem przystąpił tuż do mnie, położył prawą dłoń na rękojeści noża, a lewą na mem ramieniu i rzekł:
— Sir, tam stoi wasz koń. Powieście się na nim i zabierzcie się stąd precz, jeśli nie chcecie, żeby wam kilka cali ostrego, zimnego, żelaza zakradło się pomiędzy żebra. Toż przy was nie można słowa powiedzieć, ani ręką ruszyć, żeby się cały świat o tem nie dowiedział. Niech was porwie to, czy owo! Dyrdajcie sobie stąd czemprędzej!
Mały człowieczek dosięgał mi ledwie do ramienia, a mimoto groził mi wcale poważnie. Bawiło mnie to oczywiście w duszy, choć tego po sobie nie okazywałem.
— Zapewniam, że tylko dobrze o was napiszę! — rzekłem.
— Idźcie! Tego żądam i tak być musi!
— To dam wam słowo, że wcale nie będę o was pisał!
— To nic nie znaczy! Kto pisuje książki dla drugich, ten zwaryował, a waryat nigdy nie dotrzymuje słowa. A więc precz, człowiecze, bo mi żółć gotowa wejść w palce i spowodować coś niemiłego dla was!
— Co takiego?
— Zaraz zobaczycie!
Spojrzałem z uśmiechem w jego gniewem płonące oczy i powiedziałem spokojnie:
— No, to pokażcie!
— A więc patrzcie! Jak wam się podoba ta klinga?
— Wcale, wcale! Zaraz wam tego dowiodę!
W jednej chwili pochwyciłem go, a zagiąwszy mu ręce w tył, wsunąłem między nie a grzbiet moją lewą rękę i przycisnąłem je do siebie mocno, a wreszcie ująłem prawą w przegubach tak silnie, że wypuścił nóż z ręki. Ten niespodziany napad tak stropił małego człeka, że rzemieniem od worka z kulami związałem mu ręce na plecach zanim zdołał wykonać jakikolwiek ruch w celu oporu.
— All devils! — zawołał. — A wam co znowu! Co chcecie ze mną zrobić naprzykład?
— Hallo, master! Zapanujcie nad swoim głosem i ryczcie cokolwiek ciszej — odpowiedziałem mu podobnie jak on mnie poprzednio. — Na tej starej łące nigdy się nie wie, czy tu lub ówdzie nie tkwią jakie uszy, które nie powinny nic słyszeć!
Wypuściłem go i szybkim ruchem pochwyciłem jego nóż i strzelbę, które był odłożył podczas badania poległych Indyan. On próbował sobie ręce uwolnić, z wysiłku krew nawet do twarzy mu nabiegła, lecz nie udało mu się rozerwać rzemienia.
— Dajcie spokój, master! Będziecie skrępowani, dopóki ja zechcę! — poradziłem mu. — Chciałem wam tylko pokazać, że book maker zwykł tak przemawiać do ludzi, jak oni do niego. Dobyliście na mnie noża, chociaż ja nie obraziłem was, ani nie uszkodziłem, podpadacie więc według prawa sawanny takiej karze, jaka mnie się spodoba. Nikt mi tego nie zgani, jeśli teraz tak się urządzę, że to ostre, zimne, żelazo zakradnie się wam między żebra, zamiast mnie.
— Pchnijcie! — odrzekł ponuro. — Najlepiej będzie, jeśli mię zdmuchniecie, gdyż pozwolić się jednemu człowiekowi oko w oko w biały dzień pokonać i związać bez naruszenia jemu włosa na głowie, to hańba, której nie przeżyje Sans-ear!
— Sans-ear? Wy jesteście Sans-ear? — zawołałem.
Słyszałem wiele, bardzo wiele, o tym słynnym westmanie, którego nikt jeszcze nie widział w towarzystwie kogoś drugiego, ponieważ on nie uznawał nikogo godnym tego, żeby się doń mógł przyłączyć. Przed wielu laty musiał u Nawajów zostawić uszy, dla tego przybrał sobie to szczególne nazwisko „Bezuchy“, złożone z wyrazów, wziętych z dwóch języków. Pod tem nazwiskiem znano go jak daleko sięgała sawanna, a nawet i dalej.
Westman nie odpowiedział na moje pytanie. Dopiero gdy je powtórzyłem, odrzekł:
— Moje nazwisko nic was nie obchodzi! Jeśli złe, to go nie warto podawać, a jeśli dobre, to należałoby je uchronić od obecnej hańby.
Przystąpiłem doń i rozwiązałem mu ręce.
— Macie tu swoją strzelbę i nóż. Jesteście wolni. Możecie odejść, gdzie wam się spodoba!
— Nie róbcie głupich żartów! Czy mogę tu zostawić hańbę klęski, poniesionej z rąk greenhorna? Żeby to choć był jaki setny chłop, jak czerwony Winnetou, długi Haller, Old Firehand albo Old Shatterhand, wtedy, tak wtedy...
— Greenhorna? Czy naprawdę sądzicie, że nowicyusz potrafiłby wypłatać takiego figla wam, dzielnemu Sans-earowi?
— A cóż wy jesteście? Wyglądacie tak, jak gdybyście wyszli prosto od krawca, a broń wasza wyczyszczona tak pięknie, jak na maskaradę.
— Ale dobra! Zobaczycie! Uważajcie dobrze!
Podniosłem z ziemi kamień wielkości dwudolarówki, wyrzuciłem wysoko w powietrze, złożyłem się szybko i trafiłem go w chwili, w której siła rzutu i siła przyciągania ziemi pozwoliły mu dosięgnąć największej wysokości. Zdawało się, że kamień zawisł w powietrzu, a kula pchnęła go jeszcze wyżej.
Setki razy ćwiczyłem się dawniej w tem strzelaniu, zanim mi się udało. Nie była to zresztą nadzwyczajna sztuka. Ale mały westman spojrzał na mnie parą oczu, w których odbił się niemal wyraz strapienia.
— Heavens! To był strzał! Czy się zawsze udaje?
— Dziewiętnaście razy na dwadzieścia.
— No, to poszukać takiego strzelca! Jak brzmi naprzykład wasze nazwisko?
— Old Shatterhand.
— Nie może być! Old Shatterhand musi być o wiele, o wiele starszy, bo inaczej nie nazywaliby go: Starą „grzmotliwą ręką“.
— Zapominacie, że słowa Old używa się często nie tylko na oznaczenie wieku.
— To słuszne! Ale, hm! Nie weźcie mi tego za złe, sir! Old Shatterhand leżał raz pod grizzlim, który go we śnie zaskoczył i zdarł mu skórę z pleców aż po żebra. Zraniony westman przylepił sobie potem szczęśliwie kawał rumpsteaku, ale blizna z pewnością będzie widoczna naprzykład!
Na to ja rozpiąłem bluzę myśliwską i znajdującą się pod nią białą koszulę ze skóry jelenia.
— Popatrzcie!
— Do stu piorunów! A to was ładnie urządził! Pewnie było widać wszystkich sześćdziesiąt ośm żeber.
— Prawie. Stało się to nad rzeką Red-River. Leżałem z tą okropną raną przez dwa tygodnie nad rzeką obok niedźwiedzia, zdany tylko na siebie samego, dopóki nie znalazł mnie wódz Apaczów, Winnetou, którego imię wypowiedzieliście dopiero co.
— W takim razie jesteście Old Shatterhand! Hm, posłuchajcie: „Czy sądzicie, że ja naprzykład jestem okropnym głupcem?“
— Nie, tak nie sądzę. Popełniliście tylko błąd, biorąc mnie za greenhorna i nic więcej. Ze strony nowicyusza nie spodziewaliście się takiego ataku. Sans-eara można tylko niespodzianką zwyciężyć.
— Oho! Wy nie potrzebowaliście chyba urządzać niespodzianki, bo nie wielu zapewne posiada taką siłę bawolą. Dać się przez was zaskoczyć nie jest bynajmniej hańbą. Moje imię i nazwisko brzmi właściwie Sam Hawerfield. Jeżeli chcecie mi zrobić przyjemność, to nazywajcie mnie Sam!
— A wy mnie Charley, jak wszyscy moi przyjaciele. Oto moja ręka!
— Zgoda, niech tak będzie, sir! Stary Sam nie ściska odrazu palców pierwszemu lepszemu, ale wam podaję rękę natychmiast. Proszę was tylko, nie zgniećcie mi ręki na pudding! Ja potrzebuję jej jeszcze nadal.
— Bez obawy, Samie! Ta ręka niejedno mi jeszcze wyświadczy, tak samo jak moja gotowa zawsze wam służyć. Ale teraz wolno chyba będzie zapytać powtórnie: skąd i dokąd?
— Przybywam teraz trochę z Kanady, gdzie dotrzymywałem towarzystwa ścinaczom drzewa, a chcę teraz naprzykład udać się do Teksas i do Meksyku, gdzie podobno tak dużo jest łotrów, że aż serce się śmieje na myśl o kulach i pchnięciach, jakie tam można otrzymać.
— Moja droga także tam prowadzi. Jadę właśnie do Teksas i do Kalifornii, a wszystko mi jedno, czy zboczę nieco przez Meksyk. Czy mogę się do was przyłączyć?
— Dziwne pytanie! Owszem! Wy byliście już na Południu, takiego mi właśnie potrzeba. Ale powiedzcie mi bez żartu: czy rzeczywiście robicie książki?
— Tak.
— Hm! Skoro to robi Old Shatterhand, to niewątpliwie jest to coś innego, aniżeli sobie myślałem. Powiem wam jednak, że ja wolę niespodzianie wpaść w jamę niedźwiedzią, aniżeli wepchać pióro w atrament. Przez całe życie nie skleiłbym pierwszego słowa. A teraz powiedzcie mi, skąd się tu biorą Indyanie! To Ogellallajowie, przed którymi trzeba się mieć na baczności.
Podzieliłem się z nim wiadomościami o ruchach tych czerwonych.
— Hm! — mruknął Sam. — Wobec tego wskazanem jest nie zatrzymywać się tu długo. Natknąłem się wczoraj na trop, przed którym trzeba mieć respekt. Naliczyłem co najmniej sześćdziesiąt koni. Zejdziemy im chyba z drogi i skierujemy się wprost na południe, chociaż tam dopiero jutro w południe natrafimy na wodę. Jeśli rychło wyruszymy, dotrzemy jeszcze dzisiaj wieczorem do kolei, biegnącej ze Stanów do krajów zachodnich, a jeżeli przybędziemy o czasie właściwym, zobaczymy naprzykład pociąg, gdy będzie koło nas przejeżdżał.
— Jestem gotów do drogi. Ale co zrobimy z trupami?
— Co zrobimy? Nie wiele. Zostawimy je tutaj, tylko najpierw im uszy zabiorę.
— Musimy je zakopać, gdyż mogą zdradzić naszą obecność.
— Niech je znajdą, Charley. Ja chcę tego właśnie.
Sam zaniósł zwłoki Indyan na grzbiet wzniesienia, poukładał je obok siebie, poobcinał im uszy i włożył w ręce.
— Tak, Charley! Zobaczą trupy i dowiedzą się zaraz, że tu był Sans-ear. Nie uwierzylibyście, jakie to nędzne uczucie, kiedy człowiek chce w zimie zmarznąć w uszy, a nie ma ich. Byłem raz na tyle niezręczny, że dałem się złapać czerwonym. Kilku z nich zabiłem, a jednemu obciąłem tylko ucho, nie trafiwszy go dobrze tomahawkiem. Dla szyderstwa obcięli mi za to uszy, nim jeszcze życie odebrali, co z wielką ochotą byliby zrobili. Uszu mię wprawdzie pozbawili, lecz życia nie, bo Sam Hawerfield zabrał się niespodzianie. Ale za moich dwoje uszu... no... policzcie!
Podniósł strzelbę i pokazał na niej nacięcia. Każde z nich kosztowało życie Indyanina. Teraz wyciął cztery nowe kreski i mówił dalej:
— To sami czerwoni. Tu na górze jest ośm karbów dla białych, którym moje kule życie odebrały. Za co, o tem wam kiedyś opowiem. Mam jeszcze dwu odszukać, ojca i syna, dwu największych łotrów na świecie bożym. Gdy ich odnajdę, skończy się dzieło mojego życia.
Oczy jego zabłysły naraz wilgocią, a ogorzała twarz nabrała wyrazu rzewności, wzruszenia i miłości. Domyśliłem się, że serce starego myśliwca upomniało się było także niegdyś o swoje prawa. Może jego tak samo, jak wielu innych, rzucił ból, albo zemsta w objęcia dziczy, gdyż preryowy myśliwiec nic nie wie o tem wzniosłem przykazaniu: Kochajcie waszych nieprzyjaciół!
Sam nabił na nowo strzelbę. Był to jeden z owych strasznych samopałów, jakie się nierzadko spotyka na preryi. Drzewce straciło już swoją formę pierwotną. Karb siedział na karbie, nacięcie na nacięciu, a każde zosobna przypominało śmierć jednego wroga. Lufa pokryta grubą rdzą wyglądała jak gdyby się wyciągnęła i nikt obcy nie potrafiłby strzelać z niej znośnie. W ręku właściciela natomiast strzelba taka nie chybia. Przywykły do niej przez całe życie, zna on jej wszystkie zalety i wady i gdy w nią wpuści kulę na proch, założy się o życie i o zbawienie duszy, że swego celu dosięgnie.
— Tony! — zawołał „Bezuchy“.
Klacz pasła się dotychczas w pobliżu. Na zawołanie przybiegła i stanęła przy nim tak wygodnie, że wystarczyło mu rękę wyciągnąć, aby wskoczyć na siodło.
— Samie, toż wy macie znakomitego konia! Na pierwszy rzut oka niktby dolara za niego nie ofiarował, po przypatrzeniu się jednak poznałby każdy, że nie dalibyście go za tysiąc.
— Tysiąc? Pshaw! Powiedzcie: milion! Znam w Górach Skalistych miejsca, skąd mógłbym łopatami wybierać pieniądze i jeśli kiedyś spotkam człowieka, który zasłuży na to, żeby go Sam Hawerfield całem sercem umiłował, to pokażę mu te miejsca. Nie potrzebuję więc oddawać mojej Tony za pieniądze. Powiem wam tylko tyle, Charley: Ten, którego teraz nazywają Sans-ear, był niegdyś całkiem inny, pełen szczęścia i rozkoszy, jako dzień pełen światła i morze pełne wody. Był młodym farmerem i miał żonę, za którą byłby tysiąc razy życie oddał w ofierze i dziecko, które przedstawiało dlań wartość dziesięciu tysięcy żyć. Tę żonę przywiózł był do domu na swej najlepszej klaczy, zwanej Tony. Kiedy później klacz urodziła źrebię, zdrowe, żwawe i rozumne jak rzadko, czemu nie miało się ono także Tony nazywać? Czy nie mówię słusznie?
— Oczywiście — odrzekłem, wzruszony głęboko dziecięcą naiwnością, która przebijała się teraz z tej chropowatej skorupy.
— Well! Potem przyszło owych dziesięciu, o których wam przedtem wspomniałem. Była to zgraja Busheaderów, którzy wtenczas grasowali po okolicy. Spalili moją farmę, zabili mi żonę i dziecko, zastrzelili klacz, której użyć nie mogli, ponieważ nie chciała nosić na sobie obcego. Tylko źrebię uniknęło śmierci dlatego, że wybiegło w pole. Powróciwszy z polowania, zastałem zwierzę, jako jedynego świadka mojego szczęścia. Cóż wam więcej powiem? Ośmiu z tych łajdaków padło z mojej ręki i od kul tej strzelby. Dwaj, którzy z życiem uszli, będą także moi, gdyż na czyj trop Sans-ear raz wejdzie, ten mu nie umknie, choćby zabiegł aż między Mongołów. W tym właśnie celu udaję się do Meksyku i Teksas. Z młodego i żwawego farmera zrobił się siwy przebiegacz lasów i preryi, myślący tylko o krwi i zemście, źrebię zaś zmieniło się w istotę, podobniejszą do kozła, niż do dobrego konia. Lecz oboje są dzielni jeszcze dziś i wytrzymają razem niejedną przygodę, dopóki nie świśnie strzała lub kula, nie zaszumi tomahawk i nie skróci życia jednemu z nich. Drugie — czy człowiek, czy zwierzę — zginie samo ze zmartwienia i tęsknoty.
Sans-ear przesunął dłonią po oczach, a potem wskoczył na siodło i dodał:
— Tyle o dawnych dziejach, Charley! Jesteście pierwszym, któremu je opowiadam, chociaż was widzę poraz pierwszy, i będziecie prawdopodobnie ostatnim. Słyszeliście zapewne o mnie już często, a mnie także obiło się o uszy nieraz wasze nazwisko, ilekroć przyszło mi na myśl przysiąść się do jakich ludzi przy ognisku. Dlatego chciałem wam pokazać, że nie uważam was za obcego. A teraz zróbcie mi tę przyjemność i zapomnijcie o tem, że się wam pozwoliłem zaskoczyć! Będę się starał wam udowodnić, że stary Hawerfield potrafi zawsze zrobić to, co do niego należy.
Tymczasem i ja rozpętałem swego mustanga i wsiadłam nań. Sans-ear powiedział był przedtem, że pojedziemy ku południowi, tymczasem ruszył prosto na zachód. Nie pytałem go o nic, gdyż on z pewnością kierował się dobrze obmyślanym zamiarem. Nie dotknąłem również tego, że zabrał z sobą włócznie czterech Indyan. On mi przypominał żywo starego Sama Hawkensa, z którym miał wspólne imię.
Przebyliśmy już dość długą przestrzeń, nie przemówiwszy do siebie ani słowa, kiedy nagle mały westman zatrzymał swego konia, zsiadł i wetknął jedną włócznię w szczyt jednej z fal terenu zapewne w tym celu, aby Indyanom zostawić drogowskazy, któreby ich zaprowadziły do zabitych, oraz by im pokazać, że zemsta Sans-eara porwała znowu cztery ofiary. Następnie wyjął z torby ośm grubych szmat, z których cztery dał mnie.
— Charley, zsiądźcie tutaj i owińcie tem kopyta mustanga! Na tego rodzaju gruncie nie zostanie z nich dzięki temu ani śladu, a czerwonym będzie się zdawało, że odjechaliśmy przez powietrze. Teraz skierujecie się wprost na południe, dopóki nie dostaniecie się do kolei, gdzie na mnie zaczekacie. Ja zatknę jeszcze te trzy włócznie, a potem wrócę naprzykład do was. Spotkamy się napewno, a gdybyśmy się pomylili o jaki kawałek, to sygnałem będzie w dzień krzyk sępa, nocą zaś wycie kujota.
W pięć minut potem nie widzieliśmy się już wzajemnie. Jechałem pogrążony w cichej zadumie we wskazanym mi kierunku. Okrycie kopyt przeszkadzało koniowi w biegu, dla tego po przebyciu może pięciu mil zsiadłem i zdjąłem mu szmaty, tem bardziej że chodziło tylko o ukrycie naszych śladów w pobliżu wbitych włóczni.
Teraz mógł mustang biec prędzej. Prerya stawała się coraz to równiejsza, a na niej zaczęły się tu i ówdzie pojawiać małe krzaki orzechów i dzikiej czereśni. Słońce stało jeszcze nad zachodnim nieboskłonem, kiedy na południu ujrzałem prostą linię, ciągnącą się ze wschodu na zachód.
Czyżby to był tor kolei, o której wspomniał Sans-ear? To pomyślawszy, zwróciłem się ku niej i wkrótce zobaczyłem przed sobą szyny na nasypie, który dosięgał wysokości człowieka.
Opanowało mnie szczególne uczucie: niejasne, a mimoto zrozumiałe. Na obecnym postoju zetknąłem się znów po długim przeciągu czasu z cywilizacyą. Wystarczało zaczekać na pociąg, dać ręką znak, wsiąść do wagonu i pojechać na wschód lub na zachód.
Przywiązawszy konia lassem do palika, zacząłem w zaroślach szukać drzewa na ognisko. Na zboczu nasypu rósł krzak, pod którym schyliłem się, aby podnieść trochę gałęzi i spostrzegłem ku memu zdumieniu na ziemi młot. Leżał on tam niewątpliwie od niedawna, gdyż sam tłuczek błyszczał nadzwyczajnie, a na bokach i okuciu rączki nie było ani śladu rdzy, która musiałaby go pokryć, gdyby choć przez kilka dni wystawiony był na działanie rosy nocnej. To wszystko dowodziło, że tego dnia lub najdawniej poprzedniego przebywali na tem miejscu ludzie.
Zbadałem najpierw zwróconą do mnie stronę nasypu, lecz nie znalazłem nic uderzającego. Następnie wydostałem się na nawierzchnię i szukałem znowu przez jakiś czas bezskutecznie. Wtem zauważyłem kępkę wonnej, odznaczającej się krótkiemi źdźbłami gramy, która wpadła mi w oko przez to, że tego rodzaju trawa rzadka jest w tych stronach. Na niej wyciśnięty był świeży jeszcze ślad nogi ludzkiej, pozostawiony co najwyżej przed dwiema godzinami. Źdźbła, pogięte krawędzią podeszwy, już się były podniosły, ale na wewnętrznej części odcisku widać było dokładnie szerokość pięty i palców. Ślad pochodził od mokassynu. Czyżby Indyanie byli w pobliżu? Na co wskazywałby w takim razie młot? Czy biali nie noszą także indyańskich mokassynów? Czy nie mógł to być dróżnik kolejowy, który używa tego wygodnego obuwia? Takie pytania nasunęły mi się zaraz do głowy. Mimoto zdawało mi się, że nie powinienem uspokajać się żadnym domysłem. Tu chodziło o pewność.
Co prawda, badanie nasypu było rzeczą wysoce niebezpieczną. Po obu stronach mógł za każdym krzakiem znajdować się zaczajony nieprzyjaciel, a z nawierzchni widać mnie było daleko. W innych warunkach nie byłby mnie ten młot tak zaniepokoił, byłbym też bezzwłocznie zaczął badania. Teraz jednak, wiedząc, że Ogellallajowie grasują w tych stronach, musiałem zważać na najmniejszą drobnostkę. Przewiesiłem rusznicę przez plecy i wziąłem w rękę tylko rewolwer. Skradając się od krzaku do krzaku, przesunąłem się po dość wielkiej przestrzeni, lecz bez żadnego wyniku. Powróciłem drugą stroną, także napróżno. Badanie przeprowadziłem na zachód od miejsca, na którem pasł się mój koń. Potem ruszyłem na wschód, z początku także bez skutku. Wobec tego postanowiłem się przedostać przez nasyp i prędko na rękach i nogach przelazłem wpoprzek nawierzchni. Wtem wydało mi się, że czuję szczególny szmer taki, jaki powstaje, gdy się usuwa piasek. Wpadło mi też w oko to, że piasek tworzył tutaj kolistą powierzchnię, wyglądającą tak, jak gdyby go ktoś naumyślnie rozsypał. Zacząłem skwapliwie grzebać palcami. Wnet z przerażeniem spostrzegłem, że ręka zabarwiła mi się krwawo, a piasek był także czerwony i wilgotny. Leżąc na ziemi całem ciałem, zbadałem wszystko dokładniej i przekonałem się, że zakryto tu piaskiem dużą i głęboką kałużę krwi.
To mię naprowadziło na domysł, że tu popełniono morderstwo; krwi zwierzęcej bowiem nie staranoby się tak ukryć. Na górze śladów nie było, gdyż twardy grunt nie dopuszczał odcisków, kiedy jednak rzuciłem okiem na drugą stronę, porosłą trawą bawolą, zauważyłem kilka śladów nóg ludzkich, oraz dwa długie pasy, jak gdyby ciągnięto człowieka, którego nogi wlokły się po ziemi.
W tem miejscu było nader niebezpiecznie przechodzić z jednej strony na drugą. Krew nie wsiąknęła była jeszcze zupełnie w ziemię, a ślady były tak świeże i dobrze utrzymane, że prawdopodobne morderstwo mogło się zdarzyć niedawno, a mordercy znajdować się jeszcze całkiem blizko. Dla tego zlazłem po tej stronie nasypu, poszedłem wstecz znaczną przestrzeń i dopiero tam poczołgałem się przez nasyp na drugą stronę ku wschodowi.
Odbyło się to bardzo powoli, gdyż przy wszelkich ruchach i postawach ciała musiałem zastosować całą przebiegłość i zręczność, aby nie dać się spostrzec, gdyby niebezpieczeństwo było blizko. Szczęściem rosły tu krzaki bliżej siebie, a chociaż musiałem starannie ukrywać się za każdym i przenikać bystro wzrokiem następny, zanim się odważyłem przebiec przez dzielącą je przestrzeń, dostałem się przecież bez wypadku poniżej miejsca, gdzie przedtem zauważyłem krew na nasypie.
Naprzeciwko grupki czereśni, pod którą leżałem zaczajony, rósł krzak, oddalony od niej o ośm metrów. Jakkolwiek czereśniowe zarośla przeszkadzały mi w swobodnem patrzeniu i pomimo gęstości tamtego krzaku wydało mi się, że widzę pod nim coś jakby ciało ludzkie. Przedmiot ten mógł być przykryty, tworzył jednak ciemną masę, odbijającą od otoczenia, przez które dostawało się światło i miał długość ciała ludzkiego. Czy porzucono tam zamordowanego, czy też był to może jeden z morderców? Postanowiłem odpowiedzieć sobie na to pytanie.
Na cóż narażałem się na niebezpieczeństwo? Wszak mogłem zaczekać na Sama, a potem najspokojniej pojechać z nim dalej! Ale preryowy myśliwiec musi wiedzieć, jakiego wroga ma przed i za sobą, a jakiego obok siebie. Bada on sumiennie najdrobniejszą okoliczność, o której wiedzieć musi, której znajomość podnosi jego bezpieczeństwo, która jednak nie przyszłaby na myśl najbystrzejszemu uczonemu i profesorowi. Myśliwiec preryowy wnioskuje z najbardziej nieznacznych rzeczy, które dla niewtajemniczonego nie stoją w żadnym związku. Kto inny wyśmiałby się nawet z tych wniosków, tymczasem one okazują się często słusznymi. Jednego dnia przebywa westman na swym mustangu czterdzieści i pięćdziesiąt mil angielskich, a w następnym posunie się naprzód zaledwie o pół mili, ponieważ musi dobrze zbadać, czy może dalej krok uczynić. Jeśli zaś sam z takiej ostrożności nie korzysta, to może się swem doświadczeniem przysłużyć drugim, może im dobrze poradzić, może ich ostrzec, dać potrzebne wyjaśnienia. Oprócz tego tkwi w każdym człowieku żądza nabrania pewności o każdem niebezpieczeństwie i przeciwdziałania ze wszystkich sił wszelkiemu złemu, pomijając już urok, jaki na każdą naturę wywiera śmiałe przedsięwzięcie.
Wziąłem leżącą nieopodal gałąź, założyłem na nią kapelusz i wywołując naumyślnie szelest, wysunąłem ją z krzaku czereśni tak, że z przeciwnej strony musiało się wydawać, jakoby ktoś usiłował się stąd przecisnąć. Po tamtej stronie nic się nie ruszyło. Albo nie było tam nieprzyjaciela, albo miałem do czynienia z kimś zbyt przebiegłym i doświadczonym na to, żeby się dał wziąć na taką fintę.
Postanowiłem odważyć się na wszystko. Wsunąłem się napowrót, rozpędziłem się, w dwu skokach przebiegłem wolną przestrzeń i z nożem, gotowym każdej chwili do pchnięcia, wpadłem w zarośle. Pod połamanemi gałęziami leżał człowiek, ale nieżywy. Podniosłem w górę gałęzie i ujrzałem twarz, zmienioną okropnie od drgawek przedśmiertnych, z zakrwawioną czaszką. Był to biały, którego oskalpowano. W plecach tkwiła mu strzała z haczkami o zwróconych w tył ostrzach. Nie ulegało wątpliwości, że zrobili to Indyanie, znajdujący się na ścieżce wojennej.
Czy oddalili się, czy też zatrzymali się jeszcze w pobliżu? Musiałem się o tem koniecznie dowiedzieć. Ślady ich widać było stąd wyraźnie, a prowadziły z nasypu kolejowego na preryę. Poszedłem tymi śladami od krzaku do krzaku przygotowany na to, że każdej chwili dostanę strzałę, lub sam kogoś pchnę nożem. Ślady świadczyły, że było dwu mężczyzn i dwu młodzieńców. Podczas gdy ja posuwałem się naprzód tylko na końcach palców u rąk i nóg, co wymaga wielkiej wprawy i siły niezwykłej, oni nie starali się ukryć swego tropu, jak gdyby czuli się tutaj zupełnie bezpiecznie.
Wiatr wiał z południowego wschodu, a więc z tej strony, w którą zdążałem. To też nie przestraszyłem się zbytnio, usłyszawszy parskanie konia, gdyż nie mógł mnie zwietrzyć. Poczołgałem się dalej i znalazłem się wreszcie u celu, to jest zobaczyłem dość, aby się cofnąć. Przedemną stało w zaroślach z sześćdziesiąt koni, posiodłanych na sposób indyański z wyjątkiem dwu. Tylko same siodła z nich pozdejmowano, aby ich prawdopodobnie w obozie użyć jako siedzeń lub podściółek pod głowę. Zwierząt strzegło tylko dwu ludzi. Jeden z nich, młody jeszcze, miał na nogach buty z grubej skóry, które były prawdopodobnie własnością zamordowanego, znalazłem go bowiem prawie bez ubrania. Rzeczy jego rozdzielili mordercy pomiędzy siebie. Ten młodzik musiał zatem należeć do owych czterech ludzi, których trop przyprowadził mnie tutaj.
Indyanin obcuje często z białymi, nie rozumiejącymi jego mowy. Z tego powodu wyrobił się między czerwonoskórymi a „blademi twarzami“ język mimiczny, a znaki jego i ich znaczenie musi rozumieć każdy, kto się wyprawia na dziki Zachód. Wobec żywości temperamentu i drażniących przyczyn dzieje się często, że ten czy ów posługuje się mową z towarzyszeniem mimiki, znaczącej to samo, co słowa. Obaj wartownicy mówili o jakimś bardzo obchodzącym ich przedmiocie, gdyż, sądząc, że nikt ich nie widzi, giestykulowali w sposób, który byłby na nich ściągnął naganę starych, poważnych wojowników. Pokazywali na zachód, dawali znaki na ogień i konia, a zatem na lokomotywę, zwaną przez Indyan koniem ognistym, uderzali łukami w ziemię, jak gdyby rąbali lub bili młotem, mierzyli jak do strzelania, wykonywali ruchy, naśladujące pchnięcie i zamach tomahawkiem. To mi wystarczyło, cofnąłem się więc niezwłocznie, starając się zatrzeć ślady za sobą.
Z tego też powodu upłynęło wiele czasu, zanim dostałem się do swego konia. Znalazł on tymczasem towarzysza, gdyż obok pasła się klacz Sama, który leżał sobie wygodnie w krzakach i żuł potężny kęs suszonego mięsa.
— Ilu ich jest, Charley? — zapytał mnie.
— Kogo?
— Indyan.
— A wy skąd o nich wiecie?
— Stary Sans-ear wydaje się wam teraz greenhornem, jak wy jemu poprzednio. Mylicie się jednak grubo, hihihi!
Był to śmiech, wydany półgłosem i świadczący o pewności siebie, jaki już raz u niego słyszałem. Tak śmiał się ten westman, ilekroć czuł swoją przewagę nad kimś drugim. Pod tym względem był także podobny do Sama Hawkensa, który zwykle wybuchał takim śmiechem.
— O ile, Samie?
— Czy trzeba wam to dopiero mówić? Co bylibyście zrobili, gdybyście przyszedłszy tutaj, znaleźli byli obok konia ten młot zamiast Sama Hawerfielda?
— Byłbym zaczekał, dopókiby nie wrócił.
— Naprawdę? Nie chętniebym w to naprzykład uwierzył. Nie było was, kiedy nadszedłem. Ponieważ mogło wam się stać coś złego, przeto puściłem się za wami.
— Ja jednak mogłem zajmować się czemś, w czem byłaby mi przeszkodziła wasza obecność. Zresztą myślę, że Old Shatterhand nie przedsięweźmie niczego bez nieodzownej ostrożności. Jak daleko byliście za mną?
— Najpierw tu, potem tam, z tej i stamtej strony, a wreszcie koło tego biedaka, którego zdmuchnęli czerwoni. Mogłem się poruszać szybko, gdyż wiedziałem, że jesteście przedemną. Ujrzawszy zabitego, pomyślałem, że pewnie jesteście na zwiadach i wróciłem, gdzie naprzykład czekałem na was spokojnie. A zatem wielu jest Indyan?
— Może sześćdziesięciu.
— Popatrz! A więc to oddział, którego trop wczoraj widziałem. Czy są na ścieżce wojennej?
— Tak.
— Czy obóz założyli na krótko?
— Pozdejmowali siodła.
— Do pioruna! W takim razie postanowili pewnie coś tutaj zrobić. Czy nie zauważyliście niczego?
— Chcą, jak mi się zdaje, wyrwać szyny, ażeby pociąg uległ katastrofie, skoro nadejdzie, a potem mają zamiar go ograbić.
— Czyście zwaryowali? To byłoby straszne niebezpieczeństwo dla railroaderów razem z ich podróżnymi. Skądże wy o tem wiecie?
— Podsłuchałem ich.
— A rozumiecie narzecze Ogellallajów?
— Tak, ale tym razem tego nie było potrzeba, gdyż warta przy koniach rozmawiała wyraźną mimiką.
— To zawodzi czasami. Opiszcie mi tę mimikę!
Uczyniłem to, a mały myśliwiec zerwał się z ziemi, lecz wnet pohamował się i usiadł napowrót.
— Zrozumieliście dobrze. Musimy wobec tego pociągowi pójść na pomoc. Nie wolno nam jednak śpieszyć się zbytnio, gdyż nad tak poważnemi rzeczami należy się namyślić spokojnie i naradzić. A więc sześćdziesięciu? U mnie zmieści się co najwyżej jeszcze dziesięć karbów na rusznicy. Gdzie potem będę nacinał?
Pomimo powagi położenia omal nie roześmiałem się głośno. Ten mały człowiek miał przed sobą sześćdziesięciu Indyan i zamiast się bać ich przewagi liczebnej, troszczył się o miejsce na karby.
— Iluż zamierzacie trupem położyć? — spytałem.
— Tego sam jeszcze nie wiem naprzykład, bo uciekną na widok dwudziestu lub trzydziestu białych.
Sam brał więc w rachubę to samo, co ja sobie myślałem, czyli tę okoliczność, że przyłączy się do nas personal kolejowy i podróżni.
— Główna rzecz — zauważyłem — żebyśmy odgadli, na który pociąg chcą napaść. Byłoby źle, gdybyśmy obrali fałszywy kierunek.
— Z waszego sprawozdania wynika, że mają na myśli pociąg z Mountain, nadchodzący z zachodu, i to mnie dziwi. Pociąg wschodni wiezie zawsze więcej towarów i rzeczy, przedstawiające wartość dla Indyan. Nie pozostaje nam nic innego, jak rozdzielić się, jeden pójdzie na wschód, a drugi na zachód.
— Musimy to zaiste zrobić, jeśli nam się nie uda nabrać pewności. Gdybyśmy tak mogli wiedzieć, skąd i kiedy przechodzą pociągi!
— Kto to może wiedzieć! Jak długo żyję, nie siedziałem jeszcze w tem, co oni nazywają wagonem, gdzie ze strachu nie wie człowiek, gdzie nogi włożyć. Ja lubię preryę i moją Tony. Przy robocie nie spotkaliście jeszcze Indyan?
— Nie. Widziałem wogóle tylko konie. Ze wszystkiego należy wnosić, że wiedzą, kiedy pociąg nadejdzie i zdaje się, że nie zabiorą się do roboty przed nocą. Brakuje jeszcze co najwyżej pół godziny do zmroku. Potem podejdziemy ich i zasiągniemy potrzebnych nam wiadomości.
— Well! Niech tak będzie!
— Ale w takim razie trzeba, żeby jeden z nas zajął stanowisko tu na torze. Czerwonym może przyjść na myśl zabrać się do rzeczy z drugiej strony. Ja sądzę jednak, że oni z naszej strony wyrwą szyny, ponieważ muszą miejsce ataku urządzić między pociągiem a sobą.
— To niekoniecznie, Charley! Przypatrzcie się mojej Tony! Nie przywiązuję jej nigdy, ani nie pętam, ale to sławnie mądre bydlę ma nos, któremu mogę zaufać. Czy widzieliście kiedy konia, któryby nie parskał, skoro zwietrzy nieprzyjaciela?
— Nie.
— No, to patrzcie na jedyny wyjątek w tym względzie, na moją Tony. Parskanie ostrzega wprawdzie pana, lecz równocześnie zdradza dwie rzeczy: gdzie jest pan i koń, oraz to, że pana ostrzeżono. Toteż oduczyłem tego moją Tony, a mądre zwierzę mnie pojęło. Puszczam ją zawsze wolno na paszę, a ona skoro tylko zwietrzy nieprzyjaciela, przychodzi do mnie i trąca mnie nozdrzami.
— A jeśli, jak dzisiaj, nic nie zauważy?
— Pshaw! Wiatr wieje prosto od Indyan. Pozwolę, żebyście mnie zastrzelili na miejscu, jeśli Tony każdego czerwonoskórca nie oznajmi na tysiąc kroków. Zresztą te draby mają oczy jak orły i mogą was zauważyć zdaleka, nawet gdy się położycie na torze. Zostańcie więc tutaj całkiem spokojnie, Charley!
— Dobrze. Zaufam raz waszej Tony tak samo, jak wy. Znam ją dopiero od niedawna, ale przekonałem się już prawie, że ona nie zawodzi.
Dobyłem znowu cygaro własnego wyrobu i zapaliłem. Sam rozwarł oczy, jak mógł najszerzej, a potem usta, nozdrza zaś rozszerzyły mu się i wciągały pożądliwie woń ziela, a na twarzy jego odmalował się zachwyt. Westman nie często kosztuje dobrego tytoniu, a paleniu oddaje się zazwyczaj namiętnie.
— O wonderfull...! Charley...! Czy to być może, macie cygaro?
— To się rozumie! Jeszcze jest z tuzin. Chcecie zapalić?
— Dawajcie! Jesteście zuch, dla którego należy mieć całą dynię[18] szacunku!
Zapalił podane mu cygaro, połknął indyańskim zwyczajem dym z kilku pociągnięć i wydmuchnął go potem z żołądka. Twarz miał przytem tak rozanieloną, jakby się dostał do siódmego nieba Mahometa.
— Hang sorrow, a to przyjemność! Czy mam zgadnąć, jaka to sorta, Charley?
— No, zgadnijcie! Jesteście znawcą?
— Właśnie!
— No?
— Goosefoot z Wirginii lub Marylandu!
— Nie.
— Co! Wobec tego pomyliłem się pierwszy raz. To goosefoot, bo znam ten smak i ten zapach!
— Nie.
— W takim razie to brazylijski legittimo.
— Również nie.
— Curassao z Bahii?
— Znowu nie.
— No, a cóż?
— Przypatrzcie się cygaru!
Wyjąłem nowe cygaro, rozwinąłem je i podałem mu środek i liść do owijania.
— Czy zwaryowaliście, Charley, że takie cygaro rujnujecie! Każdy nastawiacz łapek ofiaruje wam za to, zwłaszcza gdy długo nie palił, pięć do ośmiu skórek bobrowych!
— Za dwa lub trzy dni dostanę nowe.
— Za trzy dni? Nowe? Skądże?
— Z mojej fabryki.
— Co? Wy macie fabrykę cygar?
— Tak.
— Gdzie?
— Tam — rzekłem, wskazując na mego mustanga.
— Charley, proszę was, róbcie ze mną żarty tylko wtedy, kiedy są coś warte naprzykład!
— To nie żart, lecz prawda.
— Gdybyście nie byli Old Shatterhandem, pomyślałbym naprawdę, że u was w głowie czegoś za dużo, albo za mało!
— Przypatrzcie się najpierw tytoniowi!
Sam Hawerfleld zabrał się troskliwie do badania.
— Nie znam go, ale dobry, bardzo dobry.
— Teraz pokażę wam moją fabrykę.
Poszedłem do mustanga, rozluźniłem siodło i wydobyłem z pod niego małą poduszkę, którą rozwinąłem.
— Sięgnijcie tam!
Wezwany wyciągnął garść liści.
— Charley! Nie róbcie ze mnie błazna. To są przecież liście czereśni i lentysków!
— Słusznie! Dodajcie do tego trochę dzikich konopi, a liść zewnętrzny jest tylko rodzajem wołowego języka, który wy tu nazywacie verhally. Ta poduszka jest rzeczywiście moją fabryką tytoniu. Ilekroć znajdę gatunek tych liści, zbieram je wedle potrzeby, wkładam do poduszki i wsuwam ją pod siodło. Tak powstaje ciepło, liście zaczynają się rozkładać i oto cała moja sztuka!
— Trudno uwierzyć!
— A jednak to prawda! Takie cygaro jest wprawdzie tylko nędznym surogatem i nawet palacz z podniebieniem, jak skóra bawola, pociągnie raz co najwyżej i wyrzuci je potem, lecz pobiegajcie sobie parę lat po preryi i zapalcie potem coś takiego, a wyda wam się, że to goosefoot. Widzicie to przecież na własnej osobie!
— Charley, rośniecie w mojem wyobrażeniu!
— Tylko nie zdradźcie tego, skoro znajdziecie się między ludźmi, nie znającymi Zachodu! Uważaliby was za Tunguza, Kirgiza, lub Ostiaka z natartemi dziegciem i smołą narządami smaku i powonienia!
— Tunguz, czy Ostiak, to mi wszystko jedno, jeśli tylko cygaro smakuje. Zresztą nie wiem nawet, gdzie można znaleźć ludzi tego rodzaju.
Odsłonięcie mej tajemnicy nie popsuło mu bynajmniej smaku, przeciwnie wypalił cygaro do końca, a wyrzucił tylko mały niedopałek, którego nie mógł już w ustach utrzymać.
Tymczasem słońce pochyliło się i zmrok już zaczął zapadać, a niebawem zrobiło się tak ciemno, że mogliśmy przystąpić do wykonania naszego zamiaru.
— Czy teraz? — zapytał Sam.
— Tak.
— W jaki sposób?
— Dojdziemy razem do koni czerwonoskórych, zakradniemy się pod obóz, a za nim znów się spotkamy.
— Dobrze; a gdyby nas co zmusiło do ucieczki, gdybyśmy się nawzajem stracili z oczu, to zejdziemy się nad wodą prosto stąd na południe. Las, opadający z gór, wysuwa tam najdalszą swą odnogę na preryę. Dwie mile od końca odnogi, na południowym skraju boru jest coś w rodzaju preryowej zatoki, gdzie się łatwo odszukamy.
— Dobrze! A więc naprzód!
Nie zdawało mi się prawdopodobnem, żeby nas miano rozpędzić, należało się jednak przygotować na wszelki wypadek.
Wyruszyliśmy w drogę.
Było już tak ciemno, że mogliśmy w wyprostowanej postawie przejść przez tor. Potem zwróciliśmy się na lewo i poszliśmy wzdłuż nasypu, trzymając w ręku noże na wypadek wrogiego spotkania. Oko przyzwyczaja się na preryi bardzo prędko do ciemności; na odległość kilku kroków bylibyśmy poznali każdego Indyanina. Obok zwłok zabitego białego dostaliśmy się na miejsce, gdzie przedtem stały konie. Były tam jeszcze dotychczas.
— Wy w prawo, a ja w lewo — szepnął Sam i odszedł cicho odemnie.
Zawróciłem łukiem dokoła koni i dostałem się na miejsce, wolne od zarośli, gdzie leżały ciemne postaci Indyan. Nie rozniecili ognia i zachowywali się tak cicho, że można było słyszeć szelest chrząszcza w trawie. Nieco opodal ujrzałem trzy postaci, siedzące i zajęte rozmową. Ku nim zacząłem się skradać, jak mogłem, najostrożniej.
Kiedy znalazłem się zaledwie o sześć kroków za nimi, poznałem w jednym z nich ku mojemu zdumieniu białego. Co go łączyło z Indyanami? Jeńcem ich nie był. To było jasne odrazu. Może był to jeden z owych preryowych człapaków, którzy przystają bądź to do czerwonych, bądź do białych w miarę, jak się to nadaje do ich rozbójniczych zamiarów. Mógł to także być jeden z owych białych myśliwców, którzy dostawszy się do niewoli, ocalają życie swoje tylko w ten sposób, że biorą sobie za żonę indyańską dziewczynę i należą potem do szczepu. Ale wtedy miałoby jego ubranie, które dobrze widziałem mimo ciemności, bardziej indyański krój i części składowe.
Dwaj inni byli wodzami, na co wskazywały pióra, przymocowane do wysoko podniesionego pukla włosów. Do tego przedsięwzięcia zeszli się zatem widocznie wojownicy dwu plemion, lub dwu wsi.
Wszyscy trzej siedzieli na skraju wolnego placu, tuż pod krzakiem, poza którym zbliżyłem się do nich tak, że mogłem podsłuchać kilka słów z ich rozmowy. Przysunąłem się do nich i położyłem się tak blizko, że mogłem ich prawie ręką dosięgnąć.
W ich rozmowie nastąpiła była widocznie przerwa. Milczeli przez kilka minut, poczem jeden z wodzów zapytał myśliwca żargonem, złożonym ze słów obcych i indyańskich, jakim się posługuje Indyanin w stosunkach z białymi.
— Czy mój biały brat wie, że właśnie tym najbliższym koniem ognistym nadejdzie mnóstwo złota.
— Wiem o tem — odrzekł zapytany.
— A kto mu to powiedział?
— Jeden z ludzi, mieszkających w stajni konia ognistego.
— Czy złoto przywiozą z kraju Wajkurów[19]?
— Tak.
— I oddadzą ojcu bladych twarzy[20], który z niego chce zrobić dolary?
— Tak jest.
— Ojciec bladych twarzy nie dostanie nawet tyle z tego złota, żeby sobie mógł zrobić pół dolara! Czy dużo ludzi pojedzie na koniu ognistym?
— Tego nie wiem, ale żeby ich było jak najwięcej, mimoto mój czerwony brat pobije ich wszystkich przy pomocy swoich wojowników.
— Wojownicy Ogellallajów przyniosą do domu dużo skalpów, a ich żony i córki zatańczą z radości. Czy jeźdźcy konia ognistego będą mieli z sobą dużo rzeczy, któreby się przydały czerwonym wojownikom? Ubrania, broń, callico?
— Wszystko to i wiele innych rzeczy. Ale czy czerwoni wojownicy dadzą białemu bratu to, co mu przyrzekli?
— Mój biały brat otrzyma wszystko złoto i srebro, które koń ognisty przywiezie. My się tego zrzekamy, bo w naszych górach jest więcej nuggetów, niż potrzebujemy. Ka-wo-mien, wódz Ogellallajów — przytem wskazał ręką na siebie — poznał swego czasu rozumną i mężną bladą twarz, która powiedziała, że złoto jest tylko deadly dust[21], stworzonym przez złego ducha ziemi na to, żeby ludzi robić złodziejami i mordercami.
— Ta blada twarz była strasznie głupia. Jak jej było na imię?
— To nie był wcale głupiec, lecz bardzo mądry i waleczny wojownik. Synowie Ogellallajów byli nad wodami Broad-forku, aby stamtąd przynieść sobie skalpy kilku traperów, którzy na ich terytoryum połowili mnóstwo bobrów. Między nastawiaczami łapek znajdował się pewien biały, którego wszyscy uważali za głupca, ponieważ przybył tylko na to, aby zbierać chrząszcze i rośliny, oraz przypatrzyć się sawannie. Ale w jego głowie mieszkała mądrość, a w jego ramieniu siła. Strzelba jego nigdy nie chybiała, a nóż jego nie obawiał się wielkiego niedźwiedzia Gór Skalistych. Ów mądry biały chciał swoim braciom dać rozum przeciwko czerwonym mężom, lecz oni wyśmiali się z niego. Dla tego zginęli wszyscy, a skalpy ich zdobią do dzisiaj wigwamy Ogellallajów. On nie opuścił swych białych braci w ich nieszczęściu i położył trupem wielu czerwonych mężów, którzy jednak jako znacznie liczniejsi powalili go, chociaż stał jako dąb leśny, druzgocący wszystko, gdy pada pod siekierą woodmana. Pojmano go i zaprowadzono do wsi Ogellallajów. Tu nie zabito go, ponieważ był odważnym wojownikiem i niejedna dziewczyna z czerwonego narodu pragnęła jako skwaw pójść do jego wigwamu. Największy wódz Ogellallajów, Ma-ti-ru, gotów był oddać mu swą córkę i jej wigwam, lecz on pogardził kwiatem preryi, porwał konia wodza, wykradł broń swoją napowrót, zabił kilku wojowników i umknął.
— Kiedy to się stało?
— Słońce zwyciężyło od tego czasu cztery zimy.
— A jak się nazywał ten biały?
— Pięść jego była jako łapa niedźwiedzia. Samą ręką roztrzaskał wiele czaszek czerwonych mężów, a wiele także i białych, dla tego nazywali go biali myśliwcy: Old Shatterhand.
Była to rzeczywiście jedna z moich przygód dawniejszych, o której opowiedział teraz Ka-wo-mien. Poznałem jego dopiero teraz, zarówno jak siedzącego obok niego Ma-ti-ru. Obydwaj wzięli mnie byli wówczas do niewoli. Opowiadający mówił prawdę, musiałem mu tylko w duchu zarzucić to, że co do mojej osoby wyrażał się zbyt ozdobnie.
— Old Shatterhand? Ja go znam! — odrzekł biały. — Znajdował się swojego czasu w hide-spot[22] Old Firehanda, kiedy z kilku dzielnymi towarzyszami napadłem był na nich, aby im zabrać skórki wydrze i bobrowe. Umknąłem wówczas tylko z dwoma ludźmi, dla tego bardzo życzyłbym sobie spotkać się jeszcze z tym łotrem. Zwróciłbym mu kapitał z obfitym procentem!
Tego również poznałem. Był to dowódca owych busheaderów, którzy uderzyli byli na nas nad południowem Saskaczawan, gdzie jednak tak zostali przyjęci, że tylko trzech ich z życiem uszło. Ten był jednym z owych rozbójników preryowych, których należy się więcej obawiać niż Indyan najdzikszych, ponieważ łączą w sobie wady obu ras w zdwojonej mierze. Ma-ti-ru, który milczał dotychczas, podniósł rękę i powiedział:
— Biada mu, jeśli jeszcze raz wpadnie w ręce czerwonych mężów! Przywiążą go do pala, a Ma-ti-ru odejmie mu każdy mięsień od kości. On zabił wojowników Ogellallajów, porwał najlepszego konia wodzowi i odepchnął od siebie serce najpiękniejszej z córek sawanny!
Gdyby ci trzej ludzie byli wiedzieli, że ten, przeciwko któremu miotali takie groźby, leżał za nimi zaledwie o kilka piędzi!
— Czerwoni mężowie nie zobaczą go już nigdy, ponieważ wyjechał daleko za morze do kraju, gdzie słońce pali jak ogień, gdzie piasek jest większy od sawanny, gdzie ryczy lew, a mężowie mogą mieć po kilka żon.
Siedząc nieraz u ognisk obozowych, wspominałem przy sposobności, że zamierzam zwiedzić Saharę. To nastąpiło, a teraz podczas wyprawy przez preryę dowiedziałem się ku mojemu zdumieniu, że wieści o tem dostały się już do Indyan. Tutaj z nożem w ręku udało mi się prędzej zostać znanym szeroko człowiekiem, a niżeli w kraju przy pomocy pióra.
— On powróci — rzekł Ma-ti-ru. — Kto przesiąknął tchem preryi, ten pragnie go, dopóki Wielki Duch życia mu nie poskąpi!
Pod tym względem czerwony wódz miał słuszność. Jak góral tęskni na dolinach za górami aż do rozchorowania się, a żeglarz nie może rozstać się z morzem, tak samo dzieje się z każdym, kogo prerya raz weźmie w objęcia. Nic dziwnego więc, że na nią wróciłem.
Wtem wskazał Ka-wo-mien na niebo.
— Niech mój biały brat spojrzy na gwiazdy! Czas już udać się na drogę konia ognistego. Czy żelazne ręce, odebrane białemu słudze konia przez moich wojowników, są dość silne do przerwania jego drogi?
To pytanie wyjaśniło mi, kim był zamordowany. Niewątpliwie był to urzędnik kolejowy, który dla zbadania toru szedł po przestrzeni z narzędziami, nazwanemi przez wodza „żelaznemi rękami“.
— Są silniejsze od rąk dwudziestu czerwonych mężów — odrzekł biały.
— A czy mój biały brat umie się z niemi obchodzić?
— Tak. Niechaj czerwoni bracia pójdą za mną! Za godzinę nadejdzie pociąg. Ale niechaj bracia moi zważą raz jeszcze, że wszystko złoto i srebro do mnie należy.
— Ma-ti-ru nigdy nie kłamie! — zapewnił dumnie wódz, powstając z miejsca. — Złoto jest twoje, a wszystko inne wraz ze skalpami bladych twarzy stanie się własnością walecznych wojowników Ogellallajów.
— A wy mi dacie muły, które poniosą moje złoto, i ludzi, pod których osłoną udam się nad Canadian.
— Dostaniesz muły, a wojownicy Ogellallajów będą ci towarzyszyli aż do granic kraju Actlan[23]. Jeśli zaś koń ognisty przywiezie dużo rzeczy, które spodobają się Ka-wo-mienowi i Ma-ti-ru, to zaprowadzą cię jeszcze dalej, aż do miasta Actlan, gdzie, jak mówiłeś, syn twój czeka na ciebie.
Rzekłszy to, wydał okrzyk, na który zerwali się Indyanie natychmiast. Wobec tego ja zacząłem się cofać. Niedaleko od miejsca, na którem leżałem, usłyszałem lekki szmer, jak gdyby trawę musknął lekki wiatr.
— Samie!
Tchnąłem raczej, aniżeli wymówiłem to słowo, mimoto podniosła się w odległości kilku kroków do połowy mała postać mego towarzysza. Trwało to jednak tylko mgnienie oka, poczem równie cicho zabrzmiało:
— Charley!
Poczołgałem się do niego.
— Coście widzieli? — zapytałem go.
— Nie wiele. Indyan, podobnie jak i wy.
— A słyszeliście?
— Nic, ani słowa, a wy?
— Bardzo wiele. Ale chodźcie! Oni wyruszą w każdym razie na zachód, musimy więc śpieszyć, ażebyśmy wczas dostali się do naszych koni.
Ja pomknąłem naprzód, a on za mną. Dotarłszy do kolei, przeszliśmy przez nasyp na drugą stronę, gdzie zatrzymaliśmy się na chwilę.
— Samie, pójdźcie do koni i jedźcie z pół mili wzdłuż kolei, a potem zaczekajcie na mnie. Chciałbym dopóty nie opuścić Indyan, dopóki nie zorjentuję się dokładnie.
— Czy nie mógłbym ja wziąć tego na siebie? Wyście tyle wyszpiegowali, że wstydzić się muszę tego, iż nic nie zrobiłem.
— To być nie może, Samie! Mój mustang was posłucha, a wasza Tony nie dałaby się może ruszyć z miejsca.
— W tem macie naprzykład wielką słuszność, Charley. Postąpię zatem wedle waszej wskazówki.
Po tych słowach poszedł wyprostowany swoją drogą, nie troszcząc się oczywiście w ciemności o swoje ślady. Ledwie mi on zniknął z oczu, ujrzałem, leżąc po tej stronie nasypu, Indyan, przemykających szybko jeden po drugim.
Udałem się za nimi w ten sposób, że posuwałem się ciągle równolegle z nimi. Niedaleko miejsca, gdzie młot znalazłem, zatrzymali się i zaczęli piąć się na wał. Wtedy ja cofnąłem się w zarośla i wkrótce doszedł do moich uszu odgłos uderzeń młota. Widocznie więc busheader zabrał się do dzieła i zaczął odebranemi drożnikowi narzędziami odrywać szyny od podstawy.
Dla mnie nadszedł był już czas. Opuściłem teren domniemanej bitwy i pośpieszyłem naprzód. W pięć minut potem doścignąłem Sama.
— Pracują nad szynami? — spytał mnie.
— Tak.
— Słyszałem to. Jeśli się tu do szyny przyłoży ucho, słyszy się naprzykład uderzenia młota.
— Teraz naprzód, Samie! Za trzy kwadranse nadejdzie pociąg, musimy się dostać do niego, zanim Indyanie zdołają światła zobaczyć.
— Słuchajcie, Charley, ja nie pójdę z wami!
— Dlaczego?
— Jeśli obaj opuścimy to miejsce, to za dużo cennego czasu stracimy na nowe zwiady, jeśli zaś ja wrócę do Indyan, żeby ich śledzić, to powiadomię was o wszystkiem dokładnie, gdy do mnie przyjedziecie.
— To prawda! A wasza Tony?
— Zaczeka na mnie tutaj.
— Dobrze! Wiem, że niczego nie popsujecie.
— Możecie mi pod tym względem zaufać. A więc zabierajcie się, Charley! Znajdziecie mnie potem tutaj.
Dosiadłem konia i pojechałem tak szybko, jak na to ciemność pozwalała, naprzeciwko pociągu. Należało dotrzeć doń tak daleko, żeby Indyanie nie zauważyli, iż się zatrzymał. Noc rozjaśniała się coraz bardziej. Powschodziły gwiazdy i rzucały tyle łagodnego światła na preryę, że na kilka długości konia można było wszystko dokładnie rozróżnić. Z tego powodu wzmagała się z każdym krokiem szybkość mej jazdy, nieprzerwanej żadną przeszkodą na przestrzeni może trzech mil angielskich.
W tej odległości od Indyan zatrzymałem się, zsiadłem z konia, przywiązałem go i spętałem mu przednie nogi, gdyż hałas, spowodowany przez zbliżający się pociąg, mógł go spłoszyć i skłonić do ucieczki.
Następnie nazbierałem, ile tylko mogłem, zeschłej trawy, położyłem na nią trochę chróstu i sporządziłem potem także pochodnię, przywiązawszy wiązkę trawy do kija, wyłamanego z zarośli. Tak przygotowany do wstrzymania pociągu, pościeliłem derkę na torze, usiadłem na niej i przykładałem co chwila ucho do szyn, lub podnosiłem się, aby wypatrywać w stronę, z której miał pociąg nadejść.
Już może po dziesięciu minutach czekania usłyszałem lekki turkot, który wzmagał się z każdą sekundą, potem dostrzegłem w dali mały, jasny, punkt, wychylający się z pomiędzy gwiazd na widnokręgu. Nie mogła to jednak być gwiazda, gdyż punkt powiększał się uderzająco i zbliżał szybko.
To nadchodził pociąg.
Wkrótce rozdzieliło się światło na dwa punkty. Teraz należało wziąć się do dzieła. Zapaliłem prędko kupę chróstu, który buchnął od razu w górę tak wysokim płomieniem, że musiano ogień zobaczyć w pociągu. Turkot wzmagał się ciągle. Wkrótce zobaczyłem klin świetlny, wywołany przez obydwie latarnie. Za minutę mógł pociąg przelecieć obok mnie.
Wobec tego zapaliłem pochodnię i wywijając nią nad głową, z całych sił biegłem naprzeciwko pociągu. Maszynista poznał, że chcę pociąg zatrzymać, bo trzy przeraźliwe świsty zabrzmiały wkrótce tuż jeden po drugim. W ślad za tem przywarły się do kół hamulce, a rozdzierający uszy zgrzyt, turkot, syk i wycia napełniły powietrze, poczem pociąg stanął tam, gdzie płonęło ognisko. Maszynista wychylił się ku mnie i zapytał:
— Hallo, człowiecze! Co to ma znaczyć? Czy chcecie wsiąść do pociągu?
— Nie, sir. Ośmieliłbym się właśnie prosić was o coś przeciwnego. Wysiadajcie!
— Ani myślę!
— A jednak musicie to uczynić, gdyż na przodzie są Indyanie, którzy szyny wyrwali.
— Co? Indyanie? s’death! Czy mówicie prawdę, człowieku?
— Nie mam powodu kłamać.
— Co się stało? — spytał mnie teraz także konduktor.
— Podobno czerwonoskórcy są przed nami — odpowiedział mu maszynista.
— Naprawdę? Czy widzieliście ich?
— Widziałem i podsłuchałem. To Ogellallajowie.
— To najgorsi ze wszystkich! Ilu ich było?
— Około sześćdziesięciu.
— A do kata! W tym roku już trzeci raz napadają te draby na pociąg, ale my ich pięknie odeślemy do domu. Już dawno pragnę sposobności do dania im trochę po palcach. Jak daleko stąd się znajdują?
— Prawie o trzy mile.
— W takim razie nakryjcie światła, maszynisto! Te hultaje mają bystre oczy. Słuchajcie, master, jestem wam niewymownie wdzięczny za to, żeście nas ostrzegli. Jesteście preryowcem, jak świadczy wasze ubranie?
— Czemś podobnem. Mam z sobą jeszcze jednego, który uważa na Indyan, zanim my nie nadejdziemy.
— To rozumnie z waszej strony. Miejsca, ludzie! Nie grozi żadne nieszczęście, przeciwnie zapowiada się nawet przyjemność.
Z najbliższego wozu usłyszano naszą rozmowę i natychmiast pootwierano wszystkie drzwi. Podróżni powyskakiwali i cisnęli się, zasypując nas okrzykami i zapytaniami. Dopiero po napomnieniu konduktora nastał jaki taki spokój.
— Czy wieziecie złoto i srebro? — zapytałem konduktora.
— Kto to powiedział?
— Indyanie. Dowodzi nimi biały busheader, któremu oni obiecali wszystek kruszec jako udział w zdobyczy, a resztę wraz ze skalpami mają wziąć czerwoni.
— Ach! Skąd ten łajdak mógł się dowiedzieć, jaki mamy ładunek?
— Zdaje się, że od jakiegoś urzędnika, chociaż nie wiem, w jaki sposób.
— Już my to z niego wydobędziemy, byleśmy go tylko dostali żywcem w nasze ręce, czego sobie bardzo życzę. Ale podajcie, master, swoje szanowne nazwisko ażebyśmy wiedzieli, jak do was mówić.
— Mój towarzysz nazywa się Sans-ear, a ja...
— Sans-ear? Do stu piorunów, to tęgi zuch, który w tej sprawie potrafi zdziałać tyle, co tuzin innych! A wy?
— Mnie na preryi nazywają Old Shatterhand.
— Old Shatterhand, którego przed trzema miesiącami w Montanie ścigało stu Siouksów, który całą przestrzeń Yellow-Stone od Śnieżnej Góry aż do fortu Union przebiegł na łyżwach śniegowych w przeciągu trzech dni?
— Tak.
— Sir, słyszałem o was niejedno i cieszę się, że was dzisiaj spotykam! Ale to szczególne! Czy nie ocaliliście już swego czasu pociągu, który chciał zniszczyć Paranoh, biały wódz Siouksów?
— Ocaliłem rzeczywiście. Był ze mną wtedy Winnetou, wódz Apaczów i najsłynniejszy Indyanin, jak daleko sięga prerya! Czas jednak, sir, coś postanowić. Indyanie wiedzą dokładnie, kiedy pociąg ma nadejść i mogliby się czegoś domyślić, gdybyśmy się dłużej ociągali.
— Macie słuszność! Przedewszystkiem więc trzeba nam wiedzieć, jakie zajmują stanowiska. Kto chce uderzyć na nieprzyjaciela, musi znać zarządzenia, jakie on poczynił.
— Mówicie, jak wielki dowódca, sir. Niestety nie mogę wam dać odpowiednich wyjaśnień. Chcąc was ostrzec, nie mogłem czekać, dopóki Indyanie się nie ustawią. O tem wszystkiem dowiemy się od mego towarzysza. Prosząc was o to, żebyście coś postanowili, chciałem się tylko dowiedzieć, czy jesteście skłonni podjąć z nimi walkę, czy też nie.
— Naturalnie, naturalnie, że ich zaatakuję — odrzekł skwapliwie. — Mam przecież obowiązek popsuć tym ludziom raz na zawsze apetyt na nasze towary. Wy i wasz towarzysz to za mało na sześćdziesięciu Indyan, nie powinniście wcale puszczać się na...
— Pshaw, sir! — wpadłem mu w słowo. — Co nam wolno, a czego nie wolno, to wiemy lepiej od innych. Sans-ear zdmuchnął dzisiaj rano w biały dzień czterech czerwonych w przeciągu dwu minut, a ja powiadam, że bez waszej pomocy wyślemy kilka tuzinów Ogellallajów do wiecznych ostępów. Mniej tu chodzi o liczbę, a więcej o inne rzeczy, które trzeba mieć w pięści i w głowie. Jeśli wystrzelę z mego sztućca w ciemności dwadzieścia pięć razy bez nabijania, to Indyanie nie będą wiedzieli, czy stoi przeciwko nim dwu, czy dwudziestu. Słuchajcie, ludzie, czy są którzy z was uzbrojeni?
Pytanie to było właściwie zbyteczne. Wiedziałem, że każdy z tych ludzi nosił z sobą coś na kształt strzelby, lecz konduktor zrobił taką minę, jak gdyby chciał objąć kierownictwo, a do tego ja dopuścić nie mogłem. Aby poprowadzić nocny atak na Indyan, do tego trzeba było czegoś więcej, aniżeli to, co mógł zdziałać urzędnik kolejowy, choćby nawet był dzielny i odważny. Na moje pytanie odpowiedziano powszechnem: tak, a konduktor dodał:
— Mam między podróżnymi szesnastu robotników kolejowych, którzy umieją doskonale obchodzić się ze swemi strzelbami i nożami, oraz dwudziestu wojskowych, jadących do fortu Palwieh i uzbrojonych w strzelby, rewolwery i noże. Oprócz tego jest tu jeszcze kilku gentlemanów, którym będzie przyjemnie poskrobać trochę głębiej pod skórą poczciwych Indyan. Hej, kto z nami, ludzie?
Wszyscy bez wyjątku zgłosili się z gotowością do ataku, a chociaż niejednemu może brakowało odwagi, to mimoto godził się na wszystko, ażeby nie uchodzić za tchórza. Tacy ludzie jednak byliby oczywiście nie na wiele się przydali, dlatego wolałem ich zostawić. Toteż rzekłem:
— Słuchajcie, panowie! Jesteście dzielnymi mężami; ale sami widzicie, że wszyscy pójść nie mogą. Jest tu kilka ladies, których nie wypada zostawić bez opieki. Jeśli nawet zwyciężymy, o czem nie wątpię, to mogłoby się zdarzyć, że zbiegowie rozgromionych Indyan, przechodząc tędy, rzuciliby się na pociąg. Dla tego musimy zostawić kilku odważnych ludzi na straży. Ktoby się chciał podjąć tego zadania, niechaj się zgłosi!
Znalazło się ośmiu, którzy gotowi byli bronić pociągu z narażeniem własnego życia. Byli to mężowie trzech pań, oraz pięciu podróżnych, którzy robili na mnie wrażenie, jak gdyby lepiej rozumieli się na cenach towarów żelaznych, wina, cygar i konopnego nasienia, aniżeli na władaniu nożem. Pierwszym trudno było brać za złe ich kroku, wszak mieli przedewszystkiem obowiązki względem swoich żon.
— Pociąg nie może się obejść bez służby! Kto tu zostanie? — zapytałem konduktora.
— Maszynista z palaczem — brzmiała odpowiedź. — On może też objąć dowództwo nad tymi dzielnymi gentlemanami. Ja pójdę oczywiście z wami i będę dowodził całym oddziałem.
— Dobrze, sir! Byliście już pewnie nieraz na wyprawie przeciw Indyanom?
— Tu nie potrzeba żadnego przygotowania! Ci Yambarikowie[24] umieją tylko podstępem napadać na swych przeciwników. W otwartym i regularnym boju szukają zawsze ocalenia w ucieczce. Będziemy mieli łatwą robotę.
— Wątpię, sir! To Ogellallajowie, najchciwsi krwi ze wszystkich Siouksów, a dowodzą nimi słynni wodzowie Ka-wo-mien i Ma-ti-ru.
— Nie chcecie chyba przez to napędzić mnie strachu przed nimi? Jest nas tu przeszło czterdziestu mężczyzn, a sprawa bardzo prosta. Kazałem światła zasłonić, ażeby czerwoni nie zmiarkowali, że mnie ostrzeżono. Teraz jednak zdejmiemy maski, a wy wsiądziecie na maszynę i każecie maszyniście dojechać tuż do zburzonego miejsca. Tam zatrzymamy się, zeskoczymy i wpadniemy na tych opryszków, że ani jeden z nich nie ujdzie. Potem naprawimy tor i będziemy się starali nadrobić tę godzinę zwłoki.
— Muszę przyznać, że okazujecie zdolności na wcale dzielnego pułkownika konnicy, który największą przyjemność widzi w stratowaniu nieprzyjaciela w rozpędzie. Ale do tego potrzeba innych warunków, aniżeli są obecne. Jeśli swój zamiar rzeczywiście uskutecznicie, to zapędzicie swoich czterdziestu ludzi na pewną śmierć, a ja ani myślę brać udziału w wykonaniu takiego planu.
— Co? Wy nie chcecie nam pomóc? Czy z tchórzostwa, czy też ze złości na to, że nie odegracie roli dowódcy?
— Tchórzostwo? Pshaw! Jeśli naprawdę słyszeliście kiedy o mnie, to z waszej strony jest to wielką nierozwagą, że wymawiacie takie słowo. Old Shatterhand mógłby dostać ochoty udowodnienia wam pięścią na czaszcze, że przynosi zaszczyt swojemu nazwisku. Co zaś do złości, to jest mi obojętne, do kogo będą należały skalpy i pociąg, do was, czy do Indyan. Ale do swojej skóry na głowie mam ja wyłączne prawo, postaram się też o zachowanie jej jeszcze przez pewien czas. Good evening, moi panowie!
Odwróciłem się, lecz konduktor ujął mnie za ramię.
— Stopp, master! To nie wypada! Ja objąłem tutaj naczelne dowództwo i wymagam posłuszeństwa. Nie zostawię pociągu w takiem oddaleniu od pola walki, gdyż odpowiadam za każdą stratę. Przeprowadzę więc swój plan następujący: Wy poprowadzicie pociąg na miejsce, a my nie opuścimy wozów, dopóki się tam nie dostaniemy. Dobry wódz musi uwzględnić każdą okoliczność, a więc i tę, że może przegrać bitwę. W takim wypadku będą dla nas wozy bezpiecznem schronieniem, skąd będziemy mogli się bronić, dopóki nie otrzymamy posiłków z zachodniego lub wschodniego pociągu. Nieprawdaż, moi panowie?
Wszyscy przyznali mu słuszność. Między nimi nie było ani jednego westmana, a plan konduktora miał pozory praktyczności, które zrobiły na podróżnych wrażenie. Zadowolony z tego wyniku, rzekł do mnie konduktor:
— A zatem wsiadać, sir!
— Bardzo pięknie! Wy rozkazujecie, ja słucham!
Jednym szybkim skokiem znalazłem się na mustangu, którego rozpętałem podczas rozmowy.
— O nie, my dear. Ja myślę o maszynie!
— A ja o koniu, sir. Nasze zdania tu się właśnie rozchodzą.
— Nakazuję wam zsiąść!
Pchnąłem konia ku niemu, pochyliłem się nad nim, i odpowiedziałem:
— Człowieku, zdaje się, że nie zetknęliście się jeszcze nigdy z prawdziwym westmanem, bo w przeciwnym razie przemawialibyście do mnie innym tonem. Bądźcie tacy dobrzy i stańcie sami na lokomotywie!
Pochwyciłem go prawą ręką za piersi i pociągnąłem w górę. Jednem silnem ściśnięciem kolan pod pędziłem mustanga tuż pod maszynę, a w następnej chwili wpadł kolejowy strategik pod osłonę na lokomotywie, ja zaś pocwałowałem dalej.
Zrobiło się od gwiazd tak jasno, ze zarośla nie przeszkadzały mi wcale w szybkiej jeździe. W nie więcej jak pół godziny dostałem się do Sama.
— No? — zapytał, gdy zsiadłem z konia. — Myślałem, że sprowadzicie tu ludzi!
Opowiedziałem mu, dlaczego się to nie stało.
— Postąpiliście słusznie, Charley, bardzo słusznie! Taki railroader[25] patrzy na takich jak my przez ramię, ponieważ się naprzykład trzy razy dziennie nie fryzują. Oni oczywiście plan wykonają, ale się zdziwią, hi hi hi!
Podczas tej, półgłosem prowadzonej, rozmowy zrobił ręką ruch skalpowania i rzekł:
— Ale nie słyszałem jeszcze od was, o czem dowiedzieliście się u Indyan.
— Ka-wo-mien i Ma-ti-ru są dowódcami
— Ach, w takim razie będzie walka, którą uraduje się stare serce moje.
— Znajduje się przy nich biały, który im zdradził, że pociąg wiezie złoto i srebro.
— On chce złoto i srebro posiąść, a im zostawić skalpy?
— Istotnie.
— Myślałem tak sobie. To pewnie busheader?
— Ja go znam. Napadł był niegdyś na hide-spot Old Firehanda, musiał jednak zostawić wszystko w spokoju.
— Jak się nazywa?
— Nie wiem. Zresztą nie byłoby w tem nic zajmującego, gdyż ludzie tego rodzaju przybierają sobie codziennie inne nazwisko. Czy byliście na zwiadach?
— Tak. Czerwoni rozdzielili się i ustawili po obu stronach kolei, mniej więcej w środku pomiędzy miejscem zniszczonem a swymi końmi, przy których zastałem znowu dwu ludzi na straży. Ale co my zrobimy, Charley? Czy pójdziemy naprzykład z pomocą kolejarzom, czy też oddalimy się precz?
— Jest to naszym obowiązkiem, Samie. Musimy im pomóc. A może wy jesteście innego zdania?
— Wcale nie. Co do obowiązku macie zupełną słuszność, a oprócz tego pamiętajcie o moich uszach, za które mi jeszcze nie zapłacono. Stawiam w zakład moją Tony za żabę zieloną, że jutro rano kilku nieżywych będzie obok kolei leżało bez uszu. Ale co teraz robić, Charley?
— My rozdzielimy się także i ustawimy po obu stronach nasypu pomiędzy Indyanami a ich końmi.
— Well! Ale posłuchajcie! Przyszła mi dobra myśl. Co sądzicie o porządnem stampedo[26]?
— Hm! Byłoby dobre, gdybyśmy mieli przewagę i gdyby nam chodziło o zupełne wytępienie Indyan, ale teraz nie radziłbym tego. Kolejarze przegrają sprawę, a my dwaj nie potrafimy uczynić nic innego, jak zatrzymać Indyan aż do najbliższego pociągu, albo napędzić im nagle strachu, żeby umknęli. W obu wypadkach będzie dobrze, jeśli będą się mogli oddalić. Jeśli jednak zabierzemy im konie, zatrzymamy ich tem samem w pobliżu. Czy nie słyszeliście nigdy o tem, że w pewnych okolicznościach trzeba nieprzyjacielowi budować złote mosty?
— Poznałem dotychczas tylko drewniane, murowane i żelazne mosty. Jestem z całym szacunkiem dla waszego poglądu, Charley, ale jeśli sobie naprzykład wyobrażę, jakie miny porobią czerwoni, gdy zechcą dosiąść koni, a nie znajdą ich wcale, to czuję swędzenie we wszystkich palcach. A co główna rzecz, czy nie moglibyśmy ich przez to właśnie do szpiku przerazić, że wpędzimy na nich konie?
— To słuszne! Ale lepiej będzie zaczekać, aż się ta cała sprawa jakoś wyjaśni.
— Nie sprzeciwiam się, lecz jedno musicie mi przyznać w każdym razie!
— Co?
— Że wartoby usunąć z drogi obydwu dozorców. Nie?
— W zasadzie jestem stanowczym nieprzyjacielem rozlewu krwi, lecz w tym wypadku przyznaję wam słuszność; to smutna konieczność. Gdy padną stróże, konie znajdą się w naszej mocy. Zaprowadźmy więc najpierw nasze zwierzęta w bezpieczne miejsce, a potem do dzieła!
Oddaliliśmy się nieco, poczem ja uwiązałem mego konia tak krótko, że mógł się poruszać tylko na przestrzeni kilku kroków, a Sam uczynił to samo ze swoją Tony. Chociaż pewny był jej na wypadek stampeda, to jednak mogła uciekająca trzoda popędzić w kierunku naszych koni i porwać je za sobą.
Od koni puściliśmy się łukiem na tyły Indyan. Świateł lokomotywy wciąż jeszcze nie było widać, co dowodziło, że albo plan konduktora znalazł przeciwników, albo że poprostu bano się przedsięwziąć wyprawy bez mojego przewodnictwa.
Dostawszy się do koni Indyan, rozpoznaliśmy z łatwością postać obu strażników, którzy nie stali ani nie siedzieli spokojnie, lecz pojedyńczo patrolowali dookoła. Jeden z nich zbliżał się powoli do krzaka, za którym myśmy się ustawili. W chwili, kiedy koło niego przechodził, błysnęło ostrze noża i pogrążyło mu się w sercu, że nie wydał głosu z siebie. Gdy nadszedł drugi, spotkał go ten sam los. Kto nie zna preryi, nie potrafi sobie wyobrazić, z jaką zawziętością zwalczają się obie rasy, których członkowie krok za krokiem brodzą we krwi przeciwników.
Odwracając się, aby nie patrzeć na upadek drugiej ofiary, rzuciłem okiem na konia, stojącego najbliżej i zauważyłem na nim wygodne siodło hiszpańskie z wysokiemi strzemionami, takie, jakich używają w Ameryce środkowej i południowej. Koń ten zresztą osiodłany był nie na sposób indyański. Czyżby należał do białego, pomyślałem sobie i przystąpiłem bliżej. Po obu stronach siodła wisiały torby, w których znalazłem trochę papierów i dwie sakiewki.
Zawartości sakiewek nie mogłem teraz zbadać. Wszystko to więc schowałem do kieszeni.
— Co poczniemy teraz? — zapytał Sam.
— Ja pójdę w prawo, a wy w lewo. Ale stójcie i popatrzcie przed siebie!
— To pociąg, naprawdę pociąg nadjeżdża naprzykład! Zatrzymajmy się jeszcze, Charley, aby zobaczyć, jak kij popłynie[27]!
A więc zdanie konduktora przecież zwyciężyło. Ostre światła lokomotywy zbliżały się, lecz powoli, bardzo powoli, gdyż chodziło o to, żeby poznać, gdzie są szyny wyrwane. Niebawem doleciał nas głośniejszy turkot kół, aż wreszcie stanął pociąg tuż nad przerwą szyn.
Jaka wściekłość musiała porwać dzikich na widok, że główny warunek ich zwycięstwa spełznął na niczem. Ci odgadli zapewne, że ostrzeżono jadących przed niebezpieczeństwem. Kolejarze byliby teraz najrozsądniej postąpili, gdyby się byli spokojnie zachowali w wozach. Byłem niemal pewny, że to uczynią, lecz rozczarowałem się; niestety wozy otwarły się, a biali powyskakiwali, żeby ruszyć natychmiast do ataku. Ale skutki tego fałszywego kroku miały się zaraz okazać. Pchając się naprzód, dostali się biali w krąg najsilniejszego światła lokomotywy, tworząc w ten sposób dla Indyan cel tak dokładny, że ci lepszego życzyć sobie nie mogli. Huknęła jedna salwa, potem druga, a następnie rozdarło powietrze wycie tak okropne i wstrząsające, jakie sobie trudno wyobrazić.
Z wystrzelonemi rusznicami w ręku popędzili dzicy naprzód, lecz zastali tylko zabitych i rannych, gdyż reszta odwróciła się natychmiast, aby się schronić w wozach. Kilku Indyan pochyliło się, aby poległym skalpy poobcinać, lecz wnet musieli tego zaniechać, gdyż z pierwszych wozów zaczęto do nich strzelać.
W tem położeniu najrozsądniejszą rzeczą było ruszyć wstecz zapomocą tak zwanej kontrpary, ale to nie nastąpiło. Być może, iż maszynista i palacz siedzieli w wozach razem z innymi.
— Teraz zacznie się naprzykład regularne oblężenie — rzekł Sam.
— Wątpię! Czerwoni wiedzą, że mają czas tylko do najbliższego pociągu i spróbują pójść do szturmu, chociaż nigdy tego chętnie nie czynią.
— A my? Tu bardzo trudno postanowić coś właściwego.
— Postanowienie tylko wtedy coś warte, jeśli się je szybko wykona. Najlepszym środkiem zaczepnym jest ogień. Śpieszmy do koni! Obaj objedziemy je w wielkiem półkolu, zsiadając co pięćdziesiąt do sześćdziesięciu kroków, aby preryę podpalić. Pierwej jednak wywołamy stampedo, aby nieprzyjaciołom przeszkodzić w szybkim ataku i odjąć im możność ucieczki. W obecnych warunkach nie da się zaiste nic lepszego zrobić.
— Do stu piorunów! Ten plan przysporzy im dużo kłopotu! Ale obawiam się, że spalimy przy tem wagony!
— Broń Boże! Nie wiem wprawdzie, czy zawierają palne materyały, jak olej i smołę, ale ich drzewo jest dość twarde, aby oprzeć się ogniowi trawy. Oprócz tego należy wziąć na uwagę to, że Indyanom pozostanie tylko jeden środek ocalenia przed usmażeniem się w ogniu. Muszą zapalić tak zwany przeciwogień i uczynią to w bezpośredniej blizkości pociągu. Ja naprzykład starałbym się na ich miejscu dostać na szyny pod wagonami.
— A czy pomyśleliście nad tem, jakiego czasu będzie nam potrzeba do rozniecenia ognia za pomocą naszych powolnych punksów? Pochodni nie możemy zrobić, bo zdradziłyby nas!
— Dobry preryowiec musi być przygotowanym na wszelkie wypadki. Ja zachowałem sobie na podobne okoliczności dostateczną ilość zapałek. Macie!
— Brawo, Charley! A więc teraz stampedo, a potem do naszych koni!
— Stać, Samie! Teraz widzę, że byłem głupi nie do przebaczenia! Wszak nie potrzebujemy wcale naszych koni, gdyż mamy innych podostatkiem. Ja biorę tego gniadego!
— A ja tego kasztana! Dalejże przeciąć lassa!
Uczyniliśmy to, pomykając szybko od jednego konia do drugiego. Potem zapaliliśmy znajdujące się za końmi zarośla i wskoczyliśmy na siodła. Płomień wysunął się z początku tylko na kilka cali w górę, dzięki czemu Indyanie nie mogli go dostrzec, my zaś mogliśmy przystąpić do dzieła, bez obawy, żeby nas zauważyli.
— Gdzie się potem spotkamy? — zapytał Sam.
— Tam przy torze, tylko nie przed ogniem, lecz pomiędzy płomieniami. Zrozumieliście?
— Bardzo dobrze. A więc go on, stary kasztanie!
Konie były już rozdrażnione podczas rozcinania pęt, a gdy teraz zwęszyły ogień, najeżyły grzywy. Kilka stanęło dęba, gotowe każdej chwili rzucić się do ucieczki. Odjechałem na prawo w głąb preryi, zatoczyłem cwałem półkole o promieniu jednej mili angielskiej, zeskoczyłem pięć razy, aby trawę zapalić i znalazłem się znowu w blizkości nasypu, kiedy przyszło mi na myśl, że dopuściliśmy się wielkiej nieostrożności. Oto, idąc za popędem chwili, zapomnieliśmy o naszych własnych zwierzętach.
Zawróciłem konia natychmiast i popędziłem w prostej linii ku miejscu, na którem zostawiliśmy je poprzednio. Ogniste koło oświetlało teraz każdy przedmiot. Zdala dolatywał od preryi tętent uciekających koni, a w pobliżu zabrzmiało wycie wściekłości i strachu, jakie może się wydobyć tylko z indyańskich gardzieli. Pod kołami wagonów zamigotało kilka małych płomyków. Nie pomyliłem się zatem, przypuściwszy, że Indyanie poszukają ocalenia w przeciwogniu. Na lewo stał mój mustang, obok długonogiej Tony, a z prawej strony nadbiegał Sam tak szybko, że koń jego niemal brzuchem dotykał ziemi. On także uprzytomnił sobie w ostatniej chwili grzech zaniedbania.
Ale Indyanie dostrzegli równocześnie nasze konie i w kilkunastu ruszyli prosto ku nim. Dwaj najszybsi z nich znajdowali się od nas już tylko o kilka kroków. Przyciągnąłem silniej rzemień od strzelby, podniosłem się na siodle i pochwyciłem za tomahawk. W tygrysich skokach rzucił się koń mój naprzód i stanął na miejscu równocześnie z obu czerwonoskórcami. Jeden rzut oka wystarczył, aby ich poznać. Byli to dwaj wodzowie.
— Nazad, Ma-ti-ru! To moje konie!
Wezwany odwrócił w tę stronę głowę i poznał mnie.
— Old Shatterhand! Giń, płazie bladych twarzy!
Z tym okrzykiem na ustach wyrwał z za pasa nóż i jednym skokiem znalazł się obok mego konia, by go pchnąć, lecz mój tomahawk tak go ugodził, że runął zaraz na ziemię. Drugi wskoczył już był na grzbiet mego konia, nie zauważył jednak, że koń był skrępowany.
— Ka-wo-mien, ty, rozmawiałeś przedtem o mnie z białym zdrajcą, teraz ja z tobą pomówię!
Wódz zrozumiał, że grozi mu zguba na koniu, którym nie można było kierować i zsunął się z niego, ażeby zniknąć w zaroślach. Wtedy ja zawinąłem tomahawkiem nad głową, jak do rzutu, a ciężka broń tak uderzyła Indyanina w ozdobioną piórami czaszkę, że upadł. Trzy strzały powaliły jeszcze tyluż czerwonych, poczem ogień tak się przybliżył, że już nie było czasu na dalszą walkę. Przeciąłem pęta mojego mustanga i wskoczyłem nań. Podczas tego gniady zerwał się i uciekł także.
— Hallo, Charley, teraz w tę przerwę! — zawołał Sam.
Dobiegł on był właśnie w tej chwili na miejsce, zeskoczył z kasztana w pędzie, wsiadł na klacz, pochylił się z siodła, aby jej przeciąć rzemienie i popędził obok mnie ku wolnemu miejscu, gdzie płomienie nie zdołały się jeszcze połączyć.
Przedostaliśmy się szczęśliwie, a skręciwszy na lewo poza płomienie, zatrzymaliśmy się natychmiast. Tu zapaliłem ogień poraz trzeci. Ziemia była czarna od pożaru i ochłodziła się już nieco. Przed nami i za nami widać było czarny pas wypalonej trawy. Po obu jego stronach szalało morze płomieni i rozchodził się żar, który tak dalece pochłaniał tlen z powietrza, że prawie niepodobna było oddychać.
Ten stan poprawiał się jednak z każdą minutą. Im dalej posuwał się ogień, tem bardziej oziębiało się powietrze, a w pół godziny gorzał już tylko horyzont purpurowemi barwami. Dokoła nas rozciągała się prerya tak czarna, że widziało się zaledwie o kilka kroków, gdyż gwiazdy przysłonił dym.
— Bless me, a to był skwar piekielny! — rzekł Sam. — Dziwiłbym się, gdyby pociąg żadnej szkody nie odniósł.
— Ja sądzę, że nie jest uszkodzony. Wagony urządzone są już na ten wypadek, ponieważ zdarza się często, że pociąg musi przebywać pożar lasu albo sawanny.
— Co teraz czynić, Charley? Indyanie zauważyli nas i będą się mieli na baczności.
— Widzą nas i teraz jeszcze, ponieważ znajdujemy się pomiędzy nimi a jasnym horyzontem. Trzeba w nich wzbudzić mniemanie, że odchodzimy. Może pomyślą, że należymy do oddziału myśliwców, po których pośpieszyliśmy, aby ich sprowadzić na pomoc. Ruszymy cwałem na północ, skierujemy się potem na wschód i zawrócimy półkolem.
— Takie jest naprzykład także moje zdanie. Sądzę również, że sprawa skończy się dla kilku czerwonych utratą uszu. Wasz tomahawk naprzykład także przedtem dzielnie pracował.
— Lecz ugodzeni mimoto nie zginęli — odrzekłem sucho.
— Nie zginęli? O ile naprzykład?
— Zostali tylko ogłuszeni tomahawkiem.
— Tylko ogłuszeni? Czy jesteście przy zmysłach? Jak można tylko ogłuszać Indyanina, który tak dobrze dostanie się pod rękę! Będziecie znowu mieli z nimi do czynienia!
— A jednak są powody, z których przynajmniej jeden pojmiecie.
— Nie, ani jednego, Charley. Domyślam się, że to byli wodzowie, a tych właśnie nie należy oszczędzać.
— Byłem niegdyś ich jeńcem, którego mogli zabić. Lecz oni tego nie uczynili. Musiałem ich dobroć niewdzięcznością odpłacić, kiedy od nich umknąłem, dlatego nadałem tomahawkowi tylko połowę rozpędu.
— Nie weźcie mi tego za złe, Charley, lecz to było z waszej strony okropną głupotą! Tak, gdyby te draby umiały być wdzięczne! Tymczasem oni powiedzą co najwyżej, że Old Shatterhandowi brak siły w ręku na rozbicie czaszki czerwonego. Sądzę jednak, że ogień błąd wasz naprawił.
Podczas tej rozmowy, którą prowadziliśmy, krzycząc jeden do drugiego, pędziliśmy obok siebie przez preryę. Stara klacz tak dzielnie wyrzucała długiemi nogami, że dotrzymywała kroku memu mustangowi. Po upływie kilku minut dotarliśmy znów do toru, a to do miejsca, położonego może o milę od pociągu. Tu spętaliśmy i przywiązaliśmy konie i zaczęliśmy się skradać wzdłuż nasypu do miejsca napadu.
Atmosfera przepełniona była wonią spalenizny, a miałki popiół pokrywał całą równinę. Lekki wiatr unosił go w górę i pobudzał organy oddechowe do kaszlu, który nas łatwo mógł zdradzić. Światła lokomotywy były całkiem wyraźne, ale ani po jednej, ani po drugiej stronie nasypu nie było widać dzikich. Przyczołgawszy się bliżej, spojrzałem bystrzej i przekonałem się, że rzeczywiście stało się to, co przypuszczałem. Oto Indyanie schowali się przed ogniem na torze, a to pod kołami wagonów. Leżeli tam ciasno jeden obok drugiego i nie śmieli się ruszyć ze strachu przed kulami białych.
Wtem wpadłem na pewien pomysł. Wykonać go było trudno, ale należało się spodziewać, że sprowadzi skutek stanowczy.
— Samie, wróćcie do koni, żeby nam ich nie zabrali Indyanie!
— Pshaw! Oni szczęśliwi, że mają bezpieczną kwaterę!
— Ja ich z niej wypędzę.
— Czy za pomocą strzelby?
— Nie.
Objaśniłem mu mój plan, a on skinął głową uradowany.
— Well, Charley, to dobra myśl. Idźcież prędzej na górę, żeby was nie pochwycili podczas skoku. Ja naprzykład będę we właściwej chwili z końmi pod ręką i hi hi hi, potem wjedziemy między nich, jak bawół między kujoty.
Mały westman poczołgał się z powrotem, ja zaś posunąłem się na ziemi dalej z nożem w prawej ręce, aby w razie zaskoczenia być zaraz gotowym do obrony. Dostałem się szczęśliwie do miejsca, gdzie na torze stała lokomotywa. Wielkie koła rozpędowe i moja nizka postawa nie pozwalały mi zobaczyć, co się działo na górze. Posunąłem się jeszcze wyżej po zboczu i w dwu szybkich skokach znalazłem się na „koniu ognistym“.
Głośny okrzyk zabrzmiał podemną. Ja zaś wziąłem za korbę i w następnej chwili zaczął pociąg cofać się wstecz. Złożony z wielu głosów krzyk, wywołany częścią bólem, a częścią zdumieniem, rozległ się pod kołami. Ujechawszy ze trzydzieści kroków, zatrzymałem pociąg, a potem ruszyłem znów naprzód.
— Psie! — wrzasnął ktoś tuż koło mnie i jakaś postać z nożem w ręku usiłowała wspiąć się na górę.
Był to biały, którego natychmiast jednem silnem uderzeniem nogą zrzuciłem na dół.
— Tu, Charley! — usłyszałem naraz.
Po lewej stronie siedział Sans-ear na swojej Tony, trzymając jedną ręką mustanga za cugle, a drugą broniąc się przeciwko nacierającym nań dwom dzikim. Przedemną biegli nieuszkodzeni przez koła Indyanie do swoich koni w złudnej nadziei, że zwierzęta pomimo ognia nie opuściły swego stanowiska.
Na wołanie Sama zatrzymałem pociąg natychmiast i podbiegłem ku tej grupie. Lecz obaj Indyanie spostrzegli mnie natychmiast i umknęli. Wobec tego wsiadłem na koń i niebawem znaleźliśmy się w największej gęstwie uciekających. Krok nasz nie był tak niebezpieczny, jakby się może zdawało. Indyan opanował istotnie paniczny przestrach, a gdy w dodatku przekonali się, że im konie przepadły, rozbiegli się przed nami, jak gromada płochliwej zwierzyny, w którą wdarła się sfora myśliwca.
Wtem usłyszałem głośny okrzyk Sama:
— All devils, to Fred Morgan! Hallo, szatanie! Giń!
Zwróciłem głowę w tę stronę i ujrzałem przy świetle płonącego jeszcze na widnokręgu ognia, że zamierzył się do potężnego cięcia, które jednak nie dosięgło celu, gdyż przeciwnik pochylił się w tej chwili i zniknął w gromadzie uciekających.
Sam podpędził klacz swoją do niezwykłego skoku, dzięki któremu znalazł się w samym ich środku. Nie mogłem jednak śledzić dalszego ciągu tego intermezza, gdyż wynurzyło się przedemną kilku czerwonoskórych, którzy zaprzątnęli mię sobą całkowicie, zanim odstąpili odemnie.
Nie ścigałem ich, gdyż już dość krwi popłynęło i nie ulegało wątpliwości, że po tej nauczce nie przyjdzie im już na myśl powracać. Chcąc zawiadomić Sama, żeby zaniechał pościgu, który oprócz niebezpieczeństwa żadnej korzyści przynieść mu nie mógł, zacząłem tak głośno, jak tylko potrafiłem, naśladować kujota i pojechałem napowrót do pociągu.
Personal wysiadł, a gdy maszynista, wypuściwszy parę, szukał zabitych i rannych, konduktor stał obok i przeklinał. Na mój widok rzucił się na mnie z wściekłością:
— Jakiem prawem pozwoliliście sobie naruszyć lokomotywę i wypędzić nam czerwonoskórych, których trzymaliśmy już tak pewnie, że bylibyśmy ich wytępili do ostatniego?
— Zwolna, zwolna, człowieku! Cieszcie się, że odeszli. Bardzo łatwo mogli oni was przytrzymać, zamiast wy ich. Nawarzyliście i tak dosyć piwa!
— Kto podpalił preryę?
— Ja.
— Czyście zwaryowali? A przedtem porwaliście się na mnie! Czy wiecie, że mogę was zaaresztować i wydać w ręce court de justice?
— O tem nie wiem, lecz zgadzam się na to, żebyście Old Shatterhanda ściągnęli z konia, zamknęli do wagonu i wydali sądowi. Ciekawym tylko, jak się weźmiecie do tego.
Konduktor zakłopotał się widocznie.
— Ależ takiego zamiaru właściwie nie miałem, sir! Wprawdzie zrobiliście głupstwo, ale przebaczę wam.
— Dziękuję, sir. Bardzo to przyjemnie robi się człowiekowi w sercu, gdy możni tego świata okazują skłonność do łaski i miłosierdzia. Cóż teraz uczynicie?
— Każę chyba naprawić szyny i rozpocząć dalszy ciąg jazdy. Czy grozi nam może ponowny napad Indyan?
— Tego się nie obawiajcie, sir! Wasz atak został tak znakomicie obmyślony i przeprowadzony, że im odejdzie ochota do powrotu.
— Sądzę, że chyba nie drwicie sobie ze mnie, sir! Gdyby tak było, to musiałbym to sobie bardzo surowo wyprosić. Nie jestem przecież winien temu, że tylu ich było i że w ten sposób przygotowali się na nasz atak.
— Ja was uprzedziłem. Ogellallajowie umieją doskonale obchodzić się z bronią. Z waszych szesnastu robotników i dwudziestu członków milicyi padło nie mniej jak dziewięciu. Ja za to nie odpowiadam. Jeżeli zaś zważycie, że ja i mój przyjaciel, we dwóch tylko, zmusiliśmy do ucieczki całą zgraję, to wyobrazicie sobie, co byłoby się stało, gdybyście mnie byli posłuchali.
Konduktor miał widocznie ochotę sprzeciwiać się jeszcze, lecz przystąpili drudzy i przyznali mi słuszność. Wobec tego rzekł on półgębkiem:
— Czy zostaniecie tu, dopóki nie odjedziemy?
— To się rozumie! Prawdziwy westman niczego na pół nie robi. Weźcie się do roboty, zapalcie kilka ognisk — zarośli tutaj podostatkiem — i postawcie kilku ludzi na straży na wypadek, gdyby czerwonoskórcy mieli powrócić.
— Wybyście się tego nie podjęli, sir?
— Czego?
— Pilnowania?
— Ani myślę. Dość już dla was uczyniłem, a czeka mnie jeszcze niejeden trud, zanim się tam dostaniecie, gdzie wam będzie wygodnie. Wasza strategia sama wam to już powie, jak należy wartę urządzić.
— Ależ my nie mamy takich bystrych i wprawnych oczu, jak wy!
— Wytężcie je, sir, wytężcie cokolwiek, a będziecie widzieli tak samo bystro, jak ja. Cicho, ludzie! Posłuchajcie tu na lewo! Czy co słyszycie?
— Tak. To koń nadbiega. Pewnie dziki!
— Pshaw! Czy sądzicie istotnie, że Indyanin nadjeżdżałby tak głośno, żeby was napaść? To mój towarzysz, którego radzę przyjąć uprzejmie. To Sans-ear, który nie zna żartów!
Rzeczywiście nadjechał Sam i zsiadł ze swojej Tony z taką miną, jak gdyby chciał cały świat zdławić.
— Czy słyszeliście znak mój? — spytałem go.
Skinął tylko głową i zwrócił się do konduktora:
— Czy to wy obmyślacie takie plany wyprawy?
— Tak — odrzekł zapytany z taką naiwnością, że ledwie powstrzymałem się od śmiechu.
— Well, sir, w takim razie moje uszanowanie, gdyż moja stara klacz więcej ma flaków w głowie, aniżeli wy widzieliście kiedykolwiek. Ale z was mogą jeszcze być ludzie. Uważajcie tylko, żeby was nie obrano prezydentem! Zostań, Tony, ja zaraz wrócę!
Poczciwy kolejarz stał osłupiały, nie wiedząc, jak się wobec tego zachować. Gdyby był nawet znalazł jaką odpowiedź na to, nie byłby miał do kogo z tem się zwrócić, gdyż Sans-ear zniknął w ciemnościach nocnych. Pytałem siebie w duchu, co mogło zacnego Sama wprawić w tak nadzwyczajnie zły humor i nie mogłem nic innego znaleźć jak to, że przyczyną tego był Fred Morgan, czyli ów biały rabuś, którego strąciłem z lokomotywy. Domyśliłem się, dokąd Sam teraz się udał i byłbym także to uczynił, lecz dotąd nie miałem na to czasu. W kilka minut potem powrócił mały westman. Usiadłszy na nasypie, zacząłem przypatrywać się przygotowaniom, jakie przy świetle ognisk czyniono do naprawy toru. Sam zajął miejsce koło mnie, ale mina jego nie była łagodniejsza, przeciwnie nawet ile możności jeszcze surowsza.
— No? — zapytałem go.
— Co, no? — ofuknął mnie.
— Czy nie żyją?
— Nie żyją? To śmieszne! Jak mogą nie żyć dwaj indyańscy wodzowie, skoro poskrobaliście ich po głowie jak muchę, którą pod skrzydłem swędzi. Czy wiecie, co przedtem powiedziałem konduktorowi?
— Co?
— Że Tony ma więcej flaków w głowie, niż on.
— Cóż z tego wynika?
— Domyślcie się sami! Tony naprzykład zabiłaby Ka-wo-miena i Ma-ti-ru całkiem, a nie do połowy. Ich już niema.
— To i owszem!
— Owszem? Toż to straszna rzecz, żeby takich dwu puszczać wolno, skoro się już miało w ręku ich skalpy.
— Przedstawiłem wam moje powody, Samie! Przestańcie już piorunować! Powiedzcie lepiej, co wam tak humor popsuło!
— Well! To mogło rozzłościć najobojętniejszego człowieka, a cóż dopiero mnie! Czy wiecie, kogo spotkałem?
— Freda Morgana.
— Egad! Kto wam to powiedział?
— Wykrzyknęliście głośno jego nazwisko, gdyście go poznali.
— Tak? Nic o tem nie wiem. Zgadnijcie, kto to?
— Chyba nie morderca waszej żony i dziecka!
— Naturalnie! Któżby inny?
Zerwałem się na równe nogi.
— O, to dziwny zbieg okoliczności! — rzekłem. — Czy zdołaliście go pochwycić?
— Uciekł mi ten łotr, ten drab, za góry i rzeki! Powyrywałbym sobie uszy ze złości, gdybym je tylko miał!
— Widziałem przecież, jak pędziliście za nim na koniu w sam środek Indyan.
— To się na nic nie zdało. Straciłem go już potem z oczu. Może tak przypadł do ziemi, że przejechałem obok niego, ale on będzie moim. Muszę go znaleźć. Koni niema, możemy się więc trzymać śladów stóp.
— To będzie trudne zadanie! Można wprawdzie łatwo odróżnić ślady białego od śladów czorwonoskórca, ale kto wam powie, czy nie będzie na tyle mądry, żeby chodzić tak jak Indyanie stopami do środka? A zresztą czy wszędzie znajdzie się teren, na którym będzie można trop poznać?
— Macie słuszność, Charley. Cóż więc robić?
Sięgnąłem ręką do kieszeni i wydobyłem sakiewki i papiery, znalezione przy koniu białego.
— Może tu znajdzie się na to jaka wskazówka.
Otworzyłem sakiewkę. Niedaleko nas płonęło ognisko, a blask jego padł na zawartość, którą dokładnie zdołałem rozpoznać. Wydałem okrzyk zdumienia.
— Kamienie, prawdziwe kamienie, dyamenty! Samie, wpadła nam w ręce ogromna fortuna!
Skąd miał je ten busheader i jak dostały się z nim razem na dziką sawannę? W uczciwy sposób pewnie do tego nie przyszedł, było więc bezwarunkowo moim obowiązkiem odszukać prawowitego właściciela.
— Dyamenty? s’death, naprawdę? Pokażcieno! Jeszcze nigdy w życiu nie trzymałem w palcach takiego naprzykład drogiego kawałka ziemi.
Podałem Samowi sakiewkę, mówiąc:
— To brazylijskie. Przypatrzcie się!
— Hm! Co za dziwne stworzenia z tych ludzi! Przecież to tylko kamień, nawet nie rzetelny, dobry kruszec. Prawda, Charley?
— To węgiel, Samie, tylko węgiel!
— Węgiel, czy koks, wszystko mi jedno. Ja nie oddałbym za ten cały kram mojej starej pukawki! Co zrobicie z tem śmieciem?
— Oddam prawowitemu właścicielowi.
— A kto nim jest?
— Na razie nie wiem, ale niewątpliwie się dowiem, gdyż tak ogromna strata nie przebrzmi bez echa i rozpiszą się o tem po wszystkich gazetach.
— Hihihi, w takim razie musimy od jutra zaabonować. Prawda, Charley?
— Może nie będzie potrzeba. Może w tych papierach coś znajdziemy.
— To popatrzcie się zaraz!
Uczyniłem to i znalazłem dwie bardzo dobre mapy Stanów Zjednoczonych, oraz list tej treści:

„Galveston dnia......

Kochany ojcze!
Bardzo mi Ciebie potrzeba; przybywaj tak prędko, jak tylko możesz, bez względu na to, czy ci się sztuczka z kamieniami udała, czy nie. Wzbogacimy się w każdyim razie. W połowie sierpnia spotkasz mnie w Sierra Rianka, tam, gdzie Rio Pecos wypływa z pomiędzy Skettel-Pik a Head Pik. Resztę omówimy ustnie.

Twój Patrik.“

Data obok Galveston była oddarta, wobec czego nie mogłem oznaczyć, kiedy list napisano. Przeczytałem go Samowi.
— Behold! — zawołał, gdy skończyłem. — To się zgadza, gdyż syn jego naprzykład nazywa się właśnie Patrik. Tych dwu właśnie brakuje mi do dziesięciu, których muszę jeszcze pochwycić. Ale powiedzcie mi, jak się nazywają te dwie góry?
— Skettel Pik i Head Pik.
— Czy znacie je?
— Cokolwiek. Jeździłem z Santa Fé do gór Organos, a że w Sierra Rianka miały się znajdować niedźwiedzie, zboczyłem w tamte strony.
— Czy byliście także nad Rio Pecos?
— Oczywiście.
— W takim razie jesteście człowiekiem, jakiego mi właśnie potrzeba. Mieliśmy się udać do Teksas i do Meksyku, a tymczasem możemy pójść trochę na prawo. Zresztą zamierzałem udać się tam tylko dla tego, że spodziewałem się zastać tam tych ludzi, ponieważ jednak oznajmiają mi tak ładnie, gdzie ich szukać, byłbym głupcem, gdybym nie pokazał im Sans-eara i jego Tony. Czy pójdziecie ze mną, jeżeli jutro nie znajdziemy śladu Freda Morgana?
— Oczywiście! Ja go także potrzebuję, gdyż od niego dowiem się najpewniej, do kogo należą kamienie.
— Schowajcie zatem te rzeczy i zobaczmy, co robią railroaderzy!
Konduktor poustawiał straże stosownie do mej rady. Personal kolejowy razem z robotnikami wziął się do naprawy toru, a podróżni częścią stali, przypatrując się ich robocie, częścią zaś zajmowali się poległymi i rannymi, lub spoglądali z podziwem na nas dwóch, nie śmiejąc przeszkodzić nam w rozmowie. Dopiero gdyśmy powstali, przystąpiło do nas kilku, aby nam wyrazić swoją wdzięczność za pomoc przeciw Indyanom udzieloną. Ci ludzie widocznie mieli więcej rozumu od konduktora. Nadto pytali nas, w jaki sposób mogliby nam okazać swoje uznanie w formie podarunku. Wtedy ja poprosiłem, żeby nam sprzedali ołowiu, prochu, tytoniu, chleba i zapałek, jeśliby posiadali któryś z tych artykułów. Wszyscy sięgnęli natychmiast do swoich zapasów i niebawem zaopatrzono nas aż nadto w to wszystko, czegośmy potrzebowali. Zapłaty za to wprost przyjąć nie chcieli, wobec tego nie mogłem się im z tem narzucać dłużej.
Tak upłynął krótki czas, potrzebny do naprawy toru. Potem pochowano narzędzia, a konduktor zbliżył się do nas i zapytał:
— Czy wsiądziecie, panowie? Zabiorę was chętnie, dokąd wam się spodoba.
— Dziękuję, sir! Zostaniemy tutaj — odrzekłem ja.
— Skoro taka wasza wola, to nie będę nalegał. Będę musiał oczywiście moją przełożoną władzę pisemnie uwiadomić o dzisiejszym wypadku i nie omieszkam wspomnieć o was z uznaniem. Wynagrodzenie was potem nie minie.
— Dziękuję. Na nic nam się to nie przyda, gdyż nie zostajemy w tym kraju!
— Do kogo należą zdobyte tutaj trofea?
— Wedle prawa sawanny własność zwyciężonego dostaje się zawsze do rąk zwycięzcy.
— My zwyciężyliśmy, możemy więc Indyanom zabrać wszystko, co mają przy sobie. Dalej ludzie! Każdy z nas musi sobie zachować pamiątkę z dzisiejszej walki.
Na to przystąpił Sam i powiedział:
— Pokażcie nam, sir, Indyanina, którego zwyciężyliście, lub zdołaliście zabić!
Konduktor spojrzał nań z pewnem zakłopotaniem.
— Jak to rozumiecie?
— Jeśli położyliście którego trupem, to wolno wam zabrać sobie jego własność, ale inaczej nie.
— Samie, zostawcie im tę przyjemność! — zwróciłem się do towarzysza. — Nam tego nie potrzeba!
— Skoro tak sądzicie, to dobrze — odpowiedział mnie westman, a do konduktora rzekł: — Ale skalpów nam nie naruszycie!
— I weźmiecie do pociągu zwłoki zamordowanego dróżnika, który tam leży. To wasz obowiązek! — dodałem ja.
To życzenie musiano mi spełnić. Kolejarze odszukali zabitych Indyan, ograbili ich z broni i innych przedmiotów, poczem włożywszy poległych białych do wagonów, ruszyli po krótkiem pożegnaniu w dalszą drogę. Przez krótki czas dolatywał nas jeszcze turkot oddalającego się pociągu, aż wkońcu zostaliśmy znowu sami na rozległej, cichej, sawannie.
— Co teraz, Charley? — zapytał Sam.
— Spać.
— Myślicie, że Indyanie nie zjawią się jeszcze raz po odjeździe tych walecznych ludzi?
— Wątpię.
— Mnie jednak dziwiłoby to naprzykład bardzo, gdyby Fred Morgan nie wrócił, aby przynajmniej spróbować odszukać konia, a z nim kamieni!
— To możliwe, lecz nieprawdopodobne. Kto znajdzie konia, który uciekł przed ogniem? Nadto wie on, że oprócz kolejarzy są tutaj jeszcze inni ludzie, którym się nie może pokazać, jeśli nie zechce narazić się na największe niebezpieczeństwo.
— On poznał mnie taksamo jak ja jego, dziwiłbym się przeto, gdyby nie miał ochoty wpakować mi kuli lub ostrego żelaza!
— Musimy na to zaczekać. Na dziś jednak jesteśmy bezpieczni. Mimoto radziłbym oddalić się od kolei na tyle, żebyśmy nabrali pewności, że nam nikt nie przeszkodzi.
— Well! A więc naprzód!
Wsiadłszy na konie, odjechaliśmy z milę angielską na północ. Zatrzymawszy się tam, spętaliśmy zwierzęta i zawinęliśmy się w koce.
Byłem rzeczywiście znużony i usnąłem niebawem. We śnie wydało mi się, że słyszę turkot pociągu, który biegł ze wschodu na zachód. Niewątpliwie była to rzeczywistość, lecz nie ocknąłem się całkiem i zasnąłem nanowo.
Gdy się zbudziłem, było jeszcze bardzo wcześnie. Mimoto siedział Sam już koło mnie, paląc z zadowoleniem jedno z otrzymanych wczoraj odemnie cygar.
— Good morning, Charley! Widzę istotnie pewną różnicę między tem zielem, a waszymi patentowanymi smokers, których manufakturę trzymacie pod siodłem. Zapalcie sobie także jedno, a potem przystąpimy do dzieła. Śniadania musimy się wyrzec, dopóki nie natrafimy na wodę.
— Żebyśmy ją tylko wkrótce znaleźli; to dla koni konieczne, gdyż nie mają się gdzie popaść.
Zapaliłem sobie cygaro i rozpętałem konia.
— Jak pojedziemy? — zapytał Sam.
— Ślimakiem aż tam, gdzie stał pociąg. W ten sposób żaden ślad nam nie ujdzie.
— Ale nie obok siebie.
— Oczywiście. W odpowiedniem oddaleniu. A więc naprzód!
Na miałkim popiele spalonej trawy zaznaczyły się były niewątpliwie bardzo wyraźnie ślady zbiegłych Ogellallajów, lecz wiatr tak je przez noc pozwiewał, że nie było widać ani odrobiny. Wskutek tego przybyliśmy na swoje miejsce bez żadnego wyniku.
— Czy widzieliście co, Charley? — zapytał Sam.
— Nie.
— Ja taksamo. Niech kaczka kopnie taki wiatr, który nadchodzi wtenczas, kiedy go najmniej potrzeba! Gdybyście listu nie mieli, nie wiedzielibyśmy istotnie, co począć.
— A więc dalej nad Rio Pecos!
— Well, wpierw jednak muszę powiedzieć czerwonym, komu mają być wdzięczni za wczorajszą przyjemność.
Ja zsiadłem z konia i rozciągnąłem się na nasypie, on zaś zabrał się do dzieła, w którem ja nie mogłem uczestniczyć. Niebawem leżeli zabici Indyanie obok siebie z poobcinanemi uszami.
— A teraz chodźcie! — rzekł Sam. — Droga do najbliższej wody daleka, a ciekaw jestem, kto ją lepiej wytrzyma, wasz mustang, czy moja stara Tony.
— Wasze zwierzę niesie mniejszy ciężar.
— Well, Charley, wprawdzie trochę mniej ludzkiego mięsa, lecz więcej oleju w głowie. Że mi ten Morgan uciekł, temu nie jestem winien, ale, że wy nie zdmuchnęliście dokładnie obu wodzów, to naprzykład przebaczę wam dopiero wtedy, gdy mi pomożecie schwytać Morgana!



ROZDZIAŁ II.
Stakemani.

