Uwaga
Serwis Wedateka jest portalem tematycznym prowadzonym przez Grupę Wedamedia. Aby zostać wedapedystą, czyli Użytkownikiem z prawem do tworzenia i edycji artykułów, wystarczy zarejestrować się na tej witrynie poprzez złożenie wniosku o utworzenie konta, co można zrobić tutaj. Liczymy na Waszą pomoc oraz wsparcie merytoryczne przy rozwoju także naszych innych serwisów tematycznych.

Trzej muszkieterowie/całość

Z Wedateka, archiwa
Przejdź do nawigacji Przejdź do wyszukiwania
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Trzej muszkieterowie
Data wydania 1927
Wydawnictwo Biblioteka Rodzinna
Drukarz Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Trois Mousquetaires
Źródło skany na Commons
Inne Pobierz jako: Pobierz jako ePub Pobierz jako PDF Pobierz jako MOBI
Plik:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu
Indeks stron
Tom I

Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/006 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/007 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/008 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/009 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/010 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/011 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/012 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/013 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/014 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/015 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/016 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/017 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/018 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/019 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/020 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/021 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/022 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/023 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/024 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/025 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/026 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/027 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/028 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/029 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/030 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/031 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/032 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/033 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/034 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/035 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/036 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/037 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/038 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/039 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/040 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/041 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/042 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/043 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/044 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/045 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/046 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/047 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/048 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/049 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/050 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/051 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/052 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/053 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/054 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/055 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/056 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/057 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/058 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/059 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/060 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/061 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/062 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/063 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/064 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/065 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/066 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/067 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/068 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/069 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/070 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/071 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/072 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/073 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/074 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/075 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/076 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/077 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/078 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/079 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/080 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/081 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/082 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/083 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/084 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/085 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/086 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/087 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/088 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/089 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/090 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/091 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/092 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/093 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/094 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/095 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/096 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/097 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/098 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/099 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/100 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/101 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/102 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/103 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/104 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/105 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/106 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/107 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/108 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/109 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/110 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/111 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/112 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/113 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/114 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/115 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/116 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/117 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/118 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/119 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/120 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/121 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/122 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/123 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/124 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/125 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/126 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/127 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/128 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/129 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/130 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/131 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/132 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/133 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/134 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/135 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/136 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/137 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/138 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/139 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/140 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/141 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/142 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/143 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/144 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/145 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/146 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/147 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/148 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/149 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/150 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/151 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/152 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/153 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/154 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/155 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/156 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/157 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/158 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/159 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/160 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/161 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/162 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/163 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/164 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/165 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/166 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/167 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/168 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/169 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/170 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/171 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/172 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/173 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/174 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/175 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/176 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/177 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/178 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/179 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/180 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/181 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/182 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/183 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/184 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/185 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/186 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/187 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/188 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/189 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/190 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/191 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/192 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/193 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/194 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/195 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/196 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/197 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/198 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/199 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/200 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/201 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/202 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/203 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/204 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/205 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/206 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/207 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/208 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/209 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/210 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/211 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/212 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/213 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/214 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/215 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/216 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/217 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/218 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/219 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/220 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/221 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/222 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/223 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/224 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/225 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/226 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/227 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/228 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/229 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/230 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/231 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/232 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/233 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/234 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/235 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/236 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/237 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/238 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/239 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/240 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/241 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/242 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/243 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/244 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/245 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/246 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/247 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/248 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/249 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/250 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/251 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/252 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/253 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/254 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/255 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/256 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/257 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/258 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/259 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/260 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/261 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/262 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/263 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/264 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/265 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/266 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/267 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/268 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/269 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/270 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/271 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/272 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/273 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/274 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/275 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/276 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/277 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/278 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/279 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/280 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/281 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/282 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/283 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/284 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/285 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/286 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/287 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/288 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/289 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/290 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/291 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/292 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/293 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/294 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/295 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/296 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/297 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/298 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/299 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/300 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/301 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/302 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/303 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/304 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/305 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/306 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/307 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/308 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/309 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/310 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/311 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/312 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/313 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/314 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/315 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/316 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/317 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/318 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/319 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/320 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/321 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/322



Tom II

Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/006 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/007 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/008 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/009 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/010 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/011 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/012 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/013 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/014 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/015 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/016 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/017 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/018 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/019 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/020 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/021 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/022 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/023 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/024 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/025 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/026 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/027 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/028 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/029 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/030 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/031 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/032 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/033 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/034 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/035 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/036 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/037 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/038 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/039 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/040 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/041 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/042 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/043 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/044 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/045 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/046 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/047 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/048 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/049 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/050 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/051 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/052 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/053 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/054 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/055 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/056 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/057 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/058 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/059 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/060 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/061 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/062 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/063 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/064 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/065 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/066 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/067 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/068 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/069 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/070 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/071 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/072 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/073 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/074 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/075 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/076 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/077 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/078 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/079 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/080 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/081 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/082 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/083 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/084 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/085 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/086 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/087 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/088 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/089 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/090 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/091 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/092 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/093 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/094 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/095 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/096 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/097 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/098 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/099 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/100 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/101 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/102 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/103 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/104 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/105 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/106 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/107 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/108 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/109 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/110 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/111 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/112 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/113 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/114 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/115 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/116 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/117 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/118 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/119 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/120 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/121 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/122 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/123 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/124 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/125 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/126 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/127 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/128 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/129 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/130 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/131 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/132 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/133 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/134 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/135 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/136 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/137 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/138 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/139 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/140 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/141 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/142 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/143 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/144 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/145 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/146 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/147 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/148 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/149 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/150 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/151 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/152 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/153 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/154 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/155 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/156 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/157 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/158 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/159 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/160 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/161 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/162 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/163 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/164 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/165 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/166 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/167 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/168 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/169 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/170 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/171 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/172 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/173 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/174 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/175 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/176 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/177 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/178 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/179 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/180 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/181 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/182 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/183 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/184 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/185 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/186 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/187 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/188 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/189 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/190 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/191 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/192 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/193 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/194 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/195 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/196 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/197 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/198 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/199 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/200 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/201 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/202 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/203 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/204 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/205 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/206 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/207 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/208 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/209 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/210 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/211 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/212 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/213 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/214 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/215 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/216 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/217 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/218 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/219 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/220 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/221 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/222 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/223 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/224 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/225 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/226 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/227 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/228 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/229 Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 2.djvu/230

ROZDZIAŁ XXVI
DRUGI DZIEŃ NIEWOLI

Milady śniła, iż dostała nakoniec d‘Artagnana, iż patrzy na śmierć jego i właśnie widok krwi nienawistnej, płynącej z pod topora katowskiego, wywołał na usteczka te uśmiech prześliczny. Spała, jak śpi więzień, kołysany pierwszą nadzieją wolności.
Nazajutrz, gdy zajrzano do pokoju, leżała jeszcze w łóżku. Felton zatrzymał się na korytarzu: przyprowadził właśnie kobietę, o której wczoraj wspomniał. Kobieta przystąpiła do łóżka, ofiarując usługi. Milady była zwykle blada, wygląd jej zatem mógł oszukać każdego, co ją po raz pierwszy zobaczył.
— Mam gorączkę — rzekła — całą noc długą spędziłam bezsennie, cierpię straszliwie: czy będziesz litościwszą, niż ci, którzy mnie wczoraj odwiedzali? Niczego nie pragnę, tylko pozwolenia na pozostanie w łóżku.
— Czy chce pani, abym przywołała doktora? — odpowiedziała kobieta.
Felton słuchał rozmowy, lecz się nie odzywał.
Milady rozważyła, że im więcej ludzi będzie koło niej, tem więcej będzie roboty z ich rozczulaniem, a lord Winter czujność podwoi. Doktór wreszcie może poznać, że choroba udana, a milady po przegraniu pierwszej partji, drugiej przegrać nie chciała.
— Na co wołać doktora — rzekła — ci panowie zdecydowali wczoraj, że moja choroba jest komedją, tak samo byłoby i dzisiaj; od wczorajszego wieczoru mieli dość czasu, aby doktora uprzedzić.
— A więc — rzekł Felton zniecierpliwiony — niech pani sama powie, jakiego chce lekarstwa.
— O mój Boże, czyż ja wiem? czuję się chora, ot i wszystko; dajcie mi, czego chcecie, mało mnie to obchodzi.
— Poproście lorda de Winter — rzekł Felton, znudzony ciągłem narzekaniem.
— O! nie, nie! — krzyknęła milady — nie wołajcie go, błagam pana, zdrowa jestem, nic mi nie trzeba, niech nie przychodzi.
Tyle było pośpiechu, tyle wymowy pociągającej w tym okrzyku, że Felton pomimo woli wszedł do pokoju.
— Aha, przyszedł — pomyślała milady.
— Jednakże, jeżeli pani cierpi rzeczywiście — odezwał się — poślemy po doktora, a jeżeli pani nas zwodzi, ha! tem gorzej dla niej, my przynajmniej z naszej strony nie będziemy mieli sobie nic do wyrzucenia.
Milady nie odpowiedziała; tylko, przechyliwszy na poduszkę śliczną główkę, zaczęła łkać głośno.
Felton patrzył przez chwilę ze zwykłą obojętnością; nareszcie, widząc, że kryzys się przeciąga, wyszedł z pokoju; za nim wyszła i kobieta. Lord de Winter nie ukazał się.
— Zdaje mi się, że zaczynam pojmować jasno — szeptała milady z dziką radością, nakrywając się prześcieradłami, by ukryć przed oczami, mogącemi ją podpatrywać, wybuch zadowolenia.
Dwie godziny upłynęły.
— Czas już wyzdrowieć — rzekła — wstawajmy i starajmy się otrzymać jakąkolwiek korzyść z dnia dzisiejszego; mam tylko dni dziesięć, a dziś wieczorem dwa już upłyną.
Nazajutrz rano przyniesiono milady śniadanie; pewna była, iż niebawem przyjdą stół zabrać i że wtedy Feltona zobaczy.
Nie omyliła się; Felton wszedł i, nie zważając, czy milady jadła już, rozkazał wynieść stół, który zwykle przynoszono nakryty i zastawiony.
Felton został jeszcze; w ręku trzymał jakąś książkę.
Milady, wyciągnięta w fotelu obok kominka, piękna, blada, z wyrazem rezygnacji na twarzy, wyglądała, jak święta dziewica, oczekująca męczeństwa.
Młody człowiek zbliżył się i rzekł:
— Lord de Winter, będąc sam katolikiem jako i ty pani, pomyślał, iż brak modlitw i obrządków twojego wyznania może być pani przykry; zgadza się zatem, abyś pani choć przeczytała każdego dnia mszę swoją, a oto książka, zawierająca cały rytuał.
Widząc minę, z jaką Felton położył książkę na stoliczku obok niej, słysząc głos, jakim wymówił te słowa swoję mszę, i uśmiech wzgardliwy, towarzyszący tym słowom, milady podniosła głowę i patrzyła na niego uważnie.
Wtedy z włosów, zaczesanych gładko, z ubrania skromnego do przesady, z czoła gładkiego, jak marmur, lecz, jak tenże twardego i nieprzeniknionego, domyśliła się w nim jednego z tych ponurych purytanów, jakich spotykała tak często na dworze króla Jakóba, jak i na dworze króla Francji, gdzie pomimo wspomnienia nocy Świętego Bartłomieja, przebywali niekiedy, szukając schronienia. Przyszło jej nagle jedno z tych natchnień, jakie miewają tylko ludzie genjalni w chwilach stanowczych, decydujących, o losie całego życia.
Dwa te słowa msza swoja i spojrzenie uważne na Feltona objaśniły ją o całej ważności odpowiedzi, jaką dać zamierzała.
Z szybkością sobie właściwą znalazła ją gotową:
— Ja? — rzekła z równą pogardą, jaką zauważyła w głosie Feltona — ja mam odczytywać mszę swoją? Lord de Winter, katolik skażony, wie doskonale, że nie jestem tego, co on wyznania, a to są zapewne nowe sidła, które na mnie zastawia.
— Jakiejże religji pani jesteś? — zapytał Felton, ze źle ukrytem zdziwieniem.
— Wyznam to — zawołała milady, udając egzaltację — lecz wyznam w dniu, w którym już dosyć wycierpię za moją wiarę.
Spojrzenie Feltona odkryło milady, jaki wyłom zrobiła w jego przekonaniach.
Młody oficer pozostał jednak milczący i nieruchomy; wzrok jego mówił jedynie.
— Jestem w rękach nieprzyjaciół moich — ciągnęła z entuzjazmem, właściwym purytanom — czy mnie Bóg mój wybawi, czy zginę dla Boga mojego, wszystko mi jedno! Oto odpowiedź, którą, proszę, zanieś pan lordowi de Winter. A co do tej książki — dodała, wskazując ją końcem palca zdaleka, jak gdyby się obawiała splamić dotknięciem — możesz ją pan zabrać i użyć dla siebie; bezwątpienia bowiem jesteś podwójnym wspólnikiem lorda Wintera, wspólnikiem w prześladowaniu i wspólnikiem w herezji.
Felton nie odpowiedział, zabrał książkę z tem samem uczuciem pogardy, jak, kiedy ją przyniósł, i wyszedł zamyślony.
O piątej wieczorem przyszedł lord Winter; milady miała czas przez dzień cały nakreślić plan postępowania; przyjęła go też, jak kobieta, czująca, że przy niej zwycięstwo.
— Zdaje się — rzekł baron, siadając na fotelu naprzeciw milady i wyciągając niedbale nogi przed ogniem — zdaje się, że popełniliśmy małą apostazję!
— Co pan chcesz przez to powiedzieć?
— Chcę powiedzieć, że od ostatniego naszego widzenia się zmieniliśmy religję; czyś pani przypadkiem nie wyszła trzeci raz zamąż, za protestanta?...
— Wytłomacz się, milordzie — odparła uwięziona z powagą — oświadczam, iż nie rozumiem wcale słów twoich.
— To znaczy, że nie masz żadnej religji; wolę cię nawet taką — rzekł drwiąco milord.
— Z pewnością, że przypadałoby to bardziej do twoich przekonań.
— O! przyznaję, iż mi to wszystko jedno.
— Choćbyś się nie przyznał do religijnej obojętności, poznać ją łatwo po rozwiązłem życiu i twoich występkach.
— Co! ty mówisz o rozpuście, pani Messalino!... ty, lady Makbet!... Albo mnie słuch myli, lub też jesteś bardzo bezczelna!...
— Mówisz w ten sposób, bo wiesz, że nas podsłuchują, mój panie — odrzekła wyniośle milady — chcesz podburzyć przeciwko mnie dozorców i prześladowców moich!
— Dozorców!... prześladowców!... O, pani, zanadto patetycznie się wyrażasz; wczorajsza komedja zamienia się w tragedję, jak widzę. Mniejsza o to, za osiem dni znajdziesz się pani na właściwem miejscu, a wtedy skończy się moje zadanie.
— Zadanie haniebne! bezbożne!... — odparła milady z uniesieniem ofiary, wyzywającej sędzięgo.
— Na honor! sądzę, że ta hultajka dostaje warjacji. No, no, uspokój się zacna purytanko, w przeciwnym razie w lochu cię zamknę. Prawdopodobnie wino szampańskie poszło ci do głowy?... Uspokój się, to przejdzie bez śladu i szkodliwych następstw.
Lord Winter wyszedł, klnąc straszliwie, co w owym czasie było przyzwyczajeniem wysokiej szlachty.
Felton znajdował się rzeczywiście za drzwiami i nie stracił ani słowa z prowadzonej rozmowy.
Milady wiedziała, co robi.
— Idź, idź — mówiła w myśli do szwagra — zbliża się stanowcza chwila, lecz ty się dowiesz o wszystkiem, stary głupcze, gdy będzie już po niewczasie.
Cisza zaległa, znów dwie godziny upłynęły, przyniesiono kolację; milady odmawiała głośno modlitwy, jakich się nauczyła od zażartego purytanina, starego sługi swego drugiego męża.
Była, jak w zachwyceniu, i udawała, że nie słyszy, co się koło niej dzieje. Felton skinął, by jej nie przeszkadzano i wyszedł pocichu razem z żołnierzami.
Milady wiedziała, że ją obeserwują, odmawiała też modlitwy do końca i zdawało się jej, że żołnierze, będący na warcie, przestali chodzić, tylko słuchali jej głosu.
Tego właśnie pragnęła; po ukończeniu nabożeństwa, powstała, usiadła przy stole, zjadła trochę i piła jedynie wodę.
W godzinę potem żołnierze zabrali stolik z nakryciem, lecz tym razem Felton im nie towarzyszył.
— Obawia się więc za często mnie widywać... — pomyślała i odwróciła się do ściany, by ukryć uśmiech triumfu, mogący ją zdradzić.
Po niejakiej chwili cisza zaległa stary zamek, słychać było jedynie nieustający szmer fali morskiej; wtedy głosem harmonijnym i dźwięcznym zaczęła śpiewać pierwszą strofkę psalmu, znanego i najwięcej ulubionego przez purytanów:

Boże! odwracasz się od nas,
Pozostawiasz własnym siłom,
Lecz w chwilach niedoli
Wyciągasz ku nam prawicę wszechmocną.


Wiersz nie był dobry, nie było w nim miary ni rymu, lecz purytanie nie znali się na poezji.

Milady, śpiewając, nasłuchiwała; straż zatrzymała się, jak skamieniała. Mogła zatem osądzić, iż uczyniła wrażenie.
Śpiewała dalej zawzięcie z niewymownem uczuciem; zdawało jej się, że śpiew rozlega się daleko pod sklepieniami i jak urok magiczny miękczy serca jej stróżów.
Pokazało się jednak, że żołnierz na warcie, zapewne zagorzały katolik, otrząsł się z wrażenia i przez drzwi zawołał:
— Ucisz się pani nareszcie, śpiew twój smutny, jak De profundis, a połączony z przyjemnością stania na warcie, staje się nie do wytrzymania.
— Milczeć!... — odezwał się poważny głos, po którym rozpoznała Feltona — nie mieszaj się w nieswoje rzeczy, błaźnie! Czy masz rozkaz nie pozwalać śpiewać tej kobiecie?... Nie. Kazano ci pilnować, kazano strzelać do niej, gdyby chciała uciekać. Strzeż jej zatem; zabij, gdy będzie trzeba, lecz nie zmieniaj rozkazów, jakie otrzymałeś.
Radość niepohamowana rozjaśniła oblicze milady i, jak błyskawica, przemknęła po twarzy, lecz, udając, że nie słyszy rozmowy, z której każde słówko zapamiętała, zaczęła znów, nadając głosowi urok, rozciągłość i dźwięk, któremi ją sam szatan obdarzył:

W nagrodę łez i niedoli
Za wygnanie i kajdany
Mam tylko młodość i modlitwę
I Boga, który cierpienia policzy.


Głos cudowny nadawał prostym wierszom psalmu wyraz i urok, jakie purytanie najzapamiętalsi rzadko znajdowali w śpiewach swych braci; Feltonowi też zdawało się, że słyszy śpiew anioła, pocieszającego trzech Hebrajczyków, w piec gorejący rzuconych na spalenie.
Milady ciągnęła dalej:

Lecz dzień wyzwolenia nadejdzie dla nas;
O Boże mocny, Boże sprawiedliwy;
A gdy i tego odmówisz nam biednym,
Przyjmiemy cierpienie i śmierć z ręki Twojej.


Ostatnią strofkę okrutna czarodziejka oddała z takiem uczuciem porywającem, że młody oficer nie był w stanie słuchać dłużej: otworzył drzwi gwałtownie i ukazał się na progu blady; jak zawsze, jeno oczy mu ogniem pałały.

— Dlaczego pani śpiewasz — odezwał się — i po co takim głosem rozdzierającym?
— Przebacz pan — rzekła milady łagodnie — zapomniałam, że pieśni moje źle brzmią w tym domu. Obraziłam pana, jako katolika, lecz, przysięgam, nieumyślnie; przebacz mi winę, wielką zapewne, lecz mimowolną.
Milady piękna była, mówiąc to, uniesienie religijne, w jakiem zdawała się być pogrążona, taki nadziemski wyraz nadawało jej fizjognomji, iż Felton olśniony sądził, że widzi teraz anioła, którego przedtem słyszał jedynie.
— Tak, pani — odpowiedział — zakłócasz spokój ludzi, mieszkających w zamku.
Biedny szaleniec nie spostrzegł, iż odpowiedź ta bez związku, odkrywa milady głębie jego duszy.
— Nie będę już śpiewała — rzekła milady, spuszczając oczy z pokorą i rezygnacją.
— Tego nie żądam; śpiewaj pani, tylko nie tak głośno, a głównie podczas nocy...
Z temi słowy, czując, że dłużej nie potrafi być surowym, młody człowiek oddalił się pośpiesznie.
— Dobrze zrobiłeś, panie poruczniku — odezwał się żołnierz — te psalmy zakłócają spokój duszy... można się jednak do nich przyzwyczaić: ona głos ma taki piękny!