Pomiędzy Teksas, Arizoną, Nowym Meksykiem a terytoryum indyańskiem, albo mówiąc inaczej, pomiędzy odnogami gór Ozark, dolną i górną Sierra Guadelupe a górami Gualpa, leży ujęta dokoła wzgórzami, odgraniczającemi górny bieg Rio Pecos, oraz źródła rzek Red River, Sabina, Trinidad, Brazos i Kolorado, rozległa i okropna połać kraju, którą możnaby nazwać Saharą Stanów Zjednoczonych.
Puste płaszczyzny suchego, rozżarzonego piasku, przeplatane skalnymi pokładami, nie użyczają roślinności warunków do choćby najkrótszego bytu. Nagle, bez żadnego przejścia, następuje zimna noc po dziennym skwarze. Ani samotny dżebel, ani zieleniejące wadi nie przerywa, jak na Saharze, martwej, jednostajnej, pustyni, cichy bir nie wyczarowuje swą wilgocią żadnej oazy. Brak tu nawet stopniowania o charakterze stepowym między porosłymi lasem terenami górzystymi a dziczą, pozbawioną wszelkiego życia. Wszędzie staje przed oczyma śmierć bez osłony w swej najstraszliwszej postaci. Tylko tu i ówdzie sterczy — nie wiadomo jaką siłą wydobyty i zachowany — samotny krzak merkity z liśćmi jak ze skóry, jak gdyby drwił sobie z oczu ludzkich, spragnionych zieloności. Również ze zdziwieniem spotyka się gdzieniegdzie gatunek dzikich kaktusów, rosnących pojedynczo lub w grupach, albo też pokrywających gęsto rozległe płaszczyzny. Gdy je człowiek widzi, napróżno usiłuje odgadnąć i wyjaśnić sobie zagadkę ich bytu. Lecz ani merkita, ani kaktus nie czynią na widzu przyjemnego wrażenia. Barwa ich szaro-brunatna, a kształty brzydkie. Pokrywa je gruby pył piaskowy, a biada koniowi, którego nierozważny jeździec skieruje na taką kaktusową oazę. Twarde i ostre jak igły kolce tak mu nogi poranią, że już nigdy nie potrafi chodzić. Jeździec musi go się wyrzec natychmiast, a zwierzę ginie marnie, jeśli go sam właściciel nie zabije.
Na przekór wszelkim strachom, jakimi ta pustynia przeraża, odważył się przecież człowiek na nią wstąpić. Wiodą przez nią gościńce do Santa Fé i fortu Union w górę do Paso del Norte i w dół ku obficie nawodnionym preryom i lasom prowincyi Teksas. Tamtejszy „gościniec“ nie ma jednak nic wspólnego z bitemi drogami w krajach cywilizowanych. Czasem wprawdzie przejedzie przez pustynię w największym pośpiechu samotny jeździec, lub rastreador, jakieś towarzystwo zuchwalców, lub dwuznaczna gromadka Indyan, kiedy niekiedy zaskrzypi po beznadziejnem pustkowiu powolny jak ślimak szereg wozów, zaprzężonych wołami, ale napróżno szukałbyś tam drogi we właściwem tego słowa znaczeniu. Nawet nie widać wyjeżdżonych kołami brózd. Każdy jedzie konno, lub na wozie, własnym torem, dopóki widzi na ziemi jakieś oznaki tego, że posuwa się we właściwym kierunku. Oznaki te jednak nikną z czasem nawet dla najwprawniejszego oka, a od tego punktu zaznaczony jest kierunek za pomocą wbitych w ziemię palików.
Mimoto pochłania ta pustynia ofiary, wobec jej rozmiarów o wiele liczniejsze i okropniejsze od tego haraczu, którym zadowalnia się afrykańska Sahara i środkowo azyatycka Szamo. Trupy ludzi i zwierząt, resztki wozów i siodeł, oraz inne, przerażające pozostałości leżą po drodze i na drodze i opowiadają nieme dzieje, niedosłyszalne wprawdzie dla ucha, lecz tem wyraźniejsze dla oka i wyobraźni. A w górze unoszą się ścierwożerne sępy, śledząc z niepokojącą wytrwałością każdy ruch, jaki się pod nimi odbywa, jak gdyby wiedziały, że im pewna zdobycz nie ujdzie.
Jak się ta pustynia nazywa? Mieszkańcy położonych dokoła obszarów nadają jej rozmaite, bądź angielskie, bądź francuskie, lub też hiszpańskie nazwy. W dalszych jednak stronach z powodu pali, wbitych na oznaczenie drogi, znana jest pod nazwą Llano estaccado.
W kierunku od dopływów rzeki Red River ku Sierra Rianca jechali dwaj jeźdźcy na straszliwie pomęczonych koniach. Biedne zwierzęta pochudły tak, że została na nich tylko skóra i kości, a sierść im się najeżyła, jak pióra ptakowi, który nazajutrz ma paść martwy w klatce. Potykając się za każdym niemal krokiem, wlokły bezsilne nogi tak powoli, że każdej chwili można było spodziewać się upadku. Oczy krwią im podbiegły, a suchy język zwieszał się z pomiędzy warg, które utraciły już swoją prężność. Pomimo spieki nie wystąpiła na nich ani kropla potu, a u pyska ani płatek piany, co dowodziło, że oprócz krwi, zgęstniałej od słonecznego żaru, nie było w nich ani kropli innej wilgotności.
Końmi tymi była Tony i mój mustang, a więc i jeźdźcami mogli być tylko Sam i Old Shaterhand.
Już od pięciu dni jechaliśmy przez Llano estaccado i z początku znajdowaliśmy wodę tu i ówdzie, teraz jednak zabrakło jej zupełnie. Jadąc w tej spiekocie ciągle myślałem o tem, jak praktyczną rzeczą byłoby, gdyby sprowadzono numidyjskie wielbłądy na tę pustynię.
Mały, zawiędły, Sam wisiał na szyi swojego konia, jak gdyby jakaś niewidzialna, a dobroczynna, siła na nim go utrzymywała. Usta miał otwarte, a w oczach ów tępy, bezduszny, wzrok, wskazujący na zbliżanie się zupełnego odrętwienia. Mnie samemu zdawało się, że ołów ciąży mi na powiekach, a krtań była tak wyschła, że nie próbowałem nawet jednego słowa wymówić, bojąc się, żeby najmniejszy dźwięk nie rozsadził mi gardła. W żyłach płynął roztopiony kruszec. Czułem, że najdalej za godzinę zesuniemy się z koni na ziemię i zginiemy z pragnienia.
— Wody! — stęknął Sam.
Podniosłem głowę, nie wiedząc, co na to odrzec. Wtem potknął się mój koń i stanął. Zadałem sobie niemało trudu, by go z miejsca poruszyć, lecz nadaremnie. Stara Tony poszła w tej chwili za jego przykładem.
— Zsiadać! — szepnąłem prawie, a mimoto każdy dźwięk tego słowa sprawiał mi ból niewymowny. Zdawało mi się, że cały przewód oddechowy od płuc aż do warg nadziany jest tysiącami szpilek.
Zlazłem z konia, wziąłem go za cugle i poszedłem dalej w milczeniu. Uwolnione od ciężaru zwierzę powlokło się za mną powoli. Sam ciągnął za sobą swoją Rozynantę, lecz był widocznie jeszcze bardziej znużony odemnie. Zataczał się poprostu i za każdym krokiem zdawało się, że upadnie. Tak posuwaliśmy się jeszcze z milę angielską, kiedy naraz usłyszałem za sobą westchnienie. Oglądnąwszy się, ujrzałem poczciwego Sama na piasku z zamkniętemi oczyma. Przystąpiłem i usiadłem obok niego, nie mówiąc ani słowa, gdyż żadne gadanie nie mogło zmienić naszego położenia.
Taki więc miał być koniec mojego życia i moich wędrówek! Starałem się wspomnieć sobie o rodzicach i rodzeństwie w dalekiej ojczyźnie, starałem się zebrać myśli do modlitwy, ale napróżno, gdyż mózg mi się gotował. Padliśmy ofiarą sztuczki, którą niejeden już przypłacił życiem.
Od Santa Fé i przez Paso del Norte wracają często tamtędy na wschód oddziały poszukiwaczy złota, którym sprzyjało szczęście w kopalniach i digginach kalifornijskich, i muszą przebyć Llano estaccado, gdzie właśnie czyha na nich niebezpieczeństwo, tkwiące nietylko w warunkach klimatycznych i topograficznych, lecz także jeszcze innych. Ludzie, którzy nie mieli szczęścia w kopalniach i stracili chęć do pracy uczciwej, osobniki podupadłe moralnie i materyalnie, jakie Wschód z siebie wypluwa, przedstawiciele wszelkiego rodzaju zepsucia, schodzą się na skraju Estaccada i urządzają zasadzki na poszukiwaczy złota. Ponieważ są to przeważnie silne i zahartowane postaci, a odwagę swoją wypróbowały już w tysiącznych potrzebach i walkach, przeto w każdym razie niebezpiecznie jest z niemi się zaczepić. Ci rabusie wpadli na pomysł tak okrutny i niegodziwy, że gorszego niepodobna sobie wyobrazić. Oto zabierają pale, wskazujące drogę, i wbijają je w innym, fałszywym, kierunku, po którym dostają się podróżni w najgłębsze okropności pustyni i prosto w objęcia śmierci z głodu i pragnienia. Potem rabusie przywłaszczają sobie mienie nieżywych bez szczególnego wysiłku i niebezpieczeństwa. Wskutek tego bielą się kości setek ludzi w głębokiej samotności na słońcu, gdy tymczasem krewni napróżno oczekują ich powrotu, lub przynajmniej skąpej wieści o nich.
Szliśmy dotąd z ufnością z biegiem owych pali i dopiero około południa zauważyliśmy, że jesteśmy na złej drodze. Nie wiedząc, kiedy zboczyliśmy z drogi właściwej, nie mogliśmy wracać, zwłaszcza że stan nasz czynił nam każdą minutę coraz droższą. Sam nie potrafił już iść dalej, a ja byłbym uszedł także najwyżej milę, gdybym siły wytężył aż do ostatka. Choć żywi, czuliśmy, że znajdujemy się już w grobie, z którego mogła nas wyrwać jakaś szczęśliwa okoliczność i to gdyby nastąpiła możliwie najprędzej.
Wtem zabrzmiał nademną ochrypły i przeraźliwy krzyk. Spojrzawszy w górę, zobaczyłem sępa, który prawdopodobnie niedawno zerwał się z ziemi, a teraz zatoczył nad nami koło, jak gdyby uważał nas już za swą pewną i niechybną zdobycz. Jego obecność tutaj wskazywała na to, że niedaleko od nas leżała gdzieś ofiara pustyni, albo siedział zaczajony stakeman[28], jak nazywają rozbójników Estaccada. Rzuciłem wzrokiem dokoła, aby odkryć jaki ślad jego.
Chociaż żar słońca i gorączki pędził mi krew do naczyń krwionośnych w oczach tak, że mnie bolały i groziły odmówieniem służby, mimoto zobaczyłem w oddaleniu mniej więcej tysiąca kroków kilka punktów, które nie mogły być ani kamieniami, ani innemi wzniesieniami gruntu. Wziąłem do ręki strzelbę i starałem się tam zbliżyć.
Nie uszedłem był jeszcze ani połowy tej przestrzeni, kiedy rozpoznałem trzy kujoty, a nieco opodal kilka sępów. Zwierzęta te siedziały dokoła jakiegoś ciała. Musiał to być człowiek lub zwierzę, jeszcze nie całkiem martwe, gdyż kujoty i sępy byłyby się już podzieliły jego trupem. Mimo wszystko widok kujotów napełnił mię czemś w rodzaju nadziei, ponieważ one, jako nie mogące długo obejść się bez wody, nie zapuszczają się zbyt daleko na wyschłe obszary pustyni. Zresztą trzeba było zobaczyć, co za ciało otoczyły. Już podniosłem był nogę, aby iść dalej, kiedy zaświtała mi myśl, pod wpływem której wymierzyłem czemprędzej ze strzelby.
Byliśmy blizcy śmierci z pragnienia, wody zaś nigdzie nie było. Czy jednak krew tych zwierząt nie mogła orzeźwić nas choć w nieznacznym stopniu? Złożyłem się więc, lecz z powodu osłabienia i gorączki ręce nie dopisały, bo wylot lufy chwiał się o kilka cali to w jedną, to w drugą stronę. Usiadłem więc na ziemi, wsparłem rękę na kolanie i w ten sposób dopiero wystrzeliłem.
Wypaliłem raz i drugi, a dwa kujoty zaczęły się tarzać w piasku. Na ten widok zapomniałem o osłabieniu i pobiegłem pospiesznie na to miejsce. Pierwszy wilk miał przestrzeloną głowę, ale drugi strzał był taki, że musiałbym go się wstydzić przez całe życie, gdyby nie usprawiedliwiał mnie mój stan i choroba. Kula strzaskała drugiemu zwierzęciu tylko przednie nogi, a ono wyjąc z bolu walało się po piasku.
Dobyłem noża, przeciąłem pierwszemu wilkowi żyłę na szyi i zacząłem ssać krew, jak gdyby to był nektar olimpijski. Następnie wyjąłem skórzany kubek, napełniłem go krwią i przystąpiłem do człowieka, leżącego na ziemi jak martwy. Był to murzyn. Zaledwie rzuciłem na jego nie czarną teraz, lecz brudną ciemnoszarą twarz, omal kubka nie upuściłem na ziemię.
— Bob!
Na ten okrzyk otworzył on lekko powieki.
— Wody! — westchnął.
Ukląkłem obok niego, podniosłem go i przytknąłem mu kubek do ust.
— Pij!
On rozchylił wargi, lecz wyschnięte gardło nie mogło już przełykać, wskutek czego upłynęło sporo czasu, zanim wlałem weń ten płyn wstrętny. Potem upadł murzyn napowrót.
Teraz należało pomyśleć o Samie. Zużytkowałem naumyślnie pierwej krew śmiertelnie ugodzonego zwierzęcia, ponieważ byłaby się ścięła prędzej, aniżeli krew uszkodzonego tylko zewnętrznie.
Przystąpiłem teraz do zranionego kujota, a chociaż wściekle godził we mnie zębami, nie zabiłem go, lecz wziąwszy za kark, powlokłem aż do Sans-eara. Tam przygniotłem go do ziemi, żeby się nie mógł poruszyć i otworzyłem mu żyłę.
— Samie, masz, pij!
Mały westman leżał na ziemi zupełnie zobojętniały, ale teraz się podniósł.
— Pić? Oh!
Skwapliwie pochwycił kubek i wypróżnił go za jednym razem, wobec czego napełniłem ponownie. Sam wypił poraz drugi.
— Krew! Brrr, a jednak to lepsze, niżby kto sądził.
Wysączyłem resztę krwi i zerwałem się prędko, gdyż zbiegły przedtem trzeci kujot powrócił i pomimo obecności murzyna zajął się martwym jego towarzyszem. Nabiłem strzelbę nanowo, podszedłem bliżej i zastrzeliłem go. Krwią jego wzmocnił się murzyn na tyle, że zaczął ruszać członkami i całkiem oprzytomniał.
Podróżnik miewa często spotkania, które nazwać można cudownemi, a takiem było właśnie spotkanie murzyna, którego znałem bardzo dobrze. Korzystałem w swoim czasie z gościny jego pana, jubilera Marshalla w Louisville i polubiłem wiernego i wesołego czarnoskórca. Synowie jubilera odbyli ze mną wyprawę myśliwską w góry Cumberlanda i odprowadzili mnie potem nad Mississipi. Byli to mili młodzieńcy, z których towarzystwa bardzo byłem zadowolony. Nie mogłem sobie wyjaśnić, w jaki sposób dostał się stary, siwowłosy, Bob na tę pustynię.
— Czy już wam lepiej, Bob? — zapytałem.
— Lepiej, bardzo lepiej, całkiem lepiej — odrzekł, poznawszy mnie widocznie dopiero teraz. — Massa, czy to być może? Massa Charley, całkiem, bardzo wielki myśliwiec? Oh, nigger Bob być bardzo szczęśliwy, że zetknąć się z massa, bo massa Charley ocalić massa Bern, który zupełnie być zabity, bardzo nieżywy.
— Bernard? A gdzie on?
— Gdzie być massa Bern? — Oglądnął się i wskazał na południe. — Massa Bern tam być! O, nie, być tam, albo tam, albo tam!
Obrócił się przytem dokoła własnej osi i pokazał na zachód, północ i wschód. Poczciwy Bob sam nie znał miejsca pobytu swego młodego pana.
— Co Bernard robi tu na Llano estaccado?
— Co robić? Bob tego nie wiedzieć, gdyż Bob nie widzieć massa Bern, on odejść z wszystkimi innymi massa,
— Kto są ci ludzie, z którymi jeździ?
— Być myśliwcami, być kupcami, być... oh Bob nie wiedzieć wszystkiego!
— Dokąd chciał jechać?
— Do Californ, do Francisko, do młodego massa Allan.
— A więc Allan jest we Francisko?
— Massa Allan tam być i kupić bardzo wiele złota dla massa Marshalla. Ale massa Marshall nie potrzebować już złota, bo massa Marshall już nie żyć.
— Master Marshall umarł? — zapytałem zdumiony gdyż jubiler trzymał się wówczas bardzo rzeźko.
— Umrzeć nie wskutek choroby, lecz wskutek morderstwa.
— Zamordowali go? — zawołałem przerażony. — Kto?
— Bob nie znać morderców i nikt ich nie znać. Mordercy przyjść w nocy, pchnąć nożem w piersi massy Marshalla i zabrać wszystkie kamienie, klejnoty i złoto massy Marshalla. Kto być mordercą i dokąd pójść, tego nie wiedzieć ani szeryf, ani jury, ani massa Bern, ani Bob.
— Kiedy to się stało?
— Przed wiele tygodni, wiele miesięcy; pięć miesięcy. Massa Bern zostać bardzo ubogi i napisać do massa Allan w Californ, lecz nie otrzymać odpowiedzi i dla tego sam pójść szukać massę Allana.
Była to zaiste straszna wiadomość. Morderstwo i rabunek zburzyły szczęście tej zacnej rodziny, pozbawiły życia ojca i wtrąciły w nędzę obu synów. Wszystkie kamienie i klejnoty zniknęły. Ta wieść przypomniała mi odrazu dyamenty, odebrane Fredowi Morganowi. Ale co mogło sprawcę zapędzić z Louisville na preryę?
— Jak odbywaliście podróż?
— Z Memfis do fortu Smith, a potem przez góry do Preston. Bob jechać i chodzić aż do wielka, straszna pustynia Estaccad, gdzie już wody nie znaleźć. Koń i Bob się zmęczyć, Bob spaść na ziemię, koń pobiec, a Bob zostać na ziemi. Potem straszna bieda, Bob prawie umrzeć z pragnienia, aż przyjść massa Charley i dać Bobowi krew do ust. O, massa, ocalić massę Marshalla, a Bob kochać massę tak bardzo, jak cały świat, całą ziemię!
Było to zaiste życzenie, do którego spełnienia nie przywiązywałem żadnej nadziei. Nie wiem, skąd pochodziła ufność murzyna do mnie, ale zaspokoić jej teraz również nie mogłem. Mimoto pytałem dalej:
— Ilu ludzi liczyło wasze towarzystwo?
— Bardzo wiele: dziewięć ludzi i Bob.
— Dokąd zmierzaliście najpierw?
— Tego Bob nie wiedzieć. Bob zawsze jechać z tyłu i nie słychać, co massa mówić.
— Masz nóż i szablę. Czy wszyscy byliście uzbrojeni?
— Dużo flint, rusznic, nóżów, pistoletów i rewolwerów.
— A kto był waszym przewodnikiem?
— Ten człowiek nazywać się Wiliams.
— Przypomnij sobie jeszcze raz dobrze, gdzie pojechali, kiedy z konia upadłeś?
— Nie wiedzieć już, tam i tam.
— Kiedy to było? O jakiej porze dnia?
— Być wkrótce wieczór i... ah, oh, teraz Bob wiedzieć. Massa Bern pojechać prosto w słońce, kiedy Bob upaść z konia.
— Dobrze! Czy możesz już chodzić?
— Bob znowu biegać, jak jeleń. Krew dobre lekarstwo na pragnienie.
Rzeczywiście mnie także tak orzeźwił ten szczególny napój, że nawet gorączka znikła. Obok mnie stał już Sam, w którym również nastąpiła ta zmiana. Przyszedł, aby nam się przysłuchać i wyglądał znacznie lepiej, aniżeli jeszcze przed pięciu minutami.
Towarzystwo, w którem znajdował się Bernard Marshall, musiało być tak samo wyczerpane, jak my, bo dzielny młodzian nie byłby opuścił wiernego sługi. Może pragnienie i gorączka tak szalały w jego wnętrznościach, że już nie był panem swoich myśli i zmysłów. Ostatnia wskazówka Boba naprowadzała na to, że taksamo jak my zdążał ku zachodowi. Jak jednak mieliśmy się dostać do niego, jak go ratować, kiedy nam właśnie tak bardzo potrzeba było pomocy, a konie nasze wypowiedziały nam służbę?
Długo nad tem myślałem, ale nie przyszła mi żadna myśl zbawcza, chociaż przypuszczałem, że towarzystwo nie będzie jeszcze zbyt daleko. Dlaczego jednak nie zostawili żadnych śladów?
Zwróciłem się do Sama z następującą prośbą:
— Zostań tutaj przy koniach! Może one o tyle się wzmocnią, że potem z milę ubiegną. Jeśli do dwu godzin nie wrócę, pójdziesz za moim śladem.
— Well, Charley! Nie polecisz zbyt daleko, gdyż ten łyk soku kujociego nie wystarczy naprzykład na długo.
Rozumie się samo przez się, że teraz nie mówiliśmy do siebie „wy“, jak w pierwszym dniu znajomości, lecz „ty“ zwyczajem westmanów.
Zbadawszy ziemię, przekonałem się, że ślady Boba wiodły od miejsca, na którem leżał, ku północy. Idąc za nimi, dostałem się w niespełna dziesięć minut na trop dziesięciu koni, które szły ze wschodu na zachód. Tu ze znużenia spadł murzyn z konia, czego nie zauważono widocznie, jeśli był w znacznej odległości od swego oddziału. Ślady pouczyły mię nadto, że koń jego pobiegł za tamtemi. Wszystkie zwierzęta musiały być bardzo znużone, gdyż potykały się często, a wlokły się tak, że suwały krok za krokiem kopytami po piasku.
Ta okoliczność sprawiła, że ślady były nadzwyczaj wyraźne, dzięki czemu mogłem szybko podążać naprzód. Powiadam „szybko“ i rzeczywiście tak było, chociaż dziś jeszcze nie potrafiłbym wyjaśnić, czy ten okropny napój, czy też troska o Bernarda Marshalla dała mi tyle sił niespodzianie.
Uszedłszy może z milę, ujrzałem kilka pojedynczo rosnących kaktusów, zeschłych już tak zupełnie, że nabrały już żółtego koloru. Potem zobaczyłem je w grupach, które coraz to więcej gęstniały, aż wkońcu utworzyły nieprzejrzaną przestrzeń, ciągnącą się daleko poza linię horyzontu.
Oczywiście trop, którym szedłem, nie prowadził pomiędzy niebezpieczne rośliny, lecz dokoła nich. Ruszyłem tamtędy, lecz niedaleko, gdyż naraz zaświtała mi myśl, która użyczyła mi nowych sił.
Gdy na rozżarzonych nizinach półwyspu Florida spiekota, pochłaniająca wodę, tak się wzmoże, że ludziom i zwierzętom grozi śmierć z pragnienia, ziemia zaś mimoto jest jako „płynny ołów, a niebo jak rozżarzony kruszec“ bez jednej chmurki na sobie, wówczas ludzie zapalają trawy i wszelkie rośliny, a ogień sprowadza deszcz. Sam widziałem to dwukrotnie, a kto choć do pewnego stopnia obeznany jest z prawami, siłami i zjawiskami natury, wyjaśni to sobie bez naukowych tłómaczeń.
O tem pomyślałem w tej chwili i równocześnie ukląkłem, aby nożem wyciąć potrzebne do zapalenia włókna. W kilka minut potem buchnął ogień, który z początku zwolna, lecz potem szybciej ogarniał coraz to szerszą przestrzeń, aż wreszcie rozlało się morze płomieni, którego granic niepodobna było objąć okiem.
Przeżyłem już kilka pożarów preryi, ale żaden nie posuwał się z takim łoskotem, jak to piekło kaktusowe, w którem poszczególne rośliny pękały z hukiem rusznicowego wystrzału, jak gdyby cały korpus wojska stanął do walki. Płomienie buchały w niebo, a nad nimi unosiła się para i dym, przez które przelatywały drzazgi z kaktusów, wyrzucanych w górę jak strzały. Czułem, jak ziemia drżała mi pod nogami, a w powietrzu huczało głucho jakby odgłosem bitwy.
To była najlepsza pomoc, jaką — przynajmniej teraz — mogłem dać Bernardowi Marshallowi. Potem wróciłem, nie troszcząc się o to, czy potem rozpoznam ich ślady, czy nie. Nadzieja tak mnie pokrzepiła, że na drogę powrotną byłbym potrzebował zaledwie pół godziny, tymczasem nawet to było zbyteczne, gdyż wkrótce spotkałem Sama i Boba z obydwoma końmi, które nabrały już nieco sił.
— Zounds, Charley, co się tam dzieje właściwie? Najpierw wydało mi się, że mamy trzęsienie ziemi, teraz jednak widzę naprzykład, że zapalił się ten piekielny piasek.
— Piasek nie, Samie, lecz kaktusy, których tam rośnie mnóstwo.
— Jak się zajęły? Ty chyba nie podłożyłeś ognia!?
— Właśnie, że to uczyniłem.
— Ależ, człowiecze, w jakim celu?
— Aby deszcz sprowadzić!
— Deszcz? Nie weź mi tego za złe, Charley, ale zdaje, mi się, że dla rozrywki dostałeś lekkiego bzika!
— Czy nie wiesz, że u niektórych dzikich uchodzą zbzikowani za bardzo rozumnych?
— Ty sam pewnie nie przypuszczasz, iż zrobiłeś coś mądrego. Gorąco podwoiło się teraz raczej, niż zmniejszyło.
— Gorąco się wzmogło, a z niem rozwinie się elektryczność!
— Daj mi naprzykład spokój z elektrycznością! Nie mogę jej ani zjeść, ani wypić i nie wiem wogóle, co to za kreatura.
— Niebawem ją usłyszysz, gdyż wkrótce zerwie się burza, może nawet z piorunami.
— Przestańże! Biedny Charley, dostałeś naprawdę bzika!
Spojrzał na mnie z wyraźnym i poważnym niepokojem. Ja zaś wskazałem ręką ku górze, pytając:
— Czy widzisz te zbliżające się pary wodne?
— Do stu piorunów, Charley! Na końcu gotów jestem przypuścić, że nie zwaryowałeś!
— Pary utworzą chmurę, która musi się gwałtownie wyładować.
— Charley, jeśli to się sprawdzi, to ja jestem osłem, a ty najmędrszym człowiekiem w Stanach Zjednoczonych i poza niemi!
— To za wiele, mój Samie! Widziałem taki pożar na Florydzie i tutaj zastosowałem poprostu ten środek, ponieważ sądzę, że nie zaszkodzi nam odrobina deszczu. Popatrz, oto masz już tę chmurę. Skoro tylko kaktusy się spalą, zacznie się burza, a jeżeli nie wierzysz, to przypatrz się tylko swojei Tony, jak wywija ogonem i wyrzuca nozdrzami! Mój mustang także wietrzy już deszcz, który, co prawda, nie rozszerzy się o wiele dalej jak na przestrzeń pożaru. Chodźcie naprzód, żeby na nas dobrze spadł!
Poszliśmy pieszo, chociaż mogliśmy już pojechać, gdyż zwierzęta okazywały żwawość, jak na swe siły niezwykłą i pchały się poprostu naprzód. Instynktem poczuły, że znajdą upragnione orzeźwienie.
Proroctwo moje spełniło się rzeczywiście. W pół godziny potem rozszerzyła się owa mała chmura tak dalece, że całe niebo nad nami wyglądało czarno. Nareszcie zaczął padać deszcz, ale nie zwolna, jak w strefach umiarkowanych, lecz nagle, jak gdyby chmury były stałemi naczyniami, które teraz poprzewracano. Zdawało się, że ktoś grzmoci nas pięściami po plecach i w przeciągu minuty przemoczyło nas tak zupełnie, jak gdybyśmy w ubraniach przepłynęli przez rzekę. Oba konie stały z początku cicho i wysoce zadowolone z tego, że je deszcz oblewał, a potem nawet zaczęły brykać, co dowodziło, że odzyskały siły zupełnie. Nas również ogarnęło nader przyjemne uczucie. Rozłożyliśmy koce, by nałapać jak najwięcej drogocennej wilgoci, poczem to, czego nie zdołaliśmy wypić, wlaliśmy do skórzanych worów.
Największą radość okazywał murzyn Bob. Zataczał koła, przewracał kozły i robił miny, które wskutek przeciwieństwa w zabarwieniu twarzy i włosów były nieopisanie śmieszne.
— Massa, massa, oh, oh, woda, dobra woda, dużo wody! Bob zdrów, Bob mocny, Bob znowu jechać, biegać, chodzić aż do Californ. Massa Bern będzie miał także wodę?
— Prawdopodobnie, gdyż wątpię, czy wyjechał daleko poza pole kaktusowe. Ale pij, bo wnet przestanie padać!
Murzyn podniósł szeroko krysy kapelusza, który mu był upadł na ziemię, przytrzymał go denkiem na dół, rozszerzył grube wargi tak, że powstała przepaść od ucha do ucha, odrzucił głowę wstecz i wpuścił orzeźwiający napój między zęby.
— Oh, ach, to dobrze, massa. Bob pić jeszcze wiele więcej! — Nadstawił znowu kapelusz, lecz rozczarował się srodze. — Ah, deszcz się skończyć; woda już nie przyjść!
Rzeczywiście ustał deszcz po ostatnim grzmocie tak samo prędko, jak się zaczął, co nam nie sprawiło już przykrości, gdyż ugasiliśmy zupełnie pragnienie, a ponadto napełniliśmy wory.
— A teraz posilmy się trochę — rzekłem — potem zaś dalej w drogę, aby dotrzeć do Marshalla!
W kilku minutach zjedliśmy po kawałku suszonego mięsa bawolego, a następnie dosiadłszy koni, pokłusowaliśmy naprzód. Bob okazał się przy tej sposobności tak doskonałym biegunem, że z łatwością dotrzymywał nam kroku.
Ślady zatarły się oczywiście po deszczu. Znałem jednak ich kierunek i niebawem zauważyłem łupę z harbuza, porzuconą prawdopodobnie przez jednego z ludzi, jadących przed nami.
Pole kaktusowe ciągnęło się niewątpliwie daleko ze wschodu na zachód, gdyż zdawało się, że czarne spalenisko poprostu się nie skończy. To mię pocieszało, gdyż wnosiłem stąd, że deszcz orzeźwił także tych, których szukaliśmy. Wreszcie minęliśmy spalenisko, a poza niem ukazała się w dali ciemna grupa, złożona z ludzi i zwierząt. Wziąłem do rąk lunetę i naliczyłem dziewięciu ludzi i dziesięć koni. Ośm postaci siedziało na ziemi, dziewiąta zaś, dosiadłszy konia, oddzieliła się od towarzystwa i ruszyła cwałem wprost na nas. Wtem jeździec musiał nas dostrzec, gdyż osadził konia. Przypatrzywszy mu się lepiej, poznałem Bernarda Marshalla.
Odgadłem jego zamiar. On znajdował się w stanie takiego znużenia i zobojętnienia, że tak samo jak inni nie zauważył braku swego sługi. Dzięki jednak ożywczemu deszczowi odzyskał znowu duchową prężność i uznał za swój obowiązek odszukać Boba i wrócić z nim do swoich ludzi. Domysł mój potwierdzała także ta okoliczność, że prowadził za sobą drugiego konia za cugle. To, że nikt się doń nie przyłączył, dotknęło mię trochę przykro. Byłbym się wobec tego założył, że towarzystwo składało się z samych Jankesów, dla których życie murzyna, zwłaszcza gdy nie jest ich sługą, znaczy tyle, co nic.
Pierwszy jeździec przypatrzył się nam dokładnie, zawołał ku swoim kilka słów i natychmiast wsiedli wszyscy na konie, wziąwszy broń do rąk.
— Naprzód, Bobie, wylegitymuj nas! — rozkazałem murzynowi.
Ten puścił się pędem, a my ruszyliśmy za nim dobrym krokiem. Skoro tylko Marshall poznał służącego, zniknęła jego nieufność, towarzystwo zaś zsiadło z koni i oczekiwało nas w pokojowej postawie. Bob tylko cokolwiek biegł przodem, dla tego usłyszeliśmy, co oznajmił głośno jubilerowi:
— Nie strzelać, nie kłuć; bardzo dobrzy, piękni ludzie; massa Charley, który zabija tylko Indsmen i łotrów, ale pozwala żyć gentlemanom i murzynom!
— Charley! Czy to być może? — zawołał zaskoczony niespodzianką Marshall i spojrzał bystro ku mnie.
W ojczyźnie jego ubierałem się bardziej gentlemanlike, aniżeli to na sawannie jest możliwe. Twarzy z małą bródką niełatwo poznać po kilku miesiącach z poza dziko wyrosłej, pełnej brody, a ponieważ nie widział mnie jeszcze nigdy w mojej obecnej powłoce, przeto nie wziąłem mu tego za złe, że nie poznał mnie odrazu zdaleka. Teraz jednak w oddaleniu trzydziestu długości konia przekonał się, że Bob miał słuszność. W jednej chwili stanął obok i podał mi z konia rękę.
— Charley, czy to prawda? Czy to wy rzeczywiście? Wszak wybraliście się byli do fortu Benton i w Góry Śnieżyste! Skąd zeszliście tu na Południe?
— Byłem i tam, Bernardzie, ale wydało mi się tam za zimno, dla tego zesunąłem się nieco niżej, a teraz witam was w Estaccado! Może mnie przedstawicie swoim towarzyszom?
— Oczywiście! Charley, zapewniam was, że tysiąc dolarów nie sprawiłoby mi takiej przyjemności jak wasza obecność. Zsiądźcie i przystąpcie bliżej!
To rzekłszy, zaznajomił mnie ze swoimi ludźmi, a potem zarzucił mnie tysiącem pytań, na które odpowiadałem, jak mogłem. Towarzystwo jego składało się z samych Jankesów, pięciu wojażerów z Towarzystwa dla sprzedaży futer i z trzech ludzi, tak obwieszonych bronią, że trudno było uważać ich za westmanów. Ja przypuszczałem, że to są pewnie owi wspomniani przez Boba kupcy. Oni jednak wyglądali raczej na awanturników, udających się na Zachód w celu zdobycia szczęścia w uczciwy, albo nieuczciwy sposób. Najstarszy z wojażerów, przedstawiony mi jako Wiliams, był dowódcą oddziału i wydawał się wcale znośnym „szopem“, że użyję zwykle spotykanego na Zachodzie wyrażenia. Gdy odpowiedziałem na kilka małoznaczących pytań Bernarda, zwrócił się do mnie, z czego wywnioskowałem, że Sam nie robił na nim wielkiego wrażenia.
— Wiemy już mniej więcej, kim jesteście, a teraz pragnęlibyśmy usłyszeć, dokąd zmierzacie.
— Może do Paso del Norte, a może gdzie indziej, sir. Zależy to od tego, jakie będziemy mieli zajęcie.
Nie uważałem za stosowne powiedzieć mu więcej, aniżeli mu na razie było potrzeba.
— A czem się trudnicie?
— Rozglądamy się trochę po świecie.
— Lack-a-day, to jest praca, przy której się człowiek nie nudzi, choćby nie potrzebował się zbytnio natężać. Jesteście w takim razie zamożni, jeśli nie bogaci nawet. Widać to także po waszej błyszczącej broni!
Jego przypuszczenie było niestety mylne, gdyż posiadałem właśnie tylko tę broń i kilka drobnostek, zostawionych w domu. Pytanie jego nie podobało mi się wcale, a jeszcze mniej podstępny wzrok i napół szyderczy, a napół pośpieszny ton, w jakim je wypowiedział. Był to człowiek nieostrożny i pomimo swojej znośnej powierzchowności wzbudził we mnie podejrzenie. Postanowiłem nadal mieć go ciągle na oku, a narazie odpowiedziałem, nie potwierdzając, ani zaprzeczając jego pytania:
— Zdaje mi się, że na Estaccadzie wszystko jedno czy jestem ubogi, czy zamożny.
— Macie słuszność, sir. Jeszcze pół godziny temu byliśmy wszyscy blizcy śmierci i tylko cud nas ocalił, cud, jaki się rzadko zdarza w tych stronach.
— Jaki?
— Oczywiście, że deszcz. Wy może przybywacie z okolicy, w której nie padał?
— Owszem, padał i u nas, gdyż samiśmy go wywołali.
— Wywołali? Co chcecie przez to powiedzieć, sir?
— Że bylibyśmy zginęli tak samo, jak wy, gdybyśmy byli nie zrozumieli, że niema innego środka ocalenia, jak spowodowanie chmur i piorunów.
— Słuchajcie, master kłapaczu, spodziewam się, że nie uważacie nas za ludzi, którym można zamydlić oczy, gdyż w przeciwnym razie byłoby źle z waszą skórą. Byliście pewnie kiedyś w Utah nad wielkiem słonem jeziorem i należycie do „świętych ostatnich dni“, którzy także robią podobne cuda.
— Byłem już tam rzeczywiście, lecz teraz nie mam do czynienia z ostatnimi dniami, lecz przedewszystkiem z dniem dzisiejszym i z wami. Czy pozwolicie nam przyłączyć się do was?
— Owszem, zgadzamy się tembardziej, że jesteście znajomym master Marshalla. Jak możecie się we dwóch zapuszczać w Llano Estaccado?
Nieufność moja względem niego kazała mi udawać lekkomyślnego i niedoświadczonego:
— Na to nie potrzeba odwagi. Droga jest wytyczona, wchodzi się więc, a potem wychodzi szczęśliwie.
— Good lack, to prędko się z tem załatwiacie! Czy słyszeliście już co o stakemanach?
— Co to za ludzie?
— Otóż macie! Nie chcę o nich mówić, aby nie wywołać wilka z lasu, to tylko powiem, że kto we dwójkę puszcza się na Estaccado, musi być zuchem jak Old Firehand, lub Old Shatterhand, albo być takim mądrym jak pogromca Indyan, Sans-ear. Czy słyszeliście kiedy o którymś z tych ludzi?
— Być może, teraz jednak obojętny jestem na takie wieści. Jak długo trzeba jeszcze jechać, aby się wydostać z Estaccada?
— Dwa dni.
— Znajdujemy się oczywiście na drodze właściwej?
— Dlaczegoż miałoby być przeciwnie?
— Ponieważ wydało mi się, że pale zwróciły się nagle na południowy wschód, zamiast na południowy zachód.
— To może się wydawać wam, lecz nie takiemu staremu i wytrawnemu wojażerowi, jak ja. Ja znam Estaccado jak własny worek na kule.
Podejrzenie moje się wzmogło. Jeśli rzeczywiście był tak doświadczony, to musiał wiedzieć, że zboczył z właściwego kierunku. Postanowiłem podejść go bliżej.
— Jak się to dzieje, że towarzystwo posyła was tak głęboko na południe? Zdaje mi się, że na północy jest więcej futer, aniżeli na południu.
— Jacyście wy mądrzy! Futro to skóra, a skóra to futro. Udajemy się na południe nie tylko dla tego, że i tutaj żyją czarne i szare niedźwiedzie, racoony[29], opossum i inne zwierzęta, dostarczające futer, ale także w tym celu, aby podczas wędrówki bawołów nagromadzić kilka tysięcy skór.
— Ach tak! Ja sądziłem, że w parkach i dokoła nich można skór nabyć z większą łatwością. Zresztą, jako wojażer, jesteście w bardzo dobrem położeniu, ponieważ nie potrzebujecie się obawiać Indyan. Opowiadano mi, że towarzystwo używa wojażerów równocześnie jako listonoszy i sztafet, a taki list jest podobno najlepszym talizmanem przeciwko atakom Indyan. Czy to prawda?
— Tak. Nietylko nic nam nie grozi ze strony Indyan, lecz nawet zawsze możemy liczyć na ich pomoc.
— To pewnie i wy macie takie listy?
— Naturalnie. Wystarczy mi pokazać pieczęć, a każdy Indyanin użyczy mi pomocy.
— Rozciekawiacie mnie, sir. Pokażcie mi łaskawie taką pieczęć! Dobrze?
Zauważyłem, że się zakłopotał, lecz starał się to pokryć gniewną miną.
— Czy słyszeliście co kiedy o tajemnicy listowej? Tylko Indyanom wolno mi pokazywać listy.
— Nie chciałem poznać treści listu, a z waszej odpowiedzi widzę, że nie znajdujecie się chyba nigdy w tem położeniu, żebyście musieli legitymować się przed białymi!
— W tym wypadku legitymuję się strzelbą. Zapamiętajcie to sobie!
Udałem bardzo przygnębionego jego ostrem wystąpieniem i zamilkłem, niby strasznie zakłopotany. Mały Sam łypnął okiem nie ku mnie — to byłoby mnie zdradziło — lecz do swojej Tony, jak gdyby zgadzał się z nią w najwyższym stopniu, ja zaś odwróciłem się do Marshalla:
— Bob opowiedział mi, dokąd i w jakim celu przedsięwzięliście tę podróż. Czy nie macie ani śladu mordercy, który was pozbawił wszystkiego?
— Najmniejszego. Zresztą niewątpliwie więcej osób było czynnych przy tem morderstwie.
— Gdzie znajduje się Allan?
— W San Francisko, a przynajmniej stamtąd pisane były wszystkie jego listy.
— Well, w takim razie odszukacie go łatwo. Czy pójdziecie dzisiaj dalej, czy tu staniecie obozem?
— Ułożyliśmy się, że tu zostaniemy.
— W takim razie rozsiodłam mego konia.
Podniosłem się, zdjąłem siodło i uzdę z mustanga i dałem mu trochę kukurydzy. Sam zrobił to samo ze swoją klaczą. Unikaliśmy przy tem rozmowy z sobą, co zresztą byłoby zbytecznem, gdyż rozumieliśmy się bez słów. Dwaj myśliwi, obcujący z sobą przez kilka tygodni, odczytują sobie myśli z wyrazu oczu. Do Marshalla nie przemówiłem także ani jednego słowa potajemnie. Wśród obojętnych przeważnie rozmów upłynęła reszta dnia aż do wieczora.
— Rozstawcie straże, sir! — rzekłem do Wiliamsa. — Jesteśmy znużeni i chcemy się wyspać.
On wykonał to polecenie, ale dziwnym sposobem nie wyznaczył na wartę ani mnie, ani Sama, ani Marshalla.
— Śpijcie pomiędzy nimi, żeby nie mogli rozmawiać z sobą potajemnie! — szepnąłem do Marshalla, który przy tej wskazówce spojrzał na mnie ze zdumieniem, ale był jej posłuszny.
Konie pokładły się, ponieważ paszy dla nich nie było. Podczas gdy inni ułożyli się do snu, tworząc obszerne koło, ja ułożyłem się obok mojego mustanga, oparłszy głowę na jego brzuchu jak na poduszce. Tamci użyli siodeł w tym celu. Ja wybrałem sobie to wyjątkowe stanowisko z ważnego powodu. Samowi wystarczyło jedno skinienie z mej strony na to, żeby się umieścił pomiędzy wojażerami, wskutek czego tylko na posterunkach mogli się porozumiewać.
Gwiazdy powschodziły, lecz może z powodu deszczu wisiała pomiędzy niemi a ziemią taka mgła, że nie świeciły tak jasno, jak innymi wieczorami. Dwaj kupcy odbywali pierwszą straż, która minęła zupełnie spokojnie. Druga warta przypadała na Wiliamsa i najmłodszego wojażera. Gdy przyszła kolej na nich, nie spali jeszcze. Powstali i zaczęli patrolować w półkole. Zapamiętałem sobie dokładnie punkt, na których spotykali się regularnie. Jeden z tych punktów znajdował się w pobliżu konia, na którym jechał Bob i to wydało mi się okolicznością korzystną, ponieważ należało przypuścić, że murzynowi nie dano dobrego preryowego konia, przed którego instynktem trzebaby się mieć na baczności.
Nie mogłem dostrzec, czy ci dwaj ludzie rozmawiali z sobą przy każdem spotkaniu, ale odgłos ich kroków pozwalał na domysł, że stawali na chwilę, aby sobie coś szepnąć. W czasie pobytu na sawannie zaostrzyłem był sobie bardzo słuch. Jeśli się tym razem nie myliłem, to mieliśmy tu do czynienia z bardzo szczwanymi ludźmi.
Poczołgałem się ostrożnie łukiem do konia. Był to widocznie bardzo cierpliwy i łagodny człapak, gdyż nie zdradził mego zbliżenia się ani parsknięciem, ani żadnym ruchem. Mogłem więc przylgnąć do jego ciała tak szczelnie, że byliby mnie w żaden sposób nie odkryli.
Właśnie nadchodził Wiliams z jednej, a wojażer z drugiej strony. Zanim się odwrócili, doleciały mnie całkiem wyraźnie następujące słowa:
— Ja jego, a ty murzyna!
Słowa te powiedział Wiiiams. Gdy powrócili, usłyszałem znowu:
— Oczywiście, że ich także!
Wydało mi się, że na przeciwległym punkcie stycznym zapytał drugi o mnie i o Sama. Gdy się znowu do mnie zbliżyli, zabrzmiały słowa:
— Pshaw! Jeden mały, a drugi... to będzie przecież we śnie!
„Małym“ był oczywiście Sam, a „drugim“ ja. Nie ulegało wątpliwości, że postanowili nas zamordować chociaż nie wiedziałem, dlaczego. Gdy się znowu przybliżyli, usłyszałem dokładną odpowiedź:
— Wszystkich trzech!
Być może, iż po drugiej stronie padło pytanie, czy trzej kupcy mają los nasz podzielić. Tych pięciu wojażerów chciało się więc do nas zabrać; pięciu przeciwko pięciu. Wynik tego przedsięwzięcia mógł być dla nich jak najkorzystniejszy. Byliby nas uśmiercili, nie skaleczywszy się nawet, gdyby mnie było nie przyszło na myśl, ich podsłuchać. Teraz znowu się zeszli obydwaj rozbójnicy.
— Ani minuty prędzej... wszystko w porządku! — rzekł Wiiiams do towarzysza.
Zajmująca rozmowa dobiegła do końca. Ostatnie słowa odnosiły się oczywiście do chwili, w której czyn miano spełnić. Teraz chodziło o to, kiedy to nastąpi, czy we śnie, czy dzisiaj, czy jutro? Prawdopodobniejsza była pierwsza pora, a że obywaj łotrzy mieli się jeszcze co najwyżej kwadrans przechadzać, przeto należało ich uprzedzić.
Przygotowałem się do skoku. Oni spotkali się znowu, nie zamieniwszy już ani słowa i odwrócili się równocześnie. Zaledwie Wiiiams mnie minął, zerwałem się za nim z ziemi, pochwyciłem go lewą ręką za gardło tak, że nie zdołał głosu wydać z siebie, a pięścią prawej uderzyłem go w skroń tak silnie, że obsunął się cicho na ziemię.
Teraz ruszyłem naprzód zamiast niego i zetknąłem się na przeciwległym punkcie z drugim strażnikiem, który nie spodziewał się niczego i uważał mnie za Wiliamsa. Jego spotkał ten sam los. Obaj musieli tak leżeć przynajmniej dziesięć minut, zanim mogli odzyskać przytomność. Wobec tego poszedłem szybko do grupy śpiących. Dwu tylko jeszcze nie spało, a to Sam i Bernard, którego tak zaniepokoiła wyszeptana przezemnie wskazówka, że nie mógł zasnąć.
Odwinąłem lasso z bioder, a Sam uczynił to samo.
— Tylko tych trzech wojażerów! — szepnąłem, a potem zawołałem głośno: — Dalej, wstawać, ludzie!
W jednej chwili wszyscy byli na nogach, nawet murzyn Bob, ale równocześnie owinęły się pętle naszych lass dokoła rąk i ciała dwu wojażerów. Natychmiast rzemienie zacisnęły się tak silnie, że pojmani nie mogli nawet pomyśleć o ich rozerwaniu. Bernard Marshall prawie bezwiednie rzucił się na trzeciego i przytrzymał go, dopóki nie związałem go własnem jego lassem. Stało się to tak prędko, że byliśmy już gotowi, kiedy jeden z kupców opamiętał się i krzyknął, chwytając strzelbę:
— Zdrada! Do broni!
Sam roześmiał się głośno.
— Zostawno swoją ognistą sikawkę, mój chłopcze; zabrakłoby kapsli tobie i tamtym, hihihi!
Gdy ja podsłuchiwałem, przezorny Sam pozdejmował kapsle z kominków, dowodząc tem, jak bystro mnie zrozumiał, chociaż nie zamieniliśmy z sobą ani słowa.
— Nie obawiajcie się, ludzie, nie stanie się wam nic złego! — uspokoiłem ich. — Ci chcieli nas i was zamordować, dla tego zrobiliśmy ich nieszkodliwymi narazie.
Pomimo ciemności widać było przestrach, jaki wywołały moje słowa. Nawet Bob przystąpił czemprędzej do mnie.
— Massa, czy chcą zamordować i Boba?
— I ciebie także!
— Więc umrzeć, wisieć na Estaccad, wysoko na pal!
Jeńcy nie odezwali się wcale. Liczyli napewne na pomoc straży.
— Bobie, tam leży Wiliams, a tam jego towarzysz. Przynieś ich! — rozkazałem murzynowi.
— Już nieżywi? — zapytał.
— Tylko bezprzytomni.
— Ja przynieść ich!
Olbrzymi czarny przyniósł jednego po drugim na swoich szerokich barkach, poczem ich natychmiast związano. Teraz mogłem już wyjaśnić kupcom, dlaczego to uczyniliśmy. Kupcy wpadli w straszną wściekłość i domagali się natychmiastowej śmierci wojażerów. Musiałem im się oczywiście sprzeciwić.
— Sawanna rządzi się także swojemi prawami i ustawami. Gdyby stanęli przeciwko nam z bronią w ręku, kiedy życie nasze zależałoby od mgnienia oka, moglibyśmy ich powystrzelać, ale wobec tego stanu rzeczy nie wolno nam popełnić morderstwa. Musimy tylko złożyć sąd na nich.
— Oh, oh, tak jury — rzekł murzyn, ciesząc się już z góry widowiskiem — a potem Bob powiesić wszystkich pięciu!
— Teraz nie czas na to. Noc ciemna, a ognisk nie mamy, trzeba więc zaczekać do dnia. Jest nas siedmiu, pięciu więc może spać swobodnie, a dwu będzie czuwało. O jeńców możemy być spokojni, dopóki słońce nie zejdzie.
Kosztowało mnie sporo trudu, zanim przeparłem swoje zdanie, doprowadziłem jednak do tego, że pięciu ułożyło się znów na spoczynek, ja zaś z jednym z kupców stanąłem na straży. W godzinę potem zluzowano nas, a ostatnią wartę wziął Sam na siebie, gdyż o tym czasie zaczynało już szarzeć i para oczu wystarczała zupełnie do naszego bezpieczeństwa.
Przez całą noc nie odezwał się żaden z pojmanych. Kiedyśmy jednak powstali, zauważyłem, że Wiliams i jego towarzysz już byli przytomni. Zjedliśmy najpierw śniadanie, a koniom daliśmy porcyę kukurydzy. Potem przystąpiliśmy do rozprawy. Sam skinął na mnie i powiedział:
— Oto nasz szeryf; on naprzykład zacznie jury.
— Nie, Samie, ty musisz objąć przewodnictwo.
— Ja? Heigh-ho! Co ci się stało? Sam Hawerfield szeryfem! Kto pisze książki, ten się lepiej do tego nadaje!
— Nie jestem obywatelem Stanów Zjednoczonych, oprócz tego nie byłem tak długo jak ty na sawannie. Jeśli się ty usuwasz, to Bob to zrobi!
— Bob? Murzyn szeryfem? To byłoby największe głupstwo, jakiebyśmy popełnili w tej norze piaskowej. Muszę się zatem zgodzić, jeśli naprzykład ty nie przystajesz na inne załatwienie sprawy przewodnictwa.
Usiadł w odpowiedniej postawie i przybrał minę, z której wynikało dokładnie, że w tym sądzie preryowym będzie się kierował przynajmniej tą samą troskliwością i sprawiedliwością, co w jury cywilizowanego hrabstwa.
— Usiądźcie w koło, moi panowie! Wy wszyscy jesteście wotantami, a Bob niech stoi, ponieważ będzie konstablem!
Bob przyciągnął mocniej rzemień od pałasza i starał się przybrać minę, pełną jak największej godności.
— Konstablu, zdejm więzy z jeńców, gdyż znajdujemy się w kraju wolnym, niech więc nawet mordercy stają tutaj przed sędzią wolni.
— A jeżeli drapnąć wszyscy pięć, to... — ośmielił się murzyn zauważyć.
— Słuchać! — huknął nań Sans-ear. — Nikt z tych ludzi nie umknie, gdyż odebraliśmy im broń, a zanimby naprzykład zrobili dziesięć kroków, dosięgłyby ich nasze kule!
Zdjęto więźniom rzemienie, a oni podnieśli się, milcząc wciąż jeszcze zawzięcie. Każdy z nas miał strzelbę pod ręką i o ucieczce rzeczywiście ani mowy nie było.
— Ty siebie nazywasz Wiliams — zaczął Sam. — Czy to twoje imię właściwe?
Zapytany odrzekł z miną upartą:
— Nie będę wam odpowiadał. Wy sami jesteście mordercami, wy napadliście na nas i powinniście stanąć przed sądem!
— Czyń, co chcesz, mój chłopcze. Masz wolną wolę, ale pamiętaj, że milczenie znaczy tyle, co przyznanie się. A więc czy rzeczywiście jesteś wojażerem?
— Tak.
— Udowodnij to! Gdzie masz listy?
— Nie mam żadnych.
— Dobrze, mój chłopcze! To wystarczy zupełnie, aby wiedzieć, z kim się ma do czynienia. Czy powiesz mi, o czem wczoraj na warcie rozmawiałeś z swoim towarzyszem i co postanowiłeś?
— Nic! Nie zamieniliśmy ani słowa.
— Ten czcigodny mąż podszedł was i słyszał wszystko dokładnie. Nie jesteście westmanami, gdyż prawdziwy preryowy myśliwiec, byłby się o wiele mądrzej zabrał do rzeczy.
— My nie jesteśmy westmanami? All devils, skończcie już raz tę komedyę, a my wam potem pokażemy, że nie boimy się żadnego z was. Cóż wy za jedni? Greenhorny, które nas we śnie zaskoczyły, aby nas zamordować i ograbić!
— Nie rozdrażniaj się niepotrzebnie, mój synu! Dowiesz się jeszcze, kto to te greenhorny, które cię sądzić mają na śmierć i życie. Ten mąż powalił was sam jeden pięścią, a dokonał tego tak poprawnie, że nikt tego nie zauważył, nawet wy sami. Właściciel tak pięknej pięści nazywa się Old Shatterhand. A teraz przypatrzcie się mnie! Czy może ten, któremu Nawajowie obcięli uszy, nazywać siebie Sans-ear? My więc jesteśmy tymi dwoma, którzy mogą się sami zapuścić w Llano Estaccado. Prawdą jest również to, że kazaliśmy wczoraj padać deszczowi. Któż bowiem inny mógł to uczynić? A może słyszał kto kiedy, żeby deszcz dobrowolnie padał na Estaccado?
Wrażenie, jakie nasze nazwiska wywarły na tych pięciu ludziach, nie było zaiste zbyt zachęcające. Wiliams zabrał głos pierwszy. Rozważywszy sobie sytuacyę, wpadł właśnie dzięki naszym nazwiskom na myśl, że nie potrzebuje się obawiać gwałtu z naszej strony.
— Jeśli rzeczywiście jesteście tymi, za kogo się podajecie, to spodziewamy się sprawiedliwości. Powiem wam prawdę. Nosiłem dawniej inne nazwisko, lecz to nie zbrodnia, gdyż wy właściwie także nie nazywacie się Old Shatterhand i Sans-ear. Każdemu wolno przybrać sobie nazwisko, jakie mu się spodoba.
— Well! Nie jesteś też oskarżony o zmianę nazwiska!
— A morderstwa także nie możecie nam zarzucić, gdyż nie popełniliśmy go, ani nie chcieliśmy popełnić. Rozmawialiśmy wprawdzie wczoraj wieczorem o morderstwie, ale czy wymówiliśmy przytem wasze nazwiska?
Poczciwy Sam patrzył długo przed siebie, aż wkońcu rzekł z niezadowoleniem:
— Tego nie uczyniliście istotnie, ale z waszych słów można było o wszystkiem wywnioskować.
— Wniosek to jeszcze nie dowód, oparty na rzeczywistości. Taki sąd sawannowy to rzecz bardzo chwalebna, ale on może sądzić tylko na podstawie faktów, a nie domysłów. My przyjęliśmy do siebie uprzejmie Sans-eara i Old Shatterhanda, a oni w nagrodę za to chcą nas zabić. Dowiedzą się o tem wszyscy myśliwi od Wielkiego Jeziora aż po Mississipi, od Meksykańskiej zatoki aż do rzeki Niewolników, a każdy powie, że ci dwaj wielcy westmani są zbójami i mordercami.
Musiałem w duszy przyznać, że ten łotr dobrze prowadził swoją obronę, która Sama tak zaskoczyła niespodzianie, że się z miejsca poderwał.
— s’death! Tego nikt nie powie, gdyż my was nie skażemy na śmierć. Jesteście wolni, jak sądzę! Co wy, panowie, na to?
— Są rzeczywiście niewinni! — rzekli trzej kupcy których przekonanie o winie oskarżonych od początku nie było zbyt wielkie.
— Ja także nie mogę nic przeciwko nim podnieść — rzekł Bernard. — Kim są i jak się nazywają, to nas nic nie obchodzi, nasze oskarżenie opiera się tylko na domysłach, a nie na dowodach.
Murzyn Bob poprostu osłupiał, kiedy spostrzegł, że pozbawiono go nadziei powieszenia winowajców. Co do mnie, byłem z tego zwrotu sprawy dość zadowolony, przewidziałem go nawet i dlatego nietylko wczoraj doradzałem zwłokę, lecz pozostawiłem dzisiaj Samowi przewodnictwo. On jako myśliwiec posiadał wprawdzie rzadką przebiegłość, lecz brakło mu zdolności do wzięcia mordercy w ogień pytań krzyżowych. Na preryi nie jest się nigdy pewnym swego życia, na cóż więc niszczyć pięć żyć ludzkich, skoro nie zaszedł najmniejszy wrogi uczynek? W przeciwnym bowiem razie musianoby zabijać nieprzyjaciela za sam jego domniemany zamiar. Mniej zależało mi na śmierci tych ludzi, ile raczej na naszem bezpieczeństwie, a w tym względzie można było zarządzić, co było potrzebnem. Nie mogłem jednak nie ukłuć Sama za to, że dał na sobie wymóc to, na co powinniśmy byli raczej pozwolić z łagodności i łaski. Gdy więc zwrócił się z zapytaniem o moje zdanie, odrzekłem:
— Czy wiesz, Samie, co jest zaletą twojej Tony?
— Co?
— Że ma olej w głowie.
— Egad, przypominam sobie, a ty masz także widocznie dobrą pamięć na rzeczy tego rodzaju. Ale co ja jestem temu winien, że jestem myśliwcem, a nie uczonym w prawie? Ty może potrafiłbyś wydobyć co z tych ludzi, czemu więc nie przyjąłeś godności szeryfa? Teraz oni są wolni, gdyż muszę dotrzymać słowa.
— Oczywiście, gdyż moje zdanie nie mogłoby teraz rozstrzygnąć. Zwalnia się ich od oskarżenia o zamach morderczy, lecz w innym względzie jeszcze nie. Master Wiliams, zapytam was teraz o pewną rzecz, a od waszej odpowiedzi będzie zależało, co się dalej z wami stanie. W którym kierunku można najprędzej dostać się nad Rio Pecos?
— Prosto na zachód.
— W jakim czasie?
— W przeciągu dwu dni.
— Uważam was za stakemanów, chociaż chcieliście nas wczoraj przed nimi ostrzec i chociaż razem z całym oddziałem, co prawda po dostatecznem znużeniu, trzymaliście się właściwego kierunku. Zostaniecie z nami przez dwa dni jako nasi jeńcy. Jeżeli po upływie tego czasu nie będziecie jeszcze nad tą rzeką, to zginiecie, gdyż ja sam dam wam skosztować kuli albo rzemienia, lub odbędzie się nowe jury nad wami. Teraz wiecie już, o co idzie! Przywiążcie ich do ich koni i naprzód!
— Ach, och! To być dobrze! — zawołał Bob. — Jeśli nie przyjść nad rzekę, to Bob powiesić ich na drzewie!
Już w kwadrans potem znajdowaliśmy się w drodze. Jeńcy, przywiązani do koni, jechali oczywiście w środku. Bob, nie chcąc widocznie złożyć urzędu konstabla, nie odstępował ich i trzymał pod najsurowszą opieką. Sam dowodził tylną strażą, ja zaś z Marshallem prowadziłem pochód.
Wczorajszy wypadek był oczywiście przedmiotem rozmowy, ja jednak nie miałem ochoty zbytnio się nad nim rozwodzić. W końcu rzekł Marshal, przerywając rozmowę o wojażerach:
— Czy to prawda, co twierdził Sans-ear, że wywołaliście deszcz?
— Tak.
— To dla mnie niepojęte, chociaż wiem, że nie mówicie nigdy nieprawdy.
— Spowodowałem deszcz, ażeby siebie i was ocalić.
Objaśniłem mu to proste postępowanie, za pomocą którego płanetnicy i guślarze niektórych dzikich ludów zdobywają u swych współplemieńców nadzwyczajny szacunek.
— Wobec tego wszyscy zawdzięczamy wam życie. Bylibyśmy zginęli z pragnienia tam, gdzieście nas spotkali.
— Nie bylibyście zginęli z pragnienia, lecz z ręki morderców. Przypatrzcie się tylko derkom tych, tak zwanych, wojażerów; pod niemi znajdują się jeszcze pełne wory z wodą. Oni nie cierpieli najmniejszego pragnienia. Byłbym ich bezwarunkowo wystrzelał, gdybym nie czuł wstrętu do przelewu krwi ludzkiej. Jak się nazywa najmłodszy z nich, który wczoraj stał na straży razem z Wiliamsem?
— Meercroft.
— Zapewne także przybrane nazwisko. Ten łotr wydaje mi się, pomimo swego młodego wieku, najbardziej podejrzanym. Odnoszę nawet wrażenie, że podobną twarz już gdzieś widziałem w niezbyt zachęcających okolicznościach. Biada im, jeśli w oznaczonym czasie nie dostaniemy się nad rzekę! Teraz podajcie mi bliższe szczegóły zamordowania i ograbienia waszego ojca!
— Niema żadnych bliższych szczegółów. Allan udał się do Francisko po zakupy złota, a my zostaliśmy we czwórkę z Bobem i gospodynią, ponieważ robotnicy i pomocnicy mieszkali poza domem. Ojciec stale wychodził wieczorem, jak o tem wiecie, aż pewnego pięknego poranku znaleźliśmy jego trupa w zamkniętej sieni, pracownia zaś i sklep były otwarte, a wszystko, co przedstawiało jakąś wartość, zniknęło. Ojciec nosił przy sobie zawsze klucz, którym odmykało się wszystkie drzwi. Ten klucz po zamordowaniu zabrano ojcu i dokonano przy jego pomocy rabunku.
— Nie nasunęło się wam żadne podejrzenie?
— Tylko jeden z pomocników mógł wiedzieć o kluczu, wszelkie jednak policyjne śledztwa nie przyniosły żadnego wyniku. Pomocników oddaliliśmy, a oni zniknęli gdzieś bez echa. Pomiędzy zrabowanymi klejnotami znajdowały się znaczne depozyty, za które musiałem zapłacić. Pozostała kwota wystarczyła mi zaledwie na podróż do Kalifornii w celu odszukania brata, o którym nagle wszelkie wieści ucichły.
— Więc nie spodziewacie się pochwycić kiedyś złodzieja i odebrać przynajmniej części własności?
— Bynajmniej! Sprawcy są pewnie razem ze swą zdobyczą już poza granicami kraju, a chociaż umieściłem ogłoszenie o tym strasznym wypadku we wszystkich większych gazetach Europy i Ameryki i dodałem dokładny opis zrabowanych przedmiotów, mimoto na nic mi się to nie przyda, gdyż wytrawny złoczyńca znajdzie dość środków i dróg do zabezpieczenia się przed pościgiem.
— Chciałbym przeczytać to ogłoszenie!
— Możecie! Noszę przy sobie numer „Morning Heralda“, aby mieć pod ręką to ogłoszenie na wszelki wypadek.
Wydobył z kieszeni gazetę i podał mnie. Jadąc dalej, przeczytałem opis i wpadłem w podziw znowu nad jednem z owych wyższych zrządzeń, które niedowiarkowie nazywają przypadkiem. Skończywszy czytać, złożyłem papier i oddałem Marshallowi, mówiąc:
— A coby było, gdybym sprawcę, a przynajmniej jednego ze sprawców dokładnie wam oznaczył?
— Wy, Charley? — zapytał pośpiesznie.
— I dopomógł wam do odzyskania przynajmniej części straty?
— Nie róbcie lichych żartów, Charley! Wy znajdowaliście się na preryi wówczas, kiedy czyn popełniono. Jakże potrafilibyście dokonać tego, co nie udało się ludziom, dotkniętym tem najbliżej?
— Bernardzie, jestem człowiek prosty, ale szczęśliwy ten, kto z młodych lat zdołał ocalić i zachować aż do poważnego wieku męskiego swoją wiarę dziecięcą. Jest oko, czuwające nad wszystkiem, i ręka, która najgorsze zamiary zamienia dla nas w dobre, a dla tego oka, dla tej ręki leżą Louisville i sawanna blizko siebie. Popatrzcie na to!
Wydobyłem i podałem mu sakiewkę. On wziął ją z gorączkowem podnieceniem, a gdy ją otwierał, ręce mu drżały. Zaledwie okiem rzucił na zawartość sakiewki, wydał okrzyk jak zaskoczony radosną niespodzianką:
— Panie, mój Boże, nasze dyamenty! Tak, to one, to naprawdę te same! W jaki sposób...
— Stójcie! — przerwałem mu. — Pohamujcie się, mój młody panie! Idący za nami nie potrzebują słyszeć dokładnie, o czem mówimy. Jeśli to wasze kamienie, to zatrzymajcie je sobie, żebyście zaś mnie przypadkiem nie wzięli za opryszka, to wam opowiem, w jaki sposób do nich przyszedłem.
— Charley, co wam na myśl przychodzi! Jak możecie sądzić, żebym ja...
— Powoli, powoli! Krzyczycie, jak gdyby w Australii miano usłyszeć, o co nam tutaj chodzi!
Poczciwego Bernarda istotnie pozbawiła radość potrzebnego w takich razach spokoju. Cieszyłem się z całego serca jego szczęściem i żałowałem tylko, że razem z kamieniami niepodobna było zwrócić mu życia ojca.
— Opowiadajcie, Charley! Ciekawym, jak moje kamienie dostały się w wasze ręce — prosił mnie.
— Sprawcę mordu i rabunku miałem już prawie w ręku. Był tak blizko mnie, że tą nogą strąciłem go z lokomotywy, na której stałem, a Sam ścigał go, choć bezskutecznie. Lecz spodziewam się, że dostanę go znowu w ręce i to wkrótce może po drugiej stronie Rio Pecos. On bowiem zwrócił się tam pewnie z powodu jakiegoś nowego łajdactwa, na którego ślad również wpadniemy.
— Opowiadajcie, Charley, opowiadajcie!
Opowiedziałem mu o napadzie na pociąg, dokonanym przez Ogellallajów, wraz ze wszystkimi szczegółami i przeczytałem potem list Patrika do Freda Morgana. Bernard przysłuchiwał się z największą uwagą, a potem rzekł:
— Pochwycimy go, Charley, pochwycimy i dowiemy się także, gdzie reszta klejnotów się podziała!
— Nie zaczynajcie znowu krzyczeć, Bernardzie! Zostawiliśmy wprawdzie naszych towarzyszy za sobą o kilka długości końskich, tu na Zachodzie jednak należy się ukrywać z najdrobniejszą nawet rzeczą, gdyż nierozwaga nigdy nie przynosi pożytku.
— Chcecie naprawdę oddać mi kamienie bez żadnego warunku i bez żadnych pretensyi?
— Oczywiście, przecież są wasze!
— Charley, jesteście... lecz posłuchajcie! — rzekł i sięgnąwszy do sakiewki, wyciągnął jeden z większych dyamentów. — Zróbcie mi tę przyjemność i weźcie to na pamiątkę odemnie!
— Pshaw! Ani mi się śni, Bernardzie! Zresztą nawet nie możecie nic darować, gdyż te kamienie należą nietylko do was, lecz i do brata.
— Allan zgodzi się na to, co ja uczynię!
— Być może, jestem nawet o tem przekonany; zważcie jednak, że te kamienie nie są jeszcze wszystkiem, coście utracili. Zatrzymajcie zatem ten kamień, a kiedyś przy rozstaniu dacie mi coś innego, co was nic nie będzie kosztowało, dla mnie zaś będzie miłą pamiątką. Teraz jedźcie dalej w tym samym kierunku, a ja zaczekam na Sama.
Zostawiłem go sam na sam z jego szczęściem i zatrzymałem się, ażeby wszystkich przepuścić obok siebie, dopóki nie nadjechał Sans-ear.
— Co nadzwyczajnego załatwiałeś tam na przedzie? — zapytał mnie. — Biliście rękami powietrze, jak gdybyście nam chcieli przedstawić balet na koniach.
— Czy wiesz, kto jest mordercą ojca Bernarda?
— No? Nie dowiedziałeś się chyba teraz o tem!
— Owszem!
— Well done! Tobie się wszystko udaje. Drugi latami nieraz dobija się swego celu, a ty po to samo potrzebujesz tylko sięgnąć we śnie w powietrze i masz to. No, któżto? Spodziewam się, że się nie przeliczyłeś!
— Fred Morgan.
— Fred Morgan? On? Charley, uwierzę ci we wszystko, ale nie w to. Morgan jest łotrem wśród westmanów, ale na Wschód nie zachodzi.
— Nie będę się sprzeczał. Ale kamienie były własnością Marshalla i już mu je oddałem.
— Ha, skoro to uczyniłeś, to musisz być nadzwyczajnie pewnym. Ucieszy się biedny chłopiec! Wobec tego jest nowy powód do pomówienia kilku słów z tym Morganem. Obym jak najprędzej mógł dla niego naciąć karby!
— A co zrobimy, gdy się z nim załatwimy?
— Co zrobimy? Hm, ja tylko za nim udałem się na Południe i poszedłbym aż do Meksyku, Brazylii i Kraju Ognistego. Jeśli go jednak tu znajdę, to wszystko mi jedno, dokąd się potem zwrócę. Może przyjdzie mi chęć wyjechać do starej Kalifornii, gdzie podobno nie brak sposobności do nadzwyczajnych przygód.
— W takim razie idziemy razem. Pozostaje mi jeszcze kilka miesięcy czasu, a nie chciałbym poczciwego Bernarda puszczać samego w tę daleką i niebezpieczną drogę.
— Well, a więc zgoda! Postaraj się przedtem o to, żebyśmy wydostali się z tego piasku i z tego towarzystwa, które mi się teraz mniej podoba, aniżeli rano, a szczególnie nie przypada mi do smaku twarz tego młodego. To gęba, że tylko bić i zdaje mi się, że widziałem ją już raz przy jakiejś złej robocie.
— Mnie tak samo się zdaje. Może sobie przypomnę, gdzie się z nim zetknąłem.
Jechaliśmy bez przeszkody aż do wieczora. Gdy się ściemniło, zatrzymaliśmy się, a zaopatrzywszy konie i zjadłszy po kawałku twardego suszonego mięsa, udaliśmy się na spoczynek. Jeńców skrępowano na noc, a straż pilnowała, żeby się nie uwolnili. Gdy nadszedł ranek, ruszyliśmy znowu naprzód i już około południa znaleźliśmy się na obszarze mniej wyjałowionym. Kaktusy, napotkane po drodze, były soczystsze, a tu i ówdzie wystawały już z piasku kępki żółtozielonej trawy, którą konie żarłocznie skubały. Zwolna zaczęły się te kępki łączyć w szersze płaszczyzny, pustynia zmieniła się w łąkę, wobec czego musieliśmy z koni pozsiadać, aby je zaspokoić. Z iście wilczym głodem rzuciły się też one na zieleń. Nie mogliśmy im na zbyt wiele pozwolić dlatego spętaliśmy i przywiązaliśmy je do palików, żeby pasły się tylko na długość lass. Teraz byliśmy pewni, że znajdziemy niebawem wodę, wobec tego nie oszczędzaliśmy już resztek tej, którą mieliśmy z sobą.
Gdyśmy się tak cieszyli, że straszna pustynia została już nareszcie za nami, przystąpił do mnie Wiiiams i zapytał:
— Sir, czy teraz wierzycie, że powiedziałem prawdę?
— Wierzę.
— Więc oddajcie nam broń i konie i puśćcie nas wolno. Nie zrobiliśmy wam nic złego i mamy prawo tego żądać.
— Być może, ponieważ jednak nie mogę sam rozstrzygać, muszę przeto poradzić się drugich.
Zeszliśmy się na naradę, którą ja rozpocząłem z góry obmyślanym wstępem.
— Panowie! Pustynię minęliśmy szczęśliwie, a przed nami otwiera się kraj dobry. Teraz zachodzi pytanie, czy możemy jeszcze razem pozostać. Dokąd zamierzacie się udać? — zwróciłem się przedewszystkiem do kupców.
— Do Paso del Norte — brzmiała odpowiedź.
— My czterej pojedziemy do Santa Fé, drogi więc nasze się rozchodzą. A teraz jeszcze pytanie, co zrobić z tymi pięciu ludźmi.
Tę ważną sprawę załatwiono po krótkiej naradzie w ten sposób, że postanowiono wypuścić wojażerów na wolność i to nie dopiero jutro, lecz dzisiaj jeszcze. Nie sprzeciwiało się to mojemu planowi, przeto jeńcy otrzymali swoją własność napowrót i ruszyli w drogę natychmiast. Na pytanie, w którą stronę się zwrócą, odpowiedział Wiliams, że pójdą wzdłuż rzeki Pecos aż do Rio Grande, aby tam zapolować na bawoły. W pół godziny po nich odjechali także kupcy i niebawem obie grupy zniknęły na widnokręgu.
My siedzieliśmy jeszcze dalej w milczeniu, aż Sam przerwał ciszę słowami:
— Jak sądzisz o nich, Charley?
— Że nie pójdą do Rio Grande, lecz zastąpią nam drogę do Santa Fé.
— Well, ja myślę tak samo. Roztropnie postąpiłeś, mówiąc im, iż tam się udamy. Czy zatrzymamy się tutaj, czy też zaraz dalej ruszymy?
— Jabym radził zostać. Za tamtymi pójść nie możemy, gdyż oni tego właśnie się spodziewają i będą uważali, ponieważ zaś czekają nas może trudy, którym nie podołałyby jeszcze nasze konie, to dobrze będzie, jeśli pozwolimy im do jutra spocząć i paść się.
— A jeśli ci ludzie w nocy powrócą i napadną na nas? — zapytał Marshall.
— To zmusiliby nas nareszcie, żebyśmy tak pogadali z nimi, jak na to zasługują. Zresztą ja wyjadę na zwiady. Wezmę to na siebie, ponieważ mój koń najsilniejszy. Wy zostaniecie oczywiście tutaj aż do mego powrotu, który nastąpi prawdopodobnie dopiero wieczorem.
Dosiadłszy konia, pojechałem śladami wojażerów. Wiodły one w kierunku południowo zachodnim, tymczasem trop kupców szedł bardziej ku południowi.
Jechałem kłusem. Wojażerowie oddalili się wolnym krokiem, potem jednak niewątpliwie jazdę przyśpieszyli, gdyż upłynęło z pół godziny, zanim ich zobaczyłem. Wiedziałem, że nie mieli dalekowidza, mogłem więc za nimi swobodnie jechać, nie spuszczając ich z soczewki mojej lunety.
Po upływie pewnego czasu odłączył się jeden z nich ku memu zdumieniu od reszty i zwrócił się prosto ku zachodowi, gdzie ciągnęły się na preryi pasy zarośli, jak półwyspy, co wskazywało na istnienie potoków. Co miałem zrobić i za kim podążyć? Czy za tymi czterema, czy też za owym jednym? Przeczucie mówiło mi, że ten jeden nosił się z jakimś planem przeciwko nam. Dokąd się reszta udała, to mi było obojętnem, ponieważ stale oddalali się od naszego obozu, ale wiadomość o tem, co ten jeden zamierzał, mogła nam przynieść wielką korzyść, dla tego ruszyłem za nim.
W trzy kwadranse mniej więcej zniknął mi z oczu w zaroślach. Puściłem cwałem mustanga i zatoczyłem łuk, by się nie zdradzić, gdyby powracał tą samą drogą. Niedaleko od miejsca, na którem on skrył się w zarośla, dostałem się także ja do nich, jechałem jednak niemi jeszcze przez jakiś czas, dopóki nie dotarłem do małego, wolnego i otoczonego krzakami, placu, porosłego soczystą zielenią. Tutaj ku mojej wielkiej radości wytryskało źródło czystej wody. Zsiadłem z konia, przywiązałem go tak, że mógł się paść i poić, a potem napiłem się sam znakomitej wody i poszedłem tam, gdzie spodziewałem się natrafić na trop jeźdźca,
Stało się to wkrótce, a nawet zauważyłem ku mojemu zdumieniu, że przejechało tędy kilku jeźdźców i że znajdowała się tu porządna ścieżka, której często używano. Nie wstąpiłem na nią, gdyż mogła być strzeżoną przez człowieka, który mnie mógł poczęstować każdej chwili kulą. Przeciskałem się więc równolegle do niej pomiędzy krzakami, dopóki głośne parskanie nie zwróciło mojej uwagi.
Właśnie miałem zamiar wejść w krzak, aby zobaczyć, gdzie stał koń, który zaparskał, kiedy odskoczyłem błyskawicznie: tuż przedemną leżał na ziemi człowiek z głową pomiędzy zaroślami w ten sposób, że mógł się przypatrywać ścieżce, gdy tymczasem jego niepodobna było z niej zobaczyć. Była to zapewne straż, z której obecności należało wnosić, że w pobliżu znajduje się całe towarzystwo.
Człowiek ten nie spostrzegł mnie, ani nie posłyszał. Cofnąłem się o kilka kroków, żeby go obejść i udało mi się to tak zupełnie, że w pięć minut zbadałem cały teren.
Ścieżka biegła ku szerokiej polanie, na której środku rosły gęste zarośla, tak poprzeplatane dzikim chmielem, że trudno było przez nie coś zobaczyć. Stamtąd doleciało mnie parskanie. Poczołgałem się skrajem polany, aby zobaczyć, czy w zaroślach znajduje się jaki otwór, lecz nie znalazłem żadnego. Niezawodnie zakryto go gdyż w tej chwili właśnie odezwał się jeden, a potem drugi głos, zdradzając obecność większej liczby ludzi.
Czy miałem się odważyć i podejść ich, czy nie? Było to niebezpieczne, lecz mimoto postanowiłem to uczynić. W kilku szybkich skokach przeniosłem się na drugą stronę polany i to w miejscu, gdzie strażnik nie mógł mnie spostrzec, bo zarośla znajdowały się pomiędzy mną a nim. Dopóki mogłem iść niepostrzeżenie, krzaki były tak gęste, że nie dało się przebić ich nawet wzrokiem. Tylko w jednem miejscu, tuż przy korzeniach, można było wsunąć się w nie, leżąc na ziemi. Szło mi to wprawdzie powoli, bardzo powoli, lecz przecież dokonałem tego i zauważyłem, że zwarte od zewnątrz zarośla były tak wyrąbane, że środek ich tworzył wolne miejsce o trzydziestu mniej więcej łokciach średnicy. Po jednej stronie tego miejsca zobaczyłem nie mniej jak ośmnaście koni, poprzywiązywanych tuż obok siebie. Nieopodal mojej kryjówki siedziało siedmnastu mężczyzn na ziemi obok kupy rozmaitych przedmiotów, przykrytych bawolemi skórami. Doznałem wrażenia, że widzę jaskinię zbójecką, w której łotry gromadzą wszystko, co zabiorą ofiarom napadów.
Właśnie mówił jeden z tych ludzi do wszystkich. Był to Wiiiams, ten sam, jak się teraz przekonałem, który oddzielił się był od reszty wojażerów. Słyszałem każde jego słowo.
— Jeden z nich pewnie nas podsłuchał, gdyż nagle tak uderzono mię pięścią w głowę, że runąłem jak pień.
— Podsłuchano cię? — zapytał surowo drugi, odziany w dość bogate meksykańskie ubranie. — Jesteś tuman, z którego nie mamy żadnego pożytku. Jak można się nie ustrzec przed podsłuchaniem i to w dodatku na Estaccado, na którem niema gdzie się ukryć!
— Nie bądź zbyt surowy, kapitanie! — rzekł Wiliams. — Gdybyś wiedział, kto to był, przyznałbyś, że sam nie czujesz się wobec niego bezpiecznym.
— Ja? Czy mam ci kulą łeb strzaskać? A więc nietylko podsłuchano cię, lecz nawet powalono, powalono pięścią jak dziecko, jak tchórza?
Żyły nabrzmiały Wiliamsowi na czole.
— Wiedz, kapitanie, że tchórzem nie jestem. Ten, który mnie pokonał, rozciągnąłby i ciebie jednem uderzeniem.
Kapitan zaśmiał się głośno:
— Opowiadaj dalej!
— I Patrik, który nazwał siebie Meercroft, runął pod jego uderzeniem.
— Patrik? Ten z czaszką byka? I kiedyż to?
Wiliams opowiedział zdarzenie aż do chwili, w której puściliśmy wojażerów na wolność.
— Carajo, łotrze, zastrzelę cię, jak psa! Ten drab wraz z czterema moimi najlepszymi ludźmi dopuścił do tego, że go jakieś przybłędy podsłuchały, a potem powaliły i pojmały, jak chłopca bez szpiku w kościach, który nie odstąpił jeszcze nigdy od matczynego fartuszka!
— Tunder-storm, kapitanie, czy wiesz, kto byli ci dwaj ludzie, z których jednego zwano Charleyem, a drugiego z początku Samem Hawerfieldem? Gdyby ci dwaj weszli tutaj teraz tylko ze strzelbami w ręku i z nożami za pasem, nie wiedziałby niejeden, czy ma się bronić, czy poddać. To byli Old Shatterhand i mały Sans-ear.
Dowódca zerwał się z miejsca i zawołał:
— Kłamco! Chcesz tylko tem usprawiedliwić swoje tchórzostwo!
— Kapitanie, przebij mnie, a przekonasz się, że nie zadrga mi nawet powieka!
— Mówisz więc istotnie prawdę?
— Tak.
— Jeśli tak, per todos los santos, to muszą ci obaj zginąć, a z nimi murzyn, gdyż ci dwaj myśliwcy nie spoczną, dopóki nas nie odkryją i nie zniszczą.
— Nic nam nie zrobią, gdyż uradzili jechać natychmiast do Santa Fé.
— Milcz! Jesteś tysiąc razy głupszy od nich, a mimoto sam nie powiedziałbyś im, dokąd idziesz naprawdę. Znam bardzo dobrze sposoby tych północnych obieżylasów. Jeśli zechcą szukać naszych śladów, to znajdą je, choćbyśmy powietrzem jechali. Nie jesteśmy nawet pewni, czy któryś z nich nie siedzi teraz już w krzakach i nie słyszy naszej rozmowy.
Słowa te wywołały we mnie nie obojętne wrażenie, mówca zaś rzekł w dalszym ciągu:
— Ja znam bardzo dobrze ich sposoby, gdyż przez cały rok byłem ze słynnym Florimontem, którego biali nazywali tylko Track Smeller[30], a Indyanie As-ko-lah[31]. U jego boku poznałem wszystkie ich sztuczki. Zapewniam was, że ci ludzie nie udadzą się do Santa Fé, ani nie opuszczą dzisiaj swego obozu. Wiedzą, że jutro jeszcze znajdą wasze ślady i że konie ich muszą przedewszystkiem wypocząć. Potem wyruszą jutro za nami, wzmocnieni na duchu i na ciele i chociaż my ich napewno położymy trupem, to oni rozciągną przynajmniej połowę z nas na ziemi. Słyszałem, że Old Shatterhand ma strzelbę, z której może strzelać przez cały tydzień, nie nabijając. Dyabeł mu ją sporządził, a on zapisał mu za to duszę. Wobec tego musimy na nich napaść jeszcze dzisiaj wieczorem, gdy będą spali pod osłoną jednej tylko straży na szczęście, gdyż jest ich tylko czterech. Czy znasz dobrze to miejsce?
— Tak — odrzekł Wiliams.
— To bądźcie gotowi. Punktualnie o północy musimy być tam, ale bez koni. Podejdziemy i zaskoczymy ich tak, że zabraknie im czasu pomyśleć o obronie.
Zacny kapitan nie znał nas przecież tak dokładnie, jak sądził, gdyż byłby wydał zupełnie inne zarządzenia. Na preryi zdarza się tak samo jak w cywilizowanych krajach skłonność do przesady, która robi „z muchy słonia“, jak się to zwykle powiada. Jeśli się myśliwiec raz lub dwa razy postawi dzielnie do swoich wrogów, a w dodatku zdoła bystrość swoją zaznaczyć, to głoszą o nim od obozu do obozu, wszędzie coś dodadzą, aż wkońcu zostaje on bohaterem, a imię jego działa prawie tak samo jak jego broń. Ja dostałem dopiero co nawet strzelbę od dyabła, a tem cudownem narzędziem był mój zwykły sztuciec, z którego mogłem dwadzieścia pięć razy wystrzelić.
— Gdzie jest Patrik z tamtymi? — zapytał dowódca.
— Udał się do Head Pik, by tam poczekać na ojca, jak ci o tem sam doniósł. Przy tej sposobności zabierze się do tych trzech kupców, którzy mają broń bardzo ładną i wiozą z sobą dużo pieniędzy.
— Przyśle mi więc zdobycz?
— Przez dwu ludzi, a trzeciego weźmie z sobą.
— Najlepsze strzelby zabierzemy obydwu myśliwcom. Słyszałem, że z Sans-eara strzelby można strzelać na odległość tysiąca dwustu kroków.
Wtem zabrzmiało z oddali szczekanie psa preryowego. Był to znak źle obrany, gdyż w tych stronach nie żyły te zwierzęta.
— Antonio nadchodzi z palami, które potem ma zanieść na Estaccado — rzekł kapitan. — Niech ich tam nie składa, lecz wejdzie tutaj. Od kiedy ci westmani znajdują się w naszem pobliżu, musimy rozwinąć czujność zdwojoną.
Słowa te upewniły mnie już całkiem, że mamy do czynienia z dobrze zorganizowaną bandą palowców, a na ukryte pod skórami przedmioty składały się niezawodnie nagromadzone tutaj łupy, dawniej własność ludzi, którzy te straty jeszcze życiem przypieczętować musieli.
W tej chwili rozchyliła się tuż przedemną ściana zarośli, utworzona tylko ze zwisających powoi, dzięki czemu łatwo mogła się podnosić. Przez otwór wjechało trzech jeźdźców, których konie wlokły za sobą znaczną ilość tyk, przymocowanych rzemieniami po obu stronach siodeł na wzór Indyańskich tyk namiotowych.
Przybycie tych ludzi zaprzątnęło tak dalece uwagę obecnych, że ja mogłem się cofnąć wygodnie. Przedtem jednak postarałem się o dowód, że tam byłem. Oto dowódca złożył był za sobą pas z nożem i dwoma okutymi mosiądzem pistoletami tak, że jednego z nich mogłem ręką dosięgnąć. Zabrałem więc pistolet i zacząłem powoli czołgać się wstecz, zacierając za sobą cal po calu ślady. To samo uczyniłem także poza ścianą zarośli, poczem przemknąłem szybko przez polanę i wpadłem znowu w zarośla. Stąd posuwałem się dalej wstecz na palcach rąk i nóg, aby trop zniszczyć za sobą, dopóki nie oddaliłem się na tyle, że mogłem już w wyprostowanej postawie powrócić do mego konia. Odwiązawszy go, objechałem takim łukiem, że stakemani nie mogli odkryć mojej obecności.
Kiedy przybyłem do towarzyszy, zaczął już mrok zapadać. Zauważyłem po ich minach, że się już o mnie niepokoili i z niecierpliwością oczekiwali mojego powrotu.
— Przyjść massa Charley! — zawołał Bob tonem, w którym odczułem niemały stopień przywiązania do mej osoby. — O, Bob być w strachu i wszyscy o massa Charley!
Tamci byli mniej sangwiniczni. Kazali mi usiąść obok siebie, a potem Sam zapytał:
— No?
— Kupcy będą zabici!
— Przypuszczałem to! Ci wojażerowie, a w rzeczywistości stakemani, zmienili kierunek i napadną w nocy na swe ofiary, jeśli nie uczynili tego jeszcze za dnia.
— Zgadnij, kto był ten Meercroft!
— Słyszałeś już nie raz odemnie, że chętniej borykam się z niedźwiedziem, niż odgaduję coś, co można mi zaraz powiedzieć!
— Nazwisko Meercroft było fałszywe, a...
— Nie byłbym też na tyle głupim, żebym wierzył.
— A — skończyłem przerwane zdanie — ten człowiek nazywa się Patrik Morgan!
— Pa...trik... Mor...gan...! — zawołał Sam poraz pierwszy, od kiedy go znałem, z miną wielkiego zmartwienia. — Patrik Morgan! Czy to być może? O Samie Hawerfield, ty stary coonie[32], jaki z ciebie osioł! Masz tego łotra już pomiędzy palcami, jesteś szeryfem w sądzie nad nim i puszczasz go znowu wolno! Charley, czy wiesz pewnie, że to jest on?
— Nawet bardzo dokładnie. Pojmuję już teraz, dlaczego wydał mi się tak znanym: on podobny do ojca.
— Ali right! Teraz mi się rozjaśnia! Z tego samego powodu przyszło mnie także na myśl, że go już gdzieś widziałem. Gdzie on jest? Przypuszczam, że nie zdoła nam umknąć!
— Zamorduje owych trzech kupców, a potem uda się tylko z jednym towarzyszem do Skettel Pik i Head Pik, aby tam spotkać się z ojcem.
— W takim razie ruszamy za nim!
— Stój, Samie! Wieczór już zapada, nie zobaczymy więc jego śladów, a oprócz tego musimy się przygotować na zaszczytne odwiedziny.
— Odwiedziny? Któż tu przyjdzie?
— Ten Patrik jest członkiem bandy stakemanów, którzy opodal mają swój obóz. Ich dowódca, Meksykanin, którego nazywają kapitanem, odbył niewątpliwie pod starym Florimontem wcale niezłą szkołę. Podsłuchałem tych rozbójników, gdy Wiliams opowiadał im o naszej przygodzie. Chcą na nas uderzyć punktualnie o północy.
— Przypuszczają więc, że tu zostaniemy?
— Istotnie.
— Well, w takim razie niech się spełni ich życzenie, gdyż teraz dopiero zatrzymamy się naprawdę i powitamy ich serdecznem good evening! Ilu ich jest?
— Dwudziestu jeden.
— To trochę za dużo na nas czterech! Wobec tego ja radzę zrobić tak: Zapalmy ognisko, poukładajmy dokoła nasze bluzy, żeby je te łotry wzięły za nas, sami zaś ustawmy się nieco dalej, żeby napastnicy weszli pomiędzy nas a płomienie. W ten sposób będziemy mieli dobry cel.
— To dobry plan — oświadczył Bernard — i zdaniem mojem jedyny, jaki się da wykonać w naszem położeniu.
— Pięknie! W takim razie poszukajmy zaraz materyału na ognisko, zanim całkiem się ściemni — rzekł Sam, powstając.
— Siedź! — odrzekłem na to ja. — Czy sądzisz rzeczywiście, że w ten sposób możemy stanąć do walki z dwudziestu jeden ludźmi.
— Czemu nie? Uciekną zaraz po pierwszych strzałach, bo nie będą wiedzieli, kogo mają za sobą.
— A jeżeli ten capitano jest na tyle mądry, że zrozumie nasz podstęp? Wtedy czeka nas ciężka przeprawa, w której wyginiemy pomimo oporu.
— Na podobne rzeczy powinien być myśliwiec zawsze przygotowany!
— W takim razie musiałbyś także wyrzec się schwytania obydwu Morganów!
— Behold, to słuszne! Z twoich słów widać, że najchętniej zabrałbyś się stąd pocichu i nie zaczepiał tych rabusiów. Tymczasem takiego kroku nie usprawiedliwilibyśmy ani wobec Boga, ani wobec tych wszystkich zacnych ludzi, którzy podróżują przez Estaccado!
— Pojmujesz moje zapatrywanie w tej sprawie całkiem błędnie. Ja mam inny plan, i zdaje mi się, że lepszy.
— No, jaki?
— Wpaść na ich hide-spot[33] i zabrać im konie oraz zapasy, gdy oni nas tutaj będą szukali.
— Good lack, to prawda! Ale mówisz o uprowadzeniu koni. Czy chcą na nas uderzyć pieszo?
— Właśnie. Z tego też wnoszę, że opuszczą swoją kryjówkę na dwie godziny przed północą, gdyż tyle czasu będą potrzebowali, aby się tu dostać.
— Czy tylko nie zawiodą cię twoje rachuby?
— Niema obawy! Czekając tutaj na nich, narażamy na niebezpieczeństwo nasze życie, jeśli zaś zabierzemy im żywność, amunicyę i konie, to przynajmniej przez dłuższy czas nie będą mogli uprawiać swego rzemiosła, a my nie wydamy nawet jednego strzału.
— Oni zostawią pewnie kogoś na straży!
— Znam miejsce, na któremby się strażnik w danym razie znajdował.
— Pomyśl, że będą nas ścigali!
— To samo uczyniliby niezawodnie, gdybyśmy tu na nich zaczekali, a wtedy dopiero musielibyśmy umykać.
— Masz niestety słuszność! Kiedy więc ruszamy?
— Za kwadrans będzie już zupełnie ciemno. O tej porze się wybierzemy.
— O to być pięknie! — rzekł murzyn. — Bob jechać razem i wziąć wszystkie rzeczy, jakie leżeć u zbójców. To lepiej, niż zostać i zastrzelić Boba!
Tymczasem noc zaległa okolicę, że było widać zaledwie o kilka kroków. Wyjechaliśmy więc, ja na czele, a reszta za mną wzorem Indyan jeden za drugim.
Oczywiście nie puściliśmy się prosto do kryjówki, lecz zatoczyliśmy jak największe koło, po którem dostaliśmy się na miejsce w zaroślach, oddalone może o milę angielską od obozu stakemanów. Przywiązaliśmy tu konie i udaliśmy się pieszo ku kryjówce. Chociaż zarówno Marshall jak i murzyn nie mieli wielkiej wprawy w skradaniu się, mimoto dotarliśmy niepostrzeżenie na skraj polany wprost naprzeciwko zarośli, w których przedtem leżała warta.
Światło nad obozem dowodziło, że płonęło ognisko, a przynajmniej pochodnia, dokoła nas jednak było tak ciemno, że mogłem bez obawy przejść przez polanę w wyprostowanej postawie. Odnalazłem szczęśliwie to miejsce, z którego podsłuchałem był poprzednią rozmowę, a przecisnąwszy się pomiędzy korzeniami, ujrzałem wszystkich, jak stali w pełnem uzbrojeniu gotowi do drogi.
— Gdybyśmy byli znaleźli choć najmniejszy ślad, to należałoby przypuścić, że jeden z tych dwu myśliwców był tutaj, żeby nas podsłuchać. Gdzie się podział ten pistolet? Może zgubiłem go podczas jazdy dziś rano i nie zauważyłem tego, odkładając pas. Hoblyn, czy widziałeś rzeczywiście ich wszystkich czterech, siedzących razem?
— Wszystkich czterech! Było trzech białych, a jeden czarny, a ich konie, z których jeden nie miał ogona i wyglądał jak kozioł bez rogów, pasły się obok.
— To stara klacz Sans-eara, sławna, jak on sam. Oczywiście nie dostrzegli ciebie?
— Nie. Podjechałem z Wiliamsem tylko na taką odległość, na jaką pozwalał wzgląd na nasze bezpieczeństwo i poczołgałem się potem po ziemi, dopóki nie zobaczyłem dobrze wszystkiego.
Uczeń Florimonta był więc na tyle rozsądny, że wysłał patrol naprzeciw. Szczęściem stało się to wówczas, kiedy ja już byłem znowu razem z przyjaciółmi.
— W takim razie wszystko dobrze pójdzie! Ty Wiliams, jesteś znużony i zostaniesz tutaj, a ty Hoblyn obejmiesz wartę na drodze. Reszta naprzód za mną!
Przy świetle niezbyt jasno płonącego ognia zobaczyłem, jak otwarto wejście. Dziewiętnastu ludzi opuściło kryjówkę, a dwaj wymienieni zostali. Jeszcze nie wszyscy zniknęli byli na ścieżce, kiedy ja znów znalazłem się obok Sama.
— Jak tam, Charley? Zdaje mi się, że oni wyruszają!
— Tak. Dwu zostało w domu, jeden jako straż na drodze, a Wiliams w samej kryjówce. Ten drugi nie jest uzbrojony, ale strażnik ma już strzelbę w ręku. Teraz nie zaczniemy jeszcze na wypadek, gdyby zapomniawszy co, powrócili. Ale przygotujmy się tymczasem. Chodź, Samie! Wy dwaj zostaniecie tutaj, dopóki was nie zawołamy, lub nie przyjdziemy po was!
Po tem zarządzeniu podeszliśmy aż do drogi. Tam staliśmy z dziesięć minut, zanim się ukazał strażnik, który widocznie nie obawiał się ani trochę o swoje bezpieczeństwo, gdyż szedł tak powoli i swobodnie, że może po upływie kwadransa zbliżył się do nas. Teraz było już pewnem, że nikt nie wróci, przeto należało nie zwlekać.
Ja przycisnąłem się z jednej, a Sam z drugiej strony do krzaka. W chwili, gdy strażnik znalazł się pomiędzy nami, pochwycił go Sam za gardło. Ja oderwałem od bluzy jego dużą szmatę, zwinąłem ją w kłąb i wcisnąłem między zęby. Następnie własnem jego lassem skrępowaliśmy mu ręce i nogi i w tym stanie przywiązali do krzaku.
Potem udaliśmy się do wejścia, gdzie ja odsunąłem trochę na bok gałęzie dzikiego chmielu. Wiliams siedział przy ogniu i piekł kawałek mięsa. Był zwrócony do mnie plecyma, dzięki czemu mogłem się do niego zbliżyć niepostrzeżenie.
— Trzymajcie wyżej, master Wiliams, bo przypalicie! — odezwałem się nagle.
Stakeman odwrócił się, a skoro mnie poznał, wprost nie mógł się ruszyć z miejsca.
— Dobry wieczór! Omal że nie zapomniałem przywitać się z wami, a gentlemanom waszego pokroju należy się nie byle jaka grzeczność.
— Old... Old... Shat... Shatterhand! — wyjąkał, wytrzeszczając na mnie oczy. — Czego tu chcecie?
— Muszę oddać kapitanowi pistolet, który dzisiaj zabrałem, kiedyście mu opowiadali o swojej przygodzie.
Wiiiams skurczył jedną nogę, jak gdyby próbował się podnieść i oglądnął się, czy może dosięgnąć strzelby, przy nim bowiem tylko nóż leżał.
— Siedźcie spokojnie, master, bo za najmniejszy ruch zapłacicie życiem. Po pierwsze: mam nabity pistolet waszego kapitana, a powtóre: wystarczy wam spojrzeć ku wejściu, aby zobaczyć, że jest tu nas więcej!
Stakeman obrócił się i dostrzegł Sama, który mierzył do niego z rusznicy.
— Thunder-storm... jestem zgubiony!
— Może jeszcze nie, jeśli będziecie posłuszni. Bernard, Bob, do mnie!
Na ten okrzyk ukazali się wezwani w wejściu.
— Przy siodłach wiszą lassa, Bobie. Weź jedno i zwiąż tego człowieka!
— O wszystkie piekła! Żywcem mnie już drugi raz nie pochwycicie!
Z temi słowy pchnął się palowiec własnym nożem w serce i padł na ziemię.
— Boże, bądź miłościw jego duszy! — rzekłem.
— Na sumieniu tego łotra ciąży może więcej niż sto żyć ludzkich — odezwał się Sam ponuro. — Nigdy jeszcze nóż nie trafił właściwiej, jak tym razem w tego człowieka.
— On siebie sam osądził — odparłem. — Dobrze, że my nie musieliśmy tego uczynić.
Następnie wysłałem Boba po Hoblyna, który też niebawem leżał przed nami na ziemi. Gdy mu wyjęto z ust knebel, odetchnął głęboko i ciężko i pełen przerażenia utkwił wzrok na zwłokach towarzysza rozbojów.
— Zginiesz tak, jak ten, jeśli nam nie dasz żądanych wyjaśnień.
— Powiem wszystko! — przyrzekł wylękły rabuś.
— Gdzie złoto schowane?
— Zakopane za workami z mąką.
Pozdejmowaliśmy skóry i zaczęliśmy badać zapasy. Było tam poprostu mnóstwo tego wszystkiego, co kiedykolwiek przewożono przez Estaccado. Broń wszelkiego rodzaju, proch, ołów, naboje, lassa, siodła, worki, koce, zupełne ubrania myśliwskie, sukna i calico, ozdoby, nieprawdziwe korale i sznury pereł, noszone z upodobaniem przez Indyanki, towary szmuklerskie, różne narzędzia, oraz wiele puszek pełnych pemmikanu[34], wielka ilość innych środków żywności, a po wszystkiem poznać było, że pochodziło z grabieży.
Bob rzucał dokoła siebie workami, jak gdyby to były kapciuchy z tytoniem. Marshall wyszukał między narzędziami motykę i łopatę. Wzięto się do kopania i niebawem wydobyto tyle piasku złotego i ziarnek, że można było dobrze konia tem objuczyć.
Zgroza mnie zdjęła na myśl, ilu biednych poszukiwaczy złota musiało zginąć, zanim nagromadzono tu taką ilość deadly dust[35], który słusznie zasługuje na to miano. Powracający poszukiwacze przynoszą z sobą nie wiele tego do ojczyzny i zmieniają owoce swojej pracy na przekazy i kwity depozytowe, albo na papierowe pieniądze. Pomordowani mieli niezawodnie te papiery przy sobie. Gdzie się więc teraz mogły znajdować?
— Gdzie są pieniądze i papiery, które zabraliście ograbionym? — zapytałem Hoblyna.
— W kryjówce, daleko stąd. Kapitan nie chciał ich tu przechowywać, gdyż należeli do naszego towarzystwa członkowie, którym nie ufał.
— Więc tylko on wie o tej kryjówce?
— On i porucznik.
— Kto jest porucznikiem?
— Patrik Morgan.
Teraz błysnęła mi przez głowę myśl. „Wzbogacimy się w każdym razie,“ pisał ten człowiek do ojca. Czyżby zamierzał zdradzić swego towarzysza?
— Czy nie potrafisz określić, gdzie mniej więcej może być ta kryjówka?
— Nie. Przypuszczam, że kapitan nie dowierza porucznikowi, który odjechał dzisiaj z jeszcze jednym do Head Pik nad Rio Pecos. Jutro miałem ja z dwoma jeszcze ludźmi udać się za nim, żeby go śledzić.
— Ach! Wobec tego kapitan opisał ci to miejsce całkiem dokładnie?
Zapytany milczał z zakłopotaniem.
— Powiedz prawdę! W przeciwnym bowiem razie zginiesz! Jeśli zaś nie skłamiesz, to dostąpisz łaski, chociaż wszyscy zasłużyliście na stryczek.
— Dobrze się domyślacie, sir!
— Które to miejsce?
— Polecono mi natychmiast po odjeździe stąd odszukać je i zastrzelić porucznika, gdyby się tam zbliżył. To mała dolinka, którą znam bardzo dokładnie, ponieważ raz już tam byłem. Opis nie na wieleby wam się przydał, gdyż mimo to nie zdołalibyście jej znaleźć.
— Czy kapitan oznaczył ci tylko dolinkę, czy też wymienił jaki punkt szczególniejszy?
— Punktu nie podał, kazał tylko ukryć się i posłać porucznikowi kulę w łeb, gdyby wszedł na dolinkę.
— To mi wystarcza. Darowuję ci życie, oczywiście pod tym warunkiem, że zaprowadzisz nas do tej doliny.
— Owszem, dopełnię tego warunku.
— Zapamiętaj sobie jednak, że pożegnasz się ze światem, jeślibyś usiłował nas oszukać. Teraz pojedziesz z nami nie jako wolny, lecz jako jeniec.
— Well! — rzekł Sam. — Wobec tego byłoby ukończone nasze badanie tutaj. Co dalej?
— Zabierzemy z sobą tylko złoto i przedmioty dla nas potrzebne, jak: broń, amunicyę, tytoń i żywność, oraz kilka drobnostek na podarunki dla Indyan na wypadek, gdybyśmy się z nimi spotkali. Wy wybierajcie, a ja przypatrzę się tymczasem koniom.
Odrazu wpadły mi w oko cztery krępe michigańskie kłusaki, które doskonale nadawały się do dźwigania ciężarów. Oprócz tych mogły się nam przydać dzięki swoim zaletom jeszcze tylko trzy mustangi. Dwa z nich przeznaczyłem dla Bernarda i Boba, którzy jechali dotąd na lichych człapakach, a na jednego miał wsiąść Hoblyn.
Siodła juczne, podobne do tych, jakie noszą muły, znalazły się także. Po jednem więc przywiązałem do każdego kłusaka. Następnie owinięto w koce to wszystko, co mieliśmy z sobą zabrać, a tak powstało ośm pakunków, po dwa na jednego konia. Resztę przedmiotów ułożyliśmy w wielki stos, umieściwszy na tem miejscu poprzednio proch, któregośmy nie potrzebowali, oraz wszystkie łatwo zapalne materyały.
— Co zrobimy z tamtymi końmi? — zapytał Sam.
— Bob rozpęta je i wypędzi na preryę. Nie jest to wprawdzie rozumny sposób pozbawienia stakemanów ich wierzchowców, ale żal mi zabijać niewinne zwierzęta. Ty prowadź orszak, a ja zostanę i podpalę stos.
— Czemu nie mamy uczynić tego zaraz? — spytał mnie Marshall.
— Ogień będzie widoczny zdaleka. Stakemani, nie znalazłszy nas w naszym obozie, wrócą czemprędzej i mogliby nas pomimo ciemności doścignąć. Lepiej zatem będzie, jeśli wy odjedziecie dość daleko, a ja dopędzę was wkrótce na moim koniu.
— Well, to słuszne, Charley, a więc naprzód, boys! — zawołał Sam i ruszył przodem, prowadząc za cugle jednego z koni jucznych; za nim poszły trzy inne, a Bernard i Bob zamykali mały orszak, wiodąc między sobą przywiązanego do konia Hoblyna. Ja stanąłem przy swoim koniu i zaczekałem, aż ucichł odgłos kopyt wierzchowców moich towarzyszy, wreszcie po upływie jeszcze jednego kwadransu, nie chcąc dłużej zwlekać, bo stakemani mogli mię zaskoczyć niespodziewanie, wszedłem znów do kryjówki, by stos podpalić.
Z podartego koca sporządziliśmy przedtem rodzaj lontu, ażeby go można było zapalić i usunąć się z tego miejsca, zanimby płomień doszedł do prochu. Należało się także spodziewać wybuchu, ponieważ włożyliśmy byli do koca mnóstwo naboi. Zapaliwszy więc lont, wziąłem konia za cugle i wyprowadziłem ścieżką na preryę. Przy ostatnich zaroślach wskoczyłem na siodło. Wtem dał się słyszeć straszny huk i trzask. To dowodziło, że ogień dosięgnął zawiniętych w kocu naboi. Ścisnąłem konia ostrogami i odjechałem tak szybko, jak na to ciemność pozwalała, aby się wydostać z kręgu światła płonącej kryjówki. Ogień pochłonął całe mienie stakemanów, zagrabione nieszczęśliwym podróżnym Estaccada.



ROZDZIAŁ III.
Pośród Komanczów.