ROZDZIAŁ XXVII
TRZECI DZIEŃ NIEWOLI

Felton przyszedł nareszcie... lecz tego nie dosyć; potrzeba, aby sam z nią pozostał; a milady nie wiedziała jeszcze, jakiego sposobu użyć, aby tego dokazać.
Trzeba nakoniec rozruszać go, uczynić rozmowniejszym, aby móc do niego także wprost przemówić; bo milady wiedziała, że głos jej ma urok nieprzyzwyciężony, że nikt mu się oprzeć nie zdoła.
Pomimo tylu ponęt, mogło jej się nie udać, bo Felton był uprzedzony na wszelkie pokusy z jej strony.
Zaczęła też odtąd obserwować go pilnie, każde słowo, spojrzenie, gest każdy, a nawet oddech przyśpieszony, mogący uchodzić za westchnienie, nie uszły jej uwagi. Robiła nakoniec, jak zręczny aktor, któremu dano rolę, jakiej nie grał jeszcze.
Łatwiej było dać sobie radę z lordem de Winter; od wczoraj też nakreśliła plan postępowania zamierzonego: milczeć z godnością w jego obecności, od czasu do czasu oburzyć go pogardą udaną, słowem znieważającem, zmusić do pogróżek i gwałtów, aby lepiej uwydatnić swoją rezygnację; taki był jej projekt. Felton będzie świadkiem i choć się nie odezwie, lecz zobaczy...
Rano przyszedł Felton, jak zwykle; milady pozwoliła mu zająć się przygotowaniem śniadania, nie zwracając się wcale do niego. Zdawało jej się, że w chwili wyjścia miał zamiar przemówić, poruszył nawet ustami, lecz powstrzymał się i wyszedł.
Około południa ukazał się lord de Winter.
Dzień był piękny, blady promień słońca przedzierał się przez kraty więzienne, oświecając, lecz nie grzejąc, jak to bywa w Anglji.
Milady patrzyła przez okno, udając, że nic nie słyszy.
— O!... — odezwał się lord Winter — po komedji graliśmy tragedję, a teraz przyszła kolej na melancholję.
Uwięziona nie odpowiedziała.
— Tak... tak... — ciągnął lord Winter — rozumiem; chciałabyś się wydostać na wybrzeże; wsiąść na okręt i pruć fale szmaragdowe; pragnęłabyś na lądzie lub na wodzie urządzić mi zasadzkę, jedną z tych, które tak doskonale obmyślać potrafisz. Cierpliwości!... cierpliwości... moja pani! Za cztery dni znajdziesz się na wybrzeżu, potem na pełnem morzu; za cztery dni bowiem uwolnię Anglję od twej obecności.
Milady złożyła rączki, a piękne oczy w niebie utkwiła:
— Boże!... Boże wszechmocny!... — wyrzekła z anielską słodyczą — przebacz temu człowiekowi, jak ja mu przebaczam!...
— Módl się, módl przeklęta — zawołał lord — proś Boga o przebaczenie dla mnie, bo przysięgam ci, że jesteś w rękach człowieka, który tobie nigdy nie przebaczy...
Z temi słowy opuścił pokój.
Gdy drzwi otwierał, milady spostrzegła Feltona, jak chował się, aby nie być przez nią widzianym.
Wtedy padła na kolana i głośno mówiła:
— Boże, mój Boże!... Ty wiesz, dla jak świętej sprawy znoszę cierpienia; dodaj mi siły, o Boże wielki!
Drzwi cicho się uchyliły; piękna pokutnica, udając, że nic nie słyszy, modliła się dalej.
— Boże mścicielu!... Boże dobroci!... czyż pozwolisz, aby się spełniły ohydne zamiary tego człowieka!
Teraz dopiero niby usłyszała kroki Feltona, zerwała się szybko, zarumieniła, jak gdyby zawstydzona, iż ją widziano klęczącą.
— Nie lubię przerywać modlitwy — rzekł Felton poważnie — niech pani nie wstaje, zaklinam panią.
— Skąd pan wie, że ja się modliłam — mówiła milady głosem, przez łkanie przyrywanym — mylisz się pan, nie modliłam się wcale.
— Myślisz pani zatem — odrzekł Felton poważnie, lecz słodko zarazem — iż czuję się w prawie przeszkadzać istocie stworzonej, gdy korzy się przed Stworzycielem? O niech Bóg uchowa! Winowajca powinien żałować za grzechy; choćby nawet zbrodnię popełnił, nietykalny jest dla mnie, gdy modli się do Boga.
— Ja!... posądzona o zbrodnię — rzekła milady z uśmiechem, któryby anioła rozbroił w dniu sądu ostatecznego. — Ja!... zbrodniarką!... mój Boże... Ty wiesz, czy nią jestem... Powiedz pan, że jestem skazaną, potępioną, to będziesz miał rację. Ale wiesz pewnie, że Bóg kocha cierpiących i pozwala niekiedy, aby skazywano niewinnych.
— Czyś pani potępiona niesłusznie, niewinna lub męczennica — odparł Felton — to jeden powód więcej do błagania Boga; i ja sam modlić się będę za ciebie.
— O!... ty jesteś sprawiedliwy — zawołała milady, do nóg mu się rzucając — dłużej już nie wytrzymam, lękam się, iż sił mi zbraknie w chwili walki, gdy będę musiała wyznać moją wiarę; wysłuchaj więc błagania kobiety, przywiedzionej do rozpaczy. Oszukują pana, nie wierz im, tu chodzi o co innego, ja tylko o jedną łaskę proszę, a jeśli mnie wysłuchasz, błogosławić cię będę na tym i na tamtym świecie.
— Mów pani z moim przełożonym — rzekł Felton — na szczęście nie polecono mi przebaczać, ani karać; wyżej ode mnie postawieni dostali od Boga tę władzę.
— Z panem... z panem tylko chcę mówić. Wysłuchaj mnie... nie przyczyniaj się do mej zguby, do hańby!...
— Jeżeli zasłużyłaś pani na ten wstyd i hańbę, trzeba znieść z pokorą, ofiarując to Bogu.
— Co pan mówisz!... O!... nie zrozumiałeś mnie! Mówię o hańbie, a ty myślisz, że mówię o karze za nią, o więzieniu lub śmierci!... O!... dałby Bóg, żeby tak było! Cóż dla mnie znaczy śmierć lub niewola!
— Teraz ja pani nie rozumiem!
— Lub udajesz, że nie rozumiesz!... — odparła milady z uśmiechem powątpiewania.
— Nie, pani, na honor żołnierski, na wiarę moją przysięgam!
— Jakto?.. więc nie domyślasz się pan zamiarów lorda de Winter?...
— Nie wiem o niczem.
— Niepodobna... pan, jego powiernik?...
— Pani, ja nigdy nie kłamię.
— O!... mogłeś pan sam odgadnąć.
— Nie staram się odgadywać... czekam, aż mi powiedzą, a prócz tego, co mówił przy pani lord de Winter, z niczem mi się nie zwierzał.
— Nie jesteś zatem jego spólnikiem — zawołała milady z akcentem prawdy w głosie — nie wiesz, że przeznacza mi hańbę... przewyższającą w okropności najstraszniejszą karę na ziemi?
— Mylisz się pani — rzekł Felton, czerwieniąc się — lord de Winter niezdolny jest do zbrodni podobnej.
— Dobrze — pomyślała milady, nie wie, o co chodzi, a już nazywa to zbrodnią!... — i głośno dodała:
— Przyjaciel pozbawionego czci, zdolny jest do wszystkiego.
— Kogo pani nazywasz czci pozbawionym?... — zapytał Felton.
— Czyż jest w Anglji dwóch ludzi, godnych tego imienia?
— Chcesz pani mówić o Jerzym Villier? — rzekł Felton, a wzrok mu zapałał.
— Którego poganie niewierni nazywają księciem Buckingham — odparła milady — nie przypuszczałam, aby znalazł się w Anglji choć jeden prawdziwy syn tej ziemi, któremuby trzeba było tak długiego tłumaczenia, dla poznania, o kim chcę mówić.
— Ręka Stwórcy ciąży nad nim i nie uniknie kary zasłużonej.
Felton wyraził jedynie opinję, jaką książę miał u rodaków; nawet katolicy nazywali go zdziercą, łupiezcą i rozwiązłym, a purytanie poprostu szatanem.
— O!... Boże, mój Boże!... — wołała milady — zrozumiejże pan nakoniec, iż, błagając cię o ukaranie tego człowieka, nie pragnę zemsty, mnie przynależnej, lecz oswobodzenia narodu, jęczącego pod jego przemocą!...
— Znasz go pani zatem?... — zapytał Felton.
— Nareszcie zapytuje — pomyślała milady u szczytu radości. — O!... tak!... znam go na moje nieszczęście! — powiedziała i załamała ręce w paroksyzmie boleści.
Felton czuł, że siły go opuszczają i postąpił ku wyjściu; milady nie spuszczała go z oczu, poskoczyła za nim i powstrzymała.
— Panie!... — krzyknęła — łaski!... miłosierdzia!... wysłuchaj mej prośby: oddaj nóż, wydarty przez mego prześladowcą, bo wie on, jaki użytek z niego zrobię... O! wysłuchaj mnie do końca!... ten nóż... daj go na chwilę jedną, przez litość daj mi go!... Całuję nogi twoje!... Zamkniesz sam drzwi, bo ja nie godzę na twoje życie!... Jakże mogłabym powziąć myśl podobną, ty!... jedyna istoto sprawiedliwa, dobra i litościwa, jaką napotkałam, ty!... mój zbawco prawdopodobnie. Daj na chwilkę ten nóż, na jedną minutę, zwrócę ci go przez szparę we drzwiach. Na jedną minutę, panie Felton, a ocalisz cześć moją niewieścią!...
— Chcesz się zabić!... — krzyknął Felton przerażony, zapominając wyrwać rąk z objęć uwięzionej — chcesz się zabić?
— Tak, panie — narzekała milady, głos zniżając i padając bezsilna na ziemię — wydałam moją tajemnicę! On wie wszystko!... mój Boże, jestem zgubiona!...
Felton stał nieruchomy, nie wiedząc, co robić!
— Wątpi jeszcze, waha się — myślała milady — niedość prawdziwie odegrałam rolę.
W korytarzu rozległ się szelest; milady poznała chód lorda de Winter.
Felton poznał także i ku drzwiom postąpił.
Milady rzuciła się za nim:
— O!... ani słowa — rzekła głosem stłumionym — ani słowa przed tym człowiekiem, co ci mówiłam, albo będę zgubiona, i ty... ty...
Ponieważ zbliżano się, ucichła ze strachu, aby nie usłyszano głosu; następnie z gestem przerażenia położyła piękną rączkę na ustach Feltona.
Młody człowiek odsunął delikatnie milady, a ona padła wyczerpana na sofę.
Lord de Winter minął drzwi i słychać było, że poszedł w inną stronę.
Felton, jak śmierć blady, stał przez chwilę nasłuchując, a gdy odgłos kroków ucichł zupełnie, odetchnął ciężko, jak ze snu zbudzony, i wybiegł z pokoju.
— A!... — mówiła milady, słysząc, że Felton poszedł w przeciwną stronę, niż lord Winter — nakoniec! do mnie już należysz!...
Następnie — zachmurzyła czoło.
— Jeżeli opowie lordowi — mówiła — jestem zgubiona... lord wie dobrze, że ja sobie życia nie odbiorę, da mi nóż w rękę w jego obecności i wtedy przekona go, że ta straszna rozpacz była tylko komedją...
Przystąpiła do lustra i napawała się widokiem swoim; nigdy jeszcze nie była tak piękna.
— Mogę być spokojna — pomyślała — on nic nie powie...
Wieczorem, razem z kolacją, przyszedł lord de Winter.
— Panie — rzekła milady — czy obecność twoja jest koniecznym dodatkiem do mojej niewoli? czy nie mógłbyś mi oszczędzić dodatkowej tortury, jaką mi sprawiają odwiedziny twoje?
— Jakto?... droga siostrzyczko!... — rzekł Winter — czyż nie słyszałem na własne uszy, jak te śliczne usteczka, tak srogie obecnie, zapewniały mnie, że przybyłaś do Anglji, aby się nacieszyć moim widokiem i że w tym celu jedynie naraziłaś się na chorobę morską, burzę, niewolę!... Otóż jestem, ciesz się, kochanko; tym razem jednak odwiedziny moje nie są bez powodu...
Milady zadrżała, sądziła, że Felton się wygadał. Nigdy w życiu ta kobieta, która doświadczyła tyle wrażeń przeróżnych, nie czuła tak silnego bicia serca.
Siedziała na fotelu, lord Winter przysunął drugi i usiadł obok, następnie wyjął z kieszeni papier i rozłożył powolnie.
— Otóż — rzekł do niej — mam zamiar pokazać ci pewien rodzaj paszportu, jaki ci będzie służył za numer porządkowy na resztę życia.
I zwracając z milady oczu na papier, czytał:
„Rozkaz odstawienia do ........ Nazwa miejsca nie wpisana — przerwał de Winter — pozwalam ci wybierać, byleby tylko znajdowało się ono o jakie tysiąc mil ode mnie, z ochotą je wpiszę. Zaczynam tedy:
„Rozkaz odstawienia do ........ tak zwanej Karoliny Backson, a piętnowanej z wyroku sądów królestwa Francuskiego i uwolnionej po odcierpieniu kary. Skazana jest na przebywanie w miejscu wyż wymienionem i niewydalanie się z niego dalej, nad trzy mile. W razie zamiaru ucieczki, śmiercią zostanie ukarana. Pobierać będzie pięć szylingów dziennie na mieszkanie i życie“.
— Rozkaz ten mnie nie dotyczy — rzekła chłodno milady — ponieważ nie na moje nazwisko jest wydany.
— Czyż pani masz jakie nazwisko?
— Mam to, jakie mi brat twój nadał.
— Jesteś w błędzie, brat mój był drugim mężem tylko, a pierwszy żyje jeszcze... Powiedz mi jego nazwisko, położę go na miejscu Karoliny Backson. Nie?... nie chcesz?... milczysz uparcie? Dobrze! będziesz skazana pod imieniem Karoliny Backson.
Milady nie odezwała się; siedziała, jak martwa; tylko tym razem nie było to udane, lecz prawdziwe przerażenie.
Widziała wyrok, sądziła, że go wykonają natychmiast, że lord Winter przyśpieszy deportację, że skazana jest na wyjazd w tej chwili...
Wszystko stracone zatem... lecz, myśląc tak, rzuciła okiem na papier i spostrzegła, iż niema żadnego podpisu.
Nie mogła ukryć radości z tego powodu.
— Tak, tak — rzekł lord Winter, który widział, co się z nią dzieje — szukasz podpisu i mówisz sobie: nie wszystko stracone, bo akt niepodpisany; pokazują mi go, aby zastraszyć... Otóż mylisz się, moja pani; jutro ten wyrok poślę do księcia Buckinghama; pojutrze wróci do mnie, podpisany jego ręką i opatrzony pieczęcią, a we dwadześcia cztery godziny, ja ci to zaręczam, zacznie się jego wykonanie. Żegnam panią, oto wszystko, co miałem ci powiedzieć.
— A ja ci powiadam, mój panie, że nadużycie władzy, że to wygnanie pod obcem nazwiskiem jest podłością...
— Czy wolisz być powieszoną pod własnem nazwiskiem? Wiesz o tem, że prawa angielskie surowe są dla frymarczących małżeństwem; powiedz otwarcie: pomimo, że nazwisko moje, a raczej mego brata wmieszane jest w tę sprawę, narażę się na skandal procesu publicznego, aby tylko być pewnym, że uwolnię się od ciebie.
Milady nie odpowiadała, lecz, jak trup zbladła.
— O!... widzę, że wolisz się przejechać. Masz pani rację; stare przysłowie powiada, że podróże kształcą młodość. Na honor, dobrze pani robisz, boć, mimo wszystko, życie jest niezłe... Dlatego też nie życzę sobie, żebyś mnie go pozbawiła. Pozostaje nam jeszcze kwestja pięciu szylingów; jestem trochę skąpy, nieprawdaż? a to dlatego, ażebyś nie mogła przekupić straży!... A! prawda, pozostają ci jeszcze wdzięki, masz czem uwodzić. Probuj pani, jeżeli cię nie zniechęcił zawód, jaki cię spotkał u Feltona, probuj używania sztuczek w tym rodzaju.
— Felton nic nie powiedział — myślała milady — zatem nie wszystko stracone...
— A teraz do widzenia pani, przyjdę jutro oznajmić o wyjeździe posłańca.
Lord powstał, skłonił się ironicznie i wyszedł.
Milady odetchnęła: miała jeszcze cztery dni przed sobą; cztery dni wystarczą do uwiedzenia Feltona.
Straszna myśl przyszła jej do głowy; lord Winter może wysłać Feltona z wyrokiem do podpisania; wtedy Felton się wymknie, a tu ażeby dopiąć celu, trzeba go mieć przy sobie.
Jedna rzecz ją uspakajała jednakże. Felton nic nie powiedział lordowi.
Nie chciała okazać, że ją groźby lorda przeraziły, zabrała się zatem do jedzenia.
Następnie, jak dnia poprzedniego, uklękła i modliła się głośno.
Tak samo, jak wczoraj, żołnierz przestał chodzić i słuchał pode drzwiami.
Za chwilę usłyszała lekkie kroki, zbliżające się z głębi korytarza i zatrzymujące się przy drzwiach.
— To on — rzekła do siebie i zaczęła śpiewać ten sam psalm, który wczoraj tak rozegzaltował Feltona. Pomimo, że głos jej słodki, pełny i dźwięczny, rozbrzmiewał bardziej harmonijnie i przejmująco, niż zawsze, drzwi się nie rozwarły.
Zdawało się milady, że widzi w małym otworze wzrok pałający młodzieńca; niewiadomo, czy była to rzeczywistość, czy złudzenie, to tylko pewne, iż znalazł dość siły, by nie wejść do pokoju. Jednak, gdy skończyła śpiewać, usłyszała głębokie westchnienie i cichy chód, oddalający się, jak gdyby z żalem.