Gdzie się stykają obszary: Teksasu, Arizony i Nowego Meksyku, a zatem nad dopływami rzeki Rio Grande del Norte, wznoszą się góry Sierra de los Organos, Rianca i Guadelupe i tworzą kraj, pełen dzikich, przecinających się bezładnie pasm górskich. Występują one na widnokręgu bądź jako olbrzymie nagie baszty, bądź pokrywają je gęste dziewicze bory, a tu i ówdzie poprzerzynane są albo kenionami o prawie prostopadłych ścianach, albo łagodnie opadającemi dolinami, które tak wyglądają, jak gdyby od swojego powstania były odcięte od świata zewnętrznego. A mimo to przenosi wiatr pył kwiatowy i nasiona przez te grzbiety i granie, dzięki czemu rozwija się tam roślinność, mimo to błądzi po skałach czarny i szary niedźwiedź, szukający w nich samotności, mimo to znalazł tu dziki bizon kilka przesmyków, którymi w trzodach, liczących tysiące sztuk, przeciska się podczas swoich wiosennych i jesiennych wędrówek, mimo to zjawiają się tutaj białe i miedziano-barwne postaci, tak dzikie jak te okolice, a gdy znikną, nikt nie wie, dlaczego tu były, gdyż chropawe kamienne olbrzymy są nieme, milczy puszcza dziewicza, a człowiek nie rozumie dotąd mowy zwierząt.
Tu zachodzi odważny myśliwiec, zdany tylko na siebie i swoją strzelbę, zapędza się zbieg, popadłszy w zatarg z cywilizacyą, zakrada się Indyanin, wypowiadający wojnę całemu światu, ponieważ cały świat stara się jego zniszczyć. W tych okolicach wychyla się z pomiędzy gałęzi czapka futrzana trapera, to znowu szeroki sombrero[36] Meksykanina, to wreszcie kłąb czupryny dzikiego. Czego oni chcą tutaj? Co ich gna między te zamknięte wyżyny? Na to istnieje tylko jedna odpowiedź: wrogie usposobienie względem ludzi i zwierząt, walka o byt, który nie zawsze można nazwać godnym tej walki.
W dole na równinie stykają się z sobą krainy Apaczów i Komanczów, a na tem pograniczu dokonywują się bohaterstwa, o których milczy historya. Z powodu starć tych wojowniczych ludów udaje się w góry niejeden rozbity oddział i musi walczyć tu stopa za stopą z potęgami, których pokonanie wydaje się niemożliwością.
Rio Pecos wytryska w Sierra Jumanes, płynie z początku w kierunku południowo wschodnim, a wchodząc potem w Sierra Rianca, zwraca się wprost na południe. Opuszczając to pasmo, zakreśla na zachód wielki łuk, ujęty po prawej i lewej stronie przez góry, które odstępują od siebie po obu brzegach na tyle, że wzdłuż rzeki ciągnie się to szerszy to węższy pas preryi, pokryty bujną trawą, niknącą dopiero w borze, który spływa ze wzgórz.
Jest to wysoce niebezpieczny teren. W prawie nieprzerwanych ścianach gór mało gdzie przebija się szczelina lub parów, a kto tu spotka się z wrogiem, nie zdoła go wyminąć, jeśli nie zechce zostawić konia, bez którego zginąłby może tak samo.
Dostaliśmy się do tej doliny, którą już dawniej raz przejeżdżałem, jednakże w liczniejszem i pewniejszem towarzystwie. Teraz było nas tylko czterech, a siły nasze osłabiała konieczność pilnowania jeńca, który wprawdzie okazywał nadzwyczajne posłuszeństwo, ale bardzo łatwo mógł chować zdradę w sercu.
Jechał on w środku obok Boba. Sam prowadził pochód, a ja z Marshallem, który dzielnie się trzymał podczas całej drogi, zamykałem orszak.
Uciążliwość podróży zwiększała jeszcze ta okoliczność, że jakkolwiek to była połowa sierpnia, mimo to przez większą część doby dokuczał nam chłód, gdyż słońce zapadało poza ciemne wzgórza zaraz po południu. Nic też dziwnego, że dość rzadko zrzucaliśmy z siebie koce.
Hoblyn jechał ciągle pomiędzy nami wolno, a wiązaliśmy go tylko na noc. Za prawdziwość wiadomości, których nam udzielał, ręczył swojem życiem. Pewnego dnia przed południem zapytał mnie Marshall:
— Czy daleko jeszcze do Skettel Pik i Head Pik?
— Jutro może dotarlibyśmy do gór, jeślibyśmy nie musieli przedtem zboczyć na prawo, co Hoblyn uważa za konieczne.
— Czy nie byłoby lepiej udać się pierwej w góry w celu odszukania Freda Morgana?
— To właśnie byłoby nieodpowiednie, gdyż mógłby nas spostrzec. On niezawodnie tam już jest, wszak dzisiaj mamy czternastego sierpnia. Sądzę jednak, że Patrik pojechał do doliny, a gdzie będzie syn, tam znajdzie się pewnie i ojciec. Zresztą Patrik może być tylko o kilka godzin drogi przed nami, ciągle bowiem następowaliśmy mu na pięty. Dzisiaj w nocy obozował stąd o sześć mil, a jeśli z nami równocześnie, to znaczy z brzaskiem dnia, wyruszył, to będzie o trzy godziny drogi dalej od nas.
— Have care! — zawołał w tej chwili Sam na przodzie. — Tam na skraju lasu leży na ziemi jeszcze zielona gałązka, którą niewątpliwie niedawno odłamano, co wskazywałoby na to, że ktoś tu był na krótko przed nami.
Podjechawszy bliżej, zsiedliśmy z koni. Sam podniósł z ziemi gałązkę i po oglądnięciu podał mnie, mówiąc:
— Przypatrz się jej naprzykład, Charley!
— Hm, założyłbym się, że zerwano ją zaledwie przed godziną!
— Ja taksamo myślę.
Teraz ja się pochyliłem ku ziemi.
— Dwaj ludzie. Popatrz!
Wyjąłem z kieszeni dwa patyczki, którem sobie był przyciął podług śladów stóp, zbadanych na miejscu obozu Patrika.
— To oni; miara zgadza się zupełnie! Nie możemy jechać dalej, Samie.
— Masz słuszność. On nie powinien zauważyć, że jedzie ktoś za nim. Ale skoro ci rabusie zsiadali tutaj z koni, to chyba nie bez jakiegoś zamiaru. Tam konie ich skopały piasek nogami, a ślady stóp prowadzą w las. Zobaczmy!
Kazaliśmy tamtym trzem zaczekać, a sami weszliśmy po śladach do lasu. Po przebyciu nieznacznej przestrzeni Sam, idący przodem, przystanął, albowiem tuż przed nim ziemia była stratowana, a powłoka mchu rozluźniona, co wyglądało tak, jak gdyby pod nią kopano, a potem położono ją na dawnem miejscu. Pochyliwszy się, odsunąłem mech.
— Motyka! — rzekł Sam.
— Rzeczywiście! — potwierdziłem ja, zaskoczony tem niespodzianie. — Tu leżała motyka.
Pod mchem ukazał się całkiem dokładny odcisk motyki.
— Oni zabrali ją z sobą, ale skąd się ona tutaj wzięła? — zapytał Sam.
— Na to bardzo łatwo odpowiedzieć. Gdy kapitan z porucznikiem, zakopawszy swój skarb, opuścili dolinkę, pozbyli się motyki, ponieważ im w drodze przeszkadzała. Zapewne znajdziemy na skrajnych drzewach jakiś znak, zrobiony na wypadek powrotu, gdyż motyki musianoby użyć przy wydobywaniu skarbu z ziemi.
Przykrywszy ślad mchem napowrót, powróciłem, aby się drzewom przypatrzyć i rzeczywiście na dwóch drzewach po obu stronach tropu zobaczyłem ślady trzech nacięć, jednego nad drugiem, a oprócz tego odłamano u obu drzew po trzy dolne gałęzie.
— O czem to świadczy, Charley? Jak sądzisz? — zapytał mnie Sans-ear.
— To nietrudno odgadnąć. On rzeczywiście zamierza udać się na dolinkę.
— Trzeba koniecznie dostać się tam przed nim. Zachodzi tylko pytanie, czy on skieruje się prosto tam, czy pierwej ojca odszuka.
— O tem zaraz się dowiemy.
W tym celu zwróciłem się do Hoblyna z pytaniem:
— Czy daleko jeszcze tam, gdzie droga od rzeki skręca do dolinki?
— Najwyżej dwie godziny drogi, jeśli sobie dobrze przypominam.
— Jedźmy więc tam. Jeśli Patrik obrał tę drogę, to podążył wprost do kryjówki, jeśli zaś zachowa nadal teraźniejszy kierunek, to chce widocznie pierwej pójść po ojca. My zastosujemy się do tego, co on zrobił! Zresztą niewątpliwie długo tu bawili, skoro jest zaledwie o godzinę drogi przed nami. Z tego powodu należałoby trochę zaczekać, by nas nie spostrzegł, gdyby się z jakiejkolwiek przyczyny zatrzymał.
— All right, Charley! Posłuchamy twej rady. Lecz nie bądźmy tacy nieostrożni jak on i nie zostawiajmy koni na otwartem miejscu. Zaprowadźcie je między drzewa i weźcie co z torb do jedzenia, gdyż ja naprzykład nie miałem nic w zębach od wschodu słońca.
Postąpiliśmy podług jego wskazówki i ułożyliśmy się na mchu. Wtem krzyknął Hoblyn z lekka, wskazując ręką pomiędzy drzewa:
— Popatrzcie tam do parowu, panowie! Wydało mi się, że zobaczyłem na jego najwyższym punkcie coś błyszczącego, podobnego do ostrza włóczni.
— To nie może być! — odrzekł Sam — Ktoby potrafił na taką odległość spostrzec koniec włóczni?
— Niemożliwem to nie jest — odpowiedziałem ja — zwłaszcza, jeśli wzrok spocznie przypadkiem na tym właśnie punkcie, w którym się przedmiot znajduje. Takie włócznie jednak noszą tylko Indyanie, musieliby więc...
W tej chwili ujrzałem także ja błysk najpierw w górze, a potem nieco niżej.
— Słuchajcie, ludzie — zawołałem — to mogą być tylko Indyanie! Szczęście nasze, że wleźliśmy tu w zarośla. Gdybyśmy dalej byli pojechali, byliby nas niewątpliwie dostrzegli, ponieważ mamy słońce naprzeciw siebie.
Wydobyłem lunetę i zwróciłem ją na parów. Widok, który się przedstawił moim oczom, zaniepokoił mię w wysokim stopniu.
— Przypatrz się, Samie, lepiej tym ruchom! — rzekłem, podając szkła jemu. — Jest ich przynajmniej stupięćdziesięciu.
Sam przyłożył dalekowidz do oka, poczem wręczył go Bernardowi.
— Zobaczcie i wy raz czerwonoskórych, master Marshall! Czy mieliście już kiedy do czynienia z Komanczami?
— Nie. Czy to są oni?
— Tak. W tej okolicy możnaby się także spodziewać Apaczów, oni jednak noszą inaczej czupryny, aniżeli ci, którzy nadchodzą. Czy widzicie czerwone i błękitne farby, któremi pomalowali sobie facyaty? To znak pewny, że są na drodze wojennej. Dla tego wypolerowali tak groty włóczni, a we wszystkich kołczanach tkwią zatrute strzały, o których dziś naprzykład nie chciałbym nic słyszeć. Coby było, Charley, gdyby tędy przeszli?
— Spostrzegliby nas niezawodnie.
— Żebyśmy tak mogli wyjść z zarośli, usunąć tę gałązkę i nasze ślady pozacierać! Ale to będzie trudno!
— To nie przydałoby się też na nic, gdyż dalej w górze zobaczyliby nasz trop i doszliby po nim aż tutaj.
— To pewna, ale przynajmniej zyskalibyśmy czas na to, żeby stąd wyruszyć i salwować się, zanim powrócą.
— To prawda. Ślady kopyt są zaraz tutaj na skraju. Może się to da zrobić bez opuszczenia naszej kryjówki.
Za mną stał zeschły, cienki świerk. Odciąwszy go, jak wędką przyciągnąłem nim gałązkę. Następnie poszukałem suchych szpilek, a wziąwszy garść, posypałem niemi ślady, które co prawda tak były lekkie, że mogło je zauważyć tylko bystre oko Indyanina.
— Ciekaw jestem, czy to co pomoże, Charley! Mnie nie wywiódłbyś tem w pole.
— O ile?
— Czy klon ma sosnowe szpilki?
Rzeczywiście tuż nad śladami kopyt stał klon, ale na to nie można już było poradzić tembardziej, że całą naszą uwagę zajęli byli Indyanie, którzy doszedłszy do dolnej części parowu, zatrzymali się tam i wysłali kilku wojowników na zwiady.
— Heigh-dey, nie idą tutaj! — zawołał Sam z radością.
— Z czego o tem wnosicie? — zapytał Bernard.
— Wytłómacz mu to, Charley, ponieważ ty grasz wobec niego rolę nauczyciela!
— To bardzo proste. Z tych trzech wywiadowców dwaj jadą wzdłuż wzgórza z biegiem rzeki, a jeden ku wodzie. Chcą się zatem przeprawić, lecz nie pójdą w górę rzeki, gdyż w takim razie nie przeszukiwaliby terenu ku dołowi, lecz ku górze. Ci dwaj mają zbadać to miejsce wedle śladów co do jego bezpieczeństwa, trzeci zaś, czy Pecos można tutaj przepłynąć.
Niebawem wrócili wszyscy trzej do czekających i widocznie przynieśli zadowalającą wiadomość, gdyż oddział ruszył wprost ku rzecze. Teraz mogliśmy ich policzyć gołem okiem, przyczem okazało się, że podałem poprzednio raczej zbyt małą, niż za wielką ich liczbę. Byli to sami młodzi i silni ludzie, którzy należeli prawdopodobnie do dwu plemion lub wsi, ponieważ prowadzili pochód dwaj dowódcy.
— Czy ci dwaj z orlemi piórami to wodzowie? — zapytał Bernard.
— Tak.
— Słyszałem, że wodzowie zawsze jeżdżą na siwkach.
— Na siwkach, hi! hi! hi! — zaśmiał się Sam.
— Fałszywie wam powiedziano, Bernardzie! — rzekłem. — W starym kraju zdarza się, że wódz jeździ na siwym koniu, ale tu nie. Indyanin nie lubi wogóle jasnych maści u konia i już na polowaniu nie może używać siwka, ponieważ biel odstrasza zwierzynę. Tylko w zimie, kiedy ta barwa na tle śniegu jest zarazem maską, dosiada czasem przy pewnych przedsięwzięciach siwego konia i narzuca na siebie białą opończę. Ja sam próbowałem już tego z dobrym skutkiem na Północy.
Tymczasem wszystkie konie weszły już były w wodę, a chociaż rzeka miała tu wielki spad, trzymały się przecież tak dzielnie, że wylądowały po drugiej stronie zaledwie o kilka łokci niżej.
Z prawdziwą ulgą na sercu odetchnęło całe nasze towarzystwo, gdyż niebezpieczeństwo groziło niemałe. Sam pogłaskał klacz swoją po szyi, mówiąc:
— Jak sądzisz, stara Tony? Co byłoby, gdyby czerwoni dzisiaj byli obcięli mnie uszy, a tobie ogon? Tak, tak, to się już dawniej stało! Lecz, Charley, co będzie naprzykład z Patrikiem i jego stakemanami? Wszak jego trop zobaczą Indyanie napewno!
— Nic mu nie zrobią — odrzekł Hoblyn.
— Nic? A to czemu?
— Bo go znają. To są Komancze z plemienia Rakurrojów. Kapitan i on palili z nimi fajkę pokoju, gdyż wiele z tego, co nam zostawało, sprzedawaliśmy im przeważnie.
— To źle, bo w takim razie gotów jeszcze coś z nimi wspólnie przedsięwziąć.
— Musimy cierpliwie przeczekać to wszystko, Samie — pocieszałem go. — Nie weźmie on ich chyba z sobą na dolinę. Z uprzejmości może spędzić z nimi kilka godzin, aby z wodzami wypalić kalumet, a potem znów będzie panem siebie.
Podszedłem na skraj lasu i wystawiłem głowę, ażeby wyjrzeć za dzikimi, którzy wtedy byli już za najbliższym zakrętem rzeki i zniknęli za górą. Zanim się odwróciłem, rzuciłem mimowolnie okiem w górę rzeki i schowałem głowę czemprędzej między gałęzie. Sam zauważył ten szybki ruch wywołany przestrachem i zapytał:
— Co tam? Czy z góry nadchodzą także Indyanie?
— Zdaje się, bo jeden stoi u wyjścia z górnego parowu.
Sans-ear miał jeszcze przy sobie lunetę i przyłożył ją do oka.
— Zounds, to prawda! Ale to tylko jeden, jeśli za nim więcej się nie kryje. Ale, co ja widzę! To Apacz naprzykład!
— Rzeczywiście?
— Tak i to wódz. Jego długie włosy zwisają aż na grzbiet konia. Teraz zjeżdża ku wodzie.
— Dajno mnie lunetę!
Lecz i przez szkło niestety nic już nie zobaczyłem, gdyż Indyanin znajdował się już w wodzie poza wyniosłością brzegu z tej strony.
— Wiesz, co tu się święci, Charley? Komancze nie przypuszczają, że ich ścigają Apacze, a ten wódz poszedł przodem, żeby ich mieć na oku. Dyabelnie mądrze sobie poczyna, gdyż nie trzymał się ich tropu, lecz obrał sobie drogę powyżej nich przez góry najbliższym wąwozem. Odstąpcie, bo ci hultaje cieszą się bystremi oczyma! On w każdym razie tędy przejdzie, pochwyćcie więc konie za nozdrza, bo przywykły parskać, gdy się zbliża Indyanin. Tylko u mojej Tony jest więcej oleju w głowie. No, cicho!
Nie mogliśmy go widzieć, jak zdążał ku nam, ponieważ znajdowaliśmy się na górnej części zakrętu doliny, ale już w kilka minut potem, jak Sam wypowiedział przestrogę, doleciał nas tętent konia.
Reszta towarzyszy cofnęła się, tylko ja położyłem się poza dość gęstym krzakiem. Indyanin jechał zwolna, patrząc uważnie na ziemię. Czyżby spostrzegł kilka zdeptanych źdźbeł trawy, lub jakie inne ślady? Widocznie tak było, bo nagle zatrzymał się naprzeciwko mnie i rzucił okiem na szpilki, które przedtem rozsiałem, wreszcie w jednej chwili stanął na ziemi z tomahawkiem w ręku, gdyż powziął podejrzenie.
— Ognia, Charley! — zakomenderował zcicha Sam.
Ja jednak równie szybko jak Indyanin z konia zeskoczył, przecisnąłem się przez krzaki ku niemu. Muskularna jego ręka zamierzyła się do straszliwego ciosu.
— Winnetou! Czy wielki wódz Apaczów chce zabić swojego brata?
Czerwony opuścił rękę, a ciemne jego oko zabłysło.
— Szarlih!
Z ust jego padło tylko to słowo, lecz w tonie tak radosnym, że dumny Indyanin wolałby był tę radość ukryć, aniżeli głośno objawić. Potem wziął mnie w ramiona i przycisnął do siebie. Ucieszony nadzwyczaj tem spotkaniem, zapytałem:
— Co mój brat robi tutaj nad rzeką Pecos?
On zaś zatknął za pas tomahawk i odparł:
— Te pchły, Komancze, opuścili swój obóz, aby Apaczom oddać krew swoją. Wielki Duch mówi, że Winnetou zabierze ich skalpy. A co sprowadza mego białego brata na tę dolinę? Wszak brat mój przed wielu miesiącami twierdził, że pojedzie znowu przez Wielką Wodę do wigwamu swojego ojca i swoich sióstr, a potem uda się na wielką pustynię, straszliwszą aniżeli Mapimi i Estaccado!
— Widziałem wigwam mojego ojca i byłem na Saharze, lecz duch sawanny wzywał mnie do siebie w świetle dnia i we śnie w nocy, dlatego usłuchałem jego głosu.
— Brat mój dobrze postąpił. Serce preryi jest wielkie i szerokie, ono zawiera w sobie życie i śmierć, a kto raz tętno jego poczuł, choć odejdzie, mimoto wróci zawsze. Howgh!
Wziął konia za uzdę i wszedł ze mną pod drzewa. Tu zobaczył moich towarzyszy, chociaż się ich nie spodziewał, gdyż go nie uprzedziłem o ich obecności. Mimoto nie okazał najmniejszego zdziwienia, a nawet zachował się tak, jak gdyby ich nie zauważył, bo sięgnąwszy ręką do torby przy siodle, wydobył fajkę i worek z tytoniem i usiadł z godnością na ziemi.
— Winnetou jeździł daleko na północ po świętą glinę do fajki, a Szarlih pierwszy z niej ze mną zapali.
— Dziś jeszcze inni wypuszczą z niej dym pokoju.
— Winnetou pali tylko z walecznymi mężami, w których sercu nie gnieździ się fałsz, na których ustach mieszka tylko prawda, lecz Winnetou wie, że jego biały brat wdaje się tylko z takimi ludźmi.
— Czy wielki wódz Apaczów słyszał co o dzielnym i rozumnym strzelcu Sans-earze?
— Winnetou zna go, lecz go jeszcze nie widział. Sans-ear jest chytry jak wąż, roztropny jak lis, a mężny jak jaguar; pije krew czerwonych ludzi i zaznacza ich zgony na kolbie swojej strzelby, lecz oni zamordowali mu żonę i dziecko. On zresztą zabija tylko złych. Widzę jego konia. Czemu on się nie zbliży, by wypalić z Winnetou fajkę pokoju?
Sam podniósł się i przystąpił, widocznie trochę zakłopotany obecnością człowieka, który znany był jako największy, najwaleczniejszy i najsprawiedliwszy wojownik preryi.
— Mój czerwony brat dobrze się wyraził; zabijam tylko złych, a dobrzy liczyć mogą na moją pomoc — rzekł tonem skromności.
Skinąłem także na Bernarda.
— Niechaj wódz Apaczów rzuci też jasnem okiem na tego wojownika, który był niedawno jeszcze bardzo bogaty, lecz za sprawą białych rabusiów stracił ojca, dyamenty i dolary. Morderca jest tu nad Rio Pecos i zginie z jego ręki.
— Winnetou jest jego bratem i pomoże mu schwytać mordercę ojca. Howgh!
To ostatnie słowo było u Winnetou zepewnieniem, którego zawsze dotrzymywał. Zyskałem więc dla Bernarda pomoc, o jakiej nawet nie marzyliśmy dotąd. Tymczasem Apacz napełnił już był sobie fajkę i zapalił. Wydmuchnąwszy dym po trzykroć ku niebu i ku ziemi, uczynił tosamo we wszystkie cztery strony świata, poczem podał kalumet mnie. Ja powtórzyłem to także i wręczyłem fajkę Samowi. Kiedy i Marshall zrobił swoje, wróciła fajka do rąk Winnetou. Następnie spytał się Sam Apacza:
— Czy mój czerwony brat ma w pobliżu wielu wojowników?
— Uff!
Było to u Winnetou zawsze okrzykiem zdziwienia, Sam nie znał jeszcze zwyczaju Apacza, a otrzymawszy w odpowiedzi tylko to słowo, sądził, że go źle zrozumiano. Dla tego jeszcze raz powtórzył:
— Pytałem, czy mój brat ma w pobliżu swoich wojowników?
— Uff! Niech mi mój biały brat powie, ilu niedźwiedzi potrzeba do stratowania tysiąca mrówek?
— Tylko jednego.
— A ilu krokodyli do pożarcia stu ropuch?
— Tylko jednego.
— A ilu wodzów Apaczów do zabicia tych much, Rakurrojów? Gdy Winnetou wykopie strzałę wojenną, nie bierze z sobą wojowników, lecz idzie sam. On nie jest wodzem jednego szczepu, lecz jest królem wszystkich Apaczów. Skoro wyciągnie rękę czy tu, czy tam, śpieszą tysiące wojowników pod jego rozkazy. Ma on wiele języków, które mu donoszą, co czynią synowie Komanczów i ma dość tomahawków i noży na wytępienie swoich wrogów.
Następnie zwrócił się do mnie:
— Mąż powinien tylko pięścią przemawiać, lecz mój biały brat niech mi powie, co go złączyło z tymi ludźmi, których przy nim tutaj zastałem.
Zdałem mu krótko, ale dokładnie sprawę z wypadków, które sprowadziły nas nad Rio Pecos. On słuchał uważnie, a potem patrzał przez chwilę na ziemię. Wydmuchnąwszy dym poraz ostatni, wstał i schował kalumet do kieszeni.
— Niech moi biali bracia udadzą się za mną!
To rzekłszy, wyprowadził swego konia z zarośli i dosiadł go, my zaś szybkim krokiem puściliśmy się za nim w drogę. Winnetou jechał na znanym mi już z dawniejszych czasów grubokościstym gniadoszu, który wyglądał jak zajeżdżony koń pociągowy i tylko taki znawca jak Winnetou mógł go używać do swoich wyjazdów. W cwale był ten koń niedościgniony, w kłusie spokojny, w kroku nieznużony i wydatny, a płuca miał zupełnie zdrowe. Roztropność jego nie ustępowała sprytowi klaczy Sama, ostremi zaś i twardemi jak stal kopytami nieraz już zmusił do ucieczki szarego wilka, a nawet pumę. Gdy Winnetou wsiadł na siodło, zdawało się, że wierzchowiec i jeździec tworzą jedno ciało, jedną duszę, jedną wolę i jedno postanowienie. Nie zdarzyło się też nigdy jeszcze, żeby temu zwierzęciu zabrakło siły, wytrwałości, odwagi albo zręczności.
Dojechawszy do tropu Komanczów, poznaliśmy, że ta zgraja czuła się całkiem bezpieczną, gdyż nie zadawała sobie najmniejszego trudu, ażeby ślady swe zatrzeć. Jechaliśmy tak z godzinę, zatrzymując się na każdym zakręcie drogi, aby rzucić okiem na leżący przed nami teren. Wtem nagle na rogu lasu szarpnął Apacz konia w tył, wskazał prawą ręką przed siebie, a lewą dał znak, żebyśmy milczeli i byli ostrożni. Ja wyciągnąłem głowę naprzód i wytężyłem wzrok, lecz nic nie zdołałem zauważyć.
Winnetou powiesił strzelbę na kuli u siodła, wziął w rękę nóż, zsiadł z konia i nie rzekłszy ani słowa, zniknął między drzewami.
— Co to może być, Charley? — zapytał Sam.
— Nie wiem.
— To dziwne stworzenie ten Apacz! Czy nie mógł was pierwej zawiadomić, co zamierza zrobić?
— Czy nie słyszałeś jego zdania, że mąż powinien przemawiać czynami? Widocznie zauważył coś podejrzanego i poszedł, by się przekonać. Sam niewątpliwie tego się domyśliłeś, nie było więc potrzeba osobnego wyjaśnienia.
— Ale mógł powiedzieć, co spostrzegł.
— To my także niebawem zobaczymy.
— Gdyby był przed nami nie zataił swego zamiaru, to wiedzielibyśmy teraz naprzykład, czego się trzymać i jak się zachować.
— To było i jest zbyteczne, bo to pewna, że mamy tu czekać, dopóki nie powróci, albo nie da znaku, żebyśmy poszli dalej. To przecież bardzo proste.
— Massa, oh, ah, usłyszeć massa? — przerwał Bob tę naszą sprzeczkę.
— Co?
— Jakiś człowiek krzyknąć!
— Gdzie?
— Tam za rogiem!
Spojrzałem pytająco na drugich, lecz nikt nic nie słyszał. Mimoto mógł murzyn mieć słuszność.
— Wtem zabrzmiał — a teraz nie uszło to niczyjej uwagi — głos drwinkarza. Każdy inny byłby naprawdę wziął te dźwięki za głos wipp-por-willa, ja natomiast wiedziałem, że pochodziły z ust Apacza, gdyż jeszcze w czasie poprzednich naszych podróży obraliśmy sobie ten znak do porozumiewania się i używaliśmy go często.
— Wipp-por-will tutaj? — rzekł Sam. — Ciekaw jestem naprzykład, gdzieby nie można spotkać tej kreatury.
— Tę kreaturę widziałeś i słyszałeś dziś poraz pierwszy. To Winnetou na nas woła. Naprzód, on jest tam na skraju lasu!
Ja wziąłem konia Apacza za cugle, a reszta towarzyszy ruszyła za mną. Winnetou stał w odległości kilkuset kroków na skraju lasu, w którym zniknął, gdy ujrzał, że posłuchaliśmy jego wołania. Przybywszy na to miejsce, zsiadłem z konia i wszedłem pomiędzy drzewa, gdzie zobaczyłem Apacza, a u jego stóp leżącego młodego człowieka, skrępowanego własnym pasem. Miał oczy zwrócone z nieopisaną trwogą na Winnetou i jęczał zcicha.
— Niedołęga!
Rzuciwszy z pogardą to jedno słowo, odwrócił się Apacz dumnie od pojmanego. Był to biały. Na mój widok rozjaśniło się nieco jego oblicze, gdyż wobec tego, że ja należałem do jego rasy, wstąpiła weń zapewne jakaś nadzieja, która wzmogła się jeszcze, kiedy Sam doń przystąpił.
— Biały, Jankes! — zawołał mały myśliwiec. — Czemu mój czerwony brat postępuje z nim jak z wrogiem?
— Złe oko! — odrzekł krótko Winnetou.
Za nami zabrzmiał teraz okrzyk, a gdy się odwróciłem, ujrzałem Marshalla, jak przypatrywał się jeńcowi z nieopisanym wyrazem twarzy.
— Holfert! Na miłość Boga, a wy skąd tutaj?
— Marshall! Master Marshall! — odrzekł zagadnięty, widocznie znajomy Bernarda. Jego zachowanie się jednak świadczyło, że obecność mego przyjaciela niemile go dotknęła.
— Co to za człowiek? — zapytałem.
— Pochodzi z Knoxville, nazywa się Holfert i był pomocnikiem w naszym handlu — odrzekł Bernard.
Pomocnik Marshalla w pobliżu miejsca, gdzie spodziewaliśmy się zastać Morgana! Teraz wpadłem na pewną myśl.
— Czy był jeszcze u was, kiedy zwinęliście interes?
— Tak.
Do jeńca zaś zwróciłem się z następującemi słowami:
— Master Holfert, szukaliśmy was już oddawna. Czy powiecie mi, gdzie się znajduje wasz dobry przyjaciel, który się nazywa Fred Morgan?
Dawny pomocnik Marshalla przestraszył się niezmiernie, a po chwili zapytał:
— Czy jesteście detektywem, sir?
— Czem jestem, o tem dowiecie się w czasie właściwym, narazie tylko zaznaczam, że nie chciałbym z wami urzędowo postąpić, bo przypuszczam, że uwiedziono was tylko. A więc odpowiadajcie. Gdzie Morgan?
— Rozwiążcie mnie, sir, wtedy wyjawię wszystko.
Bernard przybrał minę, jak gdyby słuchał rzeczy niepodobnych do wiary.
— O rozwiązaniu więzów nie może być mowy, chyba w najlepszym razie o rozluźnieniu. Bobie, zrób to!
— Bobie i ty? — zawołał Holfert zdumiony.
— Bob także tu, yes! Oh, gdzie jego massa Bern, tam jego nigger Bob. Czemu massa Holfert nie zostać w Lu’ville, lecz pójść w góry? Dlaczego massa Holfert być związany?
Murzyn rozluźnił nieco jeńcowi więzy, dzięki czemu ten mógł usiąść prosto, ja zaś prowadziłem przesłuchanie dalej:
— A więc poraz trzeci: Gdzie Morgan?
— Nad Head Pik.
— Jak długo byliście teraz razem?
— Przeszło miesiąc.
— A gdzie go spotkaliście?
— On zamówił mnie do Austin.
— Zamówił? Ach! Więc znaliście się przedtem?
Pojmany umilkł, ja zaś wydobyłem rewolwer.
— Przypatrzcieno się tej zabawce! Wiem bardzo dobrze, z kim mam do czynienia, życzę sobie jednak, żebyście mi opowiedzieli o śmierci pryncypała i o zniknięciu jego mienia. Jeśli się będziecie wzbraniali, lub skłamiecie, dostaniecie kulą w łeb. Tu na Zachodzie załatwiają się ludzie z rozbójnikiem o wiele prędzej, niż w Stanach.
— Ja nie jestem mordercą! — wyjąkał w najwyższem przerażeniu.
— Słyszeliście już odemnie, że wiem zupełnie dobrze, kto wy jesteście! Idzie teraz o to, czy mamy was uważać za zatwardziałego, czy skruszonego człowieka. A zatem, czy znaliście Morgana już dawniej?
— To jest mój krewny.
— A czy odwiedzał was w Louisville?
— Tak.
— Co dalej? Nie będę wam zadawał wielu pytań, gdyż możecie mówić i bez tego. Uważajcie na rewolwer!
— Jeśli master Marshall odejdzie, opowiem wszystko.
Musiałem uwzględnić to wzruszenie odkrytego tak niespodzianie mordercy.
— Niech się stanie wedle waszej woli!
Skinąłem na Bernarda, a ten się oddalił, lecz powrócił łukiem i stanął za plecyma jeńca pod drzewem.
— A zatem!
— Morgan bywał u mnie częściej i zachęcał, żebym z nim grał.
— Czy odwiedzał was w waszem mieszkaniu?
— Tak, nigdy w sklepie. Z początku sprzyjało mi szczęście, dlatego grałem namiętnie dalej. Potem przegrywałem coraz to więcej, aż zadłużyłem się u niego na kilka tysięcy dolarów. Gdy nie miałem skąd zapłacić, zagroził mi doniesieniem, ja bowiem na wekslach, które mu dawałem, sam podpisywałem pryncypała. Nie mogłem się inaczej ocalić, dla tego musiałem mu powiedzieć, gdzie przechowywano klucz od sklepu.
— Czy wiedzieliście, po co chciał się tam dostać?
— Tak. Mieliśmy się podzielić zdobyczą i udać się potem do Meksyku. Przedtem jednak musieliśmy się rozłączyć z ostrożności przed pościgiem, on zaś oznaczył mi czas spotkania w Austin.
— Czy zdradziliście mu, że pryncypał zawsze klucz nosił przy sobie?
— Tak, lecz nie przypuszczałem, że Patrik go zamorduje, gdyż zapewniał mię, że go tylko ogłuszy. Obaj więc zaczailiśmy się, ale on, zamiast tylko ogłuszyć pryncypała, przebił go nożem. Potem otworzyliśmy bramę i położyliśmy zwłoki w sieni. Znalezione mienie rozdzieliliśmy zaraz pomiędzy siebie.
— On zabrał dyamenty, a wy resztę?
— Tak się stało. Mnie, jako zawodowcowi, nie trudno było zamienić moją część, oczywiście ze stratą, na pieniądze...
— A teraz... Ach zgaduję! Owe pieniądze odebrał wam Morgan?
— Niestety!
— Jak mogliście być na tyle nieoględnym, żeby sądzić, iż taki zły człowiek postąpi z wami uczciwie? Wszak łatwo było sobie wyobrazić, że on tylko na to wyprowadził was tutaj, ażeby bezkarnie stać się panem całego łupu. W jaki sposób pozbawił was pieniędzy?
— Wczoraj wieczorem odbywał on straż, a ja spałem mocno. Wtem uczułem, że mnie ktoś dotknął i zbudziłem się jeszcze wczas, bo Morgan zabrał mi już był broń i pulares i zamierzał wbić mi nóż w serce. Strach dodał mi sił. Odepchnąłem napastnika na bok, zerwałem się i uciekłem. On puścił się za mną w pogoń, ale z powodu ciemności nie mógł mnie schwytać. Biegłem przez całą noc, gdyż przypuszczałem, że pójdzie moim śladem, skoro tylko dzień nastanie. Dopiero niedawno ośmieliłem się tutaj ukryć, aby się trochę przespać, lecz to mi się nie udało, gdyż przechodzili tędy Indyanie, wobec tego postanowiłem dalej uciekać, kiedy nagle zobaczyłem tego czerwonego, który mię tu znalazł, pomimo że starałem się uniknąć jego wzroku.
Człowiek ten był strasznie znużony. Może ten stan zdrowia skłonił go do tego, że się tak otwarcie do wszystkiego przyznał, gdyż w brzmieniu jego głosu nie było znać żalu, ani wewnętrznego wzruszenia.
Teraz zwróciłem się do Bernarda z temi słowy:
— On do was należy. Co z nim zrobicie?
Przejęty opowiadaniem o zgonie ojca milczał Marshall. W sercu jego niewątpliwie walczyła chęć zemsty z litością. Zapytał jeszcze jeńca o to i o owo, a wkońcu tak rzekł do nas:
— Ten łotr zasłużył może na śmierć, ale puśćmy go wolno. Bóg go osądzi!
— To gorsze od szybkiej śmierci, Bernardzie. Bez broni i bez konia, bez pomocy i wszelkiego doświadczenia nie zajdzie zbyt daleko.
— To zabierzmy go z sobą, dopóki nie nadarzy nam się sposobność pozbycia się go.
— Zawadzałby nam bardzo, gdyż mamy już jednego jeńca. Mogliby się łatwo porozumieć.
— To zawsze będzie nas czterech przeciwko dwom.
— Tu nie idzie o to, żeby fizycznie dla nas nie byli groźni, ja myślę o innych okolicznościach, przez które moglibyśmy popaść w niebezpiecznie położenie. Jabym radził dać mu jednego z naszych koni jucznych i trochę broni. Zapytajcie Winnetou!
Apacz przysłuchiwał się z boku całej rozprawie, a teraz przystąpił i odwiązał pas z rąk Holferta.
— Wstać!
Jeniec podniósł się, a Winnetou wskazał na jego rękę:
— Czy biały człowiek zmył ze swej ręki krew zamordowanego?
— Tak — odrzekł Holfert, przestraszony brzmieniem tego głosu.
— A więc była krew na tej ręce, krwi zaś nie zmywa się wodą, lecz także krwią. Tak chce Manitou i tego domaga się Wielki Duch sawanny. Czy biały człowiek widzi gałąź tam nad brzegiem rzeki?
— Widzę.
— Niech więc pójdzie po nią. Jeśli mu się uda ją zerwać, to będzie mu wolno żyć, gdyż gałązka jest oznaką pokoju i łaski.
Ten warunek dziwaczny zaskoczył nas wszystkich do pewnego stopnia niespodzianie. Holfert poszedł ku brzegowi, oddalonemu o jakich czterysta kroków. Spełnić ten warunek było bardzo łatwo, gdyż gałązka znajdowała się nie w wodzie, lecz tuż nad brzegiem. Jeniec doszedł tam i sięgnął po nią ręką. Wtem podniósł Winnetou swoją strzelbę, nabijaną srebrnymi gwoździami, huknął wystrzał, a Holfert runął z przestrzeloną głową do wody.
Winnetou z zimną krwią nabił nanowo wystrzeloną lufę.
— Biały człowiek nie przyniósł gałązki, musi więc umrzeć. Duch sawanny, jako sprawiedliwy i miłosierny, nie użycza łaski, wiodącej do zguby. Białego mordercę byliby i tak zabili Komancze, stakemani, albo pożarły kujoty!
Następnie dosiadł Apacz konia i odjechał, nie oglądając się za nami.
W milczeniu i w poważnym nastroju ruszyliśmy wszyscy za nim.
Ślady Komanczów dalej były wyraźne. Że przedsięwzięli wyprawę wojenną, tego dowodziły ich twarze pomalowane, ale cel ich widocznie był daleki, bo w przeciwnym razie byliby się zachowywali ostrożniej. Winnetou znał niewątpliwie ich zamiary, ale zbyt lubiał milczeć, żeby miał bez zapytania zrobić o tem jakąś uwagę. Właśnie miałem zbliżyć się do niego, kiedy nagle usłyszeliśmy przed sobą huk jednego, a potem jeszcze dwu wystrzałów.
Wobec tego zatrzymaliśmy się natychmiast, Winnetou zaś skinął, ażebyśmy zawrócili, a sam pojechał do najbliższego zakrętu. Tam zsiadł z konia, wpadł w krzaki i wychylił się z nich niebawem, aby nas ręką do siebie przywołać.
— Komancze i dwie twarze blade!
To rzekłszy, wlazł znowu w zarośla, a my trzej udaliśmy się za nim, Bob natomiast został przy Hoblynie i koniach.
Dolina rzeki rozszerzyła się tu przed nami w wielką kotlinę, w której przedstawił się oczom naszym niespodziany widok. Tuż nad prawym brzegiem rzeki zatknęli obaj wodzowie Komanczów swoje włócznie w ziemię, a tarcze oparli o drzewce. Sami siedzieli na trawie, paląc kalumet z dwoma białymi. Konie tych czterech ludzi pasły się w pobliżu. Przed nimi odbywała się wojowniczo dzika, a jednak pokojowa, scena. To Komancze zawodzili taniec wojenny, w którym zwykle okazują swoje mistrzostwo we władaniu bronią. Zbyt byli od nas oddaleni, by można było rozpoznać rysy większej części wojowników, dla tego przyłożyłem do oczu lunetę. Potem zaś rzekłem do Sans-eara, podając mu szkła:
— Holla, a to kto? Samie, zobaczno!
On zaś wziąwszy odemnie dalekowidz, popatrzył i zaraz zawołał cicho:
— s’death! To Fred Morgan z synem! Skąd oni się wzięli tu wśród Indyan?
— To bardzo łatwo wytłómaczyć. Patrik był ciągle w niewielkiej odległości przed nami, a Morgan zapędził się za Holfertem i tak się spotkali. Słyszałeś także, że nie potrzebują kryć się przed Indyanami.
— Prawdopodobnie tak będzie, a to mię bardzo martwi!
— Czemu?
— Jak wyrwiemy ich z pomiędzy Indyan?
— Przypuszczam, że się odłączą od nich, gdyż chyba nie będzie im zależało na tem, żeby Indyanie dowiedzieli się o skarbie, który chcą wydobyć.
— W takim razie najlepiej zostańmy tutaj i uważajmy, co zrobią.
— Zdaje się, że nic nam tu nie grozi, gdyż zapewne żaden czerwony nie ma zamiaru wrócić.
— A Morgan, który ściga Holferta, nie może nadejść? — zapytał Marshall.
— Dowie się od swego syna i od Komanczów, że go nie spotkali i pomyśli, że ten udał się inną drogą — odrzekłem ja. — Czy zaprowadzimy konie do kryjówki?
Winnetou skinął głową na znak zgody, ja zaś wyszedłem, aby się tem zająć. Ponieważ zanosiło się na dłuższy pobyt w tem miejscu, przeto zdjęto ciężary z koni jucznych i zaprowadzono je razem z innemi głębiej do lasu.
Gdy Hoblyn ujrzał dolinę, wyciągnął rękę i powiedział:
— Sir, tam na prawo prowadzi parów, przez który musimy przejść.
— Tam? To bardzo źle!
— Czemu, Charley? — wtrącił Sam.
— Ponieważ nie możemy się tam dostać przed Morganem i jego towarzyszem. Przecież to zupełnie jasne, że obaj natychmiast po odejściu Komanczów ruszą w drogę.
— Nie obawiajcie się, sir! — zauważył Hoblyn. — Te drogę zna tylko kapitan i ja. Porucznik pójdzie inną, która biegnie dołem wzdłuż łożyska pewnego dopływu.
— W takim razie jestem spokojny. Możemy więc bez obawy przypatrywać się zabawie Indyan.
Komancze podzieleni na dwie części, zwalczali się na pozór wzajemnie, bądź to w zwartych grupach, bądź też rozsypani w pojedynkę. Okazywali przytem zręczność i szybkość ruchów, które wprawiały w podziw widza europejskiego. Nie używają oni w czasie takich popisów ani siodeł, ani nawet zwyczajnych wędzideł. Przywiązują tylko derkę, skórę lub rogóżkę do grzbietu konia, a po obu stronach tych przedmiotów mocny szeroki rzemień, przez który przetyka jeździec rękę, ilekroć chce się położyć na jedną, albo drugą stronę konia, zaczepiony jedną nogą o jego grzbiet. Dzięki temu szczególnemu sposobowi siodłania i ćwiczeniu mogą wojownicy używać konia jako tarczy, oraz zachowywać na tyle swobodę ruchów, żeby drogą ponad grzbiet koński, albo pod szyję posłać nieprzyjacielowi strzałę, albo kulę w razie uzbrojenia bronią palną. Każdy jest w tem tak zręczny, że potrafi stosownie do potrzeby przerzucać się to na jedną, to na drugą stronę z szybkością i łatwością, która przyniosłaby zaszczyt jeźdźcom cyrkowym. Konie idą przytem tak pewnie, że kula, zarówno jak strzała, rzadko tylko chybiają celu. Rzemień, w którym zwisa ręka, zaczepiona tuż przy ramieniu, przymocowany jest do grzywy u końca karku końskiego, wskutek czego, nawet gdyby derka się zsunęła, nie straci jeździec tego punktu oparcia. Jeśli wojownik dobrze przywiąże pętlę, to przy wykonywaniu owych sztuczek obejdzie się nawet bez derki i siodła, gdyż stopy, ubrane w mokassyny, trzymają się grzbietu końskiego tak pewnie, jak gdyby był pokryty skórą bawolą. Gdy ci niezwykli jeźdźcy strzelają przez grzbiet koński, mierzą oczywiście z góry, gdy zaś pod szyję, nakładają strzałę z dołu, co dzięki nieustannemu ćwiczeniu przychodzi im tak łatwo, jak gdyby strzelali w sposób zwyczajny.
Całą naszą uwagę tak była pochłonęła wojenna zabawa, bardzo podobna do arabskiej „fantazyi“, że tylko jeden raz oglądnąłem się poza siebie i to na nasze szczęście w sam czas, gdyż z przerażeniem zobaczyłem dwu jeźdźców, zjeżdżających skrajem lasu i przypatrujących się bardzo starannie tropowi Komanczów.
— Have care, panowie, tam nadchodzą ludzie! — ostrzegłem towarzyszy.
Wszyscy spojrzeli poza siebie, a Hoblyn zawołał:
— Kapitan z Conchezem!
— To on, naprawdę! Prędzej w las i zatrzeć ślady!
Stało się to w dwie minuty. Wszyscy cofnęli się, tylko ja i Winnetou zostaliśmy na nieco wysuniętem miejscu, z którego mogliśmy śledzić ruchy przybyszów, nie pokazując się im oczywiście.
Byli już bardzo blizko nas i pewnie byliby pojechali na zakręt, gdyby Indyanie nie podnieśli byli naraz wojennego okrzyku, który zabrzmiał jak wycie dzikich zwierząt. Obaj jeźdźcy osłupieli, rzucili ostrożnie wzrokiem poza zakręt i zaprowadzili potem konie tam, gdzie przedtem stały nasze. My cofnęliśmy się wtedy do towarzyszy.
Tuż za przybyszami stały blizko siebie dwa klony. Poza te drzewa udało mi się podejść i podsłuchać ich rozmowę, prowadzoną półgłosem. Na wszelki wypadek miałem przy sobie tomahawk.
— To Komancze — rzekł kapitan. — Nie potrzebujemy się ich obawiać. Musimy jednak wpierw wiedzieć, co to za biali są z nimi.
— Z tej odległości nie rozpoznamy.
— Możnaby po ubraniu rozróżnić. Przedniego nie znam, a drugiego wódz mi zasłania.
— Kapitanie, przypatrzcie się temu kasztankowi, tam między tymi czterema końmi! Co wy na to?
— Caraio! To kasztanek porucznika!
— Ja też tak sądzę. Wobec tego tym drugim będzie zapewne on.
— Słusznie! Teraz nachyla się naprzód. Czy widzisz ten pstry sarafan? To on! Co począć?
— Gdybym wiedział, co właściwie chcecie z nim zrobić, wówczas dałoby się może co o tem pomówić.
— Teraz muszę ci już wszystko wyjawić. Oto, co było najlepszego z naszych skarbów, zakopałem w tych stronach, nie chcąc przechowywać tego w hidespot, gdyż między nami jest kilku, którym nie można ufać. Miejsce, w którem te rzeczy leżą, znam tylko ja i porucznik. Czekał on na swego ojca i zamiast do naszego obozu zamówił go tu nad Rio Pecos. To wzbudziło we mnie podejrzenie, a ponieważ po ostatniej wyprawie do Estaccado ruszył wprost tutaj, nie odwiedziwszy mnie przedtem, nabrałem przekonania, że postanowił porwać nam skarby. Z Indyanami spotkał się tylko przypadkiem. Zachodzi teraz pytanie, czy mamy udać się do nich zaraz, by go ukarać, czy też śledzić, a potem pochwycić na gorącym uczynku.
— To ostatnie w każdym razie najlepsze. Jeśli teraz do niego przyjdziemy, nie potrafimy dowieść mu złego czynu. Powie poprostu, że przybył tutaj tylko po ojca, a kto wie, jakich potem jeszcze użyje dróg do osiągnięcia swego celu. Jest nas dwu, a ich także dwu, a na Indyan zdawać się zawsze jest niebezpiecznie.
Conchez zadawał sobie widocznie trudu, aby kapitana odwieść od pierwszego zamiaru, niewątpliwie bowiem zależało mu na tem, żeby się dowiedzieć o kryjówce.
— Masz słuszność! Rakurrojowie są na wojennej wyprawie i zatrzymają się tutaj najwyżej godzinę, a Patrik zaraz potem wyruszy. Ale musi jeszcze dość daleko jechać, zanim skręci do miejsca, gdzie się znajduje kryjówka. Nie powinniśmy oczywiście pozwolić na to, żeby co wziął, jeśli... jeśli... wogóle skarb jeszcze jest.
— Jeśli jest jeszcze? Któżby go zabrał, skoro tylko wy dwaj o nim wiecie!
— Hm, Sans-ear i Old Shatterhand, którzy nam zadali porażkę.
— Jak mogliby oni wpaść na trop tajemnicy?
— Całkiem poprostu. Chciałem Hoblyna wysłać za porucznikiem i byłem na tyle nieostrożny, że wydałem mu już odpowiednie wskazówki. Tymczasem on zniknął bez śladu, a ja nie mogę pozbyć się myśli, że sprzymierzył się z tymi myśliwcami, aby życie ocalić.
— Hm, w takim razie byłoby może najlepiej...
— No, co...?
— Zwrócić się do Komanczów.
— I zdradzić im naszą tajemnicę, ażeby nam zabrali skarb? Mamy zresztą jeszcze czas do namysłu, gdyż, jak widzę, wyciągają Indyanie worki z żywnością. Przekąśmy i my co. Idź po mięso!
Conchez, idąc do konia, byłby mnie bezwarunkowo zobaczył, dlatego cofnąłem się, jak mogłem, najspieszniej, a za sekundę usunąłem się z obrębu jego pola widzenia.
Przybywszy do towarzyszy, przedstawiłem im wynik podsłuchów.
— Czy nic naprzykład nie powiedzieli o trzech wojażerach, którzy z porucznikiem pojechali za kupcami? — zapytał Sam. — Jeden z nich musiał chyba zostać z Patrikiem.
— O tem nic nie wspomnieli. Może Patrik zamordował tego jednego, ażeby mieć wolną rękę. Ale co zrobimy z tymi dwoma?
— Puśćmy ich spokojnie, Charley!
Na te słowa potrząsnął Winnetou głową i zauważył:
— Niechaj moi biali bracia pamiętają, że mają tylko jeden skalp na głowie.
— Któżby go nam miał wyciąć? — odparł Sam.
— Te węże, Rakurrojowie.
— To im się nie uda. Oni całkiem zabiorą się stąd wkrótce, gdyż znajdują się na ścieżce wojennej.
— Mój biały brat jest roztropnym strzelcem i walecznym wojownikiem, lecz nie zna dróg Komanczów. Ci czerwoni mężowie zdążają do grobu swojego wodza Czu-ga-chata[37], jak to czynią co roku w dniu, w którym zabił go wódz Apaczów, Winnetou.
Teraz dopiero wyjaśniło się, dlaczego Winnetou śledził ten oddział.
— To wszystko jedno — rzekł Sam. — Jeśli są na takiej drodze, to po jakiego licha troszczyliby się naprzykład o nas i o stakemanów?
— Ja także nie chciałbym plamić się krwią bezpotrzebnie — dodałem od siebie.
— Niechaj moi biali bracia czynią, co im się podoba — rzekł Apacz. — Ja twierdzę, że moi bracia oszczędzają wroga, który jest rozbójnikiem i mordercą i oddadzą za to krew własną. Apacz powiedział. Howgh!
Było mi właściwie przykro, że musiałem sprzeciwiać się znakomitemu Apaczowi, lecz dzisiaj popłynęła już krew jednego człowieka, a nie mogłem znowu pogodzić się z tem, żeby zwracać broń choćby przeciwko mordercy, jeśli nie nakazywała tego konieczność dozwolonej obrony własnej.
Te myśli mię jeszcze zaprzątały, kiedy od obozu Komanczów zabrzmiały okrzyki, które świadczyły, że zaszło tam coś niespodziewanego i niezwykłego. Spostrzegliśmy, że na kapitanie i jego towarzyszu także wywarło to silne wrażenie. Ja pomknąłem prędko łukiem na skraj lasu, aby się dowiedzieć o przyczynie tego zgiełku.
Dostawszy się na miejsce, skąd roztaczał się przedemną swobodny widok, ujrzałem Komanczów, stłoczonych nad brzegiem i przypatrujących się jakiemuś przedmiotowi, którego nie mogłem rozpoznać. Po jakimś czasie wrzucono go znowu do wody, a wszyscy wojownicy utworzyli krąg dokoła wodzów i obudwu białych. Potem nagle wszyscy dosiedli koni i ruszyli w dalszą drogę. Wtedy ja powróciłem do swoich.
— Co się tam stało? — zapytał Bernard.
— Znaleźli coś w rzece, może trupa Holferta.
Winnetou zaczął uważnie przysłuchiwać się naszej rozmowie, gdyż obecność nasza byłaby zdradzona, jeśliby się nasze domysły sprawdziły.
— Czy mój biały brat sądzi, że człowiek nieżywy może tak daleko popłynąć?
— To zależy od pewnych warunków. Rzeka jest tutaj głęboka, rwąca i ma gładkie brzegi, nie łatwo więc na nich co osiądzie.
Nie rzekłszy ani słowa, wstał Apacz i zniknął na lewo pomiędzy drzewami. Ja byłem pewny, że pójdzie pod osłoną lasu w górę rzeki tak daleko, żeby go nie można było zobaczyć, a potem popłynie wodą na podejrzane miejsce, by się przekonać, jaki to przedmiot zwrócił na siebie uwagę Komanczów.
Musiałem przyznać w duchu, że to przedsięwzięcie nie było bezpiecznem nawet dla tak znakomitego pływaka, jakim był Winnetou. Po pierwsze mógł kapitan z Conchezem w tym samym celu udać się nad rzekę, a powtóre nie było wykluczonem, czy Komancze, nie nabiorą podejrzenia, wnosząc, że gdzie jest świeży trup z raną od strzału, tam musi się też znajdować ktoś, kto tę ranę zadał, oraz czy nie oddalili się, aby w stosownym czasie wrócić i poszukać wroga zabitego. Skoro jest regułą na wojnie, żeby nie zostawiać za sobą niezdobytej, a przynajmniej niezamkniętej twierdzy, to równie niebezpiecznem jest na dzikim Zachodzie nie wiedzieć dobrze, kogo się ma za plecami.
Przestrzeń, którą Winnetou miał przepłynąć w dół, a potem w górę rzeki, wynosiła może pół mili. Jako dobry pływak potrzebował na to najwyżej pół godziny czasu, doliczywszy już do tego dziesięć minut drogi lądowej. Ale nie minął jeszcze kwadrans, kiedy kapitan z towarzyszem ruszyli z miejsca. Nie mogliśmy niestety ich zatrzymać.
Obaj, jak się tego spodziewałem, pojechali do miejsca postoju Komanczów i zwrócili się potem ku rzece. Wobec tego należało ochronić Winnetou, który tam, gdzie wszedł w wodę, niewątpliwie złożył broń i odzież i wziął co najwyżej nóż z sobą. Trzeba było oczywiście zrobić to niepostrzeżenie.
— Zostańcie tutaj!
Z temi słowy opuściłem kryjówkę i tak szybko, jak na to gęsto rosnące drzewa pozwalały, pośpieszyłem skrajem lasu w dół rzeki aż tam, skąd można było kulą dosięgnąć punktu, na którym ów przedmiot na nowo wrzucono do wody. Ale nie stanąłem jeszcze dobrze, kiedy spostrzegłem, że kapitan podniósłszy strzelbę, wystrzelił do wody, jednak nie trafił dzięki niezwykłej zręczności Winnetou w nurkowaniu. W niespełna pięć sekund po wystrzale wyskoczył Apacz z wody jak ryba, dostał się na brzeg i rzucił na kapitana. Wtem podniósł Conchez karabin, a równocześnie wybiła stanowcza chwila dla mnie, żeby mu posłać kulę. Należało tylko życia jego oszczędzać. Błyskawicznym ruchem odwrócił się Winnetou od kapitana, poskoczył ku Conchezowi i podrzucił mu w górę lufę wtedy, gdy miał pociągnąć za cyngiel, wskutek czego strzał poszedł w powietrze. Winnetou wyrwał mu strzelbę z ręki, ujął za lufę, by jej użyć jako maczugi i zawczasu jeszcze skoczył potężnie w bok, gdyż kapitan zamierzył się nań właśnie kolbą z tyłu.
Winnetou gotował się już do walki przeciw obydwom, kiedy z dołu zabrzmiało głośne wycie, a tem samem potwierdziło się moje przypuszczenie co do tego, że Komancze nie odjechali daleko, lecz usłyszawszy strzał kapitana, wrócili cwałem.
Zaledwie ich Apacz spostrzegł, wytrącił kapitanowi z rąk strzelbę, która szczęściem była tylko jednorurką, wrzucił ją do wody i popędził w górę rzeki takimi skokami, jak ścigana pantera.
Wiedziałem, że w tego rodzaju biegu mógł Winnetou przez dziesięć minut iść w zawody z najszybszym wyścigowcem. On sam uczył mnie tych skoków, przy których należy rzucać się w powietrze, przenosząc punkt ciężkości zawsze na jedną nogę, służącą zarazem za sprężynę, a zmieniać nogę w chwili zmęczenia. W niespełna dziesięć minut dotarł do ubrania, poczem był z pewnością na tyle mądry, że umykał jeszcze pewną przestrzeń, zanim skręcił w las i powrócił pod jego osłoną do nas.
Ja popędziłem jak najszybciej do naszej kryjówki.
— Wstawać prędzej! Musimy uciekać!
— All devils! A to dokąd naprzykład? — zapytał Sam. — Tam nadchodzą Komancze, a obaj biali są także z nimi!
— To szczęście! Przebiegną obok nas i zajmą się szukaniem śladów Winnetou. Prędzej, konie na skraj! Skoro nas tylko miną, pędźcie co siły w dół rzeki ich własnym tropem, żeby potem waszego nie odróżnili. Ja zostanę, żeby kryć odwrót i zaczekać na Apacza.
— Ty sam? — zapytał Sans-ear.
— Oczywiście — odrzekłem, rzucając znacząco okiem na Hoblyna, któremuśmy nie ufali. — Towarzysze nasi nie są jeszcze na tyle doświadczeni. Muszę ich oddać tobie w opiekę!
— Well! A więc naprzód! Te draby już przeszły!
Rzeczywiście przebiegł wtedy obok nas ostatni z Komanczów. Róg lasu był teraz między nami a nimi, wobec czego nie mogli nas dostrzec. Gdy Sam z tamtymi odjechał, zatarłem nasze ślady, o ile się tylko dało. Ledwie się z tem uporałem, kiedy zaszeleściło podszycie lasu i Winnetou stanął przedemną.
— Uff! Ci szakale, Komancze, szukają śladów Apacza. Gdzie towarzysze mojego białego brata?
— Odjechali naprzód.
— Myśli mego brata są zawsze rozsądne. Blade twarze nie długo będą na nas czekały!
Włożył czemprędzej ubranie, które trzymał dotychczas w ręku i wyprowadził potem swego konia na wolne pole. Jeden rzut oka w górę rzeki pouczył mnie, że na razie byliśmy bezpieczni przed Komanczami, dlatego spytałem:
— Co mój brat znalazł w rzece?
— Zwłoki bladej twarzy. Winnetou postąpił dzisiaj dwa razy bezmyślnie, jak chłopiec, lecz nie obawia się niczego, a spodziewa się, że biali bracia mu przebaczą!
Było to wyznanie, jakiego dumny Apacz nie byłby pewnie uczynił wobec nikogo innego. Ja nie odpowiedziałem nic na to, gdyż Winnetou pędził już na swoim wierzchowcu tak, że mustang mógł ledwie nadążyć.
Tam, gdzie droga nasza wiodła na prawo w góry, odgałęziając się od tropu Komanczów, zatrzymali się nasi. Sam zsiadł, aby przy pomocy towarzyszy poowijać koniom nogi, przy czem musiano porozcinać kilka koców zabranych z hide-spot. Następnie ruszyliśmy naprzód w parów. Winnetou szedł z tyłu pieszo, aby pozacierać ślady, gdyby jakie powstały.
Za pierwszym zakrętem parowu zatrzymałem się i oddałem swego konia Bernardowi, prosząc, by go prowadził, dopóki za nimi nie przyjdę. To zastanowiło Sama, bo zapytał:
— Co chcesz uczynić, Charley?
— Zaczekać tutaj, by zobaczyć, co zrobią czerwoni — odpowiedziałem.
— Well, masz słuszność! W ten sposób dowiemy się, czy zrozumieją nasze podstępy.
Towarzysze pojechali naprzód, ja zaś wlazłem w zarośla. Już po niedługim czasie usłyszałem tętent. To Komancze powracali, ale nie wszyscy. Był to tylko mały oddział. A gdzie była reszta? Spostrzegłem także między nimi obydwu Morganów; kapitana i Concheza jednak nie było. Indyanie posuwali się naprzód bardzo powoli i z wzrokiem utkwionym w ziemię. Tam, gdzie myśmy się byli zatrzymali, ażeby koniom nogi poobwijać, stanęli, a jeden z wodzów zeskoczył z konia, schylił się i podniósł z ziemi jakiś przedmiot, którego nie mogłem rozpoznać. Po krótkiej naradzie odłączyli się obydwaj biali i jeden z wodzów od reszty oddziału, aby wejść w parów piechotą.
Badając bystremi oczyma nawet pozornie nic nie znaczące rzeczy, zbliżali się coraz to więcej. Były to dla mnie chwile bardzo niebezpieczne. Jednak dzięki naszej przezorności nie zdołali nic zauważyć. Gdy mnie mijali, zobaczyłem ów przedmiot w ręku wodza. Była to wełniana nitka, którą przy rozcinaniu koców któryś z nas rzucił niebacznie na ziemię. Życie nas wszystkich wisiało więc teraz dosłownie na tej nitce.
Wywiadowcy zapuścili się jeszcze trochę dalej w parów, ale wkrótce zawrócili, widocznie nabrawszy przekonania, że nikt tędy nie przeszedł ani nie przejechał. Wobec tego wyniku badań uznali, że nie potrzebują już milczeć.
— Tu nie było nikogo — usłyszałem słowa Freda Morgana. — Ślady końskie pochodziły od naszych koni.
— Ale kto był ten czerwonoskóry i dwaj biali, których nie znaleźliśmy jeszcze? — zapytał syn.
— O tem się wkrótce dowiemy, ponieważ ujść nam nie mogą. Czerwony był nagi, trudno więc było rozróżnić, do jakiego szczepu należał.
— Wyrządził nam niezłą przysługę, jeśli to był rzeczywiście trup tego Holferta, o którym mi opowiadałeś.
— To nie ulega wątpliwości. Ale w jaki sposób dostał się Indyanin na to miejsce, gdzie obozowaliśmy tak długo. Czy był tam już przedtem, czy przyszedł później? Ja sądzę...
Więcej nie słyszałem, ponieważ mnie minęli. Z pochwyconych słów wywnioskowałem, że narazie nie groziło nam nic i że kapitan wolał nie pokazywać się Komanczom, zapewne dlatego, że jedynie w ten sposób mógł złapać porucznika na gorącym uczynku. Mnie wydało się oczywiście wątpliwem, czy on i Conchez potrafią ukryć się przed bystrym wzrokiem Komanczów.
Teraz doszli trzej wywiadowcy znów do swego oddziału, który na skutek krótkiego rozkazu swojego wodza zawrócił i zniknął za drzewami. Ja osiągnąłem zatem mój cel, dlatego pośpieszyłem za towarzyszami, do których dotarłem dopiero w pół godziny, ponieważ o taką przestrzeń mnie wyprzedzili. Winnetou spojrzał na mnie pytająco, ja zaś opowiedziałem o tem, co widziałem.
— Well! — rzekł Sam. — Udało nam się spłatać im figla.
— Synowie Komanczów — dodał Apacz — mają oczy, a nie widzą, a uszy ich są zatkane, że nie słyszą kroków swoich nieprzyjaciół. Niech moi biali bracia pozdejmują koniom mokassyny!
Posłuchano chętnie tej rady Winnetou, gdyż konie, mając poobwijane kopyta, z wielką trudnością posuwały się wzdłuż parowu, zasypanego złomami skał i drzewami, postrącanemi z obu stron przez wiek lub burze. Z każdą chwilą wchodziliśmy w coraz dzikszą okolicę, aż koło wieczora dotarliśmy do łańcucha wzgórz, biegnącego równolegle z Sierrą z północy na południe. Przekroczywszy te wzgórza, jechaliśmy jeszcze dalej aż do zachodu słońca, a o tym czasie znaleźliśmy znakomite miejsce na obóz.
Wieczór i noc upłynęły spokojnie, a krótki wyjazd na zwiady, podjęty rano przezemnie, utwierdził mie w przekonaniu, że nas nie ścigano.
Dalszą drogę odbywaliśmy przez okolice, coraz uboższe w lasy, ponieważ zaczynało brakować wody, jak o tem świadczyło mnóstwo wyschłych łożysk rzecznych, których głębokość dowodziła dawnej obfitości wód. W miarę zbliżania się do takich łożysk, poplątanych jak sieć między sobą, widział podróżny brzeg przeciwległy prawie podobny do tego gruntu, na którym się znajdował. Zwolna zaznaczał się coraz wyraźniej wspomniany pas, aż wkońcu stawał nagle jeździec nad przepaścią, której okropność łagodziło tylko to, że na dnie jej było tak jasno jak na górze. Mimo to strome ściany przepaści stanowiły dla podróżnych trudne do przebycia przeszkody.
Po dokładniejszem przypatrzeniu się tym dolinom można poznać, że w porze deszczowej bywają one całe wypełnione wodą, gdyż w rozmaitych miejscach powstaje na skałach znak, który wskazuje, jak wysoki był stan wody. Oko widza spoczywa tu przyjemnie na poukładanych na sobie przepysznie skałach o malowniczych, a często dziwacznych zarysach. Na ogromnym obszarze piętrzą się piramidy i sześcienne masy, wznoszą się potężne kolumny i łuki, a woda powymywała gdzieniegdzie tak szczególne zakręty, wyżłobiła tak dziwne kontury, podobne do ozdób, że trudno oprzeć się myśli, jakoby nie wykonała ich ręka ludzka.
Dna tych łożysk nie bywają dostatecznie wklęsłe ku środkowi. Zejść zaś na dół ze stromych i wysokich brzegów jest nadzwyczaj trudno. Płaskowyż jednak tak gęsto poprzecinany jest takiemi suchemi łożyskami, że idąc wzdłuż ich brzegu, spotyka się co chwila doliny boczne, które prowadzą do łożyska głównego. Ponieważ ciągnie się ono zwykle w pewnym kierunku, przeto może służyć jako gościniec, o tyle wygodny i bezpieczny, że podróżnego można jedynie z brzegu zobaczyć. Ale łączy się z tem także ta niekorzyść, że i podróżny nie dojrzy nieprzyjaciela, dopóki ten nie stanie bespośrednio przed nim.
Jechaliśmy taką doliną ciągle w kierunku zachodnim, a im dalej posuwaliśmy się naprzód, tem płytsza ona się stawała i tem mniej uchodziło do niej dolin bocznych, aż wkońcu zarysowały się przed nami porosłe lasem wzgórza Sierry Rianki.
U stóp gór napotkaliśmy znowu liczne dopływy Rio Pecos, a wśród nich także ten, który wytryskał w szukanej przez nas dolinie.
Do tej doliny dotarliśmy już późno popołudniu. Zajmowała ona przestrzeń długą może na półtorej mili, a około pół mili szeroką. Okalały ją wzgórza, pokryte lasem, a nad wijącym się na dnie potokiem widniała zieleń. Niestety nie mogliśmy tu popaść koni, gdyż byłoby to zdradziło zaraz naszą obecność.
— Czy to jest napewno ta dolina, o którą nam chodzi? — zapytałem Hoblyna, ponieważ łatwo się było pomylić.
— To nie ulega wątpliwości, sir. Tam w górze pod dębem nocowałem z kapitanem, gdy byłem tu poraz pierwszy.
— Jabym radził obejrzeć się za jaką boczną doliną, żebyśmy mogli tam konie pod dozorem którego z nas zostawić na paszy. W ten sposób ułatwilibyśmy sobie tu robotę, mając wolne ręce.
— To niezły pomysł — rzekł Sam — ale co poczęlibyśmy wtedy, jeślibyśmy nagle potrzebowali koni. Ja swojej Tony nie puszczę tak daleko od siebie!
— Well! W takim razie musimy w lesie poszukać kryjówki. Ja z Bobem zbadam tę stronę, a Winnetou drugą. Wy reszta poczekajcie tu na nas.
Zsiadłem z konia, wziąłem rusznicę i udałem się z murzynem w las, który się wznosił dość stromo po zboczu doliny. Z powodu powalonych drzew i nagromadzonych przez siły natury głazów nie łatwo było konie tutaj umieścić. Nie szliśmy blizko siebie, lecz w pewnem oddaleniu równolegle. Nagle może w połowie zamierzonej drogi, krzyknął Bob głośno:
— Massa, oh, ah, massa przyjść prędko!
Zwróciłem się ku niemu i zobaczyłem, jak poskoczył ku nizkiemu bukowi, chwycił się najniższego konara i wspiął się na drzewo.
— Co tam, Bobie?
— Massa przyjść prędko na pomoc nigrowi! O nie przyjść, biegnąć i sprowadzić wszystkich ludzi, aby zabić potwora!
Nie potrzebowałem pytać, jakiego on miał na myśli potwora, gdyż ten wypadł zaraz przez podszycie lasu. Był to szary niedźwiedź z owego miłego gatunku, który myśliwi nazywają grizzly.
Słyszałem ów straszny głos lwa, który Arab nazywa „rad“, czyli grzmotem, słyszałem ryk bengalskiego tygrysa, a wtedy serce mi drżało, chociaż ręka musiała zachować równowagę. Lecz głuchy, chrapliwy, zawzięty i demoniczny pomruk szarego niedźwiedzia przenika aż do szpiku kości i wywołuje u najśmielszego nawet człowieka uczucie, podobne, jak podczas kłapania zębami z tą różnicą, że tego uczucia doznaje niejeden nietylko w zębach, lecz także w całem ciele.
Może na ośm kroków przedemną wyprostował się niedźwiedź na tylnych łapach i rozwarł paszczę. Było jasnem, że jeden z nas musi zginąć. Wymierzyłem mu w oko i wypaliłem, a zaraz w następnej chwili wycelowałem w serce i wystrzeliłem powtórnie. Odrzuciwszy strzelbę, dobyłem noża i skoczyłem w bok, aby lepiej uderzyć. Olbrzymi zwierz, jak gdyby obydwie kule przeleciały obok niego bez skutku, zrobił ku mnie jeden krok, drugi, trzeci, czwarty, ale w chwili, kiedy zamierzałem go pchnąć, opuścił wzniesione do góry łapy, wydał jakiś krząkliwy ryk, postał z minutę i runął nagle jak pod uderzeniem maczugi. Jedna kula wbiła mu się w mózg, a druga w serce, obie zatem w sam środek życia. Pantera albo jaguar zwinąłby się jak kot w takich warunkach, mój grizzly zaś kroczył sobie spokojnie dalej. Niewiele brakowało, a byłby mię rozmiażdżył w okamgnieniu.
— Ah, ah! Dobrze, pięknie! — zawołał Bob. — Czy niedźwiedź być dobrze zabity?
— Tak; zejdź na dół!
— Ale, czy on napewno nie żyć, massa? Nie pożreć nigra Boba?
— Jest zupełnie martwy.
Tak samo szybko, jak uciekł murzyn na drzewo zlazł teraz na ziemię, ale gdy się przybliżył, zadrżały mu nogi. Ja sam nachyliłem się całkiem ostrożnie nad niedźwiedziem i wbiłem mu kilkakrotnie nóż pomiędzy znane drugie a trzecie żebro.
— Oh, ah, wielki niedźwiedź, większy jak cały Bob! Czy Bob może jeść niedźwiedź?
— Tak, szynka i łapy są delikatne.
— O, massa dać Bobowi łapy i szynki, bo nigger także bardzo delikatny.
— Dostaniesz swoją część, jak każdy z nas. Ale zaczekaj tutaj; ja zaraz przyjdę.
— Bob czekać tutaj? A jeśli niedźwiedź znowu dostać życie?
— To wskoczysz napowrót na drzewo!
I rzeczywiście w chwilę potem siedział murzyn na drzewie. Nie był on tchórzem, bo wobec ludzi zawsze stawał mężnie, ale szarego niedźwiedzia nigdy w życiu nie widział, dla tego rozumna jego ostrożność nie dziwiła mię wcale.
Przeszukałem najpierw otoczenie, aby się przekonać, czy tylko ten jeden niedźwiedź wyszedł z kryjówki, czy też znajdowała się w pobliżu cała rodzina. Na szczęście znalazłem ślady tylko tego jednego zwierzęcia, co mię znacznie uspokoiło. Zresztą ani Bob, ani ja nie byliśmy długo sami. Moje strzały usłyszeli oczywiście towarzysze, a ponieważ nie wiedzieli, jaki powód je wywołał, przeto pośpieszyli na to miejsce, gdzie strzały padły.
Wszyscy uznali zabite zwierzę za jedną z największych sztuk, jakie do tego czasu widziano, a Winnetou nachylił się, ażeby swój worek z lekami zanurzyć w jego krwi.
— Mój biały brat dobrze trafił. Dusza niedźwiedzia będzie mu wdzięczna, gdyż prędko i bez męki wyzwoliła się z okowów ciała, a teraz może pójść do wiecznych ostępów ojców swoich!
Indyanie wierzą, że w każdym szarym niedźwiedziu mieszka dusza słynnego jakiegoś strzelca, która odbywa w ten sposób pokutę, jak gdyby w czyśćcu. Apacz pomógł mi zdjąć skórę ze zwierzęcia i odciąć najcenniejsze kawałki mięsa. Resztę przykryto gałęziami i kamieniami, ziemią i mchem, ażeby nie spostrzegły tego sępy, które mogły zdradzić naszą obecność.
Kiedy ja zajęty byłem walką z niedźwiedziem, wyszukał Winnetou tymczasem po drugiej stronie doliny kryjówkę dla koni. Ponieważ był jeszcze jasny dzień, przeto odważyliśmy się rozniecić ogień celem upieczenia soczystych łap niedźwiedzich, które nam też smakowały wybornie, gdyśmy zasiedli do wieczerzy.
Gdy się ściemniło, owinęliśmy się kocami, a po ustanowieniu porządku straży, ułożyliśmy się na spoczynek. Przez całą noc spaliśmy bez przeszkody, a większa część następnego przedpołudnia upłynęła także bez żadnego wypadku.
U wejścia do doliny pełnił każdy z nas po kolei straż nawet w dzień. Około południa tego dnia Sam, który objął był dopiero co służbę po swoim poprzedniku, powrócił zaraz i doniósł:
— Nadchodzą!
— Kto? — zapytałem.
— No, tego naprzykład nie mogę dokładnie powiedzieć, bo jeszcze są za daleko.
— Ilu ich jest?
— Dwu na koniach.
— Pokaż!
Udałem się z nim na wskazane miejsce i przy pomocy lunety poznałem obydwu Morganów, którzy mieli jeszcze z kwadrans drogi do doliny. Wszystkie ślady naszej obecności były skrzętnie zniszczone, a ponieważ oprócz tego przeważaliśmy liczebnie, przeto mogliśmy z zupełnym spokojem oczekiwać ich przybycia.
Właśnie skierowaliśmy się byli z Samem do doliny z powrotem, kiedy nagle zatrzeszczało nad nami w zaroślach. Pomyślałem najpierw, że to może niedźwiedź, ale uważniejsze nadsłuchiwanie przekonało nas, że to jakieś dwie inne istoty z góry do nas się zbliżały.
— All devils, Charley, kto to może być?
— Zaraz zobaczymy. Chodźmy czemprędzej w krzaki!
Obaj ukryliśmy się tak, że gałęzie całkiem nas zasłaniały, ale mimoto byliśmy każdej chwili gotowi do obrony, gdyby się zjawiły dzikie zwierzęta. W kilka minut potem poznaliśmy, że to nie były zwierzęta, lecz dwaj ludzie, którzy schodzili z góry, prowadząc konie za sobą. Byli to kapitan i Conchez. Konie ich wyglądały bardzo znużone, a cała powierzchowność jeźdźców również dowodziła, że ciężką podróż odbyli.
Nieopodal naszej kryjówki stanęli, bo stąd mieli już swobodny widok w dal.
— Nareszcie! — zawołał kapitan z westchnieniem ulgi. — To była jazda, jakiej nie życzyłbym sobie powtórzyć. Ale przybywamy przynajmniej na czas, bo widzę, że nikogo tu jeszcze przed nami nie było.
— Poczem to poznajesz? — zapytał jego towarzysz.
— Moja kryjówka jeszcze nienaruszona. Morganowie zatem nie byli, a kto inny nie mógłby się chyba dostać w te odległe strony.
— Prawdopodobnie macie słuszność, a w takim razie nie myślicie już zapewne o Sans-earze i Old Shatterhandzie?
— W istocie nie biorę ich w rachubę. Gdyby byli ścigali Morganów, byliby musieli natknąć się na Komanczów, a to byłoby przeszkodziło im w dalszym pochodzie.
— Mnie jednak niepokoi sprawa z tym nieznanym nagim Indyaninem nad Rio Pecos i białym trupem w wodzie?
— To nas teraz nic nie obchodzi. Nikt nam tu zaszkodzić nie może, gdyż za nami są Komancze, na których natknąłby się każdy, komuby przyszło na myśl nas ścigać.
— Sądzicie więc, że czerwoni są napewno za nami?
— To tak nie ulega wątpliwości jak to, że tu stoję przy tobie. Oni zabili Indyanina, jeśli był ich nieprzyjacielem — czego jednak nie przypuszczam, gdyż Apacz nie zapędzałby się tak daleko — a potem ruszyli za nami. Spieszyliśmy się przecież tak bardzo, że musieliśmy zostawić ślady jak trzoda bizonów.
— A jeśli nas tutaj znajdą?
— To nic strasznego. Jesteśmy przecież ich przyjaciółmi. Zdziwią się co najwyżej, że nie daliśmy się im poznać, a ja im to wytłómaczę w ten sposób, że opowiem im o poruczniku, który — carajo, dam się powiesić, jeśli to nie on tam już nadchodzi!
— To on!
— Dobrze! W takim razie mamy go nareszcie. Niech poczuje, co to znaczy oszukiwać kapitana i towarzyszy!
— Widać tylko ich dwóch, a w tem dowód, że Komancze idą za nami. Ale kapitanie, czy naprawdę chcecie dzisiaj wydobyć skarb w mojej obecności?
— Tak.
— Dla kogo?
— Dla nas.
— „Dla nas“, może znaczyć dla całego naszego towarzystwa, albo tylko dla nas dwu.
— Cobyś ty wolał?
— To łatwiej pomyśleć, aniżeli powiedzieć. Jeśli jednak uprzytomnicie sobie, jak teraz rzeczy stoją w hidespot, to lepiej chyba tam nie wracać. Po tak długich trudach i mękach, jakieśmy wycierpieli, pragnie człowiek wkońcu trochę spokoju i wygód. Wy możecie sobie ten spokój zapewnić dzięki temu, co macie w swej kryjówce, a jest tego tyle, że i dla mnie wystarczy.
— Mówisz, jak z książki. Teraz jednak idzie przedewszystkiem o to, żeby tym dwom łajdakom dobrze dać po palcach! Tam jest dla nas miejsce, jak wymarzone, a skarb znajduje się blizko.
Czyżby niespodziewający się niczego kapitan miał na myśli nasz obóz? Rzeczywiście, prowadząc za sobą konie, skierowali się prosto w tę stronę, nie troszcząc się o nic tak dalece, że nie spostrzegli śladów, zostawionych przezemnie i przez Sans-eara. Co prawda, trzeba było mieć dobre oczy, aby je rozpoznać. Ja z Samem poszedłem, rozumie się, zaraz za nimi.
Nasi usłyszeli, że ktoś obcy się zbliża, podnieśli się z ziemi. Jakie wspaniałe zrobili miny ci sami gentlemani, gdy wyszedłszy z ostatnich krzaków, poznali Indyanina, którego ścigali nad Rio Pecos. Ja omal się nie roześmiałem głośno.
— Hoblyn! — zawołał Conchez, poznawszy swego kolegę.
— Hoblyn? — spytał kapitan. — Naprawdę! Jak dostałeś się do Sierry Rianki i kto są ci ludzie?
Wtem ja przystąpiłem z tyłu do niego bliżej i poklepałem go po ramieniu.
— Znajomi, sami znajomi, kapitanie. Zbliżcie się do nas, usiądźcie i rozgośćcie się swobodnie!
— A kto wy, sennor? — zapytał.
— Ja przedstawię wam tych ludzi, wobec tego na mnie przyjdzie kolej na końcu. Ten czarny master nazywa się Bob i był najlepszym przyjacielem niejakiego mr. Wiliamsa, znanego wam dobrze. Ten biały gentleman to pan Marshall z Louisville, który ma kilka słów pomówić z Morganami, waszymi rywalami w pewnym zawodzie. Ten bronzowy monseigneur nazywa się Winnetou. To nazwisko chyba nieraz już obiło się o wasze uszy, dla tego nie będę wygłaszał osobnej przemowy przy zaznajamianiu was z nim. Tego gentlemana nazywają zwykle Sans-ear, a mnie czasami Old Shatterhand.
Kapitan tak osłupiał ze strachu, że nie zdobył się na inną odpowiedź, tylko wyjąkał okrzyk:
— Czy to być może?
— Nawet bardzo! Siądźcie sobie przy nas wygodnie, tak jak to ja uczyniłem w hide-spot, kiedy was podsłuchałem i wziąłem sobie wasz pistolet na pamiątkę. Przedwczoraj leżałem znowu obok was, kiedy podsłuchiwaliście Komanczów i wywnętrzaliście się serdecznie przed sobą. Bobie, odbierz broń tym panom i zwiąż im cokolwiek ręce i nogi!
— Sennor! — wybuchnął kapitan.
— Dobrze już, dobrze! Pomówimy z wami jak ze stakemanami. Nie zadawajcie sobie nadaremnie trudu, gdyż, zanim Morgani dotrą do doliny, będziecie skrępowani, zakneblowani, albo... martwi!
To wszystko spadło na nich tak prędko i niespodzianie, że zapomnieli nawet o obronie.
— Sennor capitano, gdzie się znajduje kryjówka, której się zachciewa Morganom? — zapytałem.
— Te rzeczy do was nie należą!
— Tak wy się na to zapatrujecie, ale ja sądzę, że może będą nasze. Nie zmuszam was bynajmniej do wypaplania tajemnicy, lecz stawiam tylko jedno pytanie, na które żądam odpowiedzi: Co się stało z tak zwanymi wojażerami, którzy poszli z waszym porucznikiem, i z kupcami, przez nich ściganymi.
— Kupcy... hm, nie wiem...
— Well, bo ja wiem już. A wojażerowie?
— Dwu zapewne wróciło do hide-spot, a trzeciego zamordował w drodze porucznik. Znaleźliśmy jego zwłoki.
— Ja taksamo myślałem! Teraz pozwólcie spokojnie knebel sobie założyć! To tylko na to, żebyście nie zdradzili nas przed Morganami.
Ledwie uporaliśmy się z nimi, kiedy u wejścia do doliny ukazali się obaj wspomniani, zatrzymali się na minutę i rzucili okiem na teren. Potem Patrik ścisnął konia ostrogami i nadbiegł kłusem, a ojciec za nim, co wskazywało na to, że nie mieli zamiaru zabawić tutaj dłużej. Wprost naprzeciwko nas, o jakich dwadzieścia kroków, rósł młody krzak ożyny. Tam oni się skierowali.
— Tutaj ojcze! — rzekł Patrik.
— Tu? Ktoby to był przypuścił, że tak niepokaźne miejsce kryje w sobie ten skarb!
— Musimy się prędko z tem załatwić! Niewiadomo, kto byli ci dwaj biali i czy Komanczom udało się ich pochwycić.
Obaj zeskoczyli z siodeł i przywiązali konie nad brzegiem potoku. Gdy spragnione zwierzęta piły wodę, uklękli obaj opryszkowie, odłożyli broń i zaczęli nożami usuwać zarośla. Następnie wzięli się do rozkopywania ziemi.
— Tu — rzekł Patrik i pokazał wkrótce jakąś paczkę, zaszytą troskliwie w skórę bawolą.
— Czy to już wszystko?
— Wszystko, ale jest tego dość: banknoty, depozyty. Trzeba prędko zasypać i zakryć dziurę i zniknąć stąd lotem błyskawicy!
— Może zostaniecie trochę dłużej!
Te słowa wypowiedział Sam, a równocześnie ja stanąłem jednym skokiem pomiędzy nimi a ich bronią, reszta zaś towarzyszy wymierzyła do nich z rusznic. Sans-ear podobny był do tygrysa, gotowego rzucić się na swoją ofiarę. W pierwszej chwili zaskoczyło ich to zupełnie, lecz opamiętali się rychło i chcieli chwycić za broń. Lecz ja wyciągnąłem do nich rewolwer i zagroziłem temi słowy:
— Zatrzymajcie się tam, gdzie stoicie, gdyż pierwszy zaraz krok przepłacicie życiem!
— Kto wy jesteście? — zapytał Fred Morgan.
— To wam powie rzekomy mr. Meercroft, wasz syn.
— Jakiem prawem napadacie tutaj na nas?
— Takiem samem, z jakiem wy napadaliście na drugich, naprzykład na mr. Marshalla w Louisville, potem na pociąg, a dawniej jeszcze na farmę niejakiego Sama Hawerfielda, który teraz stoi przed wami. Bądźcie łaskawi położyć się plackiem na ziemi!
— Tego nie zrobimy!
— Sądzę, że upór wasz zmięknie, gdy wymienię wam nasze nazwiska. Tu stoi wódz Apaczów, Winnetou, to jest Sans-ear, dawny Sam Hawerfield, a mnie znacie już zapewne z tego, co wam syn wasz o mnie powiedział. Liczę do trzech, jeśli potem nie będziecie leżeli, zginiecie. Raz... dwa...!
Z zaciśniętymi zębami i pięściami posłuchali rozkazu.
— Bobie, zwiąż ich!
— Bob związać bardzo pięknie, całkiem mocno, massa! — rzekł czarny, zabierając się odrazu do spełnienia tej obietnicy.
W czasie tego zajścia bawił Bernard przy tamtych jeńcach. Teraz zastąpił go Bob, dzięki czemu mógł on się przybliżyć do nas. Na jego widok rozwarł Fred Morgan oczy, jak gdyby widmo zobaczył.
Bernard rzucił nań krótkie spojrzenie, nie mówiąc ani słowa, ale w spojrzeniu jego tkwiło zimne, spokojne postanowienie sprawiedliwego odwetu.
— Bobie, wyprowadź tamtych! — rzekł Sam. — I my nie potrzebujemy naprzykład dłużej się tu zatrzymywać i osądzimy krótko i węzłowato tych ludzi!
Murzyn sprowadził Concheza i kapitana, a za nimi przyszedł Hoblyn, który dotychczas trzymał się lepiej, aniżeli można było spodziewać się tego po stakemanie.
— Kto będzie mówił? — zapytał Bernard.
— Charley! — rzekł Sam.
— Nie — zauważyłem ja. — My wszyscy jesteśmy stronami poszkodowanemi, tylko Winnetou nic nie dotyka. On jest wodzem preryi, niech przeto zabierze głos dla załatwienia tej sprawy.
Wszyscy zgodzili się na to, Apacz zaś skinął głową potakująco.
— Wódz Apaczów słyszy mowę ducha sawanny i będzie sprawiedliwym sędzią nad białymi. Niech moi bracia wezmą broń do rąk, gdyż jedynie mężowie mogą sądzić pojmanych!
Poszliśmy za tym indyańskim zwyczajem, a on zaczął:
— Jak się nazywa ten biały?
— Hoblyn — odparł Sam.
— Co on uczynił?
— Był stakemanem.
— Czy zabił którego towarzysza moich braci?
— Nie.
— Komu teraz dopomagał, stakemanom, czy moim braciom?
— Nam.
— W takim razie niech moi bracia rozstrzygają sercem, nie strzelbą. Winnetou życzy sobie, żeby ten człowiek odzyskał wolność, lecz nie wracał już do stakemanów!
Wszyscy przyjęliśmy wyrok Apacza, który na mnie tak podziałał, że pochwyciłem strzelbę i nóż Freda Morgana i podałem Hoblynowi, mówiąc:
— Weźcie sobie tę broń! Jesteście wolni.
— Dziękuję wam, sir! — rzekł uradowany. — Ja nie zrobię wam zawodu.
Widać było po nim, że miał szczerą chęć dotrzymania tej obietnicy. Winnetou mówił dalej:
— Kto jest ta blada twarz?
— Dowódca stakemanów.
— To wystarczy; on musi umrzeć! Czy moi bracia tak samo sądzą?
Nikt nie zaprzeczył, czyli wyrok zatwierdzono.
— A jak się nazywa ten człowiek?
— Conchez.
— To imię, jakie noszą fałszywi ludzie z Południa. Czem on był?
— Stakemanem.
— Czego szukał tutaj? Chciał własnych towarzyszy ograbić ze skalpu. Ma dwie dusze i dwa języki. Niechaj umiera!
I teraz nie podniósł się nikt dla obrony stakemana, wobec czego Winnetou mówił dalej:
— Ale nie zginą z ręki uczciwego męża, lecz tego, którego jeszcze mamy osądzić. Jak się nazywa ten człowiek?
— Patrik.
— Zdjąć z niego więzy, a on niech wrzuci stakemanów do wody! Żadna broń nie śmie ich dotknąć, niechaj utoną w wodzie!
Bob rozwiązał Patrika, a ten wykonał dany sobie rozkaz z gotowością, jaką okazać może tylko bardzo zatwardziały grzesznik. Widział, że jest zgubiony, a odczuwał widocznie przyjemność z tego, że przedtem na swych towarzyszach spełni urząd kata. Skazańcy byli tak związani, że nawet nie próbowali się opierać. Ja odwróciłem głowę, by nie patrzeć na to miejsce, gdzie dwu ludzi miało zginąć dziesięćkrotnie zasłużoną, lecz gwałtowną śmiercią,
W dwie minuty było po wszystkiem. Patrik pozwolił się znowu związać, bo nie pozostawało mu nic innego w jego położeniu.
— Któż są te dwie blade twarze? — zapytał Winnetou.
— Ojciec i syn.
— Jakie zbrodnie zarzucają im moi bracia?
— Ja — odrzekł Sam — oskarżam ich o mord, popełniony na mojej żonie i mojem dziecku.
— Ja oskarżam starszą bladą twarz o to, że zamordowała mego ojca — dodał Bernard.
— A ja go oskarżam za rozbójniczy napad na pociąg i zabicie jednego urzędnika kolejowego — dokończyłem ja. — Syna jego oskarżam o zamach morderczy na mnie i na was. Te zbrodnie wystarczą na ich potępienie, choć możnaby ich więcej przytoczyć.
— Mój brat słusznie powiedział: to wystarczy. Niechaj umrą, a czarny mąż ich zabije!
— Stój! — zawołał Sam. — Do tego nie dopuszczę ja, który ścigałem ich od wielu lat. Krzywda, którą oni mnie wyrządzili, jest ich najdawniejszą zbrodnią. Życie ich mnie się należy, a karby ich mojej strzelbie. Gdy oni odpokutują za owe morderstwo, będzie Sans-ear zadowolony i wraz ze swoją Tony znajdzie odpoczynek w jakiej szczelinie górskiej lub na preryi, gdzie bieleją kości tysiąca strzelców!
— Żądanie mego brata jest słuszne. Niech więc weźmie sobie morderców i postąpi z nimi jak zechce!
— Samie! — powiedziałem pocichu, pochylając się ku niemu, ażeby słów moich nikt oprócz niego nie usłyszał — Nie plam się krwią morderców, strzelając do bezbronnych z zimną krwią. Taka zemsta hańbi chrześcijanina i jest grzechem. Zdaj to na murzyna!
Zawzięty myśliwiec utkwił wzrok w ziemi i milczał. Aby mu dać czas do namysłu, przystąpiłem z Bernardem do konia Freda Morgana. W kieszeniach u siodła znaleźliśmy tylko kilka pereł, które jubiler poznał jako swoje. Wobec tego zbadaliśmy jego samego, a owocem tego była przyszyta z jednej strony do jego bawolej koszuli paczka, która zawierała banknoty niemałej wartości. Była to niewątpliwie część, odebrana Holfertowi. Bernard schował tę paczkę.
W tej chwili z miejsca, gdzie stały nasze konie, doleciało mnie trwożne parsknięcie, które, jak mi się zdawało, wydał mój mustang. Zaniepokojony tem podszedłem do konia i zobaczyłem, jak z podniesioną grzywą i z iskrzącemi oczyma starał się wyrwać z rzemienia, a to zachowanie się wskazywało na to, że albo znajdowało się w pobliżu drapieżne zwierzę, albo Indyanie. Uświadomiwszy to sobie, krzyknąłem dla ostrzeżenia towarzyszy, ale oni już nie dosłyszeli, gdyż w tej chwili zabrzmiało przed doliną okropne wycie.
Poskoczyłem czemprędzej na skraj zarośli i spojrzałem przez gałęzie. Oczom moim przedstawił się groźny widok. Cały plac roił się od dzikich. Trzech czy czterech klęczało nad Samem, którego powalono na ziemię. Dwu innych zarzuciło lasso na Winnetou i wlokło go za sobą. Hoblyn leżał na ziemi ze strzaskaną czaszką, a Bernarda nie mogłem wcale zobaczyć, tylu się nań rzuciło.
Rakurrojowie udali się więc rzeczywiście za kapitanem, podeszli niepostrzeżenie podczas sceny sądowej i tak niespodzianie wpadli na towarzyszy, że wszelki opór byłby szaleństwem. Co mogłem dla nich uczynić? Nic, chyba tylko siebie ocalić. Bardzo łatwo byłbym zastrzelił z pół tuzina czerwonoskórych, ale komuby to było przyniosło korzyść? Oprócz Hoblyna nikt jeszcze był nie zginął, a znając Komanczów, spodziewałem się, że napadniętych poprowadzą z sobą, aby im w domu zadać powolną śmierć męczeńską. Wróciłem więc do swego konia, odwiązałem go i ciągnąc go za sobą, wspiąłem się na górę, jak tylko mogłem najszybciej. Na uratowanie czegoś więcej nie było czasu, gdyż dzicy niewątpliwie widzieli, jak wchodziłem w zarośla i byliby usiłowali mnie pochwycić.
Wspinałem się wraz z koniem z wielką trudnością, gdyż stok góry był stromy, gdy jednak dostałem się na szczyt, skończył się drzewostan, który mi w ucieczce przeszkadzał. Tam wskoczyłem na siodło i puściłem się wzdłuż grzbietu z takim pośpiechem, jak gdyby mię ścigała zgraja Indyan. Po drugim stoku góry zjechałem znowu na inną dolinę. Śladów swoich nie starałem się bynajmniej ukryć, bo wiedziałem, że prześladowcy znajdą je napewno i pójdą za nimi. Chciałem tylko czerwonych wywieść w pole.
Na takiej nieprzerwanej gonitwie skierowanej na zachód upłynęła mi część dnia, poczem dostałem się do rzeczki, która nadawała się do moich celów. Tam zwróciłem konia, bo woda płynęła w skalistem łożysku, dzięki czemu kopyta nie zostawiały żadnych śladów, i jechałem przeciwko prądowi przez taki czas, jaki uważałem za wystarczający do znużenia moich prześladowców. Po krótkim odpoczynku zaś obwiązałem koniowi nogi szmatami i drogą okrężną wróciłem tam, skąd rozpocząłem ucieczkę.
Słońce już było zaszło, kiedy ujrzałem pasmo wzgórz, za którem leżała nieszczęsna dolina. Dalej nie mogłem zbliżyć się tego samego dnia, wyszukałem więc w lesie miejsce, pokryte mchem i stosowne na nocleg. Mój wierzchowiec tak był wyczerpany chodem z powodu owinięcia nóg, że nawet nie miał ochoty paść się, lecz położył się natychmiast obok mnie na ziemi.
Jakże prędko zmieniły się nasze stosunki! Nie byłem jednak usposobiony do tkliwych rozmyślań. W tem położeniu można było tylko czynami coś zdziałać, a do tego potrzebowałem przedewszystkiem spoczynku i snu. Poleciwszy się opiece Boga, zamknąłem oczy, a otworzyłem je napowrót, kiedy słońce stało już wysoko na niebie.
Najpierw rozejrzałem się za paszą dla konia, przywiązałem go tam i wybrałem się, aby oglądnąć pole walki wczorajszej. Był to wprawdzie zamiar bardzo niebezpieczny, ale musiałem się nań odważyć, jeśli chciałem pomóc towarzyszom. Skradałem się na górę powoli, krok za krokiem, przez co na drogę, którą zwykły piechur przebyłby w dziesięciu minutach, ja potrzebowałem dwóch godzin. Potem zacząłem z jeszcze większą ostrożnością schodzić z góry. Gdy już prawie mijałem potężny stary dąb, usłyszałem jakiś szczególny głos:
— Pst!
Oglądnąłem się, lecz nic nie dostrzegłem.
— Pst!
Wydało mi się, że głos pochodził z góry, dla tego spojrzałem w tym kierunku.
— Pst, massa!
Ach! W górze nad pierwszą gałęzią była wypróchniała dziura, a z niej krzywiła się do mnie w uśmiechu czarna twarz Boba.
— Czekać, massa, Bob zejść! — szepnął mi stamtąd.
Zaraz potem wśród bardzo nieznacznego szmeru rozstąpiły się gałęzie leszczyny, rosnące dokoła pnia.
— Massa wejść do pokoju; żaden Indyanin nie znaleźć potem mądry Bob i massa!
Poszedłem za jego radą i znalazłem się we wnętrzu spróchniałego drzewa, którego otwór zakrywała całkiem leszczyna.
— Lack a day, jak to odkryłeś? — zapytałem.
— Bydlę uciekać przed Bobem, wleźć w drzewo i patrzeć w górze przez okno. Bob zrobić tak samo.
— Jakie to było zwierzę?
— Bob nie wiedzieć. Być wielkie, mieć cztery nogi, dwa oczy i ogon.
Z tego zarówno dokładnego jak bystrego opisu domyślałem się, że to był szop.
— Kiedy znalazłeś to drzewo?
— Zaraz, kiedy przyjść Indian.
— A więc od wczoraj siedzisz tutaj? Co słyszałeś przez ten czas i co widziałeś?
— Bob słyszeć i widzieć dużo Indian.
— Więcej nic?
— Czy to nie dość?
— Czy tutaj dzikich nie było?
— Być tu, ale nie zauważyć Bob. Potem zrobić ogień, kiedy przyjść wieczór i piec szynkę z niedźwiedzia, którego massa zabić. Czemu wolno jeść naszego niedźwiedzia?
Oburzenie poczciwego murzyna było wprawdzie usprawiedliwione, ale fakt zmienić się nie dał.
— Co dalej?
— Potem być rano i Indian odejść.
— Ach, odeszli! Dokąd?
— Bob nie wiedzieć, bo nie móc iść za nimi, ale widzieć jak dużo Indian opuścić dolinę. Małe okno w górze, można śledzić wszystko. Być także massa Winnetou i massa Sam i massa Bern! Mieć dużo sznurów i rzemieni na rękach.
— A potem?
— Potem kręcić się Indian tam i sam, chcieć schwytać Bob, ale Bob być mądry.
— Ilu jest jeszcze?
— Bob nie wiedzieć, ale znać miejsce, gdzie.
— No?
— Tam, gdzie niedźwiedź. Bob patrzeć przez okno.
Spojrzałem w górę i przekonałem się, że pustem wnętrzem drzewa można było rzeczywiście wydostać się na górę, czego zresztą Bob dowiódł. Wylazłem więc aż do otworu w pniu, który murzyn nazywał oknem, a stamtąd mogłem istotnie rzucić okiem ku przeciwległej ścianie doliny. Ze zgrozą dostrzegłem pod pniem buka, na który uciekł był Bob przed niedźwiedziem, siedzącego w kucki Indyanina. Widocznie więc po odprowadzeniu jeńców rozstawiono potajemnie załogę na dolinie, aby nas pojmała, skoro tylko wrócimy.
W niepewności, co należało teraz począć, zlazłem znów na dół i powiedziałem do murzyna:
— Tam jest tylko jeden, Bobie!
— Gdzieindziej być jeszcze jeden i jeszcze jeden, ale Bob nie wiedzieć dokładnie, w którem miejscu.
— Zaczekaj tutaj na mnie!
— Massa chcieć iść? O, massa zostać tu z Bobem!
— Musimy dołożyć wszelkich starań, żeby ocalić naszych przyjaciół.
— Ocalić? Ocalić massa Bern? O to być bardzo pięknie, bardzo dobrze! Bob także ocalić massa Bern i massa Sam i massa Winnetou!
— Więc zachowuj się cicho, żeby cię nie schwytano!
Opuściłem wypróchniałe drzewo. Cieszyłem się bardzo tem, że przynajmniej jeden jeszcze wyszedł cało, chociaż ten jeden był tylko murzynem. Musiałem Indyanom przyznać, że sprytnie sobie postąpili, zostawiając straż przy mięsie, które mogło mieć dla nas siłę przyciągającą i przyprawić nas o zgubę.
W godzinę potem znajdowałem się po drugiej stronie doliny nie dalej jak o trzy łokcie od Indyanina, który stał nieruchomy jak posąg z tym wyjątkiem, że dwoma palcami bawił się zawieszoną na szyi gwizdawką, którą można naśladować głos sępa. Tych piszczałek używano często dla sygnałów. Było więc prawdopodobnem, że tym razem umówiono się co do takiego znaku.
Ów młody jeszcze Indyanin miał zaledwie ośmnaście lat, który to wiek pozwalał na domysł, że może odbywał wtedy pierwszą swoją wyprawę wojenną. Ozdoby jego głowy i czystość ubrania oraz broń dowodziły, że był synem wodza. Czy miałem go zabić, czy miałem zniszczyć to młode, pełne nadziei życie? Nie!
Przysunąłem się cicho do niego, a pochwyciwszy go lewą ręką za gardło, zadałem mu prawą pięścią cios tak ostrożny, że staremu nicby się było nie stało. Jego jednak ogłuszyło to natychmiast. Potem go skrępowałem, zakneblowałem i tak przywiązałem do drzewa, że otoczony zewsząd zaroślami wprost był niewidoczny. Piszczałkę mu odebrałem, a ukrywszy się, przyłożyłem ją do ust i świsnąłem. Natychmiast zaszeleściło naprzeciwko mnie w zaroślach, a stamtąd wyszedł stary Indyanin, który ruszył prosto na mnie, ale jedno uderzenie kolbą rozciągnęło go na ziemi. Nie zginął on oczywiście, lecz padł ogłuszony, bo nie miałem zamiaru go zabić, chciałem tylko nieszkodliwym go uczynić.
W pobliżu było niezawodnie więcej Indyan, aniżeli dwu albo trzech, zwabiać ich zaś zapomocą świstawki i zabijać w ten sposób nie tylko nie chciałem, gdyż to byłoby się równało rzezi, ale także nie mogłem. Przedewszystkiem musiałem się dowiedzieć, gdzie są konie Indyan. Jakkolwiek było to dość niebezpiecznem, mimo to wydałem z siebie głos, naśladujący rżenie ogiera, a na skutek tego stamtąd, gdzie przedtem stały nasze konie, otrzymałem kilkakrotną odpowiedź.
Teraz zdałem się na los szczęścia, a związawszy starego Indyanina jego własnym rzemieniem, wziąłem młodego na barki i pobiegłem pod osłoną drzew dokoła zakrętu, tworzącego tylną ścianę doliny, ku miejscu, na którem znajdowały się konie. Było ich sześć, co niezbicie dowodziło, że jeszcze czterech Indyan pilnowało doliny. Ci jednak niewątpliwie zajęli stanowiska dalej ku wejściu, dzięki czemu miałem dość czasu na swoje przygotowania.
Najpierw więc udałem się do Boba, który wylazłszy w górę wydrążenia dębowego, patrzył przez swoje okno. Ujrzawszy, że się zbliżam, zsunął się na dół i wyglądnął pomiędzy gałęzie leszczyny.
— Massa, ah, złapać Indyanina! Massa zabić Indyanina?
— Nie. Trzeba go tylko przytrzymać tutaj. Czy pomożesz mi w ocaleniu massy Bernarda?
— Czy Bob ocalić massa Bern, kochany dobry massa Bern? Jak to Bob zrobić?
— Weźmiesz tego Indyanina i zniesiesz go w prostym kierunku na dół, dopóki nie dojdziesz do wielkiego drzewa klonowego. Tam złożysz go na ziemi i zaczekasz na mnie.
— Bob tak zrobić, massa!
— Ale nie dotkniesz jego więzów. Gdyby się on uwolnił, ty byłbyś zgubiony!
— Bob nie być zgubiony!
— To dobrze. Więc dalej do dzieła!
Olbrzymi murzyn zarzucił sobie Indyanina na plecy i poszedł na dół, ja natomiast powróciłem do koni Komanczów. Właściwości terenu nie pozwalały na to, żeby usunąć stamtąd wszystkie sześć zwierząt, to znaczy wyprowadzić je z doliny na górę, a potem na dół. Sam jednak mogłem lepiej tego dokonać, aniżeli z pomocą murzyna, ponieważ konie indyańskie czują nieprzezwyciężony wstręt do czarnej rasy, której wyziewów nie znoszą. Wsiąść wprawdzie pozwolą na siebie murzynowi, ale żadną miarą nie pójdą za nim, gdy zechce je prowadzić za uzdę.
Co już przedtem zauważyłem, to się teraz sprawdziło. Skarby nasze, zarówno te, które wieźliśmy z hide-spot, jako też odebrane obydwu Morganom przepadły. Złoto to deadly dust „śmiercionośny pył“. Ze stu ludzi, udających się na poszukiwanie złota do digginów i na dziki Zachód, ginie dziewięćdziesięciu. Blask i dźwięk uwodzicielskiego kruszcu budzi ponure demony i tylko w opiece prawa zaznacza się jego błogosławiona potęga.
Zdjąwszy z koni gurty, poprzywiązywałem jednego do drugiego głową do ogona tak, że tworzyły nieprzerwany szereg. Następnie wziąłem pierwszego za cugle i ruszyłem w górę po stromem zboczu. Oporne zwierzęta sprawiały mi niemało kłopotu, ale trud mój wynagrodziła ta okoliczność, że reszta Indyan znajdowała się niewątpliwie daleko, skoro nie usłyszeli parskania i tupotu końskiego. Mimo tych trudności dostałem się z końmi szczęśliwie na górę, a po drugiej stronie na dół. Komancze, pozbawieni w ten sposób swoich wierzchowców, nie mogli już doścignąć swoich towarzyszy, a zarazem udaremniony został ich zamiar główny ujęcia mnie i Boba.
Murzyn siedział pod oznaczonem drzewem i pilnował Indyanina. Było mu widocznie nieswojo w tem sam na sam z nieprzyjacielem, dlatego odetchnął na mój widok z radością i ulgą.
— O pięknie, że przyjść massa. Indyan robić oczy jak dyabeł, mruczeć i krząkać, jak bydlę, ale nigger Bob dać mu klapsa na gębę, że cicho być!
— Nie powinieneś go bić, Bobie, to nie po rycersku. Oprócz tego jest to obrazą, za którą Indyanin płaci jedynie śmiercią. Gdyby kiedyś wydostał się na wolność i spotkał się z tobą, byłbyś zgubiony!
— Nigger Bob zgubiony? Oh, ah, massa! W takim razie lepiej zaraz zabić Indian, żeby on nie wydostać się na wolność!
Dobył rzeczywiście noża i przytknął ostrze jego do piersi Komancza.
— Stój, Bobie, nie mordować! Przyda nam się to bardzo, jeśli go zostawimy przy życiu. Pomóż mi przywiązać go do konia.
Wyjąłem knebel z ust Indyanina.
— Niech mój czerwony brat oddycha, ale nie wolno mu mówić, dopóki go nie zapytam!
— Maram bądzie mówił, kiedy jemu się spodoba — odparł Indyanin. — Blada twarz i tak zabije mnie i skalp mój zabierze, choć będę milczał.
— Maram będzie żył i skalp swój zachowa, gdyż Old Shatterhand zabija wroga jedynie w walce.
— Blada twarz jest Old Shatterhand? Uff!
— To prawda. Maram nie jest już moim wrogiem, lecz przyjacielem. Old Shatterhand zaprowadzi go do wigwamu jego ojca.
— Ojcem Marama jest Tokejchun[38], wódz wojowników Rakurrojów. On zabije Marama za to, że został jeńcem bladej twarzy.
— Czy mój brat chce być wolnym?
Indyanin spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
— Czy Old Shatterhand może puścić wolno wojownika, którego życie i skalp należą do niego?
— Jeśli mój młody czerwony brat przyrzeknie mi, że nie umknie, lecz towarzyszyć mi będzie do wigwamów swojego plemienia, to rozwiążę go, dam mu konia i broń jego, wiszącą u siodła.
— Uff! Old Shatterhand ma silną pięść i wielkie serce i nie jest podobny do innych bladych twarzy. Ale czy jego język nie jest podwójny?
— Ja zawsze mówię prawdę. Czy mój czerwony brat będzie mi posłuszny, dopóki nie staniemy przed obliczem Tokejchuna?
— Maram podda się woli Old Shatterhanda!
— Niechaj więc weźmie z rąk moich ogień pokoju, który go pochłonie, jeśli nie dotrzyma słów swoich!
Ze znajdującej się nieopodal kryjówki przyprowadziłem mojego konia i wyjąłem z torby u siodła dwa słomiane cygara, zabrane z zapasów w hide-spot. Znalazły się także zapałki, wkrótce zatem po uwolnieniu Indyanina z więzów zapaliliśmy cienkie „habanos“ wśród zwyczajnych formalności.
— Czy blade twarze nie mają Wielkiego Ducha, któryby kazał róść świętej glinie na kalumet? — zapytał Maram.
— Biali mają ducha, większego od wszystkich duchów. On im dał wiele gliny, ale oni palą z fajki tylko w swoich wigwamach, gdyż nauczył ich „jeść dym pokoju“ z tych cygar, nie zabierających tak wiele miejsca, jak fajka.
— Uff! Sikarr? Wielki duch bladych twarzy jest mądry. Sikarr łatwiej nosić, niż kalumet.
Bob zrobił zdziwioną minę, widząc, że w pobliżu tak strasznych wrogów palę cygaro z Indyaninem, którego dopiero przed chwilą przywiązać miał do konia.
— Massa, Bob także zapalić pokój! — powiedział.
— Masz tu cygaro, ale pal na koniu, bo musimy już ruszać!
Komancz wybrał z pomiędzy owych sześciu koni swojego i wsiadł nań. O ile dotąd Indyan poznałem, to wcale nie obawiałem się, żeby mi ten uciekł. Bob dosiadł drugiego konia, w każdym razie po niemałym wysiłku. Resztę powiązałem cuglami tak, że je było wygodnie prowadzić, poczem usiadłem na mego mustanga i ruszyliśmy w drogę.
Między wgłębieniem, w którem znajdowaliśmy się obecnie, a nieszczęsną dla naszego towarzystwa doliną ciągnęło się wzgórze, opadające ku równinie. Najpierw puściliśmy się ku owemu wzgórzu, potem objechaliśmy je dokoła, aby w ten sposób dostać się na trop Indyan. To nam się wprawdzie udało, ale spostrzegli nas podczas tego z doliny Indyanie, bo z wściekłości strasznie zawyli, my jednak nie troszczyliśmy się o to, a Maram o tyle zapanował nad sobą, że nawet nie drgnął i nie próbował oglądnąć się poza siebie.
W milczeniu odbywaliśmy dalszy pochód tropem Indyan aż do wieczora i o tym czasie dotarliśmy do Rio Pecos, gdzie znaleźliśmy miejsce odpowiednie na nocleg. W derkach indyańskich znajdowało się sporo suszonego mięsa, dzięki czemu zabezpieczeni byliśmy przed głodem i nie potrzebowaliśmy strzelać zwierzyny. Od owych czterech Komanczów zaś byliśmy tak daleko, że nas w nocy doścignąć nie mogli.
Maram położył się spać natychmiast, ja zaś naprzemian z Bobem czuwałem. O świcie zdjąłem z czterech luźnych koni wszystko, co miały na sobie, i wpędziłem je w rzekę. One przepłynęły przez wodę i zniknęły w lesie na drugim brzegu. Indyanin patrzył na to, nie rzekłszy ani słowa.
Trop, którym ruszyliśmy dalej, był bardzo wyraźny, a to dowodziło, że Komancze nie bali się żadnego niebezpieczeństwa. Trzymali się ciągle prawego brzegu i jechali z biegiem rzeki aż tam, gdzie ona wkracza w górną Siera Guadelupe. Tu jednak rozdzielił się trop ku mojemu zdumieniu. Większa część dzikich zwróciła się ku górom, a reszta zachowała dotychczasowy kierunek.
Wobec tego zsiadłem z konia, by zbadać ślady. W drugim z wymienionych tropów zobaczyłem odciski kopyt starej Tony, które znałem zbyt dobrze, żebym się mógł pomylić. Na krótko przedtem zaś znaleźliśmy byli ślady obozu noclegowego.
— Synowie Komanczów udali się w góry, by odwiedzić grobowiec wielkiego wodza? — zapytałem Marama, przerywając dotychczasowe milczenie.
— Mój brat tak powiedział.
— A ci — rzekłem, wskazując na drugi trop — chcą zaprowadzić jeńców do wigwamów Komanczów.
— Tak polecili obaj wodzowie Rakurrojów.
— Synowie Rakurrojów mają także u siebie skarby bladych twarzy?
— Zatrzymali je, gdyż nie wiedzą, do której z bladych twarzy należą.
— A gdzie Komancze rozbili swoje wigwamy?
— Na sawannie, położonej tu nad tą wodą i nad rzeką, zwaną przez blade twarze Rio Grande.
— A więc na sawannie pomiędzy tymi dwoma łańcuchami gór?
— Tak jest.
— W takim razie nie pojedziemy tym tropem, lecz wprost na południe.
— Niech mój brat czyni, jak mu się podoba, lecz niech wie o tem, że tam niema wody dla niego, ani dla koni!
Spojrzałem mu ostro w oczy.
— Czy mój czerwony brat widział kiedy góry, położone nad wielką rzeką, a pozbawione wody? Każda rzeka otrzymuje wodę z gór.
— Mój brat zobaczy, kto ma słuszność, on czy Komancz!
— Ja domyślam się, dlaczego Maram nie chce iść w góry.
— Niechaj mi to mój brat powie!
— Synowie Rakurrojów jadą z jeńcami wzdłuż rzeki, która płynie łukiem. Jeśli obiorę kierunek wprost na południe, doścignę ich, zanim się dostaną do swoich wigwamów.
Czerwony zamilkł, czując, że go przejrzałem. Śladów, jak się o tem po obliczeniu przekonałem, było szesnaście, czyli to znaczyło, że trzynastu Indyan prowadziło Winnetou, Sama i Bernarda. Jeńcy byli pewnie troskliwie związani, dlatego nawet gdybym ich doścignął, mogłem ich prędzej podstępem ocalić, aniżeli siłą.
Skręciłem więc na południe, przynaglając konie do jak największego pośpiechu. Była to jazda bardzo uciążliwa, ponieważ nie znalem okolicy, a od Marama trudno było także czegoś pewnego się dowiedzieć. Ale mimoto szczęśliwie już do następnego południa przebyliśmy góry, a przed sobą ujrzeliśmy ciągnącą się daleko sawannę. Po lewej stronie błyszczały wody Rio Pecos, ku któremu zdążaliśmy teraz.
Z gór zjeżdżaliśmy przez gęsty las, który towarzyszył nam jeszcze dalej na znacznej przestrzeni wzdłuż rzeki. Nad jednym z potoków, wpadających tam do Rio Pecos, natrafiliśmy znowu na ślady Komanczów, zostawione tam poprzedniego południa, a nieopodal nad drugim potokiem znaleźliśmy miejsce po obozie, w którym wypoczywali czerwoni, zanim przeminął największy skwar dzienny.
Postanowiłem tutaj także nieco odpocząć, nie zatrzymałem się jednak nad samą rzeką, lecz nieco dalej w zaroślach, aby się zabezpieczyć przed odkryciem. Niebawem okazał się ten środek ostrożności bardzo skutecznym. Zaledwie bowiem usiedliśmy obydwaj z Maramem, wrócił Bob, który poszedł był konia napoić i zawołał:
— Massa, oh, oh, jeźdźcy się zbliżać; jeden, dwa, pięć, sześć jeźdźców. Uciekać, massa, czy zabić jeźdźców?
Poskoczyłem na skraj zarośli i ujrzałem rzeczywiście sześć koni, po trzy jeden za drugim w dwu grupach, jadących ku nam w górę rzeki. Dwa ostatnie z każdej grupy niosły pakunki, a na pierwszych siedzieli dwaj jeźdźcy. Mieliśmy więc do czynienia tylko z dwoma nieprzyjaciółmi, jeśli to rzeczywiście byli nieprzyjaciele, gdyż mimo oddalenia poznałem, że to byli biali.
Ale za tymi jeźdźcami pędziło pięć postaci, a to mogli być tylko Indyanie. Ci już za pięć minut musieli doścignąć białych. Nie ulegało wątpliwości, że to był pościg, aby więc wiedzieć, jak się miałem zachować, przyłożyłem lunetę do oczu.
— Zounds! — wyrwało mi się z ust mimowolnie, gdyż pierwszym jeźdźcem był Fred Morgan, a drugim jego syn, Patrik.
Zaraz wyłoniło się pytanie, czy zabić ich, czy też żywcem pochwycić. Postanowiłem nie plamić się krwią tych rozbójników, lecz wziąłem rusznicę do ręki i czekałem. Oni zbliżali się do nas coraz bardziej, a Indyanie byli nie dalej za nimi, jak o pięćset kroków. Już nawet parskanie koni nas dolatywało, a za chwilę mieli uciekający minąć naszą kryjówkę. Lecz zanim się to stało, wypaliłem dwa razy, mierząc w głowy wierzchowców, wskutek czego oba padły. Konie juczne, które były do nich przywiązane, przestraszone strzałami usiłowały się uwolnić. Jeźdźcy znaleźli się oczywiście na ziemi, ja zaś zamierzałem już rzucić się na nich, gdy wtem wydali wojenny okrzyk nadbiegający czerwoni, do których przyłączył się także Maram. W jednej chwili otoczono mnie, a trzy tomahawki i dwa noże błysnęły nad moją głową.
— Cha! — zawołał Maram, wyciągając rękę. — Ta blada twarz jest przyjacielem Marama.
Napastnicy odstąpili odemnie wprawdzie, lecz skutków ich napadu niepodobna już było naprawić, bo obaj pierwsi jeźdźcy, którzy spadli z koni, mieli czas powstać i uciec w krzaki, a konie juczne stanąwszy dęba na okrzyk Indyan, porwały rzemienie i jak szalone pobiegły do rzeki, gdzie utonęły, skoro tylko wskoczyły do wody, gdyż ciężko były obładowane. Były to nasze konie juczne, jak to zaraz z początku poznałem.
Czterej Indyanie popędzili za zbiegami, a piątego ja zatrzymałem przy sobie.
— Niech mi mój czerwony brat powie, czemu wojownicy Komanczów ścigają swoich białych przyjaciół? — zapytałem go.
— Biali mają usta jak węże, a języki o dwóch końcach. W nocy zabili straż i uciekli ze skarbami.
— Ze złotem?
— Zabrali kruszec i wszystkie kartki, zaszyte w skórę.
Po tem wyjaśnieniu zostawił nas, a sam pobiegł za towarzyszami. Z jego słów zatem wynikało, że Morgani obawiali się, czy Komancze oddadzą im skarby i dla tego uciekli z nimi. Owemi „kartkami“ były naturalnie kwity depozytowe i banknoty, które chcieliśmy Morganom odebrać. W tem miejscu właśnie, gdzie konie wskoczyły w wodę, tworzyła rzeka nagły zakręt, a zaraz niżej niebezpieczny wir. Utraciliśmy przeto wszelką nadzieję wydobycia pochłoniętego przez rzekę deadly dust, śmiertelnego pyłu.
Co należało teraz uczynić? Troska o przyjaciół była oczywiście większa od chęci schwytania obu wrogów, tembardziej, że tego podjęło się aż pięciu Komanczów, na których można było zdać pościg.
— Dlaczego mój biały brat strzela do konia, a nie do jeźdźca? — zapytał Maram. — Czy Old Shatterhand nie nauczył się mierzyć?
— Dlaczego Old Shatterhand nie zabił Komancza Marama, nad którego sercem już się nóż unosił? Położyłem trupem konie, aby pomówić z jeźdźcami.
— Old Shatterhand pomówi z nimi, ponieważ będzie ich ścigał ze swoimi czerwonymi braćmi.
Omal nie roześmiałem się z jego usiłowania, żeby mię odwieść od dalszego śledzenia tropu.
— On nie będzie ich ścigał — odpowiedziałem. — Wojownicy Komanczów są rozumni i mężni; pochwycą złe blade twarze i sprowadzą do swoich wigwamów. Niech Maram dosiędzie konia i jedzie za mną!
Ten wypadek odebrał mi wszelką chęć wypoczynku, a zarazem zbliżył chwilę ziszczenia się moich zamiarów. Dotąd przyjaciołom naszym towarzyszyło trzynastu jeźdźców, po odliczeniu zaś obu Morganów, pięciu Komanczów i zamordowanej straży zostało do pilnowania ich tylko pięciu Indyan. W tych warunkach było ich łatwiej ocalić.
Puściwszy więc znów konie szybszem tempem, dojechaliśmy o zmroku do tego miejsca, na którem, jak to wykazało dokładne badanie tropu, ów mały oddział Komanczów odpoczywał około południa. Widocznie ucieczka Morganów, zamordowanie straży i pewność, że nikt ich nie ściga, zmniejszyły ich zwykły pośpiech.
Chociaż Maram ciągle rozglądał się za miejscem na nocleg i domagał się wypoczynku, mimoto musiał jeszcze jechać ze cztery mile angielskie, dopóki się tak nie ściemniło, że śladów już nie można było rozpoznać. Wtedy dopiero pozwoliłem zsiąść z koni i ułożyć się do snu. Ledwie zaszarzał świt, ruszyliśmy w dalszą drogę.
Trop prowadził teraz w dół rzeki na sawannę. Tu i ówdzie napotykaliśmy ścieżki bawole, które nam zastępowały niejako utorowaną drogę. Stan śladów świadczył, że zbliżaliśmy się ciągle do ściganych. Była chwila, kiedy myślałem, że natknę się na nich około południa, tymczasem stało się inaczej, bo przybyliśmy na miejsce, stratowane przez wiele koni, skąd wiodły dalej ślady co najmniej czterdziestu kopyt.
— Uff! — zawołał Maram.
Więcej nie powiedział, tylko oko zabłysło mu radością, chociaż rysy twarzy pozostały nieruchome. Ja jednak zrozumiałem go dobrze. To eskorta, która prowadziła naszych towarzyszy, zetknęła się w tem miejscu z oddziałem Komanczów i pod jego osłoną pośpieszyła do obozu.
— Jak daleko jeszcze do wsi obozowej Komanczów? — spytałem Indyanina.
— Rakurrojowie nie mieszkają w obozie, lecz w takiej wsi, która jest większa od miast bladych twarzy. Jeśli mój brat prędko pojedzie, dostanie się tam, zanim jeszcze słońce skryje się poza trawami.
Maram miał słuszność, gdyż rzeczywiście pod wieczór ukazało się na widnokręgu kilka ciemnych linii w których przez lunetę poznałem długie szeregi namiotów.
Była to znaczna osada, założona prawdopodobnie dla polowań na bawoły. Przybycie jeńców tak widocznie zajęło Komanczów, że chociaż byliśmy dość blizko obozu, mimoto nie spotkaliśmy nikogo.
Wstrzymałem konia i zapytałem Marama:
— Tam są wigwamy Komanczów?
— Tak, to one — odrzekł Indyanin.
— Czy będzie tam wielki wódz, Tokejchun?
— Ojciec Marama jest zawsze przy swoich dzieciach.
— Może mój czerwony brat pojedzie tam z wiadomością, że Old Shatterhand chce odwiedzić wielkiego wodza.
Spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
— Czy Old Shatterhand nie będzie się bał tylu wrogów? Wprawdzie kładzie on trupem bawołu i niedźwiedzia, ale nie zdoła pozabijać Komanczów, których jest tak wielu jako drzew w lesie.
— Old Shatterhand zabija zwierzęta w lesie, ale nie swoich czerwonych braci. Nie obawia się Siouksów, Keiowehów, Apaczów, ani Komanczów, ponieważ jest przyjacielem wszystkich dzielnych wojowników, a kulę posyła tylko złemu i zdrajcy. Old Shatterhand tu zaczeka. Niech mój brat idzie!
— Ależ Maram jest jego jeńcem! Co będzie, jeśli umknie teraz memu bratu?
— Maram nie jest już moim jeńcem. Maram jadł ze mną dym pokoju, jest więc wolny!
— Uff!
Z temi słowy na ustach ścisnął Indyanin konia ostrogami i odjechał cwałem. Ja i Bob zsiedliśmy z koni, ułożyliśmy się na ziemi, a zwierzęta puściliśmy na paszę. Poczciwy murzyn przybrał minę nader stroskaną.
— Massa, co Indian zrobić z nigger Bob, jeśli go massa zabrać do Indian?
— To dopiero zobaczymy.
— Zobaczyć dopiero to zła rzecz. Czy ma Bob czekać, aż Indian spalić go na palu?
— Może nie będzie tak źle, jak sądzisz. W każdym razie musimy udać się do Komanczów, jeśli chcemy ocalić twojego massę Bernarda.
— Oh, ah, tak, nigger Bob ocalić massa Bern, dać się upiec, ugotować, pożreć, jeśli tylko Indian uwolnić massa Bern!
To heroiczne postanowienie przypieczętował taki grymas uśmiechu, że Indyanom byłały odeszła chęć zjedzenia murzyna. Następnie wziął sobie Bob kawał suszonego mięsa, aby przed śmiercią męczeńską skosztować jeszcze życiowych rozkoszy.
Nie czekaliśmy długo na wynik naszego oznajmienia, gdyż wkrótce przybył do nas liczny oddział jeźdźców, którzy, otoczywszy nas, utworzyli wielkie koło, a potem wyjąc i potrząsając bronią, tak zaczęli zacieśniać to koło, że zdawało się, iż nas stratują. Następnie grupa z czterech wodzów zbliżyła się rzeczywiście ventre a terre i przeskoczyła przez nas. Bob padł na wznak, ja zaś pozostałem spokojnie na miejscu, nie poruszywszy ani o włos głową w prawo, lub w lewo.
— Oh, ah, Indian zajechać na śmierć Bob i massa! — ryknął murzyn, podnosząc ostrożnie głowę, by się przekonać, co się koło niego dzieje.
— Bądź o to spokojny. Oni próbują tylko, czy mamy odwagę, czy też się ich boimy.
— Próbują? Oh, niech Indian tylko przyjść, Bob być odważnym, dużo odważnym!
Po tych słowach wyprostował się napowrót z miną straszliwą i to w sam czas, gdyż wodzowie zsiedli byli właśnie z koni i szli prosto ku nam. Najstarszy z nich odezwał się pierwszy:
— Czemu biały mąż nie powstanie, skoro się do niego zbliżają wodzowie Komanczów?
— Chce im w ten sposób okazać, że wita ich chętnie — odparłem. — Niechaj moi czerwoni bracia usiądą obok mnie!
— Wodzowie Komanczów mogą zająć miejsce tylko obok wodza. Gdzie biały mąż ma swoje wigwamy i swoich wojowników?
Na to ja wziąłem tomahawk w prawą rękę.
— Wódz musi być mocny i dzielny. Jeśli czerwoni mężowie nie wierzą, że jestem wodzem, niech walczą ze mną, a wtedy dowiedzą się, czy mówię prawdę.
— Jak bladej twarzy na imię?
— Czerwoni i biali wojownicy, oraz myśliwi nazywają mnie Old Shatterhand.
— Biały mąż zapewne sam sobie przybrał to imię!
— Jeśli wodzowie Komanczów chcą ze mną walczyć, mogą wziąć tomahawki i noże, a ja tylko z rękami stanę do walki. Howgh!
— Biały mąż wypowiada dumne słowa; będzie mu wolno udowodnić, czy jest odważny. Niech wsiądzie na swego konia i pojedzie z wojownikami Rakurrojów!
— Czy ci wojownicy wypalą ze mną kalumet?
— Wprzód muszą się naradzić, czy mogą to uczynić.
— Mogą, gdyż przybywam do nich w pokoju!
Ja dosiadłem mojego konia, a Bob wdrapał się z trudem na swego. O murzyna nie troszczyli się wcale, jak się zdawało, gdyż Indyanin zachowuje się wobec czarnej rasy jeszcze dumniej niż biały, mnie natomiast wzięli wodzowie w środek. W szalonym cwale pojechaliśmy ku wsi obozowej pomiędzy szeregi namiotów, gdzie przed największym namiotem czerwoni zatrzymali się i zsiedli, każąc mnie tosamo zrobić.
Boba nie widziałem, ponieważ wszyscy ci wojownicy, którzy byli po mnie wyjechali, otoczyli mnie dokładnie. Wódz, który przedtem do mnie przemawiał, pochwycił za moją strzelbę.
— Niech blada twarz wyda nam swoją broń!
— Ja zatrzymam ją, ponieważ jestem u was dobrowolnie, a nie jako jeniec.
— Mimoto złoży nam biały mąż broń swoją na ten czas, dopóki czerwoni mężowie nie dowiedzą się czego chce od nich.
— Czy czerwoni mężowie obawiają się jego? Kto żąda oddania mojej broni, ten się mnie boi.
Wódz uczuł się skrzywdzonym na swym honorze wojownika i rzucił na drugich pytające spojrzenie. Niewątpliwie dostrzegł w ich oku uspokajającą odpowiedź, gdyż rzekł:
— Wojownicy Komanczów nie znają trwogi, ani bojaźni! Biały mąż może zatrzymać swoją broń.
— Jak się nazywa mój brat czerwony?
— Old Shatterhand stoi przed Tokejchunem, przed którym drżą nieprzyjaciele.
— Proszę mego brata Tokejchuna, by mi wyznaczył chatę, w której mógłbym zaczekać, dopóki wojownicy Komanczów nie rozmówią się ze mną!
— Twoje słowa są dobre. Blada twarz zamieszka tymczasem w namiocie, zanim wojownicy Rakurrojów nie naradzą się, czy mają zapalić z nim kalumet.
Skinął ręką i ruszył przodem, ja zaś wziąłem mustanga za cugle i udałem się za nim. Indyanie utworzyli szpaler, wśród którego przeszliśmy wygodnie. Ujrzałem przytem niejedną starą i niejedną młodą twarz kobiecą, patrzącą z podziwem na białego, który poważył się wejść do jaskini lwa. Szczęściem nie było to plemię Komanczów, z którem w swoim czasie walczył Winnetou.
Namioty i chaty były tu tak samo ustawione jak u Indyan północnych, u których takie wsi obozowe już dawniej widziałem. Pracę nad ich budową wykonują tylko kobiety, ponieważ Indyanin nie zna innego zajęcia prócz wojny, polowania i rybołowstwa, a resztę prac zwala na barki tej płci, którą u nas nazywają słabszą.
Kobiety zbierają skóry, które mają być użyte na ściany namiotów, rozkładają je na słońcu i oznaczają na nich węglem formę, poczem wykrawują kawałki i zszywają cienkimi rzemykami. Następnie znoszą tyki, oraz inny materyał na to miejsce, gdzie ma stanąć mieszkanie. Tam wykopują zapomocą najprymitywniejszych narzędzi kolisty rów, na dwie stopy głęboki a w środku umieszczają stosownie do wielkości mieszkania mniej lub więcej tyk, wysokich przynajmniej na tyle, co średnica wykopanego rowu. Górą zgina się tyki ku sobie i związuje wikliną lub młodą leszczyną. Praca to niełatwa, ponieważ kobiety muszą się wspinać na tyki, a podczas wiązania trzymać się na nich tylko nogami. Gdy rusztowanie w ten sposób już stanie, zaczyna się najtrudniejsza część budowy, a to pokrywanie skórami rusztowania, które oparte jest w środku swej wysokości na tykach, zakończonych widłami i przywiązanych rzemieniami do tyk pionowych. W ten sposób powstaje wewnątrz pierwszego koła drugie, dzielące całe miejsce na dwie części. Obydwa koła tyk pokrywa się potem skórami w ten sposób, że w górze pozostaje otwór na dym płonącego w środku namiotu ogniska. Oba koliste przedziały można za pomocą plecionek, albo skór dzielić stosownie do potrzeb właściciela na dowolną ilość mniejszych przedziałów.
Namiot, do którego mnie wprowadzono, był mały i chwilowo niezamieszkany. Przywiązałem konia z zewnątrz, odsunąłem zasłonę drzwi, złożoną z dwu skór i wstąpiłem do środka, nie troszcząc się o wodza, który też nie wszedł za mną.
Już w dwie minuty po mojem wejściu rozsunęła się zasłona, a w drzwiach ukazała się prastara Indyanka. Zrzuciwszy z pleców grubą wiązkę chróstu, wyszła, a po chwili wróciła z dużym, lecz nadbitym garnkiem, w którym znajdowało się mięso i coś jeszcze, roznieciła ogień i wstawiła weń ten garnek.
Rozciągnąłem się na ziemi i jąłem się jej w milczeniu przypatrywać, wiedząc o tem, że wedle pojęć indyańskich nie zgadzałoby się to z moim honorem, gdybym zapuścił się w rozmowę z nią. Wyobrażałem sobie również, że znajdowałem się tu niejako na stacyi obserwacyjnej, że w tajemnicy przedemną zaglądały przez różne szpary inne jeszcze oczy.
Woda zaczęła się w garnku gotować, a po namiocie rozszedł się zapach wołowiny. Może w godzinę później postawiła stara przedemną garnek z wrzątkiem, dając znak, co mam z tem zrobić, poczem opuściła namiot. Ja zaraz zabrałem się do jedzenia i muszę przyznać, że zmiatałem porządnie znaleziony w garnku kawał polędwicy bawolej, nie pogardzając potem rosołem, pomimo że czystość naczynia byłaby nie zadowoliła nawet najbardziej skromnego w tym względzie gościa. Cała ta potrawa przyrządzona była oczywiście bez soli, o której Indyanin nie chce nic wiedzieć.
Sądząc sprawiedliwie, musiałem sobie przyznać, że obchodzono się ze mną nadzwyczaj wytwornie. Co się zaś tyczy owego garnka, to dziś jeszcze mógłbym się założyć, że był jedynym w całym obozie.
Posiliwszy się dostatecznie, rozciągnąłem się znowu, położyłem sobie koc pod głowę i oddałem się rozmyślaniom, które odpędzały sen od moich powiek. To też zauważyłem, że nakarmiono także mego konia, oraz że dwaj ludzie chodzili cicho na straży dokoła mojej chaty. Nareszcie ogień się wypalił, a wkrótce potem ja zasnąłem. Stałem wprawdzie, a raczej leżałem w przededniu ważnych wypadków, ale noc nieprzespana na nicby mi się była nie przydała. Dlatego dopiero rano zbudziło mnie jakieś krząkanie. Gdy otworzyłem oczy, ujrzałem znowu starą Indyankę, jak roznieciwszy ogień, postawiła nad nim znany już garnek.
Ona pełniła swoje obowiązki w milczeniu, nie rzuciwszy nawet okiem na mnie, ja zaś nie miałem powodu skarżyć się na tę obojętność. Spożywszy śniadanie z niemniejszym apetytem, jak poprzednią wieczerzę, postanowiłem wyjść przed namiot. Zaledwie jednak wychyliłem głowę przez drzwi, skoczył ku mnie jeden ze strażników z włócznią, jak gdyby mię chiał na nią nadziać.
Na to nie mogłem oczywiście pozwolić, jeśli nie chciałem raz na zawsze utracić swojej powagi wobec moich gospodarzy, ująłem przeto włócznię oburącz tuż przy grocie, odepchnąłem ją od siebie, a potem znowu przyciągnąłem tak nagle, że czerwony wojownik nie zdołał jej utrzymać, lecz puścił ją i padł jak długi tuż pod moje stopy.
— Uff! — ryknął, zrywając się i chwytając za nóż.
— Uff! — powtórzyłem ja także, dobywając noża, a lewą ręką wrzucając włócznię do namiotu.
— Niech mi blada twarz odda włócznię!
— Niech ją sobie czerwonoskóry sam weźmie!
Z miny jego poznałem, że mu się moja rada nie wydała bezpieczną, ani dobrą, wnet jednak otrzymał pomoc w drugim strażniku, który tymczasem obszedł dokoła namiotu i rozkazał szorstko:
— Niech biały mąż wejdzie do środka!
On także przysunął mi włócznię tak blizko do twarzy, że nie mogłem oprzeć się pokusie, by nie powtórzyć z nim poprzednio wykonanego szczęśliwie eksperymentu. W jednej chwili leżał on w tem samem miejscu, co pierwszy strażnik, a włócznia jego wpadła również do namiotu. Ale tego im już było za wiele. Wydali okrzyk, który poruszył cały obóz.
Wprost naprzeciwko mej chaty stała większa, a przed nią wsparte o ścianę trzy tarcze. Na krzyk straży rozchylono zasłony, a z namiotu wyjrzała ciemna głowa dziewczęcia, zapewne, aby zbadać przyczynę hałasu. Na małą chwilę spoczęła na mnie para czarnych ognistych oczu i główka znowu zniknęła. W dwie sekundy potem wyszli ku nam czterej wodzowie. Na rozkazujące skinienie Tokejchuna odstąpili strażnicy.
— Co blada twarz robi tutaj przed chatą?
— Ja chyba dobrze nie słyszę! Mój czerwony brat chciał pewnie zapytać, co ci dwaj czerwoni wojownicy mają tutaj do czynienia!
— Uważają, żeby bladej twarzy nie stało się co złego, dlatego niech biały mąż pozostanie w swojej chacie!
— Czy w orszaku Tokejchuna znajdują się tak źli ludzie, czy też rozkaz jego znaczy tak mało, że musi dopiero strażą otaczać gościa swego? Old Shatterhand nie potrzebuje opieki, gdyż pięścią potrafi sam roztrzaskać każdego, ktoby knował przeciwko niemu coś złego, lub kłamstwo wymyślał. Moi czerwoni bracia mogą spokojnie wrócić do swego wigwamu, ja zaś oglądnę wieś, a potem przyjdę z nimi pomówić.
Wstąpiłem napowrót do chaty, aby zabrać z sobą strzelby, których oczywiście nie mogłem zostawić, kiedy jednak znowu chciałem wyjść na dwór, najeżył się przeciwko mnie z tuzin włóczni. A więc niewola! Czy miałem się bronić, czy też nie? Po krótkim namyśle poszedłem ku tylnej ścianie namiotu, uderzyłem w nią tomahawkiem i wyrąbałem w twardej skórze otwór, przez który mogłem się wydostać z namiotu. Kiedy się po tej stronie ukazałem, ujrzałem przed sobą osłupiałe twarze, poczem podniósł się taki ryk, jak gdyby tysiąc niedźwiedzi spuszczono z łańcuchów. Wodzowie, którzy byli wrócili do swego namiotu, wyszli zeń znowu z pośpiechem, mało licującym z ich zwyczajną godnością, przecisnęli się przez wojowników ku mnie, jak gdyby mnie chcieli pojmać.
O obronie trudno było myśleć, bo byłbym sam zgubiony, a towarzysze razem ze mną. Wyjąłem więc z kieszeni lunetę, rozdzieliłem ją na dwie części i wymierzyłem je ku nim groźnie.
— Stać, bo zginą wszyscy synowie Komanczów!
Odskoczyli istotnie, gdyż nie znając jeszcze wcale przyrządu w tym rodzaju, nie wiedzieli, jakie skutki mogło wywołać jego użycie.
— Co biały człowiek chce zrobić? — zapytał Tokejchun. — Czemu nie siedzi w wigwamie?
— Old Shatterhand jest wielkim guślarzem bladych twarzy — odrzekłem. — On pokaże czerwonym mężom, że potrafi zabić wszystkie dusze Komanczów.
Schowałem lunetę napowrót i wziąłem do ręki sztuciec Henryego.
— Niechaj czerwoni mężowie popatrzą na ten pal, tam przed namiotem!
Wskazałem na tykę, stojącą przed jednym z dalszych namiotów, poczem podniosłem strzelbę i wypaliłem; kula przedziurawiła górny koniec tyki, a dokoła dał się słyszeć pomruk uznania. Wiadomo, że dziki ceni odwagę i zręczność nawet w największym swoim wrogu. Przy drugim strzale wcisnęła się kula o cal niżej pod pierwszą, a trzecia w tem samem oddaleniu pod drugą. Pochwały jednak nie dostałem tym razem, gdyż Indyanie znali tylko dwururki, a nie mieli pojęcia o własnościach sztućca. Po czwartym strzale stał cały tłum bez ruchu, po piątym, szóstym i siódmym zdumienie wzmogło się jeszcze bardziej, a potem przeszło w stroskanie, widoczne na wszystkich twarzach. Ja powiesiłem strzelbę spokojnie na ramieniu i rzekłem:
— Czy czerwoni mężowie widzą teraz, że Old Shatterhand jest wielkim guślarzem? Ktoby mu wyrządził coś złego, musiałby umrzeć. Howgh!
Teraz przeszedłem przez tłum i nikt nie spróbował mnie zatrzymać. Po obu stronach ulicy, utworzonej przez dwa szeregi namiotów, stały niewiasty i dziewczęta przed drzwiami, wytrzeszczając na mnie oczy jak na jakąś wyższą istotę. Byłem zadowolony z wrażenia, jakie wywarła na nich ta niewinna blaga.
Przed jednym z najbliższych namiotów stała straż, co dowodziło, że się tam znajdował więzień. Kto to mógł być? Namyślałem się jeszcze, czy zapytać o to strażnika, kiedy z wnętrza zabrzmiał głos dobrze mi znajomy.
— Massa, oh, ah, wypuścić nigger Bob! Indian złapać Bob, zabić i zjeść!
Na to ja przystąpiłem do namiotu otworzyłem drzwi i wypuściłem murzyna. Straż była tak zalękła, że nie spróbowała stawić mi oporu, a także wśród idących za mną dzikich nie podniosły się głosy sprzeciwu.
— Czy wsadzono cię tu zaraz, gdyśmy przyszli do obozu? — zapytałem czarnego.
— Tak, massa, Indian zdjąć Bob z konia i zaprowadzić do chaty, tam Bob siedzieć do teraz.
— W takim razie nie masz pojęcia, gdzie może być twój massa Bernard?
— Bob nic nie wiedzieć i nie słyszeć o massa Bern.
— Chodź i trzymaj się tuż za mną.
Zaledwie minęliśmy kilka dalszych namiotów, spotkaliśmy owych czterech wodzów w licznem towarzystwie. Wyprzedzili oni nas ostrożnie poza namiotami, aby mi w przechadzce przeszkodzić. Ja położyłem rękę na kolbie sztućca, lecz Tokejchun dał mi już zdaleka znak ręką, że nie zbliża się we wrogich zamiarach. Wobec tego stanąłem i zaczekałem na niego.
— Dokąd się mój biały brat wybiera? Niechaj przyjdzie na miejsce narady, gdzie pomówią z nim wodzowie Komanczów!
Dotychczas byłem dla Tokejchuna „białym mężem“, albo „bladą twarzą“, a teraz nazywał mnie swoim „białym bratem“. Ta zmiana wskazywała, że szacunek tych ludzi dla mnie w wysokim stopniu się zwiększył.
— Czy moi czerwoni bracia zapalą ze mną kalumet?
— Najpierw pomówią z nim, a jeśli słowa jego będą dobre, stanie się synem Komanczów.
— To niechaj moi bracia zaprowadzą tam Old Shatterhanda!
Ruszyliśmy znów napowrót obok mojego namiotu. Nieco dalej ujrzałem Tony Sans-eara, przywiązaną do pala, obok zaś konia Winnetou i Bernarda. Jeńców jednak nie było w pobliżu, gdyż byłbym musiał zauważyć ich straże.
Nareszcie przybyliśmy na miejsce, gdzie rząd namiotów rozszerzał się i tworzył prawie kolisty plac, otoczony kilku szeregami Indyan. Tam zapewne miano urządzić naradę.
Wodzowie podeszli ku środkowi i usiedli, a pewna część dzikich, uprzywilejowanych z jakiegoś powodu, usiadła naprzeciwko nich w półkolu. Ja nie robiąc wielkich zachodów, usiadłem także i dałem nawet znak Bobowi, żeby uczynił to samo. Postępowanie moje nie podobało się widocznie wodzom.
— Czemu biały mąż siada, gdy się ma odbyć sąd nad nim? — spytał Tokejchun.
Na to ja zrobiłem ręką ruch lekceważenia i odpowiedziałem:
— A czemu czerwoni mężowie siadają, kiedy Old Shatterhand chce ich sądzić?
Jakkolwiek twarze ich były nieruchome, to jednak zauważyłem, że zaskoczyły ich moje słowa.
— Język białego męża jest żartobliwy. Pozwalamy białemu mężowi siedzieć. Ale dlaczego on uwalnia czarnego męża i sprowadza go na naradę? Czy biały mąż nie wie, że nigrowi nie wolno siedzieć przy mężu czerwonym?
— Ten czarny jest moim służącym. Gdy ja mu każę usiąść, to posłucha mię, chociażby tysiąc wodzów z niechęcią na to patrzyło. Ja jestem gotów. Narada może się zacząć!
Ratunek swój widziałem tylko w tym zuchwałym sposobie postępowania, przy równoczesnem unikaniu obrazy wprost. Przeczuwałem, że przez to wzbudzę w nich poszanowanie dla siebie, gdy tymczasem bierne posłuszeństwo mogło mię o zgubę przyprawić.
Tokejchun zapalił kalumet i podał go siedzącym dokoła Indyanom, mnie tylko pominął przy tej ceremonii. Potem podniósł się i zaczął mówić. Wobec obcych są Indyanie nadzwyczaj milczący, gdzie jednak o to chodzi, rozwijają wymowność, nie ustępującą w niczem gadatliwości, panującej na europejskich zgromadzeniach. Są między nimi wodzowie, słynni szeroko z wymowy, którzy zabierają się do dzieła z taką samą zręcznością retoryczną, jak wielcy mowcy cywilizowanych narodów w dawnych i nowych czasach. Ich kwiecisty język przypomina bardzo sposób wyrażania się ludów wschodnich.
Tokejchun rozpoczął zwykłym wstępem, czyli oskarżeniem przeciwko całej rasie bladych twarzy.
— Niechaj biały mąż słucha, gdyż przemówi wódz Komanczów, Tokejchun! Ubiegło już wiele słońc od czasu, kiedy czerwoni mężowie mieszkali sami na ziemi pomiędzy obydwiema Wielkiemi Wodami. Budowali oni miasta, sadzili drzewa i polowali na bizony. Do nich należał blask słońca i deszcz, do nich rzeki i jeziora, do nich lasy, góry i wszystkie sawanny wielkiego kraju. Mieli oni żony i córki, braci i synów i byli bardzo szczęśliwi. Wtem zjawiły się blade twarze, których barwa jest jako śnieg, lecz serce jako sadza z dymu. Przyszli w liczbie niewielkiej, a czerwoni mężowie przyjęli ich w swoich wigwamach. Oni jednak przywieźli z sobą broń ognistą i wodę ognistą, sprowadzili innych bogów i innych kapłanów, przynieśli zdradę, choroby i śmierć. Przybywało ich coraz to więcej przez Wielką Wodę. Języki ich były fałszywe, a noże ostre. Czerwoni mężowie wierzyli im, a zato byli oszukiwani. Musieli im wydać kraj, w którym leżały groby ich ojców, wypędzano ich z wigwamów i myśliwskich ostępów, a kiedy się bronili, zabijano ich bez miłosierdzia. Blade twarze, chcąc zwyciężyć czerwonych, siały niezgodę wśród ich plemion, które giną teraz, jak kujoty w pustyni. Przekleństwo niech na nich spadnie po tylekroć, ile jest gwiazd na niebie, ile liści na drzewach w lesie!
Głośne wyrazy zadowolenia nagrodziły ten okrzyk wodza, który mówił tak donośnie, że go wszyscy dokoła wyraźnie mogli usłyszeć.
— Jedna z tych bladych twarzy — ciągnął dalej — przybyła do chat Komanczów. Ten biały ma barwę kłamców i język zdrajców. Ale czerwoni wojownicy posłuchają jego słów i osądzą go sprawiedliwie. Niechaj zabierze głos w swej obronie!
Tokejchun usiadł, a po nim powstawali inni wodzowie jeden po drugim, przemawiali podobnie, a kończyli swe oskarżenia białej rasy wezwaniem, żebym ja się usprawiedliwił. Ja zaś podczas tych mów wydobyłem szkicownik i starałem się narysować siedzących przedemną wodzów, razem ze stojącymi na dalszym planie wojownikami.
Po czwartej przemowie skinął na mnie Tokejchun ręką, pytając:
— Co robi biały mąż, gdy wodzowie Komanczów przemawiają?
Wtedy ja wydarłem kartkę i podałem mu.
— Niechaj wielki wódz Rakurrojów sam zobaczy, co robiłem!
— Uff! — zawołał głośno, rzuciwszy okiem na kartkę.
— Uff, uff, uff! — dało się słyszeć jeszcze po trzykroć, gdy trzej inni wodzowie spostrzegli rysunek.
— To są jakieś czary — rzekł Tokejchun — Biały człowiek zaklina dusze Komanczów na tej białej skórze. Tu jest Tokejchun, tutaj jego trzej bracia, a tam wojownicy i namioty. Co blada twarz z tem uczyni?
— Czerwony mąż zobaczy to zaraz!
Wziąłem kartkę z jego ręki i pozwoliłem popatrzeć na nią stojącym za nim wojownikom. Potem zmiąłem ją na kulkę i włożyłem do lufy.
— Tokejchunie, sam powiedziałeś, że zakląłem dusze wasze na tym papierze, a teraz tkwią one w lufie mej strzelby. Czy mam je wystrzelić w powietrze, żeby je wszystkie wichry roztrzaskały i żeby nigdy nie doszły do wiecznych ostępów?
Ten figiel wywołał o wiele silniejsze wrażenie, niż się spodziewałem. Wszyscy czterej wodzowie zerwali się z ziemi, a dokoła zabrzmiał wielki okrzyk zgrozy. Starając się ich uspokoić, odezwałem się w te słowa:
— Niechaj czerwoni mężowie usiędą i zapalą ze mną kalumet. Skoro staną się moimi braćmi, oddam im ich dusze.
Wodzowie usiedli znowu czemprędzej, a Tokejchun pochwycił fajkę. Wtem wpadłem na pomysł, przy pomocy którego mogłem jeszcze bardziej zmienić ich wrogie usposobienie na pokojowe. Oto jeden z wodzów miał na bluzie myśliwskiej jako szczególną ozdobę dwa mosiężne guziki wielkości talara. Do niego więc przystąpiłem całkiem blizko i poprosiłem, żeby mi na chwilę pożyczył tej ozdoby, zapewniając, że otrzyma ją zaraz napowrót. Nie czekając jednak na jego odpowiedź, oderwałem oba guziki i cofnąłem się o kilka kroków, zanim on zdołał temu przeszkodzić.
— Moi czerwoni bracia widzą tu w moich palcach te dwa guziki, po jednym w każdej ręce. Niechaj dobrze uważają!
Udałem, że rzuciłem oba guziki w powietrze i pokazałem im próżne ręce.
— Niech moi bracia popatrzą! Gdzie są guziki?
— Niema ich! — zawołał właściciel z wzrastającym gniewem.
— Poleciały w górę ku słońcu. Niechaj je mój czerwony brat zestrzeli stamtąd!
— Tego nie dokaże ani żaden biały, ani czerwony mąż, ani nawet czarodziej!
— A ja to zrobię! Niechaj czerwoni bracia uważają, gdy guziki będą spadały!
Ponieważ w mojej strzelbie tkwiła kartka z rysunkiem, przedstawiającym wodzów, przeto wziąłem do tego starą dwururkę, leżącą obok Tekejchuna, wymierzyłem prosto w górę i wypaliłem. W kilka sekund uderzyło coś tuż przed nami o ziemię. Właściciel guzika przyskoczył i wydobył go nożem z ziemi.
— Uff, to on!
Kiedy wszyscy przypatrywali się guzikowi, który w dziwny sposób spadł ze słońca, położyłem drugi guzik na wylocie lufy i podniosłem strzelbę. Huknął strzał, a każdy z obecnych spojrzał w górę. Wtem Bob wrzasnął przeraźliwie, zerwał się z ziemi i zaczął się pocierać po ramieniu.
— Oh, ah, massa mnie trafić, strzelić w ramię nigger Bob!
Guzik uderzył rzeczywiście o jego ramię, a teraz leżał obok niego na ziemi. Wódz podniósł go i schował prędko oba klejnoty, przyczem zrobił minę, jak gdyby postanowił nigdy już nie pozwolić na rzucanie ich do słońca. Ta sztuczka, choć taka mała, wywarła nadzwyczajne wrażenie. Wszyscy nie mogli wyjść z zadziwienia, że rzuciłem guziki na słońce, a potem zestrzeliłem je stamtąd. Guziki były istotnie w górze, w przeciwnym bowiem razie nie byłby jeden tak mocno wbił się w ziemię, a drugi nie byłby Bobowi wytłukł takiego sińca. Wodzowie siedzieli cicho na ziemi, nie wiedząc widocznie, jak się wobec tego zachować, a ich otoczenie z ciekawością czekało na to, co dalej nastąpi. To zaciekawienie postanowiłem zaspokoić w sposób trochę niebezpieczny. Obok Tokejchuna leżała jeszcze fajka i skórzany worek z tytoniem, pomieszanym jak zwykle u Indyan z liśćmi konopi. Wziąłem tę fajkę, napełniłem tytoniem i trzymając ją w ręce, w postawie możliwie najdumniejszej, tak zacząłem mówić:
— Moi czerwoni bracia wierzą w Wielkiego Ducha i mają słuszność, gdyż ich Manitou jest także moim Manitou. On jest panem nieba i ziemi, ojcem wszystkich narodów i chce, żeby wszyscy ludzie żyli z sobą w pokoju i zgodzie. Czerwonych mężów jest tylu, ile źdźbeł trawy pomiędzy tymi namiotami; blade twarze zaś dorównywają liczbą ilości źdźbeł wszystkich preryi i sawann. Biali przybyli tu przez Wielką Wodę i wypędzili czerwonych z myśliwskich ostępów. Niewątpliwie źle zrobili, ale czerwoni mężowie żywią nienawiść względem wszystkich bladych twarzy. Czy czerwoni mężowie nie wiedzą, że jest dużo narodów bladych twarzy i że nie wszystkie usuwały czerwonych wojowników z ich siedzib? Czy Komancze chcą popełnić tę niesprawiedliwość i potępić niewinnych razem z winnymi? Old Shatterhand nie należy do tych, którzyby czerwonym wojownikom uczynili kiedykolwiek coś złego. Niechaj moi czerwoni bracia przypatrzą się Old Shatterhandowi, który stoi przed wami! Czy widzą u jego pasa jaki skalp czerwonego męża? Czy znajdą na jego włóczni, jego legginach i mokassynach włosy swoich braci? Kto może powiedzieć, że on zanurza rękę w krwi czerwonych ludzi? Old Shatterhand leżał w lesie ze swoimi przyjaciółmi, kiedy wojownicy Rakurrojów palili kalumet z dwoma jego wrogami, a mimoto ani włos nie spadł im z głowy. On pojmał Marama, syna wielkiego wodza, Tokejchuna, jednak nie zabił go, lecz wrócił mu jego broń i zaprowadził go do wigwamu ojca. Mogąc pozbawić życia sześciu wojowników Rakurrojów, nie wyrządził im nic złego, przywiązał tylko do drzewa jednego z nich, ażeby jego bracia mogli go znaleźć i odwiązać. Czy nie mógł on pójść za wojownikami, którzy udali się w góry, zadać śmierć wielu z nich i znieważyć grobowca wielkiego wodza? Czy nie strzelił do owych bladych twarzy, które zamordowały straże Komanczów i umknęły ze złotem? Wszak Old Shatterhand trzyma w lufie dusze Komanczów, a mimoto nie chce ich zgubić, może wszystkie worki z lekami rzucić na słońce, żeby już więcej nie spadły, a mimoto pragnie zostać bratem Rakurrojów i wypalić z nimi kalumet. Wodzowie Komanczów są mężni, mądrzy i sprawiedliwi. Kto w to nie uwierzy, tego Old Shatterhand zabije rurą, z której tysiąc kul wylatuje. Na znak tej gotowości zje teraz z nimi dym pokoju.
Zapaliłem fajkę, pociągnąłem dymu i wydmuchnąłem go dwa razy ku niebu i ziemi, a potem na cztery strony świata, a wreszcie podałem fajkę Tokejchunowi. Na szczęście udało mi się rzeczywiście go zaskoczyć, bo wziął kalumet, pociągnął zeń sześć razy i podał go dalej. Ostatni wódz zwrócił mi go, poczem ja usiadłem znowu, lecz tym razem już w środku pomiędzy nimi.
— Czy mój biały brat odda nam teraz nasze dusze? — zapytał jeden z wodzów.
Musiałem odpowiedzieć bardzo ostrożnie.
— Czy jestem już pośród czerwonych mężów jako syn Komanczów?
— Old Shatterhand jest naszym bratem. Dostanie dla siebie chatę i będzie mógł czynić, co mu się spodoba.
— Którą chatę mnie odstąpicie?
— Old Shatterhand jest wielkim wojownikiem, otrzyma więc namiot, który sam sobie wybierze.
— W takim razie niechaj moi czerwoni bracia pójdą ze mną, ażebym w tym celu mógł się przypatrzeć namiotom.
Wodzowie spełnili ochoczo moje życzenie. Poszedłem więc jeszcze dalej wzdłuż rzędu namiotów aż do tego, przy którym stało czterech ludzi na straży. Tam przyłożywszy ręce do ust, zawyłem, jak kujot, na co dała się słyszeć zaraz odpowiedź z wnętrza namiotu. Wtedy ja poskoczyłem ku drzwiom i zawołałem:
— Tu będzie mieszkanie Old Shatterhanda!
Wodzowie spojrzeli na siebie w najwyższem zdumieniu, gdyż nie przypuszczali, że mój wybór padnie właśnie na ten namiot, chociaż to można było łatwo przewidzieć.
— Tego namiotu mój brat nie dostanie.
— Dlaczego?
— On należy do nieprzyjaciół Komanczów.
— Kto są ci nieprzyjaciele?
— Dwaj biali mężowie i jeden czerwony.
— Jak się nazywają ci ludzie?
— Czerwonym jest Winnetou, wódz Apaczów, a jednym z białych Sans-ear, zabójca Indyan.
Ta odpowiedź wielce mię zastanowiła, gdyż wynikało z niej, że Komancze chyba nie wiedzieli jeszcze wcale, że ja byłem towarzyszem pojmanych. Wprawdzie ja sam nie wspomniałem o tem Maramowi ani słowem, ale Patrik niewątpliwie ich o tem uwiadomił.
— Old Shatterhand chce zobaczyć tych ludzi!
Z temi słowy na ustach wszedłem do środka, a wodzowie w tej chwili za mną.
Jeńcy leżeli na ziemi z powiązanemi rękami i nogami, przymocowani do tyk namiotowych. Poznali oni niewątpliwie mój głos, ale nie rzekli ani słowa, żaden z nich nie okazał nawet tego przyjemnego uczucia, jakie wywołać u nich musiała moja obecność.
— Co ci ludzie zawinili? — zapytałem.
— Zabili wojowników Komanczów.
— Czy mój czerwony brat widział to na własne oczy?
— Wiedzą o tem wojownicy Rakurrojów!
— Wojownicy Rakurrojów będą musieli dowieść tego. Ten namiot do mnie należy, a ci trzej ludzie są moimi gośćmi!
Dobyłem noża, aby rozciąć jeńcom więzy, gdy wtem ujął mnie jeden z wodzów za ramię.
— Ci ludzie muszą umrzeć! Mój biały brat nie może ich uważać za swoich gości!
— Kto mi tego zabroni?
— Czterej wodzowie Rakurrojów!
— Niech się ośmielą!
Po tej groźbie stanąłem pomiędzy nimi a jeńcami, a potem zwróciłem się z rozkazem do murzyna, który wszedł był za wodzami do namiotu.
— Bobie, porozcinaj sznury, najpierw Winnetou!
Murzyn zakradł się już był tymczasem do swego pana, ale posłuchał mnie, pomyślawszy prawdopodobnie, że Winnetou bardziej może się przydać niż Bernard.
— Niech czarny człowiek schowa swój nóż! — zawołał ten sam wódz, lecz Winnetou był już wtedy wolny od więzów.
— Uff! — wrzasnął wódz, widząc, że zlekceważono jego rozkaz i chciał rzucić się na Boba, który klęczał już nad Samem, by go uwolnić.
W tej chwili ja zastąpiłem mu drogę, a on dobywszy noża, ugodził mnie na szczęście tylko w ramię, ponieważ odskoczyłem w bok. On nie miał już czasu noża z rany wyjąć, gdyż ja pięścią powaliłem na ziemię najpierw jego, a zaraz potem jego sąsiada, wreszcie porwałem za gardło trzeciego, a Winnetou pomimo opuchłych rąk chwycił za szyję Tokejchuna.
Zabrzmiało tylko jedno jedyne „uff!“ Na dworze stali strażnicy, mimoto we dwie minuty byliśmy panami chaty, a wodzowie leżeli na ziemi związani i zakneblowani.
— Haevens! To się nazywa pomoc! — rzekł Sam, rozcierając sobie członki znieruchomiałe wskutek bolu i zatamowania krwi. — Charley, jak tego dokazałeś naprzykład?
— Później wam to wyjaśnię, a teraz uzbrójcie się przedewszystkiem. Ci czterej mają dość broni na sobie.
Na wszelki wypadek otworzyłem także mój worek z amunicyą i nabiłem sztuciec nanowo. Podczas tego wydałem odpowiednie zarządzenia, które zmierzały do natychmiastowego zabicia czterech wodzów, gdyby nas chciano zaatakować. Potem wyszedłem z chaty. Straże odsunęły się nieco z uszanowania dla wodzów, a opodal stała znaczna liczba Komanczów, którzy podeszli byli za wodzami ciekawi dalszego przebiegu przygody. Zwróciłem się najpierw do straży:
— Czy moi bracia słyszeli, że zostałem wodzem Komanczów?
Zapytani spuścili oczy na znak potwierdzenia.
— Niechaj tedy czerwoni wojownicy dobrze pilnują namiotu i nie pozwolą wejść nikomu, dopóki wodzowie nie rozkażą.
Teraz przystąpiłem do innych.
— Niechaj moi bracia zwołają wszystkich na naradę!
Komancze rozprószyli się, ja zaś udałem się na oznaczone miejsce. Kto nie zna zwyczajów Indyan, ten osądziłby moje zachowanie się jako wysoce zuchwałe, ale taki postąpiłby niesłusznie. Indyanin nie jest bynajmniej tym „dzikim“, za jakiego się go uważa. Ma on swoje niewzruszone prawa i obyczaje. Kto z nich umie korzystać, nie naraża się na wielkie niebezpieczeństwo. W tym wypadku zresztą chodziło już z góry o śmierć albo życie, więcej zatem aniżeli życia nie mogłem na szwank wystawić przez żadne gorsze zuchwalstwo.
Po drodze udało mi się zatrzeć ślady nieznacznego pchnięcia w ramię, poczem usiadłem tam, gdzie przedtem siedziałem. W dziesięć minut cały plac zapełnił się wojownikami. W środku pozostało wolne miejsce, gdzie usiedli uprzywilejowani. Wszędzie zgromadzeniu towarzyszy zwykle wielki zgiełk, tu jednak pośród tak zwanych dzikich nie padło ani jedno słowo. Każdy przyszedł poważnie i cicho, wyszukał sobie miejsce i stał potem bez ruchu jak posąg, czekając na to, co miało nastąpić.
Skinąłem na odszczególnionych, żeby się do mnie zbliżyli. Ci usiedli przedemną w półkolu, a wtedy ja zabrałem głos pierwszy.
— Old Shatterhand został wodzem Komanczów. Moi bracia już to słyszeli zapewne?
— Wiemy o tem — odrzekł jeden za wszystkich.
— Miał on jako wódz otrzymać chatę, która się jemu spodoba, a on wybrał sobie namiot z jeńcami. Czy ten namiot był już wtedy jego własnością?
— Należał już do niego!
— A mimoto zabroniono mu objąć go w posiadanie. Czy wodzowie Komanczów są kłamcami? Jeńcy zażądali ochrony od Old Shatterhanda! Czy mógł im tego odmówić?
— Nie.
— Wziął ich w opiekę, mówiąc, że są jego gośćmi. Czy było mu wolno to uczynić?
— Miał do tego prawo i obowiązek, ale nie może ich uchylać od sądu. Wolno mu tylko bronić ich i umrzeć z nimi.
— Ale może rozwiązać ich pęta, jeśli swoją osobą za nich zaręczy?
— Oczywiście.
— Old Shatterhand uczynił więc tylko to, do czego miał prawo, a mimoto jeden z wodzów chciał go zabić. Nóż ugodził go jednak tylko w ramię. Jak wolno Komanczowi postąpić, jeśli drugi człowiek zechce go pozbawić życia we własnym jego namiocie?
— Wolno mu zabić go.
— I wszystkich, którzy chcą pomóc mordercy?
— Wszystkich!
— Moi bracia są mądrzy i sprawiedliwi. Czterej wodzowie Rakurrojów usiłowali mnie zabić, lecz ja im darowałem życie. Grzmotnąłem nimi tylko o ziemię. Teraz leżą związani w mojej chacie, a goście moi stoją przy nich na straży. Krew za krew, łaska za łaskę! Żądam uwolnienia moich gości w zamian za wolność tych, którzy mię zdradziecko napadli. Niech się moi bracia naradzą, a ja zaczekam. Ostrzegam jednak, żeby moi bracia zostawili w spokoju moich gości, gdyż oni zabiją wodzów, jeśli kto inny wejdzie do chaty zamiast Old Shatterhanda.
Ani jednym rysem twarzy nie okazali Komancze potężnego wrażenia, jakie musiała na nich wywrzeć ta przemowa. Cofnąłem się od nich tak daleko, żeby nie słyszeć ich słów. Oni utworzyli, jak to przypuszczałem odrazu, radę, stojącą pod władzą wodzów. Na ich skinienie zbliżyło się z różnych stron placu kilku ludzi, którzy, jak się zdawało, powiadomieni o stanie rzeczy, donieśli o tem reszcie zgromadzonych. To zarządzenie wywołało pewien ruch w zebraniu, ale mnie przy tem nic nie groziło. Potem nastąpiła bardzo długa narada, wreszcie trzej z nich powstali i zbliżyli się do mnie.
— Czy nasz biały brat trzyma w swej chacie w niewoli wodzów Rakurrojów?
— Tak jest.
— On wyda ich wojownikom Komanczów, gdyż nad nimi ma się odbyć sąd.
— Moi bracia zapominają, że wojownicy nie mogą nigdy sądzić swojego wodza, chyba gdyby się okazał tchórzem w walce. Wodzowie Rakurrojów napadli w złych zamiarach Old Shatterhanda, znajdują się w jego wigwamie i tylko on może ich ukarać.
— A co on z nimi uczyni?
— Zabije ich, jeśli nie uzyska uwolnienia swoich gości.
— Czy Old Shatterhand zna tych ludzi?
— Nawet bardzo dobrze.
— To Sans-ear, zabójca Indyan.
— Czy moi bracia widzieli, żeby pozbawił życia którego z Komanczów?
— A ten pimo[39] Winnetou, który setki Komanczów wysłał do wiecznych ostępów?
— Czy który z Rakurrojów zginął z jego ręki?
— Zaiste, nie. A kto ten trzeci?
— Człowiek z Północy, który nie wyrządził krzywdy żadnemu synowi czerwonej kobiety.
— Jeśli mój brat zabije wodzów, to zginie także sam razem ze swoimi gośćmi!
— Moi bracia żartują! Kto chce zabić Old Shatterhanda? Czyż on nie ma dusz Komanczów w swojej strzelbie?
Czerwoni znaleźli się w kłopocie i musieli się namyślić. Nie mogli przecież wodzów wydać nam na pastwę!
— Niech mój brat zaczeka, dopóki nie wrócimy!
Oddalili się i narada zaczęła się nanowo. O ile zdołałem dostrzec, to nie widziałem w żadnej twarzy ani śladu nienawiści lub wściekłości na mnie. Broniłem się odważnie i ufałem im, nie było więc to dla nich wstydem, że prowadzili ze mną układy. Prawie w pół godziny potem przyszli do mnie od nich trzej wysłańcy i oświadczyli:
— Dajemy wolność Old Shatterhandowi i jego gościom na czwartą część słońca!
Wpadli więc na stary indyański pomysł urządzenia sobie przyjemności przez wypuszczenie pojmanych i urządzenie potem na nich zajmującego polowania. Z tem łączyła się dla nich ta korzyść, że oddalali od wodzów wszelkie niebezpieczeństwo. Zostawiali więc nam sześć godzin czasu. To było trochę za mało. W razie wyruszenia jednak przed wieczorem zwłoka ta rozciągała się na całą noc, a wtedy nie mogli nas ścigać. W naszem położeniu byłoby to głupotą, gdybym był nie przyjął tych warunków. Musiało się to jednak stać z odpowiednią powściągliwością.
— Old Shatterhand zgadza się na ten czas, jeśli goście jego otrzymają z powrotem broń, którą im odebrano.
— Dostaną ją.
— I wszystko, co mieli z sobą?
Słowem „wszystko“ obejmowałem głównie rzeczy wartościowe, które Bernard wiózł przy sobie, gdyż nie wiedziałem, czy mu je odebrano.
— Wszystko!
— Moich białych gości pojmano, chociaż nie zrobili Rakurrojom nic złego. Wodzowie zaś mają odzyskać wolność, mimo że usiłowali mnie zabić. To nierówna zamiana!
— Czego mój brat jeszcze żąda?
— Za pchniecie mnie nożem w ramię dadzą wodzowie trzy konie, które ja sam sobie wybiorę. Zostawię im zato trzy z naszych.
— Mój brat jest mądry jak lis. On wie, że jego konie zmęczone, ale stanie się wedle jego życzenia. Kiedy Old Shatterhand wypuści wodzów ze swojego wigwamu?
— Gdy będzie odjeżdżał od czerwonych braci.
— A wyda dusze z lufy?
— Nie, wystrzeli z niej w powietrze.
— Niechaj więc rusza, dokąd mu się podoba. Jest on wielkim wojownikiem i chytrym szakalem. Zmysły wodzów były przyćmione, kiedy palili z nim kalumet pokoju. Howgh!
Tak skończył się handel, mogłem więc już odejść. Stojący dokoła czerwonoskórcy puścili mnie bez przeszkody, ja zaś udałem się powoli bez pośpiechu do swojego wigwamu. Tam czekali na mnie towarzysze, oczywiście z wielką niecierpliwością, a gdy sam się zjawiłem, poznali, że dobrze sprawą pokierowałem.
— No? — spytał Bernard, nie mogąc z ciekawości czekać ani chwili dłużej.
— Czy odebrano wam dyamenty i papiery?
— Nie. Dlaczego o to pytacie?
— Gdyż musieliby wam je zwrócić. Mamy wolność na sześć godzin.
— Wolność, massa? — zawołał Bob. — Być wolny Bob i massa Bern. Ale tylko sześć godzin, a potem Indyan znowu złapać massa Bern i Bob?
— Well! — rzekł Sam. — To przechodzi nasze najśmielsze nadzieje. Wpadliśmy naprzykład we wściekle djablą historyę. A co tam z Tony?
— Otrzymasz i ją i wszystko, co było twoje. Reszta koni bardzo znużona. Jakkolwiek niechętnie wyrzekam się mego zacnego mustanga, to jednak zgodziłem się z nimi, że wybiorę sobie z koni wodzów trzy sztuki.
— Heigh day, Charley! — śmiał się Sam. — Sześć godzin czasu i pięć dobrych koni, to wystarczy dla takich trzech starych wygów, jak my jesteśmy. Sądzę bowiem, że nie wybierzesz chyba capów!
Teraz musiałem im opowiedzieć, co przeżyłem od tego czasu, kiedyśmy się tak nagle i nieszczęśliwie rozstali. Nie skończyłem jeszcze, kiedy ze dworu zabrzmiało jakieś niewyraźne wołanie. Wyszedłszy zaraz, zobaczyłem starą, która mi jeść gotowała.
— Niechaj blada twarz idzie!
— Dokąd?
— Do Marama.
Było to szczególne poselstwo. Zawiadomiwszy o tem towarzyszy, udałem się do chaty, położonej naprzeciwko mojego wczorajszego mieszkania. Przed nią stały dwa konie, a na jednym z nich siedział Maram.
— Niechaj mój brat wybierze sobie konie!
A więc o to chodziło! Dosiadłszy konia, pojechałem z Maramem na preryę, gdzie znajdowała się znaczna ilość spętanych koni. Młody Indyanin zaprowadził mnie wprost do karego ogiera i rzekł:
— To najlepszy koń Rakurrojów. Maram otrzymał go od ojca i darowuje go Old Shatterhandowi za to, że mu nie zabrał jego skalpu.
Ten bogaty, wspaniały wprost dar był dla mnie wielką niespodzianką. Na takim koniu niepodobna było mnie doścignąć. Oczywiście dar przyjąłem, a dla Bernarda i Boba wziąłem także dwa konie, z których mogli być zadowoleni.
W powrocie zatrzymał się Maram przed swoim namiotem.
— Niech mój biały brat zsiądzie i wejdzie!
Nie mogłem odrzucić tego zaproszenia, wstąpiłem do środka, gdzie skosztowałem kołacza, przyrządzanego świetnie przez Indyan. Gdy, pożegnawszy się, wyszedłem z chaty, zobaczyłem ciemnooką dziewczynę, którą zauważyłem był już rano, zajętą przy moich koniach. Pakowała nam żywność i pokraśniała, kiedy ją zaskoczyłem.
— Kto jest ta córka Rakurrojów? — spytałem.
— To Hi-la-dih[40], córka wodza Tokejchuna. Ona prosi cię, żebyś przyjął to, co ci ofiaruje, ponieważ oszczędziłeś jej brata Marama.
Podałem dziewczynie rękę, mówiąc:
— Niechaj Manitou użyczy ci wiele szczęścia i wielu słońc, ty kwiecie sawanny. Twoje oko jest jasne, twe czoło czyste. Oby także twoje życie było tak niezamąconem i czystem!
Wskoczyłem na siodło i zaprowadziłem konie do przyjaciół. Oni, a szczególnie Sam, wpadli w zachwyt na widok karego ogiera.
— Charley! — rzekł Sans-ear — On wart prawie tyle, co moja Tony, tylko ona ma krótszy ogon i dłuższe uszy. Zresztą wszystko jest w porządku, gdyż ci czerwoni hultaje dali nam wszystko, czego nam brakowało. Ale już pewnie szósta godzina będzie. Ruszajmy, a potem naprzykład zobaczymy, czy nas powtórnie dostaną.
Wpakowaliśmy na konie to, cośmy jeszcze mieli zabrać i uwolniliśmy z więzów naszych jeńców.
— Massa, teraz precz, — upominał Bob — bardzo prędko precz, żeby Indyan nie nadejść i nie złapać massa Bern, Sam, Charley i Winnetou!
Wodzowie nie ruszyli się z miejsc, dopóki znajdowaliśmy się w namiocie. Wreszcie dosiedliśmy koni i puściliśmy się w drogę. Ulica namiotów była pusta. Nie pokazał się ani jeden Indyanin, chociaż z pewnością zewsząd się nam przypatrywali, gdyśmy wyjeżdżali. Wydawało mi się tylko, że przy namiocie Tokejchuna czworo oczu wyzierało przez szparę w zasłonie. Sto serc oczekiwało z utęsknieniem pory, kiedy będzie można rozpocząć pościg za nami. Ale w każdym razie dwa serca życzyły sobie, żebyśmy umknęli szczęśliwie.



ROZDZIAŁ IV.
W Kalifornii.

Drogą przez Rio Colorado przebyliśmy szczęśliwie obszary Pahuta i zbliżaliśmy się do wschodnich odnóży gór Newada, gdzie nad jeziorem Mona zamierzaliśmy zatrzymać się na kilkudniowy spoczynek. Od kraju Komanczów aż do tych okolic jest nieco daleko. Trzeba było przejechać przez nieskończone napozór sawanny, niebotyczne góry, a potem słone szerokie płaszczyzny pustyni. Chociażby więc konie i jeźdźcy byli bardzo silni, to przecież takie niewywczasy nie pozostają bez wpływu u zwierząt i ludzi.
Co zniewalało nas do odbycia tej dalekiej drogi, na której leżała przed nami Kalifornia? Po pierwsze chciał Bernard Marshall szukać tam swojego brata; po wtóre spodziewaliśmy się, że obydwaj Morgani udali się do tego kraju złota, utraciwszy tak nagle nad Rio Pecos swoją zdobycz.
Był słuszny powód do tego przypuszczenia.
Kiedy wówczas wyjechaliśmy ze wsi Komanczów, nie przerywaliśmy jazdy przez cały wieczór i całą noc, a nazajutrz w południe ujrzeliśmy przed sobą górną Sierra Guadelupe. Klacz Sama i człapak Winnetou trzymały się doskonale pomimo ogromnego wysiłku, a tamte konie były tak rzeźkie, żeśmy się nie obawiali o nie. I Guadelupe zostawiliśmy za sobą, nie zauważywszy ani śladu pościgu, a gdy w kilka dni potem przeprawiliśmy się przez Rio Grande, wtedy byliśmy już zupełnie zabezpieczeni przed Komanczami.
Na zachód od Rio Grande wysuwają Kordyliery z Sonory ku północy liczne odnogi wzgórz, do których dostaliśmy się bez szczególnych przygód. Tu jednak zdarzył się nam ważny wypadek.
Odpoczywaliśmy raz około południa w przesmyku, a Winnetou siedział jako wideta na skale ponad nami, skąd mógł objąć całą drogę przed nami i za nami.
— Uff! — zawołał nagle owym gardłowym głosem, właściwym Indyanom, położył się na skale i zesunął się szybko do nas.
My pochwyciliśmy oczywiście natychmiast za broń i zerwaliśmy się z ziemi.
— Co tam? — zapytał Marshall.
— Czerwoni mężowie.
— Dużo ich jest?
— Tylu!
Podniósł przytem w górę pięć palców prawej ręki i trzy lewej.
— Ośmiu? Z jakiego szczepu?
— Winnetou nie mógł zobaczyć, ponieważ ci ludzie odłożyli wszelkie odznaki.
— Czy znajdują się na wyprawie wojennej?
— Nie mają na twarzy czerwonej i niebieskiej ziemi, ale są uzbrojeni.
— Jak daleko są jeszcze?
— O czwartą część tego czasu, który blade twarze nazywają godziną. Niech się moi bracia podzielą! Winnetou pójdzie z Sans-earem naprzód, a Marshall z czarnym mężem cofnie się wstecz, aby się ukryć między skałami. Mój brat Szarlih zostanie tutaj przy koniu.
Wziął tamte cztery konie za cugle i zaprowadził je za skały, gdzie nie można było ich zauważyć, poczem on i trzej towarzysze zajęli swoje stanowiska. Ja usiadłem zwrócony na poły w tym kierunku, z którego mieli czerwoni nadejść, a strzelba leżała koło mnie w pogotowiu.
Upłynął zaledwie kwadrans, kiedy dał się słyszeć tętent. Ja udałem, że nic nie zauważyłem, ale mimoto patrzyłem z pod oka bystro na tych ośm postaci, które mnie już spostrzegły i zatrzymały na chwilę konie. Zamieniwszy kilka słów z sobą, zbliżyli się ci ludzie potem do mnie. Grunt był tutaj skalisty, śladów więc na nim nie było, a przeto nie mogli oni wiedzieć, że nie byłem sam.
Ja wstałem spokojnie i wziąłem do rąk rusznicę, oni zaś stanęli o jakich dziesięć kroków odemnie, a pierwszy z nich zapytał:
— Co blada twarz robi w tych górach?
— Biały mąż spoczywa po długiej drodze.
— Skąd przybywa?
— Z nad brzegów Rio Grande.
— A dokąd zdąża?
— Uff! — zawołał nagle drugi. — Wojownicy Komanczów widzieli tego białego męża nad wodą Pecos. On był tam z Maramem i strzelał do bladych twarzy, które moi bracia ścigali.
Ten człowiek zatem należał do owych pięciu Komanczów, którzy napadłszy na mnie, spowodowali ucieczkę Morganów. Nie poznałem go odrazu, ponieważ miał podówczas wojenne barwy na twarzy, a ja rzuciłem na nich tylko krótkie spojrzenie.
— Dokąd udała się potem blada twarz z Maramem — spytał dowódzca po tem wyjaśnieniu.
— Do wigwamów Komanczów.
— Jak biały mąż zetknął się z Maramem?
— Pojmałem go na dolinie, na której został, gdy wojownicy Komanczów uderzyli na Winnetou, Sans-eara, pewną bladą twarz i murzyna.
Na tę odpowiedź pochwycili przybysze za noże.
— Uff! — zawołał dowódzca. — On schwytał Marama! Gdzie była reszta czerwonych mężów?
— Nie uczyniłem im nic złego. Jednego z nich związałem, a czterej inni nie mieli oczu ani uszu, aby zobaczyć i usłyszeć, że zabrałem z sobą syna wodza.
— Ale Maram nie był związany, kiedyśmy go widzieli przy bladej twarzy — zauważył ten, który poprzednio mówił.
— Uwolniłem go, ponieważ mi przyrzekł, że uda się ze mną spokojnie do wsi Komanczów.
— Uff! Czego biały tam szukał?
— Chciał wyswobodzić wodza Apaczów i Sans-eara. Wziąłem do niewoli czterech wodzów Rakurrojów i wydałem ich w zamian za tamtych jeńców. Pozwolono mi z nimi odejść, a na ucieczkę dano czas czwartej części słońca.
— A jeńcy uszli?
— Tak jest.
Bawiło mnie to, że przedstawianiem tych zdarzeń pobudzałem ich do gniewu.
— Wobec tego musi blada twarz umrzeć!
Po tych słowach pochwycił swą strzelbę, jedyną, gdyż towarzysze jego uzbrojeni byli w łuki i strzały.
— Czerwoni mężowie zginęliby, zanimby broń swą podnieśli, gdyż ja nie obawiam się ośmiu Indyan. Ale wojownicy Komanczów nic mi nie zrobią, skoro im powiem, że mogą dzisiaj pochwycić Winnetou, Sans-eara i tamtych dwu.
— Uff! Gdzie?
— Tutaj! — odpowiedziałem, wskazawszy na prawo i na lewo. — Tam stoi Winnetou z zabójcą Indyan, Sans-earem, a tu mąż biały i czarny.
Wymienieni wystąpili o kilka kroków z tej i z tamtej strony i wymierzyli z rusznic. Równocześnie ja odskoczyłem także o kilka kroków i wycelowałem do dowódcy.
— Czerwoni mężowie są naszymi jeńcami. Niech zsiędą z koni! — rozkazałem.
Ich było o trzech więcej, ale my mieliśmy nad nimi przewagę pięciu strzelb. Uciekać oczywiście nie mogli, ani wprzód, ani wstecz, nie zdziwiłem się więc, gdy dowódca odjął rękę od strzelby i spytał:
— Czy mój biały brat nie widzi, że czerwoni mężowie nie znajdują się na wojennej wyprawie?
— A mimoto chcieli mnie zabić! Ale biały człowiek nie pożąda krwi czerwonych. Niech moi bracia zsiędą z koni i zapalą z nami kalumet pokoju!
Tymczasem oni nie posłuchali odrazu wezwania, za którem mógł się kryć podstęp.
— Jak się nazywa mój biały brat? — zapytał dowódca.
— Old Shatterhand.
— Uff! W takim razie możemy zaufać jego słowu. Niech moi bracia zsiędą z koni!
Wziął fajkę z siodła i usiadł przy mnie, a jego ludzie poszli za tym przykładem. Moi towarzysze przystąpili także i zajęli miejsca. Napchano fajkę i puszczono ją dokoła, przyczem Bernard popełnił ten błąd, że podał ją także Winnetou, lecz ten nie przyjął, usprawiedliwiając się w ten sposób:
— Wódz Apaczów siedzi obok Komanczów, ponieważ mój brat pragnie z nimi pokoju, lecz nie zapali kalumetu z ich rąk. Niechaj oni pomówią z moimi białymi przyjaciółmi, gdy jednak skończą, niech się wystrzegają spotkania z Winnetou, gdyż on połączy ich z martwymi szakalami pustyni!
Bernard powinien był to przewidzieć. Komancze udali, że tych słów nie słyszeli, ja zaś zwróciłem się do ich dowódcy:
— Czy czerwoni mężowie ścigali obydwu białych zdrajców?
— Mój brat już słyszał!
— I dopędzili ich?
— Nie. Zdrajcy dostali się do kraju nieprzyjaciół Komanczów, skąd musieliśmy wrócić.
— Jak mogli umknąć, nie mając koni?
— Ukradli je Komanczom.
— Ach! Czyż Komancze nie mają oczu, by zobaczyć złodzieja, ani uszu, by posłyszeć jego kroki?
— Byli zgromadzeni dokoła mogiły wodza, a kiedy powrócili do koni, zastali straż już zabitą i brak dwu najlepszych zwierząt.
To była istotnie dla Morganów jedyna droga ocalenia, ale trzeba było nielada zuchwalstwa, żeby zapuścić się w góry Komanczów i porwać im konie, kiedy prześladowcy siedzieli im prawie na karkach. Ci zbóje byli naprawdę odważnymi ludźmi, których jako przeciwników nie należało lekceważyć. Ale musieliśmy ich dostać w nasze ręce, choćbyśmy mieli ścigać ich dokoła ziemi. Toteż zetknięcie się z Komanczami było mi bardziej na rękę, aniżeli wszelkie inne.
Oni zatrzymali się tylko na krótko, a ja przed odjazdem dopiero ich zapytałem:
— Gdzie moi czerwoni bracia widzieli po raz ostatni ślad białych ludzi?
— O dwa słońca stąd. Czy mój brat chce za nimi podążyć?
— Tak. Gdy ich spotkamy, będą zgubieni!
— Uff! Biały mąż mówi po myśli Komanczów. Niechaj jedzie ciągle na zachód, dopóki po upływie jednego słońca nie dostanie się na wielką dolinę, która ciągnie się z południa ku północy. Tą doliną niech mój biały brat jedzie ku północy aż do miejsca, na którem było ognisko zdrajców, a potem niechaj przejedzie przez górę aż do wody, płynącej na zachód i spieszy wzdłuż niej. Na drodze napotka dwa razy popiół i ogniska bladych twarzy. Stamtąd musieli zawrócić wojownicy Komanczów, ponieważ zaczynały się już obszary myśliwskie Nawajów.
— Jak daleko od ściganych byli moi bracia, kiedy musieli zaprzestać pościgu?
— Niespełna o pół słońca. Czerwoni wojownicy byliby dalej poszli za nimi, ale w dolinie zobaczyli wigwamy nieprzyjaciół, a tam byliby się narazili na śmierć niechybną.
— Wojownicy Komanczów mogą oświadczyć Tokejchunowi i tamtym trzem wodzom, że Winnetou, Sans-ear i Old Shatterhand dostaną w swe ręce obydwu zdrajców. Maram niech zachowuje w pamięci Old Shatterhanda, gdyż Old Shatterhand o nim pamięta.
— Czy Apacz Winnetou będzie ścigał Komanczów?
— Nie. Wprawdzie jest on wrogiem czerwonych braci, lecz oni wypalili kalumet pokoju z jego przyjaciółmi, dlatego on pozwoli im odejść.
Dosiadłszy koni, odjechali Komancze swoją drogą, a my także ruszyliśmy w dalszą podróż. Oni nieśli na wschód wieść, że nas spotkali, a my zwróciliśmy się na zachód z tą pewnością, że schwytamy Morganów.
Znaleźliśmy wszystko tak, jak nam opisali Komancze. Ponieważ Nawajowie żyli w przyjaźni z Apaczami, przeto mogliśmy zajechać do nich w towarzystwie Winnetou. Tu dowiedzieliśmy się, że zbiegowie zabawili tylko kilka godzin i pytali o najbliższe drogi do Colorado. Wspomnieli także o jeziorze Mona, chociaż więc dzieliło ich od nas kilka dni drogi, mimoto ślady ich tak były wyraźne, że spodziewaliśmy się przecież wkońcu ich doścignąć.
Jechaliśmy dalej ku Sierra Nevada szeroką równiną, na której widniały liczne ślady bawołów. Pragnęliśmy bardzo ubić choć jedno z tych zwierząt, gdyż oddawna spożywaliśmy już tylko suszone mięso; a jakkolwiek nasze zapasy mogły wystarczyć jeszcze na kilka dni, to przecież byłaby świeża polędwica lub szynka sprawiła wielką przyjemność.
Z tego powodu z Bernardem, który nie był jeszcze nigdy na polowaniu na bawoły, zboczyłem na prawo, gdzie wszelkiego rodzaju zarośla kazały się domyślać obecności wody i bydła. Było to właśnie około południa, a o tym czasie spragniony bawół chętnie idzie się chłodzić do wody, albo przesuwa się w jej pobliżu.
Nadzieja moja miała się istotnie spełnić, gdyż na widnokręgu wynurzyła się grupa, złożona z czworga zwierząt. Tam tedy ruszyliśmy natychmiast. Niestety wiatr dął w tym samym kierunku, dlatego wkrótce zauważyły nas bawoły. Wobec tego musieliśmy puścić się pędem, a przy tej sposobności odznaczył się świetnie mój kary ogier, pędził bowiem z taką łatwością, jak gdybym ja był wychudłym dżokejem, i zostawił konia bernardowego daleko za sobą. Ta jego cenna zaleta skłoniła mnie do spróbowania go jeszcze z innej strony. Oto postanowiłem nie posługiwać się przy polowaniu strzelbą, lecz lassem. Moje miało zamiast ucha pierścień, przez który pętla prześlizguje się o wiele pewniej i lepiej, aniżeli przez używaną u Indyan skórzaną kluczkę.
Nieopodal zarośli dopędziłem te zwierzęta, a to tęgiego byka i trzy krowy, z których wybrałem sobie jedną o gładkiej powierzchowności, co świadczyło o delikatności mięsa. Odegnałem ją od reszty zwierząt i trzymając się obok niej, zarzuciłem pętlę. Mój ogier okazał się znowu znakomitym. Skoro tylko lasso świsnęło w powietrzu, skoczył wstecz, zaparł się nogami w ziemię, pochylając się naprzód całem ciałem. Pętla przylgnęła krowie ściśle do szyi, gwałtowne szarpnięcie posadziło niemal konia na tylnych nogach, ale on wytrwał i naciągnął, jak mógł najbardziej, rzemień przywiązany do kuli u siodła. Krowa upadła, ja zaś zeskoczyłem z konia i wbiłem jej silnie nóż w kark, a to spowodowało jej śmierć natychmiastową. Dzielny ogier śledził za mną oczyma i rozluźnił teraz lasso. Przystąpiłem do niego, pogłaskałem go pieszczotliwie po szyi, za co z wdzięczności potarł mnie głową po ramieniu.
Teraz zdjąłem pętlę z krowy i zamierzałem właśnie ją rozpruć, kiedy nadjechał Bernard.
— Zapóźno! — skarżył się. — Czy mam dalej...?
— Nie. To nam wystarczy. Pomóżcie mnie z tem się załatwić!
Marshall zsiadł z konia, a ja przewróciłem krowę na drugą stronę, przyczem zauważyłem u niej na skórze wypalony znak.
— Ach! Ona należy do trzody estancyi, hacyendy albo jakiegoś rancha.
— Czy było nam wolno ją zabić?
— Owszem. Bydło w tych stronach przedstawia tylko wartość skóry. Każdy podróżnik może wedle zwyczaju zabić jedną sztukę dla swoich potrzeb, ale skórę musi oddać właścicielowi.
— W takim razie trzeba go poszukać?
— To zbyteczne. Jeśli w pobliżu znajduje się jaki dworek, wystarczy, gdy doniesiemy, gdzie skóra się znajduje. Podczas wielkich rzezi dorocznych nie da się uniknąć, żeby jeden właściciel nie ubił czasem nawet kilku bydląt drugiemu. W takich razach wymieniają sobie tylko skóry.
Krowa leżała co najwyżej o pięć kroków od wspomnianych zarośli. Ledwie skończyłem moje wyjaśnienie, usłyszałem ostry świst i równocześnie prawie okrzyk Bernarda. Odwróciwszy wzrok od pracy, spostrzegłem, że biednego Marshalla wleczono na lassie przez zarośla. W jednej chwili porwałem strzelbę, przebiegłem przez krzaki i zobaczyłem jeźdźca w meksykańskim stroju, jak cwałował, ciągnąc za sobą Bernarda na lassie.
Nie było czasu do namysłu, bo Bernard mógł w tej gonitwie śmierć ponieść. Wymierzyłem więc z rusznicy do konia i wypaliłem. Zwierzę skoczyło jeszcze kilka kroków i runęło na ziemię. Ja zaś przybiegłem zaraz do jeźdźca. Lecz on na mój widok zostawił wszystko i uciekł.
Ścigać go nie mogłem, wziąłem się więc prędko do opatrzenia Bernarda. Pętla tak mu była przycisnęła ręce do ciała, że stracił był zdolność do ruchu. Gdy rozluźniłem pętlę, podniósł się na szczęście odrazu na nogi.
— Do stu piorunów! A to była sanna, Charley! Czego chciał ten hultaj?
— Nie wiem!
— Czemu nie strzeliliście do niego, lecz do konia?
— Po pierwsze dla tego, że to człowiek, a koń zwierzę, a powtóre śmierć jego nie na wieleby się była wam przydała, gdyż, jak widzicie, lasso przymocowane jest do siodła i koń byłby was wlókł dalej bez jeźdźca.
— Ja powinienem był sam wpaść na to! — rzekł, badając swoje członki, czy są w nieuszkodzonym stanie.
— Wróćcie do krowy! Musimy się z nią prędko uporać, gdyż tu widocznie nie całkiem bezpiecznie.
— Ja sądzę, że nic nam tu nie zagraża, ponieważ terytoryum Indyan leży już poza nami.
— Mylicie się bardzo. Znajdujemy się właśnie na terenie niebezpiecznym, gdzie zamiast Indianos bravos, jak ich Hiszpan nazywa, grasują rozbójnicy przydrożni i łotrzykowie amerykańscy. Wkrótce zobaczycie ich i usłyszycie o nich!
Zabraliśmy tylko najlepsze części bydlęcia, włożyliśmy je pod siodło i pośpieszyliśmy za naszymi, a zrównaliśmy się z nimi prędko, ponieważ się zatrzymali. Bob, spostrzegłszy zapas mięsa, zawołał z daleka:
— Oh, ah, massa jechać z befsztykiem. Bob zaraz przynieść drzewa i upiec szynkę z bawołu!
Zgodziliśmy się na to, a tymczasem opowiadaliśmy sobie o dzisiejszej przygodzie. Gdy pieczeń zarumieniła się należycie, zaczęły wcale pokaźne kawałki znikać za grubemi wargami murzyna, który tak się pogrążył w tej czynności, że nie usłyszał wcale okrzyku Sama:
— Behold! To jeźdźcy, czy tylko konie?
Spojrzawszy przez lunetę, odpowiedziałem:
— Jeźdźcy — trzej, czterej, pięciu, ośmiu — tak ośmiu!
— Czy nas dostrzegą?
— Naturalnie. Dym już niewątpliwie dawno zauważyli.
— Co to za ludzie?
— Meksykanie w szerokich kapeluszach i na wysokich siodłach.
— To weźmy naprzykład broń w palce, gdyż te odwiedziny pozostają może w związku z lassem!
Oddział zbliżał się ciągle i zatrzymał się nieopodal. Byli to sami Meksykanie, pan i służący widocznie, a w jednym z parobków poznałem tego, któremu konia zastrzeliłem. Naradzali się przez chwilę, potem rozjechali się na dwie strony i utworzyli koło, którem nas otoczyli.
— Zdaje się, że ci gentlemani chcą z nami mówić, hihihi! — prychał Sam, jak zwykle, gdy był rozbawiony. Ja naprzykład sam się tego podejmę.
Koło się zacieśniło tak, że promień wynosił zaledwie dwadzieścia długości konia, poczem dowódca wysunął się naprzód o kilka kroków i odezwał się do nas używaną w tamtych stronach mieszaniną języka angielskiego z hiszpańskim.
— Kto wy jesteście?
Na to odrzekł Sam za nas:
— Mormoni z wielkiego miasta nad Słonem jeziorem, a jedziemy jako misyonarze do Kalifornii.
— Ostrzegam, że tam liche stosunki! Kto jest ten Indyanin?
— To nie Indyanin, lecz Eskimos z Nowej Holandyi, którego będziemy pokazywali za pieniądze, gdyby się nam źle powodziło.
— A murzyn?
— To także nie murzyn, lecz lawyer[41] z Kamczatki, który jedzie na proces do San Francisco.
Poczciwy Meksykanin nie był lepiej obeznany z geografią niż jego rodacy.
— To ładne towarzystwo! — odpowiedział. — Trzej mormońscy misyonarze i obcy adwokat kradną mi krowę i usiłują zamordować mojego wakera[42]. Ale ja was nauczę! Zabieram was jako jeńców do mego rancha!
Sam odwrócił się do mnie z szelmowską miną.
— Czy pójdziemy, Charley? Może w ranchu będzie więcej do jedzenia, aniżeli tutaj.
— Możemy spróbować! Jeśli to nie jest hacyendero z kilkuset poddanymi, lecz mały ranchero, to nic nam nie będzie mógł zrobić.
— Well. To zażartujmy sobie!
Potem zaś zapytał Meksykanina:
— Czy rzeczywiście chcecie się trudzić z nami dla takiej drobnostki, sennor?
— Mnie się należy tytuł: don, ponieważ jestem grand. Nazywają mnie Don Fernando de Venango e Colonna de Molynares de Gajalpa y Rostredo. Zapamiętajcie to sobie!
— Heigh-day, to wy wielki pan! Będziemy więc musieli was słuchać, ale spodziewam się, że będziecie dla nas łaskawi!
Zaniechawszy też wszelkiego oporu, powstaliśmy, a po zagaszeniu ognia dosiedliśmy koni. Wzięto nas w środek, poczem ruszyliśmy wyciągniętym cwałem, gdyż Meksykanie nie są przyzwyczajeni do innego tempa jazdy. Po drodze miałem dość sposobności do przypatrzenia się ubraniu tych ludzi.
Jest ono tak romantycznie piękne, jak w mało którym kraju. Głowę ocienia nizki kapelusz z szerokiemi kresami, t. zw. sombrero, zrobiony z czarnego lub brunatnego filcu, albo z owej delikatnej trawy, znanej także w Europie, ponieważ tego rodzaju okrycia na głowę przychodzą do nas pod nazwą kapeluszy panamskich. Kapelusz sennora, a zatem pana, czyby to był hacyendero, czy ranchero, czy też rozbójnik, jest zawsze z jednej strony założony, a złota lub mosiężna agrafa, nasadzana drogimi kamieniami lub kolorowemi szkiełkami przytrzymuje kresę, a zarazem pióro, którego wartość jest różna, stosownie do majątku właściciela. W każdym razie pióra nigdy nie może brakować.
Meksykanin nosi krótką bluzę z szeroko rozciętymi rękawami, które podobnie jak część bluzy na piersiach i jej szwy z tyłu ozdobione są zwykle bogatym haftem, złożonym ze sznurków wełnianych, jedwabnych lub bawełnianych i nieszlachetnych kruszców, albo też ze złota i srebra.
Szyję owija mieszkaniec Meksyku czarnym szalikiem, związanym pod brodę w węzeł. Końce takiej krawatki dosięgałyby pasa, ale zwyczaj każe zarzucać je na plecy, co noszącemu je nadaje dużo malowniczości.
Spodnie mają także swój styl osobny. Przylegają szczelnie do pasa, leżą gładko na kłębach i całej zresztą pokrytej przez nie górnej części ciała. Od kroku jednak rozszerzają się ku dołowi coraz to więcej, wskutek czego koło kostek są szersze niż na najgrubszej części uda. Nadto mają spodnie na końcach rozpory, ozdobione bortami i haftem, a rozpór sam zapełnia jedwabna materya o barwie dobranej w ten sposób, że odbija żywo od barwy samych spodni.
Hafty zdobią także buty, szyte z pięknie lakierowanej skóry. Butów nie można sobie pomyśleć bez pary ogromnych ostróg, które bywają wyrabiane ze srebra, stali, przecinanej w deseń, lub nawet z rogu, a opatrzone są zawsze kościanym kolcem, zdolnym biednemu koniowi wywiercić porządną dziurę w boku. Rozmiary tych ostróg przewyższają wszystko, co kiedykolwiek nosili rycerze średniowieczni. Razem z widłami na but są, skromnie licząc, na dziesięć cali długie, z czego przynajmniej sześć przypada na trzon z „kołem“ zębatem. To, co u nas nazywa się „kółkiem“ i wielkością swoją przypomina grosz, to jest u Meksykanina dwunastopromienną gwiazdą o sześciu calach średnicy. Cała ostroga waży dwa funty, a częstokroć nawet więcej.
Meksykanie trzymają zawsze dobrze wytresowane, bardzo gibkie i wytrwałe na wszelkie trudy konie. Są to ludzie bardzo zręczni we władaniu bronią, którą prawie tylko na noc odkładają, a gotowi są zrobić z niej użytek przy lada sposobności.
Ze szczególną wprawą władają długim pistoletem z ciągnioną lufą i tak urządzonym, że za jednym pociśnięciem można go połączyć z kolbą od strzelby, przez co pistolet zmienia się w strzelbę o krótkiej lufie. W ręku Meksykanina niesie taka strzelba śmierć na stopięćdziesiąt kroków, ponieważ skręty w lufie są bardzo krótkie, kula zaś skutkiem tego wiruje dokoła swej osi i nie może tak łatwo zboczyć z nadanego jej kierunku. Nadto do strzelby takiej potrzeba stosunkowo bardzo małej ilości prochu, dzięki czemu przy strzale prawie nie trąca, jest więc poprostu prawdziwym skarbem w ręku wprawnego strzelca. Konie są tak wytresowane, że można strzelać zarówno wtedy, gdy się jest zwróconym do nieprzyjaciela, jakoteż gdy się jest od niego odwróconym. Podczas jazdy nie strzela się nigdy w bok, lecz zawsze albo przed, albo za siebie. Jeśli jednak koń stoi, można posługiwać się strzelbą we wszystkich kierunkach. Wystarczy pokazać strzelbę koniowi, a rozumne zwierzę stanie na kilka sekund tak nieruchomo jak wykute z kamienia, albo z bronzu ulane.
Jeszcze niebezpieczniejszą bronią jest lasso, ów straszny rzemień, zapomocą którego można schwytać i zabić rozbieganego bawołu, czarnego tygrysa w skoku, a człowieka zarówno w ataku jak podczas ucieczki. Jest to rzemień długi na trzydzieści łokci, zaopatrzony na końcu pętlą. Rzuca się nim przeważnie w cwale, a zaledwie raz na dziesięć tysięcy razy trafi się, że lasso minie przeznaczonego na śmierć nieprzyjaciela. W rzucaniu lassem ćwiczą się już małe dzieci. Dlatego wkońcu wydaje się, jak gdyby się ono zrosło z człowiekiem. Słucha ono nietylko ręki, lecz nawet, że się tak wyrażę, myśli, leci bowiem do swego celu bez względu na to, czy się to dzieje w zabawie, czy też w poważnej walce.
Gdy Meksykanin siedzi na koniu, zwisa z kuli u siodła poncho, czyli koc, którym można okryć całe ciało. W środku znajduje się rozpór na głowę tak, że połowa poncha zasłania plecy, a druga piersi.
Zarówno ubranie jeźdźca jak rząd na konia są bardzo kosztowne. Na siodle i na uździe pełno wszędzie srebra, a czasem nawet złota. U bogatych ludzi sama uździenica bywa z ciężkiego srebra, a zdobiące ją łańcuszki nie z dętego, lecz litego złota. Taka ozdobna uździenica kosztuje sama czasem pięćdziesiąt eskudów[43], a cała uzda dochodzi do wartości pięciuset eskudów.
Konie noszą słynne, albo raczej osławione hiszpańskie siodła, o tak niezwykłej wysokości, że trudno zeń spaść, skoro się raz dobrze usiędzie. Jeśli zaś jeździec jest choć trochę zręczny, to koń nie potrafi zrzucić go z siebie. Oparcie sięga jeźdźcowi aż po krótkie żebra i przylega zupełnie do grzbietu, przednia cześć jest również wysoka, a mosiężna kula, przedstawiająca zwykle głowę końską, dochodzi aż do kości piersiowej.
Od siodła aż do podogonia ciągnie się kawał grubej skóry, chroniącej resztę grzbietu i boki zwierzęcia. Jeźdźcy współcześni zostawiają zwykle ten rodzaj czapraka w domu, ale biorą go jednak do większych podróży głównie dlatego, że zaopatrzony jest w mnóstwo torb i kieszeni. Ten pancerz nazywa się zabawnie cala de pato[44].
Strzemiona, wiszące często na cienkich łańcuszkach, są zazwyczaj z drzewa, a w dawnych czasach były właściwem obuwiem, które okrywało nogę, chroniąc ją przed każdem uszkodzeniem. Drewniane buty zarzucono, ale zachowano drewniane strzemiona. Do osłony nóg jednak służą przymocowane do przedniej części strzemiena skórzane okrywy (tapageres), ozdobione drucianemi wyszywkami. Bardzo bogaci ludzie miewają strzemiona z wycinanej blachy stalowej, bardzo kosztownej roboty, podobne do spotykanych jeszcze po starych zbrojowniach. Ponieważ jeźdźcy starają się pod każdym względem zabezpieczyć, przeto po obu stronach kuli umieszczają jeszcze t. zw. armas de pelo. Są to koźle skóry, przewrócone włosem na zewnątrz, które w razie deszczu kładzie się na kolanach. Także podczas przeciskania się przez kolczaste zarośla są one doskonałą ochroną dla nóg.
Jechaliśmy w nowem towarzystwie jeszcze niespełna pół godziny, a już wynurzył się przed nami dom, w którym odrazu domyśliliśmy się rancha. Wstąpiwszy na obszerny dziedziniec, zsiedliśmy z koni.
— Sennora Eulalia, sennorita Alma, chodźcie tu i zobaczcie, kogo prowadzę! — zawołał ranchero donośnym głosem, zwracając się do głównego budynku.
Na ten okrzyk wybiegły z nadzwyczajnym pośpiechem dwie niewiasty, panie, a nawet, jak słyszeliśmy, sennora i sennorita, nasza jednak dziewka od krów wyglądałaby przy nich jak dama. Obie były bose i z odkrytemi głowami, a czy osobliwa plątanina na ich głowach była włosami, tego na razie rozróżnić nie mogłem. Krótkie spódnice sięgały im do kolan, a dalej zasłaniał nogi brud, który wyglądał jak buty z cholewami. Górną cześć ciała okrywała tylko koszula, biała może przed laty, ale wówczas podobna do ścierki, której używano do czyszczenia kominów.
Obie kobiety wypadły na próg i wytrzeszczyły na nas oczy, otwarłszy przytem szeroko usta.
— Kogo nam tu sprowadzacie, don Fernando de Venango e Colonna? — krzyknęła starsza. — Ileż to będzie roboty, gdy pięciu całkiem nieznanych gości zechce jeść i pić, grać, palić i spać! Tego ja nie zniosę, nie zgodzę się na to. Wolę uciec i zostawić was z całą waszą zgrają w tym nieszczęsnym ranchu. Żałuję teraz, że dałam się wam namówić do opuszczenia mego pięknego San Jose.
— Ależ matko, czy nie widzisz, że ten don taki podobny do naszego don Allana? — rzekła młodsza, wskazując na Marshalla.
— Niechaj sobie będzie podobny, albo nie! — odpowiedziała tamta, rozgniewana, że wstrzymano potok jej wymowy. — Kto są ci ludzie, kto będzie koło nich chodził? Ja, a nikt inny. A to coś znaczy, jeśli się ma do czynienia z tak olbrzymiem gospodarstwem, jak nasze. Już i tak często głowy swojej nie czuję, a tu zjawia się jeszcze pięciu obcych gości!
— Ależ sennoro Eulalio, to nie są bynajmniej goście! — przerwał jej ranchero.
— Nie goście? A cóż, don Fernando de Venango e Colonna?
— Jeńcy, sennoro Eulalio!
— Jeńcy? A za co ich pojmano, don Fernando de Venango de Molynares?
— Zabili nam krowę i trzech wakerów, moja kochana sennoro Eulalio!
Jego bezczelność w mnożeniu naszych czynów potwornych zadziwiła nas niemało.
— Krowę i trzech wakerów! — zawołała, składając zasmolone ręce tak, że nasze konie jęły trwożnie strzyc uszami. — To straszne, to okropne, to woła o pomstę do nieba! Czy pochwyciliście ich na gorącym uczynku, don Fernando e Colonna de Gajalpa?
— Nietylko na jednym uczynku, lecz na wszystkich, sennoro Eulalio. Oni nietylko zabili nam krowę, lecz nawet upiekli i zjedli.
Oczy donny otwarły się jeszcze szerzej.
— Upiekli i zjedli? Krowę, czy wakerów, don Fernando de Gajalpa y Rostredo?
— Najpierw krowę, sennoro Eulalio!
— Najpierw! A potem, don Fernando Rostredo y Venango?
— Potem? Potem nic. Schwytaliśmy ich i przywlekliśmy tutaj, sennoro Eulalio!
— Schwytaliście i przywlekliście! O, cały świat wie o tem, jak dzielnym jesteście rycerzem. Któż są ci ludzie, don Fernando de Molynares e Colonna?
— Ci trzej biali to misyonarze z miasta Mormonów. Oni udają się do San Francisco, aby nawrócić Kalifornię.
— Pomocy, ratunku! Misyonarze, którzy kradną i zabijają krowy i chcą zjadać wakerów! Dalej, don Fernando de Rostredo y Venango!
— Ten czarny, podobny do murzyna, jest adwokatem z... z..., gdzie mieszkają ludzie z Kraju Ognistego. On jedzie do San Francisco, aby spadek wykraść, sennoro Eulalio!
— Spadek wykraść! W takim razie nic dziwnego, że wykradł krowę i trzech wakerów. A ten ostatni, don Fernando de Colonna y Gajalpa?
— Wygląda, jak Indyanin bravos, ale jest Hotentotem z.. z Grenlandyi. On bedzie misyonarzy pokazywał za pieniądze.
— O! O! O! Cóż zrobicie z tymi ludźmi, don Fernando de Molynares y Gajalpa e Colonna?
— Każę ich powiesić i zastrzelić. Zwołajcie wszystkich moich ludzi, sennoro Eulalio!
— Wszystkich waszych ludzi? Przecież wszyscy są tutaj z wyjątkiem starej murzynki, Betty, która zresztą, także już tutaj lezie. Ale właśnie przychodzi mi na myśl, że nie brakuje nikogo, a przecież ci ludzie pozbawili życia trzech naszych wakerów, don Fernando e Rostredo de Colonna!
— To się jeszcze pokaże, sennoro Eulalio! Zamknijcie wszystkie drzwi i bramy, ażeby więźniowie nie pouciekali! Ja przeprowadzę zaraz z nimi surową rozprawę sądową.
Brama była tylko jedna, a zamknięto ją na zasuwę tak mocno, że mieliśmy w ręku zacnego don Fernanda razem ze wszystkimi jego sennorami.
— Tak! — rzekł ranchero. — Teraz przynieście mi krzesło. Konie nasze i więźniów przywiązać do pali, a potem zaczniemy.
Nie przeszkadzaliśmy nikomu w wykonywaniu tych rozkazów. Ponieważ konie zaprowadzono na bok, przeto zyskaliśmy więcej miejsca dla siebie, a dzięki temu nie potrzebowaliśmy bynajmniej bać się owej strasznej rozprawy.
Tymczasem przyniesiono trzy krzesła. Na środkowem usiadł don Fernando, a po obu bokach sennora Eulalia i sennorita Alma we wspomnianych strojach. My stanęliśmy blizko siebie, a wakerowie wzięli nas do środka.
— Najpierw zapytam was o nazwiska — zaczął ranchero. — Ty się nazywasz?
— Bob — odrzekł murzyn, do niego bowiem wystosowane było pytanie.
— Jak prawdziwy łotr. A ty?
— Winnetou.
— Winnetou? To nazwisko skradzione, gdyż nosi je właściwie wódz Indyan najsłynniejszy ze wszystkich, jacy są. A ty?
— Marshall.
— Widzisz, ten ma swoje nazwisko! — wtrąciła pospiesznie sennorita, zwracając się do matki.
— To nazwisko jankesowskie — zauważył ranchero — a one wszystkie do niczego. A ty?
— Sans-ear.
— Także skradzione, gdyż tak się nazywa myśliwiec, znany wszędzie jako najdzielniejszy wróg Indyan. A ty?
— Old Shatterhand.
— Także nieprawnie przywłaszczone. Z tego widzę, że nietylko jesteście rozbójnikami, ale także zuchwałymi kłamcami.
Teraz ja postąpiłem cokolwiek naprzód i stanąłem tuż przy tym wakerze, który wlókł po ziemi Bernarda, za co zasłużył na pamiątkę.
— My nie kłamiemy. Czy mam to udowodnić?
— Udowodnij!
W tej chwili spadła moja zaciśnięta pięść na głowę wakera, który runął bez wydania głosu z siebie.
— Czy to nie jest ręka grzmocąca?
— Trzymaj mnie, Almo, bo mdleję, wiatry mię rozbierają, dostałam tężca! — zawołała sennora Eulalia, otworzyła ramiona i upadła zacnemu don Fernandowi na piersi.
On chciał się zerwać, lecz nie mógł się uwolnić od miłego ciężaru, który się mocno trzymał jego osoby. Pozostały mu więc jako jedyny środek obrony krzyk i przekleństwa, w czem wtórowała mu sennorita Alma. Meksykanin walczy bardzo dobrze na koniu, lecz tem gorzej pieszo, a wakerowie nie stanowili od tej reguły wyjatku, albowiem nie wiedzieli, co począć, kiedy towarzysze moi podnieśli broń, jakby na znak, że gotowi mnie bronić.
— Nie bójcie się, sennores — starałem się ich uspokoić — nic złego was nie spotka, jeśli będziecie rozumni. Chcemy tylko zwrócić waszą uwagę na pewną pomyłkę, a potem będzie wam wolno zrobić i z nami, co wam się spodoba.
Zbliżyłem się potem do krzeseł, a ukłoniwszy się możliwie najniżej i z największem uszanowaniem, przemówiłem:
— Donno Eulalio, jestem wielbicielem piękności i pełen podziwu dla cnót niewieścich. Racz się obudzić i obdarzyć mnie spojrzeniem swych oczu!
— Ahhh!
Równocześnie z tem przeciągłem westchnieniem otworzyła swe małe bazyliszkowe oczy i nadała swej żółtej twarzy wyrazu, który miał być zalotnym, ale świadczył o trwodze i zakłopotaniu.
— Piękna donno, słyszeliście zapewne o dawnych cours d’amour, owych trybunałach miłosnych, w których zasiadały damy, a każdy musiał się poddać ich wyrokowi. Nie jest możliwą rzeczą, żeby Don Fernando sprawiedliwie nas osądził, ponieważ on sam jest stroną. Prosimy go zatem, żeby swą władzę złożył w wasze delikatne rączki, bo dopiero wasz wyrok, o czem nie wątpimy, dosięgnie złoczyńcę.
— Czy istotnie tego sobie życzycie, sennor? — pisnęła tak, jak gdyby jej wiązadła głosowe znajdowały się między dwoma szczotkami do szorowania.
— Myślimy całkiem poważnie, sennoro Eulalio. Wprawdzie trudno jest nam złożyć wam uszanowanie odpowiednio do waszych zalet, gdyż od wielu miesięcy podróżujemy po dzikim Zachodzie, ale dobroć jest największą ozdobą niewiast, przeto tuszymy, że wysłuchacie próśb naszych.
— Czy jesteście rzeczywiście tymi, za których się podajecie?
— Rzeczywiście!
— Słyszycie, don Fernando de Venango y Gajalpa? Ci słynni sennores zrobili mnie sędzią nad sobą. Wiecie, że nie znoszę żadnego oporu! Czy godzicie się na to?
Meksykanin skrzywił się, ale widocznie uznał siebie za niższego od swojej donny, bo odetchnąwszy jakby z ulgą i zadowoleniem, odpowiedział:
— Obejmijcie urząd, sennoro Eulalio! Jestem pewien, że powiesicie tych hultajów!
— Stosownie do ich zasługi, don Fernando de Colonna e Molynares!
Następnie zwróciła się do mnie:
— Udzielam wam głosu, sennor!
Ja skorzystałem oczywiście z jej łaskawości i zacząłem:
— Przypuśćmy, donno Eulalio, że wy jesteście głodnym, znużonym, podróżnym i znajdujecie na sawannie krowę, której mięsem moglibyście głód zaspokoić. Czy byłoby wam wolno zabić tę krowę pod warunkiem, że skórę zostawicie jej właścicielowi?
— Byłoby wolno. Taki zwyczaj panuje wszędzie.
— Nie, tak nie jest wszędzie, kto... — chciał jej przerwać ranchero, lecz donna powstrzymała go prędko.
— Cicho, don Fernando! Ja mam teraz tu rozkazywać. Będziecie mówili wtedy, gdy was wezwę do tego!
Meksykanin usiadł z rezygnacyą na krześle, a miny wakerów pouczyły mię, że sennora Eulalia była rzeczywistą panią rancha.
— Taką była nasza zbrodnia, o donno! — podjąłem dalszą obronę. — Wtem pojawił się nagle ten wakero, który teraz leży na ziemi, zarzucił lasso na sennora Marshalla, który tu stoi przed wami, pociągnął go za sobą i byłby go życia pozbawił, gdybym ja był nie zastrzelił jego konia.
— Marshall! To nazwisko jest dla mnie drogie. Niejaki sennor Allano Marshall mieszkał u mojej siostry w San Francisco.
— Allan Marshall? Czy może z Louisville w Stanach Zjednoczonych? — zawołałem zdziwiony.
— Właśnie, właśnie! Ten ci jest, a nikt inny! Czy wy go znacie?
— Rozumie się! Ten oto sennor Bernard Marshall to jego brat, jubiler.
— Santa Lauretta! To się zgadza! Tamten także był jubilerem i miał brata Bernarda. Almo, nie zawiodło cię serce twoje. Pójdźcie w moje ramiona, sennor Bernardo! Witam was jak najuprzejmiej!
Ten nagły wylew radości potrzebował co prawda wyjaśnienia, a chociaż Bernard bardzo się ucieszył niespodzianą wiadomością o tym, którego szukał, wolał jednak tylko rękę sennory zbliżyć do swoich ust, aniżeli dać się jej uścisnąć.
— Przybyłem tutaj — rzekł potem — tylko w tym celu, żeby brata odszukać. Gdzie on się teraz znajduje, donno Eulalio?
— Moja córka Alma była u mojej siostry. Kiedy miała już tu powracać, gotował się on w drogę do kopalń. Czy ci wszyscy są wasi przyjaciele, sennor Bernardo?
— Wszyscy! Zawdzięczam im bardzo wiele, bo wolność i życie. Ten oto sennor Old Shatterhand uwolnił mnie z rąk stakemanów i z niewoli u Komanczów.
Donna uderzyła znów ręką o rękę.
— Czy to być może, żebyście przeżyli takie przygody? Musicie nam o tem opowiedzieć! Ale jakim sposobem wy jesteście mormonem, skoro wasz brat nim nie jest?
— Nie jesteśmy mormonami, donno Eulalio. Myśmy sobie tylko tak zażartowali.
Donna odwróciła się czemprędzej do ranchera.
— Czy słyszycie, don Fernando de Venango e Gajalpa? To nie są ani mormoni, ani rozbójnicy! Uwalniam ich od wszelkiej winy. Będą odtąd naszymi gośćmi i zostaną u nas, dopóki sami zechcą. Almo, pobiegnij prędzej do kuchni i przynieś flaszkę z basilikjulep! Musimy napić się na powitanie.
Na słowo basilikjulep rozjaśniła się twarz ranchera. Zdaje się, że tylko w szczególnie uroczystych chwilach stykał się z tą flaszką, to też trudno było wziąć mu to za złe, że przybycie nasze uważano za taką uroczystą okoliczność. Julep miał się okazać najlepszym środkiem do sprowadzenia zgody między nim a nami.
Sennorita Alma pobiegła tak szybko, że omal jej brud nie popękał na nogach i równie prędko wróciła z flaszką brzuchatą i szklanką odpowiedniej wielkości. Ktoby wiedział, jak nędzny niedogon piją w owych stronach Jankesi pod nazwą julepu, tenby nie wątpił, że my ledwie zamaczaliśmy w tem usta, a damy wcale nie skosztowały. Tymczasem taki nie pomyliłby się tylko co do nas, bo damy wychyliły po szklance z taką rozkoszą, jak gdyby to był nektar prawdziwy. Winnetou nawet nie popatrzył na wodę ognistą, wierny swojej zasadzie, ranchero zaś dolewał sobie tak długo, dopóki mu rezolutna gosposia flaszki nie odebrała.
— Zostawcie już, don Fernando de Venango e Rostredo y Colonna! Wszak wiecie, że mam tylko dwie flaszki tego gatunku. Teraz zaprowadźcie sennores do pokoju! Damy zrobią najpierw toaletę, a potem przekąsimy nieco wspólnie, by głód zaspokoić. Chodź, Almo! A dios, sennores!
Damy zniknęły w otworze muru, za którym znajdowała się albo kuchnia, albo garderoba, albo jedno i drugie równocześnie, nam zaś wskazał ranchero ubikacyę, którą sennora zaszczyciła mianem „pokoju“, którą jednak gdzieindziej nazywają „tłoką“. Tam był tylko stół i kilka ławek, pozbijanych z nieociosanych tyk, mielimy więc na czem usiąść. W porę jeszcze zauważyliśmy podczas tego, że wakerowie bardzo gorliwie zabrali się do naszych koni, aby zbadać zawartość naszych torb przy siodłach. Wobec tego musiałem wyjść celem zabezpieczenia tej zawartości, pomny owego zdania, które powiada, że najlepszy wakero jest zarazem największym łotrem. Kazałem Bobowi zostać przy koniach, które pasły się przed domem. Poczciwy murzyn uskarżał się gorzko na to zarządzenie.
— Massa teraz jeść dużo, piękne, dobre rzeczy przy stole! A czemu nigger Bob musieć pilnować koni?
— Ponieważ jesteś silniejszy i dzielniejszy od Winnetou i Sans-eara, dlatego spokojnie powierzam ci nasze konie.
Zadowolony z tego uznania, zawołał Bob:
— Oh, ah, to być słusznie! Bob być mocny i odważny i patrzeć, żeby nikt nie ruszył koni!
Powróciłem do pokoju, gdzie prowadzono już słabo ożywioną rozmowę. Nareszcie zjawiły się panie, w porównaniu z poprzednim swoim wyglądem zmienione zupełnie, bo ubrane były jak damy na Alamedzie w Meksyku.
Stroje pań meksykańskich tylko od czasu do czasu przypominają mody europejskie. Nawet najwybredniejsze strojnisie nie znają kapeluszy, ani czepców. Powszechnie używane jest rebozo, czyli szal, długi na cztery metry, służący zarazem za okrycie na głowę. Będąc w towarzystwie, przewieszają go panie zwykle przez ramię, tak mniej więcej, jak się go nosi i u nas. Na ulicy jednak, w odwiedzinach, albo na wieczornej przechadzce, ubiera się rebozo na głowę w ten sposób, że z tyłu fryzura jest zakryta, ale z przodu twarz wolna. Ponieważ zaś zawsze jest delikatny jak welon, przeto można go także jako welonu używać, przyczem nie tylko twarz, lecz także ramiona i cała figura bywa zasłonięta.
Rebozo wytwornej Meksykanki musi pochodzić z rąk indyańskich. Ponieważ się je wyplata, a robota wymaga nieraz dwu lat czasu, przeto cena ośmdziesięciu piastrów nie jest wygórowaną. Są jednak reboza, kosztujące dwa razy tyle.
W takiem rebozo ukazały się nam teraz obie panie. Omyły sobie twarz i ręce, a na nogach miały pończochy i trzewiki. Gdybym ich był nie widział przedtem w codziennem ubraniu, mogła zwłaszcza młoda wywrzeć dodatnie wrażenie.
Usiadły obie przy stole, aby robić „honory domu“, a obsługiwanie stołu aż do najdrobniejszych szczegółów pozostawiły starej murzynce. Uderzało mnie, że ciągle mówiły o sennorze Allano, co obudziło we mnie podejrzenie, że sennorita Alma polowała trochę na zgrabnego jubilera, nie mogąc teraz jeszcze o nim zapomnieć.
Dania były prawdziwie meksykańskie: Wołowina z ryżem, zabarwionym na czerwono pieprzem meksykańskim, potrawy mączne z czosnkiem, suszone jarzyny z cebulą, baranina czarna od zwykłego pieprzu, kurczęta z cebulą i z czosnkiem, a w końcu polędwica z hiszpańskim pieprzem, cebulą, czosnkiem i zwykłym pieprzem. Nic dziwnego też, że zapieprzyłem sobie całe usta, zacebulilem przełyk i zapchałem czosnkiem cały żołądek.
Panie były mniej wrażliwe niż „Old Shatterhand“ i podsycały rozkosz częstymi łykami basilikjulepu, po którym następował nieunikniony papieros. Aby Bob nie zaznał krzywdy, donosił mu jeden z wakerów potrawy na wydeptanej rogóżce słomianej. Również nie żałowano mu basilikjulepu, lecz posłano w słoiku od pomady do włosów. Gorzałka niewątpliwie po drodze zmieszała się z resztkami dawnej zawartości słoika i utworzyła zbawienną maść na karbunkuł.
O dalszym ciągu podróży trudno było tego dnia myśleć. Sennorita Alma nie opuszczała poczciwego Bernarda, a ja nieszczęsny westman za moją wyrachowaną uprzejmość skazany byłem na nierozłączne towarzystwo sennory Eulalii, która o ile przedtem nie wiele różniła się od jędzy, o tyle teraz każdem słowem zaznaczała wobec mnie swą przychylność. Z Old Shatterhanda zrobiła wkrótce sennora Karlosa, potem don Karlosa, a gdy Bernard opowiedział swoje przejścia, wprost zacnego i dzielnego Karlosa. Kiedyśmy wstali od stołu, zapytała swego kochanego Karlosa, co weźmie dla narzeczonej na pamiątkę. Na to chytre pytanie nie mogłem odpowiedzieć nieprawdy, dlatego oświadczyłem, że nie mam prawa przywozić souvenir de voyage, gdyż w spisie obywateli widnieję jako „mężczyzna stanu wolnego“. Aby jej nie przeszkadzać dłużej w domowych zajęciach, wyszedłem do Boba, usprawiedliwiając się tem, że chcę popatrzyć do koni.
Murzyn leżał na brzuchu, wykonując rękami i nogami jakieś dziwne ruchy. Przytem wydawał tak bajeczne tony, jak gdyby odbywał studya na japońskiem anklony[45] w wagnerowskiej muzyce przyszłości.
— Bobie!
Na ten okrzyk podniósł on głowę.
— Oh, massa — massa — massa!
— Co takiego?
— Oh, oh, oh, massaaaa! Bob zjeść wszystko, a teraz być ogień w żołądku, jakby Bob być piec. Massa dopomóc, bo Bob umrzeć!
Były to skutki pieprzu, cebuli i czosnku. Słoik z pomady był także próżny. Trzeba było prędko coś poradzić, gdyż Bob miał rzeczywiście minę, jakby już umierał.
— Musisz się napić czego, co ból uśmierza, bo inaczej zginiesz mój, biedny Bobie! Co uważasz za najlepsze: mleko, wodę, czy basilikjulep?
Zerwał się i z wdzięcznością spojrzał na moją twarz zatroskaną.
— Massa, oh, oh! Mleko i woda nie pomóc. Tylko julep ocalić biednego murzyna Boba!
— To pobiegnij zaraz do domu Eulalii i powiedz jej, że umrzesz, jeśli natychmiast nie dostaniesz basilikjulepu!
On popędził czemprędzej i niebawem wrócił ku memu zdumieniu z połową butelki julepu. Dostał więc resztę całego zapasu.
— Miss Eula nie chcieć dać julep, ale Bob zagrozić, że posłać massa Charley, potem miss Eula dać wszystek julepu!
— Więc pij! To ci pomoże!
Podczas wieczerzy, którą spożyliśmy znów w pokoju, szepnęła do mnie sennora:
— Don Karlosie, mam wyjawić wam pewną tajemnicę.
— Jaką?
— Nie tutaj! Gdy wstaniemy, wyjdźcie zaraz tam pod trzy jawory.
Więc schadzka! Nie odmówiłem, spodziewając się, że może doniesie mi o czemś godnem uwagi. Podczas wieczerzy wprowadzono konie na dziedziniec, lecz brama była jeszcze otwarta. Wyszedłem i położyłem się pod wskazanemi drzewami. Wkrótce jednak musiałem się już podnieść z tej wygodnej pozycyi, gdyż Eulalia nie kazała długo na siebie czekać.
— Dziękuję wam, don Karlosie! — zaczęła. — Musiałam was prosić o chwilę rozmowy, ponieważ chcę was o czemś uwiadomić w tajemnicy przed tamtymi. Mogłam wprawdzie powiedzieć to także tamtym, ale was właśnie wybrałam, bo...
— Bo siedzieliśmy najbliżej siebie, dlatego najłatwiej wam było posłać mię tutaj pocichu. Prawda, donno Eulaliu?
— Zaiste! Oto sennor Bernardo opowiadał mi o dwu rozbójnikach, których wy ścigacie. Oni byli w naszem rancho.
— Ach! Kiedy?
— Onegaj rano odeszli.
— Dokąd?
— Przez Sierrę Nevadę do San Francisco. Rozmawiałam z nimi wiele o sennorze Allano, a oni pragną go odwiedzić.
To była rzeczywiście bardzo cenna wiadomość, dzięki której zaraz odgadłem zamiary Morganów. Sennora jak z każdym tak i z nimi chętnie rozmawiała o Allanie, oni zaś pochwycili wlot sposobność zemszczenia się na Bernardzie i ograbienia jego brata, wyposażonego w znaczne środki.
— Czy wiecie napewno, że to byli oni, donno Eulalio?
— Oni, bo wszystko się zgadza, choć przybrali inne nazwiska.
— Wypytywali was bardzo dokładnie o waszą siostrę i sennora Allana?
— Tak. Musiałam im nawet dać znak, że u mnie byli.
— Na czem ten znak polegał?
— Był to list, pisany do mnie ongiś przez męża siostry do San Jose.
— Czy on jeszcze żyje?
— Tak. Jest właścicielem hotelu Valladolid na Sutterstreet i nazywa się Henrico Gonzalez.
— Kiedy sennorita Alma odjechała od niego?
— Przed trzema miesiącami.
— Możebyście mi opisali tych dwu ludzi, którym daliście list?
Z jej przedstawienia nabrałem pewności, że to istotnie byli obydwaj Morgani. Jakkolwiek mogła ona powiedzieć mi to otwarcie przy stole, to jednak wobec ważności doniesienia nie gniewałem się na nią, że dała mi sposobność do obecnej przechadzki. Podziękowałem więc jej najserdeczniej, poczem ona wróciła do domu.
Wkrótce potem i ja wszedłem do pokoju, gdzie już na mnie czekano, gdyż przed udaniem się na spoczynek mieliśmy ułożyć kolej czuwania, albowiem nawet tutaj w ranchu uważaliśmy to za konieczne.
Aby sobie zdać sprawę z tego, jak przepędziliśmy ową noc, trzeba zapoznać się z wnętrzem rancha. Budynek taki ma zazwyczaj jedną izbę mieszkalną, u don Fernanda była nią ta, którą sennora Eulalia nazwała „pokojem“. Tu mieszka i śpi wszystko, co należy do domu, razem z gośćmi w sposób patryarchalny. Przez „to, co należy do domu“ rozumie się często dojne krowy, ujeżdżone konie, owce, świnie, kury, psy i koty. Podłogę tworzy mocno ubita glina, pokryta odrobiną trawy i mchu, w którym przebywają, żyją i rozwijają się niedźwiadki, pająki, stonogi i inne robactwo. Ta trawa i mech służą w nocy jako łoże. W miejsce kołdry używa się zazwyczaj poncha.
Tak samo było i w naszem ranchu. Don Fernando de Venango, sennora Eulalia, sennorita Alma, stara murzynka, wszyscy wakerowie, a wkońcu i my leżeliśmy tuż obok siebie jak w naszej karczmie wiejskiej, gdzie gość za trzy grosze ma prawo spać na słomie i podłożyć sobie przewrócone krzesło pod głowę zamiast poduszki. Ja byłbym wolał wyszukać sobie na dworze miejsce na nocleg, ale to nie wypadało, bo byłbym śmiertelnie obraził gospodarzy.
Nazajutrz rano wyruszyliśmy dalej, zasypani życzeniami szczęśliwej drogi przez wszystkich mieszkańców rancha. Nawet ten wakero, którego powaliłem uderzeniem pięści, musiał z miłości dla sennory Eulalii chcąc nie chcąc wtórować w tym ogólnym chórze życzliwych głosów.
Don Fernando de Venango e Colonna de Molynares de Gajalpa y Rostredo odprowadził nas konno znaczną przestrzeń, a zawrócił dopiero około południa. Niechętnie widocznie rozstawał się z mormońskimi misyonarzami, chociaż przez nich utracił całą flaszką basilikjulepu.
Z powodu tajemniczej wiadomości sennory Eulalii nie potrzebowaliśmy trzymać się pierwotnego planu podróży, to też dotarłszy do jeziora Mona, stanęliśmy tam na krótszy czas, aniżeli to pierwotnie było zamierzone. Mogliśmy zresztą pozwolić sobie na to, gdyż konie nasze wypoczywały w ranchu prawie cały dzień.
Przejechawszy w szybkiem tempie Sierrę Nevadę, udaliśmy się potem na dół do Stokton, a wreszcie stamtąd do San Francisco.
To miasto leży na samym końcu wydłużonego półwyspu. Na zachodzie ma za sobą wielki ocean, na wschodzie zaś pyszną zatokę, a od północy wejście do niej. Port w San Francisco jest najpiękniejszym może i najlepszym na całym świecie, a zarazem tak obszerny, że mógłby pomieścić floty całego świata. Wszędzie widać tu ruch handlowy i nadzwyczaj chaotyczną krzątaninę najróżnorodniejszej ludności. Z Europejczykami wszelkiej narodowości łączą się dzicy i półcywilizowani czerwonoskórcy, którzy znoszą tu swoją zwierzynę i po raz pierwszy może otrzymują za to sprawiedliwą cenę. Tu przechodzi malowniczo ubrany Meksykanin obok prostego Szwaba, znudzony Anglik obok ruchliwego Francuza. Indyjski kulis w białem bawełnianem ubraniu spotyka się z pejsatym Żydem w brudnym chałacie, elegancki dandys z nieokrzesanym leśnikiem, handlujący Tyrolczyk z poszukiwaczem złota, którego ogorzała twarz, nieuczesane włosy i dziki zarost przechodzą ludzkie wyobrażenie o tego rodzaju wyglądzie „fizyognomii“. Przewijają się tu obok siebie Mongoł z wyżyn azyatyckich, Pers z Azyi Mniejszej lub z Indyi, Malajczyk z wysp Sundajskich i Chińczyk z nad brzegu Yang tse Kiang.
Ci „synowie państwa środka“ stanowią najwybitniejszy typ obcokrajowców wśród ludności tubylczej. Wszyscy są jakby zrobieni na jedno kopyto. U wszystkich widzi się krótkie zadarte nosy, wszystkim sterczy dolna szczęka przed górną, wszyscy mają brzydko wyrzucone wargi, kańciasto wystające kości policzkowe, skośnie wycięte oczy, taką samą barwę skóry, brunatnawo-zieloną bez żadnych odcieni, bez śladu zaróżowienia policzków i jaśniejszego zabarwienia czoła. W brzydkich, nic nie mówiących, rysach wszystkich przebija się wyraz, który możnaby nazwać pustym, który wobec tego nie byłby nawet wyrazem, gdyby im z oczu nie wyzierało coś, co charakteryzuje ich wszystkich: chytrość.
Chińczycy są najpilniejszymi, prawie jedynymi robotnikami w San Francisco. Te małe, okrągłe, dobrze odżywione, a mimoto nadzwyczaj ruchliwe postaci, jak rzadko kto, zdolne są robić wszystko, co wymaga zręczności rąk i cierpliwości. Rzeźbią w kości słoniowej i w drzewie, toczą z kruszcu, wyszywają na suknie, skórze, bawełnie, płótnie i jedwabiu, dziergają i tkają, rysują i malują, plotą z pozornie najmniej giętkich materyałów i wykonują osobliwe, podziwu godne roboty, zapewniające im odbiorców w miłośnikach wszelakich osobliwości.
Do tego należy dodać, że są skromni i zadowalają się zyskiem najmniejszym. Żądają zrazu bezczelnie dużo, ale każdy wie, że może się z nimi targować, że w końcu zgodzą się nawet na trzecią i czwartą część żądanej ceny. Ich wynagrodzenie dzienne jest także mniejsze od wynagrodzenia białych robotników, a mimo to jest ono jeszcze dziesięć razy większe od tego, które oni otrzymują w ojczyźnie, ponieważ zaś są nadzwyczaj skromni w wymaganiach i oszczędni, przeto jeszcze bardzo dobrze na tem wychodzą. Oni zagarnęli w swe ręce wszystkie małe rękodzieła, a zarówno pranie bielizny jakoteż obsługa domów i kuchni należy do ich żon i córek.
Ale nietylko Chińczycy są tu bardzo czynni. Wszyscy mieszkańcy miasta rozwijają wprost bajeczną ruchliwość, zapatrzeni w jeden cel: zarobić jak najwięcej i jak najprędzej. Każdy jest przekonany o tem, że czas to pieniądz, że kto zatrzymuje drugiego, przeszkadza samemu sobie, a ponieważ nikt nie pozwala siebie zatrzymywać, przeto odbywa się wszystko bez zastojów. Każdy stara się, jak tylko może, ustępować z drogi drugiemu, aby dla siebie mieć wolne przejście.
Tak jest po domach i na dziedzińcach, tak też na ulicach i placach publicznych. Blada, szczupła Amerykanka, dumna czarnooka Hiszpanka, jasnowłosa Niemka, elegancka Francuzka i kobiety różnokolorowe chodzą, drepcą i śpieszą tam i sam. Bogaty bankier we fraku, w cylindrze i w rękawiczkach niesie w jednej ręce szynkę, a w drugiej kosz z jarzynami, ranchero zarzuca na plecy kosz z rybami na znak, że obchodzi jakiś dzień uroczysty, oficer trzyma w ręku tłustego kapłona, kwaker niesie w odwiniętych połach długiego surduta kilka potężnych homarów, a to wszystko porusza się tam i napowrót obok siebie, nie przeszkadzając sobie bynajmniej.
Wjechaliśmy do metropolii kraju złota i nie zaczepieni przez nikogo przeszliśmy przez rojowisko ludzkie aż do Sutterstreet, gdzie niebawem znaleźliśmy hotel Valladolid. Był to zajazd w stylu kalifornijskim, jedyny wązki i długi budynek drewniany o jednem piętrze.
Oddaliśmy nasze konie horsekeeperowi, który zaprowadził je zaraz do małej szopy, sami zaś wstąpiliśmy do izby gościnnej, która pomimo olbrzymich rozmiarów tak była pełna, że z trudem zaledwie zdołaliśmy stół opanować. Jeden z baarkeeperów zauważył nas dość prędko i podszedł ku nam pośpiesznie. Każdy zażądał tego, na co miał ochotę, a gdy przyniesiono zamówione rzeczy, ja zacząłem swoje badania.
— Czy jest w domu sennor Henrico Gonzalez?
— Yes sir! Życzy pan sobie widzieć się z nim? — brzmiała odpowiedź.
— Tak, jeśli wolno prosić!
Wnet przystąpił do nas wysoki poważny Hiszpan i przedstawił się jako sennor Henrico.
— Chciałbym się dowiedzieć — zacząłem uprzejmie — czy mieszka jeszcze u was niejaki Allan Marshall.
— Nie wiem, sennor. Nie znam jego i nikogo zresztą, bo wogóle nie zajmuję się nazwiskami moich gości. To należy do sennory.
— A czy z nią można pomówić?
— Także nie wiem. Musicie o to spytać którą z dziewcząt!
Po tych słowach odwrócił się od nas. Mnie się wydało, że stosunek jego do sennory był taki, jak stosunek don Fernanda do donny Eulalii, jej siostry. Powstałem więc i udałem się w tym kierunku, skąd na całe etablissement rozchodził się zapraszający zapach pieczeni. Po drodze spotkałem małą szczupłą kobietkę, która z jakimś przedmiotem w ręce chciała się właśnie koło mnie przemknąć. Lecz ja wczas jeszcze pochwyciłem ją za rękę i zatrzymałem.
— Gdzie jest sennora, moja mała?
Ciemne jej oczy spojrzały na mnie z gniewem.
— Vous êtes un âne!
Aha, Francuzka! — pomyślałem sobie. — Ona wyrwała mi się wielce oburzona i pobiegła dalej. Wtedy ja podszedłem ku jednemu ze stołów, gdzie zetknąłem się z drugą Hebe.
— Mademoiselle! Zapytuję uprzejmie, czy można się widzieć z sennorą?
— I am not mademoiselle!
Tem mnie odprawiwszy, odeszła obojętnie. Była to Amerykanka, albo Angielka. Już zacząłem się był kłopotać, że defilując tak przed wszystkiemi narodowościami, nawet przed wieczorem nie dostanę się do sennory, gdy po drugiej stronie ujrzałem śledzącą mnie oczyma osobę, której twarz wydała mi się znajomą. Z niemałą otuchą puściłem się prosto ku niej. Ale ona już z daleka klasnęła w ręce i zaraz poskoczyła ku mnie tak gwałtownie, jakby mnie chciała stratować.
— Sąsiedzie, byłabym was prawie nie poznała, taką zapuściliście brodę!
— Do pioruna! Guścia, Ebersbachowa Guścia. Jakże nadzwyczajnie pani wyrosła! W jaki sposób dostała się pani z domu do Kalifornii?
— Matka umarła zaraz po pańskim wyjeździe. Wkrótce potem przyjechał ajent i namówił ojca, żeby się tutaj przeniósł. Lecz nadzieje ojca zawiodły. Teraz jest z braćmi tam, gdzie podobno jest dużo złota, a mnie zostawił tutaj. Powodzi mi się dobrze, tutaj więc zaczekam, dopóki oni nie wrócą.
— Pomówimy z sobą potem więcej, ale teraz powiedz mi pani, gdzie można znaleźć sennorę. Pytałem o to dwie koleżanki pani, ale zamiast odpowiedzi dostały mi się grubiaństwa.
— To bardzo zrozumiałe, gdyż naszą panią wolno nazywać tylko donną, najlepiej donna Elwira.
— Dziękuję za uwagę, zapamiętam ją sobie! Czy można pomówić z donną Elwirą?
— Zaraz zobaczę. Gdzie pan siedzi?
— Tam, przy drugim stole.
— Idź pan tam, a ja już pana zawiadomię.
Było to znowu dziwne spotkanie, jakich miałem już tyle w czasie moich wędrówek. Ojciec owej Guści i mój mieszkali obok siebie i obaj byli sobie kumami. Teraz szukał stary stolarz szczęścia w kopalniach złota, jego synowie, z których starszy był moim kolegą, pomagali jemu, a w pierwszym zajeździe, którego próg przestąpiłem w San Francisco, spotkałem się z najmłodszą ich latoroślą. Guścia, kiedy ją jeszcze nosiłem na rękach, burzyła nieraz moje gęste włosy, że stały prosto jak druty, a potem śmiejąc się, zwykle suwała mi spiczastym noskiem po twarzy. Czy mogłem wtedy przypuścić, że po latach zobaczymy się w Kalifornii?
Wkrótce wróciła dziewczyna do mnie.
— Sennora przyjmie pańskie odwiedziny, chociaż teraz nie jest godzina rozmowy.
— Jakto? Godzina rozmowy? U gospodyni?
Guścia wzruszyła ramionami.
— Ona tego przestrzega surowo. Można z nią mówić tylko rano od jedenastej do dwunastej, a popołudniu od szóstej do siódmej. Kto o tym czasie nie przyjdzie, musi czekać, jeśli nie jest dobrze polecony.
— Aha, dziękuję! — roześmiałem się serdecznie. — Niktby nie uwierzył, co warta dobra sąsiadka!
— Prawda? No, chodź pan!
Miałem wrażenie, że udaję się na posłuchanie do jakiejś politycznej, czy też innej wielkości. Guścia wprowadziła mnie do przedpokoju i kazała tam czekać, dopóki za portyerą nie odezwie się dzwonek.
Było to bardzo zajmujące, zwłaszcza że ten znak może dopiero w pół godziny dał się słyszeć. Nareszcie wszedłem do pokoju, zapchanego poprostu rozmaitymi meblami. Zrozumiałem jest, że donna Elwira musiała mieć pięknie urządzony pokój, nic tedy dziwnego, że na ścianach nie było ani jednego cala wolnego. Pani domu siedziała na sofie, oparłszy jedną rękę na mapie, zwisającej przez boczne oparcie. Na jej kolanach leżała gitara, obok niej zaczęty haft, a przed nią stała sztaluga — oczywiście pomiędzy nią a oknem tak, że o świetle ani mowy nie było — a na przylepionym do niej arkuszu papieru dostrzegłem dwa szkice. Jeden z nich miał przedstawiać kocura, albo głowę starej kobiety bez czepca, drugi zaś był napewno zoologicznej natury, tylko nie mogłem określić bliżej tego przedmiotu. Był to albo potwal w homeopatycznem ścieńczeniu, albo tasiemiec w mikroskopowem zgrubieniu.
Skłoniłem się bardzo głęboko i uniżenie. Zdawało się, że donna Elwira tego nie zauważyła, bo patrzyła sztywnie w jeden punkt powały, na którym ja nic zgoła nie widziałem. Nagle odwróciła głowę szybkim ruchem i zapytała:
— Jak daleko jest księżyc od ziemi?
To pytanie nie było dla mnie niespodzianką, gdyż spodziewałem się jakiegoś dziwactwa. Nie chciałem jej pozostać dłużnym i odwzajemniłem się podobnie:
— Pięćdziesiąt dwa tysiące mil w poniedziałek, ale w sobotę tylko pięćdziesiąt.
— Słusznie!
Teraz znowu zaczęła badać powałę, poczem nastąpiło drugie małe pytanie:
— Z czego się robi rodzynki?
— Z winogron!
Nieszczęsny punkt na powale znowu stał się przedmiotem obserwacyi. Po chwili padło pytanie:
— Co to jest poil de chévre?
— Materya po piętnaście łokci za escudo d’oro, ale teraz mało kto jej używa.
— Słusznie! Teraz witam was, sennor! Augusta wstawiła się u mnie za wami, a ja nie jestem w takich razach rozrzutną i zwykłam każdego starającego się o moje względy poddawać egzaminowi. Wy jesteście znani z uczoności, dlatego wybrałam dla was z różnych dziedzin najtrudniejsze pytania. Odpowiedzieliście świetnie, chociaż wyglądacie więcej na niedźwiedzia, aniżeli na uczonego. Ale Augusta uprzedziła mię, że uczęszczaliście do wielu szkół i poznaliście wszystkie kraje i narody. Usiądźcie sobie, sennor!
— Dziękuję, donno Elwiro de Gonzalez! — odrzekłem, siadając bardzo skromnie na krawędzi krzesła.
— Czy chcecie zamieszkać w moim domu?
— Właśnie.
— Zgadzam się na to, gdyż jesteście bardzo uprzejmym człowiekiem, a swój wygląd zewnętrzny możecie przyprowadzić do lepszego stanu, gdy zadacie sobie trochę trudu. Czy byliście w Hiszpanii?
— Byłem.
— Jak wam się podoba ta mapa mojej ojczyzny?
Podała mi papier z nędzną kopią, narysowaną przez kalkę.
— Bardzo dokładna, donno Elwiro de Gonzalez!
Gospodyni przyjęła moją pochwałę obojętnie, sądząc zapewne, że się jej należała.
— Tak, my kobiety wyemancypowałyśmy się nareszcie, a największym naszym tryumfem jest to, że wniknęłyśmy w głębiny wiedzy i wyprzedzamy już mężczyzn w sztukach pięknych. Przypatrzcie się tym dwom malowidłom. Są niedoścignione w ogromie przedmiotu. Delikatność tych linii, to cieniowanie, ten refleks światła! Wy jesteście wprawdzie znawcą, ale mimoto muszę was wypróbować. Co to przedstawia?
Byłbym poniósł straszną klęskę jako znawca piękna, gdyby już sam „ogrom przedmiotu“ nie dał mi był jasnej wskazówki. Odpowiedziałem więc dość zuchwale:
— Węża morskiego!
— Słusznie! Wprawdzie nikt go jeszcze nie widział wyraźnie, ale skoro badacz w myśli mierzy przestrzenie, do których nigdy nie dojdzie, to może także oko artysty ujmować kształty, na jakie on sam jeszcze nie patrzał. A ten rysunek?
— To goryl sławnego du Chailly.
— Słusznie! Przekonywam się, że jesteście najuczeńszym z ludzi, jakich dotąd spotkałam, gdyż nikt jeszcze przed wami nie rozpoznał natychmiast węża morskiego, ani goryla. Wy zasługujecie na najwyższe akademickie godności!
Duma, jaką wzbudziła we mnie ta pochwała, sprawiła niemal takie same wrażenie, jak czosnek i cebula zacnej donny Eulalii. Gienialna jej siostra wskazała teraz na stół, stojący u wejścia, mówiąc:
— Ja panuję także nad moim domem, chociaż nie wchodzę w bliższą styczność z materyalną stroną gospodarstwa. Tam jest atrament, pióro i księga. Wpiszcie swoje nazwisko!
Uczyniłem to i zapytałem:
— Czy wolno mi odrazu zapisać także moich towarzyszy?
— Macie towarzyszy?
— Tak.
— Kto oni?
Zacząłem od zabarwionych:
— Bob, mój czarny służący.
— Naturalnie! Człowiek, który odrazu poznał mojego węża morskiego, jeździ tylko z domownikami. Tych się jednak nie zapisuje. Kto jeszcze jest z wami?
— Winnetou, wódz Apaczów.
Na to pani domu zrobiła ruch, jak człowiek, zaskoczony niespodzianką.
— Słynny Winnetou?
— On właśnie.
— Chciałabym go poznać. Musicie mi go przedstawić potem, a teraz go zapiszcie!
— Dalej niejaki Sans-ear, który...
— Zabójca Indyan?
— Tak.
— Zapiszcie go, zapiszcie! Wy podróżujecie w niezwykłem towarzystwie. Czy wszystkich już wymieniliście?
— Czwarty i ostatni, to master Bernard Marshall, jubiler z Louisville w Kentucky.
Elwira omal nie zerwała się z miejsca.
— Co mówicie! Jubiler Marshall z Kentucky?
— Ma on brata, imieniem Allan, który miał szczęście u was mieszkać, donno Elwiro de Gonzalez!
— A więc dobrze się domyślałam! Zapiszcie go także zaraz, sennor. Wszyscy otrzymacie najlepszą izbę do spania. Pokoi niema oczywiście w hotelu Valladolid, mimoto będziecie zadowoleni z mojego domu, a na dziś wieczór proszę was wszystkich do stołu w moim prywatnym pokoju!
— Dziękuje, donno Elwiro! Cenię sobie bardzo wysoko to niezwykłe wyszczególnienie. Zarazem zaznaczam, że zwyczajem moim jest doświadczenia, poczynione w podróży, podawać drukiem do powszechnej wiadomości. Możecie być pewni, że gorąco polecę hotel Valladolid.
— Zróbcie to, sennor, chociaż nie bardzo wyobrażam sobie was przy biurku. Jeśli macie jaką prośbę, to wyjawcie ją śmiało, ja chętnie ją spełnię!
— Prośby nie mam żadnej, ale pozwoliłbym sobie o coś zapytać.
— O co?
— Czy Allan Marshall nie mieszka już u was?
— Nie. Opuścił mój dom przed trzema miesiącami.
— A dokąd się udał?
— Do digginów nad Sacramento.
— Czy pisał do was od tego czasu?
— Tylko raz. Zawiadomił mnie, do kogo mam dla niego odsyłać listy, gdyby nadeszły.
— Czy przypominacie sobie jeszcze ten adres?
— Bardzo dobrze, gdyż dotyczący jest moim dobrym znajomym. To niejaki master Holfey, w Yellow-water-ground, kupiec, u którego poszukiwacze złota zaopatrują się we wszystko.
— Czy od odjazdu Allana przyszły tu do niego jakie listy?
— Kilka. Odesłałam mu je przy najbliższej sposobności. Oprócz tego niedawno byli tutaj dwaj jego znajomi, którzy pozostają z nim w stosunkach handlowych i chcieli z nim koniecznie się rozmówić. Im także powiedziałam, gdzie go mają szukać.
— Kiedy oni odjechali?
— Zdaje mi się... a tak, napewno wczoraj rano.
— Czy jeden z nich był starszy, a drugi młodszy?
— Tak. Byli do siebie bardzo podobni, a poleciła mi ich moja siostra, u której byli w gościnie.
— Czy może w ranchu don Fernanda de Venango e Colonna de Molynares de Gajalpa y Rostredo?
— Co, wy go znacie?
— Bardzo dobrze, zarówno jak waszą siostrę, donnę Eulalię, u której byliśmy wszyscy. Ja jednak nie prosiłem jej o polecenie do was.
— Czy to być może! Opowiedzcie mi coś o tem, sennor, jestem bardzo ciekawa!
Zdałem jej sprawę z pobytu naszego u don Fernanda, mówiąc tylko to, co za stosowne uważałem. Donna Elwira słuchała z wielkiem zajęciem, a gdy skończyłem, rzekła:
— Dziękuję wam, sennor! Wy jesteście pierwszym Niemcem, który umie w sposób odpowiedni zachować się wobec donny hiszpańskiej. Cieszę się, że będę was miała dziś na wieczerzy i każę was zawczasu uwiadomić. A dios!
Złożyłem jej ukłon, pełen uszanowania, ukłon, który stał niewątpliwie w rażącej sprzeczności z moim zewnętrznym wyglądem, i zniknąłem za portyerą. Gdy wszedłem do izby gościnnej, zwróciły się na mnie oczy służby z widocznym szacunkiem. Guścia Ebersbachówna znalazła się też zaraz przy mnie.
— Panie sąsiedzie, wy jesteście chyba dzieckiem szczęścia! Nikt jeszcze nie był tak długo u naszej pani na audyencyi. Widocznie bardzo pan się jej spodobał!
— Przeciwnie — odrzekłem, śmiejąc się. — Zapowiedziała właśnie, że tylko pod tym warunkiem pozwoli mi tu zostać, jeżeli się poprawię. Oświadczyła mi bez ogródek, że wyglądam jak niedźwiedź.
— Niestety jest w tem nieco słuszności. Ale ja wam pomogę pod tym względem. Zaprowadzę was do mojego pokoju i postaram się o wszystko, czego wam potrzeba: przybory do golenia, mydło, wodę, wszystko, wszystko!
— To nie będzie potrzebne, gdyż wkrótce wyznaczą dla nas osobne mieszkania.
— Nie wierz pan temu! Rozkazy, dotyczące pokoi, otrzymuję punktualnie o ósmej i ani sekundy wcześniej.
— Mamy dostać najlepsze pomieszczenie wedle zapewnienia donny. Gdzie to będzie?
— Wszystkie nasze mieszkania dla przejezdnych znajdują się na górze pod dachem. Wy zatem otrzymacie przedział, w którym będzie świeże powietrze.
W tej chwili zabrzmiał głośno dzwonek.
— To ona, panie sąsiedzie. Muszę do niej pójść, gdyż, jeśli dzwoni o niezwykłej godzinie, to zapewne stało się tam coś niezwykłego.
Guścia pobiegła do pani, ja zaś usiadłem obok towarzyszy, którzy, pomimo że ukazanie się w San Francisco westmana lub Indyanina jest czemś zwyczajnem, ściągali na siebie ciekawe spojrzenia obecnych. Osobliwie majestatyczna postać Winnetou i cały jego charakterystyczny, słynny wygląd budziły powszechną uwagę. Brak zaś uszu u małego Sama upewniał niewątpliwie każdego, że ten człowiek przeżył niejedną taką przygodę, jaką żaden z obecnych nie mógłby się pochwalić.
— No? — spytał Bernard.
— Odjechał jeszcze przed trzema miesiącami, a dał o sobie znać tylko raz z Yellow-water-ground. Wasze listy posłano tam za nim.
— Gdzie leży ta miejscowość?
— Jest to, o ile sobie przypominam, boczna dolina Sacramento, w której znaleziono sporo złota. Dawniej roiło się tam poprostu od diggerów[46], teraz jednak poszli, zdaje się, dalej w górę rzeki.
— Czy zdeponował co tutaj?
— Nie pytałem o to donny Elwiry.
— To musicie to jeszcze zrobić.
— Będzie wkrótce do tego sposobność. Jesteśmy wszyscy zaproszeni na wieczór.
— A, to świadczy o jej wielkiej uprzejmości dla nas. Zresztą dowiem się w naszym domu bankowym, czy on tu był.
Teraz przystąpiła do nas moja dawna sąsiadka.
— Panie sąsiedzie, wołano mnie z waszego powodu. Wieczerza o dziewiątej, a pokoje mam już teraz wam wskazać.
— Pokoje? Słyszałem, że ich tu niema wcale!
— Z tyłu jest przybudówka, obejmująca kilka pokoi. Dwu z nich używa donna, kiedy ma w gościnie krewnych.
— Tam pewnie mieszkała donna Alma?
— Tak, słyszałam o tem, chociaż podówczas nie byłam jeszcze tutaj.
— Czy nie opowiadano pani przypadkiem, że ta donna znała niejakiego Allana Marshalla, który tu przebywał równocześnie.
— Coś mi o tem wiadomo. Wiele o tem mówiono i śmiano się z Almy, gdyż prześladowała poprostu tego pana tak, że nie mógł się jej opędzić. Ale proszę pójść za mną, ja już mam klucze!
Udaliśmy się za nią do wspomnianych izb, które można było nazwać kosztownie wyposażonemi w stosunku do reszty urządzenia zajazdu. Jedną otrzymał Winnetou z Sans-earem, drugą ja z Bernardem, a dla Boba wyznaczono osobną.
Łaskawa córka mego dawnego sąsiada zaopatrzyła nas we wszystko, co mogło się przyczynić do nadania nam bardziej cywilizowanej powierzchowności. Niebawem też wyszliśmy do miasta. Winnetou został w domu, duma jego bowiem nie pozwalała mu na to, żeby się na ulicach i placach wystawiać na widowisko ciekawym ludziom. Sam także rozciągnął się na łożu.
— Po co ja z wami pójdę? — rzekł. — Chodzić umiem i w tem nie potrzebuję naprzykład ćwiczyć się dopiero tutaj, a ludzi i domów dość już w życiu widziałem. Postarajcie się, żebyśmy co rychlej wydostali się z tego niespokojnego gniazda na wolną sawannę, bo mi tu jeszcze z nudów uszy wyrosną i będzie koniec z „Sans-earem“!
Poczciwy Sam był tu zaledwie godzinę, a już odczuwał tęsknotę za wolną preryą. Co musi się dziać z „dzikimi“, gdy „dla poprawy“ zamkną ich w ciasnej celi filadelfickiego lub aumburnskiego więzienia za to, że się bronią przed wyrzuceniem ich z ostępów, które są ich ojczyzną, żywią ich swoimi płodami i kryją mogiły ich ojców i braci!
Udaliśmy się z Bernardem do bankiera, z którym ten pozostawał w stosunkach handlowych i dowiedzieliśmy się tyle tylko, że Allan był tu kilka razy, a potem wyjechał do kopalń, sprzedawszy wszystkie swoje papiery, by móc kupować nuggety.
Po tych bezowocnych odwiedzinach zaczęliśmy przechadzać się po ulicach, aż naraz wciągnął mnie Bernard do sklepu, gdzie na wieszadłach widniały ubrania rozmaitej wielkości i gatunku. Można tu było wybrać sobie zarówno najlepszy strój meksykański, jak i płócienną bluzkę roboczą kulisa. Każdy rodzaj ubrań miał swój osobny oddział w sklepie, a każde ubranie stanowiło dla siebie całość.
Bez trudności odgadłem zamiar Bernarda. Ubrania nasze, choć sporządzone z mocnej materyi, tak dalece ucierpiały w czasie długiej podróży, że wyglądaliśmy naprawdę jak obszarpańcy. Teraz byliśmy już ogoleni, przycięliśmy sobie nawzajem włosy, ale z odzieżą było jeszcze bardzo źle. Przy zakupywaniu zauważyłem, że poczciwy Bernard miał dobry smak. Kupił sobie na poły indyańskie, a na poły traperskie ubranie, w którem było mu bardzo dobrze. Tylko cena odpowiadała niestety stosunkom w San Francisco.
— No, chodźcie, Charley! Wy także potrzebujecie ubrania — rzekł, gdy się sam we wszystko zaopatrzył. — Pomogę wam wybrać.
Wprawdzie ubranie byłoby mi się zdało, ale odstraszała mię nieco ta wygórowana, jak na moją kieszeń, cena. Nie należałem nigdy do tych szczęśliwców, którzy gdziekolwiek sięgną, dostają stukoronówkę, a gdzie stąpią, potykają się o worek dukatów. Przeciwnie zaliczam się do tych godnych zazdrości ludzi, którzy posiadają słodką nadzieję zarobienia dziś tyle, ile im na jutro potrzeba, dlatego usłyszawszy zachętę Bernarda, zrobiłem niewątpliwie minę jak człowiek, który już nic niema do stracenia.
Ubranie, na które wybór jego padł, tworzyły następujące części: koszula myśliwska z wygarbowanej na biało skóry jeleniej i haftowanej zgrabnie na czerwono rękami Indyanek; legginy z grzbietu jeleniego z frendzlami po bokach; bluza myśliwska ze skóry bawolej, ale tak miękkiej, jak futerko wiewiórcze; buty z niedźwiedzia z cholewami, które można było podciągnąć aż na uda, i z podeszwami z najlepszego materyału, a mianowicie ze skóry z ogona starego aligatora; wreszcie czapka bobrowa z denkiem z ozdobnie wyprawionej skóry grzechotnika. Bernard nalegał, żebym się zaraz przebrał, a kiedy wyszedłem z bocznej komory, on już zapłacił za wszystko. Byłbym się chętnie na niego trochę za to pogniewał, lecz otwarcie mówiąc, nie mogłem.
— Dajcie pokój, Charley! Jestem wam winien jeszcze bardzo wiele, a jeśli nie chcecie się na to zgodzić, to wpiszę te rzeczy na wasz rachunek, który już kiedyś wyrównamy!
Bernard chciał wziąć także dla Sama niejedno, lecz ja mu odradziłem, znając przywiązanie małego westmana do prastarego ubrania, nie mniej także dla tego, że nasz Sam miał nieobliczalną staturę.
Największą uciechę z powodu mojej przemiany okazał Bob, kiedyśmy wrócili do hotelu Valladolid.
— O, massa bardzo, dużo pięknie wyglądać, tak pięknie jak Bob, gdyby dostać nową bluzę i czapkę!
Musiałem mu wdzięcznem spojrzeniem podziękować za to łaskawe porównanie, wiedząc, że murzyn wyraził w tej pochwale wszystko, co tylko mógł.
Samowi zrobiło się jednak po jakimś czasie w jego izbie za ciasno, bo siedział teraz w pokoju hotelowym przy stole sam jeden, a widząc mnie wchodzącego, skinął, żebym zajął przy nim miejsce.
— Słuchajcie! — szepnął. — Tu obok nas prowadzi się rozmowa, która nas także zajmie naprzykład.
— O czem?
— Tam w kopalniach złota zaszły wypadki, których niepodobna pochwalić. Jest tam mnóstwo bravos, jednak nie Indianos, lecz, jak się zdaje, białych, którzy rzucają się na powracających do domu poszukiwaczy złota, zabierają im życie i coś jeszcze ponadto. Tu siedzi taki, który ledwie z życiem uszedł, i opowiada właśnie swoją przygodę. Słuchajcie!
Rzeczywiście przy stole za nami zauważyłem kilku ludzi, po których widać było, że poznali niebezpieczeństwa i trudy życiowe, a jeden z nich wykładał coś, czego siedzący dokoła słuchali z największem zajęciem.
— Well — powiedział właśnie — jestem z nad Ohio, a to znaczy, że doświadczyłem już trochę i na rzece i na sawannie, na wodzie i na lądzie, w górach i na dolinach Zachodu. Poznałem korsarzy rzecznych na Missisipi i opryszków w Woodlandzie i stoczyłem z nimi niejedną walkę. Uważam przeto za możliwy niejeden figiel, o którym wątpiliby drudzy, żeby jednak takie rzeczy działy się na tak ożywionym gościńcu i to w dzień biały, to przechodzi już stare gun[47], z którego można strzelać z za węgła.
— A jednak to nie wydaje się podobnem do prawdy — rzekł drugi. — Tworzyliście zatem całą karawanę z piętnastu ludzi przeciwko ośmiu. Czy nie byłoby to hańbą, gdyby się sprawa istotnie tak miała, jak przedstawiacie?
— Mówicie bardzo sprytnie i mądrze, ale przeżyjcie to wpierw, człowieku! Było nas wprawdzie piętnastu, to znaczy sześciu tropeirów[48], a dziesięciu minierów. Lecz po pierwsze niestety zrobiliśmy potem to straszne doświadczenie, że ktoby się chciał zdać na tropeirów, ten byłby zgubiony, a po drugie z owych dziewięciu minierów trzech trapiła febra. Ledwie trzymali się ludzie na mułach, a choroba miotała nimi tam i sam, że ani pewnie wystrzelić, ani pchnąć nożem nie mogli. Czy było więc nas piętnastu?
— Teraz już rozumiem, że sprawa była ciężka. Ale przecież po gościńcu jeździ i chodzi tylu podróżnych, że ciągle jest ktoś w pobliżu, na którego pomoc można liczyć!
— Tak się wam zdaje! Któż tym szelmom zabroni zaczekać właśnie na chwilę, kiedy niema nikogo?
— Opowiedzcież więc rzecz po porządku, abyśmy nabrali o niej jasnego poglądu!
— Dobrze, skoro sobie tego życzycie! Otóż nad Jeziorem Piramidowem znaleźliśmy miejsce, jakich mało, i wierzcie mi, że w przeciągu ośmiu tygodni każdy z nas czterech miał po cetnarze złotego pyłu i nuggetów. Dalej nie można już było szukać, ponieważ miejsce zostało już całkiem wymyte, a dwu z nas przeziębiło sobie nogi i ręce. Nie łatwa to rzecz stać od rana do wieczora w wodzie po pas i potrząsać bateą[49]. Spakowaliśmy się zatem i wróciliśmy do Yellow-water-ground, gdzie zdobycz naszą sprzedaliśmy pewnemu Jankesowi, który zapłacił znacznie więcej, aniżeli ci łajdacy handlarze zamienni, u których na wagę złota dostaje się funt lichej mąki, lub pół funta jeszcze gorszego tytoniu. Ale ten człowiek mimoto zrobił dobry interes, a nazywał się Marshall i pochodził gdzieś z Kentucky.
Bernard odwrócił się w tej chwili i zapytał:
— Czy on tam jeszcze jest?
— Nie wiem. Nic mnie to zresztą nie obchodzi. Dajcie mi pokój z niepotrzebnemi pytaniami, gdyż jeśli mam opowiedzieć wszystko po porządku, jak ten człowiek tego żąda, to nie wolno mi przeszkadzać! A więc ten Marshall, zdaje się, że nazywał się Allan Marshall, odkupił od nas wszystko. Najmądrzej bylibyśmy postąpili, gdybyśmy byli zaraz ruszyli w drogę, ale po pierwsze: chcieliśmy wypocząć po trudach, a powtóre chorzy nasi potrzebowali leczenia. Zresztą nie było także sposobności do wyjazdu. Przebąkiwano o rozbójniczych napadach, wymieniano nawet nazwiska rozmaitych ludzi, którzy, opuściwszy kopalnie, nigdy nie przybyli już do Sacramento ani do San Francisco.
— Czy okazało się to prawdą?
— Zaraz o tem usłyszycie! Czekaliśmy więc przez kilka tygodni, wydając dużo na życie, bo jest ono tam strasznie drogie. Ponieważ niestety wiedziano, iż nasze kieszenie bynajmniej nie są puste, przeto pobyt nasz uprzyjemnialiśmy sobie ustawiczną rejteradą przed szulerami i podobnem robactwem, które ciągle dokoła nas krążyło. Tymczasem polepszyło się znacznie naszym chorym towarzyszom, dlatego postanowiliśmy wybrać się w podróż, przyłączając się do pięciu ludzi, którym również sprzykrzyło się tam siedzieć. Było nas zatem dziewięć osób. Wynajęliśmy muły, co liczbę naszą powiększyło o sześciu tropeirów. Uzbrojeni byliśmy wszyscy znakomicie, nawet tropeirowie wyglądali, jak gdyby każdy nie bał się pójść z dziesięciu ludźmi w zawody. Ruszyliśmy więc nareszcie w drogę i z początku szło wszystko dobrze, lecz niebawem zaczęły padać deszcze tak ustawicznie, że towarzyszom odnowiła się febra. Nadto woda tak grunt rozmiękczyła, że z trudem tylko posuwaliśmy się naprzód, robiąc zaledwie po ośm mil dziennie. Nawet w namiotach nie byliśmy w nocy bezpieczni przed upustami niebieskimi. To wzmogło jeszcze febrę tak, że musieliśmy biednych chorych przywiązywać do mułów.
— To dyabelnie przykra historya! — rzekł jeden z bliżej siedzących. — Ja zaznałem także takich przyjemności, wiem tedy, jak się człowiek w takim wypadku czuje.
— Well! W ten sposób przebyliśmy ze trzy czwarte drogi i pewnego wieczora wyszukaliśmy miejsce na obóz. Byliśmy właśnie zajęci rozbijaniem namiotu i roznieciliśmy takie ognisko, że oświetliło okolicę jak w dzień. Wtem huknęła salwa ze wszystkich stron. Ja klęczałem właśnie w cieniu namiotu, przywiązując sznur do kołka, dlatego nie dostrzeżono mnie. Zerwałem się więc czemprędzej w tej chwili, kiedy nasi tropeirowie wsiadali na muły, by się rzucić do ucieczki. Czynili to jednak z takim spokojem, że bravos mogli ich doskonale co do nogi wybić. Miałem już zamiar podnieść strzelbę do strzału, lecz powstrzymał mnie od tego straszny widok, który się oczom moim przedstawił. Oto ośmiu rozbójników wypaliło tak celnie, że pięciu zdrowych, zajętych pracą, leżało bez życia na ziemi, a trzech chorych zamordowano właśnie w chwili, kiedy ja pochwyciłem za strzelbę. Zostałem więc sam jeden przy życiu. Co wybyście uczynili na mojem miejscu, hę?
— Damn! Byłbym się na nich rzucił i starał wedle sił odpłacić im za wszystko! — rzekł jeden.
— Nie. Ja byłbym kulami zmiótł kilku z nich! — zapewniał drugi.
— Bardzo dobrze! — odparł opowiadający. — Tak się to mówi, ale w rzeczywistości bylibyście postąpili podobnie jak ja. Rzucać się na nich byłoby szaleństwem, a strzelać również nie bardzo mądrem, gdyż w takim razie i ja byłbym zginął, albowiem rozumiało się samo przez się, że byliby się postarali o to, żeby nie został ani jeden świadek napadu. Byliby mnie więc ścigali zawzięcie, tymczasem zabić mogłem przecież tylko jednego albo dwu.
— Cóż zrobiliście potem?
— Pieniądze miałem w dobrych papierach w kieszeni, a mój muł stał nieopodal namiotu razem z innymi. Kiedy łotry przeszukiwali namioty, zakradłem się do zwierząt i odwiązałem mego muła. W tem gwizdnął jeden z rozbójników, a zaraz potem dał się słyszeć tętent. Jak myślicie — co się stało?
— No?
— Tropeirowie wrócili. Wydali nas oni tym łotrom i przyszli teraz po swój udział w łupie. Było ich więc razem czternastu. Wobec tego ja wsiadłem na muła i uciekłem, jak tylko mogłem najprędzej. Na szczęście było to zwierzę bardzo łagodne, a nie uparte bydlę, jakie się często w tym rodzaju spotyka. Zabrzmiały wprawdzie za mną głośne przekleństwa i wielki hałas, a potem nawet tętent, ale ja umknąłem szczęśliwie pod osłoną nocy.
— A potem?
— Potem? Przybyłem do San Francisco, a teraz cieszę się, że zdrów tutaj siedzę, i popijam porteru.
— Czy żadnego z rozbójników nie poznaliście?
— Mieli na twarzach czarne maski. Jeden tylko, jak się zdaje dowódzca, wsadzając palec do ust, aby gwizdnąć, odsunął maskę z twarzy. Wtedy zobaczyłem jego fizyognomię. Poznałbym tego łotra odrazu, gdyby mi się nasunął przed oczy. Był to mulat i miał bliznę na twarzy, prawdopodobnie od noża.
— A tropeirowie?
— Poznałbym wszystkich, ale nie pójdę już do tego piekła, w którem dyabeł gotuje i topi swoje złoto, aby dusze wabić na śmierć i zgubę.
— Jak się nazywa mulero[50]? Dobrze jest czasem znać nazwisko takiego gentlemana!
— Wołano go Sanchez, ale on niewątpliwie do owego czasu przybierał także inne nazwiska. Sądzę, że większość tych łotrów należy do tych hounds[51], których San Francisco wypluło na wszystkie górnicze rewiry, gdzie teraz pracują do spółki, jako ajenci, tropeirowie, mulerowie i zbóje. Byłoby najlepiej, żeby górnicy, podobnie jak w San Francisco, utworzyli straż, któraby zajęła się ściganiem i tępieniem tych band. Opowiedziałem już wszystko w porządku i skończyłem!
— Jeśli tak — rzekł Bernard — to pozwolicie, że zapytam jeszcze raz o owego Marshalla, o którym mówiliście poprzednio. To mój brat.
— Wasz brat? Zaiste, zdaje mi się, że jesteście do niego podobni! Czego zatem chcielibyście dowiedzieć się o nim?
— Wszystkiego, co sami o nim wiecie. Jak dawno widzieliście go po raz ostatni?
— Z pięć tygodni temu.
— Czy sądzicie, że będzie jeszcze w Yellow-water-ground?
— Wątpię. W kopalniach jest człowiek dzisiaj tu, a jutro tam, chociażby nawet postanowił sobie nie odchodzić z danego miejsca.
— Dziwi mię to, że mi nie odpisywał nigdy, chociaż otrzymał moje listy.
— O tem nie możecie sądzić napewno. Pomyślcie tylko o tem, co teraz opowiedziałem! Czy stąd do kopalni idzie poczta? Tak, idzie, ale to, co tutaj nazywają pocztą, nie jest nią. List błąka się często tam i napowrót i nie dochodzi do ręki, która jedynie miałaby prawo go otworzyć. Wstępujecie tam do tawerny, a gospodarz należy do hounds, wchodzicie do handlu, a kupiec także hound, gracie z trzema ludźmi w monte, to dwu z nich lub nawet wszyscy trzej także są hounds, pracujecie z kimś razem, a to tymczasem hound, który albo sam wydrze wam wasz zarobek, albo wyda was rozbójnikom, aby dostać przynajmniej część waszego mienia. Wszędzie są hounds, czemużby nie mieli być przy poczcie, zwłaszcza, że im na tem zależy, żeby to lub owo nie doszło wedle adresu!
To przedstawienie stosunków, panujących w kopalniach, wcale nie było ponętne.
— Czy jedziecie do brata?
— Właśnie.
— Well! W takim razie udzielę wam dobrej rady, a czy jej posłuchacie, to już wasza rzecz. Oto stąd prowadzą dwie drogi do rozmaitych górniczych rewirów, jedna na południe, do pasma górskiego, zwanego New-Almaden, gdzie znajdują się wielkie masy rtęci i naturalnego cynobru, a druga prawie wprost na północ z lekkiem tylko nachyleniem ku wschodowi wiedzie do słynnych ze złota okolic Sacramento. Czy wiecie, gdzie tam leży Yellow-water-ground?
— Dotąd wiem tylko, że tworzy boczną dolinę Sacramenta i nic ponadto.
— Droga ciągnie się dokoła trzech czwartych zatoki San Francisco, a potem przez Rio San Joaquin w górę do doliny Sacramento. Wystarczy, gdy się tam udacie, a każdego spotkanego podróżnego możecie zapytać, gdzie macie szukać swego celu podróży. Jeśli jedziecie bez ciężkich pakunków, to dostaniecie się tam za pięć dni. Ale odradzam wam tę drogę.
— Czemu?
— Jest ona niewątpliwie wygodniejsza, ale nie krótsza, a nadto niebezpieczna właśnie przez tych hounds. Wolą oni wprawdzie napadać na tych, którzy wracają z kopalń, ale niewiadomo, czy czasem i przeciwnie nie czynią. Wreszcie droga ta jest poprostu wybrukowana dolarami, wyciąganymi podróżnym z kieszeni. W oberżach jest już taki postęp przynajmniej, że się dostaje rachunki na piśmie, ale łatwiej je przeczytać, aniżeli zapłacić. Płacicie tam: za pokój dolara — a śpicie na dziedzińcu; za łóżko dolara — a dostaniecie dwie garści słomy; za światło dolara — a macie księżyc zamiast latarni; za obsługę dolara — a nie widzicie nikogo; za miednicę dolara — a musicie umyć się w rzece; za ręcznik dolara — a obcieracie twarz bluzą. Jedyną pozycyą zapłaconą, a otrzymaną rzeczywiście, jest rachunek — za dolara. Jak wam się to podoba, master Marshall?
— Nieźle!
— Ja też tak sądzę. Dlatego wskażę wam inną, lepszą drogę, którą, jeśli macie dobrego konia, dostaniecie się do Yellow-water-ground w czterech dniach. Zatokę przejedziecie promem, a dalej ruszycie wprost na San John. Następnie zwrócicie się na wschód, a gdy znajdziecie się już w Sacramento, to będziecie u celu podróży, a przynajmniej bardzo blizko. Jest tam dość rzeczułek, które was zaprowadzą na miejsce.
— Dziękuję, sir! Pójdę za waszą radą.
— Well, a jeśli tam nad Sacramento spotkacie mulata z cięciem na twarzy, to poczęstujcie go nożem, albo kulą, gdyż zapewniam was, że spełnicie zbożny uczynek!
Tymczasem nadeszła pora wieczerzy, o czem Guścia przyszła nas zawiadomić. Zaprowadziła nas do bocznego pokoju, w którym był stół nakryty tak, jak gdyby mieli przy nim jeść grandowie hiszpańscy. Donna Elwira czekała już na nas, tylko gospodarza nie było widać. Przyjęła gości, których jej przedstawiłem, z odpowiednią grandezzą, z miną władczyni, udzielającej z łaski audyencyi i robiła honory domu lepiej od niejednego księcia indyjskiego.
Ponieważ zależało jej na tem, żeby zadziwić gości swą uczonością, przeto toczyła się rozmowa z początku w dziedzinie wiedzy i sztuki, potem jednak, kiedy się jej już zdawało, że w dostatecznej mierze zdobyła sobie nasz szacunek dzięki swym wiadomościom naukowym, raczyła zająć się naszymi osobami i stosunkami, a wtedy musieliśmy jej opowiedzieć o tem, cośmy przeżyli.
Po wieczerzy oświadczyła z dumą:
— Spodziewam się, sennores, że dowiodłam wam, jak dalece przenoszę was nad innych gości, oraz sądzę, że będziecie się u mnie przez dłuższy czas czuli jak najlepiej!
— Donno Elwiro! — odpowiedziałem — Dziękujemy za waszą niezwykłą dobroć. Zabawimy napewno dłużej w waszym gościnnym domu, ale nie teraz, gdyż już jutro rano musimy na krótko wyjechać.
— Dokąd, sennor?
— Nad Sacramento celem odszukania Allana, którego do was sprowadzimy.
— Zgoda, sennores! Weźcie sobie u mnie wszystkiego, czego potrzebujecie. Obliczymy się później, a jeśli będziecie mieli jeszcze jakie życzenie, to zwróćcie się do Augusty. Tuszę oczywiście, że powiecie mi a dios, zanim jutro mój dom opuścicie!
Wyszła z szumem, a my podążyliśmy za nią, aby zajrzeć do koni i udać się na spoczynek. Nazajutrz rano popłynęliśmy już promem przez zatokę na przeciwległy półwysep.
Pojechaliśmy potem dokładnie w kierunku, który nam wskazał poszukiwacz złota, i dotarliśmy wieczorem trzeciego dnia do St. John, poczem zwróciliśmy się na wschód. Następnego południa spuściliśmy się w dolinę rzeki Sacramento, napotykając na każdym kroku ślady owej gorączkowej czynności, która wszędzie skopała ziemię w poszukiwaniu deadly dust, oślepiającego swym blaskiem oko, mieszającego zmysły i zatwardzającego serce.
Tyle już o tem napisano i powiedziano, że ja powstrzymam się od uwag, ale muszę przyznać, że gorączka złota porywa człowieka nawet najbardziej trzeźwego, skoro tylko wejdzie w te okolice i pomiędzy ludzi, którzy z zapadłymi policzkami i odziani często w łachmany niosą zdrowie, a nawet życie w ofierze, aby się szybko wzbogacić, a potem, gdyby ich nawet szczęście łaską swą obdarzyło, równie prędko to bogactwo utracić. Pracują oni często miesiącami z wytężeniem wszystkich sił bez godnego wzmianki wyniku. Przekleństwa towarzyszą każdemu ich ruchowi, przystępuje do nich białe widmo głodu, nędzy i rozpaczy i już, już chcą cofnąć znużoną rękę, kiedy rozchodzi się wieść o nadzwyczajnej zdobyczy, którą ktoś gdzieś znalazł, i znowu przykładają rękę do batei i oddają się w niewolę potężnej i strasznej epidemii chciwości.
Wieczorem dotarliśmy do Yellow-water-ground, długiej i wązkiej doliny, którą płynął mały potoczek do Sacramento. Dolina ta była skopana od góry do dołu, a niektóre miejsca świadczyły wyraźnie, gdzie złoto wypłukiwano. Szereg namiotów i chałup ożywiał pustą zresztą kotlinę, ale na pierwszy rzut oka widać było, że najświetniejsza epoka tych kopalń należała już do przeszłości.
Mniej więcej w środku doliny stała nizka, lecz szeroka i głęboka chałupa z desek, a nad wejściem do niej wisiał napis: „Store and boarding-house of Yellow-water-ground“. Gospodarz tej budy, w której się mieszkało, kupowało i piło, mógł nam udzielić najlepszych wiadomości. Zsiedliśmy więc z koni, zostawiliśmy przy nich Boba i weszliśmy do środka.
Przy niedbale zbitych stołach i na ławach siedziały częścią nędznie, częścią zaś zawadyacko odziane postaci, które zaczęły się nam przypatrywać ciekawie.
— Nowi minierzy! — zaśmiał się jeden z nich. — Może znajdą więcej niż my. Chodź tu, czerwonoskóry i napij się ze mną!
Winnetou udał, że nie słyszał wezwania. Na to człowiek ów podniósł się z miejsca, wziął w rękę kieliszek wódki i przystąpił doń z miną wyzywającą.
— Łotrze, czy nie wiesz, że taka odmowa jest dla miniera największą obelgą? Pytam, czy się napijesz i czy każesz od siebie dać drugi raz.
— Czerwony wojownik nie pija wody ognistej, nie chce więc obrazić białego męża!
— To idź do dyabła!
Górnik rzucił kieliszek razem z wódką w twarz Apaczowi, wyrwał nóż z za pasa i skoczył, by nim Winnetou pchnąć w serce. Jednak zachwiał się nagle i charcząc padł na ziemię. Apacz miał także nóż — trzymał go teraz w ręku, klinga błyszczała jak przedtem — nóż był zaledwie dziesiątą część sekundy w ciele górnika, który teraz leżał na ziemi z przebitem sercem.
W tej chwili podnieśli się z miejsc i drudzy, a w rękach ich błysnęły noże. Równocześnie jednak i nasze strzelby znalazły się przy policzkach. Nawet Bob, który zaglądnął do wnętrza, stał ze strzelbą, gotową do strzału.
— Stop! — zawołał gospodarz. — Siadajcie, panowie, napowrót! Cała ta sprawa nic was nie obchodzi. Jim i Indyanin mieli ją między sobą załatwić i załatwili. Nell, zabierz trupa!
Minierzy zajęli miejsca. Nasza groźna postawa wywarła na nich co najmniej tak silne wrażenie, jak słowa gospodarza. Z poza bufetu wysunął się baarkeeper, wziął trupa na barki, poczem wrzucił go do opuszczonego dołu i przysypał trochę ziemią. Ten Jim przybył tu także, by szukać złota i zginął z własnej winy; deadly dust! Jakże często musiały się takie sceny powtarzać w kopalniach!
My usiedliśmy w odosobnieniu od innych.
— Moi panowie raczą się napić? — spytał gospodarz.
— Piwa — odpowiedział Bernard.
— Porteru, czy ale?
— Dajcie tego, które lepsze!
— W takim razie weźcie ale! Prawdziwe ale z Burton w Staffordshire.
Mnie zaciekawił trochę ten napój, który wyrabiany w Anglii i to w miejscu słynnem z tego na cały świat dostał się aż do Sacramento. Gospodarz przyniósł pięć flaszek, z których jedną otrzymał Bob. On włożywszy butelkę do ust tak, jak gdyby ją chciał aż do żołądka wciągnąć, wypróżnił ją za jednym razem. Zaledwie jednak odjął ją od ust, zawrócił oczy, otworzył usta tak, że zajęły mu pół twarzy i wydał okrzyk, jak rozbitek, który poraz ostatni wychyla się nad wodą.
— Co się stało? — spytałem, sądząc, że skaleczył sobie szkłem podniebienie.
— Massa, oh, ah, Bob umrzeć! Bob wypić truciznę!
— Truciznę? To angielskie ale!
— Ale? Nie! Bob znać ale! Bob wypić truciznę, czuć w ustach i żołądku arszenik i wilczą jagodę!
Nasz poczciwy murzyn nie był smakoszem. Jak to musiało dopiero działać na wyrafinowane podniebienie! Wszedłem do sklepu w chwili właśnie, gdy gospodarz pytał:
— Czy możecie także zapłacić, moi panowie?
Bernard przybrał minę obrażonego i sięgnął do kieszeni.
— Stać, master Bernard! — rzekł Sam. — Ten rachunek ja załatwię. Ile kosztuje piwo?
— Butelka po trzy dolary, razem piętnaście.
— To tanio, mój człowieku, zwłaszcza, jeśli można flaszkę zabrać z sobą. Prawda?
— Istotnie.
— My jednak zostawimy je wam, gdyż ludzie, znający miejsca, w których złoto leży całymi pokładami, nie troszczą się o kawałek szkła. Przynieście wagę!
— Płacicie złotem?
— Tak.
Sam otworzył worek z kulami i wyjął kilka nuggetów, z których jeden był wielkości gołębiego jaja.
— Do pioruna, gdzieście to znaleźli?
— U siebie.
— A gdzie to jest?
— Mniej więcej w Ameryce. Mam lichą pamięć i przypominam sobie miejsce zwykle dopiero wtedy, kiedy sam potrzebuję pieniędzy.
Gospodarz musiał tę uwagę schować do kieszeni, lecz oczy jego iskrzyły się od żądzy, gdy odważył nugget i wydał resztę w pieniądzach. Wziął złoto po najniższej cenie, pomijając już to, że jego waga mogła także mieć pewne właściwości. Sam jednak schował pieniądze z miną człowieka, któremu nie zależy na tem, czy dostanie o jedną uncyę mniej lub więcej. Pomiędzy kulami nosił on tak, że drudzy o tem nie wiedzieli, wcale pokaźną sumkę. Teraz przypomniały mi się jego słowa, które wyrzekł przy pierwszem naszem spotkaniu, że potrafi tyle znaleźć złota w górach, aby niem wzbogacić przyjaciela.
Teraz skosztowaliśmy piwa. Gdybyśmy tu byli przyszli prosto z sawanny, bylibyśmy może je wypili, ponieważ jednak odświeżyliśmy zrujnowane podniebienia dzięki gościnności donny Elwiry w hotelu Valladolid, nie mogliśmy tego przełknąć. Było jasnem, że gospodarz gotował sam to ale z ziół i innych domieszek i sprzedawał po trzy dolary butelkę. Oto jeden z wielu przykładów, że w kopalniach nie tylko ten się wzbogaca, który samego złota szuka.
Gospodarz nie zadowolił się widocznie uwagą Sama, bo usiadł przy nas i zapytał:
— Czy daleko stąd to miejsce, sir?
— Które? Ja znam cztery czy pięć.
— Aż tyle! To nie może być! Bo w takim razie nie przychodzilibyście do nędznego Yellow-water-ground, gdy nic już znaleźć nie można.
— Czy uwierzycie w to, czy nie, to naprzykład wasza rzecz!
— Bierzecie z sobą zawsze tylko tyle, ile wam potrzeba?
— Tak.
— Co za lekkomyślność, co za nieostrożność. A co będzie, gdy inni zabiorą, że się tak wyrażę, wasze mienie?
— Do tego nie przyjdzie, mości Ale-manie!
— Jabym odkupił od was cośkolwiek, sir?
— Nie zdołalibyście tego zapłacić. Czy macie naprzykład tyle, żeby pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt cetnarów złota wymienić na dolary albo banknoty?
— Do stu piorunów! Aż tyle? Trzebaby się postarać o spólnika, a nawet dwu, albo trzech. Hm, z takim jak Allan Marshall, który przybył tu z kilkoma tysiącami dolarów, a odjechał z prawdziwymi skarbami, możnaby coś zrobić. On rozumiał swój zawód!
— Jakto?
— Miał on pomocnika, którego odprawił, ponieważ go okradł. Ten nam opowiedział, że Marshall pył i małe ziarnka zmienił w Sacramento na banknoty, a większe nuggety zakopał w swoim namiocie, potem zniknął nagle, niewiadomo jak i dokąd.
— Czy miał jakie zwierzęta?
— Tylko jednego konia. Zresztą szukano go tu onegdaj.
— Ach, kto taki?
— Trzej ludzie. Dwaj biali i jeden mulat. Dopytywali się u mnie o niego, a i wy pewnie go znacie.
— Trochę, dlatego chcielibyśmy z nim się spotkać. Dokąd się ci trzej udali?
— Odszukali to miejsce, gdzie był jego namiot, a wróciwszy tu siedzieli potem długo nad papierem, który tam, zdaje się znaleźli. Ja rzuciłem raz na to okiem i poznałem, że była to mapa, albo plan jakiś.
— A potem?
— Pytali o dolinę Short-Rivulet. Gdy im ją opisałem, zarówno jak wiodącą do niej drogę, wyjechali zaraz w tym kierunku.
— Na podstawie samego opisu nie dostaliby się do Short Rivulet!
— Czy wy znacie tę dolinę?
— Byłem tam raz. Czy nie moglibyście pokazać nam miejsca, w którem stał namiot?
— Możecie je stąd zobaczyć. Tam w prawo na zboczu przy krzakach tarniny. Jeśli tam pójdziecie, zauważycie zaraz ślad po ognisku i wszystko.
— A jak się nazywa człowiek, który był jego służącym?
— Fred Buller. Pracuje w drugiej płukarni na lewo, jeśli się idzie z góry.
Skinąłem na Bernarda i wyszedłem z nim ze sklepu. Razem puściliśmy się w górę potoku, a zatrzymaliśmy się dopiero na oznaczonem miejscu. Pracowali tam tylko dwaj ludzie.
— Good day, moi panowie! Który z was jest master Buller? — zapytałem.
— Ja! — odrzekł jeden z nich.
— Czy macie czas odpowiedzieć mi na kilka pytań?
— Jeśli mi się to opłaci. Wiecie, że przy tej pracy każda minuta kosztuje pieniądze.
— Ile chcecie za dziesięć minut?
— Trzy dolary.
— Macie! — rzekł Marshall, podając mu pieniądze.
— Dziękuję, sir! Przeczuwam, że jesteście wielkimi gentlemanami.
— Skorzystacie jeszcze więcej z tej wielkości, jeśli dobrze odpowiecie na pytania! — rzuciłem mu na przynętę.
— Well, sir! Pytajcie!
Temu człowiekowi łotrowstwo z oczu patrzyło. Jak było go podejść! Postanowiłem wobec niego zagrać rolę równego mu draba.
— Czy nie poszlibyście cokolwiek na bok?
— Do dyabła, sir! Macie dobrą broń!
Aha, miał nieczyste sumienie.
— Dobrą broń dla wrogów, a dobre pieniądze dla przyjaciół. Idziecie?.
— Owszem.
Wylazł z wody i oddalił się z nami od brzegu.
— U was byli przedwczoraj trzej ludzie?
— Tak.
— Dwaj biali i jeden mulat?
— Istotnie, a dlaczego pytacie?
— Biali byli ojciec i syn?
— Tak. Mulat to mój i ich znajomy.
— Ach! — nie wiem, skąd mi przyszła nagle ta myśl, której dałem wyraz natychmiast. — Tego mulata ja znam także. Ma na prawym policzku ranę od noża?
— Rzeczywiście, wy znacie kap... wy znacie, sir Shelleya. Gdzieście się z nim zetknęli?
— Swego czasu mieliśmy z sobą interesa, dlatego chciałbym się dowiedzieć, gdzie się teraz znajduje.
— Nie wiem, sir!
Widać było po nim, że prawdę powiedział.
— Czego ci ludzie od was chcieli? — pytałem dalej.
— Sir, dziesięć minut upłynęło już chyba!
— Jeszcze nie. Ale ja wam powiem, że dopytywali się was o waszego dawnego pryncypała master Marshalla. Zresztą dostaniecie za dokończenie rozmowy z nami jeszcze pięć dolarów!
Bernard sięgnął do kieszeni i zapłacił.
— Dziękuję, sir! Wy jesteście zupełnie inni ludzie, niż ci Morgani i Shelley, wam tedy udzielę lepszych wskazówek, aniżeli jemu. Skoro mieliście z nimi interesa, to wiecie zapewne, jaki on sknera. Miał on towarzysza z Sid...
Utknął, przerażony niemal tem słowem, które zaczął wymawiać.
— Sidney-Coves, chcieliście powiedzieć! Znam i to także.
— Tak? Sądzę zatem, że potraficie ocenić, co znaczą drobne przysługi. Gdzie są ci trzej, tego nie wiem, ale szukali tam długo i znaleźli jakiś papier. Gdyby sir Shelley inaczej był ze mną mówił, byłby dostał jeszcze inne papiery.
— A jak należy z wami mówić, aby je dostać?
Na to on roześmiał się nikczemnie i dodał:
— Jak dotąd!
Miał więc na myśli rozmowę dolarami, ten szczwany drab!
— Jakież to są papiery?
— Listy.
— Od kogo i do kogo?
— Hm, sir, boję się zaczynać, skoro nie jestem pewny, czy pomówicie ze mną moim językiem!
— Oznaczcie cenę!
— Sto dolarów!
— Czy trochę nie za dużo? Podchwytujecie listy swego pryncypała, aby je sprzedać kapitanowi rozbójników, a gdy wam ten za nie za mało dawał, zatrzymujecie je nadal, sądząc, że to, o co się usilnie stara sir Shelley, wam nie może zaszkodzić. Przestrzegam jednak, że możecie na tem źle wyjść! Czy nie zadowolilibyście się pięćdziesięcioma?
Wypowiedziałem tylko przypuszczenie, które mi się nasunęło samo na podstawie rozważenia tego, co dotychczas słyszałem. Poznałem jednak natychmiast, że trafiłem w sedno, gdyż przystał odrazu na moją cenę:
— Teraz widzę istotnie, że mieliście wspólne interesa z kapitanem, ponieważ wszystko wiecie. Nie będę już was naciskał i przyjmę pięćdziesiąt.
— Gdzie te papiery?
— Chodźcie do naszego namiotu!
Wróciliśmy kawałek do tego „namiotu“, który w rzeczywistości składał się tylko z czterech ścian ziemnych i rozciągniętej nad niemi podziurawionej pilśniowej dery. W każdym z czterech rogów znajdowało się po jednej dziurze, które, zdaje się, służyły za schowki, bo Buller sięgnął ręką do jednej z nich i wydobył podartą chustkę, pełną rozmaitych przedmiotów. Rozwinąwszy chustkę, wyciągnął dwa listy, które mi podał. Chciałem je już wziąć, lecz on cofnął rękę czemprędzej i oświadczył:
— Za pozwoleniem, sir! Najpierw pieniądze!
— Nie, przedtem muszę przynajmniej przeczytać adres!
— Dobrze! Ja potrzymam listy, a wy się przypatrzycie!
Potrzymał je przed nami, a my spojrzeliśmy na nie równocześnie.
— Dobrze! — zawołałem. — Bernardzie, dajcie mu pieniądze!
Listy były adresowane do ojca Bernarda, ponieważ Allan wcale jeszcze nie wiedział, że go zamordowano. Bernard dobył pośpiesznie pieniądze, chociaż widać było, że wydało mu się to co najmniej osobliwem płacić taką sumę za umyślne, na jego szkodę nawet obliczone przytrzymanie listu przez niegodziwego człowieka. Buller schował pieniądze wysoce zadowolony i chciał już chustkę zawinąć, kiedy nagle błysnęło z niej coś złotego. Bernard sięgnął natychmiast i wyrwał mu z ręki zegarek w szczerozłotych kopertach.
— Dlaczego zabieracie się do mojego zegarka? — zapytał Buller.
— Żeby zobaczyć, która godzina — odrzekł Marshall.
— Nie nakręcony — odpowiedział Buller, skwapliwie sięgając ręką. — Oddajcie, sir!
— Zaraz! — zawołałem, przytrzymując jego rękę. — Jeśli nawet stoi, to dowiecie się przynajmniej, która godzina wybiła.
— Zegarek Allana! — zauważył Bernard zmieszany.
— Naprawdę? Skąd ten zegarek znalazł się w waszym ręku, człowiecze? — zapytałem.
— Co was to obchodzi? — odburknął zuchwale, starając się wyswobodzić.
— Nawet bardzo mię to obchodzi, gdyż ten gentleman jest bratem dawnego właściciela zegarka. Skąd zatem macie zegarek master Marshalla?
Drab znalazł się w wielkim kłopocie.
— On mi go darował — odrzekł.
— Kłamstwo! — odparł Bernard. — Popatrzcie na te kamienie, Charley! Zegarka za trzysta dolarów nie darowuje się służącemu.
— Well, Bernardzie. Przeszukajcie to miejsce, a ja tymczasem przytrzymam tego człowieka.
Trzymałem Bullera za obie ręce, a on usiłował się wyrwać, lecz mu się to nie udało.
— Kto wy jesteście, kto wam dał prawo przeszukiwania mojego namiotu? Zawezwę towarzysza do pomocy i każę was zlynchować! — groził on nam surowo.
— Nie róbcie głupich żartów, człowieku, gdyż master Lynch gotów się dobrać do waszego gardła. Skoro tylko krzykniecie, przycisnę was mocniej — odrzekłem mu.
Trzymałem go lewą ręką za ramię, a prawą za kark. Rabuś zrozumiał, że będąc zupełnie w mojej mocy musi się poddać.
— Nie znajduję nic więcej! — stwierdził Bernard, skończywszy badanie.
— To puśćcie mnie teraz i oddajcie zegarek! — domagał się Buller.
— Powoli, powoli! — odrzekłem. — Przytrzymam was jeszcze, dopóki się nie naradzimy, co z wami zrobić. Jak sądzicie, Bernardzie?
— Ukradł zegarek — odpowiedział Bernard.
— Oczywiście!
— Musi go zwrócić.
— Naturalnie!
— A kara?
— Postąpimy z nim łagodnie. Za zatrzymanie listów i kradzież odda nam zadarmo zegarek i listy.
— Za darmo? Jak to?
— Poprostu tak: odda tych pięćdziesiąt pięć i trzy dolary, będzie to bardzo łaskawie z naszej strony. Sięgnijcie śmiało do kieszeni, ja go przytrzymam!
Mimo jego oporu odebraliśmy mu pieniądze, poczem go wypuściłem. Zaledwie się to stało, wybiegł on z namiotu i popędził do oberży.
Poszliśmy za nim powoli i posłyszeliśmy już zdala wściekłe okrzyki, a wobec tego przyspieszyliśmy kroku. Konie nasze stały przed drzwiami, ale Boba nie było widać. Zajrzeliśmy szybko do środka gospody i znaleźliśmy się na miejscu walki. W jednym kącie stał Winnetou, chwyciwszy jedną ręką Bullera za gardło, a prawą wywijając odwróconą rusznicą, obok niego zaś Sans-ear odpierał ciosy kilku gości. W drugim kącie Bob bronił się dzielnie pięściami i nożem, gdyż strzelbę mu odebrano. Buller, jak się później dowiedziałem, wezwał minierów do pojmania mnie i Bernarda, a Sam sprzeciwił się temu zamiarowi. Ponieważ górnicy byli jeszcze rozzłoszczeni z powodu Jima, a gospodarz nabrał przekonania, że z Sans-earem nie zrobi interesu, nastąpił pod jego osłoną napad, który towarzysze byliby życiem przypłacili, gdybyśmy my dwaj nie byli na czas się zjawili.
Sam i Winnetou mogli jeszcze podołać walce, a przedewszystkiem należało wyrąbać Boba.
— Strzelać tylko w konieczności! Weźcie się do kolby, Bernardzie! — zawołałem.
Z temi słowy rzuciłem się na diggerów, a w niespełna minutę dostał murzyn swoją strzelbę napowrót i jak wypuszczony z klatki tygrys skoczył teraz na wrogów, którzy na nasze szczęście nie mieli broni palnej.
— Ach, Charley! — westchnął z ulgą Sam. — Teraz precz z kolbą, a ująć zato tomahawki naprzykład. Walić tylko na płask!
Posłuchaliśmy rady doświadczonego westmana. Nie była to już walka, lecz zabawa. Ledwie błysnęły nasze wojenne topory, ledwie kilku dostało porządnie po czaszkach, wybiegła cała zgraja przez drzwi, a my zostaliśmy sami z Bullerem i gospodarzem.
— Czy rzeczywiście ukradłeś temu człowiekowi zegarek i pieniądze, Charley? — zapytał Sam.
— Pah! To on ukradł bratu Bernarda listy i zegarek.
— I wy go puszczacie wolno! To mnie zresztą nic nie obchodzi. Ale że tych grabarzy poszczuł na nas, to mnie trochę obchodzi, zato więc naprzykład otrzyma swoją nagrodę!
— Nie zabijesz go, Samie!
— Nie byłby tego godzien! Przytrzymać go, Winnetou!
Apacz chwycił draba tak mocno, że się nie mógł poruszyć, a Sam dobył noża i wymierzył. Nastąpiło krótkie cięcie, okrzyk Bullera i koniec jego nosa upadł na podłogę.
— Tak, mój chłopcze! Nie dobrze jest grozić lynchem doświadczonym i uczciwym westmanom, bo wtedy wtyka się własny nos w niebezpieczeństwo, przyczem mogą go czasem obciąć. A nasz master storeman? O, tam stoi! Chodźcieno tutaj, kochani i pokażcie, o ile łokci nos wasz jest za długi!
Gospodarzowi widocznie nie było przyjemne to zaproszenie, bo postąpił tylko o krok.
— Przypuszczam — rzekł — gentlemani, że za moją gościnę nie zapłacicie mi w ten sposób!
— Gościnę? Nazywacie gościną to, że każecie sobie za pół litra wody z potażem płacić po trzy dolary?
— Oddam wam pieniądze natychmiast!
— Zatrzymajcie je sobie i nie bójcie się! Któż warzyłby potem porter i ale, gdybyśmy wam popsuli rzemiosło. Ale teraz uchodźmy stąd, bo te złotniaki gotowe nam jeszcze raz wsiąść na kark!
Ale Bob nie był z tego zadowolony.
— Massa chcieć iść? Oh, ah, czemu nie ukarać przedtem gospodarza za truciznę? Nigger Bob go ukarać!
Porwał rzeczywiście jedną flaszkę i podał gospodarzowi:
— Wypić flaszkę do żołądka. Prędko, bo Bob zastrzelić!
Gospodarz musiał spełnić rozkaz, ale zaledwie się z jedną flaszką uporał, Bob podał mu drugą.
— Jeszcze pić jedną!
I tę gospodarz wypróżnił.
— Znowu pić jedną!
W ten sposób musiał nieszczęśliwy wypić pięć butelek, przyczem robił miny nad wyraz komiczne.
— Tak, ah, oh, teraz gospodarz wypić pięć razy trzy dolary i mieć w brzuchu dużo kwasu!
Byliśmy więc gotowi do drogi. Winnetou puścił złodzieja, który ściśnięty silnie nie mógł dotąd krzyczeć, ale teraz zaczął wyć tem głośniej. Wskoczywszy na konie, odjechaliśmy w samą porę, gdyż nieopodal domu gromadzili się już poszukiwacze złota ze strzelbami. Szczęściem nie było ich jeszcze wszystkich, dlatego niezaczepieni dostaliśmy się nad Sacramento.
— Gdzie leży Short-Rivulet? — zapytał Bernard.
— Na razie pojedziemy w górę rzeki— odrzekł Sam.
Teraz ruszyliśmy wyciągniętym kłusem, nie zwalniając biegu, dopóki nie oddaliliśmy się na tyle od gospody, że pościg nie mógł już dla nas być groźnym.
— Teraz staniemy! — zawołał Bernard. — Muszę listy przeczytać!
Zeskoczyliśmy z koni i usiedliśmy na ziemi. Marshall rozpieczętował listy i wziął się do czytania.
— To dwa ostanie — rzekł. — Allan skarży się, że mu nie odpowiadamy, a w ostatnim robi następującą ciekawą dla nas uwagę:
„... zresztą idą mi tu interesa lepiej, niż sam przypuszczałem. Pył i ziarnka złota odsyłałem przez pewnych ludzi do Sacramento i San Francisco, gdzie otrzymuję daleką wyższą cenę, aniżeli sam daję. W ten sposób podwoiłem sumę, którą z sobą wziąłem. Teraz jednak opuszczam Yellow-water-ground, gdyż niema tu już ani czwartej części dawnych zysków, a oprócz tego droga stała się tak niepewną, że nie mogę już odważyć się na żadną przesyłkę. Domyślam się nawet ze wszystkich oznak, że bravos chcą odwiedzić mój namiot. Dla tego zniknę stąd niespodzianie, nie zostawiając śladu po sobie, gdyż zbóje gotowi mnie ścigać. Wywiozę stąd więcej, niż sto funtów nuggetów i udam się do doliny Short-Rivulet, gdzie znaleziono miejsca bardzo obfite w złoto, gdzie też niewątpliwie w jednym miesiącu zrobię lepszy interes niż tutaj w czterech. Stąd pojadę przez Lynn do Humboldhaven, a potem okrętem do San Francisco...
— A zatem nasze wiadomości o jego wyjeździe do doliny Short-Rivulet sprawdzają się — odezwał się Sam. — Czy to nie dziwne, Charley? Ci Morgani także o tem wiedzieli. Ale skąd, he?
— Zapewne była o tem jakaś wzmianka na papierze, znalezionym w namiocie.
— Być może — wtrącił Bernard. — Jest tu jeszcze parę słów, które nam może coś w tym względzie wyjaśnią. Oto one:
„... zwłaszcza że nie potrzebuję licznego towarzystwa. Obchodzę się nawet bez przewodnika, gdyż narysowałem sobie wedle najnowszych map plan podróży, któremu się mogę powierzyć.“
— Czyżby ten plan zgubił albo brulion jego niebacznie wyrzucił? — wtrąciłem ja.
— I to nie jest wykluczone — rzekł Sam. — Nie jest westmanem i nie nauczył się tego, że czasem od najdrobniejszej okoliczności zawisło życie naprzykład. A jeśli dotarł tam szczęśliwie, to jeszcze pytanie, jak sobie poradzi z Indyanami Wężami, którzy mają tam swoje wsi, a dalej ku Lewis-fork swoje ostępy myśliwskie.
— Czy oni tacy źli, jak Komancze? — zapytał Bernard z obawą.
— Oni wszyscy jednacy, szlachetni dla przyjaciół, a straszni dla wrogów. My nie mamy powodu ich się obawiać, gdyż byłem u nich przez dłuższy czas i każdy Snake-Indian zna Sans-eara, jeśli nie osobiście, to ze sławy.
— Snake? — zapytał teraz Winnetou. — Wódz Apaczów zna Szoszonów[52], którzy są jego braćmi. Wojownicy Szoszonów są dzielni i wierni. Ucieszą się widokiem Winnetou, który wielekroć palił z nimi kalumet.
W ten sposób spadły nam z serca dwie troski. Zarówno Winnetou, jak i Sama łączyły przyjazne stosunki z tamtejszymi Indyanami i oczywiście obaj znali okolicę, w której należało szukać doliny Short-Rivulet. Obaj więc prowadzili nas dalej.
Teren, przez który musieliśmy teraz przejeżdżać, był przeważnie górzysty, gdyż opuściwszy dolinę Sacramento, zwróciliśmy się w góry San Jose. Była to droga uciążliwa, lecz najprostsza i najkrótsza, dzięki czemu spodziewaliśmy się wyprzedzić obu rozbójników. Byli oni wprawdzie o dwa dni przed nami, ale obrali sobie widocznie inną drogę, gdyż w przeciwnym razie bylibyśmy na ich trop natrafili.
Z gór Józefa skręciliśmy na północny wschód i w tydzień po odjeździe z Yellow-water-ground dostaliśmy się do podnóża potężnej góry o piętnastu milach średnicy, sterczącej jak ścięty stożek nad inne góry. U stóp jej rosły gęsto drzewa liściaste, zbocza zaś nieco wyżej pokryte były nieprzebytą puszczą szpilkową. W samym środku jej podstawy górnej niejako leżało jezioro, zwane dla swego posępnego otoczenia black eye[53]. Do niego wpada od zachodu Short Rivulet.
Skąd się tam wzięło złoto? Z wyższych miejsc nie mogła go spłukać woda, musiało więc chyba być pochodzenia plutonicznego. Podziemne moce, wypędzając w górę ten stożek, wyrzuciły widocznie zarazem skarby złota, dlatego należało przypuszczać, że tam zamiast piasku znajdują się całe żyły i pokłady tego kruszcu, o wiele wydatniejsze aniżeli w dolinie słynnego Sacramento.
Wspinając się na górę, wjechaliśmy w taką dzicz pierwotną, że straciliśmy niemal odwagę, żeby się przecisnąć przez nieprzebyty chaos skał i boru. Lecz im dalej posuwaliśmy się, tem mniej napotykaliśmy trudności. Uciążliwe podszycie leśne niknęło coraz to więcej, aż w końcu znaleźliśmy się w olbrzymim tumie, którego powałę tworzyły gąszcze gałęzi i konarów, wspartą na milionach kolumn, tak grubych niekiedy, że zaledwie trzech ludzi zdołałoby je objąć, a stojących od siebie tu i ówdzie o kilkanaście łokci.
Taka puszcza robi na wrażliwym umyśle takie same wrażenie, jak świątynia na dziecku, wchodzącem do niej poraz pierwszy.
Ze wszystkich stron szumi i wieje dokoła człowieka. Serce przepełnia się dziwnemi uczuciami, wiara zapuszcza korzenie coraz to głębiej i mocniej, a syn ziemi wydaje się sobie tak małym, jak robak, który usiłuje wspiąć się na szczyt gigantycznego dębu, lecz zanim tam dojdzie, dawno już żyć nie będzie. Tak samo dzieje się z człowiekiem, który uważa siebie za pana stworzenia, a właściwie tylko z łaski Boga otrzymał jako niezasłużony dar pierwsze miejsce pomiędzy ziemskiemi stworzeniami.
Tak wspinaliśmy się zwolna, lecz ciągle pod górę, dopóki nie dostaliśmy się na ową równinę, po której już łatwiej jechało się naprzód. Pod wieczór dotarliśmy do południowego brzegu „Czarnego Oka“, którego głębokie, nieruchome wody błyszczały ku nam fosforycznym blaskiem jak zagadka, której rozwiązanie sprowadza nieuniknioną śmierć.
W dolinie nie było już słońca, tu jednak zapadał dopiero zmrok wieczorny, dzięki czemu mogliśmy jeszcze część brzegów dobrze przeszukać.
— Jedziemy dalej? — zapytał Marshall, pragnąc jak najprędzej brata zobaczyć.
— Moi bracia rozłożą się tu obozem! — rzekł Winnetou krótko i dobitnie, jak to było jego zwyczajem.
— Well — zgodził się Sam. — Jest tu pyszny mech na łoża, a nad wodą trawa dla koni. Jeśli sobie teraz wyszukamy zakryte miejsce, do czego naprzykład później czasu by nam nie starczyło, to możemy nawet rozniecić małe indyańskie ognisko, aby upiec indyka, zastrzelonego przez Boba.
Tak, Bob dziś poraz pierwszy upolował coś do jedzenia i był wcale dumny z tego niezbitego dowodu, że jest pożytecznym człowiekiem w naszem towarzystwie. Wkrótce znaleźliśmy miejsce, jakiego sobie Sam życzył i rozłożyliśmy się obozem.
Niebawem zapłonął ogień, a Bob zajął się gorliwie obdzieraniem z piór charakterystycznego północno amerykańskiego ptaka. Tymczasem zapadła noc zupełnie czarna, a w migotliwem świetle ogniska wystąpiły pnie, konary i gałęzie w dziwacznej postaci. Upiekliśmy in- dyka, a zjadłszy tę wspaniałą wieczerzę, spaliśmy spokojnie do rana.
O świcie ruszyliśmy dalej i dotarliśmy niebawem do doliny Short-Rivulet. Jak wskazywała jego nazwa[54], przyjmował ten potok tylko słabe dopływy z kilku kopiastych wzgórz i prawdopodobnie w porze gorącej zupełnie wysychał.
Zastaliśmy tu zburzone namioty, skopane złotodajne miejsca i wszędzie ślady gwałtownej walki.
Nie ulegało wątpliwości, że na poszukiwaczy złota napadli rozbójnicy. Nigdzie jednak nie widzieliśmy trupów.
Po dłuższych poszukiwaniach zobaczyliśmy po drugiej stronie pod drzewami trochę większy namiot. Był on także podarty, pocięty i poszarpany. Ani jeden ślad, ani jeden najdrobniejszy przedmiot nie wyjaśniał, do kogoby należał ten namiot.
Jakże rozczarował się Bernard w swych nadziejach, że zastanie tu brata!
— Tu mieszkał Allan! — rzekł stanowczo.
Przeczuwał to, a przeczucie mogło być słuszne. Objechaliśmy dokoła dolinę, otoczoną puszczą i natrafiliśmy na ślady, które prowadziły zachodniem zboczem góry. Tamtędy niewątpliwie wynieśli się rozbójnicy.
— Allan chciał się stąd udać przez Lynn do Humboldshaven, a zbóje puścili się za nim — zauważył znowu Bernard.
— Zapewne, jeżeli umknął — odrzekłem. — Ta okoliczność, że nie widać trupów, nie dowodzi jeszcze, że napadnięci uszli. Przypuszczam, że zabitych wrzucono do jeziora.
Głęboko pod wodami Black-eye leżeli może teraz ludzie, którzy marzyli o bogactwie, o szczęściu i rozkoszach. Ciemny demon, zwany złotem, wyrwał ich z tych marzeń i wtrącił w objęcia śmierci.
— A kim byli mordercy? — zapytał groźnie Marshall.
— Mulat i obydwaj Morgani, którzy tak długo nam umykali, pomimo że byliśmy tuż za nimi.
— Ale teraz będą już nasi, — rzekł Sans-ear — a wówczas tylko Sam Hawerfield będzie miał prawo z nimi się załatwić, bo ma z nimi rachunki.
— A zatem naprzód i za nimi!
Trop nie był tak wyraźny, żebyśmy mogli zliczyć poszczególne ślady, dalej jednak w lesie jechał każdy swoim torem i naliczyliśmy dwadzieścia zwierząt. Przez długi czas przypatrywałem się dokładnie odciskom z następującym wynikiem, który przedstawiłem towarzyszom:
— Jest szesnastu jeźdźców, a cztery objuczone muły. Kopyta tych ostatnich odcisnęły się ostrzej, a że to muły, poznać po tem, że często bardzo się narowiły. Rozbójnicy nie zdołają tak prędko naprzód się posuwać, jest więc nadzieja, że dojdziemy do nich, zanim dościgną Allana.
Popołudniu dotarliśmy do miejsca, gdzie nocowali po raz pierwszy. Po małym odpoczynku nie przerywaliśmy pochodu, dopóki było trop widać i położyliśmy się spać tylko na kilka godzin. O świcie ruszyliśmy znowu dalej i już przed południem przybyliśmy na miejsce ich drugiego noclegu, czyli zbliżyliśmy się do nich o jeden dzień.
Wieczorem chcieliśmy się dostać do górnego Sacramento, spływającego tu z Shasta i spodziewaliśmy się dopędzić zbójów nazajutrz. Tymczasem spotkała nas wielce niemiła przeszkoda. Oto trop się podzielił. Sacramento tworzy tu wielki łuk, ku któremu właśnie jechaliśmy wprost. Stąd jednak skręcał trop mułów i sześciu jeźdźców na lewo, aby łuk przeciąć, tymczasem reszta zatrzymała poprzedni kierunek.
— All devils, to fatalne — rzekł Sam. — Czy to podstęp wojenny, czy na przykład przypadek?
— Względem nas pewnie tylko przypadek — odrzekłem.
— Ale czemu się dzielą? — zapytał Bernard.
— To bardzo łatwo zrozumieć — odpowiedziałem. — Muły, niosące zdobycz z nad Black-eye, przeszkadzają rabusiom w szybkiej jeździe. Ci dlatego wysyłają transport naprzód, a sami puszczają się pośpieszniej za Allanem. Gdy mu jego mienie odbiorą, połączą się znowu gdzieś nad Sacramento.
— Well, zostawmy zatem muły na przykład, a jedźmy za rozbójnikami. Moja Tony oddawna już gniewa się na mnie za to, że posuwamy się naprzód jak ślimaki!
— Ej, czy to nie przesada! Zresztą należy tu rozważyć jeszcze jedno, Samie. Którego z obu Morganów zastrzegasz sobie?
— Zounds! Jak możesz pytać w ten sposób, Charley? Oczywiście, że obu!
— Hm, to się nie uda!
— Dlaczego?
— Muły niosą złoto. Jeśli Fred Morgan je odsyła, to komu je powierzy?
— No?
— Rozumie się, że nikomu innemu tylko synowi.
— Masz słuszność. Ale co czynić?
— Którego chciałbyś mieć prędzej?
— Starego.
— To dobrze; a więc naprzód i to prosto przed siebie!
Przeprawiliśmy się rzeczywiście o przedtem oznaczonym czasie przez Sacramento i rozbiliśmy obóz po drugiej stronie. Nazajutrz rano ruszyliśmy dalej tropem, ciągle wyraźnym. W południe dostaliśmy się na dolinę, gdzie ślady były tak świeże, że oddział nie mógł być dalej jak o pięć mil przed nami.
Teraz natężyliśmy konie, gdyż musieliśmy się do ściganych tak zbliżyć, żebyśmy mogli podejść nocny ich obóz. Wszyscy prawie byliśmy w gorączkowem podnieceniu, mając przed sobą morderców, których tak długo szukaliśmy daremnie. Mój kary ogier niósł mnie ciągle przodem, a tuż za nim biegł człapak Apacza. Wtem pokazało się takie mnóstwo śladów, że musiało tam być przynajmniej stu jeźdźców. Na ziemi widniały ślady walki, a na wielkolistnej roślinie ujrzałem nawet krew skrzepłą!
Zbadaliśmy dokładnie całe to miejsce. W lewo prowadziły na dolinę ślady trzech koni, a szeroki trop kopyt wiódł prosto.
Ruszyliśmy tropem szerokim i to z największym pośpiechem. Jeźdźcy byli napewno Indyanami, a ponieważ Allan nie wyprzedził ich bardzo, przeto mógł łatwo wpaść im w ręce. Ujechawszy może milę, ujrzeliśmy przed sobą namiot indyańskiego obozu.
— Szoszoni! — rzekł Winnetou.
— Węże! — potwierdził Sam, prowadząc nas prosto do obozu.
W samym środku stało przeszło stu Indyan, zgromadzonych dokoła wodza. Na nasz widok pochwycili za strzelby i tomahawki i otworzyli koło.
— Ko-tu-cho! — zawołał Winnetou, podjeżdżając do wodza tak gwałtownie, jak gdyby go chciał stratować, i osadził konia tuż przed nim.
Zagadnięty nie drgnął nawet powieką na tę karkołomną sztuczkę Apacza, teraz jednak wyciągnął rękę i powitał go:
— Winnetou, wódz Apaczów! Radość gości wśród wojowników Szoszonów, a rozkosz w sercu ich wodza, gdyż Ko-tu-cho pragnął zobaczyć się z walecznym bratem swoim Winnetou!
— A ze mną nie? — zapytał Sam. — Czyli wódz Wężów nie zna już przyjaciela swego, Sans-eara?
— Ko-tu-cho zna wszystkich swoich przyjaciół i braci. Niechaj będą pozdrowieni w wigwamach jego wojowników!
Wtem przeszył powietrze przeraźliwy krzyk. Oglądnąwszy się w tej chwili, zobaczyłem jak Bernard klęczał obok jakiejś postaci, leżącej na ziemi. Postąpiłem do niego czemprędzej i przekonałem się, że człowiek, leżący przy chacie, już nie żył; kula przebiła mu piersi. Był to biały i tak podobny do Bernarda, jak brat do brata. To podobieństwo pouczyło mię o wszystkiem niestety!
Towarzysze nasi podeszli również bliżej, lecz nikt nie przemówił ani słowa. Bernard klęczał w milczeniu nad zamordowanym, całował jego usta, czoło i policzki, odgarniał mu z twarzy powichrzone włosy i obejmował go rękoma za szyję. Potem podniósł się i zapytał:
— Kto go zabił?
Wódz odpowiedział:
— Ko-tu-cho wysłał wojowników, żeby ćwiczyli konie. Ci zobaczyli trzy blade twarze, a za niemi więcej prześladowców, również białych. Kiedy czternastu ludzi ściga trzech, to ścigający nie są ani dobrzy, ani waleczni. To też moi wojownicy pośpieszyli tym trzem z pomocą. Lecz wtedy tych czternastu wystrzeliło, a jedna kula ugodziła tę bladą twarz. Potem czerwoni wojownicy wzięli jedynastu do niewoli, a trzech uciekło. Ta blada twarz zmarła na ich rękach, a owi dwaj, którzy z nim byli, spoczywają na rogożach w wigwamie.
— Muszę ich widzieć w tej chwili! Ten zabity jest mój brat, syn mojego ojca, — dodał Bernard, przypomniawszy sobie dalsze znaczenie, które ma słowo „brat“ u dzikich.
— Mój biały brat przybył z Winnetou i Sansearem, przyjaciółmi Szoszonów, Ko-tu-cho tedy uczyni, czego on żąda. Niech mój brat pójdzie za mną!
Zaprowadzono nas do wielkiego namiotu, gdzie leżeli jeńcy ze związanemi nogami i rękami. Mulat z blizną na prawym policzku był także z nimi. Obu Morganów nie było widać.
— Co moi bracia zrobią z temi blademi twarzami? — zapytałem.
— Czy biały brat zna ich także?
— Znam. To rozbójnicy, którzy mają na sumieniu śmierć wielu ludzi.
— W takim razie osądzą ich biali bracia.
Porozumiałem się z towarzyszami spojrzeniem i odpowiedziałem:
— Zasłużyli na śmierć, lecz my nie mamy czasu ich sądzić. Oddamy ich naszym czerwonym braciom.
— Mój brat słusznie postąpi!
— Gdzie są ci biali, którzy byli przy zabitym?
— Niech moi bracia pójdą za mną!
Wprowadzono nas do drugiego namiotu, w którym spali dwaj ludzie, ubrani jak tropeirowie. Zbudzono ich, lecz z odpowiedzi ich przekonaliśmy się, że stosunek ich do Allana był czysto służbowej natury. Wyjaśnienia ich w tej sprawie były bardzo powierzchowne. Wróciliśmy do zabitego.
Bernard przebył twardą szkołę w ostatnich miesiącach. Wzmocnił się na duchu i na ciele, ale ręce mu drżały, gdy badał kieszenie tak długo szukanego brata. Zabrał z nich wszystko, co zawierały. Przypatrywał się pilnie znanym sobie przedmiotom, a gdy otworzył notatkę i zobaczył ukochane pismo, jął całować kartki i wybuchnął gorzkiem szlochaniem. Ja stałem zaraz obok niego i nie zdołałem także powstrzymać łez.
Szoszoni stali nieopodal, a po twarzy dowódzcy przemknęło coś, jakby pogarda dla naszej słabości. Winnetou, nie mogąc znieść tego, wskazał na nas i rzekł:
— Niechaj wódz Szoszonów nie sądzi, że to są baby. Brat zabitego walczył z palowcami, z Komanczami i okazał dłoń mocną, a mój czerwony brat zna tę drugą bladą twarz: to Old Shatterhand.
Lekki pomruk przebiegł szeregi Wężów, ich wódz zaś przystąpił bliżej i podał nam rękę.
— Ten dzień obchodzić będą uroczyście we wszystkich wigwamach Szoszonów. Bracia moi zatrzymają się w naszych chatach, będą jeść u nas mięso, pić fajkę przyjaźni i przypatrywać się zabawom naszych wojowników.
— Biali mężowie będą gośćmi czerwonych braci, ale nie dzisiaj, wrócą jeszcze później. Zostawią zwłoki i mienie zabitego i popędzą natychmiast za mordercami — odrzekłem.
— Tak — potwierdził Bernard. — Zostawię tu Allana i jego służących i nie zaczekam ani minuty. Kto idzie z nami na pościg?
— Oczywiście, że wszyscy! — zapewniłem stroskanego towarzysza.
Winnetou i Sam przystąpili do swoich koni. Wódz Szoszonów wydał swoim kilka cichych rozkazów. Przyprowadzono mu pysznego, po indyańsku okulbaczonego rumaka.
— Kotucho pójdzie ze swoimi braćmi. Własność zmarłej bladej twarzy przechowa się w wigwamie wodza, a kobiety jego będą opłakiwały zabitego.
Oto był owoc krótkich odwiedzin u Indyan Snake; zabraliśmy z sobą dzielną siłę na pościg za mordercami.
Ze stanu ich śladów, zupełnie dobrze widocznych, wynikało, że wyprzedzili nas o dwie godziny drogi, ale konie nasze, jak gdyby rozumiejąc nasz zamiar, zmiatały tak przez równinę, że iskry byłyby krzesały, gdyby pędziły po kamienistym gruncie. Tylko gniady Boba okazywał zmęczenie, ale murzyn ciągle go zachęcał do pośpiechu, dlatego musiał kroku dotrzymać.
— Hoh, hih, hiiih! — ryczał. — Koń musieć biec, gnać, żeby Bob złapać zabójców dobrego massy Allana!
Minęło już pół popołudnia, a morderców należało doścignąć przed wieczorem. Po trzech godzinach szalonej jazdy zsiadłem z konia, aby trop zbadać. Odciski były nadzwyczaj ostre, chociaż ziemia porosła była krótką trawą; nie podniosło się było jeszcze ani jedno źdźbło. Zbóje mogli więc być najwyżej milę przed nami.
Od czasu do czasu przykładałem do oczu lunetę, aby w kierunku tropu przeszukać widnokrąg, wreszcie ujrzałem trzy punkty, zwolna pozornie posuwające się przed nami.
— Tam są na przedzie! — rzekłem.
— Halloo, na nich! — krzyknął Bernard i podpędził konia.
— Powoli! — zawołałem nań.— To nam się na nic nie przyda; otoczyć ich musimy. Mój ogier i koń wodza wytrzymają jeszcze jazdę. Ja pojadę w prawo, Kotucho w lewo. W dwadzieścia minut prześcigniemy ich niepostrzeżenie, a potem wy ruszycie na nich.
— Uff! — potwierdził wódz Szoszonów i jak strzała puścił się w lewą stronę.
Ja udałem się równie prędko w prawo, a w dziesięć minut straciłem towarzyszy z oczu, chociaż oni także naprzód jechali. Mój wierzchowiec nie okazywał znużenia pomimo trudów dni ostatnich; nie miał ani płatka piany na pysku i ani śladu potu na gładkiej skórze, a sadził naprzód tak elastycznie, jak gdyby jego pięknie zbudowane ciało było z kauczuku.
Po piętnastu minutach zboczyłem w lewo i już wkrótce przez lunetę ujrzałem zbrodniarzy z boku za sobą, wodza zaś Wężów choć nieco w tyle poza mną, jednak także przed nimi. Obaj zwróciliśmy się teraz ku mordercom.
Ponieważ jechaliśmy naprzeciwko siebie, przeto wkrótce nas zauważyli. Spojrzeli poza siebie i spostrzegli, że stamtąd także ich ścigano. Pozostał im tylko jeden środek ucieczki, to jest przebić się pomiędzy nami. Rzucili się więc ku Szoszonowi.
— Teraz wytrwaj, mój kary!
Wydawszy ten ostry przeraźliwy okrzyk, który wytresowanego po indyańsku konia podnieca do wytężenia wszystkich sił, podniosłem się w strzemionach, aby koniowi jak najbardziej ulżyć ciężaru i ułatwić oddychanie. Tak pędzi jeździec tylko wtedy, gdy za jego plecami szaleje pożar preryi.
Wtem jeden z morderców, w którym natychmiast poznałem Freda Morgana, zatrzymał konia i przyłożył strzelbę do policzka. W tej samej chwili, kiedy błysnął strzał, runął wódz Szoszonów razem z koniem, jakby rażony piorunem. Sądziłem, że albo on, albo rumak jego został zabity, i wydałem okrzyk jak wściekły, lecz na szczęście pomyliłem się, gdyż w następnej chwili Kotucho zerwał się i rzucił na zbójów. Była to jedna ze sztuczek, których Indyanie latami uczą swoje konie. Jego ogier wytresowany był w ten sposób, że na oznaczone słowo padał błyskawicznie na ziemię, a kula musiała ponad nim przelecieć.
Gdy wódz Szoszonów tomahawkiem już powalił był jednego zbója, wpadłem ja na Freda Morgana. Postanowiłem pochwycić go żywcem i nie zważałem na to, że skierował ku mnie rusznicę, w której miał jeszcze drugi nabój. Koń jego nie stał spokojnie; huknął strzał, a kula przebiła się przez rękaw mojej bluzy.
— Hurra, tu jest Old Shatterhand! — zawołałem.
Świsnęło lasso, koń mój obrócił się i pocwałował wstecz, ja poczułem silne szarpnięcie i oglądnąłem się poza siebie. Pętla przycisnęła Morganowi obie ręce do ciała i pociągnęła go za mną. Równocześnie ujrzałem, że już Sam z dwoma towarzyszami przybiegł na miejsce. Trzeci zbój wystrzelił do Bernarda, lecz w tej samej chwili położyły go trupem kule Sama i wodza Szoszonów.
Zeskoczyłem z konia. Nareszcie mieliśmy w ręku Freda Morgana! Był ogłuszony upadkiem z konia. Zdjąłem z niego moje lasso i związałem go jego własnem. Tymczasem nadciągnęli i inni. Bob pierwszy zsiadł prędko z konia i dobył noża.
— Oh, ah, nigger Bob być tutaj z nożem i zakłuć powoli na śmierć złego zbója, mordercę!
— Stój! — zawołał Sam, chwytając murzyna za rękę. — Ten człowiek mój!
— Czy tamci nie żyją? — zapytałem.
— Obaj! — odrzekł Bernard, któremu krew płynęła z ramienia.
— Jesteście ranni?
— Tylko draśnięty.
— I to nie dobrze, gdyż mamy jeszcze daleką jazdę przed sobą. Musimy dopędzić muły! Co zrobimy z Morganem?
— On mój! — powtórzył zawzięty Sam. — Ja mam o tem rozstrzygać. Oddaję go master Bernardowi i Bobowi, którzy go zawiodą do obozu Szoszonów i przypilnują tam, dopóki my nie powrócimy. Bernard naprzykład ranny i z bratem ma do czynienia; Bob musi być przy nim, a nas czterech wystarczy, jak sądzę, na sześciu ludzi z mułami.
— Plan dobry, a zatem do dzieła!
Morgana przywiązano troskliwie do konia, a Bernard i Bob wzięli go w środek i udali się do obozu Szoszonów. My zostaliśmy jeszcze na miejscu, aby dać koniom odsapnąć i trochę popaść.
— Długo nie możemy tu bawić — zauważyłem. — Musimy jeszcze skorzystać z dnia, aby naprzód podążyć.
— Dokąd jadą moi bracia? — spytał Kotucho.
— Ku wodom Sacramento, pomiędzy górami San John i San Josef — odrzekł Sam.
— W takim razie niechaj moi bracia będą spokojni! Wódz Szoszonów zna każdy krok drogi do tych wód. Mogą paść swoje konie, a potem nocą pojechać.
— A jednak nie powinniśmy byli tak prędko odesłać Morgana, lecz o niejedno wypytać go przedtem — wtrącił Sam.
— Czemu?
— Należało go przesłuchać.
— To później uczynimy, a właściwie to wcale nie jest potrzebne. Wina jego stokroć dowiedziona.
— Ale mogliśmy się od niego dowiedzieć, gdzie się miał spotkać z mułami!
— Pshaw! Czy sądzisz naprawdę, że byłby nam to zdradził?
— Przypuszczam!
— To się grubo mylisz. On nie wyda nam pod nóż syna i zrabowanych skarbów, będąc zwłaszcza przekonanym, iż losu swego nie zmieni.
— Mój brat Szarlih ma słuszność! — potwierdził Winnetou. — Oczy czerwonych i białych myśliwców są dość bystre, by znaleźć ślady mułów.
Wódz Apaczów dobrze mówił, chociaż bylibyśmy oszczędzili czasu, gdybyśmy się byli dowiedzieli o miejscu spotkania Morgana z synem i towarzyszami.
— Kogo moi bracia szukają? — zapytał Szoszon wbrew zwyczajowi czerwonych, którzy nie okazują nigdy ciekawości wobec obcych. Tu jednak znajdował się wobec ludzi, których uważał za równych sobie i mógł odstąpić od tej zasady.
— Towarzyszy morderców, których pojmali wojownicy Szoszonów — odpowiedziałem.
— Ilu ich jest?
— Sześciu.
— Tych potrafi zabić jeden z moich braci. Znajdziemy ich i sprowadzimy do tamtych.
Gdy zmrok zapadał, konie były już tak pokrzepione na siłach, że mogliśmy je nanowo natężyć. Wskoczywszy z nową otuchą na siodła, powierzyliśmy się przewodnictwu wodza, który jechał przed nami przez cały wieczór i całą noc z taką pewnością siebie, że dowiódł nam prawdy słów swoich, co do znajomości każdego kroku tej drogi.
Prerya leżała już od dawna za nami. Teraz przejeżdżaliśmy to przez góry, to znów przez doliny, to po krótkich przestrzeniach lasu i sawanny. Odpocząwszy nad ranem, ruszyliśmy dalej w tym samym kierunku, aż wreszcie ujrzeliśmy przed sobą dolinę Sacramento.
Zjechaliśmy tam wprost ku temu miejscu, z którego w prawo i w lewo wrzynała się w góry boczna dolina, gdzie też znajdował się dom, utworzony przez ziemne ściany, obite deskami. Nad drzwiami widniał napis „Hotel“. Właściciel jego obrał bardzo dobry punkt dla swej siedziby. Dowodziła tego frekwencya, jaką się cieszył, gdyż przed domem stało mnóstwo wozów, koni wierzchowych i jucznych, wnętrze zaś nie mogło widocznie wszystkich pomieścić, skoro poustawiane na dworze stoły i ławki były silnie obsadzone.
— Czy wstąpimy tam, aby się czegoś dowiedzieć? — spytał mnie Sam.
— A masz jeszcze nuggety na ale z Bostonu w Staffordshire? — odrzekłem, śmiejąc się.
— Znajdą się jeszcze!
— To wejdźmy!
— Tylko nie do środka, jeśli jesteś tak łaskawy, gdyż mało co tak lubię, jak garść swobodnego świeżego powietrza.
Podjechaliśmy przed dom, przywiązaliśmy konie i usiedliśmy za ścianą, zbitą z desek, na której uderzał w oczy dumny napis: weranda.
— Co panowie piją? — spytał Ganymed, który się zaraz zjawił.
— Piwo. A ile kosztuje? — odpowiedział Sam.
Aha. Poczciwy westman był dzisiaj przezorniejszy, niż w Yellow-water-ground.
— Porter pół dolara, ale tak samo.
— Prosimy o porter!
Służący przyniósł cztery flaszki, postawił przed nami i oddalił się czemprędzej. Mimo jego pośpiechu chciał Sam rozpocząć go wypytywać, gdy wtem ja, rzuciwszy okiem przez dziurę, służącą jako okno od strony drogi, dałem mu wczas jeszcze znak ręką.
Oto jedną z bocznych dolin zjeżdżało sześciu ludzi, z których dwaj prowadzili cztery muły za cugle, a pierwszym z nich nie był nikt inny, tylko Patrik Morgan. Stanęli przed hotelem, przywiązali swoje zwierzęta i zajęli miejsce przy jednym ze stołów, pod naszem oknem. Jednem słowem zrobili tak, jak tylko mogliśmy sobie życzyć.
Dlaczego jednak muły ich nie były już objuczone? Schowali zapewne przedmioty zrabowane w jakiejś kryjówce i wybrali się na schadzkę z towarzyszami.
Zamówili brandy i zaczęli rozmowę, z której rozumieliśmy każde słowo.
— Czy też spotkamy już waszego ojca i kapitana? — spytał jeden z nich.
— Być może — odrzekł Patrik. — Mogli jechać prędzej od nas, a z Marshallem załatwili się chyba bez trudu. Miał przecież tylko dwu towarzyszy.
— To wysoce nierozważny człowiek, że wioząc z sobą takie skarby, odbywał podróż tylko samotrzeć.
— Tem lepiej dla nas! Był on, jak się zdaje, zawsze nieostrożny, gdyż nie byłby w Yellow-water-ground wyrzucił planu podróży. Ale, do wszystkich dyabłów, co to?
— Co?
— Przypatrzcie się tamtym koniom!
— Troje pysznych zwierząt, ale czwarte, to prawdziwa osobliwość. Któryż rozumny człowiek siada na taką kreaturę!
Sam ścisnął pięści.
— Dam ja wam kreaturę, że naprzykład wyskoczycie ze skóry! — mruknął półgłosem.
— Ten koń to rzeczywiście unikat. Jakkolwiek tak wygląda, to jednak jest to jeden z najsłynniejszych koni na dzikim Zachodzie. Wiecie, czyj jest?
— No?
— Sans-eara.
— Do stu piorunów! On podobno jeździ na takim koźle!
— On więc jest tu rzeczywiście! Pijcie prędko i ruszajmy stąd! Miałem z nim raz małe spotkanie i nie chciałbym, żeby mnie poznał.
— Nie uda ci się jednak tego uniknąć — mruknął Sam.
Owych sześciu wsiadło na koń i odjechali.
— Oto ludzie, których szukamy — wyjaśniłem Szoszonowi. — Moi czerwoni bracia prześcigną ich, a ja z Samem pojadę za nimi. Potem weźmiemy ich między siebie:
— Uff! — odrzekł Kotucho i powstał.
Obaj z Winnetou usiedli na konie. Sam zapłacił za porter, wcale niezły, poczem ruszyliśmy za Patrikiem, trzymając się zawsze tak, żeby nas nie dostrzegł.
Okolica osamotniała niebawem, a gdy dostaliśmy się na obszary, gdzie nie mogły już nas osłonić ani zarośla, ani zakręty, rozpuściliśmy konie i dopędziliśmy tych obwiesiów, zanim się domyślili, że to ich dotyczy. Tuż przed nimi znajdowali się Winnetou i Kotucho.
— Good day, master Meerkroft! — rzekł Sam. — Czy to ciągle jeszcze te konie, które ukradliście Komanczom?
— S’death! — zaklął zagadnięty i porwał strzelbę, lecz zrzucono go z konia, zanim zdołał wypalić.
Obaj wodzowie jechali tylko trochę przed tym zbójem, a lasso Winnetou owinęło mu się dokoła ramion. W jednej chwili rozprószyło się pięciu innych. Sam i Szoszon wystrzelili do nich i chcieli już za nimi popędzić.
— Stójcie, dajcie im pokój! — zawołałem. — Głównego łotra przecież mamy!
Nie usłuchali jednak. Huknęły jeszcze dwa strzały, a piątego zrzucił z konia goniący za nim Kotucho.
— Cóż wy robicie? — złajałem Sama, — Ich ślady zaprowadziłyby nas pewnie na miejsce schadzki, a potem tam, gdzie ukryli swe skarby.
— Morgan będzie nam to musiał powiedzieć!
— Nie zechce!
Pokazało się wkrótce, że miałem słuszność, gdyż pomimo gróźb nie dał odpowiedzi na żadne z naszych pytań. Złoto, z powodu którego tylu ludzi musiało postradać życie, przepadło; deadly dust!
Przywiązaliśmy Patrika, jak przedtem jego ojca, do konia, przejechaliśmy, aby „hotel“ ominąć, przez Sacramento, który tu nie był głęboki, i dostaliśmy się do gór nie zaczepieni przez nikogo.
Także podczas całej dalszej jazdy nie można było z jeńca ani słowa wydobyć. Dopiero gdy znalazłszy się przed obozem, ujrzał wychodzącego naprzeciwko nas jubilera, mruknął przez zęby jakieś przekleństwo. Zabrałem go do namiotu, gdzie znajdowała się reszta pojmanych, a między nimi jego ojciec.
— Mr. Morgan, przedstawiam wam syna, za którym pewnie tęskniliście bardzo — rzekłem do niego.
Stary błysnął ku mnie wściekłemi oczyma, lecz nie wyrzekł ani słowa. Ponieważ zbliżał się wieczór, przeto sąd nad jeńcami należało odłożyć do jutra. Zjedliśmy wieczerzę w namiocie wodza jako jego goście i zapaliliśmy kalumet pokoju. Potem udał się każdy do przeznaczonego dlań namiotu.
Znużony wysiłkami ostatnich dni, spałem nadzwyczajnie twardo, na co zresztą mogłem sobie tu w obozie pozwolić. Na preryi nie było to dopuszczalne. Czy śniłem, czy też była to prawda? Walczyłem z dzikiemi postaciami, które otaczały mnie wrogo, by mi zadać śmierć. Waliłem dokoła siebie jak wściekły, lecz nieprzyjaciele wyrastali tuzinami z ziemi. Pot spływał mi z czoła, poczułem, że nadchodzi dla mnie ostatnia godzina, poraz pierwszy opanowało mię śmiertelne przerażenie. Był to sen i strach zbudził mnie wkońcu, lecz skoro tylko otworzyłem oczy, posłyszałem na dworze okropny zgiełk.
Zerwałem się natychmiast i nie ubrawszy się nawet całkiem, pochwyciłem za broń i wybiegłem. Jeńcy zdołali się uwolnić w jakiś, nawet potem niewytłómaczony, sposób, wymknęli się z namiotu i chcieli liczne na szczęście straże zaskoczyć.
Ze wszystkich namiotów wyskakiwały bronzowe postaci Indyan, jeden z nożem, drugi z tomahawkiem, trzeci ze strzelbą w ręku. Zaraz także nadbiegł Winnetou i jednym rzutem oka objął sytuacyę, rozgrywającą się w świetle ognisk strażniczych.
— Dokoła obozu! — huknął w sam środek zbiegowiska i natychmiast pomknęło blizko ośmdziesiąt postaci pomiędzy namioty.
Z tego wszystkiego wywnioskowałem, że mój udział w walce nie jest koniecznie potrzebny, tembardziej że jeńcy nie mieli broni palnej, a Indyanie przewyższali ich liczbą dziesięćkrotnie, a gdy nadto usłyszałem w tej wrzawie głos Sama, uspokoiłem się zupełnie. I rzeczywiście, w niespełna dziesięć minut zabrzmiał krzyk przedśmiertny ostatniego z zabitych. Zobaczyłem z daleka jego blade oblicze, był to Fred Morgan, którego dosięgnął nóż Sans-eara.
Zwolna wyszedł mały westman z pomiędzy namiotów, a dostrzegłszy mnie, zapytał:
— Charley, czemu nam nie pomogłeś?
— Sądziłem, że sami podołacie.
— Well, tak się też stało. Ale gdybym ja był nie siedział przed namiotem, byliby naprzykład uciekli. Leżałem tuż przy ścianie i usłyszałem szmer wewnątrz. Natychmiast zawiadomiłem straże, by lepiej uważały.
— Czy który umknął?
— Nikt! Policzyłem ich dokładnie. Inaczej jednak przedstawiałem sobie obrachunek z Morganami.
To rzekłszy, usiadł przedemną i zaczął na swojej strzelbie nacinać upragnione od dawna dwa karby.
— No, ci, których kochałem, są już pomszczeni, a teraz niechaj śmierć przyjdzie, choćby dziś, albo jutro!
— Raczej powinniśmy jak prawdziwi chrześcijanie zakończyć tę przykrą sprawę modlitwą: Niechaj Bóg będzie dla nich łaskawym sędzią!
— Well, Charley! Nad ich grobem ustaje moja nienawiść. Niechaj dostąpią przebaczenia!
Poszedł zwolna i wsunął się do namiotu.
Nazajutrz odbyła się smutna uroczystość: pochowano Allana. W braku trumny owinięto go kilkoma bawolemi skórami. Szoszoni zbudowali z kamieni czworobok, w którym złożono zwłoki, poczem wzniesiono nad tem piramidę. Na jej szczycie zatknąłem krzyż z gałęzi, jako zwycięski znak zbawienia. Na prośbę Bernarda przemówiłem krótko a serdecznie nad grobem Allana i pomodliłem się głośno za jego duszę. Wszyscyśmy przejęci byli wzruszeniem z powodu zgonu pełnego nadziei człowieka, a nawet Szoszoni, stojący dokoła w poważnem milczeniu, złożyli ręce, łącząc się z nami w żałobie.
Po pogrzebie nie pozwolili Wężowie Bernardowi oddać się boleści. Cały tydzień jeszcze spędziliśmy tam na łowach, zabawach wojennych i innych rozrywkach. Wreszcie pożegnawszy gościnnych Indyan, powróciliśmy do San Francisco...