ROZDZIAŁ XXVIII
CZWARTY DZIEŃ NIEWOLI

Nazajutrz, gdy Felton wszedł do milady, zastał ją stojącą na fotelu; w ręku trzymała sznur, skręcony z chusteczek batystowych, podartych na pasy i powiązanych.
Na odgłos drzwi otwieranych, milady zeskoczyła lekko na ziemię i starała się ukryć poza sobą improwizowaną linę, jaką w ręce trzymała.
Młodzieniec był bldeszy, niż zwykle, a oczy zaczerwienione od bezsenności, świadczyły o nocy spędzonej w gorączce.
Na czole widniała surowość niezwykła.
Zbliżył się powoli ku milady, siedzącej teraz, i biorąc koniec sznura, który przez nieuwagę lub umyślnie źle był ukryty, zapytał surowo:
— Co to jest, proszę pani?...
— To?... nic... — odparła milady, z bolesnym usmiechem — nuda jest śmiertelnym wrogiem więźniów; nudziłam się i bawiło mnie splatanie tej liny.
Felton spojrzał na ścianę pokoju, przed którą zastał milady, stojącą na tym samym fotelu, na którym siedziała obecnie; po nad jej głową spostrzegł wbity w mur hak pozłacany, do wieszania ubrania i broni.
Zadrżał, a milady, pomimo oczu spuszczonych, widziała to dobrze.
— Czemu przypisać, że zastałem panią, stojącą na fotelu? — zapytał.
— Co to pana może obchodzić? — odpowiedziała.
— Pragnę wiedzieć koniecznie.
— Nie pytaj mnie pan — rzekła uwodzicielka — wiesz dobrze, że nam, prawdziwym chrześcijanom nie wolno jest mówić nieprawdy.
— Otóż ja powiem, co pani robiłaś, a raczej, co zamierzałaś zrobić; chciałaś dokończyć dzieła fatalnego, jakie masz na myśli; pamiętaj pani jednak, że jeżeli Bóg nasz zabrania kłamstwa, zabrania surowiej daleko samobójstwa.
— Gdy Bóg widzi istotę, cierpiącą niesłusznie, mającą do wyboru samobójstwo lub hańbę, wierz mi panie — mówiła milady tonem głębokiego przekonania — że Bóg przebacza samobójstwo, bo jest ono wtedy męczeństwem.
— Mówisz pani za wiele, lub za mało; na Boga, wytłumacz się jaśniej!...
— Mamże panu opowiadać moją niedolę, abyś to uważał za bajkę; mamże zwierzać się z zamiarów, abyś doniósł o nich memu prześladowcy; nie, panie; a przytem, cóż cię obchodzić może życie lub śmierć biednej skazanej?... Odpowiadasz tylko za ciało moje... wszak prawda?... i bylebyś przedstawił trupa, którego uznają za mnie, nic więcej od pana żądać nie będą... a może nawet dostałbyś podwójną nagrodę!...
— Ja... pani, ja?... — zawołał Felton — przypuszczasz, że wziąłbym nagrodę za życie twoje?... o!... nie myślisz tego, co mówisz.
— Pozwól mi zrobić, co chcę, Feltonie, pozwól mi — rzekła milady, unosząc się — każdy żołnierz powinien być ambitny, wszak prawda?.. jesteś porucznikiem, otóż za moim pogrzebem będziesz szedł już, jako kapitan.
— Cóż zawiniłem — odrzekł Felton złamany, że obarczasz mnie pani taką odpowiedzialnością przed ludźmi i Bogiem?... Za kilka dni będziesz stąd daleko, życie twoje nie będzie pod moją strażą i — dodał z westchnieniem — wtedy zrobisz z niem, co będziesz chciała.
— A więc tak — zawołał milady, jakby nie mogła powstrzymać oburzenia — pan, człowiek religijny, którego zowią sprawiedliwym, pan pragniesz tylko jednej rzeczy: nie odpowiadać za śmierć moją.
— Strzec powinienem życia pani i strzec go będę.
— Czy pojmujesz pan swoje zadanie?... jest ono okrutne, jeśli jestem winną; lecz jakże nazwiesz je, gdy Bóg osądzi, żem niewinna?
— Żołnierzem jestem i spełniam rozkazy.
— Czy myślisz, że w dzień sądu ostatecznego Bóg odłączy katów zaślepionych od sędziów niesprawiedliwych?... nie chcesz, bym zabiła ciało, a pomagasz temu, który chce zabić moją duszę?
— Powtarzam pani — podjął Felton zachwiany — żadne niebezpieczeństwo ci nie grozi... ręczę za lorda de Winter, jak za siebie samego.
— Biedny szaleńcze — zawołała milady — ośmielasz się ręczyć za drugiego, gdy najmędrsi nawet, według Boga, wahają się ręczyć za siebie samych!... on staje po stronie mocniejszego i szczęśliwszego, aby zgnębić słabą i nieszczęśliwą!
— Niepodobna, pani, niepodobna — mówił Felton, czując w głębi serca prawdę tego argumentu — dopókiś uwięziona, nie otrzymasz przeze mnie wolności; dopóki żyjesz, nie stracisz przeze mnie życia.
— Tak! — krzyknęła milady — lecz stracę to, co mi jest droższe, niż życie, stracę honor, Feltonie; i to ty! ty odpowiesz przed Bogiem i ludźmi za mój wstyd i niesławę.
Tym razem Felton, pomimo obojętności prawdziwej czy udanej, nie mógł oprzeć się tajemnemu wpływowi, jaki już nim owładnął. Patrzył na kobietę piękną, jasną, jak najczystsze marzenie, naprzemian we łzach tonącą lub groźną; wytrzymać naraz wpływ piękności i boleści zanadto było dla fanatyka, zanadto dla głowy zapalonej, sekciarskiej, dla serca, płonącego miłością nieba i pożeranego nienawiścią do ludzi.

Milady spostrzegła pomieszanie, odczuła płomień żądzy, palący krew w żyłach młodego ascety i, na podobieństwo umiejętnego wodza, który w chwili, gdy nieprzyjaciel słabnie, uderza na niego z okrzykiem zwycięstwa, podniosła się, piękna, jak bóstwo starożytne, natchniona, jak dziewica chrześcijańska, z ręką w górę wzniesioną, z szyją odkrytą, z włosami rozpuszczonemi, ściągając skromnie drugą ręką suknię na piersiach, i z ogniem w spojrzeniu, który już pobudził zmysły młodego purytanina, szła prosto do niego, i podniesionym głosem, z akcentem wstrząsającym śpiewała:

Wydaj Baalowi jego ofiarę,
Lwom na pożarcie ją oddaj,
Odpowiesz za to przed Bogiem!...
Wołam do niego z otchłani...


Felton stał, jak wryty.
— Kto ty jesteś? — zawołał, składając ręce — czy zesłanką Boga?... czy piekło cię wydało? czyś anioł, czy szatan, na imię ci Eloe, czy Astarte?...
— Czyś mnie nie poznał, Feltonie?... nie jestem ani aniołem, ani szatanem, jestem córką tej ziemi i siostrą twoją, jednej z tobą wiary.
— Tak!... tak!... — rzekł Felton — wątpiłem jeszcze, lecz teraz wierzę.
— Wierzysz... a jednak spiskujesz z synem Beliala, którego nazywają lordem de Winter!... Wierzysz, a pozostawiasz mnie w mocy nieprzyjaciół, nie tylko moich, lecz Anglji i Boga?... Wierzysz, a wydajesz mnie temu, co świat gorszy herezją i życiem rozwiązłem, temu Sardanapalowi ohydnemu, którego zaślepieni zwą księciem Buckingham, a prawowierni Antychrystem nazywają.
— Ja, miałbym cię wydać Buckinghamowi? ja? co mówisz?...
— Mają oczy — zawołała milady — a nie będą widzieli; mają uszy, a nie będą słyszeli!
— Tak, tak — rzekł Felton, trąc ręką czoło, potem zlane, jakby dla odpędzenia ostatnich wątpliwości — tak, słyszę ten głos w snach moich; tak, poznaję rysy anioła, ukazującego mi się podczas nocy bezsennych i mówiącego do duszy mojej: „Uderz śmiało, zbaw Anglję, zbaw siebie samego, albowiem umrzesz, nie przebłagawszy Boga!“ Mów, mów pani! — zawołał Felton — teraz już cię rozumiem.
Błyskawica okrutnej radości, szybka, jak myśl błysnęła w oczach milady.
Felton dojrzał zabójcze światło i zadrżał, zdawało mu się, że ujrzał głębię serca tej kobiety.
Przyszły mu na pamięć przestrogi lorda Winter, powaby milady i pierwsze jej próby uwiedzenia skoro tylko przybyła; cofnął się, spuścił głowę, lecz patrzył, jak oczarowany przez tę dziwną istotę; oczy jego nie mogły się oderwać od jej oczu.