ROZDZIAŁ V.
Zbóje kolejowi.

Senat i Izba przedstawicieli Stanów Zjednoczonych postanawiają niniejszem:
1. Kraina, położona w granicach Montany i Wyomingu, w pobliżu źródeł Yellowstone-River nie może być w myśl ustaw Stanów Zjednoczonych ani objęta w posiadanie, ani zamieszkana, ani sprzedana, natomiast ma być odtąd uważaną za park publiczny lub miejsce zabawy dla zdrowia i przyjemności ludu. Ktokolwiekby wbrew tej ustawie tam się osiedlił, lub objął jaką część w posiadanie, będzie uznany za przestępcę i wydalony.
2. Park pozostaje pod wyłączną kontrolą sekretarza spraw wewnętrznych, którego obowiązkiem będzie wydać takie przepisy i rozporządzenia, jakie uzna za odpowiednie dla jego pieczy i zachowania.
Kiedy mi wpadło w ręce ogłoszenie tej ustawy, ucieszyłem się serdecznie wielkodusznością, z jaką kongres Stanów Zjednoczonych tem postanowieniem dał ludowi dar, zbyt cenny na to, żeby zawładnęła nim spekulacya i żądza zysku.
Tysiące ludzi pewnie przeczytało to obwieszczenie, nie przeczuwając nawet, co im przez to dano. Bardzo wielu niewątpliwie śmiało się, że rząd zastrzega park, obejmujący 9600 kilometrów kwadratowych, krainę, położoną w dzikich, niedostępnych, górach skalistych, na miejsce dla rozrywki i wypoczynku obywateli. Przyszłość jednak pokaże i już dowiodła, że ten bezprzykładny czyn jest jednym z najwięcej wdzięczności godnych przedsięwzięć, które miliony błogosławić będą w swoim czasie.
Park ten to kawał przedziwnego kraju, któremu równego darmo szukałbyś na ziemi. Pierwsze, na bajkę wyglądające, wiadomości o nim otrzymał generał Warren w roku 1856. One to skłoniły go do wysłania tam ekspedycyi, której jednak nie udało się osiągnąć celu. Dopiero w dziesięć lat później inni zdołali odchylić nieco zasłony i pokazać światu pełnię nieprzeczuwanych cudów natury. W lecie r. 1871. dotarł tam zwycięsko profesor Heyden, a jego sprawozdania, chociaż rzeczowe i trzeźwe, natchnęły kongres do uchwały, która uchroniła ten kraj niezwykły od skutków pospolitej szacherki.
Po drugiej stronie rozległych preryi zachodnich, daleko jeszcze poza pasmem gór Blackhills, sterczą ku niebu olbrzymie ściany Gór Skalistych. Możnaby niemal powiedzieć, że rządziła tu nie ręka, ale pięść Boża. Gdzie są cyklopi, zdolni wznosić takie bastyony, gdzie tytani, którzyby potrafili spiętrzyć pod chmury takie masy głazów? Gdzie mistrz, który te blanki ukoronował śniegiem? Tutaj zostawił Stwórca pamiątkę swoich cudów, wzbudzającą podziw i porywającą, jedyną na świecie!
A za tymi gigantycznymi murami wre i kipi, kłębi się i dymi jeszcze dziś z czeluści wnętrza ziemskiego, tu z cienkiej powłoki ziemi podnoszą się bańki, syczą rozżarzone opary siarkowe i z łoskotem dział rzucają olbrzymie gejzery gorącą wodę w rozedrgane powietrze. Plutoniczne i wulkaniczne potęgi walczą z kształtami światła. Podziemia co minutę otwierają paszczę, by wypluć z siebie płomienie, a wessać twory górnego świata.
Tu często każdy krok połączony z niebezpieczeństwem dla życia. Noga może się załamać na zwodniczej skorupie, burząca się woda pochwycić znużonego wędrowca, a podżłobiona skała spaść ze spoczywającym na niej człowiekiem w otchłań, pod nią zionącą. Ale te pola śmierci zobaczą kiedyś tysiące pielgrzymów, szukających zdrowia w gorących źródłach i pełnem ozonu powietrzu, tam odkryte zostaną owe przedziwne doły i rozpadliny, w których skąpa samotność nagromadziła skarby w kamieniach i innych wartościach, jakie gdzieindziej płaconoby na wagą złota.
Drobna sprawa pieniężna powołała mnie do Hamburga, gdzie spotkałem znajomego, którego widok ożywił we mnie wszystkie wspomnienia. Człowiek ten pochodził ze St. Louis i niejedną zwierzynę upolował ze mną w bagnach Mississipi. Po kilku słowach powitania, w których zawarły się także pytanie o moje plany na przyszłość, ofiarował mi — jako nadzwyczaj bogaty — wolny przejazd, gdybym mu chciał towarzyszyć do St. Louis. Na to ogarnęła mnie z całą mocą choroba preryowa. Postanowiłem skorzystać z jego uprzejmości, zażądałem telegraficznie z domu broni i innych przyborów, potrzebnych do takiej podróży, i w pięć dni po spotkaniu płynęliśmy Elbą ku morzu.
W Ameryce zagłębiliśmy się na pewien czas w borach dolnego Missouri; potem on musiał wrócić, ja zaś udałem się w górę rzeki do Omaha-City, aby stąd dostać się wielką koleją Pacific dalej na Zachód.
Miałem powody do obrania tej drogi. Poznałem Góry Skaliste od źródeł rzeki Frazer aż do wąwozu Hell Gate i od Parku Północnego na dół aż do pustyni Mapimi, ale obcą mi była jeszcze przestrzeń od wąwozu Hell Gate do Parku Północnego, a więc obszar, obejmujący sześć stopni szerokości geograficznej. A tu właśnie są najbardziej ciekawe partye gór: trzy Tretony, góry Windriver, Wąwóz południowy, a szczególnie źródliska Yellowstone, Rzeki Wężowej i Kolumbii.
Nikt tam nie doszedł jeszcze, oprócz zakradającego się Indyanina, albo umykającego trapera, dlatego coś mnie poprostu ciągnęło, żebym spróbował wedrzeć się w owe niegościnne parowy i keniony, zamieszkane według podań indyańskich przez złe duchy.
Nie było to oczywiście tak łatwą rzeczą, jakby się zdawało może pozornie. Ileżto przygotowań czyni turysta szwajcarski, zanim się wybierze w Alpy! Czem zaś jest jego przedsięwzięcie w stosunku do zamiaru samotnego westmana, puszczającego się z zaufaniem tylko we własne siły i w dobrą strzelbę na niebezpieczeństwa, o których europejski turysta nie ma pojęcia? Te właśnie niebezpieczeństwa nęcą go i czarują. Mięśnie jego z żelaza, a ścięgna ze stali, ciało jego nie cofa się przed żadnymi wysiłkami i trudnościami, a cała czynność duchowa zdobywa dzięki ustawicznemu ćwiczeniu energię i bystrość, które w największej potrzebie pozwalają mu znaleźć środki ocalenia. To też nie pozostaje on na długo w cywilizowanych okręgach, gdzie nie może ćwiczyć, ani praktycznie stosować swoich zdolności. On musi iść na dziką sawannę do kryjących w sobie śmierć przepaści górskich, a im groźniej rzucają się nań niebezpieczeństwa, tem więcej czuje się on w swoim żywiole, tem bardziej rośnie jego odwaga, tem bardziej ufa sobie, tem żywszem staje się jego przekonanie, że nawet w największej samotności rządzi nim ręka, silniejsza od wszelkiej ziemskiej potęgi.
Co do mnie, to byłem przygotowany na takie przedsięwzięcie. Tylko konia nie miałem dobrego, ale ten brak nie wiele mię trapił. Starego wałacha, który mnie nosił aż do Omaha, sprzedałem i wsiadłem do wagonu kolejowego z tą nadzieją, że w razie potrzeby znajdę odpowiedniego wierzchowca.
Na niektórych przestrzeniach tej linii kolejowej odbywał się ruch pociągów wtenczas jeszcze tylko tymczasowo. To też na wielu miejscach widziało się jeszcze robotników, zajętych budową mostów i wiaduktów, bądź to niedokończonych, bądź też już popsutych. Ludzie ci, o ile nie pracowali w pobliżu osad, wyrastających wzdłuż kolei jak grzyby po deszczu, zakładali sobie zazwyczaj obóz, camp. Środki obronne były potrzebne z powodu Indyan, którzy uważali budowę kolei za wdarcie się w ich prawa i usiłowali ją wszelkimi sposobami udaremniać, albo utrudniać.
Ale i inni jeszcze wrogowie przeszkadzali w pracy, wrogowie prawie groźniejsi od czerwonoskórych.
Po preryach włóczy się mnóstwo hołoty, którą tworzą żywioły, wyparte przez cywilizowany Wschód. Są to moralnie i materyalnie zbankrutowane osobniki, które nie spodziewają się od życia już niczego ponad to, co potrafią zdobyć w zbrodniczych wyprawach po Zachodzie. Ludzie ci łączą się w różnych zgubnych celach w zgraje, gorsze od najdzikszych hord indyańskich. Za czasów budowy kolei napadali oni głównie na obozy i małe osady, powstałe wzdłuż linii kolejowej, nic też dziwnego, że te obozy urządzano obronnie, a mieszkańcy nawet podczas pracy byli uzbrojeni.
Z powodu napadów na obozy i małe kolejowe tabory, przyczem zwykle rozbójnicy owi burzyli tor, aby zmusić pociąg do zatrzymania się, nazywano ich railtroublerami, czyli burzycielami szyn. Strony napadane czuwały oczywiście dniem i nocą, wskutek czego wreszcie tylko wtedy mogli rozbójnicy urządzać wyprawy, kiedy kilka gromad połączyło się razem. Zresztą panowało przeciwko nim takie rozgoryczenie, że każdego schwytanego railtroublera czekała prawie zawsze niechybna śmierć. Bandy te mordowały bez względu na różnicę płci i wieku, przeto o łasce dla nich również nie mogło być mowy.
Pewnej niedzieli popołudniu wyjechaliśmy pociągiem z Omahy. Żaden z towarzyszów podróży nie zajął mnie żywiej choćby przelotnie. Dopiero nazajutrz wsiadł w Fremont człowiek, którego powierzchowność zwróciła odrazu moją uwagę. Usiadł wprost przedemną, dlatego miałem sposobność przypatrzyć mu się dokładnie.
Widok jego był właściwie tak śmieszny, że powierzchowny obserwator z trudem tylko powstrzymałby się był od uśmiechu, ja jednak przywykłem do zjawisk tego rodzaju na tyle, że zdołałem zachować powagę. Był to mężczyzna o nizkiej postaci, lecz tak gruby, że byłoby można toczyć go jak beczkę. Miał na sobie kożuch barani, z włosem na zewnątrz zwróconym. Ten włos jednak był tam zapewne dawniej, bo wówczas wełna prawie całkiem zniknęła, a tylko tu i ówdzie widniały na nagiej skórze kępki jej jak oazy na Saharze. Niegdyś może odpowiadało to futro figurze swego właściciela, później jednak tak się skurczyło pod wpływem śniegu i deszczu, gorąca i zimna, że dolny jego brzeg nie dochodził do kolan, nie można go było zapiąć, a rękawy cofnęły się aż po łokcie. Pod tem futrem przylegała do ciała bluza z czerwonej flaneli i spodnie skórzane, ongiś prawdopodobnie czarne, ale teraz mieniące się wszystkiemi barwami tęczy. Nadto zdawało się, że służyły właścicielowi za ścierkę i chustkę do nosa. Poniżej tych przedpotopowych spodni widać było nagie, zmarznięte na sino, kostki, a potem parę zdolnych przetrwać całą wieczność trzewików ze skóry wołowej o podeszwach nabitych tak grubymi gwoździami, że możnaby niemi krokodyla rozdeptać. Na głowie jego sterczał kapelusz z uszkodzonem dnem i również niecałemi kresami. Tę część ciała, która ongiś była kibicią, ale teraz przybrała naprawdę zdumiewające rozmiary, owijał stary szal, niestety już bez barwy, a za nim tkwił prastary rajtarski pistolet i nóż amerykański. Zaraz obok noża wisiał worek z kulami i z tytoniem, małe lusterko, opleciona manierka i cztery patentowane podkowy, które można nasadzać koniowi jak obuwie zapomocą śrub. Obok tego zauważyłem pudełko, którego zawartości na razie nie znałem, później dopiero dowiedziałem się, że mój sąsiad woził w niem wszystkie przybory do golenia, niepotrzebne, jak mi się zdawało, na preryi.
Najdziwaczniejszą jednak była twarz tego człowieka. Ogolona zupełnie gładko świeciła się, jak gdyby dopiero przed chwilą wyszedł od golarza. Pomiędzy nadzwyczaj grubymi i wystającymi policzkami niknął mały perkaty nosek, a piwne i żywe oczka z trudnością z poza nich wyzierały. Ilekroć otwarły się pełne wargi, ukazywały się dwa szeregi tak białych zębów, że skłaniałem się do podejrzenia, czy są prawdziwe. Z lewej dolnej szczęki zwisała ogórkowata narośl, która podnosiła śmieszność tego człowieka, jego samego jednak nie wprawiała widocznie w kłopot.
Siedział przedemną, trzymając między słoniowatemi nogami strzelbę, podobną do flinty mego starego Sama Hawkensa jak dwie krople wody. Przypominał on mi jego wogóle bardziej, aniżeli Sans-eara.
Gdy mię pierwszy raz zobaczył w wagonie, powitał krótkiem „good day, sir“, a potem już nie troszczył się o mnie wcale. Dopiero w godzinę może zapytał uprzejmie, czy zgodzę się na to, żeby on sobie zapalił fajkę. Zastanowiło mię to niemało, gdyż prawdziwy traper lub nastawiacz sideł nie dba o to, czy to, co on chce uczynić, spodoba się komu drugiemu.
— Palcie, ile chcecie, master! — odrzekłem. — Ja dotrzymam towarzystwa. Może przyjmiecie odemnie cygaro?
— Dziękuję, sir! — odpowiedział. — To, co cygarami nazywają, jest dla mnie za wytworne. Ja wolę fajkę.
Krótką i brudną fajkę nosił zwyczajem traperskim na sznurku na szyi. Gdy ją napchał tytoniem, podałem mu zapałkę, on jednak potrząsnął przecząco głową i sięgnąwszy do kieszeni od kożucha, wydobył preryową zapalniczkę, zwaną punks, w której próchno drzewne służy do zapalania.
— Zapałki to także taki wytworny wynalazek, ale na preryi na nic się nie przydadzą — zauważył. — Nie należy się pieścić zbytecznie.
Na tem skończyła się ta krótka rozmowa, a nowej nie miał on widocznie ochoty rozpocząć. Palił jakieś ziele, które wonią swoją przypominało mi liście orzecha włoskiego, a całą jego uwagę zajmowała przytem okolica. Tak dojechaliśmy do stacyi Nordplatte na zbiegu rzek Nord i Sudplatte. Tu wysiadł gruby jegomość na krótki czas, poszedł do przednich wagonów i zajrzał tam do konia, który, zdaje się, należał do niego.
Wsiadłszy napowrót, milczał dalej jak przedtem i dopiero popołudniu, gdyśmy się zatrzymali w Cheyenne u stóp gór Black Hills, odezwał się w te słowa:
— Czy udajecie się stąd może koleją Colorado ku Denver, sir?
Zaprzeczyłem krótko to pytanie.
— Well, to zostaniemy nadal sąsiadami.
— Czy pojedziecie daleko pacyfikiem? — spytałem.
— Hm, tak i nie; jak mi się spodoba. A wy?
— Chciałbym się dostać do Ogden City.
— Aha, żeby zobaczyć miasto Mormonów?
— Właśnie, potem podążyłbym w góry Windriver i w Tretony.
Grubas przypatrzył mi się z niedowierzaniem i rzekł:
— Tam? Tego dokazać może tylko bardzo śmiały westman. Czy macie towarzystwo?
— Nie.
Na to spojrzał on na mnie małemi oczkami prawie rozbawiony.
— Sam? Tam w Tretony? W sam środek między Siouksów i szare niedźwiedzie? Pshaw! Czy słyszeliście kiedy, co to znaczy Siouks, lub szary niedźwiedź?
— Cośkolwiek.
— Aha! Hm! Czy wolno spytać, kim jesteście, sir?
— Jestem writer.
— Writer, pisarz? Więc robicie książki?
— Tak.
Na to roześmiał się już na cały głos. Ubawiło go to ogromnie, jak niegdyś Sans-eara, że pisarz, zdany tylko na siebie, wybiera się w najniebezpieczniejszą część Gór Skalistych.
— Pięknie! — rzekł, śmiejąc się dalej. — Wy chcecie pewnie napisać książkę o trzech Tretonach, czcigodny panie?
— Zamyślam.
— A widzieliście już kiedy jaką książkę z wizerunkiem Indyanina, albo niedźwiedzia?
— Rozumie się — odparłem poważnie.
— I teraz wam się zdaje, że także potraficie coś podobnego napisać?
— Właśnie.
— Macie pewnie także flintę, zawiniętą w derkę!
— Rzeczywiście.
— W takim razie posłuchajcie mojej dobrej rady, sir! Wysiądźcie czemprędzej i wracajcie do domu. Długi z was wprawdzie i mocny chłop, ale ja wątpię, czybyście wiewiórkę potrafili zastrzelić, a cóż dopiero niedźwiedzia. Książki zamroczyły wam głowę. Byłaby ogromna szkoda waszego młodego życia, gdyby was widok dzikiego kota o śmierć przyprawił. Czytaliście Coopera?
— Czytałem.
— Myślałem to sobie! Słyszeliście pewnie także o sławnych myśliwcach preryowych!
— Tak! — odrzekłem znów skromnie.
— O Winnetou, Old Firehandzie, Old Shatterhandzie, o grubym Walkerze i o długim Hilbersie!
— O wszystkich! — potwierdziłem.
Ten grubasek ani nie przypuszczał, że bawił mnie co najmniej taksamo, jak ja jego.
— Takie książki — ciągnął dalej — są niebezpieczne jak zaraza. Czyta się je wprawdzie ładnie, nawet łatwo pisze, ale master, nie weźcie mi tego za złe! Żal mi was! Winnetou, to wódz Apaczów, gotów walczyć z tysiącem dyabłów, Old Firehand ustrzeli każdą muchę w roju, którą sobie upatrzy, Old Shatterhand zaś jeszcze nigdy nie chybił, a jednem uderzeniem zdruzgoce najtęższego czerwonoskórca na miazgę. Gdy któryś z tych zuchów powiada, że udaje się w Tretony, to mogę to uważać za śmiałą sztukę, ale wolno mi też pomyśleć, że tego dokona. Natomiast wy, wyrabiacz książek! Pshaw! Gdzie wasz koń?
— Nie mam konia.
To go już zupełnie rozbroiło, bo roześmiał się na całe gardło.
— Hihihihi! Bez konia chce iść w Tretony! Czy zwaryowaliście, sir?
— Zdaje mi się, że nie. Jeśli teraz nie mam konia, to go sobie kupię lub złowię.
— Gdzie?
— Gdzie będzie dogodnie.
— Sami chcecie tej sztuki dokazać?
— Spróbuję.
— Wcale chwalebny zamiar, sir! Zawinęliście sobie wprawdzie lasso przez plecy, ale muchy niem nie złapiecie, a tem mniej mustanga.
— Czemu?
— No, ja byłbym skłonny uważać was za myśliwego od niedzieli, jak się tam w starym kraju wyrażają.
— Dlaczego?
— To przecież całkiem proste! Wszystko na was takie ładne i czyste. Przypatrzcie się kiedy tęgiemu westmanowi i porównajcie go z sobą! Wasze buty są nowe i wyczyszczone jak szkło, wasze legginy ze skóry łosiowej, a koszula myśliwska, to arcydzieło rąk Indyanki. Wasz kapelusz kosztował przynajmniej ze dwanaście dolarów, a wasz nóż i rewolwery nie zrobiły pewnie jeszcze nikomu nic złego! Czy umiecie strzelać, sir?
— Cokolwiek. Byłem nawet raz królem kurkowym — odrzekłem z miną poważną.
— Królem kurkowym! Hm! Tak, tak! Strzelaliście do drewnianego ptaka i zostaliście królem kurkowym! Sir, proszę was serdecznie, wracajcie jak najrychlej, bo zginiecie!
— Zobaczymy! Gdzie teraz jest Old Shatterhand, o którym wspomnieliście przed chwilą?
— Któż to wie! Kiedy po raz ostatni byłem nad Fox Head, spotkałem słynnego Sans-eara, który z nim dłuższy czas przebywał. Ten mi powiedział, że Old Shatterhand znowu pojechał do Afryki, w te głupie strony, które określono mianem pustyni Sahary. Tam rozbija się pewnie z Indyanami, zwanymi Arabami. Temu człowiekowi dlatego nadano przydomek Shatterhand, że z łatwością powala pięścią nieprzyjaciela, co bardzo często czynił. Przypatrzcie się natomiast swoim rączkom! Takie wątłe i białe, jak ręce lady; zaraz widać, że zarabiacie tylko papierem, a nie znacie innej broni prócz pióra gęsiego. Weźcie sobie moją radę do serca i wracajcie do Europy. Nasz Zachód nie dla gentlemanów waszego pokroju!
Tą przestrogą zakończył rozmowę, a ja nie starałem się jej ponownie nawiązać. Wiadomość o mojej podróży na Saharę, udzielona grubasowi przez Sans-eara, była zgodna z prawdą.
Minęliśmy stacyę Sherman, poczem znów zapadł wieczór. Pierwszą stacyą, którą ujrzeliśmy nazajutrz o świcie, było Rawlins. Za tą miejscowością zaczyna się pusta górska okolica, której jedyną roślinność stanowią krzaki artemizyi. Jest to olbrzymia nieurodzajna kraina bez życia, pozbawiona rzek i strumieni, górska Sahara bez najmniejszej oazy. Tu ziemia, nasycona alkaliami, męczy swą białością znużone oczy, tam znowu nabiera charakteru posępnej, melancholijnej wielkości, wywołanej nagiemi zboczami i strasznemi ścianami skał, poszarpanych przez burze, zlewy i pioruny.
W tej beznadziejnej okolicy leży stacya „Gorzki Potok“, lecz o prawdziwym potoku niema mowy, a wodę muszą sprowadzać z odległości siedmdziesięciu mil. Mimoto rozwinie się tu może kiedyś ożywiony olbrzymi ruch, gdyż tu właśnie znajdują się niewyczerpane pokłady węgla, które zapewnią przyszłość tej pustyni.
Przejechaliśmy dalej stacye Carbon i Green-River, położoną o 846 mil od Omaha. Skończył się smutny krajobraz, roślinność zaczęła się ukazywać, a pasma wzgórz nabrały ożywczego kolorytu. Mijaliśmy właśnie wspaniałą dolinę, kiedy nagle maszyna wydała kilka szybko po sobie następujących przeraźliwych świstów, które są zawsze oznaką grożącego niebezpieczeństwa. Równocześnie prawie zaskrzypiały hamulce, zgrzytnęły koła, pociąg stanął, a my wyskoczyliśmy z wagonów.
Przedstawił nam się widok okropny. Tam napadnięto niedawno na pociąg robotniczy, a cała przestrzeń pokryta była zwęglonemi lub na pół spalonemi resztkami. Railtroublerzy wyrwali szyny, a z tego powodu pociąg się wykoleił i spadł z wysokiego nasypu. Skutki tego nieszczęścia można sobie wyobrazić. Z pociągu zostały tylko części żelazne, bo po ograbieniu każdego wagonu podłożono pod nie ogień. W zgliszczach znaleźliśmy smutne szczątki zabitych bądź to podczas upadku, bądź też potem przez rozbójników. Nikt nie uszedł z życiem.
Szczęściem było dla nas to, że dzięki otwartej okolicy maszynista dostrzegł niebezpieczeństwo zawczasu. Gdyby nie ta okoliczność, byłby i nas spotkał los pociągu robotniczego, gdyż lokomotywa zatrzymała się zaledwie o kilka łokci od miejsca zniszczenia.
Rozdrażnienie podróżnych i personalu kolejowego było takie, że niepodobna oddać tych złorzeczeń i okrzyków, jakie się dały słyszeć dokoła. Grzebano w zgliszczach, lecz nie było już nic do ocalenia. Nie pozostało nam więc nic innego, jak czemprędzej naprawić tor, do czego każdy pociąg amerykański wiezie zawsze potrzebne narzędzia. Kierownik pociągu musiał się ograniczyć na tem, że zawiadomił o wszystkiem następną stacyę. Wszystko inne, a więc i ściganie zbójów należało już do sądu, który niewątpliwie natychmiast się tam utworzył.
Kiedy inni podróżni grzebali niepotrzebnie w zgliszczach, ja uznałem za najlepsze rozejrzeć się za śladami railtroublerów. Teren tworzyła tu otwarta równina, porosła trawą, przerwana tylko niewielu krzakami. Wróciłem napowrót dość znaczną przestrzeń i obszedłem potem miejsce katastrofy półkolem, którego podstawę stanowił tor. Przy takiem badaniu, stosunkowo bardzo ścisłem, nie mogło nic ujść mojej uwagi.
W oddaleniu trzystu może kroków od miejsca katastrofy znalazłem pogiętą trawę, jak gdyby tu siedziała pewna liczba ludzi, a ślady, dostrzegalne jeszcze na trawie, zaprowadziły mię na inne miejsce, gdzie konie były przywiązane. Te ślady, obejrzane dokładnie, pouczyły mię, jakie i ile było koni.
Gdy ruszyłem na dalsze badania, spotkałem się na torze z moim grubym sąsiadem, który, jak teraz zauważyłem, tą samą myślą co ja wiedziony, przeszukał okolicę, położoną po lewej stronie miejsca wypadku. Zobaczywszy mnie, zapytał ze zdziwieniem:
— Co tu robicie, sir!
— To, co każdy westman w podobnem położeniu. Szukam śladów rozbójników.
— Wy! Aha! Dużo znajdziecie! To były sprytne draby i potrafiły zatrzeć ślady za sobą. Ja nie znalazłem nic. Cóż wobec tego odkryje taki greenhorn, jak wy?
— Może ten greenhorn miał lepsze oczy niż wy, master — odpowiedziałem z uśmiechem. — Czemu tu na lewo szukacie śladów? Chcecie uchodzić za starego przebiegacza preryi, a nie widzicie, że teren po prawej stronie nadaje się o wiele lepiej na obozowisko i kryjówkę niż po lewej, gdzie nie widać ani krzaka.
Grubas popatrzył na mnie jakby zaskoczony mojemi słowami, a potem rzekł:
— Hm, to niezłe zapatrywanie! Taki księgopis miewa przecież czasem dobre myśli. Czy wpadło wam co w oko?
— Tak.
— Co?
— Obozowali tam za krzakami dzikiej czereśni, a tam za leszczyną, stały ich konie.
— Ach! Muszę tam pójść, bo wy, nie mając do tego odpowiednich oczu, nie potraficie oznaczyć, ile było koni.
— Było dwadzieścia i sześć.
On znowu rzucił na mnie wzrokiem zdziwionym.
— Dwadzieścia sześć? — powtórzył z niedowierzaniem. — Po czem to poznaliście?
— Pewnie, że nie po chmurach, sir — roześmiałem się. — Z tego ośm koni było okutych, a ośmnaście niekutych. Wśród jeźdźców znajdowało się dwudziestu trzech białych i trzech Indyan. Dowódcą bandy był biały, kulejący na prawą nogę, a koń jego to gniady mustang. Wódz Indyan, który im towarzyszył, jeździ na karym ogierze, a przypuszczam, że to Siouks z plemienia Ogellallajów.
Wyraz twarzy grubasa stał się teraz nieokreślonym. Usta mu się otwarły, a małe oczka patrzały na mnie jak na widmo.
— All devils! — zawołał wkońcu. — Wam się to wszystko chyba przywidziało!
— Przekonajcie się sami! — odparłem sucho.
— Skąd wiecie, ilu było białych lub Indyan, który koń był gniady, a który czarny, który jeździec kuleje i do jakiego szczepu należą Indyanie?
— Proszę was, żebyście sami zobaczyli, a potem pokaże się, kto ma lepsze oczy: ja, greenhon, czy wy, doświadczony westman.
— Well, pięknie! Idę, sir! Żeby też greenhorn mógł zgadnąć, kto byli ci hultaje!
Śmiejąc się, pospieszył na oznaczone miejsce, a ja poszedłem za nim powoli.
Gdy już stanąłem prawie obok niego, tak był zajęty badaniem śladów, że nie zauważył mnie, a dopiero po dziesięciu minutach troskliwego badania zbliżył się do mnie i oświadczył:
— Istotnie, macie słuszność. Było ich dwudziestu sześciu, a ośmnaście koni podkutych. Ale inne wyniki, do których doszliście, to czysta niedorzeczność! Tutaj obozowali i w tym kierunku także odjechali. Więcej nie widać nic!
— To chodźcie, sir, — rzekłem wtedy. — Pokażę wam, jakie niedorzeczności widzą oczy greenhorna.
— Well, jestem ciekawy! — odpowiedział, kiwnąwszy głową żartobliwie.
— Przypatrzcie się tylko lepiej tym śladom końskim. Trzy konie trzymano na boku i nie spętano ich z przodu lecz na krzyż; były to zatem konie indyańskie.
Grubas schylił się, aby dokładnie odmierzyć odstępy śladów. Ziemia, porosła w tem miejscu trawą, była wilgotna, a dla wprawnego oka łatwo było ślady zobaczyć.
— By god, prawdę mówicie! — zawołał zdumiony. — To były szkapy indyańskie.
— A teraz chodźcie dalej, do tej małej kałuży! Tu Indyanie myli sobie twarze i pomalowali je nanowo wojennemi farbami, rozrobionemi niedźwiedzim tłuszczem. Czy widzicie te małe, pierścieniowate wgłębienia w ziemi? Tutaj stały miseczki z barwikami. Z powodu ciepła farby się rozpuściły i kapały. Patrzcie! Tu w trawie jedna czarna, jedna czerwona i dwie niebieskie krople!
— Yes! Rzeczywiście, to prawda!
— A czy czerwona, czarna i niebieska nie są wojennemi barwami Ogellallajów?
Grubas skinął tylko głową, ale w osłupiałej jego twarzy odbijało się to, o czem usta milczały.
— Chodźcie dalej! Gdy oddział tutaj przybył, zatrzymał się obok tej bagnistej kałuży. Dowodzą tego odciski kopyt, które napełniły się wodą. Tylko dwaj pojechali naprzód; prawdopodobnie dowódcy. Oni chcieli badać otoczenie, a reszta musiała skromnie pozostać w tyle. Czy widzicie tu w moczarze ślad koński? Jeden koń był okuty, a drugi nie i ten uderzał ciężej tylnemi nogami, a siedział na nim Indyanin. Natomiast drugim jeżdżcem był biały i koń jego stąpał przodem ciężej niż tyłem. Wiecie zapewne, jak siedzi na koniu biały, a jak Indyanin?
— Sir, ciekaw jestem tylko, skąd wy...
— Dajcie temu narazie pokój! — przerwałem mu. — Uważajcie teraz dobrze! O sześć kroków dalej pokąsały się konie. Po tak długiej jeździe, jaką odbyli ci ludzie, mogły uczynić to tylko ogiery.
— Kto wam powiedział, że się kąsały!
— Po pierwsze: czytam to z położenia śladów kopyt. Koń indyański skoczył tu na tamtego. To chyba przyznacie? Powtóre zaś: przypatrzcie się tym włosom, które w ręce trzymam. Znalazłem je przedtem, badając ślady, zanim się z wami spotkałem. To cztery włosy z gniadej grzywy, wyrwanej przez konia indyańskiego i upuszczone zaraz na ziemię. Ale dalej na przedzie wpadły mi w oko dwa czarne włosy z ogona. Ze śladów widzę dokładnie, że koń indyański ukąsił tamtego w grzywę, ale jeździec odciągnął go zaraz i popędził naprzód, poczem tamten koń sięgnął za indyańskim zębami i wyrwał mu te włosy z ogona. Wisiały mu one jakiś czas z pyska i po kilku krokach dopiero opadły na ziemię. A zatem koń Indyanina jest kary, a białego gniady. Chodźcie dalej! Tutaj biały zsiadł z konia, aby się wydostać na nasyp. Ślad jego został do dziś w miękkim piasku. Widać wyraźnie, że jedną nogą stąpał mocniej, niż drugą. Z tego prosty wniosek; że kuleje. Zresztą byli ci ludzie bardzo nieostrożni. Nie starali się ani trochę zatrzeć swoich śladów. Widocznie czują się bardzo bezpiecznie, a to może być tylko z dwu powodów.
— Z jakich?
— Albo chcieli dziś oddzielić się od pogoni znaczną przestrzenią, a to wątpliwe, ponieważ widać ze śladów, że konie bardzo zdrożone — albo wiedzieli o wielkiej liczbie swoich w pobliżu, do których mogli się cofnąć. To drugie wydaje mi się bardziej prawdopodobnem, gdyż trzej Indyanie nie przyłączaliby się w innych warunkach do przeszło dwudziestu białych. Domyślam się więc, że ku północy szukać należy licznego oddziału Ogellallajów, przy których znajduje się teraz owych dwudziestu trzech zbójów.
Było to istotnie zabawne, z jaką miną grubasek oczyma mierzył mnie od czuba do pięty.
— Człowiecze! — zawołał wkońcu. — Kto wy jesteście właściwie?
— Już wam to powiedziałem.
— Pshaw! Nie jesteście greenhornem, ani księgorobem, chociaż wasze świecące się buty i niedzielny rynsztunek na takie określenie pozwalają. Jesteście tak wylizani i czyści, że moglibyście się zaraz w jakiejś sztuce pokazać na scenie jako westman. Ale wśród stu westmanów znajdzie się zaledwie jeden, któryby umiał tak czytać ślady jak wy. By god, myślałem dotąd, że ja też coś potrafię, tymczasem nawet wam nie dorównywam!
— Ja jednak rzeczywiście jestem księgopisem, ale dawniej już przebiegłem tę preryę z północy na południe i ze wschodu na zachód. Stąd pochodzi, że znam się dość dobrze na śladach.
— I udajecie się istotnie w góry Windriver?
— Oczywiście.
— Ależ, sir, na to trzeba być czemś więcej, niż odnajdywaczem śladów. Tymczasem ja widzę u was i pod innymi względami niemałe braki.
— O ile?
— Kto ma przed sobą tak niebezpieczną drogę, nie leci tak na ślepo, jak wy, lecz postara się przedewszystkiem o konia.
— Ja też to zrobię.
— Gdzie?
— Konia można kupić na każdej stacyi. Może to być nawet stara szkapa. Skoro raz będę na koniu, to wybiorę sobie w jakiej dzikiej trzodzie odpowiedniego mustanga.
— Wy? Ach! Czy jesteście aż takim jeźdźcem, że potrafilibyście opanować mustanga? Pytanie jeszcze, czy tam będą konie?
— Zapominacie, że teraz właśnie pora wędrówki bawołów i mustangów na północ. Jestem pewien, że przed Tretonami natknę się na trzodę.
— Hm, jesteście więc jeźdźcem! A jak tam ze strzelaniem?
— Czy chcecie mnie wyegzaminować? — roześmiałem się.
— Do pewnego stopnia tak — potwierdził bardzo poważnie. — Czynię to w pewnym zamiarze.
— Czy możnaby wiedzieć, w jakim?
— To później usłyszycie. Najpierw musicie strzelać. Przynieście swoją strzelbę!
To małe intermezzo dość mię ubawiło. Mogłem temu westmanowi poprostu powiedzieć, że jestem Old Shatterhand, wolałem jednakże na razie o tem zamilczeć. Poszedłem więc do wagonu, gdzie zostawiłem był strzelby, zawinięte w derę. Inni podróżni zauważyli to i natychmiast otoczyli nas kołem. Amerykanin, a szczególnie mieszkaniec Zachodu, nie zaniedba nigdy sposobności, jeśli może przypatrzyć się strzelaniu.
Gdy odwinąłem koce, zawołał grubas:
— Behold, sztuciec Henryego! Prawdziwy sztuciec Henryego! Na ile strzałów, sir?
— Na dwadzieścia pięć.
— O, to dużo. To straszna broń, jeśli się zblizka strzela. Człowiecze, zazdroszczę wam tej strzelby!
— Ja tę rusznicę jeszcze bardziej wolę.
Z tem i słowy wydobyłem ją z koca.
— Pshaw! Gładka, błyszcząca jak szkło! — wyraził się grubas lekceważąco. — Dla mnie więcej warta stara zardzewiała kentucka rusznica, albo ta moja stara pukawka!
— Może zobaczycie firmę, sir? — spytałem, podając mu strzelbę.
Rzucił okiem na znak i odskoczył zdziwiony.
— Wybaczcie, sir — rzekł — to co innego. Takich strzelb jest już wogóle nie wiele. Słyszałem, że widziano u Old Shatterhanda taką. Ale skąd wy wzięliście to arcydzieło? A może to stampilia naśladowana? Prawdopodobnie tak będzie, gdyż ta strzelba nie wygląda na to, żeby z niej dużo razy strzelano!
— Spróbujemy. Pokażcie, do czego mam strzelić, sir!
— Nabijcie najpierw nanowo!
— To niepotrzebne. Naboje suche.
— Well, to zastrzelcie mi najpierw śrutem tego ptaka tam na krzaku!
— To za daleko! — zauważył jeden z obecnych dokoła.
— Zobaczymy! — odpowiedziałem ja.
Zacząłem powoli nakładać na nos binokle, na co grubas wybuchnął śmiechem.
— Hahaha! Okulary! Ten księgorób przybywa na sawannę polować z cwikierem na nosie! Hahaha!
Drudzy śmiali się także, ja zaś rzekłem poważnie:
— Z czego się śmiejecie, panowie? Jeśli się trzydzieści lat przesiedzi nad książką, to oczy na tem cierpią, lepiej więc strzelić dobrze w okularach, aniżeli źle bez nich.
— To słuszne, sir — śmiał się grubas. — Chciałbym was jednak widzieć, gdyby was niespodzianie opadli czerwonoskórcy! Zanim wyczyścilibyście binokle i włożyli na nos, oskalpowanoby was dziesięć razy. Widzicie, nawet ptaka nie możecie teraz zastrzelić, bo już odleciał!
— To poszukajmy innego celu! — powiedziałem z zimną krwią jak przedtem.
Ów ptak siedział na krzaku w odległości może dwustu kroków, byłby to więc strzał zwyczajny. Ja jednak posłyszałem wysoko nad nami ćwierkanie skowronka i spojrzałem ku górze.
— Czy widzicie tam skowronka, panowie? — zapytałem. — Ja go stamtąd ściągnę.
— To niemożebne! — zawołał grubas. — Dajcie temu pokój, bo wystrzelicie tylko dziurę w powietrzu. Zresztą tego nie dokazałby nawet stary Sans-ear, ani Old Firehand!
— Przekonamy się może o czemś przeciwnem!
Podniosłem rusznicę i wypaliłem.
— Niema go! — rzekł grubas. — Przestraszony strzałem poleciał!
— Zaraz zobaczycie, na co się przydadzą okulary — oświadczyłem, odkładając strzelbę. — Idźcie tam na nasyp. Skowronek spadł z ośmdziesiąt kroków stąd.
Wskazałem ręką miejsce, a wszyscy rzucili się w tym kierunku. Za chwilę przynieśli ptaka, przestrzelonego przez sam środek. Grubas przypatrywał się to jemu, to mnie, poczem zawołał:
— Trafiony, naprawdę trafiony i to nie śrutem, lecz kulą!
— Wy chcielibyście śrutem strzelać na taką wysokość, sir? — zapytałem. — Prawdziwy myśliwiec preryowy wstydziłby się zresztą strzelać śrutem. To zostawia się dzieciom i polującym na ścierwo.
— Ależ, sir, to strzał, jakiego jeszcze nie widziałem! — dziwił się grubas. — Może to był przypadek?
— Dajcie mi inny cel!
— Już wierzę, sir, wierzę! Uwzięliście się widocznie na to, żeby zagrać wobec mnie małą komedyę! Nic nie szkodzi. Chodźcieno trochę na bok!
Odciągnął mnie od innych podróżnych na to miejsce, gdzie ślady końskie były najwyraźniejsze. Tam wydobył z kieszeni papier i przyłożył go do śladu.
— Well, tak jest — rzekł w zamyśleniu. — Sir, czy jesteście panem swojego czasu, czy udajecie się prosto w Tretony, czy też moglibyście odbyć przedtem małą wycieczkę?
— Mogę czynić, co mi się podoba.
— Well, w takim razie coś wam powiem. Czy słyszeliście już kiedy o grubym Fredzie Walkerze?
— Tak. Podobno dzielny westman, jeden z najlepszych odnajdywaczy ścieżek w górach i włada kilkoma indyańskiemi narzeczami.
— To ja nim jestem, sir!
— Przypuszczałem to. Oto moja ręka! Cieszę się z całego serca, że was spotkałem, sir.
— Rzeczywiście? No, to może trochę lepiej się poznamy. Mam z niejakim Hallerem pomówić kilka poważnych słów. W ostatnich czasach był on dowódcą bushheaderów i koniokradów, nie licząc tego, czem już przedtem obciążył swoje sumienie. Ten papier jest dokładnem odbiciem tylnych kopyt jego konia i zgadza się zupełnie z tym śladem. Ponieważ ten Haller kuleje na prawą nogę, przeto jestem pewien, że dowódca tych rozbójników kolejowych i on to jedna i tasama osoba.
— Haller? — spytałem. — Jak mu na imię?
— Sam, Samuel, ale on przybiera różne imiona.
— Samuel Haller? Ach, słyszałem o nim. Czy nie był on buchalterem księcia naftowego Rallowa? O nim opowiadają, że umknął, zabrawszy swojemu panu wielką sumę!
— Tak, to on. Nakłonił kasyera, żeby zabrał kasę i poszedł z nim razem, a potem go zastrzelił. Ścigany przez policyę zabił dwu konstablów, którzy go chcieli pochwycić. Pojmano go w Nowym Orleanie w chwili, kiedy wsiadał na okręt, lecz udało mu się uciec przez zamordowanie stróża więziennego. Potem przeniósł się na Zachód, gdyż nie pozostawało mu nic innego, skoro mu zdobycz odebrano. Od tego czasu dodawał zbrodnię do zbrodni i czas już, żeby się to skończyło.
— Wy chcecie na to wpłynąć?
— Musi być moim, żywy albo martwy.
— Macie więc z nim osobiste rachunki?
Westman patrzył przez chwilę w dół, a potem odrzekł:
— Niezbyt chętnie o tem mówię, sir. Może wam jeszcze o tem powiem, gdy bliżej się poznamy, co niewątpliwie wkrótce nastąpi. To dziwny przypadek, że znajdowałem się właśnie w tym pociągu, mimoto byłbym jeszcze długo szukał śladów Hallera, gdybyście wy nie byli zwrócili mojej uwagi. Nie byłbym tego odgadł, że dowódca wyłamywaczy szyn kuleje i że jeździ na gniadym koniu, a to właśnie ma dla mnie największe znaczenie. Tutaj opuszczę pociąg i pójdę śladem Hallera. Może mi będziecie towarzyszyć, sir?
— Ja, greenhorn? — zastrzegłem się z uśmiechem.
— Pshaw! Nie powinniście mi wziąć za złe tego słowa, bo wasz wygląd świadczy, że wasze miejsce w salonie, a nie na sawannie. Nigdy w życiu jeszcze nie widziałem człowieka, który z cwikierem na nosie staje na środku sawanny i strzela do odlatującego ptaka. To była z mojej strony pomyłka, za którą bardzo przepraszam. A zatem wysiadacie razem ze mną, sir?
— Hm! Może byłoby lepiej przyłączyć się do ludzi, którzy wkrótce przybędą tu z następnych stacyi, aby ścigać rozbójników?
— Nie mówcie mi o takiej pogoni. Jeden westman więcej tu znaczy, aniżeli cała kopa takiej zbieraniny. Muszę co prawda przyznać, że na to trzeba odwagi, żeby ścigać takich ludzi, bo wtedy życie ludzkie wisi niemal na włosku. Sądzę jednak, że jesteście człowiekiem, który szuka przygód, a tym razem znajdziecie tak zajmującą, jak tylko być może.
— To słuszne — zauważyłem. — Ale ja nigdy nie lubiłem mieszać się do cudzych spraw. Ten Samuel Haller nic mnie nie obchodzi, a nadto nie wiem, czy ja będę odpowiednim dla was towarzyszem.
Fred Walker łypnął szelmowsko małemi oczkami i rzekł:
— Myślicie chyba odwrotnie: to jest czy ja dla was będę odpowiedni. O to się już nie troszczcie! Gruby Walker nie zawiera koleżeństwa z pierwszym lepszym westmanem. Najchętniej pozostaję sam z sobą, a gdy się do kogo przyłączam, to muszę do tego człowieka mieć zaufanie, a on musi być niezwykły. Zrozumiano?
— Ja hołduję pod tym względem takim samym zapatrywaniom, gdyż rzeczywiście w wyborze towarzyszy nigdy nie można być zbyt ostrożnym. Nieraz znajdzie człowiek miłego na pozór towarzysza, kładzie się spać, a nazajutrz jest już trupem, a towarzysz odjeżdża sobie zdrowo ze swoim łupem.
— Zounds! Czy uważacie mnie za takiego hultaja, sir?
— Nie, po was widać, że jesteście uczciwi. Co więcej, należycie do policyi, a wiadomo, że ta nie znosi pośród siebie hultajów.
Mój gruby westman zląkł się i pobladł.
— Sir! — zawołał. — Co wam na myśl przychodzi?
— Cicho, master Walker! Wasz wygląd nie jest wprawdzie bardzo policyjny, ale dlatego właśnie jesteście może dobrym detektywem. Wy uważaliście mnie za nowicyusza, a ja was przejrzałem. Bądźcie na przyszłość ostrożniejsi! Skoro w tych szerokościach geograficznych zaczną sobie opowiadać, że gruby Walker dlatego tylko włóczy się po preryi, żeby unieszkodliwić kilku zaginionych gentlemanów, to niebawem strzelicie po raz ostatni.
— Mylicie się, sir! — starał się mnie zapewnić.
— Cicho! Mnie się wasza sprawa podoba. Przyłączyłbym się natychmiast, aby spłatać jakiego figla tym railtroublerom; niebezpieczeństwo nie mogłoby mnie odstraszyć, gdyż ono i tak czyha na nas, jak daleko sięga prerya. Ale powstrzymuje mnie to, że ukrywaliście się z tem właśnie przedemną. Jeśli ja z kimś wybieram się w drogę, muszę wiedzieć, z kim mam do czynienia.
Fred Walker spojrzał w zamyśleniu na ziemię, poczem podniósł głowę i powiedział:
— Dobrze, sir, stanie się zadość waszemu życzeniu. Choć jesteście tak wystrojeni, mimoto jest u was coś, co u starego westmana budzi zaufanie. W wagonie wam się przypatrywałem i powiadam szczerze, że polubiłem was. Jestem zwykle samotny i nietowarzyski, chciałbym mieć was trochę przy sobie, dlatego będę otwarty. Istotnie jestem urzędnikiem oddziału prywatnych detektywów dra Suntera. Mojem zadaniem jest śledzić zbiegłe osobniki na Zachodzie; przykre to życie, ale mimo to poświęcam na to wszystkie moje siły. Dlaczego to czynię, opowiem później, gdy będziemy mieli czas na to. To smutna historya. A teraz pytam, sir, czy się do mnie przyłączycie?
— Tu moja ręka. Bądźmy wiernymi towarzyszami i dzielmy odtąd wspólnie wszelkie niewczasy i niebezpieczeństwa, master Walker!
Grubas rękę do mnie wyciągnął z radością w twarzy i rzekł:
— I ja daję słowo, sir, dziękując za zgodę. Spodziewam się, że się z sobą zżyjemy. Zamiast „master Walker“, mówcie mi krótko i węzłowato: Fred, a ja już będę wiedział, do kogo to się odnosi. Czy wolno teraz spytać, jak wy się nazywacie?
Powiedziałem mu moje imię i nazwisko i dodałem:
— Wołajcie mnie poprostu Charles; to wystarczy. Ale patrzcie, tor już naprawiony. Niebawem powsiadają ludzie do pociągu i pojadą dalej.
— Wobec tego zabiorę mego Viktorego; nie przestraszcie się go przypadkiem. On nie ma właściwie wyglądu, ale nosił mnie przez dwanaście lat i nie zamieniałbym go na najlepszego wyścigowca w świecie. Czy macie co w wagonie?
— Nie. Czy powiemy tym ludziom, co zamierzamy zrobić?
— Nie. Im mniej o nas będą wiedzieli, tem pewniejsi będziemy.
Przystąpił do wozu, w którym koń jego się znajdował i kazał otworzyć. Teren nie nadawał się bynajmniej do wyładowania konia, nadto nie było przyrządu do tego, ale rzecz odbyła się inaczej, niż myślałem.
— Viktory, come on!
Na ten okrzyk wystawiło stare zwierzę najpierw głowę, aby się terenowi przypatrzyć, położyło z namysłem w tył długie uszy i wypadło jednym szalonym skokiem na nasyp. Wszyscy, którzy to widzieli, przyklasnęli. Koń, jakby to zrozumiał, machnął ogonem i zarżał głośno.
Z wyglądu nie zasługiwał ten koń żadną miarą na imię Viktory, zwycięzca. Chudy ten, o cienkich nogach, przynajmniej dwudziestoletni kasztan, grzywy już całkiem nie miał, a z ogona zwisało tylko kilka kosmyków, uszy zaś przewyższały znacznie królicze łyżki. Mimoto odrazu oceniłem wysoko to zwierzę, zwłaszcza widząc jak kopało i kąsało, gdy kto sięgnął ręką do niego. Koń był osiodłany i miał uzdę. Fred dosiadł go i zjechał z nasypu, nie rzekłszy do nikogo ani słowa. Nikt się też o nas nie troszczył. Byliśmy dla nich obcy, z obojętnością więc przyjęli to, żeśmy opuścili pociąg.
Na dole zatrzymał się Walker.
— Widzicie, Charles, jakby to było dobrze, gdybyście także mieli konia — powiedział.
— Wkrótce się o to postaram — odrzekłem. — Na waszym Viktorym, łatwo go schwytam.
— Wy? No, to ja musiałbym się tem zająć, bo daję słowo, że nie ujechalibyście jednego kroku na nim. On prócz mnie nikogo na sobie nie ścierpi.
— Toby się pokazało!
— Ależ zapewniam, że tak jest. Moglibyśmy się czasem zmieniać na koniu, aby was chód nie męczył, ale zrzuci was pewnie i dlatego skazani jesteście na podróż piechotą, dopóki nie spotkamy trzody mustangów. To wysoce przykra rzecz, gdyż wobec tego powoli tylko będziemy się poruszać i stracimy dużo czasu. Ale patrzcie, ludzie wsiadają i pociąg ruszy dalej.
Tak też było. Maszyna buchnęła parą, koła zaczęły się obracać i pociąg potoczył się dalej na Zachód. W kilka chwil zniknął nam z oczu.
— Powieście swoją ciężką rusznicę na mojem siodle! — rzekł Walker.
Ja zaś odpowiedziałem:
— Dziękuję uprzejmie! Sądzę, że dobry strzelec nie powinien ani na chwilę rozstawać się ze swoją strzelbą. A zatem nie zatrzymujmy się dłużej!
— Muszę oczywiście ze względu na was jechać powoli.
— Możecie puścić Viktorego dobrym krokiem. Ja chodzę nieźle, więc w tyle nie zostanę.
— Well, to ruszamy!
Zarzuciwszy na siebie derkę, przewiesiłem sztuciec przez ramię, a rusznicę przez plecy i rozpocząłem u boku Freda Walkera pogoń za zbójami.
Trop ich prowadził prawie prosto na północ, a był tak wyraźny, że nie potrzebowaliśmy zadawać sobie najmniejszego trudu z jego odszukaniem. Około południa dopiero przerwaliśmy pochód, by Viktoremu dać spocząć. Sami skorzystaliśmy z tego postoju, by się cokolwiek posilić. Zjedliśmy więc z tego, cośmy mieli z sobą, gdyż nie przyszło nam na myśl zaopatrzyć się w zapasy z pociągu. Dopóki bowiem myśliwiec preryowy rozporządza rusznicą i amunicyą, dopóty nie dozna głodu. Pod tym względem ja nie żywiłem żadnej obawy, gdyż miałem w worku naboi podostatkiem.
Kraina, w której znajdowaliśmy się teraz, była pagórkowata i dobrze zalesiona. Ślad ciągnął się w górę, wzdłuż rzeczki, której brzegi były częścią piaszczyste, częścią zaś porosłe bujną trawą, dzięki czemu wszędzie widoczne były wyraźne odciski kopyt, uczynione przez konie ściganych przez nas rozbójników. Popołudniu zastrzeliłem dość tłustego szopa, którego mięso miało nam posłużyć na wieczerzę, a kiedy się ściemniło, stanęliśmy obozem w małym i lesistym parowie skalnym, gdzie bez obawy, żeby nas nie odkryto, mogliśmy rozniecić ogień i upiec mięsa. W tem miejscu czuliśmy się tak bezpiecznie, że nawet straży nie odbywaliśmy, lecz położyliśmy się obydwaj spać, skoro tylko Fred zaopatrzył na noc swego konia.
Nazajutrz wyruszyliśmy znów bardzo wcześnie i już popołudniu dotarliśmy do tego miejsca, w którem rozbójnicy obozowali poprzedniej nocy. Ślady wskazywały na to, że rozniecili byli kilka ognisk, kpiąc sobie widocznie z wszelkiego pościgu. Jadąc dalej wzdłuż tej samej rzeczki, minęliśmy pod wieczór równinę i zwróciliśmy się ku kątowi, utworzonemu przez bór na łące. Mieliśmy ściganych prawie o dzień drogi przed sobą, i czuliśmy się tem bezpieczniej, że w naszej wędrówce nie znaleźliśmy ani śladu człowieka. Dostawszy się do owego kąta, chcieliśmy go właśnie objechać, kiedy nagle odskoczyliśmy obydwaj. Przed nami zatrzymał się Indyanin, który w tej samej chwili zamierzał także obok kąta skręcić z drugiej strony. Siedział na karym wierzchowcu i prowadził obok siebie konia, okulbaczonego jukami.
Skoro tylko nas spostrzegł, zsunął się błyskawicznie z konia, stanął za nim jakby za zasłoną i wymierzył na nas rusznicę. Ruchy te wykonał tak szybko, że ja zobaczyłem zaledwie jego postać i to niedokładnie.
Fred również zeskoczył z konia z tą samą zręcznością i zajął za nim stanowisko obronne, ja zaś rzuciłem się w możliwie wielkim skoku do lasu i skryłem się za grubym bukiem. Zaledwie jednak tam się dostałem, błysnęło z rusznicy Indyanina i kula uderzyła w pień tego drzewa. O dziesiątą część sekundy pierwej byłaby mnie przeszyła. Czerwonoskóry poznał widocznie odrazu, że byłem dlań bardziej niebezpieczny niż Fred, ponieważ osłonięty drzewami mogłem obejść i strzelić do niego z tyłu.
Już podczas skoku podniosłem był do połowy rusznicę, teraz jednak, gdy kula uderzyła o drzewo, opuściłem ją znowu. Czemu?
Doświadczony westman wie o tem, że każda strzelba ma swój odrębny głos. Trudno jest bardzo rozróżnić huk dwu rusznic pod tym względem, ale życie na Zachodzie zaostrza zmysły do najwyższego stopnia, a kto częściej słyszał huk jednej strzelby, ten pozna ją pośród setek innych. Stąd pochodzi, że myśliwcy, którzy spotykali się dawniej, a potem się przez długi czas nie widywali, z daleka już rozpoznają się nawzajem po głosie strzelb.
Tak było w tej chwili ze mną. Strzelby, z której ten dziki wystrzelił, byłbym nie zapomniał przez całe życie. Od długiego już czasu nie obijał się o uszy moje jej ostry, poważny ton, mimo to odrazu ją poznałem. To była strzelba słynnego wodza Apaczów, Winnetou, mego przyjaciela i nauczyciela, który w lasach i preryach dzikiego Zachodu, śmiało rzec mogę, pierwszymi krokami moimi kierował. Nasunęło mi się oczywiście pytanie, czy on sam jeszcze dotąd ją nosił, czy też może przeszła już w inne ręce?
— Toselkhita, shi shteke — nie strzelaj, jestem twoim przyjacielem! — zawołałem z poza drzewa w narzeczu Apaczów.
— To tistsa tá ti. Ni peniyil — nie wiem, kto jesteś. Wyjdź! — odpowiedział.
— Ni Winnetou, natan shis inté — jesteś Winnetou, wódz Apaczów? — spytałem dla pewności.
— Ha-au — jestem nim! — odrzekł.
Na te słowa wyskoczyłem z za drzewa ku niemu.
— Szarlih! — odezwał się on pierwszy radośnie. Otworzył ramiona i padliśmy sobie w objęcia.
— Szarlih, shi stheke, shi nta-ye — Karolu, mój przyjacielu, mój bracie! — powtarzał płacząc niemal ze wzruszenia, — Shi intá, ni intá, shi itchi, ni itchi — moje oko twojem okiem, moje serce twojem sercem!
Ja także byłem tak przejęty tem zupełnie niespodzianem spotkaniem, że łzy mi się w oczach zakręciły. Winnetou przypatrywał mi się co chwila pełnym miłości wzrokiem, przyciskał mnie do piersi, aż wreszcie przypomniał sobie, że nie byliśmy sami.
— Ti ti ute — kto jest ten człowiek? — zapytał, wskazując na Walkera.
— Aguan ute shó, shi shteke ni shteke — to dobry człowiek, mój przyjaciel i twój przyjaciel — odpowiedziałem.
— Ti tenlyé aguan — jak się nazywa?
— The thick Walker — podałem nazwisko towarzysza w angielskiem brzmieniu.
Na to wyciągnął Apacz rękę do Freda i tak go pozdrowił:
— Przyjaciel mojego brata jest zarazem moim przyjacielem! Omal nie postrzelaliśmy się, ale na szczęście Szarlih poznał głos mojej strzelby, jak ja jego. Co moi biali bracia tu robią?
— Ścigamy wrogów, których trop widzisz tu w trawie — odrzekłem ja.
— Spostrzegłem go dopiero przed chwilą. Przybywam nad tę wodę od wschodu. Jaką barwę mają ludzie, których chcecie schwycić?
— To biali i kilku Ogellallajów.
Podczas tych słów brwi jego się ściągnęły. Położył dłoń na lśniącym tomahawku, zatkniętym za pasem i oświadczył:
— Synowie Ogellallajów są jak ropuchy, kiedy wyjdą z nor swoich. Ja ich rozdepczę! Czy mogę pójść z moim bratem, aby zobaczyć Ogellallajów?
Nic nie mogło być dla mnie milszem od tego pytania. Mieć Winnetou sprzymierzeńcem znaczyło to samo, co rozporządzać dwudziestu westmanami. Nie wątpiłem wprawdzie, że byłby nie opuścił mnie po tak długiej rozłące, ale okoliczność, że sam ofiarował swoje towarzystwo, dowodziła, że mu się nasza przygoda podobała.
— Wielki wódz Apaczów — odpowiedziałem mu na to — przybywa do nas, jak promień słońca w zimny poranek. Niechaj jego tomahawk będzie naszym!
— Moja ręka jest waszą ręką, a moje życie waszem życiem. Howgh!
Na Fredzie Walkerze wywarł Apacz potężne wrażenie. Nic dziwnego. Tosamo byłoby się z każdym stało, gdyż Winnetou był naprawdę wspaniałym okazem Indyanina, a widok jego musiał zachwycić każdego westmana.
Niezbyt wysoki i tęgo zbudowany, lecz o zgrabnych, a przytem żylastych kształtach, gibkością ruchów zadziwiał najsilniejszych i najdoświadczeńszych traperów. Był teraz taksamo ubrany jak ongiś, kiedyśmy się spotkali nad Rio Pecos, a potem rozstali u Wężów. Takim, jak stał teraz przed nami, widywałem go zawsze, zgrabnym, czystym zewnętrznie, a rycerskim i pańskim we wrażeniu, jakie wywierał: w każdym calu mąż i bohater.
Grubego Freda zaskoczyło przedewszystkiem to, że na tym Indyaninie wszystko lśniło i połyskiwało, że nie było na nim ani śladu plamy. Spojrzenia jego małych oczek biegały między mną a Winnetou, z czego odrazu odgadłem, że porównywał nas z sobą.
— Niechaj moi bracia usiądą i wypalą ze mną fajkę pokoju! — rzekł Apacz.
Następnie usiadł tam, gdzie stał, i wydobył z za pasa trochę tytoniu, zmieszanego z liśćmi dzikich konopi, poczem napełnił nim ozdobiony piórami kalumet. My zajęliśmy miejsca obok niego. Uroczystość zapalenia fajki pokoju była nieodzowna, gdyż zatwierdzała niejako zawarte przymierze. Bez tego nie powiedziałby z pewnością Winnetou ani słowa o naszym planie.
Zapaliwszy, wypuścił dym prosto ku niebu, a potem równie prosto ku ziemi. Następnie skłonił się kolejno w cztery strony świata, a pociągnąwszy z fajki cztery razy, wydmuchnął dym w tych kierunkach. Wreszcie usiadł napowrót i podał fajkę mnie, mówiąc:
— Wielki Duch słyszy moją przysięgę: moi bracia są jako ja, ja zaś jako oni. Jesteśmy przyjaciółmi!
Wziąłem kalumet z jego ręki, wstałem, powtórzyłem dokładnie cały obrzęd i oświadczyłem nawzajem:
— Wielki Manitou, którego czcimy, rządzi ziemią i gwiazdami. On jest moim ojcem i twoim, jesteśmy braćmi i dopomożemy sobie w każdem niebezpieczeństwie. Fajka pokoju odnowiła nasze przymierze!
Teraz podałem fajkę Walkerowi, który zrobiwszy to samo co i my, ślubował:
— Widzę wielkiego Winnetou, najwspanialszego wodza Mescalerów, Mimbrenjów i Apaczów, piję dym z jego fajki i jestem jego bratem. Jego przyjaciele są moimi przyjaciółmi, a jego wrogowie moimi wrogami. Ten sojusz niechaj nigdy nie będzie złamany!
Po tych słowach usiadł i oddał fajkę Apaczowi, który palił ją dalej. Po spełnieniu tego zwyczaju mogliśmy przystąpić do omówienia dalszego planu pościgu.
— Niech mi brat Szarlih opowie, co przeżył od czasu rozstania się ze mną! — poprosił Winnetou.
Z tem załatwiłem się jak najzwięźlej i nawzajem jego zapytałem:
— Może brat Winnetou powie mi, co przeżył, od kiedy go nie widziałem i skąd tak daleko od wigwamu ojców przybywa w ostępy Siouksów?
Apacz pociągnął sporo dymu, jakby się namyślał i odpowiedział:
— Deszcze strącają wodę z chmur, a słońce wznosi ją znowu. Tak jest i z życiem człowieka. Dni nadchodzą i nikną. Poco zresztą będzie Winnetou długo opowiadał o słońcach, które minęły? Obraził mnie wódz Siouksów Dakoty. Ja poszedłem za nim i skalp mu zabrałem. Jego ludzie ścigali mnie, lecz ja zniszczyłem moje ślady, wróciłem do ich wigwamów i zabrałem znaki zwycięstwa, którymi objuczyłem konia wodza. Oto tam stoi ten koń!
W tych niewielu skromnych słowach przedstawił ten człowiek czyn bohaterski, do czego inny potrzebowałby całych godzin. Od brzegów Rio Grande na południu aż do Milk River na północy szukał wroga miesiącami po borach i preryach, zwyciężył go ostatecznie w otwartej walce, puścił się śmiało w sam środek obozu nieprzyjaciół i zabrał im najcenniejsze trofea. Tegoby nikt inny nie dokazał, a jak on skromnie o tem opowiadał!
— Moi bracia — mówił dalej — ścigają Ogellallajów i białych, zwanych railtroublers. Do tego potrzeba dobrych koni. Czy mój przyjaciel Szarlih pojedzie na koniu Siouksa Dakoty? Ten koń przeszedł doskonałą indyańską tresurę, a mój brat rozumie się na tem lepiej niż każda inna twarz blada.
Winnetou darował mi był już dawniej wspaniałego mustanga, teraz więc nie chciałem przyjąć daru i odrzekłem:
— Mój brat pozwoli, że sobie konia złowię. Koń Dakoty musi nieść zdobycz.
Ale zacny Apacz potrząsnął głową i odparł:
— Czemu mój brat zapomina, że do niego należy wszystko, co jest moje? Dlaczego chce tracić czas na schwytanie konia? Wszak to polowanie może nas zdradzić przed Ogellallajami? Mój brat, znając Winnetou, wie dobrze, że nie będę zdobyczy woził z sobą idąc śladem Siouksów. Winnetou ją zakopie, a koń będzie wolny. Howgh!
Na to już nie mogłem poradzić i musiałem dar przyjąć. Zresztą od dłuższego już czasu przypatrywałem się temu koniowi z podziwem. Był to ciemny szpak, zwięzły, lekko a silnie zbudowany i tak pożyłkowany, że przyjemnie było nań spojrzeć. Pełna grzywa zwisała mu poniżej szyi, a ogon prawie ziemi dotykał. Wnętrze nozdrzy było zabarwione czerwono, co Indyanie wysoko cenią, a duże oczy, pełne ognia, a zarazem odwagi, pozwalały przypuszczać, że dobry jeździec będzie mógł zaufać temu koniowi.
— Ale siodła niema! — zauważył Fred. — Nie pojedziecie chyba na jucznem, Charles!
— To najmniejsze — odrzekłem. — Nie widzieliście, jak Indyanin przystosowuje siodło juczne do jazdy, ani, jak zręczny myśliwiec robi sobie znośne siodło z dymiącej jeszcze skóry zabitej zwierzyny? Jutro już będę miał siodło, którego mi pozazdrościcie!
Apacz skinął twierdząco głową i rzekł:
— Winnetou odkrył niedaleko stąd nad wodą świeży ślad wielkiego wilka. Nim słońce zajdzie, dostaniemy jego skórę i żebra, z czego sporządzimy dobre siodło. Czy moi bracia mają mięso do jedzenia?
— Mamy.
— W takim razie ruszajmy, żeby wilka zabrać i wyszukać miejsce na obóz, gdziebym mógł zdobycz zakopać. Gdy słońce wejdzie, pójdziemy śladem railtroublerów. Oni zniszczyli wozy konia ognistego, ograbili białych braci, zabili ich i spalili. Wielki Duch gniewa się na nich za to i wyda w nasze ręce, gdyż wedle prawa sawanny zasłużyli na karę śmierci.
Opuściliśmy to miejsce zarówno dziwnego, jak i szczęśliwego spotkania i niebawem znaleźliśmy legowisko wilka. Łatwo zabiliśmy to zwierzę, należące do gatunku kujotow i wkrótce potem siedzieliśmy już przy ognisku, zajęci robotą nad siodłem. Nazajutrz zakopaliśmy zdobycz Winnetou, która składała się z broni indyańskiej i worków guślarskich i oznaczyliśmy to miejsce, żeby je w danym razie rozpoznać. Potem puściliśmy się dalej za mordercami, którzy niewątpliwie śmialiby się z nas, gdyby byli wiedzieli, że trzech mężów odważa się pociągać ich, tak licznych, do odpowiedzialności...