Milady spostrzegła wahanie. Pomimo pozorów egzaltacji, zachowała zimną krew. Felton nie zdążył przemówić, a ona, czując, że nie zdoła dalej utrzymać się w roli tak trudnej, opuściła ręce i głowę, zwalczona niby słabością kobiecą.
— O nie — rzekła — ja nie potrafię zostać Judytą, uwalniającą Betulję od Holofernesa. Miecz sprawiedliwości przedwiecznej za ciężki dla mego ramienia. Pozwól mi uniknąć hańby przez śmierć... pozwól mi zostać męczennicą. Nie żądam wolności, jakby to zrobiła występna, ani zemsty, jak bezbożna. Pozwól mi umrzeć, tego tylko pragnę. Proszę cię, błagam na kolanach; pozwól mi umrzeć, a ostatnie moje westchnienie będzie błogosławieństwem dla zbawcy!
Na ten głos słodki i błagalny, na spojrzenie nieśmiałe, Felton znowu się zbliżył.
Powoli czarodziejka przybrała się we wszystkie swoje powaby, a temi były: piękność, słodycz, łzy a nadewszystko powab rozkoszy mistycznej, najniebezpieczniejszy ze wszystkich powabów.
— Niestety! — rzekł Felton — jedno tylko jest w mocy mojej: żałować panią, jeżeli dowiedziesz, że jesteś ofiarą przemocy. Jesteś chrześcijanką, jednej ze mną religji; czuję pociąg do ciebie, ja, który dotąd kochałem tylko mego dobroczyńcę; ja, który w życiu napotykałem jedynie zdrajców bezbożnych. Lecz ty pani, tak piękna, tak napozór czysta, skoro lord de Winter prześladował cię tak okrutnie, musiałaś chyba spełnić niesłychane zbrodnie!
— Mają oczy — powtórzyła milady z wyrazem bezmiernej boleści — a nie będą widzieli; mają uszy, a słyszeć nie będą.
— Więc powiedz mi pani! — zawołał młody oficer — o! powiedz wszystko!...
— Zwierzyć mam ci moją hańbę! — krzyknęła milady z rumieńcem wstydu na twarzy, bo często bywa, że zbrodnia jednego, jest wstydem dla drugiego — ja, kobieta, mam opowiadać mężczyźnie! O! — ciągnęła, zakrywając rączką cudne oczy — o! nigdy, nigdybym nie mogła!...
— Jakto, mnie, bratu? — dodał Felton.
Miiady patrzyła na niego długo z wyrazem, który młody człowiek wziął za niedowierzenie, a który był tylko badaniem i chęcią ujarzmienia.
Teraz Felton złożył ręce błagalnie.
— Więc zaufam bratu! — rzekła milady — i znajdę odwagę!...
Naraz dały się słyszeć kroki lorda Wintera; lecz tym razem okrutny szwagier milady, nie postąpił, jak wczoraj, nie minął drzwi więzienia, lecz zatrzymał się, przemówił do straży i wszedł do pokoju.
Felton miał czas odskoczyć na bok i lord zastał go w przyzwoitem oddaleniu od uwięzionej.
Baron wszedł powoli i patrzył bacznie na młodego człowieka i jego towarzyszkę.
— Coś bardzo długo, Johnie, siedzisz tutaj, czy ta pani opowiadała ci o wszystkich swoich zbrodniach?... W takim razie nie dziwiłbym się długości posiedzenia.
Felton przeraził się, a milady czuła się zgubiona, jeżeli nie przyjdzie w pomoc zmieszanemu purytaninowi.
— O! lękasz się, żeby ci się ofiara nie wymknęła — rzekła — otóż zapytaj twego godnego pomocnika, o jaką łaskę prosiłam go właśnie.
— Żądałaś łaski?... — zapytał baron podejrzliwie.
— Tak, milordzie — odrzekł młody człowiek.
— Jakiej-że to łaski, powiedz-no?
— Żądała noża, który miała mi oddać za chwilę przez okienko we drzwiach — odpowiedział Felton.
— Jest więc tu ktoś ukryty, któremu ta miła osóbka chce gardło poderżnąć? — rzekł lord Winter z pogardą.
— Ja jestem — odparła milady.
— Dałem ci do wyboru Amerykę i Tyburn — mówił lord — wybierz Tyburn, milady: wierz mi, postronek pewniejszy od noża.
Felton zbladł, wspomniał, iż, gdy wszedł tutaj, milady właśnie sznur w ręku trzymała.
— Masz rację — rzekła — myślałam już i o tem — i dodała stłumionym głosem: — I pomyślę jeszcze...
Felton poczuł dreszcz, przebiegający go aż do szpiku kości; prawdopodobnie lord Winter to spostrzegł.
— Nie dowierzaj jej, John — powiedział — John, mój przyjacielu, zaufałem ci bezwarunkowo, miej się na baczności! Uprzedziłem cię przecie!... A wreszcie odwagi, mój chłopcze, za trzy dni uwolnimy się od tego stworzenia; tam, dokąd ją poślę, nie będzie już szkodziła nikomu.
— Czy słyszysz go? — zawołała milady, wybuchając tak, aby baron myślał, że wzywa na świadka niebo, a Felton wziął to do siebie.
Purytanin opuścił głowę w zadumie.
Baron wziął oficera za rękę, pociągnął za sobą, nie spuszczając wzroku z milady, dopóki się drzwi za nimi nie zamknęły.
— Widzę — rzekła uwięziona, pozostawszy sama — że dużo mam jeszcze do zrobienia. Winter ze zwyczajnego głupca przemienił się w przezornego nad wyraz; co to znaczy chęć zemsty i jak to pragnienie jej kształci człowieka! Felton zaś waha się jeszcze! Nie jest on taki, jak ten przeklęty d‘Artagnan! Purytanin uwielbia tylko czyste dziewice, uwielbia je ze złożonemi rękami. Muszkieter kocha kobiety, kocha, ściskając w objęciach.
Jednakże milady oczekiwała niecierpliwie, pewna, że dziś jeszcze zobaczy Feltona. Nakoniec w godzinę po scenie, przez nas opisanej, usłyszała cichą rozmowę, następnie drzwi się otworzyły i Felton się ukazał.
Młodzieniec wszedł prędko, zostawiając drzwi otwarte, i dawał znaki milady by się nie odzywała; twarz miał okrutnie zmienioną.
— Czego chcesz odemnie? — zapytała.
— Słuchaj — odparł Felton po cichu — oddaliłem straż, aby zostać u ciebie i rozmówić się bez wiedzy niczyjej. Baron opowiedział mi straszną historję...
Milady kiwała głową i uśmiechała się, jak ofiara, na wszystko zrezygnowana.
— Albo jesteś wcielonym szatanem — ciągnął Felton — albo baron, mój dobroczyńca, mój ojciec, jest potworem. Znam cię od czterech dni, jego kocham od dwóch lat; mogę zatem wahać się, któremu z was wierzyć: nie przerażaj się, ja potrzebuję dowodów. Dziś po północy przyjdę tutaj, a pani mnie przekonasz...
— Nie, Feltonie, nie mój bracie, poświęcenie to za wielkie z twej strony, czuję, ile cię to kosztuje... Jestem już zgubiona, nie gub się ze mną razem... Zgon mój będzie wymowniejszy, niż życie, a milczenie trupa przekona lepiej stokroć, niż słowa uwięzionej.
— Milcz pani! — krzyknął Felton — nie mów do mnie w ten sposób; przyszedłem poto, abyś mi przyrzekła na honor, abyś przysięgła na wszystko, co najświętsze, iż nie będziesz godziła na swoje życie.
— Nie mogę przyrzekać — rzekła milady — za wiele mam szacunku dla przysięgi i musiałabym jej dotrzymać.
— Przyrzeknij zatem, tylko do chwili, aż się zobaczymy. Jeżeli potem będziesz jeszcze pragnęła śmierci, zostawię ci swobodę, a nawet sam przyniosę broń, jakiej pragniesz.
— Przyrzekam! będę czekała na ciebie...
— Przysięgnij!
— Przysięgam na imię Boga naszego... Czyś zadowolony?...
— Dobrze, do widzenia, dziś w nocy!...
Wybiegł z pokoju, zamknął drzwi i oczekiwał z bronią żołnierską w ręku, jak gdyby straż pełnił w zastępstwie warty.
Żołnierz powrócił, Felton broń mu oddał.
Wtedy przez otwór w drzwiach, milady dojrzała, jak młodzieniec przeżegnał się nabożnie i poszedł w głąb korytarza.
Ona zaś powróciła na miejsce z uśmiechem pogardy na ustach, bluźniąc przeciw Bogu, na którego imię przysięgała, a którego nie znała i nie umiała kochać.
— Oszalały fanatyk! — mówiła — moim Bogiem jest ten, który mi dopomoże w zemście.



ROZDZIAŁ XXIX
PIĄTY DZIEŃ NIEWOLI

Milady jednak zwyciężyła w połowie, a to podwajało jej energję. Łatwo dotąd zwyciężała ludzi światowych, których wychowanie dworskie pociągało w zastawione sieci. Milady pięknością podbijała zmysły, a zręcznością i sprytem działała i zwyciężała stronę moralną. Lecz obecnie miała do zwalczenia naturę zamkniętą w sobie i niedostępną, z powodu surowości obyczajów; religja i prywacje uczyniły z Feltona człowieka, nieczułego na zwyczajne pokusy. Głowę miał nabitą planami rozległemi, nieokreślonemi i egzaltowanemi, nie było tam miejsca dla miłości i zachcianek zmysłowych, tych uczuć, jakie podsyca próżnowanie i zepsucie. Milady z udaną cnotą zrobiła już wyłom w wyobrażeniach człowieka, uprzedzonego straszliwie, a urodą swoją w sercu i uczuciach człowieka skromnego i czystego. Przyznawała sama, że najtrudniejszem zadaniem, jakie miała w życiu, było właśnie podbicie młodzieńca, opancerzonego fanatyzmem. Pomimo to przez cały wieczór napadało ją zwątpienie; nie wierzyła sobie ani losowi. Nie wzywała Boga, wiemy o tem, lecz ufała w moc złego, w tę nieskończoną potęgę, rządzącą w życiu ludzkiem, której, według baśni arabskiej, dosyć jednego ziarnka granatu, dla odbudowania świata zburzonego.
Milady, umiejętnie przygotowana na przyjęcie Feltona, marzyła, co dzień jutrzejszy przyniesie. Wiedziała, że ma już dwa dni zaledwie, że skoro tylko Buckingham wyrok podpisze (a podpisze go tem łatwiej, że było tam nazwisko fałszywe, i nie domyśli się nawet, o jaką kobietę chodzi), baron wsadzi ją na okręt natychmiast. Wiedziała także, że kobiety skazane na zesłanie daleko mniej mają powabu, niż kobiety, uważane za cnotliwe, otoczone blaskiem wielkiego świata, podnoszącym ich urodę, będące w modzie, bogate, a w dodatku pochodzenia arystokratycznego. Kobieta, skazana na karę hańbiącą, może być jeszcze piękna, lecz nie może już zostać znakomita. Jak wszyscy ludzie rozumni, milady wiedziała, jakie otoczenie przypada najlepiej jej naturze i upodobaniom. Czuła odrazę do ubóstwa, pogarda świata przejmowała ją strachem. Milady królowała, otoczona dworem; potrzebowała koniecznie dumę zadowolić. Rządzić istotami bez znaczenia było dla niej poniżeniem, nie zaś przyjemnością. Z pewnością powróciłaby z wygnania, nie wątpiła o tem na chwilę nawet; lecz, jak długo to wygnanie trwać mogło?
Dla natury czynnej i ambitnej, jaką posiadała, dnie, w których się nie wznosi, są dniami feralnemi! jakże nazwać zatem dnie, w których się na dół zstępuje! Stracić rok, dwa, trzy lata, to wieczność cała; powrócić wtedy, gdy d‘Artagnan, szczęśliwy i triumfujący, otrzyma już wraz z przyjaciółmi zasłużoną nagrodę od królowej, za usługi oddane, były to przypuszczenia, których taka kobieta, jak milady, znieść nie była w stanie. Burza, która się wewnątrz niej srożyła, podwajała zawziętość, i rozbiłaby mury więzienia, gdyby siły fizyczne odpowiadały moralnym.
W dodatku pobudzało ją jeszcze do czynu wspomnienie kardynała. Co mógł myśleć, co powiedzieć o jej milczeniu, kardynał niedowierzający, niespokojny, podejrzliwy; kardynał, jej podpora jedyna, jedyny protektor w teraźniejszości i główny czynnik powodzenia i zemsty w przyszłości? Znała go, wiedziała, że za powrotem, po bezowocnej podróży, choćby niewiadomo jak opowiadała o więzieniu, cierpiniach przebytych, kardynał odpowie ze spokojem sceptyka, silnego władzą i genjuszem: „Trzeba było nie dać się podejść“.
Wtedy milady zbierała całą energję, wymawiając w myśli nazwisko Feltona, jedyne światełko, przebłyskujące w piekle, do którego się dostała; i jak wąż, rozwijający pierścienie, by się przekonać o swej sile, otaczała naprzód Feltona tysiącznemi podejściami bujnej imaginacji.
Czas ubiegał, godziny jedna za drugą zdawały się budzić dzwon w przechodzie a każde uderzenie młotka spiżowego odzywało się w sercu uwięzionej. O dziewiątej lord de Winter przyszedł, jak zwykle, obejrzał okno i kraty żelazne, zbadał posadzkę, ściany, kominek i drzwi, a podczas tej długiej rewizji ani on ani milady nie przemówili do siebie.
— No, no — rzekł baron, odchodząc — nie uciekniesz jeszcze tej nocy!
O dziesiątej Felton przyszedł straż rozstawić; milady poznała go po chodzie. Odgadywała, jak kochanka odgaduje wybranego sercem, a pomimo to nienawidziła go i pogardzała słabym fanatykiem.
Godzina umówiona nie nadeszła jeszcze, Felton nie wszedł. W dwie godziny potem, gdy północ uderzyła, zmieniła się warta. Teraz milady oczekiwała niecierpliwie.
Po upływie dziesięciu minut Felton nadszedł.
— Słuchaj — rzekł młody człowiek do szyldwacha — pod żadnym pozorem nie oddalaj się od tych drzwi; wiesz, że przeszłej nocy, milord ukarał żołnierza, który opuścił stanowisko na chwilę, a jednak to ja sam przez krótką nieobecność jego czuwałem w zastępstwie.
— Wiem o tem — odparł żołnierz.
— Polecam ci baczność jak największą. Ja zaś — dodał — wejdę dla obejrzenia powtórnego pokoju tej kobiety, która, jak się zdaje, ma samobójcze zamiary i której mam rozkaz pilnować.
— Dobrze — szepnęła milady — surowy purytanin kłamać zaczyna.
Żołnierz uśmiechnął się tylko.
— Do licha! panie poruczniku — powiedział — nie wielkie to nieszczęście dostać takie polecenie, nadewszystko, jeżeli milord upoważnił cię pilnować jej nawet w łóżku.
Felton poczerwieniał i w innej okoliczności, byłby złajał żołnierza za żart podobny, lecz teraz sumienie nieczyste nie pozwoliło mu ust otworzyć.
— Jeżeli cię zawołam, wchodź natychmiast; tak samo, jeżeli kto nadejdzie, to ty mnie zawołaj.
— Dobrze, panie poruczniku.
Felton udał się do milady, ona zerwała się z siedzenia.
— Jesteś więc? — zawołała.
— Przyrzekłem przyjść — odpowiedział Felton — i dotrzymałem słowa.
— Jedną rzecz mi jeszcze obiecałeś.
— Co takiego? na Boga — rzekł młody człowiek, który, pomimo panowania nad sobą, czuł, że kolana uginają się pod nim i pot kroplisty występuje na czoło.
— Przyrzekłeś przynieść nóż i zostawić go po naszej rozmowie.
— Nie wspominaj pani o tem, niema tak rozpaczliwego położenia, któreby upoważniało istotę, stworzoną na obraz i podobieństwo boskie, do odebrania sobie życia. Zastanawiałem się i przekonałem, że nie mogę pomagać do takiego grzechu.
— A! zastanawiałeś się — rzekła uwięziona, siadając na fotelu i śmiejąc się pogardliwie — i ja także się zastanawiałam.
— Nad czem?
— Że nie mam nic do powiedzenia człowiekowi, niedotrzymującemu danego słowa.
— O Boże! mój Boże — wyszeptał Felton.
— Możesz pan odejść, nic mu nie powiem.
— Oto jest nóż! — rzekł Felton, wyciągając z kieszeni broń obiecaną, którą wahał się dotąd dać w ręce milady.
— Pokaż pan...
— Co chcesz pani uczynić?
— Honorem ręczę, że oddam za chwilę, położysz go tylko na stole i staniesz pomiędzy nim i mną.
Felton podał nóż milady, ona obejrzała pilnie oprawę i spróbowała ostrza na palcu.
— Dobrze — rzekła, oddając — nóż jest z doskonałej stali; wierny z ciebie przyjaciel, Feltonie.
Młody człowiek odebrał nóż, i według umowy, położył go na stoliku. Milady spostrzegła to z ukontentowaniem.
— A teraz posłuchaj pan!
Zalecenie było niepotrzebne. Felton stał przed nią i oczekiwał niecierpliwie.
— Feltonie! — zaczęła milady z powagą i melancholją — Feltonie, gdyby siostra twoja, córka twojego ojca powiedziała ci:
„Młoda i na nieszczęście piękna, wpadłam w zasadzkę i oparłam się; otoczono mnie matnią niegodziwości; próbowano gwałtu, ale oparłam się; bluźniono przeciw religji, jaką wyznaję, przeciw Bogu, którego wielbię, bo przyzywam go na pomoc, oparłam się jednak; wtedy znieważono mnie, a nie mogąc zgubić mej duszy, postanowiono splamić na zawsze ciało moje, nakoniec...“
Milady przerwała i gorzki uśmiech ukazał się na jej ustach.
— Nakoniec — rzekł Felton — nakoniec co z tobą zrobiono?...
— Postanowiono podejściem pokonać mój upór. Pewnego wieczora domieszano mi do wody silnego narkotyku; zaledwie skończyłam skromny posiłek, uczułam ociężałość, napadającą mnie stopniowo. Chociaż nic nie podejrzewałam, jednak strach mnie ogarnął i walczyłam ze snem, zamykającym mi oczy; wstałam, chciałam biec do okna, wołać na pomoc, lecz nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Wyciągnęłam ręce, próbowałam mówić, lecz tylko słowa bez związku wydobywały się z gardła zaciśnionego... Zdrętwiałam cała... chwyciłam się krzesła, czując, że padam, lecz i ta podpora okazała się bezskuteczna; upadłam na kolana, chciałam się modlić... język mi zesztywniał... Bóg opuścił mnie widać w tej chwili... osunęłam się na podłogę i zasnęłam snem twardym...
„Co się stało podczas snu mego i jak długo trwał, nic nie wiem; jedno tylko przypominam sobie, iż obudziłam się w pokoju okrągłym, zbytkownie umeblowanym, do którego światło wpadało przez otwór w suficie.
„Zresztą żadne drzwi nie prowadziły do niego, rzekłbyś więzienie wspaniałe.
„Nie mogłam długo zdać sobie sprawy, gdzie się znajduję, jak i ze wszystkich szczegółów wyżej przytoczonych; umysł mój walczył bezskutecznie z ciężkim snem, z którego otrząsnąć się nie byłam w stanie. Miałam niejasne wspomnienie przestrzeni przebytej, turkotu powozowego, snów strasznych i czułam wyczerpanie sił fizycznych.
„Wszystko to majaczyło ciemno i niewyraźnie w głowie, tak, że zdawało się dotyczeć innej jakiejś osoby, związanej ze mną fantastycznem podobieństwem.
„Stan, w jakim się znajdowałam, trudny był do pojęcia, myślałam, że znowu śnię.
„Podniosłam się, chwiejąc na nogach; ubranie moje leżało na krześle: nie pamiętałam, czy się rozbierałam i kładłam do łóżka...
„Wtedy, zwolna, rzeczywistość stanęła przedemną, pełna przypuszczeń, obrażających skromność dziewiczą.
„Znajdowałam się w domu nieznanym; o ile mogłam wnosić ze słońca, dzień już był na schyłku!... więc to wczoraj wieczorem straciłam przytomność; sen zatem trwał blisko dobę całą Co się działo ze mną, podczas tego snu długiego?...
„Ubrałam się, jak mogłam najprędzej. Ociężałość w członkach dowodziła, iż działanie narkotyku nie ustało jeszcze.
„Wreszcie pokój był przygotowany dla kobiety, a kokietka najbardziej wymagająca musiałaby czuć się zadowolona z otoczenia.
„Nie ja pierwsza, z pewnością, dostałam się do tego pysznego więzienia, lecz pojmujesz, Feltonie, im piękniejsze było więzienie, tem większą obawą mnie przejmowało.
„Napróżno szukałam wyjścia, badałam ściany, nigdzie żadnego śladu... Dwadzieścia razy najmniej obeszłam pokój, szukając, zawsze napróżno, nareszcie wyczerpana padłam na fotel, jak nieżywa.
„Przez ten czas ściemniło się, a z ciemnością przerażenie me rosło; bałam się zostać na miejscu, zdawało mi się, że na każdym kroku zguba czyha na mnie.
„Pomimo, że od wczoraj nic w ustach nie miałam, wcale nie czułam głodu.
„Żaden głos zzewnątrz nie dochodził, nic, z czego mogłabym czas obliczyć; przeczuwałam tylko, że musi być około ósmej wieczorem, a że to było w październiku, zatem noc czarna już zapadła.
„Naraz zadrżałam: drzwi na zawiasach skrzypnęły, okno w górze zajaśniało, rzucając snop światła do pokoju, i ujrzałam z przerażeniem mężczyznę, stojącego o parę kroków przede mną.