ROZDZIAŁ VI.
Helldorf-settlement.

Koń, którego mi odstąpił Winnetou, okazał się doskonałym biegunem. Jeździec, nie znający wcale indyańskiej tresury, nie utrzymałby się ani chwili na siodle, ale ze mną pogodził się mój wierzchowiec w bardzo krótkim czasie. Przez to, że tak łatwo opanowałem konia, zyskałem bardzo na powadze u grubego Freda, który od czasu do czasu mierzył mnie szczególnym wzrokiem. Widocznie nie mógł zrozumieć tego wyszczególnienia, jakiem darzył mnie Winnetou. Walkerowi ta nadzwyczajna przyjaźń słynnego Apacza dla nieznanego myśliwca wydawała się zapewne prawdziwym cudem.
Stary Viktory trzymał się bardzo dobrze, posuwaliśmy się więc naprzód dość szybko. Już około południa dotarliśmy do ostatniego obozowiska rozbójników, czyli dzieliło nas jeszcze od nich pół dnia drogi.
Ślady, które nam były drogowskazem, opuściły tymczasem rzeczkę i przeniosły się do długiej bocznej doliny, którą sączył się mały potok. Winnetou badał odtąd ślady znacznie uważniej, a oczy jego starały się przeniknąć skraj lasu, schodzącego ze zboczy na dno doliny. Wkońcu zatrzymał się nawet i zwrócił się do mnie, jechaliśmy bowiem jeden za drugim, a on był pierwszy.
— Uff! — zawołał. — Co mój brat Szarlih sądzi o tej drodze?
— Ona poprowadzi nas aż na grzbiet wzgórz.
— A potem?
— Po drugiej stronie będzie się znajdował ostateczny cel jazdy railtroublerów.
— Jaki cel?
— Błonia Ogellallajów.
Skinął głową na znak potwierdzenia, dodając do tego jeszcze pochwałę:
— Mój brat Szarlih wciąż jeszcze ma oko orła, a spryt lisa, bo odgadł zupełnie dobrze.
— Jakto? — zapytał Walker. — Oni udali się na błonia Ogellallajów?
Ja zaś odpowiedziałem:
— Już przedtem zwróciłem waszą uwagę na to, że trzej Indyanie bez szczególnych powodów nie połączyliby się z taką gromadą białych. Na dzikim Zachodzie więcej jest czerwonych niż białych. Tak też będzie i w naszym wypadku.
— Pshaw! Nie rozumiem was, Charles!
— No, ci trzej Ogellallajowie dodani są zbójom, że tak powiem, dla straży.
— Ach! O ile i przez kogo?
— Hm! Nie weźcie mi tego za złe, kochany Fredzie, ale mnie się zdaje, że zamieniliśmy nasze role; dziś ja mógłbym was nazwać greenhornem.
— Heigh-ho! A to czemu?
— Czy sądzicie, że banda, złożona z dwudziestu białych drabów, odważyłaby się sama grasować w tych stronach?
— Oczywiście, że nie!
— Co więc będą musieli zrobić biali?
— Hm, udać się pod opiekę czerwonoskórych.
— Słusznie! Czy dostaną tę opiekę za darmo?
— Nie, będą musieli za nią zapłacić.
— Czem?
— Rozumie się, że łupem, który z sobą wiozą.
— Pięknie! Teraz już pojmujecie, co ja i Winnetou o tem sądzimy?
— A więc to tak się rzecz przedstawia. Biali ograbili pociąg, aby mieć z czego haracz zapłacić, a ci trzej Ogellallajowie byli egzekutorami?
— Może tak jest, a może nie. Nie ulega jednak wątpliwości, że nasi czcigodni bracia biali połączą się wkrótce z większym oddziałem czerwonych. To powiedziałem już, gdyśmy byli przy kolei. Ale nie koniec na tem. Czy sądzicie, że biali i czerwoni sprzymierzyli się tylko na to, żeby się pielęgnować i wylegiwać na skórach niedźwiedzich?
— Z pewnością nie w tym celu!
— I ja tak sądzę. Wierzcie mi, że wnet uknują coś szatańskiego, zwłaszcza, że ostatni napad tak dobrze im się udał.
— Cóżby nowego zamierzali?
— Hm, ja domyślam się czegoś.
— No, to dokazalibyście nadzwyczajnej rzeczy, gdybyście przewidzieli, co uczynią ludzie, których jeszcze wcale nie znacie. W ostatnich czasach nabrałem dla was do pewnego stopnia szacunku, ale z waszego domysłu, zdaje się, nic nie będzie!
— Zobaczymy! Dość nauwijałem się pośród Indyan i wiadome są mi ich sposoby. A wiecie, jak można najlepiej odgadnąć, co człowiek zrobi?
— No?
— Należy sobie wyobrazić żywo jego położenie i uwzględnić przytem jego charakter. Czy mam być tak zuchwałym i zgadywać?
— Naprawdę, rozciekawiacie mnie!
— Zastanówmy się więc nad tem, komu nasz personal kolejowy doniósł najpierw o zburzeniu toru i zniszczeniu pociągu?
— Chyba najbliższej stacyi.
— Stamtąd też zapewne wyślą ludzi w celu zbadania miejsca wypadku i ścigania sprawców.
— Prawdopodobnie.
— Ale przez to stacya zostanie ogołocona z ludzi i można będzie na nią napaść bez wielkiego niebezpieczeństwa.
— Egad! Teraz się domyślam, do czego zmierzacie!
— Prawda? Stacye są tu teraz jeszcze tylko czasowe i zachodzi pytanie, gdzie znajdzie się dość ludzi, aby można się obejść bez jednego oddziału. Mojem zdaniem będzie to w Echo-Cannon.
— Charles, to jest bardzo możliwe. Rozbójnicy i czerwoni mogą taksamo jak my wiedzieć, że ta miejscowość będzie opuszczona przez ludzi.
— Jeżeli nadto przypuścimy, że Siouksi wykopali swoje strzały wojenne i pomalowali się wojennemi barwami, że zatem bezwątpienia noszą się z nieprzyjaznymi zamiarami, to prawie nie ulega wątpliwości, że wyprawią się na Echo-Cannon. Ale popatrzcie, oto źródło potoku! Dalej droga idzie stromo w górę, nie mamy więc czasu gawędzić!
Wspinaliśmy się teraz po stoku wzgórza wśród wysokich drzew, dlatego musieliśmy uważać. Wzgórze rozszerzało się potem na kształt płaskowyżu i opadało znów ku dolinie, gdzie dostaliśmy się znowu do rzeczki, płynącej na wschód.
Tutaj odpoczywali ścigani w południe, a następnie zwrócili się wzdłuż wody ku północy. Przejechaliśmy potem jeszcze przez kilka dolin i parowów, ślady stawały się coraz to świeższe, trzeba więc było zachowywać coraz większą ostrożność.
Wreszcie dotarliśmy pod wieczór do szczytu wydłużonego grzbietu górskiego i już mieliśmy po drugiej stronie w dół zjechać, kiedy prowadzący nasz pochód Winnetou zatrzymał się nagle, wskazał ręką przed siebie i głosem stłumionym zawołał:
— Uff!
My stanęliśmy również i spojrzeliśmy w oznaczonym kierunku.
Po prawej ręce rozciągała się głęboko pod nami równina, mająca z godzinę drogi w obwodzie. Była otwarta i porosła trawą. Na niej wznosiła się znaczna liczba namiotów indyańskich, a wśród nich panowało ruchliwe życie. Konie pasły się wolno, brodząc w bujnej zieloności, a dokoła krzątali się liczni mężczyźni, przygotowując mięso. Poza namiotami leżały szkielety kilku bawołów, a na tykach wypięto długie sznury, na których rozwieszono do suszenia cienkie płaty mięsa bawolego.
— Ogellallajowie! — odezwał się pierwszy Fred.
— A zatem ja miałem słuszność — powiedziałem ja.
— Trzydzieści dwa namiotów! — dodał on.
Winnetou zwrócił oczy w dół i rzekł potem:
— Naki gutesnontin nagoiya — dwustu wojowników!
— A biali są z nimi — zauważyłem ja. — Policzmy konie, to będzie jeszcze najpewniejsze.
Całą równinę można było objąć okiem, przeto bez trudności naliczyliśmy dwieście pięć koni. Jak na wyprawę myśliwską przygotowali czerwoni za mało mięsa, a ta dolina nie nadawała się do łowów na bawoły. Wybierali się zatem na wyprawę wojenną, a dowodziły tego także tarcze, które na polowaniu zawadzałyby tylko strzelcom. Największy namiot stał trochę na uboczu, a zdobiące go orle pióra wskazywały na to, że to był namiot wodza.
— Jak myśli mój brat Szarlih, czy te ropuchy Ogellallajów długo tu jeszcze pozostaną? — spytał Winnetou.
— Nie.
— Skąd to przypuszczenie, Charles? — badał ze zdziwieniem Fred. — To trudne i zbyt ważne dla nas pytanie, żeby na nie odrazu odpowiedzieć.
— Przypatrzcie się szkieletom bawołów, Fredzie! One dokładnie wszystko wam wyjaśnią.
— Ach! Jakto?
— Kości są już białe, leżą więc już ze cztery do pięciu dni na słońcu, a z tego można wnosić, że mięso będzie już dość suche. Czy nie wydaje wam się to rozumowanie słusznem?
— Owszem, przyznaję wam zupełną słuszność!
— W takim razie możemy powiedzieć, że i czerwoni wnet wyruszą, a nie zostaną tu jeszcze na kilka partyi szachów lub warcab.
— Robicie się uszczypliwym, sir. Chciałem tylko usłyszeć wasze zdanie o tem. Ach, jeden z nich wychodzi z namiotu. Kto to może być?
Apacz sięgnął do kieszeni i wydobył lunetę, zaiste osobliwy przyrząd w ręku Indyanina, na widok którego Fred Walker zdumiał się niemało. Ale to tłumaczyło się tem, że Winnetou przebywał ongiś w miastach wschodnich i kupił tam sobie lunetę. Teraz rozciągnął ją i przyłożył do oka, by się przypatrzyć Indyaninowi, o którym Fred mówił. Gdy ją odłożył i mnie podał, przeleciała mu po twarzy błyskawica gniewu.
— Koi-tse, kłamca i zdrajca! — mruknął. — Winnetou ugodzi go tomahawkiem w czaszkę!
Spojrzałem z wielkiem zajęciem na Ogellallaja. Koi-tse znaczy „Ogniste usta“. Właściciel tego nazwiska był dobrym mówcą, bardzo zuchwałym wojownikiem i nieprzebłaganym wrogiem białych, znanym na sawannie i w górach. W razie zetknięcia się z nim należało mieć się na baczności.
Podałem lunetę Walkerowi i rzekłem:
— Musimy się ukryć. Widać daleko więcej koni, niż ludzi, a chociaż wielu może leżeć po namiotach, to jednak nie jest wykluczone, że niektórzy włóczą się jeszcze po okolicy.
— Niech moi bracia zaczekają! — zauważył Apacz. — Winnetou wyszuka miejsce, gdzie będzie się mógł skryć z przyjaciółmi.
Zniknął między drzewami i powrócił dopiero po dłuższym czasie. Potem sprowadził nas na bok wzdłuż grzbietu górskiego na miejsce, tak gęsto podszyte, że zaledwie zdołaliśmy się przecisnąć. W tym gąszczu było dość miejsca dla nas i naszych koni, które przywiązaliśmy do drzew, zamiast je spętać. Tymczasem Winnetou poszedł, by zatrzeć nasze ślady.
Tu leżeliśmy do późnego wieczora w głębokiej, wonnej trawie, gotowi zerwać się za najlżejszym szmerem, by koniom nozdrza pozatykać, aby nas nie zdradziło ich parskanie. Kiedy się całkiem zmierzchło, poczołgał się Winnetou ku obozowi Ogellallajów i przyniósł niebawem wieść, że na dole zapalono kilka ogni.
— Ci ludzie czują się całkiem bezpiecznie — rzekł Fred. — Gdyby wiedzieli, że jesteśmy tak blizko nich!
— Niewątpliwie domyślają się, że się ich ściga — odpowiedziałem. — Jeśli więc dziś jeszcze nie zachowują większej ostrożności, to czynią to jedynie w tem przekonaniu, że ludzie ze stacyi nie mogą być jeszcze tutaj. Z tego wnioskuję, że jutro dopiero wyruszą. Zdałoby się czegoś dowiedzieć o ich zamiarach.
— Winnetou podejmie się tego zadania — rzekł Apacz.
— Ja się przyłączam także — dodałem. — Fred niech zostanie przy koniach. Pójdziemy bez strzelb, gdyż zawadzałyby nam tylko. Nóż i tomahawk wystarczy, a w ostateczności użyjemy rewolwerów.
Nasz gruby przyjaciel zgodził się natychmiast. Odwagi pewnie mu nie brakło, lecz nie lubił bez konieczności na szwank życia wystawiać. Jednakże, aby zejść na dolinę, trzeba było odwagi, bo kogoby odkryli i pochwycili Ogellallajowie, ten byłby w każdym razie zgubiony.
Było to na kilka dni przed nowiem. Na zachmurzonem niebie nie widać było ani jednej gwiazdy; noc więc nadawała się do naszego przedsięwzięcia. Wygramoliliśmy się dość prędko z gęstwiny aż na to miejsce, na którem zatrzymaliśmy się byli popołudniu.
— Winnetou pójdzie na prawo, a mój brat Szarlih na lewo! — szepnął Apacz i w następnej chwili zniknął bez szmeru w leśnych ciemnościach.
Usłuchałem przyjaciela i poczołgałem się lewą stroną zbocza. Przemykając się niedosłyszalnie pomiędzy krzakami i drzewami, dostałem się na dno doliny i ujrzałem przed sobą ogniska obozowe. Wziąłem nóż w zęby, położyłem się na ziemi i posuwałem się zwolna ku namiotowi wodza, który stał w odległości jakich dwustu kroków ode mnie. Płonęło tam wprawdzie ognisko, ale namiot rzucał cień na mnie.
Cal za calem zdążałem naprzód. Mając wiatr przeciw sobie, nie obawiałem się koni, które zwykle zdradzają głośnem parskaniem zbliżanie się obcego. Pod tym względem narażony był Winnetou na większe trudności niż ja.
Tak upłynęło przeszło pół godziny, zanim przebyłem tych dwieście kroków. Wreszcie znalazłem się bezpośrednio za namiotem wodza, a ludzi, siedzących przy ogniu, dzieliła odemnie przestrzeń co najwyżej ośmiu łokci. Rozmawiali bardzo żywo po angielsku. Gdy zdziwiony tem, ośmieliłem się wychylić nieco głowę, żeby ich ujrzeć, zobaczyłem pięciu białych i trzech Indyan.
Czerwoni zachowywali się spokojnie. Przy ognisku obozowem tylko biały staje się głośnym, ostrożny zaś Indyanin rozmawia więcej znakami, aniżeli słowami. Ogień palił się także jasno, nie na sposób indyański.
Jednym z białych był długi brodaty mężczyzna z blizną na czole, pochodzącą, jak się zdawało, od noża. On kierował widocznie wszystkiem, a stosunek drugich do niego wskazywał, że to osoba szanowana. Leżałem tak blizko nich, że mogłem dosłyszeć każde ich słowo.
— A jak daleko stąd do Echo Cannon? — zapytał jeden z nich.
— Około stu mil — odrzekł długi. — W trzech dniach można się łatwo tam dostać.
— A co będzie, jeśli nasz plan okaże się mylnym, jeśli nas nie ścigano i ludzie tam są w pełnej liczbie?
Długi mąż roześmiał się wzgardliwie i odrzekł:
— Niedorzeczności prawisz! Będą nas ścigali, to pewne. Przecież zostawiliśmy im trop wyraźny. W pociągu zginęło około trzydziestu ludzi, po których wzięliśmy ładną zdobycz. Tego nie puszczą nam płazem i przynajmniej spróbują nas ścigać.
— Jeśli tak, to sztuczka musi się udać — zauważył tamten. — Ilu ludzi jest w Echo Cannon, Rollinsie?
— Około stu pięćdziesięciu — odpowiedział wezwany. — Oprócz tego jest tam kilka dobrze wyposażonych sklepów, kilka salonów do picia, a że znajdziemy kasę zarządu budowy, oto niema obawy. Słyszałem, że z tej kasy płaci się wszystkie wydatki na przestrzeni od Greenriver do Promontory. Ta przestrzeń wynosi dwieście trzydzieści mil, można więc spodziewać się, że wpadnie nam dużo tysięcy.
— Heigh day! Oby się to spełniło! Czy ty sądzisz, że pogoń nie puści się stąd za nami, gdy zobaczy, żeśmy z tego miejsca zawrócili?
— Oto się nie troszczmy! Liczę, że będą tu jutro popołudniu. My wyruszymy o świcie, pójdziemy najpierw trochę na północ, a potem rozdzielimy się we wszystkich kierunkach na tyle oddziałów, że oni nie będą wiedzieli, którym tropem się udać. Później każdy oddział zatrze swe ślady troskliwie, a zejdziemy się na dole nad Greenforkiem. Stąd będziemy unikali wszelkich otwartych miejsc i od dziś za cztery dni możemy być w Echo-Cannon.
— Czy wyślemy naprzód posłańców?
— To się rozumie! Oni pójdą jutro rano wprost do Cannonu i będą nas oczekiwali nad Painterhill. To wszystko już postanowione. Gdyby nawet robotnicy znajdowali się w Cannonie w pełnej liczbie, to mimoto nie potrzebujemy się obawiać. Mamy nad nimi przewagę, a zanim oni za broń pochwycą, zginie ich większa część.
Istotnie, lepszej chwili do podsłuchania nie mogłem sobie wyobrazić. Usłyszałem tu daleko więcej, aniżeli się spodziewałem. Nie ulegało wątpliwości, że już więcej w żadnym razie się nie dowiem, natomiast najdrobniejsza okoliczność mogła zdradzić moją obecność. Uwzględniwszy jedno i drugie, cofnąłem się powoli od namiotu.
Sunąłem się wstecz w pochylonej postawie, gdyż równocześnie musiałem zacierać swoje ślady, aby ich jutro nie dostrzeżono. Była to trudna i zabierająca dużo czasu praca, gdyż zdany tylko na czucie, musiałem dotykać każdego źdźbła trawy. Trwało też to z godzinę, zanim dostałem się znów na skraj lasu, gdzie mi już nie groziło niebezpieczeństwo.
Teraz przyłożyłem ręce do ust na kształt muszli i zaskrzeczałem, naśladując głos dużej zielonej ropuchy. To był umówiony z Winnetou znak do odwrotu. Byłem pewien, że go dosłyszy i za nim pójdzie. Nie bałem się również tego, że Indyanie powezmą jakie podejrzenie, gdyż w wysokiej wilgotnej trawie łatwo mogła się ropucha znajdować. Oprócz tego był to wieczór, a wiadomo, że o tym czasie te płazy zwykle najchętniej się odzywają.
Uważałem za stosowne dać ten znak, gdyż Apacz leżał pod wiatrem, wskutek czego łatwo mogli go czerwoni odkryć. Zresztą to, czego się dowiedziałem, wystarczało zupełnie, należało więc Winnetou zawiadomić, że cel osiągnięty.
Wspinając się na górę, musiałem także ślad zacierać. Toteż odetchnąłem z ulgą, gdy pomimo ciemności dostałem się nareszcie do gęstwiny.
— No, jakże wam się powiodło? — zapytał Fred.
— Zaczekajcie, dopóki Winnetou nie nadejdzie.
— Dlaczego? Palę się z ciekawości!
— To się spalcie! Nikt chętnie nie mówi dwa razy tegosamego, a ja musiałbym powtarzać moje sprawozdanie Apaczowi.
Mój gruby towarzysz musiał się tem zadowolnić, chociaż trwało dość długo, zanim wrócił Winnetou.
Usiadłszy przy mnie, zapytał Apacz:
— Mój brat Szarlih dał mi znak?
— Dałem.
— To mój brat miał szczęście?
— Rzeczywiście. Jaką wiadomość przynosi wódz Apaczów?
— Winnetou niestety niczego się nie dowiedział! Zużył dużo czasu na przejście obok koni, a gdy dostał się do pierwszego ogniska, usłyszał wołanie ropuchy. Potem musiał zacierać ślady, a tymczasem gwiazdy posunęły się wyżej, zanim mógł wrócić. Co mój brat widział?
— Wszystko, czego nam do naszych celów potrzeba.
— Mój biały brat zawsze ma szczęście, gdy podsłuchuje nieprzyjaciela. Niechaj o tem opowie!
Przedstawiłem wyniki mojej wycieczki, a gdy skończyłem, zauważył Fred.
— Słusznie więc przypuszczaliście i dobrze odgadliście ich zamiary co do napadu na Cannon.
— Nie było trudno!
— A jak ten długi wyglądał? Czy miał bliznę na czole?
— Tak.
— I dużą brodę?
— Tak.
— To on, chociaż dawniej brody nie nosił. To cięcie otrzymał podczas napadu na pewną farmę obok Leawenworth. A jak go zwano?
— Rollins.
— Trzeba to sobie zapamiętać. To już czwarte fałszywe nazwisko, jakie słyszę. Ale, co robić, sir? Dziś go nie dostaniemy!
— To niemożliwe. Zresztą nie powinno wam zależeć tylko na ukaraniu jego samego. Tamci railtroublerzy nie są gorsi od niego. Powiem wam, Fredzie, że na wszystkich moich wyprawach starałem się nie zabijać ludzi, gdyż krew ludzka jest płynem najcenniejszym. Wolałem nieraz ponieść szkodę, niż uciec się do zabójstwa, a ilekroć posługiwałem się tym środkiem obrony, to zawsze tylko w największej potrzebie. W niejednym wypadku wolałem nawet wroga raczej uczynić niezdolnym do walki, aniżeli odbierać mu życie.
— Ach — rzekł grubas — to jesteście zupełnie podobni pod tym względem do Old Shatterhanda. Opowiadają, że on także zabija Indyanina tylko w konieczności. Zwierzynę strzela w oko, gdy go jednak nieprzyjaciel zmusi do obrony, to uderza go albo w prawą nogę, albo prawą rękę, albo palnie go poprostu pięścią w głowę, że runie i leży godzinami.
— Uff!
Ten przytłumiony okrzyk wydał Apacz, który teraz dopiero poznał, że Walker nie wiedział wcale, iż ja właśnie jestem Old Shatterhand. Ja nie zwróciłem na to uwagi i mówiłem dalej:
— Mimoto ani mi się śni puszczać wolno takiego łotra, a tem mniej całą zgraję, bo równałoby się to współwinie i wypuszczeniu tej szajki na zacnych ludzi. Dziś nie możemy dostać w swe ręce tego Hallera, ale nie było nic dla mnie łatwiejszego, jak uczynić go nieszkodliwym, gdybym go był zastrzelił. Ale nie chcę być mordercą, a wobec tego, co on zbroił, byłaby taka szybka śmierć dla niego wprost nagrodą. Sądzę raczej, że musimy pochwycić także jego wspólników, a to może się stać tylko wtedy, gdy pozwolimy im spokojnie udać się do Cannonu.
— A my?
— Wyprzedzimy ich i ostrzeżemy ludzi, których oni chcą napaść.
— Well! Ta myśl mi się podoba. Może zdołamy pochwycić żywcem tę bandę rozbójników. Ale czy ich przeciwko nam nie za wielu?
— Poszliśmy za nimi bez obawy we trzech, tem mniej będziemy się teraz bali, gdy w Echo Cannon znajdziemy sprzymierzeńców.
— Nie wielu ich tam zastaniemy. Największa część tych ludzi będzie w pościgu.
— Postaramy się o to, żeby ich zawiadomić o stanie rzeczy, a oni powrócą czemprędzej.
— W jaki sposób?
— Napiszę kartkę i przyczepię ją do drzewa, obok którego prowadzi trop.
— A czy temu uwierzą? Przecież mógłby to być podstęp railtroublerów, aby ich odwieść od pościgu.
— Oni słyszeli niewątpliwie od naszego personalu kolejowego, że dwaj podróżni wysiedli i zapewne znaleźli nasze ślady. Zresztą ja tak ostrzeżenie napiszę, że będą musieli uwierzyć. Nadto poproszę ich, żeby ominęli Greenfork i Painterhill, ponieważ na pierwszem miejscu mają się zejść Siouksi, a na drugiem będą wywiadowcy, którzy nie powinni zauważyć powracających kolejarzy Dodam także wskazówkę, że powrót do Cannonu musi nastąpić od południa.
— Uff! — rzekł Winnetou. — Niechaj moi biali bracia wyruszą już ze mną w drogę!
— Teraz? — zapytał Walker.
— Gdy słońce zejdzie, musi nas już daleko stąd zobaczyć.
— A jeśli jutro rano odkryją nasze ślady?
— Psy Ogellallajów skierują się zaraz na północ i żaden z nich nie wejdzie na wzgórze. Howgh!
Apacz powstał i przystąpił do swego konia, by go odwiązać. My zrobiliśmy to samo i wkrótce, wyprowadziwszy konie z gęstwiny, ruszyliśmy napowrót tą samą drogą, którą przybyliśmy tutaj. O spoczynku oczywiście nie było mowy.
Ciągle jeszcze panowała nieprzebita ciemność. W takiej porze mógł tylko doświadczony westman puścić się przez bór tropem, którego sam nie widział. Jeździec europejski zsiadłby w takiej ciemności i prowadziłby konia za sobą, mieszkaniec Zachodu jednak wie, że koń lepiej widzi od niego. Wówczas ukazał się Winnetou w całej swojej wielkości. Prowadził pochód przez potoki i skały i ani na chwilę nie miał wątpliwości co do kierunku. Mój szpak trzymał się znakomicie, a stary Viktory parskał czasem z niechęcią, lecz nie pozostawał nigdy w tyle.
Kiedy szarzeć zaczęło, znajdowaliśmy się już o jakie dziewięć mil angielskich od obozu Ogellallajów, wobec czego mogliśmy konie nasze podpędzić. Jechaliśmy na razie ku południowi, znalazłszy jednak miejsce odpowiednie, zatrzymaliśmy się na chwilę. Tu wyrwałem kartkę z notatki, napisałem na niej konieczne wskazówki i przybiłem zaostrzonym kołkiem do kory drzewa, tak, że każdemu nadchodzącemu z południa musiała wpaść w oko. Potem zwróciliśmy się więcej ku południowemu wschodowi.
W południe przejechaliśmy przez Greenfork, oczywiście zdala od punktu, w którym miały się spotkać poszczególne oddziały Ogellallajów. Oni musieli unikać wszelkich otwartych miejsc i jechać borem, my zaś mogliśmy trzymać się prostego kierunku i nie daliśmy koniom spocząć, zanim słońce nie zaczęło chylić się ku zachodowi.
Od rana przebyliśmy pewnie z czterdzieści mil angielskich, dziwnem więc było, że stary Viktory nie okazywał zmęczenia. Droga nasza prowadziła teraz pomiędzy dwoma wązko schodzącemi się wzgórzami. Tutaj chcieliśmy właśnie poszukać sobie miejsca na nocleg, gdy wtem rozstąpiły się przed nami wzgórza, odsłaniając większą kotlinę, w której środku był staw, zasilany wodą z rzeczki, płynącej ze wschodu i zwracającej się po opuszczeniu stawu ku zachodowi kotliny.
Na ten widok zatrzymaliśmy konie, bo nietylko sama kotlina sprawiła nam niespodziankę, lecz jeszcze coś innego. Oto przeciwległe wzgórze było wykarczowane i pokryte polami, na dolinie pasły się konie, woły, kozy i owce, u stóp wzgórza stało kilka domów blokowych, podobnych do naszych dworków, a na najwyższym szczycie stała mała kaplica. Nad nią wznosił się potężny krzyż z wyrzeźbionym wizerunkiem Zbawiciela.
Obok kapliczki zauważyliśmy kilka osób, one jednak nie spostrzegły nas widocznie. Wszyscy patrzyli ku zachodowi, gdzie kula słoneczna opadała coraz to niżej, a gdy zdawała się dosięgać powierzchni rzeczki, zabarwionej wspaniale, zabrzmiał z góry srebrny głos dzwonka.
Tu w samym środku dzikiego Zachodu w głębokim borze wizerunek ukrzyżowanego! Pomiędzy wojennemi ścieżkami Indyan kaplica! Zdjąłem kapelusz i zacząłem się modlić, lecz Apacz przerwał mi pytaniem:
— Ti ti — co to?
— Settlement[55] oczywiście — odpowiedział bardzo mądrze Walker.
— Uff! Winnetou widzi osadę, ale co to za dźwięki?
— To dzwonek na Anioł Pański. Dzwoni teraz Ave Maria!
— Uff! — rzekł Apacz zdumiony. — Co to jest Anioł Pański, a co to jest Ave Maria?
— Czekać! — upomniał Walker, widząc, że złożyłem ręce do modlitwy.
Kiedy ucichł dzwonek, zabrzmiał naraz śpiew czterogłosowy. Zacząłem nadsłuchiwać, zdumiony śpiewem, a jeszcze bardziej słowami:

Już światło dzienne mrok przysłania.
Zwolna zapada cicha noc.
Gdybyż, jak dzień ten od świtania,
Przeminąć mogła cierpień moc!
Do Twoich stóp ślę pragnień zdroje,
A Ty je nieś przed Boga tron;
Madonno, niech Cię modły moje
I ich nabożny wielbi ton:
Ave, ave Maria!

Co to było? To mój własny wiersz, moja kompozycya Ave Maria! Skąd się tutaj dostała do Gór Skalistych? Zdziwienie moje nie miało granic. Kiedy zaś harmonie popłynęły z góry, porwało mnie coś z nieodpartą siłą. Wydało mi się, że serce moje rozszerza się w nieskończoność, a łzy wielkiemi kroplami potoczyły mi się po policzkach. Żadną miarą nie mogłem sobie wyjaśnić, jak ta pieśń zaszła tutaj, gdzie nie spodziewałem się prawie obecności Indyanina, a cóż dopiero tak wyszkolonego kwartetu. Kiedy ostatnie tony przebrzmiały nad doliną, zerwałem z pleców rusznicę, wypaliłem w powietrze szybko z jednej i drugiej lufy i ścisnąłem szpaka ostrogami. Przebiegłem przez dolinę, wparłem konia w rzeczkę, wyjechałem z niej i popędziłem ku domom blokowym, nie oglądnąwszy się poza siebie, czy towarzysze podążają za mną.
Oba wystrzały zbudziły nietylko echo na dolinie, lecz także życie. W drzwiach domów ukazali się ludzie wystraszeni, nie wiedząc, co ta strzelanina miała oznaczać. Ujrzawszy białego w dość cywilizowanem odzieniu, uspokoili się i wyszli naprzeciwko mnie pełni oczekiwania.
Przed drzwiami najbliższego domu stała jakaś staruszka w czystem ubraniu. Cały jej wygląd zewnętrzny dowodził skrzętnej pracy, a na twarzy obramionej białym jak śnieg włosem, odbijał się ów wniebowzięty spokojny wyraz, jaki jest udziałem dusz, pokładających zaufanie w Bogu.
— Good evening, grand mouther — dobry wieczór, babciu! Proszę się nie lękać, jesteśmy ludzie uczciwi! Czy wolno tu zsiąść z koni?
Skinęła głową z uśmiechem i odrzekła:
— Welcome, sir! Zsiadajcie w Imię Boże! Człowiek uczciwy zawsze jest u nas mile widziany. Oto mój stary i mój Willy; oni wam pomogą.
Strzały moje zwróciły uwagę śpiewaków, którzy z rzeźkim starcem i wspaniałym młodzieńcem obok niego na czele szybko zeszli ze wzgórza ku domom. Oprócz tych dwóch było jeszcze między nimi sześciu starszych i młodszych mężczyzn i chłopców. Wszyscy mieli na sobie mocny i trwały strój, używany na dzikim Zachodzie. Wkrótce przystąpili do nas także inni, których widziałem przed domami. Stary z dobroduszną twarzą wyciągnął do mnie rękę i pozdrowił:
— Witam, sir, w Helldorf-settlement! To radość zobaczyć tu ludzi! Witam jeszcze raz!
Zeskoczyłem z konia i oddałem mu pozdrowienie:
— Thank you, sir! Niema piękniejszego widoku w życiu nad uprzejme ludzkie oblicze. Czy znalazłoby się u was miejsce na nocleg dla trzech znużonych jeźdźców?
— Zawsze mamy miejsce dla ludzi, którzy są mile widziani!
Dotychczas posługiwaliśmy się językiem angielskim, wtem zbliżył się jeden z młodzieńców i zawołał:
— Ojcze Hillmanie! Możecie z tym panem mówić po naszemu! Hurra, to zaszczyt i radość! Zgadnijcieno, kto to jest?
— Chyba rodak? Czy znasz go?
— Tak, ale nie odrazu go sobie przypomniałem. Prawda, że to pan napisał Ave Maria, które śpiewaliśmy właśnie?
Teraz przyszła na mnie kolej zdziwienia.
— Istotnie — rzekłem. — A skąd pan mnie zna?
— Z Chicago. Byłem członkiem towarzystwa śpiewackiego dyrektora Baldinga, który uczył nas tej pieśni. Czy pamięta pan jeszcze ten koncert, na którym ją po raz pierwszy śpiewano? Ja byłem wówczas pierwszym tenorem, a teraz śpiewam basem. Głos mi się zniżył.
— A więc rodak, znajomy z Bill... twórca naszego Ave Maria!
Tak wołano dokoła, a ilu było mężczyzn, kobiet, chłopców i dziewcząt, wszystko wyciągało do mnie ręce i witało mnie głośno. Była to dla mnie chwila radości, jakie się rzadko przeżywa.
Tymczasem dojechali także Winnetou i Walker. Na widok pierwszego zaniepokoili się ludzie cokolwiek, lecz ja rozprószyłem ich obawy.
— To mój przyjaciel z sawanny, myśliwiec Walker, a to Winnetou, słynny wódz Apaczów, którego nie potrzebujecie się obawiać.
— Winnetou? Czy to być może? — pytał stary Hillman. — Słyszałem o nim sto razy i to same dobre rzeczy. Tego się nie spodziewałem! To zaszczyt dla nas, panie, bo tego męża czczą i szanują bardziej niż niejednego księcia w starym kraju.
Zdjął czapkę z osiwiałej głowy, podał rękę Apaczowi i rzekł po angielsku:
— Jestem waszym sługą, sir!
Przyznaję, że ten uniżony zwrot wobec Indyanina pobudził mnie do uśmiechu, ale powiedziany był szczerze. Winnetou rozumiał i mówił po angielsku bardzo dobrze. Skinął uprzejmie głową, uścisnął dłoń starego i odpowiedział:
— Winnetou jest waszym przyjacielem. On miłuje białych, jeśli są dobrzy.
Teraz rozpoczęło się coś w rodzaju sprzeczki o to, kto ma przyjąć gości. Dopiero Hillman położył jej kres tym wyrokiem:
— Zsiedli przed moim domem, wszyscy trzej zatem należą do mnie. Abyście jednak nie uważali siebie za pokrzywdzonych, to proszę was wszystkich na dzisiejszy wieczór do siebie. A teraz dajcie pokój tym panom, bo pewnie są znużeni!
Sąsiedzi Hillmana poddali się temu wyrokowi. Konie nasze zaprowadzono do jednej z szop, my zaś weszliśmy do domu, gdzie przyjęła nas ładna i młoda żona Willego. Otoczono nas wszelkiemi wygodami, a podczas małej przekąski przed wieczerzą, która dzisiaj ucztą być miała, dowiedzieliśmy się o stosunkach tej małej osady.
Wszyscy ci settlerzy mieszkali przedtem w Chicago, a pochodzili pierwotnie z okolic, gdzie było dużo kamieniarzy. Przybywszy do Ameryki, trzymali się wiernie razem i pracowali pilnie, aby zdobyć pieniądze na farmę, co się też wszystkim pięciu rodzinom szczęśliwie udało. Kiedy się zastanawiali nad tem, gdzie utworzyć nową ojczyznę, wybór był trudny. Razu jednego opowiedział im pewien stary westman o Tetonach i nagromadzonych tam skarbach i przysięgał, że tam ciągną się całe pola chalcedonów, opali i agatów, oraz innych półszlachetnych kamieni. Jego zapał opanował także ich, to też uchwalili przenieść się w te strony. Byli jednak na tyle rozważni, że nie liczyli jedynie na owe bogactwa. Postanowili w pobliżu gór wybrać miejsce, odpowiednie na farmę, osiedlić się tam jako skwatterzy i dopiero po puszczeniu w ruch farmy wziąć się do poszukiwania drogich kamieni. Hillman i jeszcze dwaj inni wyszli celem zbadania tych okolic i znaleźli tam wspaniałą kotlinę z jeziorem. To miejsce nadało im się bardzo do ich zamiarów, tam sprowadzono resztę wspólników i po trzech latach pracy mogli ci zacni ludzie spokojnie pędzić tam życie.
— A byliście już kiedy w Tetonach? — spytałem.
— Mój Willy i Bill Meinert, którego znacie z Chicago, próbowali dostać się tam ubiegłej jesieni. Ale dotarli tylko do jeziora Johna Graya. Dalej było dla nich zbyt górzysto i dziko, dlatego zawrócili.
— Ale źle zrobili — zauważyłem. — Widać, nie są westmanami.
— O panie, mnie się jednak zdaje, że jesteśmy! — bronił się Willy.
— Nie weźcie mi tego za złe, że mimoto pozostaną przy mojem mniemaniu. Nawet po trzyletniem użyźnianiu puszczy jest się tylko settlerem, ale nie westmanem. Chcieliście stąd do Tetonów dostać się w prostym kierunku, a westmam wie dobrze o tem, że to jest niemożliwe. Taksamo nie będzie to możliwem i za pół tysiąca lat, a tem mniej teraz, kiedy wszystko jeszcze dzikie. Jakże chcieliście pokonać nieprzebyte bory, zamieszkałe przez niedźwiedzie i wilki, przepaści i parowy, gdzie noga nie ma się o co oprzeć, keniony, gdzie za każdą skałą może czyhać Indyanin? Powinniście byli próbować dotrzeć stąd do John Grays-River albo do Salt-River, które niedaleko od siebie wpadają do Snake-River. Potem dopiero należało ruszyć w górę, wzdłuż tej ostatniej rzeki. Po lewej ręce bylibyście mieli Snake-River Mountains, następnie Teton-Mountains, a w końcu całe pasmo Tetonów, długości pięćdziesięciu angielskich mil. Ale we dwu niepodobna odbyć tak trudnej i niebezpiecznej podróży. Czy znaleźliście kamienie?
— Kilka agatów; nic więcej.
— Przynieście je tu! Winnetou zna każdy kąt Gór Skalistych. Poproszę go, by oznaczył, skąd mogą pochodzić te kamienie.
Wiedziałem, że Indyanin bardzo niechętnie mówi o złocie i innych skarbach Zachodu, dlatego zapytałem go w języku Apaczów. Byłem jednak pewien, że nie da na to odpowiedzi.
— Czy mój brat Szarlih chce szukać złota i kamieni?
Gdy mu na to wyjaśniłem całą sprawę, patrzył długo przed siebie, potem zmierzył ciemnem okiem obecnych, aż w końcu spytał:
— Czy ci ludzie spełnią jedno życzenie Apacza?
— Jakie?
— Jeśli mi jeszcze raz zaśpiewają to, co Winnetou słyszał przed doliną, to powie im, gdzie leżą takie kamienie.
Było to dla mnie ogromną niespodzianką. Czyżby to Ave Maria tak potężnie podziałało na tego Indyanina, że w zamian za śpiew zgodził się na zdradzenie górskich tajemnic?
— Zaśpiewają! — odpowiedziałem ja.
— W takim razie niech szukają w Górach Ventre. Tam jest mnóstwo ziarn złotych, a w dolinie rzeki Beaverdam, wpadającej do jeziora Yellovstone, dużo takich kamieni, o jakie chodzi tym mężom.
Kiedy ja osadnikom powtarzałem te słowa i objaśniałem położenie oznaczonych miejsc, stawili się pierwsi sąsiedzi, wobec czego musieliśmy przerwać rozmowę.
Zwolna napełniło się mieszkanie i nastąpił wieczór tak uroczysty, jakiego na Zachodzie nie zaznałem. Mężczyźni pamiętali jeszcze wszystkie pieśni, które ongiś śpiewali w ojczyźnie i w Chicago. Nawet stary Hillman basował wcale znośnie, toteż przerwy w rozmowie wypełniły pieśni ludowe.
Indyanin przysłuchiwał się w milczeniu, a potem spytał:
— Kiedy ci ludzie dotrzymają słowa?
Wobec tego przypomniałem Hillmanowi przyrzeczenie, dane Winnetou, a wtedy zebrani rozpoczęli pieśń Ave Maria. Ale już po kilku słowach wyciągnął Apacz przecząco rękę i zawołał:
— W domu to nie brzmi dobrze. Winnetou chce to słyszeć na górze.
— On ma słuszność — rzekł Bill Meinert. — Tę pieśń trzeba śpiewać na dworze. Chodźmy!
Śpiewacy wyszli nieco na górę, a my zostaliśmy na dolinie. Winnetou stał z początku obok mnie, lecz wkrótce zniknął. Nareszcie rozległy się z góry w ciemności piękne, lekko płynące, tony:

Już światło dzienne mrok przysłania,
Zwolna zapada cicha noc.
Gdybyż, jak dzień ten od świtania
Przeminąć mogła cierpień moc!

Z cichem nabożeństwem wsłuchiwaliśmy się w te dźwięki. Ciemność zakryła śpiewaków i miejsce, na którem stali. Wyglądało to tak, jak gdyby tony płynęły z nieba. Gdy tę pieśń swego czasu układałem, nie użyłem żadnych efektów, żadnych sztucznych powtórzeń i odwróceń, żadnych przesadnych przeróbek motywu. Kompozycya składała się z blizko siebie leżących akordów, a melodya była łatwa, jak w pieśni kościelnej. Lecz ta prostota właśnie i naturalność harmonii tak porywały, że serca nasze oprzeć się temu nie mogły.
Pieśń już dawno była przebrzmiała, a my staliśmy ciągle na miejscu i dopiero wracający śpiewacy przypomnieli nam, że czas udać się do domu. Winnetou jednak nie było. Minęła godzina i więcej, a on nie nadchodził. Zewsząd otaczała nas puszcza. W obawie tedy, czy mu się nie zdarzyło co złego, zarzuciłem rusznicę i wyszedłem. Przedtem jednak poprosiłem, żeby nikt za mną nie szedł, chyba gdyby usłyszeli wystrzał. Domyślałem się, co Apacza zatrzymało w samotności.
Idąc w kierunku, w którym był zniknął, zbliżyłem się do jeziora. Tam wzniesiona nieco płyta skalna wystawała nad ciemną wodą, a na niej siedział Winnetou bez ruchu jak posąg. Cichym krokiem przystąpiłem ku niemu i usiadłem obok, nie przerywając uroczystego milczenia.
Minął długi, długi czas, a on się nie ruszył. Wreszcie podniósł rękę powoli, wskazał na wodę i rzekł jakby pod wpływem głębokiej, zajmującej go zupełnie myśli:
— Ti pa-apu shi itchi — to jezioro jest jak moje serce.
Ja nie odpowiedziałem nic na to, on zaś popadł napowrót w milczenie i odezwał się dopiero po długiej chwili:
— Ntch-nha Manitou nsho; shi aguan t’enese — Wielki duch jest dobry i ja go miłuję!
Gdybym był wdał się z nim teraz w roztrząsania, byłbym przeszkodził tylko rozwojowi jego uczuć i myśli. Milczałem więc dalej, on zaś znowu przemówił:
— Mój brat Szarlih jest wielkim wojownikiem i mądrym w radzie; dusza moja jest jako jego, ale ja nie zobaczę jego, gdy pójdę do wiecznych ostępów!
Ta myśl nastroiła go smutnie. Był to nowy dowód jego miłości do mnie. Teraz i ja zabrałem głos, chcąc mu się odwzajemnić:
— Mój brat Winnetou posiada całe me serce! Dusza jego żyje w moich uczynkach, lecz ja nie ujrzę go, gdy wejdę do nieba zbawionych.
— Gdzie jest niebo mojego brata? — zapytał.
— Gdzie są myśliwskie ostępy mego przyjaciela? — odpowiedziałem.
— Manitou posiada cały świat i wszystkie gwiazdy! — odpowiedział on na to.
— Dlaczego Wielki Manitou daje swym czerwonym synom tak małą część świata, a białym dzieciom wszystko? Czem są ostępy myśliwskie Indyan wobec wspaniałości, w której zamieszkają zbawieni białych? Czy Manitou mniej miłuje czerwonych? O nie! Moi czerwoni bracia wierzą w wielkie, straszne kłamstwa. Wiara białych mężów powiada: „Dobry Manitou jest ojcem wszystkich Swych dzieci w niebie i na ziemi“. Zaś wiara czerwonych głosi: „Manitou jest tylko panem czerwonych, a wszystkich białych nakazuje zabijać“. Mój brat Winnetou jest sprawiedliwy i mądry; niechaj pomyśli! Czy Manitou czerwonych jest także Manitou białych? Jeśli to jest jeden i ten sam Manitou, to dlaczego oszukuje czerwonych? Czemu pozwala im znikać z ziemi, a białym rosnąć w miliony i panować nad światem? A może Manitou czerwonych jest inny, aniżeli białych? W takim razie Manitou białych jest mocniejszy od Manitou czerwonych. Manitou bladych twarzy daje Swoim całą ziemię, z niezliczonemi radościami, a potem użycza im szczęśliwości niebiosów od wieczności do wieczności. Tymczasem Manitou czerwonych pozostawia swoim tylko dziką sawannę, puste góry i zwierzęta leśne, każe im wiecznie zabijać i mordować, a na przyszłość obiecuje im ciemne ostępy, gdzie znowu zacznie się mordowanie. Czerwoni wojownicy wierzą swoim guślarzom, którzy twierdzą, że w wiecznych ostępach pozabijają Indyanie dusze wszystkich białych. Czy zabiłby Winnetou swego białego brata, gdyby go tam spotkał?
— Uff! — zawołał Apacz głośno i skwapliwie. — Winnetou broniłby duszy swego dobrego brata przeciwko wszystkim czerwonym mężom!
— To namyśl się, mój bracie, nad tem, czy wasi guślarze nie głoszą kłamstwa!
Indyanin zamilkł w zadumie, ja zaś starałem się nie niszczyć wrażenia słów moich.
Znaliśmy się od lat, dzieliliśmy cierpienia i radości i pomagaliśmy sobie w niebezpieczeństwach i potrzebach z pogardą śmierci, ale stosownie do jego ówczesnej prośby nie było między nami nigdy mowy o wierze, nie próbowałem nigdy ani jednem słówkiem wtrącać się do jego religijnych zapatrywań. Wiedziałem, że on właśnie cenił bardzo wysoko mój sposób postępowania w tej sprawie, dlatego teraźniejsze moje przedstawienia podziałać nań musiały z siłą podwójną.
Po chwili spytał:
— Czemu wszyscy biali mężowie nie są tacy, jak mój brat Szarlih? Gdyby byli tacy, jak on, Winnetou uwierzyłby ich kapłanom!
— Czemu wszyscy czerwoni mężowie nie są tacy, jak mój brat? — odrzekłem ja na to. — Są dobrzy i źli wśród czerwonych i białych. Ziemia ma przeszło tysiąc dni drogi długości i tyleż szerokości. Mój przyjaciel zna tylko małą jej część. Wszędzie panują biali, ale tu właśnie w dzikiej sawannie kryją się złe twarze blade, które musiały uciekać przed prawem. Dlatego Winnetou sądzi, że tylu jest złych między białymi. Mój brat chodzi samotnie po górach, poluje na bizona i zabija swoich wrogów. Czemże mój brat może się cieszyć? Czy za każdym krzakiem i drzewem śmierć na niego nie czyha? Czy mógł kiedy któremu z czerwonych powierzyć się z całem zaufaniem i miłością? Czyż całe jego życie nie jest pracą, troską, czujnością i złudzeniem? Czy znajduje on spokój, pociechę i orzeźwienie dla swej duszy znużonej pośród skalpów w swoich wigwamach, albo w zdradzieckim obozie na dzikiej preryi? Zbawiciel zaś białych mężów powiada: „Pójdźcie do mnie wszyscy, którzy jesteście znużeni i obarczeni, a ja was ochłodzę“. Ja szedłem za Zbawicielem i znalazłem spokój serca. Czemu brat mój nie chce pójść do niego?
— Winnetou nie zna tego zbawiciela!
— Czy mam o nim opowiedzieć mojemu bratu?
Apacz schylił głowę i odezwał się dopiero po chwili:
— Mój brat Szarlih powiedział słusznie. Winnetou nie miłował nikogo prócz niego; Winnetou nie ufał nikomu prócz niego, chociaż mój brat jest bladą twarzą i chrześcijaninem. Winnetou nie wierzy zresztą nikomu, tylko jemu. Mój brat zna kraje i ich mieszkańców, zna księgi białych, jest dzielny w walce, mądry przy ognisku narady, a łagodny dla wrogów. Miłuje dobrych mężów i pragnie dla nich dobrego. Nie oszukał on Winnetou nigdy i dzisiaj powie mu prawdę. Słowo mojego brata więcej dla mnie znaczy, aniżeli słowa wszystkich guślarzy i białych nauczycieli. Czerwoni mężowie ryczą i wrzeszczą, biali zaś mają muzykę, która płynie z nieba i odbija się w sercu Apacza. Niech mi mój brat przetłómaczy słowa, śpiewane przez tych osadników!
Zacząłem od tłómaczenia i objaśnienia Ave Maria, pouczałem go o wierze bladych twarzy i starałem się przedstawić w przychylnem świetle ich postępowanie z Indyanami. Nie posługiwałem się przytem dogmatami, ani zręcznymi sofizmatami, lecz mówiłem w słowach prostych, niezdobnych, łagodnym, przekonywującym tonem, który wdziera się do serca, nie stara się przedstawić rzeczy w lepszym świetle, niż one są w rzeczywistości, opanowywa słuchacza, chociaż nie odbiera mu jego przekonania, że on poddaje się z własnej woli i postanowienia.
Winnetou słuchał w milczeniu. Było to kierowane miłością zarzucanie sieci na duszę, godną wyzwolenia z więzów ciemności. Nawet gdy już przestałem mówić, on długo jeszcze nie ocknął się z zamyślenia, ja zaś nie przeszkadzałem działaniu słów moich ani jedną zgłoską. Wkońcu powstał on i tak się odezwał, podawszy mi rękę:
— Mój brat Szarlih wygłosił słowa, które umrzeć nie mogą. Winnetou nie zapomni dobrego, wielkiego Manitou białych, ani Syna Stwórcy, który umarł na krzyżu, ani Dziewicy, która mieszka w niebie i słucha śpiewu settlerów. Wiara czerwonych mężów uczy nienawiści i śmierci, a wiara białych miłości i życia. Winnetou namyśli się nad tem, co wybrać, czy śmierć czy życie. Dzięki mojemu bratu! Howgh!
Teraz powróciliśmy do domu, gdzie się już o nas niepokojono. Rozmowa toczyła się o rozbójnikach i o Indyanach. Ja zauważyłem, że, jako tak daleko wysuniętą placówkę, powinni byli swoją osadę większymi środkami obronnymi wzmocnić. Oni to uznali i postanowili wkrótce uzupełnić. Nie ulegało wątpliwości, że osada ich tylko dzięki swemu ukryciu uszła oczu dzikich, bo gdyby choć jeden z nich znalazł się w pobliżu, byłoby po osadnikach. Tych czternastu mężczyzn zaopatrzyło się wprawdzie w dobrą broń i dostateczną ilość amunicyi, a kobiety i dzieci miały dość odwagi i wprawy, aby strzelać skutecznie, ale co to znaczyło wobec hordy dzikich, złożonej z setek? Ja nie byłbym domów budował na otwartem, nieobronnem miejscu, lecz tuż nad jeziorem, żeby na nie tylko od strony lądu można było napaść.
Kierunek, który obrali zbóje, przechodził wprawdzie w pewnem oddaleniu stąd, mimoto poradziłem settlerom, żeby się mieli na baczności i wzmocnili słabe ogrodzenia.
Późno już było, kiedy po odejściu gości udaliśmy się na spoczynek. Nazajutrz rano rozstaliśmy się z tymi zacnymi ludźmi, dziękując im serdecznie za gościnne przyjęcie. Oni odprowadzili nas jeszcze kawałek i wymusili przyrzeczenie, że kiedyś jeszcze wstąpimy do nich, gdyby nam droga wypadła w pobliżu ich osady.
Przed samem pożegnaniem zeszło się jeszcze raz ośmiu śpiewaków, aby Apaczowi zaśpiewać Ave Maria. Kiedy skończyli, podał on wszystkim rękę i powiedział:
— Winnetou nigdy nie zapomni tonów białych przyjaciół. On przysiągł nie zabrać już nigdy skalpu białego męża, gdyż biali są synami Wielkiego Manitou, który miłuje także czerwonych mężów!
To postanowienie było pierwszym owocem naszej wczorajszej rozmowy, a byłem pewien, że słowa moje działać będą i nadal. Słowo Boże jest ziarnkiem gorczycznem, które kiełkuje w ukryciu, a skoro raz przebije twardą skorupę, rośnie w świetle szybko i bujnie.
Konie nasze, wypoczęte zupełnie po wczorajszej uciążliwej jeździe, pędziły teraz bez zarzutu. Mieszkańcy osady Helldorf bywali często w Echo Cannon i opisali nam dokładnie najkrótszą drogę, wiodącą do tej stacyi. Wobec tego spodziewaliśmy się dostać tam tego samego dnia wieczorem.
Winnetou stał się jeszcze bardziej milczącym, niż zwykle. Wyjeżdżał co jakiś czas daleko naprzód i wtedy, zdaje się, sądząc, że go nikt nie słyszy, powtarzał sobie, mrucząc z cicha, melodyę Ave Maria. Uderzyło mnie to tem bardziej, że Indyanie prawie bez wyjątku nie mają muzykalnego słuchu.
Popołudniu stały się zarysy gór potężniejsze i bardziej strome. Wjechaliśmy w labirynt dziwnie ciasnych i poplątanych parowów, aż w końcu przed wieczorem ujrzeliśmy z wyżyny cel naszej drogi, Echo-Cannon z torem kolejowym i cichym obozem robotniczym, który postanowiliśmy ocalić.



ROZDZIAŁ VII.
Pod górą Hancock.

Wyrazem cannon oznacza Amerykanin głęboki parów skalisty. Nazwa więc Echo-Cannon daje odrazu obraz miejscowości, do której dotarliśmy teraz. Kolej prowadziła już dawno tamtędy, ale tor był tylko tymczasowy. Budowa nastręczała tyle trudności, że do pokonania ich potrzeba było wielu robotników.
Małym bocznym parowem zjechaliśmy na dół, a tam zaraz spotkaliśmy zajętych rozsadzaniem skały pierwszych robotników, którzy spojrzeli na nas ze zdziwieniem. Widok dwóch obcych białych i Indyanina, uzbrojonych od stóp do głów, tak ich zaniepokoił, że zaraz odłożyli narzędzia i za broń pochwycili.
Dałem ręką znak, by się nie bali i podjechałem ku nim cwałem.
— Good day! — pozdrowiłem ich. — Odłóżcie strzelby! Jesteśmy przyjaźnie dla was usposobieni.
— Co wy za jedni? — spytał jeden z nich.
— Jesteśmy myśliwymi i przybywamy do was z bardzo ważną wieścią. Kto dowodzi w Echo-Cannon?
— Właściwie inżynier pułkownik Rudge. Jego jednak niema, dlatego musicie zwrócić się do płatniczego mr. Ohlersa.
— Gdzie jest kolonel Rudge?
— Wyruszył za bandą railtroublerów, która zniszczyła pociąg.
— A więc przecież! Gdzie jest mr. Ohlers?
— Tam w obozie, w największej chacie.
Pojechaliśmy w oznaczonym kierunku, śledzeni ciekawym wzrokiem robotników. Już po pięciu minutach stanęliśmy w obozie. Składał się on z domów blokowych rozmaitej wielkości, lecz podłużnych i zbudowanych z nieociosanych kamieni. Otaczał to wszystko mur z takich samych kamieni, lecz dość mocny, a wysoki może na pięć stóp. Wejście, utworzone przez mocno zbitą bramę, było teraz otwarte.
Ponieważ żadnej chaty nie zauważyłem, przeto zapytałem zajętego przy murze robotnika o płatniczego. Ten wskazał mi duży kamienny dom. W obozie zastaliśmy ludzi niewielu. Ci, których zobaczyliśmy, zdejmowali szyny z wozu.
Zsiadłszy z koni, weszliśmy do budynku, którego wnętrze składało się tylko z jednej izby. Tu leżało mnóstwo pak, beczek i worów, co dowodziło, że to był skład żywności. Obecny był tam tylko jakiś mały, chudy, człowieczek, który podniósł się ze skrzyni, gdy nas zobaczył.
— Czego tu chcecie? — zapytał na mój widok cienkim głosem, poczem odskoczył, ujrzawszy Winnetou. — Indsman! Wszelki duch pana Boga chwali!
— Nie bójcie się, sir! — rzekłem. — Szukamy płatniczego mr. Ohlersa.
— To ja nim jestem — odparł, patrząc trwożliwie z poza stalowych okularów.
— Właściwie chcielibyśmy widzieć się z kolonelem Rudgem, ale ponieważ jego niema, a wy go zastępujecie, to pozwolicie, że wam przedłożę nasze żądanie.
— Słucham! — rzekł z tęsknem ku drzwiom spojrzeniem.
— Czy kolonel puścił się w pogoń za zgrają railtroublerów?
— Tak.
— Ilu ludzi wziął z sobą?
— Czy musicie to wiedzieć?
— Koniecznem to nie jest. Ilu ludzi macie jeszcze tutaj?
— Czy i to musicie wiedzieć?
Podczas tego pytania przysunął się bliżej do drzwi.
— Właściwie teraz jeszcze nie potrzebuję wiedzieć — odpowiedziałem. — Kiedy pułkownik wyruszył?
— Czy to także musicie wiedzieć? — pytał coraz trwożliwiej.
— Zaraz wam objaśnię, dlaczego...
Zatrzymałem się przy ostatniem słowie, gdyż nie miałem już do kogo dalej mówić. Mały master Ohlers, wysoce przerażony, w kilku niezwykłych skokach przebiegł obok nas, wyleciał za drzwi i zatrzasnął je za sobą. Zgrzytnęły żelazne sztaby, świsnęła zasuwa w potężnym zamku, jednem słowem zostaliśmy pojmani.
Oglądnąłem się i popatrzyłem na obu towarzyszy. Poważny Winnetou ukazał wszystkie zęby, białe jak kość słoniowa, gruby Fred zrobił minę, jak gdyby połknął cukier z ałunem, a ja roześmiałem się głośno i serdecznie z powodu tej niespodzianki.
— A więc jesteśmy w więzieniu, lecz nie oddzielnie! — zawołał Walker. — Ten człowiek uważa nas za opryszków!
Na dworze zabrzmiał głos świstawki sygnałowej, a kiedy przystąpiłem do okna, podobnego do strzelnicy, ujrzałem robotników, wpadających przez bramę, którą natychmiast zamknięto. Naliczyłem szesnastu ludzi, którzy stali z płatniczym z tej strony muru otaczającego i przyjmowali jakieś rozkazy, poczem rozbiegli się do domów, prawdopodobnie po strzelby.
— Wkrótce zacznie się egzekucya — oznajmiłem towarzyszom. — Co będziemy robili do tego czasu?
— Zapalimy cygaro — rzekł Fred.
Sięgnął do otwartego pudełka z cygarami, leżącego na jednym z tobołów, wyjął jedno cygaro i zapalił. Ja poszedłem za jego przykładem, tylko Winnetou odmówił sobie tej przyjemności.
Niebawem otworzono ostrożnie drzwi, a cienki głos płatniczego ostrzegł nas już z daleka:
— Nie strzelajcie draby, bo was zastrzelimy!
Potem wszedł na czele swoich ludzi, którzy ze strzelbami, gotowemi do strzału, zatrzymali się w drzwiach, on sam zaś stanął za potężną beczką i z poza tej warowni pokazał nam groźnie swoją długą flintę.
— Kto wy jesteście? — spytał głosem człowieka, pewnego siebie, myśląc zapewne, że pod osłoną swoich ludzi i beczki jest nienaruszalny.
— Szczególna zmiana! — roześmiał się Walker. — Przedtem nazwaliście nas drabami, a teraz pytacie, kim jesteśmy. Wyleźcie z za tej beczki, to z wami pomówimy!
— Ani mi się śni! A więc, kto wy jesteście?
— Myśliwi z preryi.
Ponieważ Walker widocznie chciał w naszem imieniu odpowiadać, przeto ja zachowałem się milcząco.
Płatniczy pytał dalej:
— Jak się nazywacie?
— To nie należy do rzeczy!
— A zatem opór! Już ja wam język rozwiążę! Możecie mi wierzyć! Czego chcecie w Echo-Cannon?
— Ostrzec was.
— Ostrzec? Ach! Przed kim?
— Przed Indyanami i railtroublerami, którzy postanowili napaść na Echo-Cannon.
— Pshaw! Nie bądźcie śmieszni! Wy sami należycie do zbójów kolejowych i chcecie nas podejść. Ale źle wybraliście się z tem do nas!
Zwróciwszy się zaś do swoich ludzi, dodał:
— Pochwyćcie ich i zwiążcie!
— Zaczekajcie jeszcze chwilkę! — rzekł Fred.
Równocześnie sięgnął do kieszeni. Domyślając się, że wyjmie swoją legitymacyę detektywa, zauważyłem:
— To niepotrzebne, Fredzie! Zobaczymy, czy siedmnastu kolejarzy ośmieli się co zrobić trzem westmanom. Kto tylko palec na nas skrzywi, będzie trupem!
Zrobiłem najgroźniejszą minę, na jaką mnie było stać, zarzuciłem rusznicę na plecy, wziąłem w każdą rękę po jednym rewolwerze i postąpiłem ku wejściu, a Winnetou i Walker za mną. W chwilę po tej demonstracyi zniknął waleczny płatniczy. Schylił się za beczkę, jak mógł najgłębiej, i tylko jego strzelba wskazywała, gdzie w razie potrzeby należy szukać mr. Ohlersa.
Kolejarzom widocznie podobał się przykład dowódzcy bo utworzyli szpaler i pozwolili nam przejść bez przeszkody.
Tacy to byli ludzie, którzy mieli stawić opór Ogellallajom i rozbójnikom! Widoki zatem na dni najbliższe wcale nie były pocieszające.
Ja odwróciłem się i oświadczyłem kolejarzom:
— Teraz moglibyśmy was otoczyć, panowie, ale nie uczynimy tego. Wydobądźcie z za beczki swego mr. Ohlersa, ażebyśmy się mogli należycie porozumieć. To jest konieczne, jeżeli chcecie, żeby was Siouksi nie sprzątnęli!
Z pewnym trudem udało im się wreszcie wydobyć płatniczego na światło dzienne, a ja przedstawiłem grożące im niebezpieczeństwo. Gdy to wszystko płatniczy usłyszał, zbladł tak, że podobny był do kredy.
— Sir, teraz wam wierzę — zaczął głosem niepewnym — gdyż opowiadano nam, że na miejscu nieszczęścia wysiedli jacyś dwaj ludzie i strzelali do skowronka. Ten więc gentleman jest mr. Winnetou? Składam swe uszanowanie, sir! — ukłonił się przytem Apaczowi głęboko. — A ten dragi master, to mr. Walker, którego nazywają grubym Walkerem? Składam swe uszanowanie, sir! A teraz chciałbym także poznać wasze nazwisko!
Podałem mu oczywiście swoje nazwisko rodowe, a nie preryowe.
— Składam swe uszanowanie, sir! — rzekł także z ukłonem ku mnie. — Sądzicie zatem, że kolonel zobaczył kartkę i czemprędzej nadejdzie?
— Przypuszczam.
— Bardzoby mnie to ucieszyło, wierzcie mi!
Byłbym mu także uwierzył bez zapewnienia i przysięgi.
— Rozporządzam tylko czterdziestu ludźmi — mówił dalej — a większa ich część zajęta teraz na torze. Czy nie byłoby najlepiej opuścić zaraz Echo-Cannon i cofnąć się do najbliższej stacyi?
— Co wam do głowy przyszło, sir! Czy jesteście zającem? Co w takim razie pomyśleliby o was przełożeni? Utracilibyście natychmiast posadę!
— Wiecie co, sir? Dla mnie życie więcej warte, niż stanowisko. Zrozumiano?
— Wierzę, wierzę. Ilu ludzi ma pułkownik?
— Stu i to najdzielniejszych.
— O tem się przekonałem!
— A ilu było Indyan?
— Przeszło dwustu z railtroublerami.
— O biada! Oni nas wystrzelają co do nogi! Nie widzę innego środka prócz ucieczki.
— Pshaw! Która z poblizkich stacyi jest najwięcej zaludniona?
— Promontory. Będzie tam teraz około trzystu robotników.
— To zatelegrafujcie i każcie sobie przysłać stu uzbrojonych ludzi!
Płatniczy wytrzeszczył na mnie oczy i usta otworzył, a potem zerwał się, klasnął radośnie w ręce i zawołał:
— Doprawdy! To dziwne, że ja nie pomyślałem dotychczas nad tem!
— Jesteście, jak się zdaje, wielkim geniuszem strategicznym. Niech ci ludzie przywiozą z sobą także żywność i amunicyę na wypadek, gdyby wam jej zabrakło. A pamiętajcie, że wszystko musi się odbyć w największej tajemnicy, żeby czerwoni wywiadowcy nie zauważyli, że ich zdradzono. Każcie także tak się zachować ludziom z tamtej stacyi! Jak daleko stąd do Promontory?
— Dziewięćdziesiąt jeden mil.
— Czy będzie tam maszyna z wagonami?
— Jest zawsze.
— Jeśli więc teraz zatelegrafujecie, możecie jutro do dnia mieć już posiłki. Jutro wieczorem nadejdą wywiadowcy, a do tego czasu my potrafimy zabezpieczyć obóz. Wasi robotnicy niech się teraz zabiorą do pracy nad podniesieniem muru otaczającego obóz o trzy stopy. Ludzie z Promontory pomogą jutro. Należy mur tak wysoko wyprowadzić, żeby Indyanie nie mogli zaglądnąć i przekonać się, ilu mamy ludzi.
— Zobaczą to z góry, sir!
— O to bądźcie spokojni! Ja wyjdę naprzeciw wywiadowców, a gdy ich spostrzegę, dam wam znać o tem. Wtedy ukryją się robotnicy w domkach, Indyanie zaś będą sądzili, że mają do czynienia tylko z niewielu ludźmi. Dziś jeszcze powbijamy pod murem pale, a na nich wzniesiemy deski, na których staną nasi ludzie, ażeby móc strzelać podczas napadu. Jeśli się dobrze domyślam, to już jutro w południe będzie pułkownik tutaj, a wtedy będzie nas razem z ludźmi z Promontory dwustu czterdziestu przeciwko dwustu nieprzyjaciołom. My będziemy ukryci za murem, a czerwoni będą bez osłony i nie spodziewają się obrony. Byłoby więc rzeczą nie do uwierzenia, gdybyśmy ich zaraz pierwszą salwą nie odprawili tak do domu, żeby im się odechciało do nas wracać.
— A potem puścimy się za nimi w pogoń! — radował się płatniczy, gdyż moje zarządzenia dodały mu dużo odwagi.
— To się dopiero pokaże! A teraz śpieszcie się, bo musicie jeszcze: postarać się dla nas o przekąskę i nocleg, zatelegrafować do Promontory i postawić swoich ludzi przy budowie muru.
— Wszystko natychmiast wypełnię, sir! Ani myślę umykać przed czerwonymi. Co do was, to dostaniecie wieczerzę, z której będziecie zadowoleni. Ja sam byłem kiedyś kucharzem. Zrozumiano?
Wszystkie moje zarządzenia wykonano dokładnie. Konie nasze dostały dobrej paszy, a nas uraczył master Ohlers, widocznie lepiej obeznany z chochlą aniżeli z flintą. Ludzie pracowali nad murem jak cyklopi, nie odpoczywając nawet w nocy. Kiedy rano wstałem i zobaczyłem robotę, zdumiałem się nad jej postępem.
Ohlers posłał zatrzymującym się tu nocnym pociągiem ustne wiadomości do Promontory, ale jego depeszę uwzględniono już przedtem, gdyż nie w nocy wprawdzie, ale już wczesnym rankiem przybyło owych stu ludzi, wioząc z sobą potrzebną broń, amunicyę i żywność.
Teraz wspólnemi siłami zabrano się do roboty i około południa mur był już zupełnie gotów. Za moją radą napełniono wszystkie beczki wodą i postawiono je pod murem. Tylu ludzi musiało zaspokajać pragnienie, a nie wiadomo było, czy nie trzeba będzie przebyć małego oblężenia lub gasić ognia.
O zamierzonym napadzie dano znać stacyom sąsiednim, ale pociągi miały kursować regularnie, aby nie zwracać uwagi nieprzyjaciół.
Po obiedzie Winnetou, Walker i ja opuściliśmy obóz, aby wyglądać wywiadowców. Objęliśmy tę służbę, ponieważ ufaliśmy najwięcej samym sobie, a zresztą nikt z kolejarzy nie zgłosił się do tej niebezpiecznej wycieczki. Ułożyliśmy się, że w obozie pęknie petarda, gdyby który z nas powrócił z wiadomością, że widział wywiadowców.
Musieliśmy się bowiem podzielić. Indyanie mieli nadejść z północy, a stamtąd, wedle objaśnień płatniczego, prowadziły trzy drogi, któremi mogli się zbliżyć. Ja obrałem preryę na zachód, Winnetou środkową, a Walker wschodnią, którą przybyliśmy do Echo-Cannon.
Wspiąwszy się na stromą ścianę skalną, wszedłem w bór i podążałem na północ brzegiem bocznego parowu. W trzy kwadranse dostałem się na miejsce, które się nadawało do mego zamiaru. Tam bowiem na szczycie wzniesienia rósł olbrzymi dąb, a obok niego wysmukła jodła. Wylazłszy na jodłę, przeskoczyłem ostrożnie z niej na gruby konar dębu i usiadłem na nim.
Przytuliwszy się do pnia dębowego, ukryłem się w ten sposób zupełnie. Z dołu niepodobna było mnie dostrzec, przed moimi oczyma zaś leżała okolica, tak wyraźna i otwarta, że widziałem jaśniejsze miejsca na trawie i morze leśnych wierzchołków.
Siedziałem tak na straży kilka godzin i nie zauważyłem nic uderzającego, ale czujność moja tem się nie znużyła. Wreszcie ujrzałem na północy stadko gawronów, zrywających się z drzew. Mógł to być wprawdzie przypadek, te ptaki jednak nie wzniosły się zwartą gromadą, aby polecieć na jakiś obrany punkt, lecz rozprószyły się w powietrzu, krążyły przez pewien czas nad wierzchołkami, jakby bezradne i opadły nieco dalej ostrożnie. Widocznie ktoś je spłoszył.
Wkrótce powtórzyły się te ruchy ptaków jeszcze kilka razy. Teraz już wiedziałem napewno, że ktoś, kogo się bały gawrony, skradał się przez las i to niemal prosto ku mojemu stanowisku. Zlazłem pospiesznie z drzewa i pomknąłem w tym kierunku, zacierając ślady za sobą.
W ten sposób dostałem się w bukową gęstwinę, która mi się wydała nieprzebytą. Położywszy się tam na ziemi, czekałem. Niebawem przeszło, niedosłyszalnie jak widma, około sześciu Indyan obok mojej kryjówki. Ani jednej gałązki na ziemi nie dotknęli nogami, gdyż złamanie jej mogłoby szmer wywołać.
Byli to wywiadowcy z wojennemi barwami na twarzach.
Zaledwie mnie minęli, wyskoczyłem z gęstwiny. Oni musieli przemykać się dalej tamtędy i powoli posuwać się naprzód, badając krok za krokiem, co ich bardzo zatrzymywało, ja natomiast mogłem iść prosto, przez miejsca całkiem otwarte, nie obawiając się, żeby mię nie odkryto. Z tego powodu musiałem ich znacznie wyprzedzić. Wróciłem przyśpieszonym biegiem i w niespełna kwadrans zesunąłem się po stromej ścianie Cannonu ku obozowi.
Wrzało tam życie jeszcze ruchliwsze, niż przedtem. Zauważyłem także odrazu, że przybyli nowi ludzie. Idąc jeszcze torem, zobaczyłem ku swemu wielkiemu zdumieniu Winnetou, jak szedł z góry. Zaczekałem nań i zapytałem, gdy się do mnie zbliżył:
— Mój czerwony brat przybywa razem ze mną. Czy widział co?
— Winnetou wraca już — odrzekł Apacz — gdyż mógł swoje stanowisko spokojnie opuścić wobec tego, że mój brat Szarlih odkrył już wywiadowców.
— Skąd Winnetou wie o tem?
— Winnetou siedział na drzewie i przez lunetę zobaczył daleko na zachodzie drugie drzewo. Wiedząc, że mój brat jest mądry, był Winnetou pewny, że Szarlih na nie wylezie. W długi czas potem ujrzał Winnetou dużo punktów na niebie. Były to ptaki, uciekające przed wywiadowcami. Mój brat niewątpliwie także to zauważył i śledził wywiadowców. Wódz Apaczów powrócił więc do obozu, bo wywiadowcy nadeszli.
Był to nowy dowód bystrości tego Indyanina.
Zanim weszliśmy do obozu, spotkaliśmy człowieka, którego nie widzieliśmy tu przedtem.
— Ach, sir, wracacie z poszukiwań? — zapytał. — Moi ludzie spostrzegli was, gdyście schodzili ze skały i donieśli mi o tem. Nazwisko moje znane wam zapewne. Jestem kolonel Rudge i pragnę złożyć wam wielkie podziękowanie.
— Na to czas jeszcze, sir — odrzekłem. — Teraz należy przedewszystkiem zapalić petardę, w celu ostrzeżenia mego towarzysza. Wydajcie także rozkaz, żeby się ludzie ukryli, gdyż za kwadrans będą już wywiadowcy Ogellallajów przypatrywali się z góry obozowi.
— Well, to się stanie! Wy tymczasem wejdźcie do środka, a ja zaraz się tam zjawię.
W kilka chwil potem zagrzmiał wystrzał tak silny, że go Walker musiał usłyszeć. Następnie powchodzili robotnicy do domów, a tylko kilku, zajętych pozornie pracą, krzątało się koło toru.
Rudge przyszedł do nas do składu zapasów.
— Cóżeście widzieli, sir? — zapytał.
— Sześciu Ogellallajów, szpiegów.
— Well, postaramy się o to, żeby się zawiedli w swoich nadziejach! Wszyscy, jak jesteśmy tutaj, winniśmy wam i waszym towarzyszom największą wdzięczność. Powiedzcie, jak mamy ją wam okazać!
— W ten sposób, że wcale nie będziecie o niej mówili, sir. Czy znaleźliście moją kartkę?
— Znalazłem.
— I posłuchaliście przestrogi?
— Zawróciliśmy natychmiast. W przeciwnym razie przecież nie moglibyśmy jeszcze być tutaj. Sądzę, że w samą porę przybyliśmy do obozu. Na kiedy spodziewacie się railtroublerów i Ogellallajów?
— Uderzą na nas jutro w nocy.
— No, to mamy jeszcze czas lepiej się poznać, sir — roześmiał się Rudge. — Chodźcie wraz ze swoim czerwonym przyjacielem! Będziecie dla mnie miłymi gośćmi!
Zaprowadził mnie i Winnetou do innego budynku, podzielonego na kilka izb, z których jedna stanowiła jego mieszkanie. Miejsca było tam dla nas podostatkiem. Pułkownik Rudge była to dzielna osobistość, której można było wierzyć, że nie boi się Indyan. Wnet nabraliśmy nawzajem do siebie zaufania, a Winnetou, którego pułkownik znał z imienia oddawna, znalazł także przyjemność w jego towarzystwie.
— Chodźcie, panowie, ukręcimy szyjkę jakiej butelce, skoro nie możemy na razie zrobić tego czerwonym — rzekł inżynier. — Rozgośćcie się swobodnie i niech wam się zdaje, że jesteście u swego dłużnika. Gdy nadejdzie wasz towarzysz, gruby Walker, niech zasiądzie tu z nami.
Byliśmy pewni, że od teraz śledzono ze skał nasze ruchy, dlatego zachowywaliśmy się odpowiednio. Niebawem powrócił Fred. Nie widział on także nic, ale sygnał usłyszał wyraźnie.
Przez dzień nie mieliśmy nic do roboty, ale czas nam się mimoto nie dłużył. Rudge dużo przeżył i umiał dobrze opowiadać. Gdy nastał wieczór i czerwoni nie mogli już nas widzieć, ukończono przygotowania obronne, za których zarządzenie pochwalił mnie kolonel ku memu wielkiemu zadowoleniu.
Tak przeszła noc i dzień następny. Było to w czasie nowiu. Zmierzch wieczorny zasłaniał zwolna parów ciemnością, potem zaczęły błyszczeć gwiazdy, rozjaśniając okolicę na tyle, że można było objąć okiem dość szeroki pierścień dokoła muru.
Każdy z ludzi uzbrojony był w rusznicę i nóż, a wielu oprócz tego w rewolwery. Ponieważ Indyanie urządzają zwykle napady po północy, na krótko przed świtem, przeto tylko kilku robotników stało na ławach, a reszta leżała w trawie, rozmawiając z cicha.
Na dworze nie ruszył się najlżejszy wietrzyk, ale był to spokój zwodniczy. O północy wszyscy wzięli strzelby i zajęli wyznaczone im miejsca na ławach. Ja stałem z Winnetou przy bramie, trzymając w ręku tylko sztuciec Henryego, jako odpowiedniejszy w tym wypadku, a rusznicę zostawiłem w mieszkaniu pułkownika.
Rozdzieliliśmy się równomiernie na wszystkie cztery strony muru w sile dwustu dziesięciu ludzi, ponieważ trzydziestu wysłano do ukrytej doliny celem pilnowania koni.
Czas ciągnął się powoli jak ślimak. Niejeden pomyślał zapewne, że obawy nasze były daremne, gdy wtem dało się słyszeć coś, jakby uderzenie kamyczka o szynę. Zaraz potem wpadł mi w ucho ów prawie niedosłyszalny szmer, który człowiek niewprawny mógłby wziąć za powiew lekkiego wietrzyka... To nadchodzili Indyanie.
— Baczność! — szepnąłem memu sąsiadowi.
On podał dalej to słowo, a w przeciągu minuty wszyscy byli ostrzeżeni. Prawie znikome, do widm podobne, cienie pomykały nocą na prawo i na lewo, nie sprawiając najmniejszego szmeru. Naprzeciwko nas utworzył się front, który wydłużał się coraz to bardziej, aż wkońcu otoczył cały obóz. W następnej chwili musiało się zacząć oblężenie.
Cienie zbliżały się coraz bardziej. Gdy znajdowały się może w odległości sześciu kroków od muru, zabrzmiał w ciemności silny donośny głos:
— Selkhi Ogellallah! Ntsagé sisi Winnetou natan Apaches! Shne ko! Śmierć Ogellallajom! Tu stoi Winnetou, wódz Apaczów! Ognia!
Podniósł swoją srebrem obitą rusznicę, a gdy z niej błysnęło, zajaśniało nagle dokoła całego obozu. Równocześnie huknęło przeszło dwieście wystrzałów, tylko ja nie wystrzeliłem, chcąc zaczekać na skutek salwy, która spadła na nieprzyjaciół tak nagle i śmiertelnie, jak sąd z niebiosów. Przez długą chwilę panowała najgłębsza cisza, potem jednak zerwało się owo okropne wycie, które, zda się, zdolne byłoby stargać nerwy i zmiażdzyć kości. Z początku niespodziewana nasza salwa odebrała niemal mowę Ogellallajom, a teraz brzmiało przez cały Cannon jakby z tysiąca szatańskich gardzieli.
— Jeszcze raz ognia! — zakomenderował pułkownik, którego głos słychać było nawet wśród tego dyabelskiego wycia.
Huknęła druga salwa, a potem zawołał Rudge:
— Dalej za mur i kolbami! W jednej chwili powyskakiwali wszyscy za mur. Jeśli kto nawet bał się poprzednio, poczuł teraz w sobie odwagę lwa. Ani jeden Indyanin nie spróbował przez mur się przedostać.
Ja nie ruszałem się nigdzie z mojego stanowiska. Przed murem rozwinęła się mściwa walka, która nie mogła jednak trwać długo, gdyż szeregi przeciwników były tak strasznie przerzedzone, że jako jedyny środek ocalenia pozostawała im ucieczka. Koło mnie przemykały się ciemne postaci. To jeden, potem drugi, wreszcie za nimi inni railtroublerzy uciekali z przeciwnej strony obozu, gdzie dotąd się znajdowali.
Teraz dopiero przydał mi się sztuciec, z którego mogłem dwadzieścia pięć razy strzelić bez nabijania. Posłałem jednak za napastnikami tylko ośm kul, gdyż więcej celów nie miałem. Nietknięci nieprzyjaciele uszli, a reszta leżała na ziemi, lub usiłowała powlec się dalej. Nie udało im się to jednak, gdyż otoczono ich, a kto się nie poddał, tego zabito.
Wkrótce potem zapłonęły liczne ogniska przed murem i oświetliły miejsce okropnego żniwa śmierci, dokonanego w tak krótkim czasie. Ja odwróciłem się i poszedłem do mieszkania pułkownika. Ledwie usiadłem, zjawił się Winnetou. Spojrzałem nań ze zdumieniem, mówiąc:
— Mój czerwony brat przyszedł bez skalpów swoich wrogów, Siouksów-Ogellallajów?
— Winnetou nie weźmie już ani jednego skalpu — odpowiedział. — Od czasu, kiedy słyszał muzykę z góry, będzie zabijał wrogów, lecz nie będzie obcinał im włosów. Howgh!
— Ilu padło z twej ręki?
— Winnetou nie będzie już liczył głów poległych. Na cóż ma liczyć, skoro mój brat nie chciał zabić nikogo?
— Skąd wiesz o tem?
— Czemu milczała strzelba mojego brata, dopóki biali mężowie nie przebiegli obok niego? A dlaczego mierzył im tylko w nogi? Tylko tych Winnetou zliczył. Jest ich ośmiu; leżą teraz na dworze pojmani, ponieważ nie zdołali umknąć.
Liczba ta odpowiadała istotnemu stanowi rzeczy. Trafiłem zatem dobrze i osiągnąłem swój cel, dostawszy w ręce kilku zbójów, między którymi był może także Haller. Poległych czerwonych nie chciałem widzieć, jako człowiek i... chrześcijanin.
Niebawem wszedł Walker.
— Charles, Winnetou, wyjdźcie! Mamy go! — zawołał z radością.
— Kogo? — spytałem.
— Hallera!
— Ach! Kto go pochwycił?
— Nikt. Z powodu rany nie mógł się ruszać. To dziwne! Ośmiu railtroublerów jest rannych, a wszyscy w to samo miejsce, a mianowicie w kłąb. Każdy padł i został na miejscu.
— To istotnie dziwne, Fredzie!
— Ani jeden z rannych Ogellallajów nie chciał się poddać, a tych ośmiu prosiło o pardon.
— Czy rany ich niebezpieczne?
— Nie wiadomo. Nie było jeszcze czasu ich zbadać. Dlaczego siedzicie tutaj? Wyjdźcie! Sądzę, że najwyżej z ośmdziesięciu nieprzyjaciół uszło z życiem!
To było straszne! Ale czy zasłużyli na coś lepszego? Ci ludzie otrzymali nauczkę, o której pewnie przez długie lata pamiętano w ich szczepie. Podczas walki rozgrywały się sceny, których opis zgrozą napełniłby nawet najbardziej obojętnego człowieka, a kiedy nazajutrz wczesnym rankiem ujrzałem wysoko spiętrzone trupy, musiałem się z dreszczem odwrócić. Mimowoli przyszły mi na myśl słowa jednego z nowszych uczonych, że człowiek jest największym drapieżnikiem.
Dopiero popołudniu przybył koleją lekarz, który rannych opatrzył. Dla Hallera nie było ratunku. On sam wobec stwierdzenia, że rana jego jest śmiertelna, nie okazał nawet najmniejszej skruchy. Walker, który był przy badaniu Hallera, wpadł do mnie i zawołał głosem przerażenia:
— Charles, wstawaj! Trzeba stąd ruszać!
— Dokąd?
— Do Helldorf-settlement.
To słowo mnie przeraziło.
— Poco? — spytałem.
— Ogellallajowie mają tam napaść.
— Boże! Czy to możliwe? Skąd wiecie o tem?
— Haller to powiedział. Siedząc przy nim, rozmawiałem z kolonelem i wspomniałem o wieczorze, spędzonym w Helldorf-settlement. Na to roześmiał się Haller szyderczo, wyrażając zdanie, że nie doczekają już takiego wieczoru. Gdy go przyparłem pytaniami, wyznał, że Indyanie chcą napaść na tę osadę.
— Boże niebieski! Fredzie, przyprowadźcie prędzej Winnetou i konie! Ja pójdę jeszcze do Hallera.
Nie widziałem jeszcze tego człowieka w tym obozie. Gdy wszedłem do domu, w którym znajdowali się jeńcy, stał przy nim właśnie pułkownik. Ranny leżał śmiertelnie blady na skrwawionym kocu i patrzył na mnie zuchwałym wzrokiem.
— Jesteście Rollins, czy Haller? — spytałem.
— Co was to obchodzi?
— Więcej, aniżeli sądzicie! — rzekłem.
Byłem pewien, że na pytanie wprost nie odpowie, dlatego musiałem począć sobie inaczej.
— Nie pytajcie mnie o nic i wynoście się! — zawołał.
— Nikt może nie ma tyle prawa do odwiedzenia was co ja — powiedziałem. — Kula, która was życia pozbawia, pochodzi odemnie.
Na to rozszerzyły mu się oczy, krew uderzyła do twarzy, blizna napęczniała.
— Psie! Czy mówisz prawdę? — krzyknął.
— Tak.
Teraz ryknął słowo, którego niepodobna powtórzyć, ja jednak zachowałem spokój.
— Chciałem was tylko zranić — odparłem na to — a usłyszawszy, że czeka was niechybna śmierć, żałowałem was i czyniłem sobie wyrzuty. Ale teraz, widząc, jaki z was łotr, jestem zupełnie spokojny, nabrałem bowiem przekonania, że wyświadczyłem światu dobrodziejstwo, zadawszy wam śmiertelną ranę. Wy, ani wasi Ogellallajowie nie wyrządzą już nikomu szkody!
— Tak ci się zdaje? — zapytał, błyskając długimi zębami jak zwierz drapieżny. — Idźno do Helldorf-settlement, he!
— Pshaw! Tam jest wszystko dobrze zabezpieczone!
— Zabezpieczone? Tam niema już kamienia na kamieniu. Ja sam wybadałem tę miejscowość, potem postanowiono wziąć naprzód Echo-Cannon, a następnie Helldorf-settlement. Tu nam się nie poszczęściło, ale zato tam lepiej się uda, a settlerzy tysiącem mąk zapłacą za to, czego wy tu dopuściliście się względem moich i Ogellallajów!
— To właśnie chciałem wiedzieć! Panie Haller, jesteście zatwardziałym, ale także bardzo głupim grzesznikiem. My pojedziemy teraz do Helldorfu, aby ocalić co się da, jeśli zaś Ogellallajowie zabrali z sobą settlerów, to my ich wydobędziemy, czego nie moglibyśmy dokazać, gdybyście wy milczeć umieli.
— Kata wydobędziecie, nie ich! — zawołał ze złością w głosie.
Na to podniósł głowę jego towarzysz i sąsiad, który nieustannie we mnie się wpatrywał, i rzekł:
— Wierz mi, Rollinsie! Ten ich uwolni. Ja go znam. To Old Shatterhand!
— Old Shatterhand! — zawołał zagadnięty. — All devils, teraz rozumiem, skąd się wzięło tych ośm strzałów. Wobec tego pragnę gorąco...
Odwróciłem się szybko i odszedłem, by nie słyszeć przekleństw tego złoczyńcy. Kolonel poszedł za mną i zapytał zupełnie zdumiony:
— Czy to prawda, że jesteście Old Shatterhand?
— Tak. Ten człowiek spotkał mnie na jednej z wypraw myśliwskich. Ja przystępuję odrazu do rzeczy i proszę was, żebyście mi dali swoich ludzi. Muszę pójść na pomoc do Helldorf-settlement.
— Hm, czcigodny sir, to jest niemożliwe. Sam poprowadziłbym tam wszystkich moich ludzi, ale jestem urzędnikiem kolejowym i znam swoje obowiązki.
— Ależ sir, czy ci biedni osadnicy mają zginąć? Jakbyście się potem usprawiedliwili, gdyby się to stało wskutek waszego zaniedbania?
— Posłuchajcie, sir! Mnie nie wolno opuścić mego obozu, chyba, gdy idzie o jego dobro. Nie mogę także nakazać moim robotnikom, żeby z wami poszli. Pozwolę sobie jedno tylko uczynić. Zgadzam się na to, żebyście wy z moimi ludźmi pomówili. Który z nich zechce na ten czas porzucić pracę i do was się przyłączyć, tego nie zatrzymam. Konie, broń, amunicyę i trochę żywności dostaniecie także pod warunkiem, że konie i broń otrzymam później z powrotem.
— Dziękuję wam, Sir! Jestem przekonany, że to jest wszystko, co możecie w tym wypadku uczynić. Nie gniewajcie się, że wam ludzi odciągam od pracy, ale to jest konieczne.
W dwie godziny potem pędziłem na czele około czterdziestu dobrze uzbrojonych drogą, którą tak nie dawno przybyliśmy z Helldorf-settlement.
Winnetou nie powiedział ani słowa, lecz ogień, gorejący w jego oczach, mówił więcej od słów. Jeśli rzeczywiście napadnięto na tę młodą osadę, wówczas biada sprawcom napadu!
Znając drogę, nie zatrzymywaliśmy się nawet w nocy, a podczas jazdy milczeliśmy prawie zawzięcie.
Nazajutrz popołudniu stanęliśmy na krawędzi kotliny, w której leżało Helldorf-settlement. Pierwszy rzut oka pouczył nas, że nas Haller nie okłamał. Przybyliśmy niestety za późno!
— Uff! — zawołał Winnetou i wskazał na wzgórze. — Już niema Syna dobrego Manitou. Ja poszarpię te wilki, Ogellallajów!
Rzeczywiście spalono i zburzono nawet kapliczkę, a krzyż zrzucono z góry. Pojechaliśmy co tchu ku zwaliskom i zsiedliśmy z koni. Tu kazałem stanąć robotnikom, aby mi tropu nie popsuli. Pomimo poszukiwań nie zdołałem odkryć ani śladu żywej istoty. Wtedy zwołałem ludzi, by mi pomogli przerzucić zgliszcza. Nie znaleźliśmy szczątków ludzkich i to nas pocieszyło w naszem strapieniu.
Skoro tylko Winnetou zsiadł z konia, wydostał się po zboczu na górę, a po chwili powrócił, niosąc w ręce dzwonek.
— Wódz Apaczów znalazł głos z góry — rzekł — i zakopie go tu, dopóki nie przyjdzie tu jako zwycięzca.
Zbadałem pośpiesznie razem z Walkerem brzegi jeziora, aby zobaczyć, czy przypadkiem nie potopiono osadników, lecz przekonaliśmy się, że to się nie stało. Nadto poszukiwania nasze dowiodły, że na osadę napadnięto w nocy. Zwycięzcy opanowali bez walki mieszkańców, a potem udali się z łupem i z jeńcami ku granicy Idaho i Wyomingu.
— Słuchajcie, ludzie, nie wolno nam stracić ani chwili! — zawołałem. — Bez wypoczynku musimy iść tropem, dopóki go będziemy widzieli, a dopiero w nocy rozbijemy obóz. Naprzód!
Z temi słowy dosiadłem znowu szpaka, a towarzysze poszli za moim przykładem. Apacz jechał na czele, nie odrywając wzroku od tropu. Prędzej można go było zabić, niż odciągnąć od tych śladów, takie wzburzenie ogarnęło jego i nas wszystkich. Było nas czterdziestu przeciwko ośmdziesięciu, ale w takim nastroju nie liczy się wrogów.
Mieliśmy jeszcze pełne trzy godziny dnia i ubiliśmy przez ten czas tyle drogi, że mogliśmy potem pozwolić sobie na zasłużony odpoczynek.
Nazajutrz pokazało się, że Ogellallajowie znajdowali się o trzy czwarte dnia przed nami, a potem zauważyliśmy, że przez całą noc nie przerywali pochodu. Powód tego pośpiechu łatwo było odgadnąć. Oto Winnetou wykrzyknął był podczas napadu na Echo-Cannon swoje imię, przez co wzbudził w nich obawę, że będą ścigani.
Ponieważ konie nasze dokazały dotąd nadzwyczajnych rzeczy, przeto nie mogliśmy ich w dalszym ciągu zbytnio natężać, lecz postanowiliśmy oszczędzać ich sił, a wskutek tego w pierwszych dwu dniach nie zbliżyliśmy się do ściganych.
— Czas bieży — rzekł Walker. — Przyjdziemy za późno!
— Ja nie tracę nadziei — odpowiedziałem. — Jeńców zachowano na pal męczeński, a los ten spotka ich dopiero wtedy, gdy Ogellallajowie przybędą do swoich wsi.
— Gdzie te wsi teraz się znajdują?
— W Quacking-aspridge — odparł Winnetou. — My jednak dopędzimy tych rozbójników znacznie wcześniej.
Trzeciego dnia natrafiliśmy na niemałą przeszkodę: trop się rozdzielił. Jedna połowa biegła wprost ku północy, a druga zbaczała na zachód. Pierwsza była liczniejsza.
— Chcą nas zatrzymać! — rzekł Fred.
— Niechaj biali mężowie staną — rozkazał Winnetou. — Tego śladu nie wolno nikomu naruszyć!
Następnie dał mi znak, który zrozumiałem natychmiast. Oto ja miałem się przypatrzyć tropowi, prowadzącemu wprost, on zaś skierowanemu na lewo. Udaliśmy się więc konno obydwaj, każdy w swoim kierunku, a tamci musieli czekać.
Jechałem z kwadrans. Liczbę koni, które tędy szły, trudno było oznaczyć, gdyż jeźdźcy postępowali w szeregu jeden za drugim, ale z głębokości i z kształtu odcisków kopyt wnosiłem, że było ich niewiele ponad dwadzieścia. Podczas badań zauważyłem w piasku kilka małych, cienkich, okrągłych plam, obok zaś po obu stronach szczególny układ suchych ziarn piasku, a przed tymi znakami miejsce, wyglądające tak, jak gdyby jakimś szerokim przedmiotem posuwano po piasku. Powróciłem natychmiast cwałem i zastałem już Winnetou, czekającego na mnie.
— Co mój brat widział? — zapytałem go.
— Nic, oprócz tropu jeźdźców.
— Naprzód! — zawołałem wtedy do towarzyszy i równocześnie skręciłem konia i pośpieszyłem przodem.
— Uff! — zawołał Apacz.
Dziwił się mojej pewności i poznał po niej, że niewątpliwie znalazłem dowód, iż jeńców powleczono w tym kierunku. Przybywszy na to miejsce, zatrzymałem się i spytałem grubasa:
— Mr. Walker, wy jesteście dobrym westmanem. Przypatrzcie się temu śladowi i powiedzcie, co on może znaczyć!
— Ślad? — spytał. — Gdzie?
— Tu!
— Ach! Cóż to za ślad! To wiatr przeszedł po piasku!
— Pięknie! Przejdzie on chyba jeszcze nie raz po tym piasku. Założę się z wami, że Winnetou z tych ledwie dostrzegalnych znaków wywnioskuje to samo co ja. Niech mój czerwony brat spróbuje!
Apacz zsiadł, schylił się, rzucił na ziemię badawcze spojrzenie i oświadczył:
— Mój brat Szarlih obrał dobrą drogę, gdyż tędy pojechali jeńcy.
— Po czem to można poznać? — spytał Fred na pół z niedowierzaniem, a na pół z gniewem, że mu bystrość jego nie dopisała.
— Niech się mój brat dobrze przypatrzy! — powiedział. — Te krople, to krew; na prawo i lewo leżały ręce, a ku przodowi ciało dziecka...
— Które — wtrąciłem ja — spadło z konia tak, że mu krew poszła z nosa!
— Ach! — zawołał grubas.
— To nietrudno było zobaczyć, ale przekonamy się jeszcze, że coś innego zada nam więcej trudu. Naprzód!
Miałem słuszność. Może po dziesięciu minutach, przybyliśmy na grunt skalisty, gdzie nie było śladów.
Wszyscy musieli się zatrzymać, aby nam nie utrudniać badań. Wtem wydał Apacz radosny okrzyk i przyniósł mi grubą, żółto zabarwioną nitkę.
— Cóż wy na to, Fredzie? — spytałem.
— To nitka z koca.
— Słusznie! Przypatrzcie się ostrym jej końcom. Czerwoni porozcinali koce i owinęli koniom kopyta, ażeby nie zostawiały śladów. Musimy się teraz wysilić do ostateczności!
Szukając dalej, znalazłem na trawie, rosnącej już na gruncie piasczystym, źle zatarty ślad indyańskiego mokassyna. Położenie stopy wskazywało nam dalszy kierunek.
Idąc nim dalej, zauważyliśmy dalsze znaki, a w końcu doszliśmy do przekonania, że Indyanie posuwali się tu bardzo powoli. Po jakimś czasie ślady znów stały się wyraźne. Koniom zdjęto z kopyt osłony, a obok końskich śladów biegły odciski nóg ludzkich, co dowodziło, że Ogellallajowie szli odtąd pieszo.
To zastanowiło mnie w wysokim stopniu. Zamyślony jechałem dalej, wtem Winnetou zatrzymał konia, spojrzał w dal i zrobił ruch, jak gdyby sobie coś przypomniał.
— Uff! — zawołał — Jaskinia w górze, zwanej przez białych Hancock.
— Dlaczego ona przyszła ci na myśl? — zapytałem.
— Winnetou wie już teraz wszystko! W tej jaskini ofiarowywują Siouksi swoich jeńców Wielkiemu Duchowi. Ci Ogellallajowie się rozdzielili. Wielka część jedzie na prawo, aby zwołać rozprószone siły plemienia, a mniejsza prowadzi jeńców do jaskini. Posadzono po kilku na jednym koniu, a Ogellallajowie idą obok.
— Jak daleko stąd do tej góry?
— Moi bracia dostaną się tam wieczorem.
— To niemożliwe! Góra Hancock leży pomiędzy górnym Snake-River a Yellowstone-River!
— Niech mój brat zważy, że są dwie góry Hancock!
— Czy Winnetou zna właściwą?
— Tak.
— I jaskinię?
— Tak. Winnetou zawarł w tej jaskini przymierze z ojcem wodza Koitse, a ten Ogellallaj złamał je potem. Moi bracia opuszczą teraz trop i powierzą się wodzowi Apaczów!
Będąc pewnym siebie, dał koniowi ostrogę i popędził cwałem, a my za nim. Jechaliśmy przez długi czas dolinami i parowami, aż nagle góry się rozstąpiły, a przed nami ukazała się zarosła trawą równina, otoczona tylko na widnokręgu górami.
— To jest I-akom akono „krwawa prerya“ zwana tak w języku szczepu Tehua — objaśnił Winnetou, nie zwalniając szybkiej jazdy.
A więc to była ta straszna krwawa prerya, o której tyle słyszałem! Tutaj to plemiona Dakoty sprowadzały jeńców, puszczały ich i ścigały na śmierć. Tutaj zginęły tysiące niewinnych, przy palu, na ogniu, od noża i zakopania w ziemi. Tu nie zapuszczał się obcy Indyanin, a tem mniej biały, my zaś zdążaliśmy przez tę równinę tak swobodnie, jak gdybyśmy się znajdowali na najspokojniejszym obszarze. Tylko Winnetou mógł tutaj być naszym przewodnikiem.
Konie zaczynały się już męczyć tą gonitwą. Wtem wynurzyła się przed nami odosobniona grupa kilku jakby zsuniętych do siebie gór. U ich stóp, zarosłych lasem i krzewiną, daliśmy spocząć koniom.
— To jest góra Hancock — rzekł Winnetou.
— A jaskinia? — spytałem ja.
— Jest po drugiej stronie góry. Za godzinę zobaczy ją mój brat. Niech mój brat pójdzie za mną, lecz niech zostawi swoje strzelby!
— Ja sam?
— Tak. Jesteśmy na miejscu śmierci. Tylko dzielny mąż tu wytrzyma. Niechaj nasi bracia ukryją się pod drzewami i czekają!
Góra, u której stóp stanęliśmy teraz, była wulkanicznym wytworem, a miała może trzy kwadranse drogi w szerokości. Odłożyłem rusznicę i sztuciec i poszedłem za Winnetou, który zaczął piąć się na zachodnie zbocze góry, zmierzając zygzakiem ku szczytowi. Była to droga uciążliwa, a przewodnik mój odbywał ją z taką ostrożnością, jak gdyby za każdym krzakiem spodziewał się nieprzyjaciela. Trwało to rzeczywiście z godzinę, zanim wydostaliśmy się na górę.
— Niech mój brat będzie całkiem cicho! — szepnął Winnetou.
Potem położywszy się na brzuchu, czołgał się powoli przez zarośla.
Ja posunąłem się za nim, lecz omal nie cofnąłem się z przestrachem, gdyż zaledwie wychyliłem głowę z pomiędzy gałęzi, ujrzałem stromą, lejkowatą, przepaść krateru, którego krawędzi mogłem ręką dosięgnąć. Otchłań ta, głęboka prawie na stopięćdziesiąt stóp, porosła była tylko zrzadka krzakami i tworzyła na dole płaszczyznę obejmującą około czterdziestu stóp szerokości. Tam leżeli poszukiwani przez nas mieszkańcy osady Helldorf z powiązanemi nogami i rękoma. Z trudem opanowałem wrażenie, jakie ta straszna niespodzianka na mnie wywarła, i policzyłem nieszczęśliwych. Nie brakowało nikogo, ale pilnowała ich liczna straż Ogellallajów.
Zbadałem cały obwód wygasłego krateru, czy nie dałoby się zejść na dół. Sterczało tam tylko kilka wyskoków skalnych, do których można było przyczepić potężną linę. Należało tylko obmyśleć sposób usunięcia straży.
Winnetou cofnął się, a ja uczyniłem to samo.
— Czy to jest ta jaskinia? — spytałem.
— Tak.
— A gdzie jest właściwe miejsce?
— Po stronie wschodniej, ale tamtędy nikt się nie dostanie.
— To zejdziemy tędy. My mamy lassa, a nasi robotnicy kolejowi zaopatrzeni są w dostateczną ilość sznurów.
Winnetou skinął głową, poczem zaczęliśmy schodzić. Nie rozumiałem zupełnie, dlaczego Indyanie nie strzegli zachodniej strony góry, bo wtedy bylibyśmy nie mogli zbliżyć się tam niepostrzeżenie.
Gdyśmy się znaleźli przy towarzyszach, słońce zapadało już za widnokręgiem i zbliżyła się pora przygotowań naszych. Wszystkie sznury spleciono w jedną linę. Winnetou wybrał sobie dwudziestu najzwinniejszych ludzi, a resztę przeznaczył do strzeżenia koni. Dwom z pozostałych polecił w trzy kwadranse po naszem odejściu wskoczyć na konie, objechać górę od wschodu i daleko od niej rozniecić kilka ognisk, lecz tak, żeby się nie zajęła prerya, potem czemprędzej powrócić. Te ogniska miały uwagę Indyan odwrócić od nas, a skierować na preryę.
Słońce wreszcie zniknęło zupełnie, zachód zabarwił się jasnemi barwami, które później przeszły w głęboką purpurę, wreszcie pobladły i zamieniły się w szarość wieczorną. Winnetou opuścił miejsce, na którem znajdowaliśmy się dotąd. Wydał mi się on w ostatnich godzinach zupełnie innym niż zwykle. Jego silny i pewny wzrok stał się szczególnie niespokojnym. Na gładkiem zazwyczaj czole ukazały się zmarszczki, które świadczyły o jakiejś obawie, czy myślach, tak poważnych, że mogły zburzyć jego tak podziwianą przezemnie równowagę umysłu. Coś go gnębiło. Wydało mi się więc, że miałem nietylko prawo, lecz i obowiązek spytać go o przyczynę tego stanu jego duszy. Poszedłem też, by go poszukać.
Winnetou stał na skraju lasu, oparty o drzewo i patrzył nieruchomo na zachód na chmurowisko, którego wyzłocone brzegi bladły coraz to bardziej. Jakkolwiek ja stąpałem bardzo cicho i pomimo zadumy, w jaką on popadł w tej chwili, nietylko usłyszał moje kroki, lecz wiedział nawet, kto się doń zbliżał. Nie oglądając się ku mnie, rzekł:
— Mój brat Szarlih szuka swego przyjaciela. Dobrze robi, gdyż niebawem go już nie ujrzy.
Położyłem mu rękę na ramieniu, mówiąc:
— Czy duszę mego brata Winnetou opanowały jakieś cienie? Niech je odpędzi!
On zaś podniósł rękę i wskazał na zachód:
— Tam płonął ogień i żar życia, a teraz to znikło i robi się ciemno. Idź tam! Czy zdołasz odpędzić kładące się tam cienie?
— Nie, lecz światło wczesnym rankiem powróci i dzień nowy nastanie.
— Dla góry Hancock zaświta jutro dzień nowy, ale nie dla Winnetou. Słońce jego zgaśnie, jak zgasło tamto i nie zejdzie już nigdy. Najbliższa jutrzenka uśmiechnie się doń już na tamtym świecie.
— To są przeczucia śmierci, którym się mój kochany brat Winnetou nie powinien oddawać! Prawda, dzisiejszy wieczór będzie dla nas bardzo niebezpieczny; lecz ileżto razy patrzyliśmy już śmierci w oczy, a jednak, ilekroć po nas wyciągnęła rękę, cofała się przed naszem pogodnem i silnem spojrzeniem! Odpędź smutek, który cię trapi! Powód jego leży tylko w cielesnych i duchowych wysiłkach ostatnich dni.
— Winnetou nie pokonają żadne wysiłki i żadne znużenie nie odbierze mu pogody ducha. Brat mój Old Shatterhand zna mnie i wie, że zawsze pragnąłem wody poznania i wiedzy. Ty mi ją podałeś, a piłem z niej dowoli. Wiele się nauczyłem, więcej aniżeli moi bracia, pozostałem jednak mężem czerwonym. Biały podobny jest do zmyślnego domowego zwierzęcia, którego instynkt się zmienił, Indyanin natomiast do dzikiego, które nietylko swoje bystre zmysły zachowało, lecz także duszą słyszy i czuje. Dzikie zwierzę wie dobrze, kiedy śmierć się zbliża. Ono ją nietylko przeczuwa, lecz także wie o jej przybyciu i kryje się w największej gęstwinie leśnej, aby tam skonać samotnie. To przeczucie, tę świadomość, która nigdy nie zwodzi, ma Winnetou w tej chwili.
Lecz ja przycisnąwszy go do siebie, usiłowałem go przecież uspokoić:
— A mimoto ciebie zwodzi. Czy miałeś już kiedy to przeczucie?
— Nie.
— A zatem to dziś po raz pierwszy?
— Tak.
— Jak więc można je znać? Skąd wnosisz, że to przeczucie śmierci?
— Ach, ono takie wyraźne, takie wyraźne! Ono mi szepcze, że Winnetou zginie od kuli, która ugrzęźnie w mej piersi, albowiem tylko kula może mnie powalić. Przed nożem lub tomahawkiem obroniłby się wódz Apaczów z łatwością. Niechaj mi mój brat wierzy: dziś odchodzę do wiecznych ostę...
Utknął w połowie ostatniego wyrazu. Chciał wyrzec: „do wiecznych ostępów“, stosownie do wierzeń indyańskich. Cóż go wstrzymało od wypowiedzenia tych słów? Ja domyślałem się przyczyny. Przez pożycie zemną stał się wewnętrznie chrześcijaninem, chociaż o tem nie wspominał. Objął mnie teraz ramieniem i tak dalej mówił:
— Odejdę dzisiaj tam, gdzie wstąpił ongiś Syn dobrego Manitou, aby nam przygotować mieszkania w domu Ojca, i gdzie za mną przyjdzie kiedyś mój brat Old Shatterhand. Tam się znów zobaczymy. Nie będzie wtedy już żadnej różnicy pomiędzy białemi i czerwonemi dziećmi jednego Ojca, który wszystkie jednaką otacza miłością. Zapanuje wieczny pokój, ustanie mordowanie i dławienie ludzi, którzy byli dobrzy i w pokoju przyjmowali białych, za co ich jednak wytępiono. Dobry Manitou weźmie wagę w swoje ręce, by odważyć uczynki białych i czerwonych, oraz krew, która popłynęła niewinnie. Winnetou zaś stanie przy tem i prosić będzie o łaskę i miłosierdzie dla morderców swojego narodu i swoich braci.
Przycisnął mnie do siebie i zamilkł. Byłem głąboko wzruszony, gdyż i mnie jakiś głos mówił, że jego instynkt go nie zwodzi, że może tym razem prawdziwem jest jego przeczucie. Mimoto starałem się inaczej wyjaśnić powody jego obecnego stanu:
— Mój brat Winnetou uważa się za silniejszego, aniżeli jest. Jest najdzielniejszym wojownikiem swojego szczepu, ale przecież tylko człowiekiem. Nie widziałem, by kiedy osłabł, ale dziś jest znużony, gdyż zbyt wiele natężaliśmy się w ubiegłych dniach i nocach. To przygniata duszę i osłabia wiarę w samego siebie, powstają posępne myśli, które znikną, skoro tylko ustąpi znużenie. Niech mój brat spocznie! Niech położy się obok tych, którzy pozostaną pod górą!
On zaś potrząsnął zwolna głową i odrzekł:
— Tego brat Szarlih nie mówi poważnie.
— O i owszem! Widziałem jaskinię i zmierzyłem ją okiem dokładnie. Wystarczy, gdy sam poprowadzę naszych ludzi.
— A ja nie mam być przytem? — zapytał, a oczy jego nagle nabrały blasku.
— Zrobiłeś dość, teraz powinieneś wypocząć.
— A ty nie zdziałałeś jeszcze więcej, o wiele więcej, aniżeli ja i inni? Nie zostanę!
— Nawet, gdy cię o to poproszę, zażądam tego jako ofiary na rzecz naszej przyjaźni?
— I wtedy nie! Czy ma potem kto zarzucić mnie, że Winnetou, wódz Apaczów, obawiał się śmierci?
— Nikt nie poważy się tego powiedzieć!
— Jeśliby nawet wszyscy zamilkli i nie policzyli mi tego jako tchórzostwa, zostałby przecież jeden, którego wyrzut okryłby mnie rumieńcem.
— Któż taki?
— Ja, ja sam! Temu Winnetou, któryby spoczywał, kiedyby jego brat Szarlih walczył z pogardą śmierci, krzyczałbym nieustannie w uszy, że przystał do tchórzów i że niegodzien już nazwy wojownika i wodza walecznego narodu. Nie, ja nie chcę słyszeć o tem, żebym miał zostać. Mój brat Shatterhand gotów po cichu zaliczyć mnie między kujoty! Czy Winnetou ma znienawidzieć sam siebie? Nie, po dziesięćkroć, stokroć i po tysiąckroć wolę śmierć!
Ten wzgląd nakazał mi oczywiście milczenie. Winnetou umarłby na duchu i na ciele wskutek własnego zarzutu tchórzostwa. Po chwili mówił dalej:
— Tyle razy znajdowaliśmy się w obliczu śmierci, a mój brat był na nią zawsze przygotowany i zapisał w swej książeczce, co ja powinienbym zrobić, jeśliby zginął w walce. Mam wziąć tę książkę, przeczytać i wykonać. Blade twarze nazywają to testamentem. Winnetou sporządził także testament, lecz nic jeszcze o tem dotąd nie wspomniał, ale dziś to uczynić musi, przeczuwając blizkość śmierci. Czy chcesz być wykonawcą?
— Bardzo życzę sobie, żeby nie sprawdziło się twoje przeczucie, ażebyś jeszcze wiele, wiele słońc widział na ziemi. Gdybyś jednak kiedyś umarł, a ja znałbym twoją wolę ostatnią, wykonanie jej byłoby moim najświętszym obowiązkiem.
— Nawet gdyby było bardzo trudnem i połączonem z wielkiemi niebezpieczeństwami?
— Tak Winnetou nie pyta chyba naprawdę. Poślij mnie w objęcia śmierci, a pójdę!
— Wiem to, Szarlih! Dla mnie wskoczyłbyś w otwartą jej paszczę. Tylko ty jeden potrafisz zrobić to, o co cię poproszę. Czy przypominasz sobie, że ongiś, kiedy nie znałem ciebie tak dobrze jak dzisiaj, rozmawialiśmy o bogactwie?
— Bardzo dokładnie to pamiętam.
— Czułem wtedy po twoim głosie, że przecież inaczej myślałeś, aniżeli mówiłeś. Złoto miało wielką wartość dla ciebie. Nieprawdaż?
— Istotnie niebardzo się pomyliłeś.
— A teraz? Wyznaj prawdę!
— Każdy biały ceni wartość mienia, lecz ja nie pożądam martwych skarbów i uciech powierzchownych. Prawdziwe szczęście opiera się jedynie na skarbach zebranych w sercu.
— Wiedziałem, że dziś tak powiesz. Wiadomo ci, że ja znam wiele miejsc, gdzie znajduje się złoto w żyłach, jako nuggety i jako piasek. Wystarczyłoby wskazać ci jedno miejsce, a zostałbyś człowiekiem bogatym, nawet bardzo bogatym, lecz nie osiągnąłbyś szczęścia. Dobry, biały Manitou nie stworzył ciebie do używania bogactw. Twoje silne ciało i twoja dusza są do czegoś lepszego. Jesteś mężem i winieneś nim pozostać. Dlatego zawsze trwałem przy postanowieniu, żeby nie powiedzieć ci o żadnym pokładzie złota. Czy gniewasz się na mnie za to?
— Nie — odrzekłem, zgodnie z prawdą w tej chwili. Stałem wobec najlepszego z przyjaciół, on zaś widział śmierć przed sobą i powierzał mi swoją wolę ostatnią. Jakże mógłbym w tej chwili okazać nizką żądzę złota?
— Zobaczysz jeszcze złoto, dużo złota — mówił dalej — lecz ono nie przeznaczone dla ciebie. Jeśli umrę, odszukaj grób mego ojca. Kopiąc u jego stóp od strony zachodniej, znajdziesz testament Winnetou, który wtedy już nie będzie przy tobie. Tam zapisałem moje życzenia, a ty je spełnisz.
— Słowo moje jest jako przysięga! — zapewniłem go ze łzami w oczach. — Żadne niebezpieczeństwo, chociażby największe, nie powstrzyma mnie od wykonania tego, co napisałeś!
— Dziękuję ci! Rozmowa nasza skończona, nadszedł czas do ataku. Nie przeżyję tej walki, pożegnajmy się więc, mój drogi, kochany bracie! Dobry Manitou niechaj ci wynagrodzi to, czem dla mnie byłeś. Serce moje czuje więcej, aniżeli słowa mogą wyrazić! Nie płaczmy, bo jesteśmy mężami! Pochowaj mnie w górach Gros-Ventre nad brzegiem rzeki Metsur na koniu, w pełnem uzbrojeniu i z moją strzelbą srebrzystą, która nie powinna przejść w niczyje ręce. A jeśli potem wrócisz do ludzi, z których żaden nie będzie cię tak kochał, jak ja cię kocham, to pomyśl czasem o swoim przyjacielu i bracie Winnetou, który cię błogosławi, ponieważ ty byłeś dlań błogosławieństwem!
On, Indyanin, położył mi ręce na głowie. Słyszałem, jak z trudem powstrzymywał szlochanie. Przyciągnąłem go oburącz do siebie i wybuchnąłem, płacząc:
— Winnetou, mój Winnetou, to tylko przeczucie, cień przemijający. Ty musisz zostać przy mnie, ty nie możesz odejść!
— Odchodzę — odrzekł cicho, ale stanowczo, wyrwał się z moich objęć i zwrócił się ku obozowi.
Idąc za nim, szukałem w mózgu napróżno środka do nakłonienia go, żeby nie wziął udziału w czekającej nas walce. Nie wymyśliłem żadnego, bo żadnego nie było. Cobym był wtenczas i dziś jeszcze dał za to, gdybym był mógł znaleźć jakie wyjście!
Byłem do głębi wzruszony, a on także pomimo władzy nad sobą nie mógł opanować wzruszenia. Głos bowiem drżał mu, gdy wzywał ludzi:
— Już całkiem ciemno. Ruszajmy! Niech moi bracia idą za mną!
Wspięliśmy się jeden za drugim na górę, tą samą drogą, którą przedtem Winnetou odbył ze mną. Ciche wdrapywanie się było teraz w ciemności o wiele trudniejsze, aniżeli przedtem i godzina upłynęła, zanim dostaliśmy się do krateru. W dole płonęło olbrzymie ognisko, a przy jego świetle ujrzeliśmy jeńców i ich dozorców. Ani słowo, ani dźwięk, nie dochodził do nas na górę.
Przymocowaliśmy najpierw linę do głazu i czekaliśmy na pojawienie się ognisk. Wkrótce ukazało się na wschodzie pięć płomieni, podobnych do ognisk obozowych. Z zaciekawieniem popatrzyliśmy w głąb kotła. Nie pomyliliśmy się, gdyż niebawem wyszedł jeden z dzikich ze szczeliny i powiedział coś do drugich. Na to oni zerwali się natychmiast i udali się za nim do szczeliny, aby się ogniom przypatrzyć.
Nasza godzina wybiła. Pochwyciłem początek sznura, aby być pierwszym, ale Winnetou wziął mi go z ręki.
— Wódz Apaczów prowadzi — rzekł. — Niech mój brat idzie za nim!
Umówiliśmy się, że nasi pójdą za nami w takich odstępach, żeby, gdy lina dostanie do ziemi, tylko po czterech naraz znajdowało się na niej. Winnetou pierwszy uczepił się liny. Ja zaczekałem, aż on dotarł do pierwszego wyskoku i poszedłem za nim, a za mną Fred. Spuszczaliśmy się w dół o wiele prędzej, aniżeli sądziliśmy pierwotnie, gdyż ledwie mogliśmy się utrzymać. Na szczęście lina była mocna na tyle, że urwaniem się nie groziła.
Oczywiście, że strącaliśmy w głąb mnóstwo kamieni, czego z powodu ciemności nie podobna było uniknąć. Zdaje się, że kamień uderzył jedno z dzieci, gdyż zaczęło krzyczeć. Natychmiast ukazała się w szczelinie, oświetlonej ogniskiem, głowa Indyanina, który widocznie usłyszał, że spadają kamienie. Spojrzał w górę i wydał głośny okrzyk ostrzegawczy.
— Naprzód, Winnetou! — zawołałem. — Inaczej wszystko przepadło.
Ludzie, znajdujący się na górze, zauważyli, co się działo na dole i spuścili linę czemprędzej. W pół minuty potem byliśmy już na ziemi, ale równocześnie błysnęły ku nam ze szczeliny dwa strzały. Winnetou runął na ziemię.
Stanąłem, nie mogąc kroku zrobić z przerażenia.
— Winnetou, mój przyjacielu — zawołałem — czy cię kula trafiła?
— Winnetou umrze — odparł z bólem Apacz.
Na to porwała mnie wściekłość, której nie zdołałem się oprzeć. W tej chwili właśnie schodził za mną Walker.
— Winnetou umiera! — rzekłem doń. — Dalej na nich!
Nie tracąc czasu na zdejmowanie sztućca z ramienia, ani na pochwycenie noża lub rewolweru, rzuciłem się z podniesionemi pięściami na pięciu Indyan, którzy tymczasem wypadli ze szczeliny. Najpierwszy z nich był wodzem. Poznałem go natychmiast.
— Koitse, giń! — krzyknąłem doń.
Palnąłem go pięścią w skroń, a on padł na ziemię jak kłoda. Stojący obok niego dziki podniósł już na mnie tomahawk. Wtem blask ognia oświetlił moją twarz, a on opuścił z przerażeniem topór wojenny.
— Ka-ut-skamasti — grzmocąca ręka! — zawołał głośno.
— Tak, tu jest Old Shatterhand, giń! — odpowiedziałem jemu na to.
Nie poznawałem samego siebie. Za drugiem uderzeniem padł drugi Indyanin.
— Ka-ut-skamasti! — powtórzyli Indyanie z wahaniem.
— Old Shatterhand — zawołał także Walker. — To wy, Charles? O, teraz pojmuję wszystko. Wygraliśmy. Naprzód!
Dostałem nożem w plecy, ale nie czułem tego. Dwaj dzicy padli od strzałów Freda, a trzeciego jeszcze ja powaliłem. Tymczasem schodziło naszych coraz to więcej, im więc mogłem już Indyan pozostawić. Sam zwróciłem się do Winnetou i ukląkłem obok niego na ziemi.
— Gdzie mego brata ugodziła kula? — spytałem.
— Ntsage tche — tu w pierś — odrzekł cicho, kładąc lewą rękę na prawej stronie piersi, czerwonej od krwi.
Wydobyłem z za pasa nóż i odciąłem mu po prostu santylową derę, która się była wysoko podsunęła. Tak, kula weszła do płuc. Porwał mnie ból, jakiego nie doznałem przez całe życie.
— Jest jeszcze nadzieja, mój bracie — pocieszałem go.
— Niechaj mnie mój brat weźmie na swoje kolana, żebym się mógł przypatrzeć walce! — prosił.
Spełniłem jego prośbę. On siedząc w tej postawie, widział jak każdego Indyanina, skoro się tylko który pokazał w szczelinie, braliśmy w nasze ręce. Zwolna zeszli na dół wszyscy nasi ludzie. Jeńcy uwolnieni z więzów zaczęli głośno okazywać radość i wdzięczność. Lecz ja nie zważałem na to wszystko; patrzyłem tylko na umierającego przyjaciela. Z rany krew przestała już płynąć. Przeczuwałem, że teraz przyjdzie wewnętrzny krwotok.
— Czy mój brat ma jeszcze jakie życzenie? — zapytałem go.
On zamknął oczy i nic nie odpowiedział, ja zaś trzymałem w rękach jego głowę, nie ruszając się ani o włos. Stary Hillman i inni wyswobodzeni osadnicy pochwycili rozrzuconą dokoła broń i wtargnęli do szczeliny. Lecz i to mnie nie obchodziło, gdyż wzrok mój spoczywał na bronzowych rysach twarzy i zamkniętych oczach Apacza. Później przystąpił do mnie Walker, także zakrwawiony i oznajmił:
— Wszyscy pogaszeni!
— Ten także zgaśnie! — odrzekłem. — Oni wszyscy nic nie znaczą wobec tego jednego!
Apacz leżał ciągle jeszcze bez ruchu. Zacni i dzielni kolejarze i osadnicy stali dokoła głęboko wzruszeni. Nareszcie otworzył Winnetou oczy.
— Czy mój dobry brat ma jeszcze jakie życzenie? — powtórzyłem.
On zaś skinął głową i rzekł z cicha:
— Niechaj mój brat Szarlih zaprowadzi tych ludzi w góry Gros-Ventre. Nad rzeczką Metsur leżą takie kamienie, jakich oni szukają. Oni zasłużyli na to.
— Może co jeszcze polecisz?
— Niechaj mój brat nie zapomni Apacza i modli się za niego do wielkiego, dobrego Manitou. Czy ci jeńcy mogliby mimo pokaleczenia wspiąć się na górę?
Potwierdziłem to pytanie, chociaż widziałem, że ich ręce i nogi ucierpiały bardzo od więzów.
— Winnetou prosi ich, żeby mu zaśpiewali pieśń o Królowej niebios!
Oni usłyszeli te słowa. Nie czekając mej prośby, dał im stary Hillman znak. Oni wdrapali się na wyskok skalny tuż nad głową Winnetou, aby spełnić ostatnią wolę mego przyjaciela. Oczy jego poszły za nimi i zamknęły się, gdy stanęli na górze. Umierający ujął mnie za obie ręce i zaczął nadsłuchiwać pieśni:

Już światło dzienne mrok przysłania,
Zwolna zapada cicha noc.
Gdybyż, jak dzień ten od świtania
Mogła przeminąć cierpień moc!
Do twoich stóp ślę prośby moje,
A ty je nieś przed Boga tron,
Madonno, niech cię modłów zdroje
I ich nabożny wita ton:
Ave, ave Maria!

Gdy zaczęto drugą zwrotkę, oczy jego otworzyły się nanowo i zwróciły z łagodnym wyrazem zadowolenia ku gwiazdom. Pieśń rozbrzmiewała dalej:

Promienie wiary mrok przysłania,
Nastaje zwątpień czarna noc,
Nadziei w Bogu z lat zarania
Chce nam coś ukraść świętą moc.
Madonno, niechaj ze mnie świeża
W starości nawet ufność tchnie,
Strzeż mojej harfy i psałterza,
Tyś me zbawienie, światło me.
Ave, ave Maria!

Winnetou przycisnął ręce moje do swej zranionej piersi i szepnął:
— Szarlih, prawda, że teraz nastąpią słowa o śmierci?
Nie mogłem ani słowa przemówić. Skinąłem tylko głową, płacząc, a tymczasem zaczęła się trzecia zwrotka:

Naraz blask życia mrok przysłania,
Wszystko otula śmierci noc,
Dusza na skrzydłach drży rozstania,
Musi pójść w niezbłaganą moc.
Madonno, rękom Twym powierzę
Ostatnich błagań trwożny szał,
Uproś, bym skonał w świętej wierze,
A potem z martwych wiecznie wstał.
Ave, ave Maria!

Kiedy przebrzmiał ostatni dźwięk pieśni, chciał Winnetou coś powiedzieć, lecz już nie zdołał. Przyłożyłem mu ucho prawie do samych ust, on zaś wyszeptał ostatnim wysiłkiem niknącego życia:

— Szarlih, ja wierzę w Zbawiciela. Winnetou jest chrześcijaninem. Bądź zdrów!
Przedśmiertne drżenie przebiegło po jego ciele, strumień krwi wypłynął z ust. Wódz Apaczów uścisnął jeszcze raz moje ręce i wyprężył się cały. Palce jego otwarły się, uścisk na rękach zwolniał... mój przyjaciel nie żył.
Cóż mogę jeszcze o tem opowiedzieć? Prawdziwy smutek nie lubi słów! O, gdyby rychło nadszedł czas, w którymby takie krwawe historye opowiadano jako przebrzmiałe podania!
Staliśmy niejednokrotnie oko w oko ze śmiercią, dziki Zachód nakazuje być w każdej chwili przygotowanym na nagły koniec. A jednak na widok trupa najlepszego z przyjaciół, jakich kiedykolwiek miałem, omal mi serce nie pękło. Mój stan duchowy nie da się opisać. Jak niezwykły był z niego człowiek! A teraz, zgasł, zgasł, tak nagle! Taksamo wygaśnie wkrótce cała jego rasa, której on najszlachetniejszym był synem.
Nie spałem przez całą noc, nie mówiąc do nikogo ani słowa. Oczy moje gorzały, choć ani łza się nie potoczyła z nich. Winnetou leżał na moich kolanach taksamo jak umarł. O czem ja wtedy myślałem, co czułem? Któżby się o to pytał? Gdyby to było możliwem, jakżeż chętnie byłbym się z nim podzielił dalszem życiem, a żył tylko połowę tego życia! Tak, jak on teraz na moich, tak umarł Klekih Petra na jego kolanach, a potem i siostra jego Nszo-czi.
Nie zawiodło go zatem przeczucie śmierci. Przewidując ją, oznaczył miejsce, na którem chciał być pochowanym. Ponieważ osadnicy spodziewali się tam znaleźć półszlachetne kamienie, o które im chodziło, przeto chętnie nam towarzyszyli, co nadzwyczajnie ułatwiło mi przeniesienie zwłok ukochanego zmarłego.
Nazajutrz rano opuściliśmy górę, gdyż lada chwila mogli wrócić dzicy. Zwłoki Apacza owinięto w koc i przymocowano do konia. Stąd do gór Gros-Ventre były tylko dwa dni drogi. Skierowaliśmy się w tę stronę jak najostrożniej, żeby Indyanie nie odkryli naszych śladów.
Wieczorem drugiego dnia dojechaliśmy do rzeczki Metsur. Tam złożyliśmy na wieczny spoczynek Indyanina wśród modłów chrześcijańskich i z honorami, należnymi tak wielkiemu wodzowi. Siedzi on w pełnem uzbrojeniu wojennem na zastrzelonym w tym celu koniu wewnątrz usypanego na nim kurhanu. Nie powiewają z niego skalpy zabitych nieprzyjaciół, jak to się zwykle widzi na grobowcach wodzów, lecz ze szczytu widnieją trzy krzyże.
W dolinie znalazły się nietylko obiecane kamienie, lecz w jednem miejscu nawet pokład złotego piasku, który railroaderom wynagrodził sowicie tę jazdę. Część ich postanowiła założyć tu razem z settlerami osadę pod nazwą Helldorf. Reszta powróciła do Echo-Cannon, gdzie się dowiedzieli, że rozbójnik Haller umarł z powodu rany. Innych pojmanych razem napastników ukarano.
Dzwonek, zakopany przez Winnetou, zabrano do nowej osady, gdzie settlerzy zbudowali kapliczkę. Ilekroć zabrzmi jego jasny dźwięk, a pobożni osadnicy zaśpiewają Ave Maria, wspominają wodza Apaczów, w przekonaniu, że spełniło się to, o co, umierając, prosił przez ich usta.

Madonno, rękom twym powierzę
Ostatnich próśb gorący szał,
Uproś, bym skonał w świętej wierze,
A potem z martwych wiecznie wstał.
Ave, ave Maria!


ROZDZIAŁ VIII.
Testament Apacza.

Winetou nie żyje! Te trzy słowa wystarczą na określenie nastroju, w jakim znajdowałem się wówczas. Myślałem, że nie zdołam rozłączyć się z jego grobem. Kilka pierwszych dni siedziałem przy nim w milczeniu, przypatrując się ożywionemu ruchowi zakładających nową osadę. Powiadam, że się przypatrywałem, ale nic właściwie nie widziałem. Dochodziły mnie ich głosy, ale ja nie słyszałem niczego. Byłem nieobecny duchem. Mój stan podobny był do stanu człowieka, który, ogłuszony na pół z powodu uderzenia w głowę, słyszy wszystko, jakby z daleka, a widzi jak przez szybę matową. Było to prawdziwem szczęściem, że czerwonoskórzy nie znaleźli naszych śladów i miejsca obecnego pobytu. Nie byłbym teraz sprostał im w walce. Kto wie zresztą, czy takie niebezpieczeństwo nie byłoby mnie wyrwało z mojego odrętwienia.
Zacni osadnicy usiłowali zająć mnie swojemi czynnościami, lecz wynik ich starań był bardzo powolny. Minęło kilka dni, zanim się opamiętałem i zacząłem im pomagać. Dobroczynne działanie tej zmiany nie kazało długo na siebie czekać. Musiano wprawdzie każde słowo wydobywać ze mnie przemocą, lecz wnet wróciła mi dawna energia i niebawem byłem znów tym, którego rada i zdanie kierowało drugimi.
Trwało to dwa tygodnie, poczem powiedziałem sobie że nie mogę tu dłużej pozostać. Testament przyjaciela ciągnął mnie pod Nugget-tsil, gdzie pochowaliśmy Inczu-czunę i jego piękną córkę. Było też moim obowiązkiem pojechać nad Rio Pecos i zawiadomić Apaczów o śmierci najsłynniejszego i najlepszego z ich wodzów. Wiedziałem wprawdzie, jak szybko biegnie zwykle przez preryę wieść o takiem zdarzeniu — mogła tam dojść nawet przedemną — musiałem jednak udać się tam, jako świadek tego smutnego wypadku i najpewniejszy sprawozdawca. Osadnicy nie potrzebowali mnie koniecznie, a gdyby potrzebny był dla nich dzielny westman, to mogli się zwrócić do Walkera, który gotów był przez pewien czas u nich zabawić. Po serdecznem pożegnaniu ruszyłem w daleką drogę.
Inny na mojem miejscu starałby się pewnie o ile możności jechać przez miejsca, gdzie byli ludzie. Ja postąpiłem przeciwnie: unikałem takich miejsc, nie chcąc widzieć nikogo, a pragnąc być sam na sam ze smutkiem.
Życzenie to spełniało się aż do Beaver-Creek północnego Canadianu, gdzie miałem niebezpieczne spotkanie z wodzem Komanczów, Tokejchunem, któremu niegdyś uszliśmy tak szczęśliwie. Kiedy my rozbijaliśmy się z Siouksami na północy, wykopali Komancze znowu topór wojenny, a Tokejchun poprowadził siedmdziesięciu wojowników do grobów wodzów, aby wykonać tam taniec śmierci i zapytać gusła o przyszłość. Podczas tego wpadło mu w ręce kilku białych, których przeznaczył na śmierć męczeńską przy palu. Udało mi się jednak ich uwolnić. Pomijam tu tę przygodę, ponieważ nie pozostaje w związku z Winnetou. Opowiem ją przy innej sposobności. Wyswobodzonym białym towarzyszyłem aż do granicy Nowego Meksyku, gdzie im już nic nie groziło. Stamtąd mogłem udać się wprost nad Rio Pecos, ale testament Winnetou był dla mnie zbyt ważną rzeczą, żebym miał co do niego zbyt długo pozostawać w niepewności. Zwróciłem się więc na południowy wschód, aby się najpierw dostać do Nugget-tsil.
Była to droga niebezpieczna, ponieważ wiodła przez kraj nieprzyjaznych mi Komanczów i Keiowehów, którym tembardziej nie powinienem był się pokazywać. Napotykałem rozmaite tropy i ślady, lecz pilnowałem się nadzwyczaj i przybyłem szczęśliwie i niepostrzeżenie w pobliże rzeki Gualpa. Tam natrafiłem na odciski kopyt, prowadzące w tym samym kierunku, w którym ja jechałem. Nie chcąc się zetknąć z czerwonymi, ani zadawać z białymi, myślałem początkowo zboczyć z tego tropu, lecz wtedy byłbym musiał okrążać, a dla mnie było przecież ważną rzeczą przekonać się, czy to byli Indyanie, czy biali. Pojechałem więc za tym tropem, który pozostawiony był może przed godziną.
Niebawem zobaczyłem, że byli to trzej jeźdźcy, a wkrótce potem przybyłem na miejsce, gdzie się oni byli zatrzymali. Jeden z nich zsiadł był prawdopodobnie, aby poprawić rozluźniony rzemień. Ślad pochodził od buta. Był to więc biały, a ponieważ nie miałem powodu do przypuszczenia, żeby jeden biały jechał w towarzystwie dwu Indyan, przeto wywnioskowałem z łatwością, że wyprzedzały mnie trzy blade twarze.
Ani mi przez myśl nie przeszło zbaczać dla nich z mej drogi dotychczasowej. W razie spotkania z nimi nie musiałem przecież do nich się przyłączać. Oni jechali powoli, bo już w dwie godziny później ujrzałem ich przed sobą. Równocześnie zauważyłem wzgórza, między któremi przewijała się tutaj rzeka.
Było to już pod wieczór, dlatego postanowiłem przenocować nad rzeką. Oni prawdopodobnie mieli taki sam zamiar, ale ja nie potrzebowałem ani porzucać swojego zamiaru, ani dotrzymywać im towarzystwa. Gdy oni zniknęli w krzakach, które pokrywały pagórki, ja dojechałem tam także, a kiedy dostałem się nad rzekę, oni zdejmowali właśnie siodła z koni. Mieli wprawdzie dobre konie i broń, ale zewnętrzny ich wygląd nie budził wielkiego zaufania.
Zlękli się, spostrzegłszy mię niespodzianie, uspokoili się jednak rychło, odpowiedzieli na moje powitanie, a gdy zatrzymałem się opodal, nie zbliżając się do nich, podeszli ku mnie.
— Toście nas przestraszyli! — rzekł jeden z nich.
— Czy trapi was nieczyste sumienie, że was mój widok tak przeraził? — spytałem.
— Pshaw! My sypiamy na naszych sumieniach muszą więc być dobre, ale Zachód to strony niebezpieczne. Gdy tak znienacka wynurzy się obcy, to ręka mimowoli chwyta za głownię noża. Czy wolno spytać, skąd wy?
— Od Beaver-Fork.
— A dokąd dążycie?
— Nad Rio Pecos.
— To dalej niż my. My jedziemy tylko do Mugworthills.
To zwróciło moją uwagę, gdyż Mugworthills oznaczało tę samą grupę gór, którą Winnetou i jego ojciec nazywali Nugget-tsil. Czego chcieli tam ci trzej ludzie? Ja tam także zmierzałem. Jeśli zaś miałem się do nich przyłączyć, to trzeba było się dowiedzieć, jakie ich tam wiodły zamiary.
— Mugworthills? — zapytałem. — Cóż to za okolica?
— Bardzo piękna. Rośnie tam mnóstwo dzikiej bylicy, a bylica znaczy właśnie mugwort. Ale można tam znaleźć także coś innego.
— Co?
— Hm! Tego wam nie powiem, bo zaraz chcielibyście udać się do Mugworthills.
— Paplo! — huknął nań drugi. — Nie gadajże tak głupio!
— Pshaw! O czem się chętnie myśli, to się ciśnie na język. Kto wy właściwie jesteście?
Łatwo sobie wyobrazić, że to, co teraz usłyszałem, bardzo mnie uderzyło. On rzeczywiście mówił o Nugget-tsil, a ja sam widziałem tam podówczas dużo bylicy. Słowa jego brzmiały tak tajemniczo, że postanowiłem zostać tu z tymi ludźmi, lecz nie wyjawić, kim jestem. Odpowiedziałem zatem na ostatnie pytanie:
— Jestem sidlarzem, jeśli nie macie nic przeciwko temu.
— A wasze nazwisko? A może wolicie je zataić?
— Nie. Mogę je każdemu śmiało wymienić. Jestem Jones.
— Rzadkie nazwisko, nader rzadkie! — śmiał się. — Czy też je sobie zapamiętamy! Gdzie wasze sidła?
— Odebrali mi je Komancze razem z tem, co przez dwa miesiące zdobyłem.
— O to szczęście nie było dla was łaskawe!
— Niestety! Cieszę się jednak, że przynajmniej cało uszedłem przed nimi.
— Wierzę. Nie oszczędzają oni białych, zwłaszcza teraz!
— Czy Keiowehowie nie są tacy sami?
— Może jeszcze gorsi.
— A mimoto wy zapuszczacie się do ich kraju.
— To co innego. My się ich nie boimy, bo mamy dobre polecenia. Mr. Santer jest przyjacielem ich wodza Tanguy.
Santer! Można sobie wyobrazić, że mię to nazwisko poprostu zelektryzowało. Z trudem tylko ukryłem to niespodziane wrażenie obojętną miną. Ci ludzie znali Santera. Teraz było już pewnem, że się do nich przyłączę, gdyż oni mogli mieć na myśli tylko tego Santera, który się nam kilka razy wymknął. On właśnie był przyjacielem Tanguy.
— Czy to wpływowy człowiek ten Santer? — pytałem dalej.
— Niewątpliwie! Przynajmniej u Keiowehów. Ale może zsiądziecie? Wieczór nadchodzi, najlepiej więc przenocować nad rzeką, gdzie jest woda i pasza dla konia.
— Hm! Ja was nie znam, a wy sami wyraziliście się przed chwilą, że należy być ostrożnym.
— Czy wyglądamy na złych ludzi?
— Nie, ale wy zapytywaliście mnie o nazwisko, sami zaś nie powiedzieliście, kim jesteście.
— Zaraz się dowiecie. Jesteśmy westmanami, a trudnimy się to tem, to owem. Żywi się człowiek, jak może. Ja nazywam się Gates, ten obok mnie mr. Clay, a trzeci mr. Summer. Czy wam to wystarczy?
— Yes!
— To zsiądźcie nareszcie, albo jedźcie dalej! Nie krępujcie się nami zupełnie!
— Jeśli pozwolicie, to zostanę z wami. W tych stronach zawsze lepiej być w kilku.
— Well! Z nami będzie wam bezpiecznie. Nazwisko Santera chroni nas wszystkich.
— Co to właściwie za gentleman ten Santer? — pytałem dalej, zsiadłszy z konia.
— Gentleman w prawdziwem tego słowa znaczeniu. Zaskarbi sobie naszą wdzięczność, jeśli spełni się to, co nam przyrzekł.
— Znacie go już od dawna?
— Nie. Dopiero niedawno spotkaliśmy się z nim po raz pierwszy.
— Gdzie?
— W forcie Arkanzas. Ale czemu tak o niego pytacie? Czy to wasz znajomy?
— Czy pytałbym o znajomego?
— Hm! To całkiem słuszne!
— Twierdzicie, że jego nazwisko zapewnia wam bezpieczeństwo, a ponieważ ja jestem przy was, przeto korzystam także z jego ochrony. Musi mnie więc zajmować. Nieprawdaż?
— Yes! Siądźcie tu z nami i rozgośćcie się! Macie co do jedzenia?
— Kawałek mięsa.
— U nas znajdzie się więcej. Jeśli wam nie wystarczy, możecie dostać od nas.
Z początku uważałem ich za włóczęgów, teraz jednak, przypatrzywszy się im lepiej, gotów byłem wziąć ich za ludzi uczciwych, oczywiście wedle pojęcia panującego na Zachodzie, gdzie jest inna miara moralności. Zaczerpnęliśmy sobie wody z rzeki i jedliśmy mięso. Oni spoglądali na mnie ciekawie przez jakiś czas. Wreszcie przemówił Gates, który, jak się zdawało, występował w imieniu wszystkich.
— A zatem postradaliście futra i sidła? To szkoda. Jakże wyżywicie się teraz?
— Za pomocą polowania narazie.
— Jakże wasze strzelby? Widzę, że macie aż dwie.
— Z tego starego grzmotu strzelam kulami, a śrutem z tej małej strzelby.
Sztuciec wiozłem z sobą w futerale. Gdybym był wymienił nazwy obu strzelb, byliby odrazu poznali, kto jestem.
— No, to dziwny z was człowiek. Włóczycie z sobą dwie strzelby, jedną na kule, a drugą na śrut. Wszak na to jest dubeltówka, z jedną lufą na kule, a drugą na śrut!
— To słuszne, ale ja przywykłem do tej starej pukawki.
— A co będziecie robić nad Rio Pecos, mr. Jones?
— Nic szczególnego. Podobno łatwiej tam polować, niż tu.
— Jeśli sądzicie, że Apacze pozwolą wam u siebie polować, to was źle pouczono. Nie wierzcie w to! Tu zabrano wam tylko sidła i futra, a tam możecie łatwo własną skórę postradać. Czy musicie tam pojechać koniecznie?
— Wcale nie.
— To chodźcie z nami!
— Z wami? — udałem zdziwionego.
— Tak.
— Do Mugworthills?
— Tak.
— A po co?
— Hm! Nie wiem, czy mogę wam to powiedzieć. Co wy na to, Clay i Summer?
Obaj zapytani spojrzeli na siebie, poczem Clay odpowiedział:
— To rzecz wątpliwa. Mr. Santer zakazał nam o tem mówić, ale dodał przytem, że zdałoby mu się do tego więcej odpowiednich ludzi. Rób, jak uważasz!
— Well! — potwierdził Gates. — Skoro mr. Santer stara się jeszcze o innych ludzi, to my możemy także kogoś dla niego przyjąć. A więc nic was teraz nie wiąże, mr. Jones?
— Nie — odrzekłem.
— A macie czas?
— Aż za wiele!
— Czy wzięlibyście udział w robocie, która może przynieść dużo, dużo pieniędzy?
— Czemu nie? Każdy chętnie zarabia, a jeśli tego ma być nawet dużo, nie wiem, dlaczego miałbym się od tego usuwać. Muszę jednak wiedzieć, o co idzie.
— To się samo przez się rozumie! To jest właściwie tajemnica, ale wasza rzetelna i dobroduszna twarz świadczy o tem, że wybyście nie byli zdolni nas wyzyskać, ani oszukać.
— Na tyle jestem uczciwy; możecie być pewni.
— Wierzę! Udajemy się więc do Mugworthills, aby szukać nuggetów.
— Nuggetów! — zawołałem. — A są tam?
— Nie krzyczcie tak! Prawda, że was to nęci. Tak, tam są nuggety.
— Od kogo o tem wiecie?
— Właśnie od mr. Santera.
— Czy on je widział?
— Nie, bo w takim razie nie brałby nas z sobą, lecz zachowałby całe gniazdo dla siebie.
— A więc nie widział? Przypuszcza tylko?
— On jest pewny, że one tam są, tylko nie zna dokładnie miejsca.
— To byłoby szczególne!
— Szczególne, a jednak słuszne i prawdziwe. Wytłómaczę wam to jasno, jak on to nam przedstawił. Czy słyszeliście kiedy o niejakim Winnetou?
— O wodzu Apaczów? Tak.
— A znacie niejakiego Old Shatterhanda?
— Opowiadano mi o nim.
— Ci dwaj żyją z sobą w wielkiej przyjaźni i byli raz dawniej pod Mugworthills z ojcem Winnetou oraz innymi czerwonymi i białymi. Mr. Santer podsłuchał, że Winnetou udaje się z ojcem w góry po nuggety, przyszedł więc do przekonania, że złoto leży tam chyba masami, skoro Indyanie biorą stamtąd, ile im potrzeba i kiedy chcą. Ja sądzę, że dobrze wywnioskował.
— Bez wątpienia.
— Słuchajcie dalej! Mr. Santer stanął na czatach, aby pójść za obydwu Apaczami i odnaleźć to miejsce. Nie można mu tego brać za złe, jak zobaczycie, gdyż co tym czerwonoskórcom po złocie, którego nie potrzebują? Nie mają do tego zmysłu.
— Czy mu się udało?
— Niestety nie zupełnie. Poszedł on za nimi, (a była z nimi także siostra Winnetou), kierując się ich śladami, a na tem, jak wiecie, traci się zawsze sporo czasu. Kiedy się zbliżył do tego miejsca, oni już stamtąd wracali. Powiedzcie teraz, czy to nie paskudna historya!
— Wcale nie paskudna!
— Nie? Jakto?
— Mógł ich spokojnie przepuścić obok siebie, a potem pójść dalej ich śladem, który zaprowadziłby go był do nuggetów.
— Do stu piorunów! To prawda! Niezły z was ptak, jak widzę. Możecie się nam przydać. Stało się niestety inaczej. On sądził i to całkiem słusznie, że oni mieli przy sobie nuggety i strzelił do nich, aby je im odebrać.
— Czy trafił dobrze?
— Tylko stary i dziewczyna padli nieżywi. Tam znajdują się ich groby. Santer byłby kulą przeszył także Winnetou, ale musiał uciekać, gdyż nagle przyszedł mu w pomoc Old Shatterhand, który go potem ścigał z białymi i czerwonymi i zapędził aż do Keiowehów. Z wodzem tych Indyan zaprzyjaźnił się Santer. Nieraz potem jechał do Mugworthills, mało sobie oczu nie wypatrzył, ale nic nigdy nie znalazł. Teraz dopiero wpadł na dobrą myśl, żeby wziąć ludzi do pomocy w poszukiwaniach. Kilku więcej zobaczy, aniżeli jeden. My właśnie mamy mu pomóc, a jeśli wy chcecie, to możecie z nami pojechać.
— Czy spodziewacie się powodzenia?
— Nawet bardzo. Czerwoni tak prędko powrócili wtedy ze złotodajnego miejsca, że nie może ono leżeć daleko od punktu, w którym mr. Santer ich spotkał. Należy więc tylko przeszukać małą przestrzeń. Jeślibyśmy i wtedy złota nie znaleźli, to chybaby się dyabeł w to wdał. Czasu przecież nam nie braknie. Będziemy szukali tygodniami i miesiącami, gdyż nikt nas stamtąd nie wypędzi. Cóż wy na to wszystko?
— Hm! Właściwie nie podoba mi się ta cała sprawa.
— Dlaczego?
— Krew do tego przylepła.
— Nie bądźcie takim głupim! Czy to wy, albo my przelaliśmy tę krew? Czy to nasza wina? Bynajmniej! Zresztą o co chodzi? O dwu zastrzelonych czerwonoskórców? I tak wszyscy będą wytępieni, i wygasną! Co się przedtem stało, o to nie dbajmy. My szukamy złota. Jeśli znajdziemy, będziemy żyli, jak Astor lub inni milionerzy.
Dowiedziałem się zatem odrazu, jakich ludzi miałem przed sobą. Nie należeli oni do wyrzutków, jakich często już spotykałem, ale życie Indyanina nie przedstawiało dla nich wartości większej od życia zwierzyny, którą każdy może zastrzelić. Nie byli jeszcze starzy i nie postępowali też, jak doświadczeni, ostrożni, mężowie, gdyż nie byliby tak prędko, tylko dla mej uczciwej twarzy, powierzyli mi swej tajemnicy i zaofiarowali koleżeństwa.
Nie potrzebuję chyba podkreślać, jaką niespodziankę sprawiło mi to spotkanie i jak mi było na rękę. Znowu mogłem wziąć Santera na oko! Ale tym razem miałem nadzieję, że już raz z nim ostatecznie się załatwię. Nie pokazałem jednak po sobie niczego, kiwnąłem głową w jedną i w drugą stronę jakby pod wpływem wątpliwości i odpowiedziałem na wywód Gatesa:
— Nuggetów chciałbym, ale zdaje mi się, że nie dostaniemy ich, choćbyśmy je znaleźli.
— Co za myśl! Skoro je znajdziemy, to będziemy je mieli.
— Ale jak długo?
— Dopóki nam się spodoba. Chyba nikomu z nas nie przyjdzie na myśl je wyrzucić!
— A jeśli nam je odbiorą?
— Kto taki?
— Santer.
— Co? Wy chyba sami nie wierzycie w to, co mówicie!
— Czy wy go znacie pod tym względem?
— O, bardzo dobrze!
— A poznaliście go dopiero niedawno temu!
— To uczciwy człowiek. Kto nań spojrzy, nie może wątpić w jego moralność. A zresztą, wszyscy go chwalą, kogo tylko pytaliśmy o niego.
— A gdzie jest teraz?
— Rozstał się z nami wczoraj, by pojechać nad Saltfork, gdzie znajduje się wieś Tanguy, wodza Keiowehów. My tymczasem mamy udać się do Mugworthills.
— Czego tam Santer chce?
— Niesie Tangui bardzo ważną i przyjemną dla niego wiadomość, a mianowicie, że Winnetou już umarł.
— Jakto? Winnetou już nie żyje?
— Tak. Siouksi go zastrzelili. Tangua, którego wrogiem śmiertelnym był Winnetou, będzie się radował bez końca tą wieścią. Mr. Santer właśnie dla tej wiadomości zboczył z naszej drogi, a pod Mugworthills znowu się z nami spotka. To czcigodny gentleman, który chce nas wzbogacić. Z pewnością i wam się także spodoba, skoro go tylko ujrzycie.
— Zobaczymy, ale ja radzę, żebyśmy byli ostrożni!
— Przed nim?
— Tak.
— Ależ niema najmniejszego powodu do nieufności!
— A ja wprawdzie gotów jestem przyłączyć się do was, lecz oczy będę miał dobrze otwarte. Kto dla kilku nuggetów strzela do dwojga ludzi, którzy nie zrobili mu nic złego, po tym można się naprawdę spodziewać, że i nas zamorduje, by posiąść złoto, skoro tylko je znajdziemy.
— Mr. Jones, co... co... wy...?
Nie skończył zdania i wypatrzył się na mnie z przerażeniem. Clay i Summer zafrasowali się także.
— Tak — mówiłem dalej — to nietylko możliwe, lecz nawet prawdopodobne, że wzywa was na pomoc z tem silnem postanowieniem, żeby was w niegodziwy sposób usunąć potem, skoro tylko skarb się znajdzie.
— To tylko urojenia wasze, jak się zdaje!
— Bardzo się w takim razie mylicie! Jeśli rozważycie rzecz dobrze i bez uprzedzenia dla Santera, to musicie przyjść do tego samego przekonania co i ja. Najpierw wyobraźcie sobie, że ten człowiek jest przyjacielem Tanguy, znanego jako największego i nieprzebłaganego wroga wszystkich bladych twarzy! W jaki sposób mógł on posiąść jego przyjaźń?
— Nie wiem tego.
— Tego nie trzeba dopiero wiedzieć, to można sobie bardzo łatwo wywnioskować.
— Cóż wy sobie wywnioskowaliście, mr. Jones?
— Kto jest przyjacielem wroga wszystkich białych, ten musiał dowieść, że także nie dba o życie białych, a to jest powodem dostatecznym, żeby się przed nim pilnować ogromnie. Czy mam słuszność, czy nie?
— To przynajmniej brzmi tak, że można tego słuchać. Cóż jeszcze do tego dodacie?
— To, co już raz powiedziałem.
— Że zabił dwu czerwonych?
— Tak.
— Ja tego nie biorę mu wcale za złe. W moich oczach to nie jest powodem do tego, żeby komuś nie ufać i uważać go za draba.
— Czy wy nie czujecie, że przez takie stanowisko sami sobie wystawiacie niedobre świadectwo?
— Nie. Indyanie to wszystko łotry, których należy wytępić!
— Oni są także ludźmi i mają swoje prawa, które my winniśmy uszanować!
— Mówicie bardzo humanitarnie! Ale gdyby nawet słuszność była po waszej stronie, to nie rozumiem, dlaczego śmierć dwu czerwonych miałaby być czemś nie do przebaczenia.
— Nie?...
— Wszystko należy brać ze strony praktycznej. Chyba zdajecie sobie sprawę z tego, że czerwonych czeka zguba.
— Niestety, nie mogę temu zaprzeczyć.
— Skoro więc wszyscy muszą zniknąć z powierzchni ziemi, to obojętną jest rzeczą, czy dwaj z nich zginą o kilka dni prędzej, niż im było przeznaczone. Z tego punktu widzenia człowiek, który ich śmierć sprowadził, nie jest mordercą; uprzedził tylko cokolwiek przeznaczenie.
— Szczególna jest ta wasza praktyczna moralność! Czy tego nie widzicie?
— Może ona jest szczególna, ale nie zaszkodziłoby wam, gdybyście ją sobie trochę przyswoili.
— Well, zobaczymy, jak się ta sprawa przedstawi z waszego stanowiska. Czy sądzicie, że mr. Santer nie zasługuje na potępienie?
— Pewnie, że nie.
— A zatem to, że zastrzelił wodza Apaczów i jego córkę nie jest grzechem? Przypuśćmy, że i moje zdanie jest takie, ale teraz nasuwa się bardzo praktyczne pytanie: Dlaczego on ich zastrzelił?
— Aby się dowiedzieć o miejscu, w którem ukrywali złoto.
— Nie. Nie dlatego!
— Nie? A z jakiego powodu?
— Aby się dowiedzieć o miejscu, nie musiał jeszcze pozbawiać ich życia. Gdyby ich był puścił swobodnie, a po ich oddaleniu się zbadał, gdzie byli, byłby prawdopodobnie znalazł to miejsce. Wszak powiedział wam, że bardzo prędko wrócili. Wobec tej szybkości i pośpiechu nie stracili chyba czasu na troskliwe zacieranie śladów, żeby ich już nie można zobaczyć. Nie byli też zapewne zbyt ostrożni, gdyż zdawało im się, że sami są w Mugworthills. Ich trop byłby go niewątpliwie zaprowadził na to miejsce. Już to raz zaznaczyłem.
— Ale to rzeczy nie zmienia. Przyznam się otwarcie, że nie wiem, jak zamierzacie tem obalić moje zdanie.
— Zaraz to usłyszycie. Santer nie zastrzelił obojga Indyan na to, aby odkryć miejsce złotodajne, lecz aby dostać nuggety, które oni zabrali i mieli przy sobie.
— To jest obojętne!
— Dla niego i dla zastrzelonych, ale nie dla nas.
— Czemu nie?
— Jak sądzicie, czy mało było złota w kryjówce, czy dużo?
— Dużo, pewnie, że dużo! Nie zdołam wprawdzie tego dowieść, lecz wyobrażam sobie.
— A ja potrafię to udowodnić!
— Wy? — zapytał zdziwiony.
— Tak. Wystarczy trochę pomyśleć. Jeśli się nawet nie zna Mugworthills, to można przypuścić, że niema tam naturalnych pokładów złota, lecz że musiano je tam zgromadzić. Ilekroć zaś Indyanie zadają sobie trudu, by taki skład założyć, nie dzieje się to nigdy dla odrobiny.
— To całkiem słuszne!
— Było więc tam dużo, bardzo dużo złota. To, co zabrali Winnetou i jego ojciec, było tylko małą częścią. Nie prawdaż?
— Przyznaję także.
— I dla takiego głupstwa zabił mr. Santer dwoje ludzi!
— Hm, tak, ale to było praktyczne. Chciał zdobyć i tę małą sumę.
— Czyż jeszcze nie pojmujecie, do czego zmierzam. Ta praktyczność, którą tak usprawiedliwiacie, może być dla nas wysoce niebezpieczną.
— Niebezpieczną? Jakto?
— Wyobraźcie sobie, że idziemy do Mugworthills i znajdujemy cały skarb; potem...
— Potem dzielimy go natychmiast między siebie — wtrącił prędko, przerywając mi zdanie.
— Tak, dzielimy. Jak sądzicie, ile otrzyma każdy z nas?
— Któż to może oznaczyć? Musiałoby się wprzód wiedzieć, ile tam złota jest wogóle.
— I wtedy nie moglibyście wiedzieć, ile każdy dostanie, gdyż mr. Santer zażąda dla siebie lwiej części, a nam przyzna tylko tyle, ile mu się spodoba.
— Nie, tego on nie uczyni. Co do tego, mylicie się stanowczo!
— Ja jednak trwam przy swojem twierdzeniu.
— Podział będzie bardzo uczciwy, nikt nie otrzyma więcej, aniżeli drugi.
— Nawet Santer nie?
— Nie.
— Czy on sam to powiedział?
— Tak. Nietylko przyrzekł, lecz nawet dał nam rękę na to.
— Czy wydał wam się przytem dostojnym?
— Oczywiście! To najporządniejszy i najwytworniejszy człowiek, jakiego sobie można pomyśleć!
— A wy jesteście najbardziej dziecinnemi z dusz, jakie kiedykolwiek spotkałem.
— Jakto?
— Bo wierzycie temu przyrzeczeniu.
— Cóż w tem dziwnego?
— Czy trzeba wam to dopiero tłómaczyć?
— Pewnie!
— Człowiek, który dla kilku nuggetów zabija dwoje ludzi, tak opanowany jest przez żądzę złota, że nawet nie pomyśli dzielić się z wami w ten sposób.
— To było dwoje czerwonych!
— Ale w każdym razie dwoje ludzi, którzy nie wyrządzili mu nic złego! Nie ulega wątpliwości, że gdyby to byli biali, to także byłby ich bez wahania sprzątnął z drogi.
— Hm! — mruknął Gates z niedowierzaniem.
— Ja tak twierdzę, a nawet idę dalej. Santer obiecał wam, że dostaniecie tyle, co i on, a ja sądzę...
— Że dotrzyma słowa i odda nam część, która nam się będzie należała — wtrącił.
— Być może, że nam da, będąc przekonany, że ją otrzyma napowrót.
— Drogą rabunku?
— Tak. Część, przypadająca na każdego z nas, będzie w każdym razie sto lub więcej razy większa od tego, co mieli przy sobie Inczu-czuna i Winnetou. Jeśli Inczu-czunę i jego córkę zastrzelił z chciwości, to przysiągłbym, że od chwili, w której my dostaniemy złoto, nie będziemy ani minuty pewni własnego życia!
— Poczekajcie, mr. Jones!
— Pewnie, że zaczekam.
— To wielka różnica, czy się strzela do Indyan, czy do białych!
— Dla człowieka, którego porwała gorączka posiadania złota, nie istnieje ta różnica.
— Hm! Nie mogę wam przyznać słuszności w tym wypadku, gdyż mr. Santer jest gentlemanem w całem tego słowa znaczeniu.
— Cieszyłbym się, gdybyście się nie mylili!
— Założę się z wami, o co chcecie, mr. Jones! Przypatrzcie się tylko mr. Santerowi, a oko powie wam zaraz, że on zasługuje na zaufanie.
— Well! Jestem bardzo rozciekawiony na chwilę, w której go ujrzę.
— Jesteście tak pełni wątpliwości i podejrzeń, jak kałuża ropuch i głowaczy. Jeśli sądzicie, że grozi wam niebezpieczeństwo, to łatwo możecie go uniknąć.
— Jeśli nie pojadę do Mugworthills?
— Tak. Wszak wolno wam się nie przyłączyć. Nie wiem wogóle, czy mr. Santerowi będzie to miłem, że was zabierzemy. Myślałem, że zrobię wam przysługę.
Powiedział to niemal odpychającym tonem, rozdrażniony tem, że nie wierzyłem mu co do osoby Santera. Ja zaś odparłem mu na to:
— Ja też uważam to za przysługę i dziękuję wam za nią.
— Okażcie więc swoją wdzięczność w inny sposób, a nie przez oczernianie gentlemana, którego nie widzieliście jeszcze wcale! Nie sprzeczajmy się dłużej, lecz zostawmy te rzeczy samym sobie!
Na tem zakończyliśmy ten temat i mówiliśmy o czem innem, przyczem udało mi się rozprószyć złe wrażenie, które sprawiła moja nieufność.
Jakżeż łatwo byliby mi przyznali słuszność, gdybym był mógł powiedzieć im, kim jestem. Byli to niedoświadczeni i łatwowierni ludzie. Obawiałem się, że gdybym im zupełnie zaufał, byliby mi raczej zaszkodzili, aniżeli przydali się na coś.
Później udaliśmy się na spoczynek. Wprawdzie miejsce, na którem znajdowaliśmy się, uważałem za bezpieczne, mimoto przeszukałem starannie całe otoczenie, a nie znalazłszy nic podejrzanego, zaniechałem zarządzenia kolejnego czuwania. Oni zaś byli tacy naiwni, że wcale o potrzebie straży nie pomyśleli.
Nazajutrz rano wyruszyliśmy razem do Mugworthills. Oni oczywiście nie wyobrażali sobie, że był to także cel mojej podróży.
Dzień przeszedł mi wśród ustawicznego niepokoju i troski. Oni jechali pewni siebie, bo byli przekonani, że przy spotkaniu się z Keiowehami wystarczy, gdy podadzą nazwisko Santera, tymczasem ja dobrze wiedziałem, że mnie ci czerwonoskórcy poznają. Towarzysze moi uważali zatem wszelkie środki ostrożności za zbyteczne, ja zaś nie mogłem im się sprzeciwiać, nie chcąc wzbudzić podejrzenia, albo ściągnąć na siebie ich gniewu. Szczęściem nikt nas przez cały ten dzień nie widział.
Wieczorem rozłożyliśmy się obozem na otwartej preryi. Oni chcieli rozniecić ogień, lecz nie znaleźli materyału do tego, co mnie w duchu ucieszyło. Zresztą zimno nie było, a piec nie było co. Nazajutrz rano zjedliśmy przed wyruszeniem ostatek suszonego mięsa, odtąd zaś byliśmy skazani na łowy. W tej sprawie zrobił Gates uwagę, która ubawiła mnie w duchu:
— Jesteście zastawiaczem sideł, ale nie myśliwym, mr. Jones. Powiedzieliście wprawdzie, że umiecie strzelać, ale kto wie, czybyście czego w tym względzie dokazali. Czy traficie na odległość stu kroków do preryowego zająca?
— Stu kroków? — odrzekłem. — Hm! To trochę daleko!
— Ja odrazu przypuszczałem, że nie trafilibyście. Wobec tego napróżno wogóle dźwigacie ten stary grzmot. Z niego możnaby wieżę zestrzelić, ale nie drobną zwierzynę. Ale nie troszczcie się o to, już my się o mięso postaramy.
— Trafiacie chyba lepiej odemnie?
— Tak nam się zdaje. Jesteśmy myśliwymi z preryi, prawdziwymi westmanami!
— To nie wystarcza.
— Tak? A czegóż jeszcze potrzeba?
— Zwierzyny. Umiejcie sobie strzelać, jak chcecie, jeśli tu niema zwierzyny, to będziemy musieli głód cierpieć.
— Nie bójcie się o to! Już my ją znajdziemy!
— Tu na sawannie? Tu są tylko antylopy, które nie dopuszczą nas tak blizko do siebie, żebyśmy mogli strzelać.
— Mądrze mówicie i trafiliście prawie w sedno. Ale w Mugworthills jest las, będzie więc i zwierzyna. Tak powiedział mr. Santer.
— Kiedyż tam dojedziemy?
— Może koło południa, jeśliśmy, jak przypuszczam, dobrze jechali.
Nikt nie wiedział lepiej odemnie, że jechaliśmy dobrze i że przed południem dostaniemy się do Nugget-tsil. Ja prowadziłem ich właściwie tak, że tego nie zauważyli. Oni więc jechali ze mną, a nie ja z nimi.
Słońce nie doszło było jeszcze do szczytu swej codziennej drogi, kiedy ujrzeliśmy wznoszące się z ziemi zalesione wzgórza, do których zdążaliśmy teraz.
— Czy to są Mugworthills? — zapytał Clay.
— Tak — odparł Gates. — Mr. Santer opisał nam całkiem dokładnie, jak wyglądają od północy, a to, co tutaj widzimy, zgadza się z tym opisem. Za pół godziny będziemy u celu.
Lecz Summer osłabił tę nadzieję, mówiąc:
— Zapomniałeś, że Mugworthills są od północy niedostępne dla jeźdźców.
— Wiem o tem dobrze. Miałem teraz na myśli tylko to, że będziemy tam za pół godziny. Potem objedziemy Mugworthills dokoła, dopóki od południa nie dostaniemy się na dolinę, która je dzieli.
Słyszałem, że Santer opisał im dokładnie teren, chciałem więc przekonać się, jak daleko sięgała ta dokładność i zapytałem:
— W tej dolinie spotka się pewnie Santer z wami, mr. Gates?
— Nie w dolinie, lecz na górze.
— Czy mamy się tam z końmi wydostać?
— Tak.
— A jest tam droga?
— Właściwej drogi niema, tylko łożysko rzeczki. Jechać tamtędy nie można, trzeba się wspinać, a konie prowadzić za sobą.
— Na co to? Czy musi się tam wyłazić? A na dole zostać nie można?
— Nie, gdyż miejsce poszukiwań znajduje się na górze.
— To należałoby przynajmniej konie zostawić na dole. To byłoby w każdym razie lepsze.
— Niedorzeczność! Widać, że jesteście sidlarzem. Może całe tygodnie upłyną, zanim osiągniemy cel wyprawy na górę. Czy na tak długi czas można zostawić konie na dole? Ktoś musiałby być zawsze przy nich na straży, na górze zaś będziemy je zawsze mieli przy sobie i nie będzie potrzeba osobnego dozorcy. Czy tego nie pojmujecie?
— I owszem! Kto jednak nie zna okolic, może zapytać w ten sposób.
— Zresztą tam w górze jest bardzo ładnie, gdyż jak wam to już powiedziałem, wznoszą się tam grobowce wodza Apaczów i jego córki.
— I przy tych grobach rozbijemy nasz obóz?
— Tak.
— Na noc także?
Zapytałem w ten sposób z ważnego powodu, gdyż, musiałem kopać pod grobem Inczu-czuny, aby przyjść w posiadanie testamentu Winnetou, a do tego świadkowie byli zbyteczni. Tymczasem usłyszałem właśnie, że tam mieliśmy urządzić obóz. Przyszło mi na myśl, że może towarzyszy moich ten naturalny lęk, jaki ogarnia zwykłych ludzi przed grobami, do tego skłoni, ażeby przynajmniej w nocy omijali pobliże mogił. Lecz i to, gdyby się nawet stało, nie mogło mi wystarczyć. Nie widząc dobrze w nocy, mogłem popełnić błąd, a wreszcie, gdyby i ta przeszkoda była wykluczona, to przecież byłbym nie zdołał w nocy zasypać dziury tak, żeby rano śladów nie było.
— Dlaczego chcecie wiedzieć, czy także na noc bodziemy tam przebywali? — zapytał Gates.
— Hm! Nie każdy lubi spać nocą pod grobami — odpowiedziałem.
— Ach! Wy się boicie?
— To nie!
Ej chyba! Słyszycie, Clay i Summer? Mr. Jones boi się zmarłych! Lęka się obojga czerwonych. Myśli, że wstaną z grobu i wyskoczą mu na plecy, hahahaha!
Zaśmiał się na całe gardło, a tamci obaj mu zawtórowali. Ja milczałem, chcąc zostawić ich w mniemaniu, że jestem taki bojaźliwy, gdyż inaczej byliby może dopatrzyli się w moich pytaniach szczególnych powodów, a od tego właśnie ja starałem się ich odwieść.
— Jesteście taki zabobonny, sir? — mówił dalej Gates z przekąsem. — To wielka głupota! Umarli nie wstają, a tych dwoje właśnie nie porzuci wiecznych ostępów myśliwskich, gdzie żyją in dulci jubilo przy jeleniej i bawolej pieczeni. Gdyby się wam jednak ukazali, co nie jest całkiem wykluczonem, to zawołajcie nas tylko na pomoc, a my ich już odpędzimy.
— Sam dałbym sobie z nimi radę, mr. Gates. Chociaż w istocie nie boję się niczego, to jednak nie uważam za stosowne spać pod grobami, skoro można gdzieindziej.
Podczas tej sprzeczki zbliżyliśmy się tak do wzgórz, że musieliśmy zboczyć na zachód, by je objechać. Przybywszy na stronę południową, dojechaliśmy do doliny, wiodącej do środka i ruszyliśmy dalej tą doliną. Później otworzył się wspomniany już niejednokrotnie boczny parów, którym podążyliśmy w górę, dopóki się nie rozdzielił. Zsiadłszy tutaj, zaczęliśmy, prowadząc konie za sobą, wspinać się po kamienistym gruncie aż do ostrej krawędzi na górze, przez którą trzeba było się przedostać.
Ja jechałem umyślnie na ostatku, a Gates na przedzie. Stawał on kilka razy, by sobie opis przypomnieć i dobrze się potem oryentował; miał niezłą pamięć. Następnie zjechaliśmy na dół, prosto przez las, dopóki drzewa się nie rozstąpiły. Tu zatrzymał się Gates i zawołał:
— Dobrze, całkiem dobrze! Oto są oba kurhany! Widzicie? Jesteśmy na miejscu. Teraz tylko potrzeba, żeby jeszcze mr. Santer przyszedł.
Tak, byliśmy na miejscu. Tu stał grobowiec Inczu-czuny, niegdyś wodza Apaczów. We wnętrzu tej kupy ziemi, obłożony płaszczem kamiennym, spoczywał, siedząc na swoim koniu i w zbroi, z wyjątkiem strzelby srebrzystej i leku. Obok wznosiła się piramida z kamieni ze sterczącym z niej szczytem drzewa, o którego pień oparta przesypiała Nszo-czi swój sen ostatni. Byłem tu z Winnetou kilka razy podczas naszych wypraw, dla uczczenia pamięci zmarłych, a teraz witałem te groby bez niego, bo on także rozstał się ze mną na wieki. Winnetou odwiedzał także bezemnie to, tak drogie dla niego miejsce, kiedy ja przebywałem w innych krajach. Jakie myśli mogły wówczas mieszkać pod tem czołem, jakie uczucia targać jego sercem? Santer i zemsta! Ten człowiek i żądza odwetu zajmowały niegdyś całą jego istotę. Czy tak było i później?
Jemu nie udało się nigdy pochwycić mordercę tak, żeby go mógł ukarać, a teraz ja stałem tutaj i czekałem na tego człowieka, który zburzył jego szczęście rodzinne i spokój życia. Czyż nie byłem uprawnionym spadkobiercą przyjaciela i dziedzicem zemsty? Czy nie żyło i we mnie gorące życzenie odwetu? Czy nie byłoby to grzechem wobec zmarłych, gdybym dostał Santera w ręce i oszczędzał go? Wtem usłyszałem w głębi duszy słowa: „Szarlih, ja wierzę w Zbawiciela. Winnetou jest chrześcijaninem“. Niestety doszedł mych uszu jeszcze inny głos, mianowicie Gatesa, który na mnie zawołał:
— Cóż tak stoicie wpatrzeni w te dwie kupy ziemi? Czy widzicie już może duchy, których się lękacie? Jeśli się to dzieje z wami w biały dzień, to co dopiero będzie w nocy?
Nie odpowiedziawszy nic na to, zaprowadziłem konia na polanę, rozkiełzałem go i puściłem wolno na paszę. Sam udałem się swoim zwyczajem na przeszukanie okolicy. Kiedy wróciłem, trzej moi towarzysze rozgościli się już zupełnie. Siedzieli pod grobem wodza, w tem miejscu właśnie, gdzie miałem kopać.
— Gdzie wy się włóczycie? — zapytał Gates. — Może szukaliście już nuggetów? Dajcie temu pokój! Podejmiemy się tego wspólnie, ażeby jeden nie mógł przed drugimi zataić tego miejsca.
Ten ton mi się nie podobał. Wprawdzie oni mnie nie znali, ale mimoto ja nie mogłem na to pozwolić, żeby przemawiali do mnie w ten sposób. To też odpowiedziałem jak najostrzej, ale zarazem tak, żeby go nie obrazić:
— Czy pytacie tylko z ciekawości, czy w tem przekonaniu, że możecie mną komenderować? Z jakichkolwiek pobudek to czynicie, to zwracam waszą uwagą na to, że wyszedłem już z lat uczniowskich.
— Uczniowskich? Co chcecie przez to powiedzieć?
— Że uważam siebie za samoistnego człowieka.
— Właśnie, że nim nie jesteście. Od chwili przyłączenia się do nas, staliście się członkiem naszego towarzystwa, a żadna część całości nie może się nazywać samoistną.
— Nie musi jednak poddawać się bezwzglądnym jej rozkazom.
— Ale to przyznacie, że powinien być jeden, do którego muszą się drudzy stosować.
— Czy uważacie siebie za takiego?
— Tak.
— To jesteście w błędzie. Nie zapominajcie, że ja nie przyjąłem jeszcze obowiązków u Santera, nie jestem więc członkiem waszego towarzystwa.
— W takim razie nie węszcie tutaj! Nie macie do tego prawa, skoro do nas nie należycie.
— Nie sprzeczajmy się o to, sir! Ja będę chodził, gdzie mi się spodoba! Teraz wydaliłem się był, żeby zobaczyć, czy jesteśmy tu bezpieczni. Jeśli rzeczywiście jesteście tak dzielnymi westmanami, jak powiadacie, to musicie wiedzieć, że nie obozuje się w lesie, nie wiedząc, czy niema w nim jeszcze kogoś. Ponieważ nie dopilnowaliście tego, to ja to zrobiłem i zasłużyłem raczej na wasze uznanie, nie na ton, na jaki sobie wobec mnie pozwalacie.
— Ach! Szukaliście śladów?
— Tak.
— Czy umiecie je odnajdywać?
— Prawdopodobnie!
— Ja sądziłem, że szukaliście już nuggetów.
— Nie jestem taki głupi.
— Dlaczego byłoby to głupiem?
— Czyż wiem, po której stronie i w jakim kierunku należy ich szukać? O tem wie tylko Santer, o ile tu się wogóle złoto znajduje.
— Zdaje mi się, że na waszą istotę składają się same wątpliwości, podejrzenia i nieufności. Byłoby rzeczywiście lepiej, gdybyśmy byli zostawili was waszemu losowi.
— Tak? A może ja właśnie byłbym jedynym, któryby potrafił znaleźć złoto, gdyby tutaj było. Ale złota już niema...
— Niema? Kto to powiedział?
— Ja to mówię.
— Dlaczego? Skąd możecie wiedzieć, że już tutaj nie leży?
— Zdrowy rozum mi to dyktuje. To dziwne zaiste, że jako doświadczeni westmani nie wpadliście na to już dawno!
— Nie mówcie zagadkami. Powiedzcie wyraźnie! Czy było tutaj złoto?
— Na to się godzę.
— Któżby je mógł zabrać?
— Winnetou.
— Skąd wam ta myśl przyszła?
— Raczej ja powinienbym zapytać, jak wy mogliście nie wpaść na nią. Według tego, co ja wiem o Winnetou, to był on nietylko najwaleczniejszym, lecz także najmędrszym i najchytrzejszym z Indyan.
— No, o tem wie każdy, nietylko wy.
— To bądźcie tak dobrzy i pomyślcie! Winnetou przybył tutaj po złoto. Napadnięto nań, a on jako mądry człowiek poznał odrazu, że ktoś śledził jego tajemnicę. Musiał zatem przypuścić, że Santer, który mu umknął, powróci później i będzie szukał skarbu. Co wy uczynilibyście na jego miejscu, mr. Gates? Czy zostawilibyście złoto tutaj?
— A do wszystkich dyabłów! — wybuchnął niespodzianie.
— No, odpowiedzcież!
— To jest wprawdzie jakaś myśl, ale myśl nędzna, zupełnie nędzna!
— Jeśli uważaliście Winnetou za głupca, to szukajcie nuggetów, lecz nie zarzucajcie mnie, że ja ich szukam za waszymi plecyma. Nie pozwolę, żebyście mnie o taką głupotę posądzali.
— Twierdzicie więc, że nic się nie znajdzie?
— Jestem tego pewien.
— To po co przyjechaliście tutaj?
Nie mogąc powiedzieć mu prawdy, odrzekłem:
— Ponieważ myśl, którą się właśnie z wami podzieliłem, przyszła mi dopiero teraz.
— Aha, dotychczas więc byliście taksamo głupi, jak my? Przyznaję, że wasze zapatrywanie ma coś za sobą, ale równie wiele, a nawet więcej można przytoczyć przeciwko temu.
— Co?
— Nadmienię tylko jedno. Kryjówka była tak dobra, że Winnetou nie obawiał się, żeby ją kto odnalazł. Czy to niemożliwe?
— I owszem!
— Pięknie! Mógłbym jeszcze coś innego przeciwko wam zauważyć, lecz wyrzekam się tego. Zaczekajmy, dopóki nie przybędzie mr. Santer. Zobaczymy, co on na to powie.
— Na kiedy go się spodziewacie?
— Na dziś jeszcze nie, ale na jutro.
— Na jutro? To niemożliwe. Znam przypadkowo Saltfork, dokąd on się udał. Jeśli będzie się śpieszył, to może tu przybyć najwcześniej aż pojutrze wieczorem. Czem zajmiemy się do tego czasu?
— Polowaniem. Potrzebujemy przecież mięsa.
— Hm! Czy ja mam także z wami polować?
Zadałem umyślnie to pytanie w nadziei, że pójdą sami na polowanie, a mnie tu zostawią. Niestety zawiodłem się, gdyż Gates odpowiedział:
— Wy popsulibyście nam prawdopodobnie wszystko. Obejdzie się bez was. Ja pójdę z Clayem i przypuszczam, że coś zastrzelę. Wy możecie zostać tutaj z Summerem.
Obaj wymienieni zabrali strzelby i oddalili się. Czyżby Gates trzymał się skrycie polityki nie zostawiania mnie samego? W takim razie musiałby mnie w rzeczywistości uważać za bardzo sprytnego. Tymczasem dotąd okazywał pewne lekceważenie mej osoby. Jeśli sądził, że mu popsuję polowanie, to miał bardzo nizkie o mnie wyobrażenie, ale nie czuł, jak wielkiego błędu przez to się dopuszczał. Słowo „sidlarz“ wymawiał zawsze z pogardą. To dowodziło braku wszelkiego doświadczenia u niego, bo powinien był wiedzieć, że sidlarz nie może doprowadzić do niczego, jeśli nie jest dobrym strzelcem i wogóle dzielnym westmanem.
Gates z Clayem uganiali przez całe popołudnie po lesie, a wieczorem przynieśli jako owoc swych trudów biednego zajączka, którego mięsem mogły się od biedy posilić cztery osoby. Nazajutrz rano poszedł Gates z Summerem na polowanie, a całą ich zdobycz stanowiło kilka dzikich gołębi, tak starych, że ledwie je można było pogryźć.
— Nie mamy szczęścia — tłómaczył się przedemną. — Żadna zwierzyna się nie pokazuje!
— Gdyby wasz brak powodzenia można było upiec i spożyć, to nie potrzebowalibyśmy narzekać — odparłem. — Te gołębie żyły już pewnie za czasów Matuzalema, a i tak ogromna szkoda, że musiały zginąć w tak młodym wieku.
— Czy chcecie drwić ze mnie, sir?
— Wcale nie, gdyż łatwo możecie sobie wyobrazić, że memu żołądkowi nie zbiera się na żarty.
— To pokażcie wy coś lepszego, jeśli zdołacie!
— Well, ja przyniosę coś na pieczeń.
— Bardzo wątpię.
— Zająca lub przedpotopowego gołębia zawsze znajdę!
Wziąłem obie strzelby i poszedłem. Gdy się powoli oddalałem, słyszałem, jak śmiejąc się, wołał za mną:
— Oto idzie z tym olbrzymim grzmotem. Zastrzeli kilka starych drzew, ale nie trafi ani włoska, ani pióreczka!
Więcej już nie słyszałem. Gdybym tak był przystanął, by ich podsłuchać! Byłbym usłyszał więcej, nawet coś bardzo dla mnie ważnego. Później dowiedziałem się, że oni byli rzeczywiście przekonani, że ja nic nie upoluję. Chcąc mnie zawstydzić i raz jeszcze spróbować szczęścia, aby, gdy nic nie przyniosę, pokazać mnie bogatą zdobycz i dowoli wyśmiać, udali się wszyscy trzej do lasu zaraz po mnie. Wtedy miejsce to było opuszczone, ja mogłem wykopać testament Winnetou, po przeczytaniu schować do kieszeni, a potem jeszcze swobodnie zabić jakąś zwierzynę. Tak być nie miało!
Wczoraj i dziś wychodzili oni na polowanie tą samą drogą, którą przyszliśmy tutaj. Domyślając się, że w tej stronie, a więc ku południowi, wypłoszyli niewątpliwie już wszelką zwierzynę, zwróciłem się ku północy, do zagłębienia i na łączkę, przez którą niegdyś zwabiliśmy Keiowehów, aby w przeciwległym parowie urządzić na nich zasadzkę. Tam nie było pewnie nikogo od całego szeregu lat, dlatego mogłem liczyć na dobry strzał. Ponieważ jednak zbliżało się właśnie południe, a więc czas niekorzystny, przeto, gdy po upływie godziny zabiłem dwie jarzębice, powróciłem do obozu.
Lecz towarzyszy moich tam nie zastałem. Zacząłem się zastanawiać, gdzie się mogli znajdować? Czy wymknęli się na żarty, aby skrycie podpatrzyć, co przyniosą, czy też udali się jeszcze raz na polowanie? Wołałem za nimi, lecz nie otrzymałem odpowiedzi.
Ach, gdyby odeszli naprawdę! Tak pomyślałem sobie i dla ostrożności przeszukałem całe miejsce dokoła. Przekonawszy się, że rzeczywiście się oddalili, zabrałem się czemprędzej do roboty.
Dobywszy noża, wykroiłem po zachodniej stronie mogiły wodza, tuż u jej krawędzi, kawał trawnika, który należało potem znowu położyć tak, żeby nie było znaku, że tam kopano. Ale grudek ziemi także nie mogłem zostawić. W tym celu rozłożyłem mój koc obok siebie na ziemi i kładłem nań ostrożnie wykopaną ziemię, aby nią potem znowu otwór zapełnić.
Pracowałem z gorączkowym pośpiechem, gdyż każdej chwili mogli wszyscy trzej nadejść. Przytem nadsłuchiwałem od czasu do czasu, czy nie odezwą się ich kroki lub głosy. Łatwo pojąć, że wskutek rozdrażnienia, w jakiem się znajdowałem, słuch mój nie był tak bystry, jak zwykle.
Dziura pogłębiała się z każdą chwilą. Kiedy głębokość jej dosięgła może jednego łokcia, nóż mój uderzył o kamień. Wydobyłem ten kamień, potem drugi, leżący pod nim i ujrzałem mały, sześcienny, całkiem suchy otwór ze ścianami z gładkich kamieni. Na dnie jego leżała gruba, złożona skóra... testament mego przyjaciela, Winnetou. W następnej chwili był on już w mojej kieszeni, poczem zacząłem szybko zarzucać dziurę. Wsypałem ziemię z koca, przybiłem ją dobrze pięścią i położyłem na wierzchu kawał trawnika. Zrobiłem wszystko tak dokładnie, że nikt nie byłby zauważył, że tam ktoś kopał.
Dzięki Bogu! Przedsięwzięcie się powiodło, przynajmniej tak mnie się zdawało. Ponieważ nie dolatywał znikąd najmniejszy szmer, przeto wziąłem się do rozwinięcia skóry. Złożona była rogami do środka jak koperta, w niej leżała druga, której rogi zszył Winnetou kiszką jelenią. Gdy i teę rozciąłem, ujrzałem testament, spisany na kilku kartkach papieru.
Teraz zapytałem siebie, czy schować go, czy też przeczytać. Lecz poco miałem go ukrywać? Wszak gdyby moi trzej towarzysze zobaczyli mnie czytającego, nie mogli nic mieć przeciwko temu. A zresztą czy wiedzieli co to było? Mógł to być list, lub jakieś pismo, które oddawna nosiłem przy sobie. Oni nie mieli nawet prawa pytać się o ten papier. A gdyby się nawet zapytali, to przecież mogłem powiedzieć, co mi się podobało. A tymczasem oczy moje rwały się poprostu do tego, co Winnetou napisał. Tak, napisał, bo Winnetou umiał pisać. Kleki-petra, jak w wielu innych rzeczach, tak i pod tym względem był jego nauczycielem. Niezrównany Apacz miał tylko za mało sposobności do wyćwiczenia się w tej sztuce. Robił często uwagi w mojej notatce, znałem więc jego pismo; nie było ono piękne, ani wyrobione, ale wysoce charakterystyczne.
Nie mogąc stłumić w sobie chęci przeczytania testamentu, usiadłem i rozłożyłem kartki. Rzeczywiście to było pismo Winnetou. Litery wszystkie jednakowo długie i w tem samem położeniu, wyglądały nie jak pisane, lecz jakby jedna oddzielnie od drugiej rysowane i malowane. Gdzie on mógł napisać tyle wierszy i ile stracił na to czasu? Oczy zaszły mi łzami, gdy czytałem słowa nieodżałowanego przyjaciela:
„Mój kochany, dobry Bracie!
Ty żyjesz, a Winnetou, który Cie kochał, już umarł. Ale dusza jego bawi przy Tobie. Ty trzymasz ją w ręku, gdyż napisana jest na tych kartkach. Niechaj spocznie na Twojem sercu!
Dowiedz się o ostatniem życzeniu swego czerwonego brata i przeczytaj wiele słów jego, których nigdy nie zapomnisz, lecz najpierw powie Ci to, co najpotrzebniejsze. Nie jest to jedyny testament Winnetou, gdyż drugi testament włożył on w uszy swoich czerwonych wojowników. Ten, który czytasz, przeznaczony jest tylko dla Ciebie.
Zobaczysz bardzo wiele złota i zrobisz z niem to, co ci teraz duch mój powie. Leżało ono w Nugget-tsil, ale pożądał go morderca Santer, dlatego Winnetou zabrał je do Deklil-to[56], gdzie byłeś niegdyś z nim razem. Pojedziesz w górą przez Indelcze-czil[57] aż do Tse-szosz[58] nad spadającą wodą. Tam zsiądziesz z konia i pójdziesz...“
Tu utknąłem, bo nagle zabrzmiał jakiś głos za mną.
— Good day, mr. Shatterhand! Ćwiczycie się w sylabizowaniu?
Oglądnąwszy się w tej chwili, przekonałem się, że popełniłem największe głupstwo w mem życiu. Oba zabite ptaki i strzelby położyłem może o dziesięć kroków od siebie i siedziałem oparty o grobowiec nie plecyma, lecz prawym bokiem, a więc tyłem do drogi, która prowadziła tam z doliny. Tę nieostrożność spowodowała chęć poznania ostatniej woli Winnetou. Zajęty czytaniem, nie zauważyłem, że człowiek, który do mnie teraz mówił, podszedł aż do moich strzelb, stanął tam, wymierzył do mnie ze swojej flinty, a temsamem zagrodził mi drogę do moich strzelb. Zerwałem się nagle, gdyż przybyszem był nie kto inny, tylko Santer!
W następnej chwili sięgnąłem już obiema rękami do pasa, po rewolwery. Lecz niestety, kiedy klęcząc kopałem dziurę, odpiąłem pas i odłożyłem na ziemię tkwiące za nim przedmioty oraz nóż i rewolwery, ponieważ przeszkadzały mi w robocie. Uczyniłem to w pełnem poczuciu, że nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo. Byłem zatem chwilowo bezbronny, a Santer zauważywszy mój ruch bezowocny, zaśmiał się szyderczo i zagroził:
— Ani kroku z miejsca, ani jednego ruchu po broń, bo wystrzelę natychmiast. Przestrzegam, że nie żartuję!
Złowrogi blask jego oczu pouczył mię, że ten drab istotnie gotów był zaraz posłać mi kulę. O ile nagłe zjawienie się jego zaskoczyło mnie w pierwszej chwili, o tyle teraz zapanowałem nad sobą zupełnie. Stałem bez ruchu i patrzyłem mu z zimną krwią w oczy.
— Nareszcie wpadłeś w moje ręce! — mówił dalej. — Widzisz palec na cynglu? Za najlżejszem dotknięciem wpakuję ci kulę w łeb! Wierz mi! Nie ruszaj się więc, bo pójdziesz do dyabła. Z tobą trzeba się mieć na baczności. Prawda, że się mnie nie spodziewałeś?
— Nie — odrzekłem spokojnie.
— Obliczyłeś sobie, że ja przybędę dopiero jutro wieczorem, ale kalkulacya twoja była fałszywa.
Skoro on o tem wiedział, to niewątpliwie rozmawiał z moimi towarzyszami. Napróżno rzucałem wzrokiem za nimi. Obecność ich byłaby mię uspokoiła. Za morderców w każdym razie ich nie uważałem i nie obawiałem się, żeby mię Santer zabił w ich oczach. Należało tylko nie drażnić go teraz. Zachowałem więc nadal nieruchomą postawę, on zaś mówił dalej z wyrazem nie ubłaganej nienawiści:
Chciałem się udać nad Saltfork, aby donieść Tangui, że ten pies Apacz zginął nareszcie. Przypadkiem jednak spotkałem oddział Keiowehów i przybyłem tu rychlej. Na dole zobaczyłem się z Gatesem, który mi powiedział, że przyprowadził tu z sobą niejakiego mr. Jonesa. Gdy usłyszałem, że mr. Jones ma dwie strzelby, wielką i małą, zaraz powziąłem podejrzenie. Gdy mi Gates tego draba dokładnie opisał, odrazu domyśliłem się w nowym przybyszu Old Shatterhanda, chociaż on udawał nawet bardzo głupiego. Wyszedłem na górę, aby się ukryć i pochwycić go podczas jego powrotu z polowania, lecz on był już tutaj. Kopałeś dziurę, a myśmy się przypatrywali. Co to za papier masz w ręku?
— Rachunek od krawca.
— Psie, nie sądź, że możesz sobie drwić ze mnie! Co to takiego?
— Rachunek od krawca. Przyjdźcie i zobaczcie!
— Teraz tego nie zrobię! Muszę najpierw naprawdę cię pojmać! Co robisz teraz w Mugworthills, które Apacz nazywał Nugget-tsil?
— Szukam skarbów.
— Tego się domyślałem!
— Ale znajduję tylko krawieckie rachunki.
— Już ja przypatrzę im się dokładnie. Ciebie dyabeł przynosi wszędzie, gdzie cię najmniej potrzeba, ale tym razem dobrze sobie począł. Nareszcie będzie po tobie!
— Albo po was, gdyż jednego z was bezwarunkowo to czeka.
— Ty żabo zuchwała! Taki pies jeszcze przed śmiercią warczy! Ale to bezsilne zgrzytanie zębami nic ci nie pomoże. Powtarzam, że już po tobie! A złote kości, które tu chciałeś wykopać, weźmiemy sobie my!
— Weźcie i połamcie sobie na nich zęby!
— Nie szydź! Powiedziałeś wprawdzie, że tu nic niema, ale ten papier da nam wskazówki.
— To weźcie go sobie!
— Ja go dostanę. Zaraz się o tem przekonasz. Uważaj, co ci powiem! Za najlżejszym niedozwolonym ruchem, za najmniejszym oporem wypalę. Wobec innego nie wykonałbym może groźby, ale ty jesteś tak niebezpieczny łotr, że względem ciebie muszę postępować stanowczo!
— Sam wiem o tem dobrze!
— Ładnie, że to przyznajesz! Chodźcie i zwiążcie go!
Te słowa wyrzekł zwrócony w bok, gdzie Gates, Clay i Summer stali ukryci za drzewami. Wszyscy trzej wyszli na jego wezwanie i przystąpili do mnie zwolna. Pierwszy z nich, wyciągając rzemień z kieszeni, uważał za stosowne niejako usprawiedliwić się z tego zachowania się wobec mnie:
— Sir, słyszeliśmy ku naszemu zdumieniu, że nie nazywacie się Jones, lecz Old Shatterhand. Dlaczegoście nas okłamali? Chcieliście nas oszukać, a teraz my musimy was związać. Nie próbujcie się opierać! Nicby to wam nie pomogło, gdyż mr. Santer strzeli natychmiast. Bądźcie pewni!
— Nie potrzeba żadnej gadaniny! — zawołał do nich Santer. — Rzuć papier na ziemię i podaj mu ręce! — rozkazał mnie.
Santer nie wątpił, że mnie już ma, tymczasem ja wiedziałem już teraz, że nie ja jemu, lecz on mnie ulegnie. Szło tylko o wyzyskanie położenia.
— No, nie ociągaj się, bo strzelam! — zagroził znowu.
Teraz puściłem papier na ziemię.
— Podaj mu ręce!
Z pozornem posłuszeństwem wyciągnąłem ręce do Gatesa, lecz tak, że, chcąc je związać, musiał stanąć pomiędzy mną a Santerem.
— Precz stamtąd, precz! — zawołał. — Stajecie mi przed strzelbą! Gdy zechcę strzelić, to...
Nie dokończył, gdyż ja przerwałem mu bardzo niedelikatnie. Zamiast się dać związać, pochwyciłem Gatesa wpół i rzuciłem go na Santera, który starał się wprawdzie uskoczyć na bok, ale za późno, bo runął na ziemię, a strzelba z rąk mu wypadła. W tej chwili ja znalazłem się na tem miejscu i ukląkłem mu na piersiach. Ogłuszywszy go jednem uderzeniem pięścią, zerwałem się równie szybko i huknąłem na tamtych trzech:
— Oto dowód, że jestem rzeczywiście Old Shatterhand! Chcieliście mnie skrępować, a teraz zabieracie się do broni! Precz z waszą bronią, bo strzelam. Rzućcie ją! Ja mówię także poważnie!
Wyrwałem Santerowi rewolwer z za pasa i wymierzyłem zeń do tych „westmanów“, na skutek czego natychmiast odłożyli broń!
— Usiądźcie przy grobie córki wodza! Prędzej!
Poszli i usiedli. Wyznaczyłem im to miejsce dlatego, że tam nie było broni w pobliżu.
— A teraz siedźcie spokojnie! Nic się wam nie stanie, ponieważ was oszukano. Ale próbą ucieczki lub oporu przypłacicie życiem.
— To straszne, to okropne! — skarżył się Gates, rozcierając sobie członki. — Leciałem, jak piłka w powietrzu. Zdaje mi się, że połamaliście mi niektóre kości!
— Wasza w tem wina. Starajcie się, żeby gorzej nie było! Skąd wzięliście ten rzemień?
— Od mr. Santera.
— A macie ich więcej?
— Yes!
— To dajcie je tu!
Gates wyciągnął rzemienie z kieszeni i podał je mnie. Związałem nimi razem nogi Santera, a ręce na plecach.
— Tak, teraz on leży — rzekłem z uśmiechem. — Czy mam i was związać?
— Dziękuję, sir! — zastrzegł się Gates. — Wycierpiałem już dość, zupełnie dość. Będę tu siedział spokojnie, dokąd mi każecie.
— Dobrze zrobicie. Przekonaliście się właśnie, że ja nie rozumiem żartów!
— Dziękuję wogóle za wszelkie żarty! Dziwię się, że mogłem uważać was za sidlarza!
— Mnie wasza pomyłka nie dziwi, gdyż widzę, że wam jeszcze wiele brakuje do tego, żebyście się stali dobrymi traperami. Jakże wam się powiodło na polowaniu? Czy zastrzeliliście co?
— Nic.
— To przypatrzcie się tym dwom kurkom, które ja przyniosłem. Jeśli zachowacie się dobrze, będziecie je mogli upiec i zjeść razem ze mną. Zobaczycie prawdopodobnie wkrótce, że Santer tylko wydawał wam się uczciwym człowiekiem. Ja twierdzę, że nad niego niema większego łotra pod słońcem. Poznacie go zaraz pod tym względem, bo przychodzi do siebie.
Santer oprzytomniał, otworzył oczy i zaczął się ruszać. Zobaczywszy, że ja stałem nad nim i pas zapinałem na sobie, a potem swoich trzech towarzyszy, siedzących przy grobie Indyanki, zapytał:
— Co to jest? Ja... ja... jestem związany?
— Tak, jesteście związani — potwierdziłem. — Położenie zmieniło się cokolwiek. Sądzę, że nie macie nic przeciwko temu.
— Psie! — zgrzytnął wściekle.
— Pst! Nie pogarszajcie swego losu!
— Niech cię dyabli porwą, łajdaku!
— Ostrzegam was raz jeszcze! Przedtem znosiłem to, żeście do mnie mówili: „ty“, gdyż nakazywał mi to mój rozum. Wam również przydałoby się okazać wobec mnie trochę więcej uprzejmości.
Spojrzał badawczo na towarzyszy i zawołał:
— Czyście co wypaplali?
— Nie — odrzekł Gates.
— No, nie radziłbym wam!
— Czego nie mieli wypaplać? — zapytałem.
— Niczego!
— Oho! Przyznajcie się zaraz, bo wam usta otworzę!
— O złocie — odpowiedział z przymusem, jak mi się wydało.
— Jakto o złocie?
— Gdzie leży. Wyjawiłem przed nimi swoje przypuszczenia co do tego i myślałem, że wypaplali.
— Czy to prawda? — spytałem Gatesa.
— Tak — brzmiała jego odpowiedź.
— Czy istotnie Santer nic innego nie ma na myśli?
— Nie.
— Nie ukrywajcie nic przedemną! Zwracam waszą uwagę, że kłamstwem lub podstępem nie wyrządzicie szkody mnie, lecz sobie.
Zawahał się na chwilę, a potem rzekł głosem, w którym przebijała się szczerość:
— Wierzcie mi, sir, że to nie kłamstwo. On rzeczywiście miał tylko złoto na myśli.
— Ja jednak nie wierzę. Wasza otwartość jest obłudna, a w jego twarzy czai się podstęp. Ale w ten sposób nic nie osiągniecie. Wzywam was, mr. Gates po raz wtóry: powiedzcie prawdę! Czy Santer wspomniał co o Keiowehach, kiedy spotkał się z wami na dolinie?
— Tak.
— Czy był sam?
— Tak.
— Czy istotnie spotkał czerwonych?
— Tak.
— I nie był nad Saltfrokiem?
— Nie był.
— Jak wielki to był oddział?
— Sześćdziesięciu wojowników.
— Kto nimi dowodził?
— Pida, syn wodza Tanguy.
— Gdzie oni są teraz?
— Poszli do swojej wsi.
— A może wy kłamiecie?
— Mówię prawdę, sir!
— Pamiętajcie, mr. Gates, o tem, że wola człowieka, to jego królestwo niebieskie, lecz często także jego piekło. Jeśli mnie oszukacie, to pożałujecie tego później. Co do złota, to nadarmo jechaliście tutaj, gdyż w tych stronach złota niema.
Teraz dopiero podniosłem testament Winnetou z ziemi, a włożywszy go w obydwie skórzane koperty, schowałem do kieszeni.
— Zdaje się, że mr. Santer wie to lepiej od was. — odpowiedział Gates.
— On wie mniej niż nic.
— A wy wiecie, gdzie leży złoto?
— Może.
— To powiedzcie nam!
— Tego mi nie wolno.
— Zatem słusznie obawialiśmy się, że wy nam tylko szkodzić będziecie, zamiast pomagać.
— Złoto nie jest wasze.
— Ale stanie się naszem, gdyż mr. Santer pokaże nam je i podzieli się z nami.
— On, mój jeniec obecnie?
— Cóż wy mu potraficie zrobić? On odzyska wolność napowrót.
— To będzie trudno! On raczej zapłaci życiem za swoje postępki.
Na to odezwał się Santer szyderczym śmiechem. Odwróciłem się więc do niego i oświadczyłem:
— Potem nie zechce wam się tak śmiać, jak teraz. Jak sądzicie, co ja z wami zrobię?
— Nic — odparł z grymasem śmiechu.
— Któż zabroni mi wpakować wam kulę w łeb?
— Wy sami. Każdy wie, że Old Shatterhand boi się zabić człowieka.
— To słuszne, że nie jestem mordercą. Zasłużyliście na śmierć wielokrotnie. Jeszcze przed kilku tygodniami byłbym was bezwarunkowo zastrzelił, gdybym was był tylko spotkał. Ale Winnetou już nie żyje, a umarł jako chrześcijanin. Ja wraz z jego ciałem pochowałem zemstę.
— Nie wygłaszajcie tu pięknych mów! Nie możecie zabić mnie i basta!
Była to niesłychana bezczelność. Tłómaczyłem ją sobie tylko jego zatwardziałością, nie wiedząc o tem, o czem on wiedział. Mówiłem więc dalej głosem spokojnym:
— Lżyjcie sobie dalej! Człowiek waszego pokroju nie zdoła mnie rozgniewać. Słyszeliście już, że moja chęć zemsty spoczęła w grobie razem z Winnetou, ale między zemstą a karą jest różnica. Chrześcijaństwo nie zna wprawdzie zemsty, lecz tem surowiej nakazuje karać winy. Po zbrodni musi nastąpić pokuta. Nie zemszczę się więc na was, lecz mimo to nie unikniecie kary.
— Pshaw! Nazywajcie to sobie karą, czy zemstą, wogóle jak wam się podoba! Nie chcecie się mścić, ale postanawiacie mnie ukarać, prawdopodobnie zamordować. Morderstwo jest zawsze morderstwem. Nie chełpcie się zbytnio swojem chrześcijaństwem!
— Mylicie się bardzo w swoich przypuszczeniach. Ani mi przez myśl nie przeszło porywać się na wasze życie. Zaprowadzę was do najbliższego fortu i oddam sędziemu.
— Ach! Naprawdę?
— Tak.
— Jak sobie z tem poczniecie, sir?
— To moja rzecz.
— Chyba i moja, gdyż i ja odgrywam tu pewną rolę. Ja sądzę, że stanie się odwrotnie, to jest, że ja was zaprowadzę, a nie wy mnie. A ponieważ nie jestem takim pobożnym chrześcijaninem, jak wy, przeto ani mi się przyśni wyrzekać się zemsty. Ona już jest tu! Patrzcie, oto nadchodzi!
Wykrzyknął te słowa głośno i radośnie, a tryumf jego nie był bezpodstawny, gdyż przygłuszyło go straszne wycie, które w tej chwili zabrzmiało ze wszystkich stron. Równocześnie wynurzyły się z przodu i z tyłu, z prawej i z lewej strony liczne czerwone postaci, pomalowane barwami wojennemi Keiowehów i w wężowych ruchach podbiegły ku mnie, biorąc mnie w środek.
Gates więc okłamał mnie, bo Santer sprowadził Keiowehów do Nugget-tsil, a utrzymywał, że chodziło mu o to, żeby nie wypaplano nic o złocie. Czerwoni, dowiedziawszy się od niego o śmierci Winnetou, postanowili uroczystość tego radosnego zdarzenia odprawić tam, gdzie byli pochowani jego ojciec i siostra. Było to prawdziwie po indyańsku i zgadzało się ze sposobem myślenia mordercy, który spodziewał się jeszcze doznać tej uciechy, że mnie, przyjaciela Winnetou, dostanie w ręce pod Mugworthills.
Ten napad, mimo że był tak nagły, nie wyprowadził mnie z równowagi. W pierwszej chwili postanowiłem się bronić i wydobyłem nawet rewolwer, ujrzawszy się jednak otoczonym przez sześćdziesięciu wojowników, schowałem go napowrót. Ucieczka była niemożliwa a opór daremny. Uczyniłem dla swej obrony narazie tylko to, że tych, którzy byli najbliżej i wyciągnęli już po mnie ręce, odepchnąłem i zawołałem głosem donośnym:
— Old Shatterhand poddaje się wojownikom Keiowehów. Czy jest tu ich młody wódz? Tylko jemu sam dobrowolnie się oddam.
Czerwoni odstąpili odemnie i zaczęli się oglądać za Pidą, który nie brał udziału w napadzie, lecz czekał, stojąc pod drzewem.
— Dobrowolnie? — szydził Santer, któremu towarzysze rozwiązali ręce i nogi. — Ten drab, który górnolotnie nazywa siebie Old Shatterhandem, nie ma co mówić o wolnej woli. Musi się poddać, bo w przeciwnym razie zginie. Dalej na niego!
Ale sam nie poważył się rzucić na mnie. Keiowehowie posłuszni rozkazowi natarli znowu na mnie, ale nie bronią, lecz gołemi rękami, gdyż chcieli mnie żywcem pochwycić. Broniłem się, ile mi sił starczyło i powaliłem kilku na ziemię, nie byłbym się jednak oparł przemocy, gdyby Pida nie był teraz rozkazał:
— Stać, odstąpcie od niego! On chce się mnie poddać, atak wasz jest zatem niepotrzebny!
Wojownicy Keiowehów cofnęli się, a Santer krzyknął z gniewem:
— Poco go oszczędzać? Niech dostanie tyle uderzeń i pchnięć, ile jest rąk i pięści. Dalej na niego! Ja rozkazuję!
Na to przystąpił doń młody wódz i rzekł, zrobiwszy ręką ruch, który nie świadczył o zbyt wielkim szacunku:
— Ty tu chcesz rozkazywać? Czy nie wiesz, kto jest dowódcą tych wojowników?
— Ty.
— A czem ty jesteś?
— Przyjacielem Keiowehów, którego wola chyba także coś znaczy!
— Przyjacielem? Kto ci to powiedział?
— Twój ojciec.
— To nieprawda! Wódz Keiowehów, Tangua, nigdy nie użył do ciebie słowa: „przyjaciel“. Jesteś tylko bladą twarzą, którą znosimy u siebie.
Byłbym chętnie skorzystał z tej krótkiej chwili, by się przebić przez krąg wojowników i uciec. Byłoby mi się to może nawet udało, ale wtedy byłbym musiał strzelby zostawić, a tego nie chciałem zrobić. Pida przyszedł do mnie i rzekł:
— Old Shatterhand chce być moim jeńcem. Czy odda dobrowolnie wszystko, co ma przy sobie?
— Tak — odpowiedziałem.
— I pozwoli się związać?
— Tak.
— Więc oddaj mi swoją broń!
Ucieszyło mnie to w duchu, że mię w ten sposób pytał, gdyż to było oznaką, że mnie szanuje. Wręczyłem mu nóż i rewolwery. Gdy Santer wziął rusznicę i sztuciec, spytał go Pida:
— Czemu bierzesz te strzelby? Połóż je napowrót!
— Ani mi się śni! One są moje!
— One do mnie należą!
— Nie, do mnie!
— Ponieważ Old Shatterhand mnie się poddał, przeto jego broń stała się moją własnością.
— Komu zawdzięczasz, że go pojmałeś? Tylko mnie! On był już w mojej mocy, a zatem jego osoba i wszystko, co posiada, należy do mnie! Nie dostaniesz więc ani jego, ani słynnego sztućca Henryego.
Na to podniósł Pida groźnie rękę i rozkazał:
— Połóż je w tej chwili!
— Nie!
— Odbierzcie mu je! — zawołał Pida do swoich ludzi.
— Chcecie porwać się na mnie? — spytał Santer, przybierając postawę, jakby się gotował do obrony.
— Odbierzcie mu je! — powtórzył Pida.
Santer, widząc, ile rąk wyciągnęło się do niego, rzucił broń na ziemię i oświadczył:
— Oto są! Oddaję je, lecz nie na zawsze! Ja przed Tanguą się poskarżę!
— Uczyń to! — rzekł Pida z wyraźną pogardą.
Przyniesiono mu obie strzelby, poczem ja musiałem podać ręce, żeby mi je związano. Podczas tego przyszedł Santer i powiedział:
— Zatrzymajcie sobie do dyabła strzelby, lecz wszystko inne, co ma przy sobie, niech będzie mojem. Szczególnie to, co tu...
To mówiąc, zamierzył się ręką do mej kieszeni w której schowałem testament Winnetou.
— Precz! — huknąłem nań.
Odskoczył przestraszony okrzykiem, lecz opanował się rychło i zaśmiał się szyderczo:
— Do sto piorunów, ten drab jest strasznie zuchwały! Jest pojmany, wie, że goni ostatkami, a wpada na mnie jeszcze jak brytan! To ci nic nie pomoże. Chcę wiedzieć, co wykopałeś i co czytałeś przedtem.
— Spróbuj mi to zabrać!
— Pewnie, że to uczynię! Przyznaję, że niewątpliwie martwi to ciebie, iż ten skarb dostanę w swoje ręce, ale będziesz musiał się na to zgodzić.
Przystąpił znowu bliżej i sięgnął ku mnie obiema rękami. Moje ręce nie były jeszcze całkiem związane, tylko na jednej zawęźlono mi rzemień. Wobec tego szybkim ruchem pochwyciłem lewą ręką Santera za pierś, a prawą uderzyłem go w głowę tak mocno, że jak kloc runął na ziemię.
— Uff, uff, uff! — zawołali dokoła czerwoni.
— Teraz zwiążcie mnie znowu — rzekłem, podając im obie ręce.
— Imię Old Shatterhanda stwierdzają jego czyny — pochwalił mnie młody wódz. — Co to za rzecz, której się Santer od ciebie domaga?
— Papier zapisany — odpowiedziałem, nie mogąc przyznać się otwarcie, co to właściwie było.
— On mówił o jakimś skarbie!
— Pshaw! Przecież on nie wie jeszcze, co jest na tym papierze. Czyim jeńcem jestem właściwie, twoim, czy jego?
— Moim.
— Dlaczegoż więc pozwalasz mu porywać się na mnie w celu rabunku?
— Czerwoni wojownicy chcą tylko broni twej. Wszystko inne im nie potrzebne.
— Czy to powód, żeby to wszystko inne oddawać temu drabowi? Czy Old Shatterhand jest chłopcem, któremu pierwszy lepszy hultaj może wypróżniać kieszenie? Tobie się poddałem i uczciłem cię tem, jako wojownika i wodza. Czemu tedy zapominasz, że ja także jestem wojownikiem, który tego Santera powinienby co najwyżej tylko kopnąć.
Indyanin szanuje odwagę i dumę nawet w największym wrogu. Czerwoni znali mnie z tych zalet, a wówczas, kiedy uprowadziłem Pidę, aby ocalić Sama, oszczędzałem młodego Keioweha. Na to teraz liczyłem i nie zawiodłem się na nim, gdyż Pida odpowiedział, rzuciwszy na mnie przychylne spojrzenie:
— Old Shatterhand jest najwaleczniejszym ze wszystkich białych wojowników. Natomiast ten, którego powaliłeś, ma dwa języki, odmiennie mówiące i dwie twarze, wyglądające raz tak, drugi raz inaczej. Nie będzie mu wolno sięgać do twej kieszeni.
— Dziękuję ci! Godzien jesteś być wodzem i będziesz kiedyś należał do najsłynniejszych wojowników Keiowehów. Szlachetny wojownik zabija nieprzyjaciela, lecz go nie poniża.
Widziałem, jaką dumą napełniły go te słowa, na które on niemal tonem pożałowania odpowiedział:
— Tak, zabija nieprzyjaciela. Old Shatterhand będzie musiał umrzeć i nie tylko zwyczajnie umrzeć, poniesie on wielkie męczarnie.
— Męczcie mnie i zabijcie! Skargi z ust moich nie usłyszycie, ale tego draba trzymajcie zdala odemnie!
Po związaniu rąk kazano mi położyć się i owinięto mi kostki rzemieniami. Tymczasem Santer odzyskał przytomność, podniósł się z ziemi, przystąpił do mnie, kopnął mię, a potem krzyknął:
— Uderzyłeś mnie, psie! Ciężko to odpokutujesz: ja cię zaduszę!
Równocześnie pochylił się, by mnie oburącz pochwycić za gardło.
— Stój, nie dotykaj go! — zawołał Pida. — Ja ci zabraniam!
— Ty nie masz prawa mnie zabraniać! Ten pies, to mój wróg śmiertelny i poważył się mnie uderzyć. Za to przekona się teraz, jak...
Nie skończył, gdyż ja niespodzianie skurczyłem nagle nogi i pchnąłem go tak potężnie, że odleciał daleko i runął na wznak na ziemię. Ryknął ze złości, jak dzikie zwierzę, chciał się zerwać czeraprędzej, lecz mu się to nie udało. Członki go bolały, wstał powoli, lecz nie wyrzekł się chwilowej zemsty, bo wydobywszy rewolwer, wymierzył do mnie i wrzasnął:
— Nadeszła twoja ostatnia godzina, ty psie! Ruszaj do piekła, gdzie jest dla ciebie miejsce!
Lecz stojący najbliżej Indyanin pochwycił go za rękę i dlatego strzał chybił.
— Dlaczego mi przeszkadzasz? — huknął na czerwonoskórca. — Mnie wolno czynić, co mi się podoba, a ten pies uderzył mnie najpierw, a potem kopnął. On musi zginąć!
— Nie, nie wolno ci czynić, co zechcesz — oświadczył Pida, przystępując do niego i kładąc mu ostrzegawczo rękę na ramieniu. — Old Shatterhand należy do mnie i nikt inny nie śmie go dotknąć. Życie jego jest moją własnością, nikt mu go nie może odebrać.
— On oddawna podpada mojej zemście!
— To mnie nic nie obchodzi. Ojciec mój, któremu wyświadczyłeś kilka przysług, zgodził się na to, żebyś u nas przebywał. Ale na więcej sobie nie pozwalaj! Pamiętaj, że zginiesz z mojej ręki, jeśli się porwiesz na Old Shatterhanda.
— Cóż właściwie ma się z nim stać? — zapytał, zbity z tropu.
— Nad tem naradzimy się jeszcze.
— Nad czem się tu naradzać! To przecież jasne, co należy z nim uczynić!
— Co?
— Zabić go!
— To się stanie.
— Ale kiedy? Przybyliście tutaj, by odprawić radosną uroczystość z powodu śmierci największego waszego wroga, Winnetou. Czy nie zrobilibyście najlepiej, gdybyście teraz w tem miejscu zamęczyli na śmierć jego najlepszego przyjaciela Old Shatterhanda?
— Tego nam uczynić nie wolno.
— Czemu nie?
— Ponieważ musimy go zabrać do naszej wsi.
— Oh, do waszej wsi! Na cóż to?
— Aby go zaprowadzić do mego ojca, Tanguy, któremu Old Shatterhand strzaskał kolana. Taugua postanowi, w jaki sposób ma on za to zginąć.
— To niedorzeczność, zabierać go najpierw do wsi! To wprost największa w świecie głupota!
— Milcz! Pida, młody wódz Keiowehów, nie popełnia głupstw!
— To jednak będzie głupstwem! Czy nie widzisz, dlaczego?
— Nie.
— Czy nie słyszałeś, ile razy Old Shatterhand był już pojmany? A zawsze udało mu się umknąć podstępnie. Jeśli zaraz go nie zabijecie i będziecie go włóczyli z sobą, zniknie wam wkrótce.
— On nam nie umknie. Będziemy się z nim tak obchodzili, jak na to słynny wojownik zasługuje, lecz zarazem tak będziemy czujni, że nam uciec nie zdoła.
— A do wszystkich dyabłów! Chcecie jeszcze obchodzić się z nim jak ze słynnym człowiekiem! Może jeszcze owiniecie go girlandami, a pierś obwiesicie orderami?
— Pida nie rozumie, co to są girlandy i ordery, wie jednak, że względem Old Shatterhanda musimy być inni, aniżeli względem ciebie, gdybyś był naszym jeńcem.
— Dobrze, dobrze! Pojmuję już, o co idzie. Ja mam także prawo do niego, nawet wielkie prawo, którego chciałem się właśnie wyrzec na waszą korzyść. Życie jego wam zamierzałem darować, ale teraz sądzę inaczej. On należy do mnie tak samo, jak do was, a chociaż obiecujecie, że będziecie tak się z nim obchodzić, jak ze „słynnym człowiekiem“, to ja postaram się o to, żeby mu nie było zbyt dobrze. Niech was oszuka i ucieknie. Ja będę nad tem czuwał, żeby dostał nagrodę za to, co mnie i wielu innym wyrządził. Skoro zabieracie go do wsi, to ja z wami jadę także.
— Tego nie mogę ci zabronić, ale powtarzam, co już powiedziałem. Jeśli się porwiesz na niego, poniesiesz śmierć z mojej ręki! A teraz naradzimy się nad tem, co dalej robić.
— Nie ma nad czem się naradzać, ja mogę wam to zaraz powiedzieć.
— Nie potrzebujemy twojego głosu; ty nie należysz do rady naszych starych mężów.
Młody wódz odwrócił się i poszedł do najstarszego ze swych wojowników, poczem usiadł z nim na uboczu, by się naradzić. Reszta zajęła miejsca dokoła mnie, rozmawiając z sobą tak cicho, że nic nie mogłem zrozumieć. Wszyscy cieszyli się bardzo i byli dumni z tego, że pojmali Old Shatterhanda, gdyż zamęczenie mnie na śmierć było dla nich wielkim zaszczytem i przynosiło im sławę, jakiej pozazdrościłoby im każde plemię.
Ja udawałem, że na nich wcale nie zważam, ale mimoto starałem się wybadać z ich twarzy, co o mnie myślą. Nie była to zawzięta i namiętna nieprzyjaźń. Wówczas, kiedy jeszcze nie miałem słynnego nazwiska i zraniłem ciężko ich wodza tak, że zeń zrobiłem kalekę, wściekłość ich na mnie była wprost bezlitosna. Od tego czasu lata upłynęły, a dawna zawziętość straciła na sile. Stałem się znanym i dowiodłem niejednokrotnie, że ceniłem człowieka czerwonego tak samo jak białego. Niewątpliwie jeden Tangua nienawidził mnie nadal zawzięcie, co było naturalnym wynikiem ułomności, o którą go przyprawiłem. Tego bowiem, jakoby sam był temu winien, nie przyznał chyba.
To, że pojmałem wtenczas Pidę i pomimo dzielącej nas nieprzyjaźni obchodziłem się z nim po ludzku, musiało na moją korzyść zaważyć na szali. Byłem teraz dla Keiowehów więcej Old Shatterhandem, aniżeli białym, który, zniewolony przez ich wodza, przestrzelił mu kolana. Widziałem to po rzucanych na mnie spojrzeniach, które można było nazwać niemal pełnemi szacunku. Nie łudziłem się jednak z tego powodu żadnemi nadziejami co do przyszłego polepszenia się mego położenia. Keiowehowie mogli mnie szanować, lecz łaski spodziewać się z ich strony byłoby daremnem. Co więcej, innego prędzej puściliby na wolność, aniżeli mnie, którego pojmania i zabicia miały im zazdrościć wszystkie plemiona czerwonych. W ich oczach skazany byłem na nieuniknioną męczeńską śmierć. Jak biały z najwyższem zaciekawieniem idzie do teatru, gdy dają dzieło wielkiego poety, lub muzyka, tak samo, a nawet jeszcze bardziej żądni byli oni widoku, jak się zachowa Old Shatterhand podczas mąk, jakie go czekały.
Jakkolwiek przedstawiałem sobie swój przyszły los, mimo to nie obawiałem się, nie czułem nawet niepokoju żadnego. Jakich ja już niebezpieczeństw uniknąłem! I teraz nie myślałem, jakoby już wszystko przepadło. Człowiek powinien nie tracić nadziei do ostatniej chwili, ale także przyczyniać się o ile możności do spełnienia tej nadziei. Kto tego nie robi, ten oczywiście jest zgubiony.
Santer przysiadł się do swoich trzech towarzyszy i wyjaśniał im coś bardzo energicznie. Domyślałem się, co było przedmiotem tej rozmowy. Oni słyszeli także często o Old Shatterhandzie, wiedzieli, że nie byłem łotrem i dlatego zapewne jego zachowanie się względem mnie wywarło na nich niekorzystne wrażenie. Do tego należało dodać ciche wyrzuty, jakie niewątpliwie sobie robili. Bo oto na jego rozkaz nietylko mnie okłamali, lecz także zataili przedemną, że Indyanie są w pobliżu. Oni więc ponosili winę tego, że mnie pojmano, a to z pewnością ich niepokoiło, gdyż nie byli to źli ludzie. Teraz starał się Santer tak całą sprawą oświetlić, żeby nie mogli mu nic zarzucić.
Narada trwała niedługo. Czerwoni, którzy wzięli w niej udział, powstali z miejsc, a Pida zapowiedział swoim ludziom:
— Wojownicy Keiowehów nie zostaną tutaj, lecz zaraz po jedzeniu wyruszą do wsi. Niechaj się więc przygotują do rychłego odjazdu!
Ja spodziewałem się tego, Santer zaś, nie znając tak dobrze zwyczajów Indyan, sądził inaczej. Zerwał się więc, zbliżył się do Pidy i zapytał:
— Chcecie odjeżdżać? Przecie postanowiono, że zabawimy tu przez kilka dni!
— Nieraz już coś postanowiono, a potem stało się inaczej — odrzekł wódz.
— Chcieliście uczcić chwilę śmierci Winnetou!
— Uczynimy to jeszcze, ale nie dzisiaj.
— A kiedy?
— O tem dowiemy się od Tanguy.
— Z jakiego powodu zmieniacie tak nagle postanowienie?
— Nie potrzebujemy wprawdzie tłómaczyć się z tego przed tobą, ale mimoto powiem ci, ponieważ Old Shatterhand także słucha.
Następnie zwrócił się do mnie i mówił dalej:
— Kiedy przyszliśmy tutaj, aby uradować się śmiercią Winnetou, wodza tych psów, Apaczów, nie przypuszczaliśmy, że wpadnie nam w ręce jego przyjaciel i brat, Old Shatterhand. Ten ważny wypadek podwaja naszą radość. Winnetou był naszym wrogiem, lecz w każdym razie czerwonym, Old Shatterhand jest wrogiem, a w dodatku bladą twarzą. Śmierć jego wywoła jeszcze większą radość, aniżeli śmierć Winnetou, a synowie i córki Keiowehów równocześnie obchodzić będą śmierć dwu najsławniejszych przeciwników swego narodu. Tu stoi tylko mała część wojowników, ja zaś jestem zbyt młody na to, by rozstrzygnąć, jak ma umrzeć Old Shatterhand. Na to powinno się zejść całe plemię, a Tangua, najstarszy i największy z wodzów, musi zabrać głos i wydać wyrok na Old Shatterhanda. Dlatego nie zostajemy tutaj i śpieszymy do domu, gdyż pragniemy, żeby nasi bracia i siostry jak najprędzej się dowiedziały, co się stało.
— Ależ niema odpowiedniejszego miejsca do zamęczenia Old Shatterhanda jak to, na którem się teraz znajdujemy. On jest waszym wrogiem, niechże zginie przy grobach tych, z powodu których stał się waszym wrogiem.
— I ja wiem o tem, ale czyż postanowiono już, gdzie on ma zginąć? Czyż nie możemy potem tutaj powrócić?
— To będzie trudno, ponieważ Tangua, który musi być przytem, nie może jeździć.
— To każe się przywieźć na dwu koniach. Niechaj postanowi, co sam zechce. W każdym razie Old Shatterhand będzie tu pochowany.
— Jeśli nawet zginie nad Saltforkiem?
— Nawet wtedy.
— Zabierzecie go tutaj?
— Tak.
— A kto tego się podejmie?
— Ja.
— To dla mnie niepojęte! Jaki powód może skłaniać rozsądnego czerwonego wojownika do tego, żeby się trudził z trupem nieżywego białego psa?
— Powiem ci to, byś lepiej poznał Pidę, młodego wodza Keiowehów, aniżeli go znasz, jak się zdaje, oraz ażeby Old Shatterhand wiedział, jak ja podziękuję mu za to, że mnie wówczas nie zabił, lecz wymienił za bladą twarz.
Znowu zwrócił się do mnie i oświadczył:
— Old Shatterhand jest wprawdzie naszym wrogiem, lecz wrogiem szlachetnym. Mógł nad Rio Pecos zastrzelić Tanguę, a nie uczynił tego, tylko go okulawił. Old Shatterhand postępował tak zawsze, o tem wiedzą czerwoni mężowie i szanują go za to. Śmierć jego jest nieunikniona, lecz on umrze śmiercią wielkiego bohatera i dowiedzie nam, że wskutek mąk, jakich nikt jeszcze nie cierpiał, nie wyrwie się z ust jego okrzyk boleści. Gdy zaś umrze, ciała jego nie pożrą ryby w rzece, ani wilki i sępy na preryi. Prawdziwy wódz, jakim on jest, musi mieć grób, bo to uczci nas samych, którzyśmy go zwyciężyli. A gdzie będzie ten grób? Pida słyszał, że niegdyś Nszo-czi, piękna córa Apaczów, darowała mu swoją duszę, dlatego zwłoki jego spoczną obok niej, aby duch jego mógł się w wiecznych ostępach połączyć z jej duchem. Takie będzie podziękowanie Pidy dla tego, który mu życie darował. Moi czerwoni bracia słyszeli moje słowa. Czy zgadzają się z niemi?
Przytem spojrzał pytająco dokoła.
— Howgh! howgh, howgh! — zabrzmiały zewsząd okrzyki zgody.
Zaiste ten młody Keioweh był człowiekiem niezwykłym i jak na stosunki Indyan szlachetnym! Stanowcza jego zapowiedź o mojej śmierci męczeńskiej nie dotknęła mnie teraz wcale, ale za to, że ta śmierć miała być tak straszna, a więc dla mnie pełna chwały, musiałem mu być wdzięcznym. To wkońcu, że chciał mnie pochować obok Inczu-czuny i Nszo-czi, było rysem delikatnego uczucia, jakiego się zazwyczaj nie spotyka u dzikich. Gdy czerwoni wojownicy wygłaszali swoje howgh, zaśmiał się Santer głośno i zawołał do mnie:
— Słuchaj, drabie, składam ci życzenia z powodu tego wesela w wiecznych ostępach z piękną Indyanką! Nie każdemu dostaje się takie szczęście w udziale. Ja chciałbym przynajmniej gościem być u ciebie, skoro nie mogę być panem młodym. Czy mnie zaprosisz?
Nie powinienem był wyrządzić mu tego zaszczytu, ale mimo to odpowiedziałem:
— Nie potrzeba zaproszenia, gdyż ty będziesz tam prędzej odemnie.
— Ach, naprawdę? Myślisz zatem o ucieczce? Dobrze, że mówisz tak otwarcie. Ja cię przytrzymam. Możesz mi wierzyć!
Indyanie udali się tymczasem na dolinę, gdzie znajdowały się ich konie. Nogi zostawiono mi wolne, lecz przywiązano mnie do dwu czerwonych, między którymi miałem iść. Pida zarzucił sobie na plecy obie moje strzelby, a Santer szedł ze swoimi trzema towarzyszami, którzy prowadzili za sobą konie. Mego konia wziął jeden z Keiowehów za cugle.
Przybywszy na dół, rozłożyliśmy się znowu obozem. Indyanie rozniecili kilka ognisk i zabrali się do pieczenia dziczyzny, którą przynieśli z sobą. Oprócz tego mieli w workach przy siodłach mięso suszone. Ja dostałem tak duży kawał wyśmienitej pieczeni, że ledwie go zjadłem, ale nie zostawiłem nic, gdyż zależało mi na tem, żeby sił nie utracić. Do jedzenia musiano mi rozwiązać ręce, lecz przez ten krótki czas pilnowano mnie tak dobrze, że nie mogłem pomyśleć o ucieczce. Po tym posiłku przywiązano mnie do mego konia i ruszyliśmy do wsi Keiowehów.
Na dolinie oglądnąłem się jeszcze, aby rzucić okiem na Nugget-tsil. Nasunęło mi się przytem smutne pytanie, czy też ujrzę jeszcze kiedy mogiły Inczu-czuny i jego córki, bo jako trup nie mogłem ich już zobaczyć.
Droga od Nugget-tsil do wsi nad Salt-forkiem już znana, a w czasie jazdy naszej nie stało się nic godnego wzmianki. Czerwoni strzegli mnie bardzo surowo, a gdyby nawet byli tego nie czynili, mimoto umknąć nie było można, gdyż Santer dotrzymywał słowa, starając się o to, żebym nie znalazł najmniejszej sposobności do ucieczki. Usiłował utrudniać mi jazdę, jak tylko mógł, robił przykrości, żeby mię do gniewu doprowadzić. Niestety to mu się nie udawało, gdyż ani nie myślałem rozdrażniać się szyderczemi przemowami, jakie on wygłaszał! Zachowałem wobec niego zimną krew i ani razu nie sprawiłem mu tej przyjemności, żeby mu odpowiedzieć. Inne jego próby dokuczania udaremniał Pida, który nie pozwalał na pogorszenie mojego położenia nad miarę.
Na Gatesa, Claya i Summera nie zwracali Indyanie uwagi; musieli się oni trzymać Santera. Zauważyłem niebawem, że byliby chętnie ze mną porozmawiali, a Pida byłby im pewnie tego nie zabronił, lecz Santer potrafił temu zawsze przeszkodzić. Zależało mu oczywiście na tem, żebym nie miał sposobności wyjaśnić im sprawy poszukiwania złota w Nugget-tsil. Zresztą on nie obchodził się z nimi bynajmniej jak z kolegami. Oni mieli mu dopomóc w szukaniu złota, a ja byłem pewien, że on byłby się ich pozbył po znalezieniu skarbu i nie cofnął się nawet przed potrójnem morderstwem, gdyby tak być musiało. Ale stan rzeczy zmienił się teraz. Oni niewątpliwie uwiadomili go, że ja przypuszczałem, iż Winnetou zabrał stamtąd nuggety, a kartki, które widział w moim ręku, musiały być w jego oczach dowodem, że zdanie moje było słuszne. Jeśli jednak złota nie było, to poszukiwania były daremne. Santer więc nie potrzebował już nikogo do pomocy. To też Gates, Clay i Summer byli dlań teraz ciężarem, który on byłby najchętniej z siebie zrzucił. Ale jak? Czy mógł ich poprostu odesłać? Nie. Zabrał ich z sobą, ale w zamiarze pozbycia się ich jak najprędzej.
Można sobie wyobrazić, że wszystkie jego starania i życzenia zwróciły się teraz ku moim papierom; pragnął gorąco dostać je w swoje ręce. Zabrać mi ich otwarcie nie mógł z powodu Pidy. Pozostały mu tylko dwie drogi do ich zdobycia: albo ukraść mi je podczas snu, albo zaczekać na przybycie do wsi i nakłonić Tanguę do tego, żeby mu je przyznał. Osiągnięcie celu na jednej z tych dróg nie było dlań zbyt trudnem. Papiery znajdowały się jeszcze w tej samej kieszeni. Gdzie więc miałem je schować, czy gdzieindziej w ubraniu? Musiałoby się to stać pokryjomu, a więc tak, żeby wtenczas nikogo koło mnie nie było, tymczasem ja ciągle byłem skrępowany i otoczony przez strażników. Santer wyświadczył Tangui kilka przysług, za które ten był mu wdzięczny. Jak łatwo mógł on wodza nakłonić do odebrania mi tych kartek i oddania jemu! To przyprawiało mnie o ból głowy. O moją osobę, o życie moje nie troszczyłem się, ale przedewszystkiem i najbardziej o puściznę po moim Winnetou.
Wieś Keiowehów leżała w tem samem miejscu, co dawniej, a więc nad ujściem Saltforku do Red-river. Przez tę rzekę przeprawiliśmy się na płytkiem miejscu, a potem z odległości dwóch godzin drogi od wsi wysłał Pida naprzód dwu jeźdźców z wiadomością, że przybywamy. Jaką radość i wzburzenie musiała wywołać wieść, że prowadzą także Old Shatterhanda!
Znajdowaliśmy się jeszcze na otwartej preryi, daleko od lasu, rosnącego nad brzegiem obu rzek, kiedy ujrzeliśmy jeźdźców, pędzących ku nam nie oddziałami, lecz pojedyńczo, lub we dwóch i trzech, odpowiednio do rączości koni. Byli to Keiowehowie, z których każdy chciał pierwszy zobaczyć Old Shatterhanda.
Wszyscy witali nas głośnymi, przeraźliwymi okrzykami, rzucali na mnie krótkie spojrzenia i przyłączali się z tyłu. Nie podziwiano mnie, ani nie gapiono się na mnie, co w kraju cywilizowanym byłoby się stało na pewno. Duma nie pozwala Indyanom okazywać zbytniego zainteresowania się jakąś rzeczą, lub rozdrażniania z jakiegokolwiek powodu.
W ten sposób powiększał się z każdą chwilą nasz oddział, nikt jednak mnie się nie naprzykrzał. Kiedy wreszcie znaleźliśmy się blizko lasu, tworzącego wązki pas nad Saltforkiem, otaczało mnie około stu Indyan samych dorosłych wojowników. Z tego wywnioskowałem, że wieś widocznie powiększyła się pod względem obozu i liczby mieszkańców.
Pod drzewami stały namioty, w których nie było teraz chyba ani jednego człowieka, gdyż wszystko, co żyło, wybiegło na nasze spotkanie. Były więc tam kobiety stare i młode, dorastający chłopcy, dziewczęta i dzieci. Młode pokolenie nie było tak powściągliwe jak poważni małomowni wojownicy, robiło więc z tej wolności taki użytek, że byłbym sobie zatkał uszy, gdyby nie więzy, które krępowały moje ręce. Krzyczały, ryczały, śmiały się i piszczały, słowem zrobiły skandal, na dowód, jak mile byłem widziany przez tych ludzi.
Wtem Pida, jadący na przedzie, podniósł rękę i zrobił ruch poziomy, poczem hałas ustał natychmiast. Na dalszy jego znak utworzyła gromada jeźdźców półkole, biorąc mnie w środek. Obok mnie stał Pida i dwaj czerwoni, których jedynem zadaniem było nie odstępować od mego boku. Santer przecisnął się także, ale młody wódz udał, że go nie widzi.
Podjechaliśmy ku wielkiemu namiotowi, którego szczyt ozdobiony był piórami. Przed wejściem znajdował się Tangua w postawie pół siedzącej, a pół leżącej. Postarzał on się ogromnie i wychudł jak szkielet. Z głębokich oczodołów ugodził we mnie wzrok ostry jak nóż, a nie ubłagany jak... jak... sam Tangua. Długie włosy pobielały mu jak śnieg.
Pida zeskoczył z konia, a jego jeźdźcy uczynili to samo i skupili się dokoła nas. Każdy chciał słyszeć słowa, któremi Tangua mnie przyjmie. Odwiązano mnie od konia i uwolniono nogi, żebym mógł stać. Ja sam niemniej byłem ciekaw pierwszych słów starca, lecz musiałem czekać na nie dość długo.
Tangua przypatrzył mi się od góry do dołu i od dołu do góry, raz i drugi, wzrokiem, którego się można było przestraszyć, poczem zamknął oczy. Nikt nie rzekł ani słowa, zapanowała głęboka cisza, przerywana tylko szmerem, wywołanym za nami przez konie. Zrobiło mi się nieprzyjemnie, chciałem już pierwszy przerwać milczenie, kiedy sędziwy wódz powoli i uroczyście, nie otwierając oczu, zaczął mówić:
— Kwiat spodziewa się rosy, ale rosa nie spada, a kwiat pochyla głowę i więdnie; już, już ma zginąć, kiedy wreszcie rosa nadchodzi!
Zamilkł na chwilę, poczem zaczął nanowo:
— Bawół grzebie nogą w śniegu, lecz nie znajduje pod nim ani źdźbła trawy. Rycząc z głodu, przyzywa wiosnę, ale wiosna gdzieś daleko bawi; bawół chudnie, garb mu zanika, siły jego słabną i już ma zginąć. Wtem nadciąga wiatr ciepły i bawół tuż przed śmiercią ogląda wiosnę!
Nastąpiła znów przerwa.
Jak dziwnem, niepojętem stworzeniem jest człowiek! Ten Indyanin dokuczał mi, obrażał mnie i wyszydzał, jak nikt przedtem, nienawidził mnie, prześladował i godził na moje życie, a jak ja odpłaciłem mu za to? Wyrozumiałością. Zamiast go zastrzelić, przebiłem mu tylko nogi kulą i to z konieczności. A teraz, kiedy leżał przedemną, jako ruina wojownika, ze skórą nawleczoną na kłapiące kości, z głosem bezdźwięcznym, dobywającym się juk ze snu lub z grobu, poczułem litość dla niego, zacząłem żałować tego, że wówczas do niego strzeliłem, chociaż wiedziałem, jak on pragnął zemsty, że oczy miał teraz zamknięte tylko z nadmiaru radości i zachwytu z tego powodu, iż nareszcie, nareszcie ugasi pragnienie krwi mojej. Tak, człowiek to czasem osobliwe stworzenie!
Tangua znów przemówił nie poruszając niczem, prócz warg bezkrwistych:
— Tangua był tym kwiatem i tym głodnym bawołem. Tęsknił i ryczał za zemstą, lecz ona się nie zjawiała. Zanikał z miesiąca na miesiąc, z tygodnia na tydzień i z dnia na dzień; lecz zemsta się ociągała. Już miał umrzeć ze starości, kiedy przecież zawitała!
Teraz otworzył nagle szeroko oczy, wyprostował się, o ile nogi na to pozwalały, wyciągnął do mnie chude ręce z rozłożonymi palcami i krzyknął przerywanym głosem:
— Tak, nadchodzi zemsta, nadchodzi! Jest, jest już tutaj! Widzę ją, widzę tuż przed sobą! Psie, psie, ach, w jak strasznych, jak okropnych mękach ty umrzesz!
Opadł zmęczony i znów zamknął oczy. Nikt nie śmiał przerwać tej ciszy; milczał nawet syn jego, Pida. Dopiero po dłuższej chwili znowu podniósł powieki i zapytał:
— Jak ta śmierdząca ropucha wpadła wam w ręce? Chcę o tem wiedzieć.
Santer pochwycił tę sposobność natychmiast. Nie czekając na odpowiedź Pidy, którego rzeczą to właściwie było, odezwał się czemprędzej:
— Ja wiem najlepiej! Czy mam opowiedzieć?
— Mów!
Santer zaczął opowiadać, przyczem nie omieszkał jak najlepiej oświetlić swojej zasługi. Nikt mu nie przerywał. Pida był na to za dumny, a mnie było obojętnem samochwalstwo tego draba. Przedstawiwszy całe zdarzenie, dodał Santer na końcu:
— Łatwo pojmie każdy, że tylko dzięki mnie możecie zemścić się na nim. Czy ty przyznajesz to?
Starzec potwierdził pytanie.
— Czy wyrządziłbyś mi za to przysługę?
— Jeśli będę mógł.
— Możesz.
— Czego więc sobie życzysz?
— Old Shatterhand ma w kieszeni mówiący papier, który ja chciałbym posiadać.
— Czy ci go zabrał?
— Nie.
— Czyj więc jest ten papier?
— Nie jego, bo on go tylko znalazł. Ja właśnie pojechałem do Mugworthills, aby go szukać; niestety on pierwej przybył.
— Niech będzie twoim. Odbierz mu go!
Santer ucieszył się wynikiem swoich starań i zbliżył się. do mnie. Ja nie odezwałem się ani słowem, nawet się nie poruszyłem, spojrzałem mu tylko groźnie w twarz. On zląkł się i nie ośmielił się na mnie porwać.
— Słyszeliście, co wódz nakazał, sir — rzekł do mnie.
Tym razem nie powiedział „ty“, lecz nawet „sir“. Gdy i na to nie odpowiedziałem, dodał:
— Mr. Shatterhand, lepiej się nie opierajcie! Zgódźcie się na to! Sięgnę teraz do waszej kieszeni.
Podszedł jeszcze bliżej i wyciągnął ręce. Na to ja uderzyłem go mojemi, chociaż były związane, pod brodę tak, że padł wstecz na ziemię.
— Uff! — zawołało kilku czerwonoskórych z widocznem zadowoleniem.
Tangua jednak był innego zdania, gdyż zawołał:
— Ten pies broni się, chociaż skrępowany! Zwiążcie go tak, żeby się nie mógł ruszyć i wyjmijcie mu potem z kieszeni mówiący papier!
Na to zabrał głos nareszcie po raz pierwszy syn jego, Pida:
— Ojciec mój, wielki wódz Keiowehów, jest mądry i sprawiedliwy; wysłucha on słów swojego syna.
Dotychczas mówił stary jakby w stanie nieobecności duchowej, a teraz rozjaśniło się jego oko. Spojrzał pogodnie na Pidę, a kiedy odpowiedział, głos jego nie brzmiał już tak ponuro:
— Czemu syn mój mówi te słowa? Czy to niesłuszne, czego żądała blada twarz, Santer?
— Tak.
— Dlaczego?
— Nie Santer zwyciężył Old Shatterhanda, lecz my. Old Shatterhand zaniechał wszelkiej obrony, nie skaleczył nikogo z nas, lecz poddał się mnie dobrowolnie. Czyim zatem jest jeńcem?
— Twoim.
— Do kogo tedy należy koń jego, broń i wszystko, co miał przy sobie?
— Do ciebie.
— Tak, do mnie! Pozyskałem wielką i cenną zdobycz. Wobec tego jak może Santer żądać mówiącego papieru?
— Ponieważ ten papier jest jego.
— Czy potrafi on to udowodnić?
— Tak jest. On pojechał do Mugworthills, aby go znaleźć, ale Old Shatterhand go uprzedził.
— Skoro go szukał, to musi wiedzieć, co zawiera. Niechaj ojciec mój powie, czy to jest słuszne, czy nie!
— To słuszne.
— W takim razie niechaj Santer nam wyjaśni, jakie słowa są na tym papierze.
— Tak, niech to uczyni. Jeśli mu się to uda, to papier może być tylko jego.
To wezwanie, zwrócone do Santera, wprawiło go w niemały kłopot. Wprawdzie mógł on się domyślać, że treść tych kartek odnosiła się do złota, schowanego w Nugget-tsil, ale jeśliby tak był twierdził, a pokazało się coś innego, to byłby skłamał. A gdyby nawet rzeczywiście nie pomylił się, to mimoto byłby nie wyjawił tego, gdyż zależało mu z pewnością na tem, żeby być jedynym i wyłącznym właścicielem tajemnicy. Spróbował tedy wykrętu:
— To, co zawiera mówiący papier, ma znaczenie tylko dla mnie jednego. Że jest mój, tego dowiodłem tem, że jechałem do Mugworthills. Że Old Shatterhand znalazł go przedemną, to czysty przypadek.
— Rozumnie powiedział — oświadczył Tangua. — Mówiący papier jest jego własnością.
Teraz przyszedł na mnie czas przemówić, gdyż wyczytałem w twarzy Pidy, że był skłonny zaniechać dalszego oporu.
— Tak, to było rozumne — rzekłem — lecz nie prawdziwe. Santer nie przybył do Mugworthills dla tego papieru.
Stary wódz drgnął na dźwięk mojego głosu jak człowiek, lękający się niebezpieczeństwa, i syknął do mnie zjadliwie:
— Ten pies śmierdzący znowu zaczyna szczekać, ale to mu nic nie pomoże!
— Pida, młody i waleczny wódz Keiowehów, zaznaczył przedtem, że Tangua jest mądry i sprawiedliwy — prowadziłem rzecz dalej. — Jeśli to prawda, to nie postąpisz stronniczo.
— To jest prawda.
— Powiedz tedy, czy podejrzywasz mnie o kłamstwo?
— Nie. Old Shatterhand jest najniebezpieczniejszą z bladych twarzy i moim wrogiem najgorszym, lecz nigdy nie był dwujęzyczny.
— To przyjmij do wiadomości, że nikt inny nie mógł wiedzieć, gdzie papier leżał, oprócz mnie. Santer nie miał o tem pojęcia i nie ja, lecz on, był przypadkowo przy tem, gdy go znalazłem. Spodziewam się, że mi uwierzysz.
— Tangua przypuszcza, że Old Shatterhand nie kłamie, lecz Santer twierdzi także, że prawdę powiedział. Jak mam rozstrzygnąć, ażeby postąpić sprawiedliwie?
— Dobrze jest, kiedy się sprawiedliwość połączy z rozumem. Santer bywał często w Mugworthills; szukał tam złota, ale nie znalazł; Tangua wie o tem, gdyż sam pozwolił mu szukać. On i tym razem był tam tylko dla złota.
— To kłamstwo — huknął na mnie Santer.
— To prawda — odparłem ja. — Niechaj Tangua pyta tamte trzy blade twarze! Santer sprowadził ich, żeby mu pomogli w poszukiwaniach.
Na wezwanie starego Gates, Clay i Summer potwierdzili moje słowa. Wtedy Santer uczynił jeszcze ostatnią próbę:
— A mimoto ja byłem tam dla papieru! Prawda że chciałem także szukać przy tej sposobności nuggetów i sprowadziłem sobie tych trzech ludzi do pomocy, lecz o papierze nic im nie wspominałem, gdyż tylko mnie wolno było o tem wiedzieć.
Teraz znowu zmienił swe zapatrywanie stary wódz i zawołał niechętnie:
— W takim razie obaj mają słuszność! Cóż mam począć?
— Posłuchać swego rozumu — odrzekłem. — Niechaj Santer nam powie, czy ten papier ma dla niego wartość, czy nie!
— Oczywiście, że ma wartość — oświadczył. — Musi być dla mnie bardzo ważnym, gdyż w przeciwnym razie nie upierałbym się przy swem żądaniu.
— Dobrze! Czy to jeden papier, czy więcej?
— Więcej — odpowiedział, gdyż widział to, kiedy siedząc czytałem przy grobie.
— Ile? Dwa... trzy... cztery... pięć?
Milczał, a jeśliby teraz nie odgadł, musiałoby jego kłamstwo wyjść na jaw.
— Widzicie, że milczy! — rzekłem. — Nie wie.
— Zapomniałem. Któż bowiem zdoła coś takiego pamiętać dokładnie?
— Skoro te papiery są tak ważne dla niego, to powinien wiedzieć, ile jest kartek. Jeśli zaś nawet wiedział przedtem, a potem wypadło mu to z pamięci, to powie przynajmniej napewno, czy napisane są atramentem, czy ołówkiem. Przypuszczam jednak, że i teraz nic nam nie powie.
Ostatnie słowa wymówiłem z wyraźnym przekąsem, aby go skłonić do szybkiej odpowiedzi. Spodziewałem się, że prawdy nie odgadnie, gdyż na dzikim Zachodzie tylko w fortach znajduje się atrament, daleko łatwiej zaś można mieć przy sobie ołówek. Ta rachuba nie zawiodła mnie, gdyż na moją uwagę odrzekł nieoględnie, lecz takim tonem, jakby był najzupełniej pewny siebie:
— Oczywiście, że to wiem. Czegoś podobnego przecież się nie zapomina. Papiery są zapisane ołówkiem.
— Może się mylicie? — spytałem jeszcze raz dla pewności.
— To napewno napisane ołówkiem, a nie atramentem.
— Dobrze! Kto z obecnych wojowników, który widział mówiące papiery bladych twarzy, potrafi odróżnić ołówek od atramentu?
Kilku podało się za zdolnych do takiego odróżnienia. Zresztą byli tu także Gates, Clay i Summer. Wezwałem zatem Pidę:
— Niechaj młody wódz Keiowehów wyjmie z mej kieszeni papiery i da je zbadać, nie pokazując ich jednak Santerowi.
Pida zrobił to, starając się, żeby biali zobaczyli pismo, lecz nie przeczytali przy tej sposobności. Oświadczyli oni, że pisano było atramentem, a Tangua i Pida potwierdzili to, choć niewiele się na tem rozumieli.
— Głupcy! — ofuknął Santer Gatesa. — Wolałem był z wami się nie wdawać. Nie wiecie nawet, co atrament, a co ołówek.
— No, tacy głupi nie jesteśmy — odrzekł Gates. — To był atrament i atramentem zostanie.
— Tak, a wy siedzicie w tym atramencie i niełatwo z niego wyleziecie!
Nie mógł mu oczywiście powiedzieć, że powinni byli skłamać. Schowawszy kartki do skórzanej koperty, zwrócił się Pida do swego ojca:
— Old Shatterhand pokonał swego przeciwnika. Ojciec mój wie już teraz, czy Santer ma prawo do tych papierów.
— Nie były jego, lecz Old Shatterhanda — zawyrokował stary.
— Teraz więc są moją własnością, gdyż Old Shatterhand jest moim jeńcem. Skoro ci dwaj ladzie sprzeczają się o nie, to są z pewnością bardzo ważne, dlatego przechowam je dobrze w mym leku.
I rzeczywiście włożył papiery do woreczka na szyi. Było to z jednej strony fatalne, a z drugiej przyjemne, fatalne, ponieważ mnie zależało na tem, żeby u mnie były przechowane. Jakże teraz miałem je wydostać w razie ucieczki? Przyjemnem zaś o tyle, że nie dowierzałem Santerowi. Gdyby byli pozwolili mnie zatrzymać je u siebie, byłoby mu przyszło pewnie na myśl zabrać je, jeśli nie podczas mego snu, to przemocą. Wobec tego stało się może i lepiej, że papiery wziął młody wódz, na którego nie mógł się porwać. Santer rzekł też do Pidy takim tonem, jak gdyby nie chciał już nic o tem wiedzieć i całkiem ich się wyrzekał:
— Tak, zatrzymaj je! Tobie one na nic się nie przydadzą, ponieważ nie umiesz czytać. Wprawdzie ja chciałem je mieć, gdyż są dla mnie istotnie ważne, ale mogę się też bez nich obejść, gdyż znam całą ich treść. Chodźcie, panowie! Tu nie mamy już co robić.
Oddalił się z Gatesem, Clayem i Summerem, a nikomu nie przyszło na myśl ich zatrzymywać. Sprawa z papierami była rozstrzygnięta, teraz należało oczekiwać, że czerwoni zajmą się moją osobą. Istotnie przypuszczenie moje się ziściło, przedtem jednak spytał wódz syna:
— Old Shatterhand miał jeszcze przy sobie mówiące kartki. Czy nie wypróżniliście mu kieszeni?
— Nie — odrzekł Pida. — To wielki wojownik. Zabijemy go wprawdzie, lecz nie chcemy przeszukiwaniem jego kieszeni krzywdzić jogo imienia i waleczności. Mamy jego broń i to nam wystarczy; wszystko inne zostawi mnie, gdy umrze.
Zdawało mi się, że stary z tem się nie zgodzi. Tymczasem on, zadowolony, rzucił na syna dumne spojrzenie i rzekł:
— Pida, młody wódz Keiowehów, jest szlachetnym wojownikiem; oszczędza swoich najgorszych nieprzyjaciół; zabija ich wprawdzie, lecz nie lży ich i nie znieważa. Imię jego będzie jeszcze większe i słynniejsze od imienia Winnetou, tego psa Apacza. W nagrodę za to pozwolę mu utopić noż w sercu Old Shatterhanda, kiedy będzie już tak zmęczony, że życie zeń zacznie umykać. Pida będzie mógł z chwałą powiedzieć o sobie, że z ręki jego zginęła największa, najniebezpieczniejsza i najsławniejsza blada twarz. Teraz zwołajcie starszych! Naradzimy się, w jaki sposób ten złośliwy biały pies ma zginąć. Tymczasem przywiązać go do drzewa śmierci!
Zawleczono mnie do grubego na dwie stopy świerka, dokoła którego wbite były po cztery pale. Przeznaczenie tych pali poznałem dopiero wieczór. Świerk ten nazywał się drzewem śmierci, ponieważ przywiązywano doń jeńców, skazanych na śmierć męczeńską. Na dolnej gałęzi wisiały potrzebne rzemienie. Przywiązano mnie do tego drzewa tak, jak ongiś Winnetou i jego ojca, kiedy dostali się w nasze ręce i w moc Keiowehów. Dwaj wojownicy usiedli po mojej prawej i lewej stronie. Przed namiotem wodza utworzyli starsi wojownicy półkole naprzeciwko Tanguy, aby naradzić się nad moim losem, albo raczej, ponieważ on był już postanowiony, nad rodzajem śmierci. Zanim rozpoczęli naradę, przyszedł Pida i zbadał moje rzemienie. Ponieważ były bardzo przyciągnięte, przeto rozluźnił je cokolwiek i rzekł do dozorców:
— Uważajcie na niego surowo, ale nie dręczcie! To wielki wódz białych myśliwców, który nigdy nie zadał czerwonym wojownikom niepotrzebnych cierpień.
Potem oddalił się, by wziąć udział w naradzie.
Stałem przywiązany do drzewa plecyma. Mnóstwo kobiet, dziewcząt i dzieci przychodziło, by mi się przypatrzyć. Wojownicy trzymali się zdala; nawet chłopcy, z wyjątkiem małych, byli na to za dumni, aby mi się swoją ciekawością naprzykrzać. Nienawiści nie dojrzałem w żadnej twarzy, tylko ciekawość, połączoną z szacunkiem. Chcieli widzieć białego myśliwca, o którym tyle słyszeli, którego śmierć miała im sprawić widowisko tak okrutne i podniecające, jakiego jeszcze nie zaznali.
Pośród nich wpadła mi w oko młoda Indyanka, która widocznie nie była jeszcze skwawą. Spłoszona wzrokiem moim odeszła na bok, stanęła tam w odosobnieniu i rzucała na mnie tylko ukradkiem spojrzenia, jak gdyby wstydziła się tego, że stała przedtem wśród zwyczajnych gapiów. Nie była wprost piękna, lecz i nie brzydka, raczej należało ją nazwać milutką. Miękkim jej rysom dodawały piękności duże czarne oczy. Oko jej przypominało mi żywo Nszo-czi, chociaż pozatem nie była podobna do siostry Apacza. Idąc za chwilowym popędem, skinąłem jej przyjaźnie głową. Na to zarumieniła się aż po włosy, odwróciła się i odeszła. Wkrótce zatrzymała się, oglądnęła się jeszcze raz, a potem zniknęła w jednym z większych i lepszych namiotów.
— Kto jest ta młoda córa Keiowehów, która teraz odeszła? — spytałem moich dozorców.
Nie zabroniono im ze mną rozmawiać, dlatego jeden z nich odpowiedział:
— To była Kakho-oto[59] córka Sus-homaszy[60], który jeszcze jako chłopiec zdobył sobie prawo noszenia jednego pióra we włosach. Czy ona ci się podoba?
— Tak — odrzekłem, choć to pytanie wobec mojego położenia i w ustach czerwonoskórca brzmiało dość dziwnie.
— Skwaw naszego młodego wodza jest jej siostrą — dodał.
— Skwaw Pidy?
— Tak.
— Jest więc krewną Pidy!
— Tak. Ten wojownik z wielkiem piórem we włosach przy naradzie to jej ojciec.
Na tem skończyła się ta krótka rozmowa, której następstw teraz wcale sobie nie wyobrażałem.
Narada trwała długo, bo przeszło godzinę, poczem sprowadzono mnie, bym wysłuchał wyroku. Posypały się długie mowy o zbrodniach białych i moich własnych. Tangua zdawał bez końca sprawę z naszej dawnej nieprzyjaźni, która skończyła się obezwładnieniem mu obu nóg. Wspomniano oczywiście także o tem, że później uwolniłem Hawkensa, że porwałem się na Pidę, słowem wyliczono mi tyle przewinień, że mowy być nie mogło o łasce lub oszczędzaniu. Jeszcze dłuższy był spis mąk, które mnie czekały. Mogłem być dumnym z tego wyboru, bo on był najpewniejszą miarą szacunku, jakim mnie zaszczycali ci mili ludzie. Jedyną pociechą było to, że nie przystąpili odrazu do wykonania wyroku. Ale powodem tego była ta okoliczność, że nie było w domu jednego oddziału Keiowehów, którym chcieli także dać zobaczyć śmierć Old Shatterhanda. Czekano więc na ich powrót.
Ja zachowałem się podczas ogłoszenia wyroku, jak człowiek, który nie boi się śmierci, powiedziałem jednak jak najkrócej to, co uważałem za stosowne, starając się przytem nie obrazić moich czerwonych sędziów.
Przestrzegałem więc w tym wypadku innej zasady, niż to czynią zwykle czerwoni. Za dowód odwagi bowiem uchodzi u nich to, że skazany usiłuje wszelkimi sposobami wzburzyć swoich katów. Ja zaniechałem tego ze względu na Pidę, który obszedł się ze mną tak wielkodusznie i wobec tego, że Keiowehowie przyjęli mnie całkiem inaczej, niż się sam tego spodziewałem jako przyjaciel Apaczów, odwiecznych wrogów Keiowehów. Żeby spokój mój wzięli za tchórzostwo, o to mógł się ktoś inny obawiać, lecz nie ja.
Gdy mię odprowadzono napowrót do drzewa, by mnie przywiązać, przechodziliśmy obok namiotu, należącego do „Jednego pióra“. W drzwiach stała jego córka. Nie myśląc sobie nic przytem, zatrzymałem się i zapytałem:
— Moja młoda czerwona siostra cieszy się pewnie także, że pochwycono niedobrego Old Shatterhanda?
Poczerwieniała, jak przedtem, kiedy jej głową skinąłem, zawahała się przez chwilę i odrzekła:
— Old Shatterhand nie jest niedobry.
— Skąd ty wiesz o tem?
— To wszyscy wiedzą.
— A dlaczego chcecie mnie zabić?
— Ty okaleczyłeś Tanguę i nie jesteś już bladą twarzą, lecz Apaczem.
— Jestem bladą twarzą i zostaną nią.
— Inczu-czuna przyjął cię do Apaczów i zrobił cię nawet wodzem. Czy nie piłeś krwi Winnetou, a on twojej?
— Istotnie uczyniliśmy to, ale nikt z Keiowehów nie doznał krzywdy ode mnie, chyba, że sam mnie zmusił do tego. Niechaj „Ciemny włos“ o tem nie zapomina!
— Jakto? Old Shatterhand zna moje imię?
— Zapytałem o nie, widząc, że jesteś córką wielkiego i dostojnego wojownika. Obyś przeżyła jeszcze więcej pięknych słońc, aniżeli mnie godzin życia zostaje!
Poszedłem dalej. Moi dozorcy nie sprzeciwili się temu, że z nią mówiłem. Nie ulega jednak wątpliwości, że z innym jeńcem nie byliby się z taką względnością obchodzili. Było to nietylko skutkiem charakteru i usposobienia Pidy, lecz pewnie także tej okoliczności, że i jego ojciec stał się nieco innym. Zmiany tej nie wywołał jedynie wiek, usposabiający zwykle łagodniej i odbierający energię, lecz przekonanie syna, który miał wpływ na ojca. Nowy szczep nadaje staremu pniowi nową wartość i lepsze soki.
Gdy mię przywiązano znowu, trzymali się zdala nietylko wojownicy, lecz także kobiety i dzieci. Wydano, jak się zdaje, co do tego rozkaz, a mnie było z tem dobrze, gdyż wcale nie jest to miłem wisieć u pnia i być podziwianym, choćby tylko przez dzieci jako rzadki okaz.
Później zobaczyłem „Ciemny włos“, wychodzącą z namiotu. Miała w reku płytkie gliniane naczynie i przyszła z niem do mnie.
— Mój ojciec pozwolił mi podać ci jedzenie. Czy przyjmiesz? — zapytała.
— Chętnie — odrzekłem. — Nie mogę jednak użyć rąk, gdyż jestem przywiązany.
— Nie trzeba cię odwiązywać, ja będę twoją sługą.
Przyniosła pieczone i pokrajane mięso bawole. Trzymając nóż w ręku, nabijała nań po kawałku i wkładała mi w usta. Old Shatterhand, karmiony jak dziecko przez młodą Indyankę! Byłbym się pomimo położenia mego roześmiał, ale wstydzić się nie potrzebowałem. Ta, która okazała mi się tak pomocną, nie była grymaśną białą lady lub signoriną, lecz Indyanką, a podobne wypadki żywienia skazańca nie były dla niej obce.
Obaj dozorcy przypatrywali się poważnie jej czynności, lecz mnie się wydało, jak gdyby z trudem wstrzymywali sie od śmiechu. Gdy zjadłem ostatni kawałek mięsa, uważał jeden z dozorców za stosowne wynagrodzić dobrą dziewczynę w ten sposób, że zaczął paplać.
— Old Shatterhand powiedział, że „Ciemny włos“ mu się podoba.
Dziewczyna spojrzała na mnie tak badawczo, że poczerwieniałem niemal, jak ona, poczem odwróciła się, żeby odejść. Ale już po kilku krokach zwróciła się znowu do mnie i spytała:
— Czy ten wojownik powiedział prawdę?
— On mnie zapytał, czy mnie się podobasz, a ja potwierdziłem — odrzekłem zgodnie z prawdą.
Odeszła, a ja zganiłem tego paplę, lecz to nie zrobiło na nim wrażenia.
Późno już po południu ujrzałem Gatesa, włóczącego się pomiędzy namiotami.
— Czy mogę pomówić z tą bladą twarzą? — spytałem moich dozorców.
— Tak — brzmiała korzystna dla mnie odpowiedź. — Ale nie wolno wam mówić o ucieczce.
— O to niech mój czerwony brat będzie spokojny!
Gdy zawołałem Gatesa do siebie, przyszedł powoli i z wahaniem, jak człowiek, który nie wie, czy mu to wolno uczynić.
— No, bliżej! — wezwałem go. — A może zabroniono wam ze mną mówić?
— Mr. Santer źle na to patrzy — przyznał.
— Czy powiedział to wyraźnie?
— Tak.
— Wierzę. Boi się, że go wam w jasnem świetle przedstawię.
— Ciągle jeszcze myślicie o nim fałszywie.
— Nie ja, lecz wy.
— To gentleman!
— Wy mnie tego nie udowodnicie, a ja potrafię was przekonać o czemś zupełnie przeciwnem.
— Nie chcę tego słyszeć. Jesteście dlań wrogo usposobieni.
— Zaiste, tak wrogo, że ma wszelkie powody do tego, żeby mieć się na baczności przedemną.
— Przed wami? Hm! Sir, nie weźcie mi tego za złe, ale przed wami nikt już nie potrzebuje mieć się na baczności.
— Czy dlatego, że zagrożono mi tu śmiercią?
— Tak.
— Między groźbą a rzeczywistością jest wielka różnica. Miałem już nieraz umrzeć, a nie zabito mnie jeszcze! Czy wierzycie istotnie, że Old Shatterhand jest takim drabem, jak twierdzi Santer?
— Wierzę we wszystko, albo w nic. Jesteście nieprzyjaciółmi. A kto ma słuszność, czy on, czy też wy, to mnie nic nie obchodzi,
— Nie powinniście mnie byli przynajmniej oszukiwać i okłamywać!
— Kiedy to uczyniłem?
— W Mugworthills, gdyście zataili przedemną obecność Keiowehów. Gdybyście byli uczciwi, nie stałbym tu teraz jako jeniec.
— Czyż wy byliście szczersi?
— Czy okłamałem was, czy oszukałem?
— Tak.
— Kiedy i jak?
— Nazwaliście siebie Jones!
— To jest oszustwo?
— Naturalnie!
— Oszustwo jest bezprawnem przywłaszczeniem sobie korzyści, a między nami coś podobnego nie zaszło. Zatajenia nazwiska ja nie określiłbym nawet jako podstęp; to było wprost koniecznością. Santer dopuścił się kilkakrotnie morderstwa, jest strasznym oszustem i nadzwyczaj niebezpiecznym człowiekiem; godzi też na moje życie. Wy byliście jego towarzyszami. Czy mogłem wam powiedzieć, kim jestem i że dążyłem do Mugworthills?
— Hm! — mruknął.
— Hm? Nie bierzcie mi tego za złe, mr. Gates, ale skoro teraz jeszcze żywicie jakie wątpliwości, czy ja mam słuszność, czy on, to ja was nie pojmuję.
— Mimo to wszystko powinniście byli otwarcie z nami postąpić. To nam sie należało!
— Nic się wam nie należało. Zrozumiano? Wy jesteście ludźmi niedoświadczonymi, przynajmniej wobec takiego westmana, jakim ja jestem. Musiałem zachować wobec was pewną ostrożność i powściągliwość. Nadto wynajął sobie was Santer, którego wychwalaliście pod niebiosa. Koniecznem więc było, żebym zataił moje nazwisko.
— Gdybyście byli je wymienili, bylibyśmy wam uwierzyli!
— Nie!
— O tak!
— Nie! Mogę wam to udowodnić.
— Jak?
— Czy wierzycie mnie teraz, jakkolwiek wiecie, że jestem Old Shatterhand?
— Sami winniście temu, ponieważ okłamaliście nas i podeszli!
— To wykręt! Wiecie teraz, kto jestem i dlaczego musiałem ukryć swoje nazwisko, a co najgłówniejsze, przekonaliście sie, jak Santer ze mną postępuje.
— On nie chce wam nic zrobić.
— Kto to powiedział?
— On sam.
— Kiedy?
— Niedawno.
— On stara się tem was złudzić. Pali się do tego poprostu, żeby mnie życia pozbawić.
— Nie, on nie kłamie!
— Widzicie więc, że teraz jeszcze stoicie po jego stronie, a mnie nie ufacie! Wobec tego nadaremnie byłbym w Mugworthills powiedział, kim jestem. Usiłowałem dowieść wam, że Santer nie ma uczciwych zamiarów. Nie wierzycie temu jeszcze teraz, kiedy stało się waszym obowiązkiem opuścić jego, a dopomóc mnie, jeńcowi, którego postanowiono nędznie zamordować.
— Santer wyraził się, że was chce ocalić.
— Kłamstwo, nic tylko kłamstwo! Widzę, że was nie można przekonać. On was usidlił, zmądrzejecie dopiero po szkodzie.
— O szkodzie niema mowy. Wobec was mógł być innym, gdyż wy ścigaliście go i godziliście na jego życie, ale przeciw nam on nic złego nie knuje.
— Wciąż jeszcze spodziewacie się złota?
— Tak.
— W Mugworthils go już niema!
— Ale jest gdzieindziej.
— Gdzie?
— O tem dopiero się dowiemy.
— Od kogo?
— Santer je odkryje.
— W jaki sposób? Czy wam to wyjawił?
— Nie.
— Macie więc znów powód, że nie jest wobec was uczciwy i szczery!
— Przecież nie może nam powiedzieć tego, czego sam jeszcze nie wie!
— On wie, wie nawet dokładnie, w jaki sposób może znaleźć miejsce, w którem się teraz nuggety znajdują!
— Skoro tak mówicie, to pewnie także to wiecie.
— Oczywiście.
— To podzielcie się ze mną tą wiadomością!
— To być nie może.
— Aha! Widzicie, że wy właśnie nie jesteście uczciwi! Jakże wobec tego stawać po waszej stronie?
— Byłbym otwarty, gdybym wam mógł zaufać. Wy nie możecie mnie nic zarzucać, gdyż sami zmuszacie mnie do milczenia. Gdzie znaleźliście pomieszczenie?
— Mieszkamy razem w jednym namiocie, który Santer dla nas wybrał.
— A on mieszka z wami?
— Tak.
— A gdzie stoi ten namiot?
— Obok namiotu Pidy.
— To dziwne! I Santer sam go wybrał?
— Tak. Tangua pozwolił mu mieszkać, gdziekolwiek zechce.
— A on usadowił się właśnie obok Pidy, który nie otacza go taką łaskawością, jak ojciec. Hm! Miejcie się na baczności, bo możliwe jest, że Santer zniknie nagle, a was tu samych zostawi, a wówczas usposobienie Indyan względem was może się także nagle zmienić!
— Jakto?
— Teraz cierpią was tylko u siebie, a później będą uważali za wrogów. Czy potem potrafię wam pomóc, to wątpliwe.
— Wy... nam... pomóc? — wyjąkał zdumiony. — Mówicie tak, jak gdybyście byli na wolnej stopie i cieszyli się przyjaźnią Keiowehów.
— Mam do tego powody, gdyż...
— Do stu piorunów! — przerwał mi. — Teraz zobaczy, że koło was stoję!
Santer wyszedł właśnie z pomiędzy namiotów, zauważył Gatesa i przyszedł prędko.
— Widocznie strasznie się boicie tego draba, któremu mimo to tak bardzo ufacie! — rzekłem z przekąsem.
— Nie boimy się, lecz on nie chce, żebyśmy do was chodzili.
— To uciekajcie i poproście go o przebaczenie, o łaskę, mr. Gates!
— Czego tutaj szukacie, Gates? — zawołał Santer już zdaleka. — Kto wam pozwolił rozmawiać z tym człowiekiem?
— Przechodziłem przypadkiem koło niego, a on do mnie przemówił — odparł zagadnięty.
— Tu nie powinno być żadnego przypadku. Zabierajcie się stąd! Pójdziecie ze mną!
— Ależ, mr. Santer, ja nie jestem dzieckiem...
— Milczcie i chodźcie ze mną! Naprzód!
Ujął go za rękę i pociągnął za sobą. Musiał on dość nakłamać tym trzem niedoświadczonym ludziom, skoro tak się go trzymali, a co gorsza, nie próbowali stawić oporu wobec jego grubiańskiego postępowania z nimi.
Dano mi oczywiście takich dozorców, którzy rozumieli od biedy po angielsku. Oni słyszeli moją rozmowę z Gatesem, po której złożyli dowód, że poważali mię o wiele więcej, aniżeli Santera. Jeden z nich, który mi zawsze odpowiadał, podczas gdy drugi milczał, tak odezwał się po odejściu Santera z Gatesem:
— To owce, idące za wilkiem; on pożre je, gdy będzie głodny. Czemu nie wierzą przestrodze Old Shatterhanda?
Wkrótce potem nadszedł Pida, aby zbadać moje więzy i przekonać się zarazem, czy nie uskarżam się przypadkiem na co. Wskazał na wspomniane słupy, wbite nieopodal w ziemię, i rzekł:
— Old Shatterhand znużył się zapewne długiem staniem. Przez noc będzie leżał pomiędzy tymi palami. Może położyłby się już teraz?
— Nie. Mogę jeszcze wytrzymać — odpowiedziałem.
— To niech to zrobi po wieczerzy. Czy biały myśliwiec ma jakie życzenie?
— Tak, mam prośbę.
— Powiedz ją; jeśli będę mógł, spełnię ją chętnie.
— Chciałbym cię ostrzec przed Santerem.
— Przed nim? To robak wobec Pidy, syna wodza Tanguy.
— Bardzo słusznie! Ale na robactwo także trzeba zważać, skoro się usiłuje zagnieździć. Słyszałem, że teraz mieszka obok ciebie.
— Tak, ten namiot był wolny.
— Pilnuj, żeby nie wszedł do twego! Ma widocznie taki zamiar.
— Ja go wyrzucę!
— Możesz to uczynić, gdy przyjdzie otwarcie. A co będzie, jeśli zakradnie się pokryjomu, a ty tego nie spostrzeżesz?
— To nie uszłoby mojej uwagi!
— Nawet, gdyby cię nie było w namiocie?
— Będzie w nim moja skwaw i wypędzi go.
— On chce koniecznie posiąść ten mówiący papier, który odemnie wziąłeś.
— Nie dostanie go.
— Tak, ty mu go nie dasz, ale czy zdołasz przeszkodzić kradzieży?
— Gdyby mu się nawet udało przyjść skrycie do namiotu, nie znalazłby go, gdyż schowany jest nadzwyczaj dobrze.
— Spodziewałem się tego. Czy pozwoliłbyś mi jeszcze raz popatrzeć na ten papier?
— Widziałeś go już i przeczytałeś.
— Nie cały.
— Zobaczysz go, ale nie teraz, bo już ciemno się robi. Przyniosę ci jutro rano, gdy będzie jasno.
— Dziękuję ci! I jeszcze jedno: Santer pożąda nietylko mówiącego papieru, lecz i strzelb moich, znakomitych. W czyich rękach są one teraz?
— W moich.
— To przechowaj je dobrze!
— Są doskonale ukryte. Gdyby nawet potrafił w biały dzień wejść do mego namiotu, nie mógłby ich zobaczyć, Owinąłem je w dwa koce i wsunąłem pod moje łoże, żeby nie zaszły wilgocią. Teraz są moje. Ja będę twoim następcą w sławie z posiadania sztućca, Old Shatterhand więc spełni mi jedną prośbę.
— Bardzo chętnie, jeśli będę mógł.
— Przypatrzyłem się dobrze obu strzelbom. Z tej wielkiej rusznicy umiem strzelać, ale ze sztućca nie. Czy pokazałbyś mi przed śmiercią, jak się go nabija i jak się z niego strzela?
— Owszem.
— Dziękuję ci tembardziej, że mógłbyś nie wyjawić mi tej tajemnicy. Jeślibyś mi tego nie powiedział, sztuciec nie przydałby mi się na nic. Za to, że mi to zrobisz, postaram się, żeby ci aż do chwili, kiedy się zaczną twoje męki, niczego nie zabrakło.
Odszedł, nie wiedząc, jaką wzbudził we mnie nadzieję.
Otwarcie mówiąc, spodziewałem się skorzystać z obecności Gatesa, Claya i Summera. Chociaż nawet nie chcieli być moimi przyjaciółmi, to przecież jako biali mieli obowiązek mną się zająć. Gdyby byli okazali gotowość udzielenia mi pomocy, to musiałaby się znaleźć sposobność do odwiązania mnie od drzewa śmierci. Gdybym się pozbył więzów na rękach, nikt byłby nie zdołał mnie zatrzymać. Niestety musiałem te myśl porzucić. Zachowanie się Gatesa dowiodło, że nie mogłem liczyć ani na niego, ani na jego towarzyszy.
Byłem wiec zdany na samego siebie, lecz mimoto nie opanowało mną zwątpienie. Jakiś sposób uniknięcia śmierci męczeńskiej musiał się przecież znaleźć. Gdybym choć jedną rękę miał wolną, a w niej nóż! To nie było niemożliwem, nie było nawet trudnem. Dotychczas nie przyszło mi to było na myśl, ale teraz przypomniałem sobie „Ciemny Włos“. Dziewczyna współczuła ze mną widocznie, a wiedziałem bardzo dobrze, ilu białym udało się już takie współczucie wyzyskać dla ucieczki. Choćby się co stało, ja musiałem uciec z niewoli. Nawet gdybym w ostatniej chwili przed przywiązaniem mnie do pala miał się chwycić rozpaczliwego środka.
I gdy ja zaprzątnięty byłem takiemi myślami, przyszedł do mnie Pida i prosił o wyjaśnienie, jak się sztućca używa. Lepszego zbiegu okoliczności nie mogłem sobie wymarzyć. Jeśli mu miałem pokazać, jak się te strzelbę nabija i wogóle, co się z nią robi, to musiał mnie rozwiązać. Jednym chwytem za jego pas po nóż i jednem cięciem po rzemieniu na nogach mogłem się uwolnić od więzów, a nadto trzymałbym w ręku sztuciec z tylu kulami. Było to wprawdzie bardzo śmiałe przedsięwzięcie, ale wystawiałem na niebezpieczeństwo życie, które i tak byłbym utracił.
Byłoby oczywiście lepiej, gdyby się nadarzyła sposobność do ucieczki podstępem, bez narażania się na kule czerwonych. Dotychczas nic takiego nie wpadło mi do głowy. Spodziewałem się, że może później przyjdzie mi jaka myśl, wszak czas nie naglił.
Na noc miałem się zatem położyć! Dokoła drzewa wysterczało z ziemi szesnaście pali, po cztery ze wszystkich czterech stron. Mogło się tam pomieścić czterech jeńców, a z porządku, w jakim pale stały, domyśliłem się, w jaki sposób do nich przywiązywano. Oto gdy się jeniec położył pomiędzy nimi, przywiązywano jego ręce i nogi po jednej do każdego pala. W ten sposób spoczywał jeniec z rozłożonemi rękami i nogami. Oczywiście nie bardzo mógł spać w tem położeniu, ale zato Indyanie byli pewni, że im nawet bez pilnowania nie umknie.
Tymczasem zrobiło się ciemno, a przed namiotami zamigotały ogniska, przy których skwawy przygotowywały wieczerzę. „Ciemny Włos“ przyniosła mi znowu posiłek. Musiała skłonić ojca do tego, że wyprosił dla niej od Tanguy pozwolenie na to. Tym razem nie rozmawialiśmy z sobą, podziękowałem jej tylko, kiedy odeszła. Następnie opuścili mnie dotychczasowi dozorcy, zastąpieni przez dwu innych, którzy niemniej przychylnie wobec mnie się zachowywali. Spytałem ich, kiedy będę musiał się położyć, oni zaś odpowiedzieli, że Pida przyjdzie sam, aby być przytem.
Pierwej jednak zamiast młodego wodza zjawił się pełen godności ktoś inny — „Jedno Pióro“, ojciec mojej żywicielki. Stanął przedemną, przypatrywał mi się przez chwilę, a potem wydał rozkaz dozorcom:
— Niech moi bracia oddalą się, dopóki ich nie zawołam. Chcę pomówić z tą bladą twarzą.
Posłuchali natychmiast, z czego wywnioskowałem, że pewnie zażywał wielkiego szacunku w plemieniu, choć wodzem nie był. Gdy odeszli, usiadł przedemną i znów upłynęła chwila, zanim odezwał się głosem uroczystym:
— Blade twarze mieszkały po tamtej stronie Wielkiej Wody. Jakkolwiek miały tam dość kraju, mimoto przeprawiły się przez wodę, by nam zabrać nasze góry i doliny.
Następnie zamilkł. Słowa jego tworzyły zwykły w przemowach indyańskich wstęp, z którego domyśliłem się, że zamierza coś ważnego mi powiedzieć. Co to być mogło? Jakaś nadzieja zaczęła mi świtać. On oczekiwał odpowiedzi odemnie, lecz ponieważ milczałem, zabrał po chwili znowu głos:
— Czerwoni mężowie przyjęli białych gościnnie, oni zaś zapłacili za to grabieżą i mordem.
I znów nastąpiła przerwa.
— I dziś jeszcze myślą tylko nad tem, żeby nas wyzyskać i wypchać jak najdalej. Ilekroć nie udaje im się dokonać tego podstępem, używają przemocy.
Tu znów przerwał.
— Ilekroć czerwony mąż zobaczy białego, może być pewnym, że ma śmiertelnego wroga przed sobą. Czy są wśród bladych twarzy tacy, którzy by nie byli naszymi nieprzyjaciółmi?
Teraz dopiero zrozumiałem cel tego wstępu. Tu chodziło o mnie samego. Kiedy i teraz jeszcze ociągałem się z odpowiedzią, zapytał wprost:
— Czy Old Shatterhand nie chce mi odpowiedzieć? Czy biali nie postępowali tak z nami?
— „Jedno Pióro“ ma słuszność — przyznałem.
— Czy nie są naszymi nieprzyjaciółmi?
— Są.
— Czy są pośród nich tacy, którzyby nie byli usposobieni tak wrogo, jak inni?
— Są.
— Niechaj Old Shatterhand wymieni choćby jednego!
— Mógłbym ci podać nawet wiele nazwisk, lecz zaniecham tego. Jeśli jednak otworzysz oczy, ujrzysz jednego z nich przed sobą.
— Widzę tylko Old Shatterhanda.
— Jego to mam na myśli.
— Ty więc uważasz siebie za takiego, który nie obchodzi się z nami tak wrogo, jak drudzy?
— Nie.
— Nie? — zapytał przeciągle i w zdumieniu, gdyż to „nie“ popsuło mu rachuby.
— Mój czerwony brat użył słów, nie oznaczających rzeczy właściwie.
— Jakich słów?
— Że nie obchodzę się z wami tak wrogo, jak inni biali. Ja nie jestem wogóle wrogiem czerwonych.
— Czy nie zabiłeś, ani nie skaleczyłeś żadnego?
— Robiłem to tylko wtenczas, kiedy mnie do tego zmusili. Ja nie jestem ani całkiem, ani trochę wrogiem Indyan. Nie jestem ani przyjacielem, ani wrogiem tylko waszym, ale wprost przyjacielem wszystkich czerwonych. Dowiodłem tego nieraz. Gdzie tylko mogłem, niosłem pomoc czerwonym przeciwko białym i broniłem ich przed nadużyciami białych. Jeśli jesteś sprawiedliwy, musisz to przyznać.
— Jestem sprawiedliwy.
— Pomyśl o Winnetou! Byliśmy przyjaciółmi, niejako braćmi dla siebie! Czy Winnetou nie był czerwonym mężem?
— Był nim, choć to nasz wróg.
— On nie był waszym wrogiem, lecz wy zrobiliście zeń swojego wroga. Jak kochał swoich Apaczów, tak samo miłował wszystkich Indyan. Starał się żyć w zgodzie ze wszystkimi, oni jednak woleli rozszarpywać się i tępić wzajemnie. To go smuciło, to go trapiło przez całe życie. Jak on czuł i myślał, taksamo i ja myślałem i czułem. Wszystkie nasze czyny wypływały z miłości i współczucia, które żywiliśmy dla narodu czerwonych.
Mówiłem taksamo powoli i uroczyście, jak on. Gdy umilkłem, spuścił głowę i siedział tak cicho przez kilka minut. Następnie podniósł głowę i zaczął znowu:
— Old Shatterhand powiedział prawdę. „Jedno Pióro“ jest sprawiedliwy i przyznaje słuszność nawet swoim wrogom, jeśli im się to należy. Gdyby wszyscy czerwoni byli tacy jak Winnetou, a biali jak Old Shatterhand, żyłyby czerwone i białe narody obok siebie jak bracia, kochałyby się, dopomagałyby sobie, a na ziemi znalazłoby się dość miejsca dla wszystkich synów i córek. Ale niebezpiecznie jest dawać przykład, za którym nikt nie pójdzie. Winnetou zginął od kuli, a Old Shatterhand idzie na śmierć męczeńską.
Teraz doszła rozmowa do pożądanego przezeń punktu. Postanowiłem nie uprzedzać go i milczałem. Mówił wiec dalej:
— Old Shatterhand jest bohaterem i będzie musiał wycierpieć dużo strasznych mąk. Czy zrobi swoim dręczycielom tę przyjemność, żeby go słabym widzieli?
— Nie. Jeśli będę musiał umrzeć, to pójdę na śmierć jako mąż, któremu wznoszą mogiłę chwały.
— Jeśli będziesz musiał umrzeć? Czy śmierć swoją uważasz za wątpliwą?
— Tak.
— Jesteś bardzo otwarty!
— Czy wolisz, żebym cię okłamywał?
— Nie, ale wygłaszanie tej prawdy jest wielką śmiałością z twojej strony.
— Old Shatterhand nie był nigdy tchórzem.
— A więc spodziewasz się, że uciekniesz?
— Tak.
Moja szczerość wprawiła go w jeszcze większe zdumienie niż przedtem.
— Uff, uff! — wybuchnął podnosząc ręce. — Dotąd postępowano z tobą bardzo względnie, teraz trzeba będzie większej surowości!
— Nie boję się surowości: ona mnie nie przeraża. Jestem raczej dumny z tego, że powiedziałem ci prawdę. Tego nie zrobiłby nikt inny.
— Old Shatterhand ma słuszność, tylko on może być tak śmiałym, żeby przyznać rzetelnie, że będzie się starał umknąć. To nietylko śmiałość, lecz nawet zuchwalstwo!
— Nie. Zuchwalec działa albo bez jasnego pojęcia, albo dlatego, że nie ma już nic do stracenia. Moja otwartość jednak ma całkiem słuszny powód i cel osobny.
— Jaki?
— Tego nie mogę ci powiedzieć, ale ty powinieneś się domyśleć.
Nie mogłem mu otwarcie powiedzieć rzeczy następującej: On przybył tu, aby mnie ocalić przez oddanie mi swojej córki za żonę. Gdybym się na to zgodził, nie zabitoby mnie, otrzymałbym wolność razem z młodą żoną, musiałbym jednak zostać Keiowehem. Do tego jednak postanowiłem nie dopuścić. Trzeba było odrzucić radę „Jednego Pióra“, czem nietylko byłbym mu sprawił nadzwyczajną przykrość, lecz także wzbudził pragnienie zemsty. Aby temu zapobiec, powiedziałem otwarcie, że nie uważam śmierci mojej za pewną. Miało to znaczyć: Nie ofiaruj mi swojej córki, gdyż ja się ocalę sam, chociaż nie zostanę mężem Indyanki. Jeśliby to zrozumiał, uniknąłby on przykrości, a ja jego nienawiści i zemsty. On zamyślił się też istotnie, ale niestety nie dorozumiał się rzeczy właściwej i rzekł tonem chytrej wyższości:
— Old Shatterhand chce nas tylko zaniepokoić o siebie, choć wie, że ujść nie może. To poniża jego godność przyznać się, że jest zgubiony. Ale „Jedno Pióro“ nie da się tem wywieść w pole. Ty wiesz dobrze, że jesteś zgubiony.
— Wiem dobrze, że umknę!
— Zamęczą cię tutaj na śmierć!
— Ucieknę!
— Ucieczka jest niemożliwa. Gdybym bowiem uważał ja za możliwą, sam usiadłbym tutaj, by cię pilnować. Nie uciekniesz więc, ale śmierci możesz uniknąć.
— Jak? — zapytałem, skoro niepodobna już było odwieść go od tego.
— Przy mojej pomocy.
— Nie potrzebuję pomocy!
— Jesteś o wiele dumniejszy, aniżeli sądziłem. Któż odrzuca pomoc, gdy chodzi o ocalenie życia!
— Ten, kto jej nie potrzebuje, bo sam się ocalić potrafi.
— Zostań przy swojej dumie, która woli zginąć, aniżeli zrobić dług wdzięczności. Ale ja tego nie żądam i chcę cię widzieć wolnym. Wiesz, że „Ciemny Włos“ była u ciebie?
— Tak.
— To moja córka. Czuje wielką litość nad tobą.
— W takim razie Old Shatterhand jest człowiekiem godnym litości i pożałowania, a nie walecznym wojownikiem. Litość to obelga!
Użyłem naumyślnie tego szorstkiego wyrazu, aby skłonić go do porzucenia zamiaru, lecz i to mi się nie udało. Indyanin zapewnił mnie łagodnie:
— Nie chciałem ciebie obrazić. Zanim cię jeszcze córka moja widziała, dużo słyszała o tobie. Ona wie, że Old Shatterhand jest największym białym wojownikiem i chciałaby go ocalić.
— To dowód, że „Ciemny Włos“ ma dobre serce, ale żeby mnie mogła ocalić, to niepodobieństwo.
— To nawet łatwe.
— Jesteś w błędzie.
— Nie. Ty znasz wszystkie zwyczaje czerwonych ludzi, lecz ten ci jest widocznie obcy. Zgodzisz się nań, gdyż oświadczyłeś „Ciemnemu Włosowi“, że ci się podoba.
— To znów omyłka. Jej tego nie powiedziałem.
— Ależ ona mi się do tego przyznała. Moja córka jeszcze nigdy nie powiedziała nieprawdy.
— W takim razie zaszła tu zamiana osób. Twoja córka przyniosła mi jeść. Potem zapytał jeden z dozorców, czy ona mi się podoba, a ja to potwierdziłem.
— To zupełnie wszystko jedno; ona ci się podobała. Czy wiesz, że kto córkę szczepu pojmie za żonę, może być doń przyjętym?
— Wiem.
— Chociażby był przedtem wrogiem lub jeńcem?
— I o tem mi wiadomo.
— I że potem odpuszcza mu się jego winę i darowuje się życie?
— Wiem również o tem.
— Uff! Wobec tego zrozumiesz mnie.
— Tak, rozumiem cię.
— Moja córka podoba się tobie, a ty jej. Czy chcesz ją pojąć za skwaw?
— Nie.
Nastąpiła głęboka cisza. Tego się czerwony nie spodziewał. Ja byłem kandydatem na śmierć, a ona jedną z najgodniejszych pożądania dziewcząt, córką najbardziej poważanego wojownika, a ja mimoto ją odrzucałem. Czy mogło się coś takiego zdarzyć?
Wreszcie „Jedno Pióro“ zapytał, lecz całkiem krótko:
— Dlaczego nie?
Czy miałem mu wyjawić właściwe powody i oświadczyć bez ogródek, że wykształcony Europejczyk może zniszczyć całe swoje życie, żeniąc się z czerwonoskórą dziewczyną, że takiemu mężczyźnie małżeństwo nie może dać tego, co dać powinno i musi, że Old Shatterhand nie należy do hultajów, biorących sobie czerwoną skwaw, by ją potem porzucić, i mających często w każdem plemieniu inną żonę. Tego wszystkiego nie mogłem mu powiedzieć, bo byłby tego nie zrozumiał. Musiałem znaleźć jakiś zrozumiały dlań powód i odrzekłem:
— Mój czerwony brat twierdzi, że uważa Old Shatterhanda za wielkiego wojownika. Ale to nie jest widocznie prawda.
— To prawda!
— A jednak chcesz, żebym życie przyjął z ręki kobiety. Czy ty mógłbyś to uczynić?
— Uff! — zawołał i zamilkł. Ten powód był dla niego zrozumialszy, przynajmniej w pewnej mierze. Po chwili spytał:
— Czy chciałbyś być moim przyjacielem?
— Bardzo chętnie.
— A co sądzisz o „Ciemnym Włosie“, mojej najmłodszej córce?
— Jest to najmilszy i najlepszy kwiat wśród cór Keiowehów.
— Czy jest godna męża?
— Każdy wojownik, któremu pozwolisz za skwaw ją pojąć, powinien być dumnym z tego.
— Nie odrzucasz jej zatem z pogardy dla mnie, lub dla niej?
— Daleki jestem od tego, ale Old Shatterhand musi sam bronić swojego życia i walczyć o nie, nie może zaś przyjąć go z ręki kobiety.
— Uff, uff! — potwierdził.
— Czy Old Shatterhand ma uczynić coś, na co uśmiechałby się każdy, opowiadający to przy obozowem ognisku?
— Nie.
— Czy mają mówić potem o Old Shatterhandzie: Uciekł przed śmiercią w objęcia młodej i ładnej kobiety?
— Nie.
— Czy nie mam obowiązku stać na straży przy mojej czci i sławie, nawet gdybym przez to miał życie utracić?
— Jesteś do tego zobowiązany.
— Teraz więc pojmiesz, dlaczego powiedziałem: nie. Dziękuję tobie i twej pięknej córce za życzliwość. Pragnę podziękować wam jeszcze inaczej, aniżeli tylko słowami.
— Uff, uff, uff! Old Shatterhand jest prawdziwie niezwykłym mężem. Szkoda, że musi umrzeć. Przedstawiłem mu jedyny środek ocalenia, widzę jednak, że, jako dzielny wojownik, przyjąć tego nie może. Gdy powiem to mojej córce, nie będzie się także gniewała.
— Tak, powiedz jej to! Żałowałbym bardzo, gdyby sądziła, że nie biorę jej za skwaw z powodu niej.
— Będzie cię jeszcze bardziej kochała i czciła niż przedtem, a gdy będziesz na mękach, a wszyscy inni będą się temu przypatrywali, ona będzie siedziała w najgłębszym i najciemniejszym kącie namiotu i zasłoni sobie oblicze. Howgh!
Po tych słowach podniósł się „Jedno Pióro“ i odszedł, nie mówiąc już, że chciałby siedzieć przy mnie na straży. Po jego odejściu zajęli dozorcy znów swoje miejsca.
Dzięki Bogu wyszedłem z tego zwycięsko. Była to rafa, na której rozbić się mogła cała moja nadzieja ocalenia. Gdybym był bowiem zrobił sobie z niego nieprzyjaciela i wywołał w nim żądzę zemsty, czujność jego byłaby dla mnie gorszą od wszystkiego innego.
Wkrótce potem nadszedł Pida i polecił mi położyć się na noc. Z szeroko rozłożonemi rękoma i nogami przywiązano mnie do pali, a zamiast poduszki dano mi zwinięty koc pod głowę.
Zaledwie Pida się oddalił, odwiedził mnie nowy gość, którym ucieszyłem się nadzwyczaj. Był to mój szpak, który pasł się w pobliżu, nie przyłączając się do innych koni. Oparskawszy mnie pieszczotliwie, położył się obok mnie, czemu dozorcy nie przeszkodzili, gdyż koń nie mógł mnie odwiązać i uprowadzić.
Wierność konia była dla mnie teraz bardzo ważną. Gdyby mi się ucieczka udała, nie potrzebowałem się troszczyć o innego konia, zadowolnić się gorszym i tracić czas na niebezpieczne poszukiwania.
Stało się, jak przypuszczałem: nie mogłem spać. Rozciągnięte nogi i ręce zaczęły mnie boleć i ścierpły. Budziłem się co chwila. Kiedy nastał dzień i znowu przywiązano mnie do drzewa, zdawało mi się, że jestem zbawiony.
Gdyby tak było jeszcze przez kilka nocy, musiałbym był pomimo dobrego odżywiania podupaść na siłach. Ale nic powiedzieć nie mogłem, gdyż Old Shatterhand byłby ściągnął na siebie wstyd i pogardę, gdyby się był uskarżał na bezsenność.
Byłem ciekawy, kto mi przyniesie śniadanie. Czy „Ciemny Włos“? Chyba nie, gdyż odprawiłem z niczem jej ojca. A jednak przyszła. Nie powiedziała ani słowa, ale z jej oczu wyczytałem, że nie gniewała się na mnie. Była raczej smutna.
Gdy odwiedził mnie Pida, oznajmił mi w rozmowie, że wyjeżdża z oddziałem robotników na polowanie i dopiero po południu powróci. Istotnie wkrótce ujrzałem ich, pędzących na preryę.
W kilka godzin potem zobaczyłem Santera pomiędzy drzewami. Szedł ze strzelbą na ramieniu i prowadził osiodłanego konia. Zatrzymaszy się przedemną, rzekł:
— Ja także ruszam na polowanie i uważam za swój obowiązek donieść wam o tem. Prawdopodobnie spotkam się tam z Pidą, który dla was jest tak przychylny, a mnie nie znosi.
Czekał widocznie na odpowiedź, lecz ja udałem, że ani go nie widziałem, ani nie słyszałem.
— Czy ogłuchliście, he?
Ja dalej milczałem.
— Żałuję tego bardzo i to nie tylko ze względu na was, lecz także ze względu na siebie.
Pogłaskał mnie po ramieniu z pieszczotliwem szyderstwem.
— Precz, łotrze! — huknąłem nań.
— O, mówić umiecie, lecz słuchać nie. Szkoda, ogromna szkoda! Chciałem was o niejedno zapytać.
Spojrzał mi w twarz bezczelnie. W jego obliczu przebijał się przytem jakiś szczególny, dyabelsko tryumfujący wyraz. Było pewnem, że nosił się z jakimś niecnym zamiarem.
— Chciałem was o coś zapytać — powtórzył. — Toby was zajęło, gdybyście usłyszeli, mr. Shatterhand.
Patrzył na mnie z wyczekiwaniem, czy odpowiem. Gdy to nie nastąpiło, roześmiał się:
— Hahahaha! Co to za obraz! Słynny Old Shatterhand pod drzewem śmierci, a łotr Santer wolny człowiek. Ale przyjdzie jeszcze coś lepszego, jeszcze o wiele lepszego, sir! Czy nie znacie przypadkiem lasu, czegoś w rodzaju jodłowego lasu, albo Indelcze-czil?
To słowo mnie zastanowiło. Było ono w testamencie Winnetou. Czułem, że chciałem Santera przebić oczyma.
— Ach! Patrzy na mnie, jakby w głowie zamiast oczu miał szable! — roześmiał się. — Tak, tak, podobno takie lasy istnieją!
— Skąd się o tem dowiedziałeś, łotrze? — spytałem.
— Stamtąd, skąd wiem także o Tse-szoch. Znasz to może?
— Do stu piorunów! Ja... ja...
— Zaczekajno, zaczekaj! — przerwał mi. — Co to za szczególna rzecz — Deklil-to, czy jak się to nazywa. Chciałbym...
— Łotrze! — wrzasnąłem. Nie, ryknąłem. — Papiery, które dałem...
— Tak, ja mam je! — wtrącił z szyderczym tryumfem.
— Okradłeś Pidę?
— Okradłem? Niedorzeczność, głupota! Zabrałem tylko to, co było moje. Czy to jest kradzież? Mam papiery, mam, z całem opakowaniem.
Przy tych słowach uderzył się w piersi w okolicy kieszeni.
— Trzymajcie go, pochwyćcie go! — krzyknąłem do dozorców.
— Mnie? — zaśmiał się, dosiadając czemprędzej konia. — Spróbujcie tylko!
— Nie puszczajcie go! — ryczałem. — On okradł Pidę, on nie powinien umknąć, on...
Dalsze słowa uwięzły mi w gardle wskutek wysiłku, jaki uczyniłem, aby się od drzewa oderwać. Santer odjechał tymczasem w cwale, a dozorcy zerwali się wprawdzie, ale nie zrobili nic; wytrzeszczyli tylko bezmyślnie oczy. Testament Winnetou! Ukradziono ostatnią wolę mego brata Winnetou! Tam przez wolną preryę pędził już złodziej i nikt nie myślał go ścigać.
Nie posiadałem się z wściekłości. Ze wszystkich sił naciągnąłem rzemień, trzymający ręce moje przy drzewie. Nie pomyślałem nad tem, że prawie nie można go było przerwać, że gdyby się nawet przerwał, nie mógłbym był pobiec. Nie czułem także bolu, jaki musiało spowodować wcięcie się rzemienia w ręce. Naprężałem go i krzyczałem. Wtem padłem twarzą na ziemię: rzemień się przerwał.
— Uff, uff! — zawołali dozorcy. — Oderwał się, oderwał się!
Przystąpili do mnie, by mię zatrzymać.
— Puście mnie, puście! — ryczałem. — Ja przecież nie uciekam, chcę tylko doścignąć Santera i schwytać. On okradł wodza waszego, Pidę!
Krzyki moje pobudziły oczywiście do ruchu całą wieś. Wszystko śpieszyło, by mnie zatrzymać. Było to stosunkowo łatwo, gdyż nogi miałem jeszcze do drzewa przywiązane, a sto rąk wyciągnęło się ku mnie. Nie obeszło się jednak bez ciosów i pchnięć po mojej, a szram i sińców po ich stronie, zanim nie przywiązano mnie znowu do drzewa.
Czerwonoskórzy nacierali sobie miejsca, w które ich dosięgnąłem, nie wyglądali jednak na zbyt rozgniewanych i wyrażali tylko swoje zdumienie nadzwyczajne z tego powodu, że przerwałem rzemień.
— Uff, uff, uff!.. oderwał się... Bawół nie przerwałby tego... Nikt by nie uwierzył!
Takie i podobne okrzyki podziwu zabrzmiały dokoła i teraz dopiero poczułem ból w rękach, z których krew ciekła. Rzemień, zanim się przerwał, poprzecinał mi mięśnie prawie do kości.
— Czego tutaj stoicie i gapicie się na mnie! — krzyknąłem do nich. — Czy nie zrozumieliście, co powiedziałem? Santer okradł Pidę! Prędzej na koń i sprowadźcie go napowrót!
Ale nikt mnie nie posłuchał. Nareszcie nadszedł ktoś rozumniejszy, a mianowicie „Jedno Pióro“. Rozepchnął innych, przystąpił do mnie i zapytał, co się stało. Jemu tedy opowiedziałem całą rzecz.
— A wiec papier mówiący należał do Pidy? — pytał aż do znudzenia.
— Naturalnie, naturalnie! Wszak siedziałeś przy tem, kiedy mu go przyznano!
— Ty wiesz dobrze, że Santer uciekł z nim i nie powrócił?
— Tak, tak!
— Wobec tego musimy spytać Tanguę, co należy zrobić, gdyż on jest wodzem.
— A pytajcie go sobie, pytajcie! Ale nie ociągajcie się, śpieszcie, śpieszcie!
On jednak wahał się jeszcze, przypatrywał się rozerwanemu przezemnie rzemieniowi, podniósł go z ziemi, potrząsnął głową i zapytał stojącego najbliżej czerwonego:
— Czy to jest rzemień, który on rozerwał?
— Tak.
— Uff, uff! On jest rzeczywiście Shatterhand. I ten człowiek musi umrzeć. Czemu nie jest czerwonym wojownikiem, Keiowehem, lecz bladą twarzą!
Teraz dopiero się oddalił, zabierając rzemień z sobą. Inni z wyjątkiem moich dozorców poszli za nim.
Czekałem z napięciem i niepokojem, kiedy zacznie się pościg za złodziejem. Lecz ani śladu z tego rodzaju przygotowań nie zauważyłem. Niebawem potoczyło się spokojne życie wiejskie dalej swoim torem. To mogło mnie doprowadzić do szaleństwa. Poprosiłem dozorców, żeby się dowiedzieli, lecz im niewolno było odejść. Zawołali innego Indyanina, który przyniósł wiadomość, że Tangua nie kazał Santera ścigać, że na mówiących papierach nikomu nie zależy, bo Pida nie umie czytać. Można sobie wyobrazić moje wzburzenie i rozdrażnienie, wprost wściekłość. Zgrzytałem zębami tak, że dozorcy z niepokojem na mnie patrzyli i byłbym się znowu może wyrwał pomimo cierpień, jakie mi to sprawiało. Jęczałem niemal ze złości. Ale czy przydało się to na co? Na nic, zupełnie na nic! Musiałem się poddać konieczności. Pogodziłem się z tem w końcu i starałem się zachować spokój, jeśli nie wewnętrznie, to przynajmniej zewnętrznie. Postanowiłem jednak bezwarunkowo skorzystać z pierwszej sposobności do ucieczki, chociażby nie wiem jakie nastręczała trudności.
Tak upłynęły ze trzy godziny, kiedy usłyszałem głośny okrzyk kobiety. Widziałem przedtem, lecz na to nie zważałem, że „Ciemny Włos“ wyszła była ze swojego namiotu i oddaliła się. Teraz nadbiegła pośpiesznie, krzycząc donośnie, zniknęła w namiocie i ukazała się potem z ojcem, który, wołając głośno, gdzieś z nią popędził. Wszyscy, którzy blizko nich się znajdowali, pośpieszyli za nimi. Z tego wywnioskowałem, że stało się coś ważnego. Może odnosiło się to do kradzieży papierów?
Niebawem przybiegł „Jedno Pióro“ wprost do miejsca, gdzie stałem pod drzewem i zawołał do mnie zdaleka:
— Old Shatterhand wszystko umie. Czy jest także lekarzem?
— Tak — odrzekłem w nadziei, że zaprowadzą mnie do chorego i bądą musieli rozwiązać.
— Umiesz więc leczyć chorych?
— Tak.
— Ale zmarłych nie wskrzeszasz?
— Czy umarł kto?
— Moja córka.
— Twoja córka? „Ciemny Włos“? — spytałem przerażony.
— Nie, jej siostra, skwaw młodego wodza Pidy. Leżała skrępowana na ziemi bez ruchu. Nasz lekarz zbadał ją i powiedział, że umarła, zabita przez Santera, który ukradł mówiący papier. Czy Old Shatterhand pójdzie wrócić jej życie?
— Zaprowadźcie mnie do niej!
Odwiązano mnie od drzewa, a po skrępowaniu rąk nanowo i uwolnieniu nóg poprowadzono przez wieś do namiotu Pidy. Bardzo mi było na rękę, że mogłem teraz poznać jego położenie, gdyż, jak wiadomo, znajdowały się tam moje strzelby. Miejsce przed namiotem roiło się od czerwonych mężczyzn, kobiet i dzieci, które z uszanowaniem rozstąpiły się, zostawiając wolne przejście dla mnie.
Wszedłem z „Jednem Piórem“ do namiotu, gdzie obok leżącej na ziemi rzekomo zmarłej siedziała „Ciemny Włos“ i jakiś brzydki stary mężczyzna. Był to guślarz. Ujrzawszy mnie, wstali oboje. Jednym rzutem oka objąłem całe wnętrze namiotu. Na lewo zauważyłem moje siodło razem z derką, a na jednej z bocznych tyk zawieszone nóż i rewolwery. Przedmioty te znajdowały się teraz tutaj, ponieważ gospodarz namiotu miał zostać także ich właścicielem. Łatwo sobie wyobrazić, jak się tem ucieszyłem.
— Niechaj Old Shatterhand przypatrzy się umarłej, czy będzie ją mógł ożywić! — poprosił mię „Jedno Pióro“.
Ukląkłszy przy niej, zacząłem badać związanemi rękoma. Dopiero po dłuższym czasie poznałem, że krew jej jeszcze krążyła. Ojciec i siostra utkwili we mnie oczy z niepokojem.
— Ona nie żyje i nikt jej nie wskrzesi — oświadczył guślarz.
— Old Shatterhand to potrafi — stwierdziłem ja.
— Potrafisz to? Rzeczywiście? — pytał „Jedno Pióro“ skwapliwie i radośnie.
— Zbudź ją, zbudź ją! — błagała „Ciemny Włos“, kładąc obie ręce na mojem ramieniu.
— Tak, potrafię i uczynię to — rzekłem. — Jeśli jednak życie jej ma wrócić, nie śmie oprócz mnie nikt być przy zmarłej.
— Musimy więc wyjść? — zapytał ojciec.
— Tak.
— Uff! Czy ty wiesz, czego żądasz?
— Czego? — spytałem, choć wiedziałem o tem dobrze.
— Tu jest broń twoja. Gdybyś ją dostał, byłbyś wolny. Czy przyrzekasz, że jej nie dotkniesz?
Łatwo sobie pomyśleć, jak ciężko przyszło mi na to odpowiedzieć. Nożem mogłem rozciąć więzy. Mając zaś sztuciec i rewolwery, chciałbym był zobaczyć śmiałka, któryby się porwał na mnie! Ale nie! Byłaby przytem rozwinęła się walka, czego należało unikać. Oprócz tego wstrętnem mi się wydało korzystanie z omdlenia kobiety w takim celu. Na skórze, która służyła do robót kobiecych, ujrzałem rozmaite rzemieślnicze narzędzia, igły, świdry itp., a obok tego dwa czy trzy małe noże, jakich Indyanki używają do rozcinania silnych żylastych szwów. Te małe, cienkie klingi bywają nieraz bardzo ostre. Przy pomocy takiego noża mogłem się uwolnić, dlatego odpowiedziałem śmiało:
— Przyrzekam. Jeśli chcecie upewnić się co do tego, możecie zabrać stąd broń moją.
— To niepotrzebne. Wiemy, że Old Shatterhand przyrzeczenia dotrzyma. Ale to jeszcze nie wystarczy.
— Czegóż jeszcze żądacie?
— Ponieważ jesteś odwiązany od drzewa, to mógłbyś także bez broni spróbować ucieczki. Czy przyrzekasz mi, że teraz tego nie zrobisz?
— Tak!
— I że potem wrócisz do drzewa i pozwolisz się tam przywiązać?
— Daję ci na to moje słowo!
— To wyjdźcie! Old Shatterhand nie jest kłamcą, jak Santer, jemu możemy zaufać.
Skoro tylko wyszli z namiotu i ja sam z chorą zostałem, schowałem jeden z noży do spiętego rękawa od koszuli, a potem dopiero zająłem się znowu chorą.
Mąż jej był na polowaniu, z czego Santer skorzystał. Od tej chwili upłynęło tyle czasu, a ona leżała ciągle bez przytomności. Mogło to być nietylko omdlenie, wywołane przestrachem, lecz także ogłuszenie. Dotknąwszy jej głowy, poczułem, że szczyt czaszki był silnie opuchnięty. Gdy pocisnąłem to miejsce, westchnęła kobieta boleśnie. Nacisnąłem po raz drugi i trzeci, dopóki nie otworzyła oczu i nie popatrzyła na mnie. Wzrok jej był z początku bezmyślny, potem jednak wyszeptała moje nazwisko „Old Shatterhand“.
— Czy znasz mnie? — zapytałem.
— Tak.
— Opamiętaj się! Nie zemdlej nanowo, bo umarłabyś! Co się stało z tobą?
Groźba śmierci poskutkowała, bo Indyanka usiadła prosto przy mojej pomocy, położyła ręce na bolącej głowie i rzekła:
— Byłam sama, gdy on wszedł i zażądał worka z lekami. Gdy mu odmówiłam, uderzył mnie.
— Gdzie był ten worek? Czy go już niema?
Spojrzała w górę ku jednej z tyk i zawołała stłumionym ze strachu głosem:
— Uff! Niema go, on go zabrał! Uderzona padłam i nic więcej nie pamiętam.
Teraz dopiero przyszły mi na myśl słowa Pidy, że schował papiery bardzo starannie w woreczku, zawierającym lek, a dzisiaj Santer chełpił się przed odjazdem, że ma je z całem opakowaniem. Zabrał wiec papiery, a zarazem ukradł wodzowi talizman, czyli wyrządził mu szkodę, niemal niepowetowaną. Pida musiał natychmiast puścić się w pogoń za złodziejem, by wszystko odzyskać.
— Czy jesteś już dość silna, aby nie zemdleć, czy może znowu upadniesz? — zapytałem.
— Utrzymam się — oświadczyła. — Ty powróciłeś mi życie. Dziękuję ci!
Teraz odchyliłem zasłonę w drzwiach namiotu. Ojciec i siostra stali bliżej, a dalej reszta mieszkańców wsi.
— Wejdźcie! — wezwałem oboje. — Zmarła znowu ożyła.
Jaką radość wywołały moje słowa, tego chyba mówić nie trzeba. Ojciec i córka, a wraz z nimi wszyscy Keiowehowie, byli pewni, że dokonałem cudu, ja zaś nie miałem powodu pozbawiać ich tego przekonania. Zarządziłem okłady na głowę i pokazałem, jak się je robi.
Równie wielką, jak ta radość, była także wściekłość z powodu zniknięcia worka z gusłami. Musiano oczywiście donieść o tem Tangui, który wyprawił zaraz oddział wojowników w pogoń za złodziejem, a równocześnie kilku posłańców, by odszukali Pidę. „Jedno Pióro“ zaprowadził mnie napowrót do drzewa śmierci i tam przywiązał. Przy tem nie skąpił mi pochwał i rozpływał się z wdzięczności, oczywiście na sposób indyański.
— Sprawimy ci jeszcze większe męki na palu, aniżeli to pierwotnie postanowiono — zapewniał. — Nikt jeszcze dotychczas tak nie cierpiał jak ty, ażebyś w wiecznych ostępach myśliwskich był największym i najwyższym z bladych twarzy, którym będzie wolno tam wejść.
— Dziękuję! — pomyślałem sobie w duchu, a głośno powiedziałem:
— Gdybyście byli puścili się w pogoń za Santerem zaraz, jak tego żądałem, byłby już w waszych rękach, a teraz ujdzie wam prawdopodobnie.
— Pochwycimy go! Ślad jego będzie można wyraźnie odczytać.
— Tak, gdybym ja go mógł ścigać!
— Wszak możesz.
— Ja? Przecież jestem w niewoli i skrępowany!
— Pozwolimy ci pojechać z Pidą, jeśli zobowiążesz się z nim powrócić, aby się dać zamęczyć. Czy to uczynisz?
— Nie. Skoro już mam umrzeć, to wolę jak najprędzej. Nie mogę się już tego doczekać.
— Tak, ty jesteś bohater. Wiedziałem to już dawniej, teraz znowu to słyszę, gdyż tylko bohater zdolny jest wyrzec takie słowa. Wszyscy żałujemy, że nie jesteś Keiowehem!
Odszedł, ja zaś byłem na tyle względny, że nie powiedziałem mu, iż jego żal nie znajduje w mojem sercu oddźwięku. Żywiłem nawet zamiar opuścić wszystkich, którzy mnie podziwiali, następnej nocy i to nie pożegnawszy się z nimi.
Pidę rychło znaleziono. Wpadł on do wsi na spienionym koniu, udał się oczywiście najpierw do namiotu, potem do ojca, a w końcu przyszedł do mnie. Wyglądał na zewnątrz spokojnie, lecz zadawał sobie wiele trudu, aby zapanować nad rozdrażnieniem.
— Old Shatterhand ocalił od śmierci moją skwaw, którą ja miłuję i ożywił ją nanowo — rzekł. — Dziękuję mu! Wiesz o wszystkiem, co się stało?
— Tak. Jak się ma skwaw?
— Głowa ją boli, lecz woda zmniejsza cierpienia. Wkrótce będzie już zdrowa. Ale dusza moja jest chora i nie wyleczy się dopóty, dopóki nie odzyskam mojego leku.
— Czemu nie zważaliście na moją przestrogę?
— Old Shatterhand ma zawsze słuszność. Gdyby nasi wojownicy byli go usłuchali przynajmniej dzisiaj i puścili się w pogoń za złodziejem, byłby on już tu z powrotem.
— Czy Pida będzie go ścigał?
— Tak. Śpieszę właśnie i przyszedłem do ciebie tylko, by się pożegnać. Śmierć twoja znów się odwlecze, chociaż ty pragniesz raczej jak najrychlej umrzeć, jak twierdzi „Jedno Pióro“. Musisz jednak zaczekać, dopóki ja nie wrócę.
— Zaczekam chętnie!
Powiedziałem to całkiem szczerze, on jednak zrozumiał to ze swojego stanowiska i starał się mnie pocieszyć:
— Przykro jest mieć tak długo śmierć przed oczyma. Dlatego rozkazałem, żeby ci ten czas o ile możności uprzyjemniano. Jeszcze lżej jednak upłynąłby ci ten czas, gdybyś to uczynił, o co cię teraz chcę poprosić.
— O co ci chodzi?
— Czy pojechałbyś ze mną?
— Owszem.
— Uff! To dobrze, gdyż w takim razie napewno schwytamy złodzieja! Odwiążę cię natychmiast i oddam ci broń twoją.
— Stój! Ja stawiam jeden warunek.
— Słucham.
— Że pojadę jako wolny.
— Uff! To niemożliwe.
— Wobec tego zostaję.
— Będziesz wolny, dopóki nie powrócimy, ale potem będziesz znów naszym jeńcem. Żądamy od ciebie tylko tego, żebyś nam nie umknął po drodze.
— Zabieracie więc mnie z sobą dlatego, że żaden trop nie ujdzie mojej uwagi? Dziękuję! Zostaję tutaj! Old Shatterhand nie jest psem do tropienia!
— Czy nie namyślisz się inaczej?
— Nie.
— Zważ dobrze, że w takim razie może nie pochwycimy złodzieja mojego leku.
— Mnie on nie ujdzie, jeśli zechcę go mieć. Niechaj każdy odbiera sobie sam, co mu skradziono.
Nie zrozumiawszy mnie, potrząsnął Pida głową z rozczarowaniem.
— Byłbym cię chętnie wziął z sobą — rzekł — aby ci podziękować za to, że przywróciłeś do życia moją żonę. Nie jestem winien temu, że się na to nie zgadzasz.
— Jeśli mi chcesz podziękować naprawdę, to spełnij jedno moje życzenie.
— Jakie?
— Dziwnie mię niepokoi myśl o tych trzech bladych twarzach, które przyjechały z Santerem. Gdzie znajdują się teraz?
— W swoim namiocie.
— Wolni?
— Nie, skrępowani, gdyż byli przyjaciółmi złodzieja mego leku.
— Oni są niewinni.
— Oni tak twierdzą, lecz Santer jest teraz naszym wrogiem, a przyjaciele moich wrogów są moimi wrogami. Zostaną przywiązani do drzewa śmierci i umrą razem z tobą.
— A ja cię zapewniam, że oni nie wiedzieli nic o czynie Santera!
— To nas nic nie obchodzi! Powinni byli ciebie usłuchać! Wiem, że ich ostrzegałeś.
— Niechaj młody, szlachetny i dzielny wódz Keiowehów posłucha, co mu powiem. Mam umrzeć śmiercią męczeńską. O siebie nie prosiłem, ale proszę o nich.
— Uff! Jak brzmi twoja prośba?
— Wróć im wolność!
— Mam ich wypuścić z końmi i z bronią? Czyż mógłbym to uczynić?
— Puść ich ze względu na swoją skwaw, którą miłujesz, jak mi powiedziałeś.
Odwrócił się odemnie. W jego duszy odbywała się walka. Potem zwrócił się znów do mnie i oświadczył:
— Old Shatterhand nie jest jako inne blade twarze, jako inni ludzie. Niepodobna go pojąć i zrozumieć! Gdyby był prosił za sobą, byłbym mu może dał sposobność do uniknięcia śmierci. Bylibyśmy mu pozwolili walczyć o życie z naszymi najdzielniejszymi i najsilniejszymi wojownikami. On jednak nie chce w darze niczego i wstawia się za innymi.
— Ja powtarzam prośbę!
— Zgoda, lecz także pod jednym warunkiem.
— Jakim?
— Tobie samemu nie darujemy teraz nic, jednem słowem nic! Za ocalenie mojej żony nie masz prawa żądać wdzięczności. Rachunki nasze wyrównane.
— Dobrze! Zupełnie wyrównane.
— Puszczę ich teraz na wolność, ale niech się przynajmniej zawstydzą. Za to, że ci nie wierzyli i nie słuchali ciebie, niech ci teraz przyjdą podziękować. Howgh!
Potem udał się do namiotu ojca, który musiał wiedzieć, co syn mi obiecał. Wkrótce wyszedł i zniknął między drzewami. Wnet wyjechali za nim stamtąd trzej biali na koniach. On posłał ich do mnie, lecz sam nie przyszedł.
Gates, Clay i Summer wyglądali jak skazańcy.
— Mr. Shatterhand — rzekł pierwszy, gdy przedemną stanęli — słyszeliśmy, co się stało. Czy to coś strasznego, gdy się zgubi stary worek z lekami?
— To wasze pytanie utwierdza mię w dotychczasowem przekonaniu, że nic nie wiecie o Dzikim Zachodzie. Zgubić lek, to największe nieszczęście, jakie się może zdarzyć indyańskiemu wojownikowi. O tem powinniście wiedzieć!
— Well! Dlatego to Pida był tak zawzięty, że aż nas skrępować kazał! No, teraz będzie źle z Santerem, jeśli go złapią!
— Zasłużył sobie na to! Czy wierzycie już teraz, że chciał was podejść?
— Nas? Czy nas może obchodzić lek, z którym on umknął?
— Nawet bardzo! W worku z gusłami znajdują się papiery, których tak pragnął Santer.
— O ileż te papiery były dla nas ważne?
— Zawierają dokładny opis miejsca, gdzie są schowane nuggety.
— A do wszystkich dyabłów! Prawda to?
— Najpewniejsza!
— A może się mylicie?
— Nie. Ja czytałem te papiery.
— To znacie także to miejsce?
— Oczywiście.
To wymieńcie nam to miejsce, mr. Shatterhand, wymieńcie! My pojedziemy za tym złodziejem i zabierzemy mu złoto z przed nosa.
— Wy tego nie potraficie, a zresztą, nie wierzyliście mnie dotychczas, to i nadal nie wierzcie. Santer zamówił was tylko jako psy do wytropienia złota, potem byłby was powystrzelał. Teraz może się bez was obejść i nie potrzebuje zmuszać was do milczenia, wiedząc, że czerwoni będą was uważali za jego towarzyszy i tak z wami postąpią, jak właśnie postąpili.
— Do stu piorunów! My właściwie wam tylko zawdzięczamy nasze życie! Tak mówił Pida.
— Tak też jest. Przeznaczone wam było umrzeć ze mną na palu.
— I wyście nas wyprosili? A siebie nie? Cóż będzie z wami?
— Zamęczą mnie i nic więcej.
— Na śmierć?
— Yes.
— Żal nam was, bardzo żal, sir! Czy nie dałoby się dopomóc wam w jaki sposób?
— Dziękuję, mr. Gates! Mnie już żadna pomoc nie wybawi. Jedźcie śmiało, a gdy się dostaniecie do ludzi, powiedzcie, że Old Shatterhand już nie żyje, lecz zginął śmiercią męczeńską u Keiowehów.
— Smutna to wieść, dyabelnie smutna! Wolałbym coś lepszego o was donieść.
— Byłoby to nastąpiło gdybyście nie byli mnie okłamali w Mugworthills. Gdybyście byli szczerzy, byliby mnie Keiowehowie pewnie nie schwytali. Wy jesteście winni mej śmierci, która będzie okrutna i straszna. Czynię wam ten zarzut i życzę, żeby on was zawsze ze snu budził. A teraz zabierajcie się!
Z zakłopotania nie wiedział co odpowiedzieć. Clay i Summer, którzy wogóle nie odezwali się ani słowem, tembardziej nie wiedzieli i woleli odejść. Nie podziękował mi właściwie żaden z nich, ale za to oglądnęli się raz jeszcze ze smutkiem, gdy już przejechali pewną przestrzeń.
Jeszcze oni nie zniknęli byli na widnokręgu, kiedy opuścił wieś Pida, ale nie popatrzył nawet na mnie, gdyż rachunki między nami były załatwione. On spodziewał się zastać mnie tu jeszcze po swoim powrocie przywiązanego do drzewa, ja zaś byłem pewien, że zobaczę się z nim, jeśli będzie szedł śladem Santera gdzieś nad Rio Pecos, albo dalej w Sierra Rita. Przyszłość miała pokazać, który z nas nie zawiedzie się w swoich rachubach.
Gdy „Ciemny Włos“ przyniosła mi w południe jedzenie, zapytałem ją o zdrowie siostry. Odpowiedziała mi, że ból już prawie całkiem ustąpił. Poczciwa dziewczyna przyniosła tyle mięsa, że nie mogłem zjeść wszystkiego, a zanim odeszła, popatrzyła na mnie z żalem wilgotnemi oczyma. Widać było, że miała coś na sercu, lecz obawiała się przyznać do tego bez mojego wezwania, To też ją zachęciłem:
— Moja młoda siostra chce mię o czemś uwiadomić. Pragnę wiedzieć, co to takiego.
— Old Shatterhand postąpił niesłusznie — rzekła z widocznem i dosłyszalnem wahaniem.
— O ile?
— Że nie pojechał z Pidą.
— Nie miałem żadnego powodu do tego.
— Powód byłby, nawet wielki i ważny. Wielki to zaszczyt umrzeć na palu bez skargi, lecz „Ciemny Włos“ sądzi, że lepiej jest żyć zaszczytnie.
— Tak, lecz ja miałem powrócić do niewoli i tutaj umrzeć.
— Pida musiał tego żądać, ale byłoby się stało inaczej. Old Shatterhand byłby może Pidzie pozwolił zostać jego przyjacielem i bratem i wypalić z nim fajką pokoju.
— Tak, a przyjaciela i brata, z którym paliło się kalumet, nie zabija się na palu. Czy o tem myślisz?
— Tak.
— Masz słuszność, lecz ja także mam słuszność. Czy chciałabyś, żebym został przy życiu?
— Tak — przyznała szczerze. — Wszak wróciłeś życie mej siostrze!
— Nie troszcz się o mnie zbytnio! Old Shatterhand zawsze wie dobrze, co czyni.
Popatrzyła przed siebie w zadumie, rzuciła skryte spojrzenie na dozorców i zrobiła ręką ruch zniecierpliwienia. Ja zrozumiałem, że chciała ze mną mówić o ucieczce, a nie wolno jej było. Kiedy potem znów do mnie podniosła oczy, skinąłem jej głową z uśmiechem i powiedziałem:
— Oko mojej siostry jest przeźroczyste i jasne. Old Shatterhand może przez nie aż do jej serca zaglądnąć. On zna jej myśli.
— Czy rzeczywiście?
— Tak i one się spełnią.
— Kiedy?
— Niebawem.
— Niech się stanie, jak mówisz. „Ciemny Włos“ bardzo się tem ucieszy!
Ta krótka rozmowa ulżyła jej na sercu i zwiększyła odwagę. Podczas wieczerzy ośmieliła się już na więcej. O tym czasie płonęły już jak wczoraj ogniska, ale pod drzewami było ciemno. Podając mi na nożu kawał mięsa, stała blizko mnie. Wtem nastąpiła mi w znaczący sposób na nogę, aby zwrócić moją uwagę na słowa następujące:
— Jest jeszcze tylko kilka kawałków, a Old Shatterhand nie będzie syty. Czy przynieść jeszcze co?
Dozorcy nie przypisali tym słowom żadnego znaczenia, ja jednakże wiedziałem, co dziewczyna miała na myśli. Jej chodziło o to, żebym dał odpowiedź, odnoszącą się niby do jedzenia, a przytem wymienił przedmiot, którego mi było potrzeba do umożliwienia ucieczki. Właśnie dała mi do zrozumienia, że przyniosłaby mi jeszcze coś.
— Moja siostra jest bardzo dobra — odrzekłem — ale dziękuję jej. Jestem syty i mam wszystko, czego mi potrzeba. Jak się czuje skwaw młodego wodza Keiowehów?
— Ból znika, lecz wodę ciągle się przykłada.
— To dobrze, jej potrzeba pielęgnacyi. A kto jest przy niej?
— Ja.
— I tego wieczora także?
— Także.
— W nocy musi ktoś także być przy niej.
— Ja zostanę aż do rana.
Głos jej zadrżał; zrozumiała mnie.
— Aż do rana? Więc do widzenia!
— Tak, do widzenia!
Odeszła. Dozorców nie uderzyła dwuznaczność słów naszej rozmowy.
Musiałem udać się do namiotu Pidy, by zabrać stamtąd moje rzeczy. Po obecnej rozmowie byłem pewien, że zastanę tam „Ciemny Włos“. Cieszyło mnie to, lecz budziło zarazem pewne wątpliwości. Jeślibym zabrał stamtąd broń i resztę mej własności w obecności sióstr, spotkałyby je nazajutrz najcięższe zarzuty. By mnie nie zdradzić, musiały zachować się cicho, a jednak obowiązkiem ich było zawołać o pomoc. Jak temu należało zapobiec? Nie można było inaczej, jak tylko w ten sposób, żeby się obie dobrowolnie pozwoliły związać. Gdyby mnie potem już nie było, mogłyby zacząć krzyczeć, ileby chciały, a potem opowiedzieć, że zjawiłem się nagle w namiocie i powaliłem je pięścią. Uwierzonoby temu, gdyż i Keiowehowie znali mnie pod tym względem. Czy siostra „Ciemnego Włosa“ się zgodzi, o to się nie troszczyłem. Uważała mnie przecież za swego zbawcę.
Było jeszcze jedno, czego nie można było tak prędko załatwić. Oto nie wiedziałem, czy mój sztuciec był jeszcze w namiocie. Ponieważ Pida znał wartość tej strzelby, przeto mógł zabrać ją z sobą. Z drugiej strony nie umiał się z nią obchodzić, byłby więc zażądał przed odjazdem, żebym mu to pokazał. Jak się ta sprawa miała w rzeczywistości, na to trzeba było zaczekać. Jeśli zabrał sztuciec, to rozumiało się samo przez się, że musiałem wpierw udać się za nim, aniżeli za Santerem.
Nastąpiła wreszcie zmiana straży, której dokonał „Jedno Pióro“. Był poważny, lecz przy tem uprzejmy dla mnie i sam mnie odwiązał, sądząc, że tamci gotowi nie uwzględnić ran na rękach, sięgających prawie aż do kości. Położyłem się między czterema palami i wyjąłem przytem niepostrzeżenie prawą ręką nożyk z lewego rękawa. Następnie podałem lewą rękę, żeby mi na nią założyli pętlę. Gdy się to stało i gdy mieli już rękę przywiązać do pala, udałem, że rzemień sprawił mi ból w ranie i jak to się czyni zwykle w bolu, przytknąłem ją pośpiesznie do ust. Przytem wsunąłem prawą ręką nóż męedzy przegub a rzemień tak, że go prawie przeciąłem.
— Uważaj! — ofuknął „Jedno Pióro“ Indyanina. — Dotknąłeś rany. Old Shatterhanda będziemy męczyli później, nie teraz!
Następnie upuściłem nóż na ziemię tak, żebym go później mógł lewą ręką dostać. Potem przywiązano mi prawą rękę, a w końcu przyszła kolej na nogi. Dostałem znowu dwa koce, jak wczoraj, jeden dano mi pod głowę, a drugim mnie przykryto. Po załatwieniu wszystkiego, zrobił „Jedno Pióro“ bardzo miłą dla mnie uwagę:
— Kiedy jak kiedy, ale dziś Old Shatterhand uciec nie może. Z takiemi ranami na rękach nie rozerwie rzemieni...
Po tych słowach oddalił się, a obydwaj dozorcy przykucnęli u moich stóp.
Są ludzie, którzy w podobnych chwilach nie umieją opanować rozdrażnienia, ja zaś zwykle jestem spokojniejszy. Upłynęła jedna godzina, potem druga, ognie pogasły i błyszczało tylko jedno przed namiotem wodza. Zrobiło się chłodno, a dozorcy przyciągnęli kolana do ciała. Ponieważ jednak było im niewygodnie, przeto położyli się na ziemi, głowami do mnie. Nadszedł czas dla mnie. Jednem powolnem, ale silnem, szarpnięciem przerwałem nadcięty rzemień i uwolniłem jedną rękę. Przysunąłem ją do siebie, zacząłem szukać noża i znalazłem go. Teraz odwróciłem się cały, czego przedtem uczynić nie mogłem, na prawą stronę, przyłożyłem pod kocem lewą rękę do prawej i odciąłem krępujący ją rzemień. Teraz miałem obie ręce wolne! Wobec tego czułem się już ocalonym.
Teraz chodziło o nogi. Aby rękami dosięgnąć aż do nóg, byłbym musiał nietylko usiąść, lecz posunąć się całkiem w dół i przez to znalazłbym się tuż za głowami dozorców. Należało spróbować, czy bardzo pilnie czuwali. Poruszyłem się kilka razy. Może spali?
Mogło sobie być, jak chciało, zawsze lepiej działać szybko, aniżeli pomału! Zsunąłem z siebie koc, usiadłem i pochyliłem się na dół. Zaiste — obydwaj spali. Dwoma cięciami uwolniłem się całkiem, a potem dwoma szybkiemi uderzeniami pięści ogłuszyłem dozorców. Związałem ich czterema kawałkami rzemienia, a następnie odciąłem dwa rogi koca i wsunąłem im w usta, żeby krzyczeć nie mogli. Koń był znowu w pobliżu.
Wstałem i wyciągnąłem członki. Jak mi to dobrze zrobiło! Gdy ręce odzyskały swoją sprawność, położyłem się znowu i zacząłem się czołgać od namiotu do namiotu. Nikt nie poruszył się we wsi, dzięki czemu dostałem się szczęśliwie do namiotu młodego wodza. Już miałem po cichu odchylić zasłonę w drzwiach, kiedy usłyszałem lekki szmer po lewej ręce. Zacząłem nadsłuchiwać. Doszedł mnie odgłos lekkich kroków i po chwili ktoś stanął przedemną, nie spostrzegłszy mnie.
— „Ciemny Włos“! — rzekłem z cicha.
— Old Shatterhand! — odpowiedziała.
Podniosłem się i zapytałem:
— Ty nie w namiocie? Dlaczego?
— Tam niema nikogo, ażeby nam nie czyniono wyrzutów. Moja siostra jest chora, ja muszę ją pielęgnować, dlatego zabrałam ją do namiotu ojca.
O chytrości kobieca!
— Ale moja broń jest tam jeszcze? — spytałem.
— Tak samo jak za dnia.
— To widziałem, ale strzelby?
— Pod łożem Pidy. Czy Old Shatterhand ma swego konia?
— Czeka na mnie. Byłaś dla mnie taka dobra; jestem ci winien wdzięczność!
— Old Shatterhand dobry dla wszystkich. Czy kiedy tutaj powróci?
— Tak sądzę. Wtedy przyprowadzę Pidę, który będzie moim przyjacielem i bratem.
— Czy jedziesz za nim?
— Tak, ja go spotkam.
— To nie mów nic o mnie! O tem, co uczyniłam, nie śmie nikt wiedzieć oprócz siostry.
— Jestem pewien, że byłabyś uczyniła jeszcze więcej. Podaj mi rękę, gdyż pragnę ci podziękować!
Indyanka podała mi rękę, mówiąc:
— Oby ci ucieczka udała się w zupełności! Muszę już odejść, siostra niepokoi się o mnie.
Zanim się opatrzyłem, podniosła moją rękę do swoich ust i znikła. Ja stałem przez chwilę i nadsłuchiwałem za nią. O ty dobre, czerwone dziecię!
Następnie wszedłem do namiotu i zacząłem macać, aby dostać się do łoża. Pod niem znalazłem strzelby, owinięte w koc. Wyjąłem je i zarzuciłem na plecy. Rewolwery i nóż, oraz siodło z torbami, także odszukałem. Nie upłynęło pięć minut, kiedy opuściłem namiot i wróciłem do drzewa śmierci, ażeby konia osiodłać. Gdy tego dokonałem, pochyliłem się nad dozorcami i zobaczyłem, że się już ocknęli.
— Wojownicy Keiowehów nie mają szczęścia do Old Shatterhanda — rzekłem do nich przytłumionym głosem. — Nie zobaczą go przy palu męczeńskim. Jadę za Pidą, ażeby pomóc mu w schwytaniu Santera i obejdę się z nim, jak z przyjacielem i bratem. Może wrócę z nim do was. Powiedzcie wodzowi Tangui, żeby się nie obawiał o syna, gdyż ja będę go chronił. Synowie i córy Keiowehów byli dla mnie dobrzy; podziękujcie im i powiedzcie, że im tego nigdy nie zapomnę. Howgh!
Wziąłem szpaka za cugle i poprowadziłem go, gdyż jechać nie mogłem jeszcze, by nikogo nie obudzić. Dopiero dość daleko wsiadłem na siodło, które zdaniem Keiowehów nigdy mnie już nosić nie miało, i pojechałem preryą na południe.
Na południe bowiem wiodła moja droga, chociaż nie mogłem w ciemności rozpoznać śladów Santera, ani ścigających go Keiowehów. Nie potrzebowałem ich, nie miałem wogóle zamiaru kierować się nimi. Wiedziałem, że Santer udał się ku Rio Pecos i to mnie wystarczało.
Kto mi jednak powiedział, że on obrał ten kierunek? Testament Winnetou.
Znajdowały się w nim, o ile go przeczytałem, trzy wyrazy w języku Apaczów. Jeden z nich, Indecze-czil, zrozumiał pewnie Santer, ale Tse-szosz i Deklil-to były mu obce. A gdyby nawet pojął ich znaczenie, to jednak nie wiedział, gdzie szukać tej „Skały Niedźwiedziej“, ani „Ciemnej Wody“. Leżały one daleko w Sierra Rita, gdzie raz tylko byłem z Winnetou. My właśnie nadaliśmy tej skale i wodzie owe nazwy, nikt więc nie mógł ich znać oprócz mnie i dwóch Apaczów, którzy nam wówczas towarzyszyli. Byli oni już starzy i nie wychodzili z puebla nad Rio Pecos. Santer musiał się więc przedewszystkiem zwrócić do nich.
Ale kto mu poradził, żeby się do nich właśnie udał? Każdy Apacz, którego spytał o Deklil-to i Tse-szosz. Cały szczep znał te nazwy i wiedział, co myśmy tam przeżyli; lecz z nami byli tam tylko ci dwaj starcy. Że Santer się dowiadywał, to było pewnem, gdyż inaczej nie mógłby znaleźć tego miejsca, a wiadomości mógł zasięgnąć jedynie u Apaczów, z których każdy, spytany o te nazwy, odesłał go do puebla.
Ale wśród nich byli tacy, którzy go znali jako wroga Winnetou, jako mordercę Inczu-czuny i Nszo-czi! Czy wobec tego mógł się puścić do puebla?
Czemu nie? Taki człowiek, jak on, odważy się dla złota na wszystko. W ostateczności miał wymówkę. Testament mógł mu w ciężkich przeprawach posłużyć za legitymacyę, ponieważ na okładce wycięty był „totem“ Winnetou.
Postanowiłem dostać się do puebla Apaczów przed Santerem, ostrzec ich i pojmać go zaraz po przybyciu. To było najlepszem ze wszystkiego, co mogłem uczynić, zwłaszcza że koń mój był dobrym biegunem, łatwo mi więc było Santera przepędzić. Ten plan uwalniał mnie zarazem od trudu szukania śladów i straty czasu na ich czytanie.
Niestety zdarzyło mi się nieszczęście, że mój szpak okulał, a nie mogłem znaleźć przyczyny. Dopiero na trzeci dzień przekonałem się, że było to zapalenie z powodu długiego ostrego kolca, który też natychmiast wyjąłem. To jednak znacznie opóźniło jazdę tak, że prawdopodobnie nie wyprzedziłem Santera, lecz zostałem raczej w tyle.
Nie dotarłem jeszcze do Rio Pecos i znajdowałem się na sawannie pokrytej skąpo trawą, kiedy przedemną wynurzyli sie dwaj jeźdźcy. Byli to Indyanie. Ponieważ byłem sam jeden, nie bali się jechać dalej. Kiedy zbliżyliśmy się do siebie, podniósł jeden z nich strzelbę do góry, zawołał mnie po nazwisku i popędził ku mnie cwałem. Był to Yato-ka[61], wojownik Apaczów, którego znałem. Drugi był mi obcy. Po wzajemnem pozdrowieniu zapytałem:
— Moi bracia nie są na wyprawie wojennej, ani myśliwskiej. Dokąd tedy dążą?
— Na północ, w góry Gros Ventre, aby uczcić grób naszego wodza Winnetou — odrzekł Yato-ka.
— Więc wiecie już, że nie żyje?
— Dowiedzieliśmy się przed kilku dniami, a płacz wielki podniósł się na wszystkich górach i dolinach.
— Czy moi bracia wiedzą, że byłem przy jego śmierci?
— Tak. Old Shatterhand nam to opowie i będzie naszym dowódcą, gdy wyruszymy pomścić śmierć słynnego wodza Apaczów.
— O tem pomówimy później. Czy puszczacie się samowtór tak daleko na północ?
— Nie. Idziemy tylko przodem na zwiady, ponieważ te psy Komancze znów wykopali topór wojenny. Reszta jest daleko za nami.
— Ilu wojowników?
— Pięć razy po dziesięć.
— Kto ich prowadzi?
— Till-lata[62], którego wybrano w tym celu.
— Znam go. On się do tego najlepiej nadaje. Czy widzieliście jakich obcych jeźdźców?
— Jednego.
— Kiedy?
— Wczoraj. Była to blada twarz, która pytała o Tse-szosz. Kazaliśmy mu udać się do puebla do Inty.
— Uff! Ja szukam tego człowieka. To morderca Inczu-czuny, a ja chcę go pochwycić.
— Uff, uff! — zawołali obydwaj i zesztywnieli ze strachu. — Morderca? Nie wiedzieliśmy tego, nie zatrzymywaliśmy go wcale.
— To nic! Wystarczy, żeście go widzieli. Nie możecie teraz jechać dalej, lecz musicie zawrócić. Ja was później sam poprowadzę w góry Gros-Ventre. Jedźcie!
Sam też ruszyłem naprzód.
— Tak, wrócimy — zgodził się Yato-ka. — Musimy dostać mordercę w nasze ręce!
W kilka godzin potem stanęliśmy nad Rio-Pecos, a przeprawiwszy się, jechaliśmy dalej drugim brzegiem. Podczas tego opowiedziałem obu Apaczom moje spotkanie pod Nugget-tsil i o tem, co następnie przeżyłem we wsi Keiowehów.
— A więc młody wódz Pida puścił się w pogoń za mordercą?
— Tak.
— Sam?
— Udał się za wojownikami, wysłanymi przez jego ojca, i pewnie ich rychło dopędził.
— Czy wiesz, ilu ich było?
— Widziałem ich, gdy odjeżdżali i zliczyłem. Było dziesięciu, a z Pidą jedenastu,
— Tak mało?
— Dla pochwycenia jednego zbiega jedenastu wojowników nie jest za mało, lecz raczej za wiele.
— Uff! Synowie Apaczów dożyją wielkiej radości, gdyż pochwycą Pidę i jego wojowników i przywiążą ich do pali męczeńskich.
— Nie! — odparłem krótko.
— Nie? Czy sądzisz, że nam ujdą? Morderca Santer udał się do naszego puebla, a oni za nim. Muszą zatem udać się także do puebla i wpadną nam w ręce.
— Tego jestem pewien, ale wiem, że nie zginą na palu.
— Nie? Wszakże są naszymi nieprzyjaciółmi i ciebie mieli także zabić.
— Obchodzili się ze mną dobrze, a Pida pomimo tego, że przeznaczyli mi śmierć, jest teraz moim przyjacielem.
— Uff! — zawołał zdumiony. — Old Shatterhand wciąż jeszcze jest dziwnym wojownikiem: broni swoich wrogów. Ale czy Till-lata zgodzi się na to?
— Z pewnością!
— Zważ, że zawsze był walecznym wojownikiem, a teraz został wodzem. To nowe dostojeństwo zmusza go, żeby się okazał tego godnym. Jemu nie wolno znać litości dla wroga.
— Czyż ja nie jestem także wodzem Apaczów?
— Tak, Old Shatterhand jest nim.
— Czy nie zostałem wodzem wcześniej od niego?
— Wiele słońc wcześniej.
— A zatem on powinien mnie słuchać. Jeśli Keiowehowie wpadną mu w ręce, nic im nie zrobi, gdyż taka jest moja wola.
Byłby może jeszcze co przytoczył przeciwko temu, lecz uwagę naszą zajął w tej chwili trop, wiodący płytkiem miejscem przez rzekę, a potem całkiem tak, jak my musieliśmy jechać, prawym brzegiem Rio Pecos. Zsiedliśmy oczywiście z koni, aby go zbadać. Ludzie, którzy zostawili te ślady, jechali gęsiego, aby zataić swą liczbę, co czyni się zawsze, ilekroć trzeba być ostrożnym. Owi jeźdźcy byli w kraju nieprzyjacielskim, przypuszczałem więc, że to będzie Pida z Keiowehami, chociaż nie mogłem oznaczyć ich liczby.
Wkrótce potem dostaliśmy się na miejsce, gdzie oni się zatrzymali i skąd dalej jeden za drugim odbywali pochód. Tu udało mi się stwierdzić odciski jedenastu koni. Nie omyliłem się zatem i spytałem Yato-ka:
— Czy wasi wojownicy nadciągają tu w górę rzeki?
— Tak. Ich piędziesięciu spotka się z Keiowehami, liczącymi tylko jedenastu ludzi.
— Jak daleko stąd znajdują się wasi?
— Kiedyśmy się z tobą zetknęli, byli o pół dnia drogi za nami.
— A Keiowehowie, jak to widzę z ich śladów, są tylko o pół godziny przed nami. Śpieszmy się, ażeby ich doścignąć, zanim zejdą się z Apaczami!
Puściłem konia cwałem, gdyż spotkanie obu oddziałów, które chciałem zamienić w przyjazne, mogło nastąpić każdej chwili. Pida zasłużył na to, żebym się za nim ujął.
Wkrótce przybyliśmy do miejsca, w którem rzeka zataczała duży łuk. Keiowehowie znali go widocznie, gdyż nie pojechali wzdłuż, lecz przecięli go wprost.
My uczyniliśmy to samo i spostrzegliśmy ich niebawem na równinie jadących tak, że jeden koń wstępował w ślady drugiego. Nie zauważyli nas, gdyż żaden z nich się nie oglądnął.
Wtem zatrzymali się nagle i zawrócili czemprędzej. Zaraz potem spostrzegli nas, zatrzymali się znowu na chwilę i cofali się w dalszym ciągu, lecz nie wprost na nas.
— Czemu oni wracają? — zapytał Yato-ka.
— Zobaczyli waszych wojowników i poznali, że tamci mają przewagę. Nas jednak jest tylko trzech, sądzą więc, że nas nie potrzebują się obawiać.
— Tak, to nadciągają nasi Apacze. Czy widzisz ich? Dostrzegli Keiowehów i pędzą ku nim cwałem.
— Wyjedźcie obaj naprzeciw nich i powiedzcie „Krwawej Ręce“, żeby się zatrzymał, dopóki ja nie nadjadę.
— Dlaczego nie jedziesz z nami?
— Muszę pomówić z Pidą. Naprzód, prędzej!
Usłuchali mego wezwania, ja zaś udałem się na lewo, gdzie Keiowehowie chcieli nas ominąć. Byli jeszcze zbyt daleko, żeby mnie poznać, dopiero kiedy się do nich zbliżyłem, zobaczyli, kim byłem. Pida krzyknął przeraźliwie ze strachu i podpędził konia, ja jednak zwróciłem mego w ten sposób, że mnie nie mógł ominąć i zawołałem:
— Niech Pida stanie! Ja obronię go przed Apaczami.
Pomimo przestrachu, jakiego doznał teraz, czuł widocznie do mnie wielkie zaufanie, gdyż osadził konia i kazał swoim uczynić to samo. Oni dojechali do niego, gdyż zostali byli w tyle i wykonali jego rozkaz. Jakkolwiek każdy czerwony wojownik, nawet w najgorszem położeniu, zachowuje wielką obojętność, mimo to zauważyłem, że Pida z trudem tylko opanował wrażenie, jakie na nim wywarło nagłe pojawienie się moje. Jego towarzysze nie zdołali natomiast ukryć wielkiego zdumienia.
— Old Shatterhand! — zawołał. — Old Shatterhand wolny! Kto cię wypuścił?
— Nikt — odpowiedziałem. — Sam się uwolniłem.
— Uff, uff, uff! To było niemożliwe!
— Nie dla mnie. Ja byłem pewny, że się wydobędę. Dlatego nie pojechałem z tobą, nie chcąc przyjąć podarunku od ciebie i oświadczyłem, że każdy powinien sam odebrać sobie to, co mu skradziono. Teraz się mnie nie lękaj! Jestem twoim przyjacielem i postaram się, żeby ci Apacze nic nie zrobili.
— Uff! Czy chcesz to uczynić naprawdę?
— Tak. Daję ci na to słowo.
— Wierzę temu, co mówi Old Shatterhand.
— Śmiało możesz wierzyć. Popatrz za siebie. Apacze, do których wysłałem moich towarzyszy, zatrzymali się. Zsiedli i zaczekają, dopóki nie powrócimy. Czy widzieliście ślad Santera?
— Tak, lecz nie mogliśmy go doścignąć.
— Udał się do puebla Apaczów.
— Tak sądziliśmy, dążąc jego śladem.
— To wielka z waszej strony odwaga! Każde spotkanie z Apaczami byłoby was o pewną śmierć przyprawiło.
— Wiedzieliśmy o tem, lecz Pida musi życie narazić, by odzyskać lek. Chcieliśmy podejść do puebla w nadziei, że uda się nam schwycić Santera.
— To wam teraz przyjdzie łatwiej, ponieważ ja odwrócę od was niebezpieczeństwo. Mogę was jednak tylko wtedy obronić, jeśli będziesz moim przyjacielem i bratem. Zsiadaj! Wypalimy z sobą fajkę pokoju.
— Uff! Czy wielki wojownik Old Shatterhand, który bez wszelkiej pomocy umknął z naszej niewoli, uważa Pidę za godnego swej przyjaźni i braterstwa?
— Tak, ale spiesz się, żeby wojownicy Apaczów nie stracili cierpliwości!
Zsiadłszy z koni, wypaliliśmy fajkę pokoju w sposób przepisany. Teraz kazałem Pidzie zostać na miejscu i czekać na moje skinienie. Następnie znów dosiadłem konia i podjechałem ku Apaczom, którym tymczasem Yato-ka opowiedział o naszem spotkaniu i o moich zamiarach. Trzymając konie za uzdy, utworzyli oni koło, w którem stał Till-lata.
Znałem dobrze tego Apacza. Był wprawdzie ambitny, ale dla mnie zawsze przychylny, liczyłem więc na to, że nie natrafię u niego na opór w sprawie Pidy. Podałem mu rękę, pozdrawiając uprzejmie i zacząłem układy:
— Old Shatterhand przybywa bez wodza Apaczów, Winnetou. Moi czerwoni bracia zechcą się zapewne dowiedzieć czegoś bliższego o śmierci tego słynnego wojownika, a ja im wszystko opowiem. Teraz jednak pragnę z nimi pomówić o Keiowehach, od których przybywam.
— Wiem od Yato-ka, czego Old Shatterhand żąda — odrzekł „Krwawa Ręka“.
— I cóż ty na to?
— Old Shatterhand jest wodzem Apaczów, którzy szanują jego wolę. Niechaj tych dziesięciu wojowników powróci natychmiast do swojej wsi, a my nie uczynimy im nic złego.
— A ich młody wódz Pida?
— Widziałem, że palił z Old Shatterhandem fajkę pokoju. Niech jedzie z nami i będzie naszym gościem, dopóki sobie tego życzysz, a potem będzie znów naszym wrogiem.
— Dobrze! Zgadzam się na to. Wojownicy Apaczów powrócą ze mną, by pochwycić mordercę Inczu-czuny i jego córki. Gdy się to stanie, odprowadzę ich do grobu zmarłego wodza Winnetou.
— Howgh! — odpowiedział Till-lata, kładąc swoją prawą rękę na mojej.
Wobec tego skinąłem na Pidę, który przyjął warunek Till-laty i odesłał swoich Keiowehów. Następnie ruszyliśmy w dalszą drogą w dół rzeki Rio Pecos, a pod wieczór rozłożyliśmy się obozem.
Ponieważ znajdowaliśmy się na terytoryum Apaczów, przeto mogliśmy rozniecić ognisko. Usiadłszy dokoła niego zjedliśmy wieczerzę, poczem ja opowiedziałem obszernie o śmierci Winnetou. Opowiadanie wywarło głębokie wrażenie na słuchaczach. Oni siedzieli przez jakiś czas w milczeniu, a potem zaczęli z żalem wspominać o niektórych wypadkach z życia ukochanego i uwielbianego wodza. Mnie zdawało się przy tem, że jeszcze raz przeżywam śmierć Winnetou. Kiedy wszyscy już spali, ja leżałem jeszcze długo, nie mogąc zasnąć. Myślałem o jego testamencie i o tem złocie, o którem była w nim mowa. Potem przyśniło mi się to złoto, a sen był straszny. Połyskliwy kruszec leżał wysoko nad krawędzią głębokiej przepaści, a Santer zsypywał go na dół. Chciałem na to nie pozwolić, starałem się skarb ocalić, walczyłem z Santerem, lecz nie mogłem go pokonać. Wtem ziemia zatrzeszczała pod nami; ja odskoczyłem, a Santer runął razem ze złotem w zionącą pod nim otchłań. Zbudziłem się cały mokry od potu. Sen mara, Bóg wiara, ale przez cały następny dzień nie mogłem się pozbyć uczucia, że to nie był sen zwykły. A jednak tak łatwo było go wytłómaczyć!
Jechaliśmy bardzo szybko i zatrzymaliśmy się tylko na krótko koło południa, aby zbyt późno nie przybyć do puebla, gdyż Santer pewnie nie zabawił tam długo.
Późno już popołudniu zbliżyliśmy się do puebla. Na prawo stał grób Klekih-Petry, a krzyż tkwił na nim jeszcze dotychczas. Na lewo znajdowało się miejsce w rzece, gdzie ongiś pływaniem musiałem życie sobie wywalczyć. Ileż to razy stałem później tutaj z Winnetou, rozmawiając o owych przykrych dla mnie dniach.
Następnie skręciliśmy na prawo, gdzie w bocznej dolinie ukazało się przed nami pueblo. Wieczór zapadał, a dym wznoszący się z rozmaitych pięter dowodził, że mieszkańcy byli zajęci przygotowywaniem wieczerzy. Ujrzano nas zaraz, ale pomimo to przyłożył Till-lata dłonie do ust i zawołał:
— Old Shatterhand przybywa, Old Shatterhand! Śpieszcie wojownicy na jego przyjęcie!
Powstał wielki zgiełk od piętra do pietra, spuszczono drabiny, a kiedy zsiadłszy z koni, zaczęliśmy się wspinać na górę, wyciągały się do nas zewsząd duże i małe dłonie, by nas powitać. Smutne to było powitanie, gdyż po raz pierwszy wracałem bez Winnetou, który nie miał już nigdy zobaczyć tego ukochanego miejsca.
Jak już przedtem nadmieniłem, tylko mała część plemienia mieszkała w pueblu. Byli tam najbliżsi sercu Winnetou, łatwo sobie zatem wyobrazić, że zaraz po powitaniu zarzucono mnie tysiącem pytań. Nie odpowiedziałem na nie, lecz przedewszystkiem spytałem:
— Czy tu jest Inta? Muszę z nim pomówić.
— Jest w swojej izbie — odpowiedziano mi. — Zawołamy go zaraz.
— On stary i osłabiony. Raczej ja pójdę do niego.
Zaprowadzono mnie do małej izby, wykutej w skale. Starzec zląkł się radośnie na mój widok i zaczął do mnie długą przemowę, którą przerwałem pytaniem:
— Czy była tutaj jaka blada twarz?
— Tak — odpowiedział.
— Kiedy?
— Wczoraj.
— Czy wyjawił swoje nazwisko?
— Nie. Twierdził, że mu tego zakazał Winnetou.
— Czy już odszedł?
— Tak.
— Jak długo tutaj zabawił?
— Taki mniej więcej czas, jaki blade twarze nazywają godziną.
— Czy przyszedł sam do ciebie?
— Tak, prosił, żeby go do mnie przyprowadzono, pokazał mi na skórze totem Winnetou, którego ostatnie zlecenie miał wykonać.
— Czego żądał od ciebie?
— Opisu jeziora, które wtedy nazwaliście Deklil-to.
— A ty mu go dałeś?
— Musiałem, bo taka była wola Winnetou.
— Czy opisałeś mu okolicę dokładnie?
— I drogę stąd i tamte strony.
— Las świerkowy, skałę i wodospad?
— Wszystko.
— Czy i drogę na głaz zwisający?
— I drogę. Pokrzepiło to moją duszę, że mogłem mówić z nim o miejscach, na których byłem podówczas z Old Shatterhandem i wodzem Apaczów, Winnetou, który nas opuścił i odszedł do wiecznych ostępów, gdzie go wkrótce zobaczę.
Starcowi nie można było nic zarzucić, gdyż on usłuchał tylko dlatego, że widział totem ukochanego wodza. Zapytałem go jeszcze:
— Czy koń bladej twarzy był bardzo zmęczony?
— Wcale nie. Kiedy biały odjeżdżał na nim, szedł tak żwawo, jak gdyby długo był wypoczywał.
— Czy biały jadł co tutaj?
— Tak, lecz niewiele, gdyż nie miał czasu. Pytał o nici do lontu.
— Och! A dostał je?
— Tak.
— Na co ich potrzebował?
— Tego nie powiedział. Musieliśmy dać mu także dużo prochu.
— Do strzelania?
— Nie, do rozsadzania skał.
— Czy widziałeś, gdzie schował totem?
— Do worka z lekami, co mnie zdziwiło, bo wiem, że blade twarze tego nie noszą.
— Uff! — zawołał stojący obok mnie Pida. — On go ma jeszcze. To mój lek, on mnie go ukradł.
— Ukradł? — zapytał Inta zdziwiony. — Czy to był złodziej?
— Jeszcze gorzej.
— Przecież miał totem Winnetou!
— Ukradł go. To był Santer, który zamordował Inczu-czunę i Nszo-czi.
Starzec skamieniał. Zostawiliśmy go razem z jego przestrachem i odeszliśmy.
Nie udało nam się zatem doścignąć Santera, nie zdobyliśmy nawet części drogi, o którą był nas wyprzedził. To było przykre, to też „Krwawa Ręka“ zaproponował:
— Nie zostaniemy tu wcale i jedziemy zaraz. Może dopędzimy go, zanim dotrze do Ciemnej Wody.
— Czy sądzisz, że można to uczynić bez odpoczynku. Księżyc świeci, możemy przeto jechać nocą.
— Mnie nie potrzeba spoczynku.
— A Pida?
— Ja nie spocznę, dopóki nie odzyskam leku.
— Dobrze! To zjedzmy co i weźmy świeże konie! Mego szpaka zostawię tutaj. Mnie także pilno. To, że wziął z sobą prochu i lont, wskazuje, że ma zamiar coś rozsadzić, a tem mógłby mi wszystko zburzyć. Musimy śpieszyć!
Mieszkańcy puebla prosili nas bardzo, żebyśmy się jeszcze zatrzymali, żebym ja opowiedział, co przeżyliśmy z Winnetou i o jego śmierci. Pocieszyłem ich obietnicą rychłego powrotu i już w dwie godziny po przybyciu jechaliśmy na świeżych koniach zaopatrzeni obficie w żywność — ja, Till-lata, Pida i dwudziestu Apaczów. „Krwawa Ręka“ domagał się tak licznego oddziału, chociaż nie był nam potrzebny, ponieważ kraj, którym mieliśmy przejeżdżać, należał do pokrewnych Mimbrenjów, nie groziło nam więc niebezpieczeństwo.
Aby się z puebla dostać do jeziora Ciemnej Wody, musieliśmy przebyć drogę przynajmniej sześćdziesięciu mil geograficznych, a w ostatniej części uciążliwym skalistym terenem. Licząc po pięć mil na dzień, czekało nas dwanaście dni drogi.
Ani nam przez myśl nie przeszło szukać śladów Santera i tracić na to czas. Jechaliśmy prosto drogą, którą poznałem podczas jazdy z Winnetou i przypuszczaliśmy, że Santer także się na niej znajdował, gdyż Inta nie mógł mu innej opisać. Jeśli z niej zboczył, to na naszą korzyść.
Po drodze nie stało się nic godnego wzmianki, a dopiero jedenastego dnia mieliśmy małe spotkanie. Byli to dwaj czerwoni, ojciec i syn, a pierwszego z nich znałem. Był to Mimbrenjo, który podówczas zaopatrzył nas był w mięso. On mnie także poznał natychmiast, zatrzymał konia i zawołał:
— Old Shatterhand, co widzę! Ty żyjesz, ty nie zginąłeś?
— Czy słyszałeś, jakobym umarł?
— Tak, zastrzelony przez Siouksów.
Zrozumiałem odrazu, że niewątpliwie widział się z Santerem.
— Kto ci to powiedział? — zapytałem.
— Blada twarz, która opowiedziała nam, w jaki sposób utracili życie Old Shatterhand i sławny Winnetou. Musiałem mu wierzyć, gdyż posiadał totem Winnetou i jego lek.
— To było mimoto kłamstwo, ponieważ widzisz mię przed sobą żywego.
— Więc i Winnetou także nie zginął?
— On niestety nie żyje. Jak zetknąłeś się z tym białym?
— W naszym obozie. Chciał wymienić znużonego konia i prosił o przewodnika do Deklil-to. To była nazwa fałszywa, gdyż u nas nazywa się to Szisz-tu[63]. Dawał mi za to lek Winnetou, ja przystałem, dałem mu świeżego konia i przyprowadziłem go z synem tu do Szisz-tu, w którem poznał natychmiast miejsce właściwe.
— On cię oszukał. Czy masz ten worek z lekami?
— Tak, tutaj.
— Pokaż go nam!
Wyciągnął go z torby przy siodle. Pida wydał okrzyk radości i sięgnął po niego ręką. Lecz Mimbrenjo nie chciał go zwrócić, a skutkiem tego wywiązała się krótka sprzeczka, którą ja zakończyłem oświadczeniem:
— Ten worek należy do młodego wodza Keiowehów; Winnetou nie miał go nigdy w ręku.
— Pewnie się mylisz! — zawołał Mimbrenjo.
— Wiem to na pewno.
— Przecież ja tylko za ten cenny lek odbyłem z bladą twarzą tak wielką drogę i dałem lepszego konia.
— On potrzebował świeżego konia, bo wiedział, że go ścigają. A okłamał cię tak strasznie dlatego, żeby cię nakłonić do zamiany.
— Gdyby nie mówił tego Old Shatterhand, nie uwierzyłbym. Czy mam to oddać?
— Tak.
— Dobrze! Ale za to wrócę z wami i odbiorę życie kłamcy i oszustowi!
— To jedź z nami, ponieważ i my postanowiliśmy schwytać go żywcem.
Zgodził się i ruszył z nami. Gdyśmy opowiedzieli w krótkości, kim był Santer i co miał na sumieniu, żałował rozczarowany Indyanin tego, że zamianą koni dopomógł mordercy, oraz, że ten, dzięki jego przewodnictwu, mógł nas wyprzedzić.
Pida był uszczęśliwiony odzyskaniem talizmanu w całości. On osiągnął już cel podróży. O, gdybym ja był mógł to powiedzieć o sobie!
Nazajutrz dotarliśmy do jeziora, lecz dopiero nad wieczorem, kiedy nic już nie można było począć. Ułożyliśmy się cicho pod drzewami, by się nie zdradzić przed Santerem. Nie wyjawił on przed Mimbrenjem, czego tu chciał, i po przyjeździe nakłonił go do natychmiastowego powrotu.
Droga wiodła nas z nad Rio Pecos skośnie przez południowo wschodni róg Nowego Meksyku, a teraz znajdowaliśmy się w Arizonie, gdzie stykają się terytorya Gilenjów i Mimbrenjów. Gilenjowie są także Apaczami. Strony to puste i smutne. Skały, nic tylko skały! Gdzie jednak jest trochę wody, tam rozwija się roślinność bujna, lecz tylko niedaleko od wody. Słońce wypala wszystko, czego zabrana wilgoć prędko nie uzupełni. Lasów tu bardzo mało.
Tam, gdzie znajdowaliśmy się teraz, uczyniła przyroda wyjątek.
Była to kotlina z kilku źródłami, które napełniły wgłębienie i utworzyły jezioro. Woda wypływała zeń na zachód, a my byliśmy na brzegu wschodnim. Gęsto zalesione ściany doliny pięły się wysoko i nadawały niezgłębionemu jezioru owej ponurej barwy, która skłoniła nas do nazwania go „Ciemną Wodą“, a Mimbrenjów do nazwy „Czarne Jezioro“. Północna ściana doliny była najwyższa. Z niej występowała w kształcie słupa naga skała, a za nią gromadziła się woda z o wiele wyższego wzgórza i wydrążyła sobie w kamieniu upływ, którym jak z polewaczki spadała do jeziora z wysokości stu stóp. To była „spadająca woda“, wspomniana w testamencie Winnetou. Wprost nad wodospadem widać było w skale jaskinię, do której wówczas nie mogliśmy się dostać, lecz Winnetou musiał później odnaleźć jakieś dojście. Nad tą jaskinią wystawała znowu najwyższa część skały w kształcie dachu, lub wysuwającej się w powietrze platformy tak, że dziwnem było, iż już dawno w głąb nie runęła.
Na prawo od tej skały sterczała druga, jakby do niej przyparta i tam zabiliśmy podówczas szarego niedźwiedzia. Dla tego nazwał ją Winnetou „Skałą Niedźwiedzią“.
Staliśmy przed rozstrzygnięciem naszego zadania, dlatego mało spałem. Ledwie się szaro zrobiło, zabraliśmy się do szukania śladów Santera, ale nie znaleźliśmy nic. Postanowiłem zatem wspiąć się na górę. Wziąłem z sobą tylko Till-latę i Pidę. Pojechaliśmy wspomnianym przez Winnetou lasem w górę, a zatrzymaliśmy się na Skale Niedźwiedziej. „Tam zsiądziesz z konia i wdrapiesz się...“ dalej nie przeczytałem testamentu. Dokąd się drapać? Prawdopodobnie w górę. Należało spróbować. Teren był stromy i wznosił się wyżej i wyżej, dopóki nie znaleźliśmy się obok jaskini. Dalej nie było można kroku postąpić. Jeśli była tu tylko jedna droga, to zabłądziliśmy, bo nie posiadałem opisu Winnetou. Chciałem właśnie zawrócić, kiedy padł strzał i kula uderzyła tuż obok nas o kamienie. Następnie krzyknął ktoś z góry:
— Psie, ty znów jesteś wolny! Myślałem, że ścigają mnie tylko Keiowehowie. Ruszaj do dyabła!
Padł drugi strzał, ale także nie trafił. Spojrzeliśmy w górę i ujrzeliśmy Santera, stojącego u wylotu jaskini.
— Czy przyszedłeś zabrać testament Winnetou i podnieść skarby? — śmiał się szyderczo z góry. — Za późno, bratku! Jestem już tutaj i lont już zapalony. Nie dostaniesz nic, zupełnie nic, a waryackie zapisy i dary także sobie zabieram!
Przerwał sobie śmiechem, podobnym do rżenia, i mówił dalej:
— Nie znasz drogi, jak widzę. Czy i tej nie znasz, która prowadzi tam z góry? Zniosę tamtędy złoto, a wy nie zdołacie mi w tem przeszkodzić. Nadaremnie odbyliście tę długą podróż. Tym razem ja zwyciężyłem, hahaha!
Co było począć? On był na górze przy skarbie, a my nie mogliśmy się tam wydostać. Może znaleźlibyśmy jeszcze drogę, ale jego wtedy nie byłoby już tam ze zdobyczą. Wszak mówił coś o drugiej drodze. Tu nie było się nad czem namyślać, musiałem bezwarunkowo posłać mu kulę. Trudno jednak było strzelać w górę z naszego stanowiska; wszak on także chybił.
— Och, ten pies chce strzelać! — zawołał. — Tutaj źle będzie. Ja ci się lepiej ustawię.
Zniknął, lecz wkrótce znów się ukazał wysoko na platformie. Postąpił naprzód bliżej, potem jeszcze bliżej, aż nad samą krawędź. Dostałem niemal zawrotu głowy. W ręku trzymał coś białego.
— Popatrzcie! — krzyknął. — Tu jest testament. Znam go już na pamięć i nie potrzebuję. Niechaj go wchłonie jezioro tam na dole; wy go nie dostaniecie!
Podarł kartki, a kawałki rzucił w powietrze tak, że pospadały, kręcąc się powoli, w wodę. Tak zniszczony został cenny dla mnie testament! Uczucie, które mnie w tej chwili opanowało, nie było gniewem, ani wściekłością: we mnie się gotowało.
— Drabie! — ryknąłem ku niemu. — Posłuchaj mnie tylko chwilę!
— Dobrze! Ja słucham ciebie tak chętnie! — odpowiedział z góry.
— Inczu-czuna cię pozdrawia!
— Dziękuję!
— Nszo-czi także!
— Dziękuję, bardzo dziękuje!
— A w imię Winnetou posyłam ci tę kulę. Podziękowanie zbyteczne!
Wymierzyłem z rusznicy, ponieważ strzał był pewniejszy. Nie wątpiłem, że trafię. Mierzenie zabiera mi zwykle tylko chwilę czasu, lecz teraz co to było? Czy mi ręka drgnęła, czy Santer się poruszył, czy też zachwiała się skała? Nie mogłem wziąć celu na oko i odłożyłem rusznicę, żeby się przypatrzyć wolnem okiem.
Wielki Boże! Skała zaczęła się chwiać w jedną i drugą stronę. Naraz dał się słyszeć ciężki, głuchy huk, z jaskini dym się wydobył, a skała, jakby pchnięta niewidzialną pięścią olbrzyma, zaczęła się, od jaskini począwszy w górę, chylić coraz to głębiej i głębiej. Santer stał na platformie i wyrzuciwszy ręce w górę, zaryczał o pomoc. Wtem zgubił się punkt ciężkości, runęła masa skalna z hukiem, trzaskiem i grzmotem w głąb do jeziora. W górze na krawędzi złomu igrał jeszcze dym w małych chmurkach.
Stałem przerażony, nie mogąc przemówić.
— Uff! — zawołał Pida, podnosząc ręce do góry. — Wielki Duch go osądził i skałę pod nim przewrócił.
Till-lata wskazał na pieniące się nurty jeziora, które podobne było teraz do olbrzymiego kotła z wrzącą wodą, i rzekł, pobladłszy powyżej uszu, mimo swej bronzowej cery.
— Zły duch go ściągnął we wrzącą wodę i nie odda go aż do końca wszech rzeczy. On jest przeklęty!
Nie chciałem i nie mogłem nic powiedzieć. Mój sen, mój sen, mój sen! Złoto runęło w otchłań. A co za koniec Santera! Jeszcze w ostatniej chwili wstrzymałem się dziwnym sposobem od posłania mu kuli. Sam się osądził, albo raczej sam wykonał na sobie wyrok wyższej istoty. Był swym własnym katem, ponieważ sam lont zapalił.
Na dole, nad brzegiem jeziora giestykulowali Apacze. Obaj wodzowie podbiegli, by zobaczyć, czy coś zostało z Santera. Daremne trudy! Skały rzuciły go w wodę, pochowały go na dnie jeziora i przykryły.
Mnie, człowiekowi silnemu, którego nic nie zdołało wyprowadzić z równowagi, zrobiło się teraz słabo tak, że musiałem usiąść. W głowie mi się kręciło i zamknąłem oczy, a mimoto widziałem przed sobą ciągle chwiejącą się skałę i słyszałem wołania Santera o pomoc.
Jak się to stało? Pewnie skutkiem jakiegoś środka ostrożności Winnetou. Mnieby się to nie wydarzyło! Opis kryjówki i sposób zachowania się przy niej był zapewne tak zredagowany, że go tylko ja mogłem zrozumieć, a każdy inny człowiek błąd musiał popełnić. Może była założona mina, którą każdy niepowołany musiał wskutek niezrozumienia zapalić na własną zgubę. Ale co było ze skarbem? Czy złoto było jeszcze na górze, czy też leżało na dnie Ciemnej Wody, odebrane ludziom na zawsze przez skalne zwaliska?
Jeżeli leżało na dole, to nie bolało mnie to, ale że pismo mego zmarłego brata rozleciało się podarte na strzępy, to było dla mnie stratą niepowetowaną. Myśl o tem przywróciła mi osłabioną chwilowo energię. Zerwałem się i zszedłem czemprędzej z góry, aby ocalić przynajmniej kilka kawałków. Ze środka jeziora połyskiwało coś białego jakby papier. Zdjąwszy ubranie, wskoczyłem do wody i dostałem jeszcze strzępek testamentu. Przepłynąłem potem jeszcze jezioro w kilku kierunkach i znalazłem jeszcze trzy inne resztki. To wszystko położyłem potem na słońcu, ażeby wyschło i starałem się odczytać zalane i zamazane litery. Związku oczywiście nie było, po długich wysiłkach przeczytałem: „...połowę otrzymać... ubóstwo... skały pękną... Chrześcijanin... rozdzielić... nie zemsta...
To było wszystko, a więc nic prawie, a jednak dość, aby się domyśleć przynajmniej części testamentu. Zachowałem te małe kawałki papieru jak świętość.
Później, gdy odzyskałem równowagę wewnętrzną, rozpoczęły się poszukiwania. Część Apaczów wysłałem na około jeziora, aby odszukali konia Santera. Niewątpliwie, zwierzę gdzieś niedaleko było i mogło zginąć z głodu, jeśli było przywiązane. Reszta poszła z nami na górę, by poszukać drogi do jaskini, której już teraz nie było. Trudziliśmy się daremnie przez kilka godzin, dopóki słowo za słowem nie rozważyłem sobie jeszcze raz tego, co przeczytałem z testamentu. Ostatnie zdanie brzmiało: „Tam zsiądziesz z konia i wydrapiesz się...“ Uderzyło mnie słowo „wydrapiesz się“. Wprawdzie wdrapuje się także na góry, jeśli są bardzo strome, zazwyczaj jednak używa się tego słowa w innem znaczeniu. Czyżby się to tu odnosiło do drzewa? Rozejrzawszy się, znaleźliśmy istotnie dość grubą, wysoką jodłę tuż przy skale, wyrosłą skośnie ku niej tak, że w górze przypierała do jej krawędzi. To tu być musiało. Wdrapałem się gorączkowo na drzewo. Krawędź była szersza, niż z dołu się wydawało. Wstąpiłem na nią i przeszedłem wzdłuż. Rzeczywiście! To była droga właściwa. Ujrzałem przed sobą żlebek, po którym łatwo było przejść, prowadzący łagodnie w górę i kończący się tam, gdzie skała się odłamała, a więc na nowej platformie. Stałem przed chaosem większych i mniejszych głazów, lecz mogłem jeszcze dokładnie rozróżnić dno zburzonej jaskini. Jeśli złoto nie było ukryte pod niem, lecz w ścianach otworu lub jeszcze wyżej, to leżało w jeziorze.
Zawołałem Apaczów na górę, żeby mi szukać pomogli. Przewracaliśmy każdy głaz i kamyczek, ale nie znaleźliśmy nic, żadnej wskazówki, żadnego śladu. Wszyscy umieliśmy wysnuwać właściwe wnioski z najmniejszych oznak, tutaj jednak wszelki wysiłek był daremny, wszelki spryt bezskuteczny. Gdy pod wieczór wróciliśmy nad jezioro, aby tam przenocować, powrócili właśnie Apacze wysłani po konia, którego też znaleźli. Przeszukałem torby przy siodle, ale nic w nich nie było.
Nad „Ciemną Wodą“ zabawiliśmy pełne cztery dni i wytężaliśmy wszystkie nasze badawcze zdolności. Jestem pewien, że bylibyśmy złoto znaleźli, gdyby się dotąd jeszcze znajdowało na górze lub w skale. Jednakże ono leżało na dole w głębi obok tego, który odkrył je prawie i z którym razem zostało pochowane. Powróciliśmy bez wyniku nad Rio Pecos, zabierając z sobą przynajmniej pewność, że Inczu-czuna i Nszo-czi nareszcie doczekali się pomsty.
Tak zniknął testament Apacza, podobnie jak jego autor, jak niebawem zniknie cała czerwona rasa. Chociaż bogato wyposażona, nie osiągnie ona tego wielkiego celu, żeby mogła spełnić wysokie swoje zadanie. Jak skrawki testamentu rozprószone w powietrzu, tak samo bez oparcia, szczątkami tuła się i błąka czerwony człowiek po dalekich równinach, które ongiś były jego własnością.
Kto jednak w górach Gros-Ventre nad rzeką Metsur stanie pod mogiłą Apacza, ten powie: „Tu spoczywa Winnetou, czerwony, lecz wielki człowiek“. A gdy kiedyś ostatni z tych szczątków zgnije w zaroślach i w wodzie, wtedy prawo myślące i czujące pokolenie stanie przed sawannami i górami Zachodu i zawoła: „Tu spoczywa czerwona rasa; nie stała się ona wielką, gdyż nie było jej wolno osiągnąć wielkości!“

KONIEC TOMU TRZECIEGO

Przypisy

  1. W języku Komanczów znaczy tyle co: Stara śmierć.
  2. Wielki Niedźwiedź
  3. Wielka rzeka, Rio Grande.
  4. Poszukiwacz złota. Wogóle człowiek. który szuka miejsc obfitujących z szlachetne metale.
  5. Miejsce obfitujące w złoto, lub srebro.
  6. Braciszek zakonny.
  7. Karawana rabusiów.
  8. Jaskółka.
  9. Pracz, szop.
  10. Sypialnia.
  11. Otwór, drzwi.
  12. Bóbr
  13. Schowki na skóry.
  14. Wyraz, wzięty z języków północno amerykańskich, oznacza sznur z nanizanemi muszlami różnobarwnemi, często ozdobiony kolcami jeżatki, jest oznaką pokoju (tomahawk jest oznaką wojny); służy też do porozumiewania się.
  15. Handlarz.
  16. Sztachety drewniane.
  17. Krzesiwo używane na preryi.
  18. Traperskie określenie na „bardzo wiele“.
  19. Kalifornia.
  20. Prezydent Stanów Zjednoczonych.
  21. Śmiercionośny pył.
  22. Kryjówka, założona przez myśliwych przeciwko bandom czerwonych i białych, w której przechowywali zdobycz myśliwską.
  23. Meksyk w narzeczu Siouksów.
  24. Najbardziej pogardzana klasa Indyan
  25. Kolejowiec.
  26. Ucieczka koni.
  27. Zwrot traperski — jak sprawa pójdzie.
  28. Człowiek zmieniający położenie pali (palowiec).
  29. Szop, pracz.
  30. Wywąchiwacz tropów.
  31. Niedźwiedzie serce.
  32. Racoon, niedźwiedź pracz, ulubiona nazwa, którą traperzy chętnie nadają sobie samym.
  33. Kryjówka.
  34. Konserwy z mięsa.
  35. Śmiertelny pył.
  36. Kapelusz z szerokiemi kresami.
  37. Ciemny dym.
  38. Rogaty byk.
  39. Obelżywe przezwisko, nadawane Apaczom przez Komanczów.
  40. „Czyste źródło“.
  41. Adwokat.
  42. Pasterz bydła.
  43. Eskudo = 9 koron.
  44. Kaczy ogon.
  45. Instrument muzyczny, złożony z 24 kawałków bambusa, a ważący z pięćdziesiąt funtów.
  46. Poszukiwaczy złota.
  47. Strzelba.
  48. Poganiacz mułów od tropa, trzoda.
  49. Naczynie do wypłukiwania złota.
  50. Dowódca tropeirów.
  51. Tak nazywają złodziei i morderców, którzy w San Francisco w osławionych Sidney-Coves zorganizowali rządy gwałtu i dopiero wspólnemi siłami mieszkańców zostali wypędzeni.
  52. Tak nazywają dzicy Indyan Wężów.
  53. Czarne oko.
  54. „Krótka rzeczka“.
  55. Osada.
  56. Ciemna woda.
  57. Świerkowy las.
  58. Skała niedźwiedzia.
  59. Ciemny włos.
  60. Jednego pióra.
  61. Szybkonogi.
  62. Krwawa Ręka.
  63. Czarne jezioro.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.