„Stolik z parą nakryć i jedzeniem przygotowanem znalazł się cudownym sposobem na środku.
„W mężczyźnie tym poznałam tego, co mnie od roku prześladował, co zaprzysiągł mnie posiąść i który, odezwawszy się, dał mi do zrozumienia, że należałam do niego zeszłej nocy“.
— Podły!... — mruknął Felton.
— O!... tak, podły — zawołała milady, widząc, jak całą duszą młody oficer słucha tej historji, o! tak, podły! — powtórzyła — sądził, iż dosyć było zwyciężyć mnie w śnie głębokim, abym zgodziła się na hańbę i następnie z własnej woli należała do niego; przychodził ofiarować mi bogactwa wzamian za miłość moją...
„Cały ogrom pogardy, jaki może wezbrać w sercu kobiety, popłynął z ust moich w słowach obelżywych...
„Człowiek ten musiał być przyzwyczajony do wyrzutów podobnych, słuchał bowiem spokojnie, z uśmiechem, z rękami na piersiach skrzyżowanemi. Następnie, myśląc, że skończyłam, zbliżył się, poskoczyłam do stołu, porwałam nóż i przyłożyłam go do piersi.
— „Uczyń krok jeden więcej — zawołałam — a oprócz hańby, mieć będziesz śmierć moją na sumieniu.
„Była bezwątpienia w mojem spojrzeniu, w głosie, w całej postaci taka prawda, jaka przekonywa dusze najbardziej zepsute; zatrzymał się bowiem...
— „Twoją śmierć!... — powiedział — o! nie, jesteś zanadto przyjemną kochanką, abym w ten sposób chciał cię postradać, gdyś zaledwie raz jeden do mnie należała. Do widzenia moja piękna! poczekam z drugą wizytą na łaskawsze usposobienie.
„Po tych słowach dał znak gwizdnięciem; światło zniknęło, znalazłam się pogrążona w ciemnościach. Drzwi znów obróciły się na zawiasach, potem rozjaśniło się w pokoju, lecz znalazłam się już sama.
„Chwila to była straszna; nie wątpiłam już o swojej niedoli; wszystko pierzchło wobec rzeczywistości rozpaczliwej: byłam w mocy człowieka, którego nietylko nienawidziłam, lecz którym pogardzałam; człowieka, ważącego się na wszystko, który dał mi już miarę, do czego jest zdolny“.
— Lecz któż on był? — zapytał Felton.
— „Spędziłam noc na krześle, drżąc za najmniejszym hałasem; około północy lampa zagasła i znów znalazłam się w ciemności. Lecz noc przeszła, mój prześladowca nie dawał znaku życia; rozwidniło się: stół z nakryciem przepadł gdzieś, został mi tylko nóż w ręce.
„W nożu tym złożyłam całą nadzieję.
„Byłam zmęczona śmiertelnie, bezsenność paliła mi oczy; nie śmiałam oka zmrużyć przez całą noc, dzień mi dopiero odwagi dodał; rzuciłam się na łóżko, nie rozłączając się z nożem, który włożyłam pod poduszkę.
„Obudziwszy się, zastałam znów stolik nakryty.
„Tym razem, pomimo strachu, pomimo udręczenia, poczułam głód okrutny. Od czterdziestu ośmiu godzin nic w ustach nie miałam, zjadłam więc kawałek chleba i trochę owoców. Wspomniawszy narkotyk, jaki wypiłam z wodą, nie dotknęłam się stojącej na stole, lecz napełniłam szklankę wodą, tryskającą z fontanny, umieszczonej obok tualety. Pomimo tej ostrożności, niepokój mnie ogarnął; tym razem jednak obawy okazały się nieuzasadnione: spędziłam dzień, nie doświadczywszy niczego takiego, czego się obawiałam. Wypróżniłam karafkę do połowy, aby nie spostrzeżono mojej nieufności.
„Nadszedł wieczór, a z nim ciemności; wzrok mój zaczął się przyzwyczajać, mogłam rozróżniać przedmioty i widziałam stolik, zapadający w podłogę; po kwadransie może, ukazał się znowu z potrawami zastawionemi, a po chwili lampa oświeciła mój pokój.
„Postanowiłam używać jedynie pokarmów, do jakich nie można domieszać substancyj usypiających; parę jaj i trochę owoców wystarczyło mi w zupełności, następnie napiłam się wody z opiekuńczej fontanny.
„Po wypiciu pół szklanki, poczułam, że smak ma inny niż rano: przestałam pić, podejrzenie mnie ogarnęło.
„Wylałam resztę z odrazą i czekałam, zlana potem z przestrachu. Zapewne jakiś niewidzialny świadek obserwował mnie i skorzystał z mojej ufności, aby tem pewniej doprowadzić swój plan do skutku.
„Nie upłynęło pół godziny, a już poczułam działanie narkotyku; ponieważ jednak tym razem wypiłam tylko pół szklanki, nie poddawałam się długo i zamiast usnąć, wpadłam w półsen, pozwalający rozumieć, co się działo dokoła... lecz nie miałam siły bronić się ani uciekać.
„Zawlokłam się do łóżka, aby poszukać jedynej obrony, zbawczego noża, lecz nie byłam w stanie dojść do celu, padłam na kolana, uczepiwszy się rękami kolumny, podpierającej łóżko, wtedy pojęłam, że jestem zgubiona bez ratunku...“
Felton zbladł okrutnie, dreszcz konwulsyjny przeszedł go całego.
„Najokropniejsze jednak było — ciągnęła milady głosem zmienionym, jak gdyby obecnie jeszcze czuła niebezpieczeństwo, grożące w owej strasznej chwili — najstraszniejsze to, że dusza moja czuwała, a chociaż ciało we śnie pogrążonem było, widziałam, słyszałam wszystko: prawda, że wydawało mi się to jakby snem, ale tembardziej było przerażające.
„Widziałam światło unoszące się w górę, i pozostawiające mnie w ciemności; następnie słyszałam znane mi już skrzypnięcie drzwi, choć je dopiero dwa razy słyszałam.
„Czułam instynktownie, że zbliżano się do mnie: powiadają, że nieszczęśliwy zbłąkany w puszczach Ameryki czuje także zbliżanie się węża jadowitego.
„Zebrałam wszystkie siły, próbowałam krzyknąć; wysiłkiem woli zerwałam się nawet, lecz upadłam zaraz... i upadłam w objęcia prześladowcy mojego“.
— Powiedz mi pani, kto był ten człowiek?... — zawołał młody oficer.
Milady widziała, jak jej opowiadanie przejmuje Feltona, jak cierpi nad każdym szczegółem, nie chciała mu jednak oszczędzić tortury. O ile więcej zakrwawi mu serce, o tyle pewniej go zwycięży. Mówiła dalej, udając, że nie słyszy zapytania, a może osądziła, że nie czas jeszcze na odpowiedź.
— „Tym razem jednak już nie ciało nieczułe, bez życia, niecny uwodziciel trzymał w objęciach... Mówiłam ci już: nie mogłam władać sobą, pozostało mi wszakże poczucie niebezpieczeństwa: broniłam się z całych sił i z pewnością, pomimo osłabienia, długo się opierałam, ponieważ słyszałam, jak zawołał:
— „Przeklęte purytanki! wiedziałem dobrze, że potrafią znużyć swych oprawców, lecz sądziłem, że z kochankami nie są tak oporne.
„Niestety! opór desperacki nie mógł trwać długo, czułam, że siły mnie opuszczają i tym razem nie ze snu mojego skorzystał niegodziwiec, lecz z omdlenia...“
Felton wydał jęk głuchy; pot kroplisty spływał mu z czoła, a ręka pod ubraniem pierś szarpała.
„Pierwszą myślą, jaka mi przyszła po wróceniu do przytomności, było poszukać noża pod poduszką, którego nie miałam siły przedtem wydostać: do obrony mi nie posłużył, chciałam, aby przynajmniej winy moje zmazał.
„Lecz gdy poczułam nóż w ręce, Feltonie, straszna myśl przyszła mi do głowy. Przysięgłam ci wszystko wyjawić, obiecałam prawdę i powiem ją, choćby mnie miała zgubić“.
— Przyszła ci myśl zemsty nad tym człowiekiem, wszak prawda?... — zawołał Felton.
— A więc tak!... — rzekła milady — myśl to niegodna chrześcijanki, wiem o tem; podsunął mi ją pewnie wieczny nieprzyjaciel duszy, co, jak lew rozjuszony, krąży bezustannie dokoła człowieka; on mi ją pewnie podszepnął. Cóż ci mam powiedzieć więcej?... — ciągnęła milady tonem kobiety, przyznającej się do zbrodni — myśl ta mnie opanowała i nie mogłam jej odpędzić od siebie... Za tę chęć zabójstwa ponoszę teraz karę...
— Mów pani, mów dalej — przerwał Felton — pilno mi usłyszeć, jakeś się zemściła...
— O!... postanowiłam zrobić to jak najprędzej; nie wątpiłam, że mój prześladowca powróci nocy następnej.
„W dzień biały nie miałam się czego obawiać.
„Gdy nadeszła godzina śniadania, nie wahałam się jeść i pić, wieczorem zato postanowiłam udawać, że spożywam kolację, lecz nic do ust nie brać: miał zatem posiłek ranny ochronić mnie od głodu wieczorem.
„Szklankę wody ukryłam jedynie z mojego śniadania, bo pragnienie mi dokuczało.
„Dzień cały upłynął, lecz nie przyniósł zmiany w powziętem postanowieniu: starałam się tylko, aby twarz moja nie zdradziła zamiarów tajemnych, nie wątpiłam bowiem, że nmie obserwują; kilka razy nawet uśmiech zagościł na moich ustach... Feltonie! nie mam odwagi wyznać ci, do jakiej myśli się uśmiechałam... odwróciłbyś się odemnie ze wstrętem...“
— Mów pani, mów dalej — rzekł Felton — widzisz, że słucham i pragnę dowiedzieć się końca...
— „Wieczorem wszystko odbyło się, jak zwykle; kolacja zjawiła się po ciemku, następnie lampa zajaśniała i usiadłam do stołu.
„Zjadłam parę owoców jedynie; udawałam, że nalewam wody z karafki, a piłam tylko tę, którą rano schowałam; przemieniłam ją zresztą tak szybko i zręcznie, że gdyby nawet szpiegi nasadzeni patrzyli, nie mogliby powziąć najmniejszego podejrzenia.
„Po kolacji udałam ociężałość, jak dnia poprzedniego; lecz tym razem, jak gdybym upadała ze zmęczenia, lub jak gdybym się już oswoiła z niebezpieczeńtwem, powlokłam się do łóżka, zrzuciłam ubranie i położyłam się...
„Znalazłam teraz nóż pod poduszką i, śpiąc niby, ściskałam go w ręce konwulsyjnie.
„Dwie godziny minęły, nikt nie przychodził — tym razem, o mój Boże, ktoby to przewidział wczoraj!... — zaczynałam się bać, że może nie przyjdzie!
„Nakoniec lampa uniosła się w górę i znikła w otworze sufitu; pokój zaległy ciemności, lecz wysilałam się, żeby je przebić wzrokiem. Przez jakiś czas cicho było; słyszałam tylko bicie własnego serca.
„Błagałam nieba, ażeby przyszedł nareszcie. Naraz usłyszałam znany mi szelest drzwi otwieranych; usłyszałam, pomimo grubości dywanu, skrzyp podłogi; dostrzegłam, pomimo ciemności, cień, zbliżający się do łóżka“.
— Śpiesz się pani! śpiesz się!... — przerwał Felton — czyż nie widzisz, że każde słowo twoje pali mnie, jak ołów roztopiony!
— „Wtedy — mówiła milady — wtedy zebrałam wszystkie siły, przywiodłam na pamięć, że wybiła godzina zemsty, a raczej sprawiedliwości. Wyobrażałam sobie, że jestem drugą Judytą; usiadłam z nożem w ręce, i gdy już blisko i wyciągnął ręce, szukając ofiary swojej, wtedy z krzykiem boleści i rozpaczy, uderzyłam go w piersi.
„Nędznik!... wszystko przewidział: pierś miał opancerzoną siatką stalową; nóż obsunął się tylko!
— „A! a!... — zawołał, chwytając mnie za rekę i wyrywając broń, która mi tak źle posłużyła — chcesz mi życie odebrać, piękna purytanko! to coś więcej, niż nienawiść, to niewdzięczność! No, no, uspokój się piękne dziecię! sądziłem, żeś się już udobruchała. Nie jestem ja tyranem, trzymającym kobiety przemocą: nie kochasz mnie, byłem tyle zarozumiały, że sądziłem inaczej; obecnie się przekonałem... Jutro będziesz wolna.
„Miałam tylko jedno życzenie... ażeby mnie zabił.
— „Strzeż się!... — powiedziałam — wolność moja, to twoja hańba.
— „Wytłumacz się jaśniej, piękna Sybillo?
— „Tak, bo skoro tylko stąd wyjdę, opowiem wszystko, opowiem, jakiego gwałtu użyłeś nade mną, jak mnie więziłeś. Ogłoszę o tym pałacu, przeznaczonym dla rozpusty; wysokie zajmujesz stanowisko, milordzie, lecz drżyj! Ponad tobą jest król, ponad królem jest Bóg!
„Chociaż mój prześladowca panował nad sobą, zatrząsł się jednak z gniewu. Nie mogłam widzieć wyrazu twarzy, lecz czułam drżenie ramienia, na którem rękę trzymałam.
— „Skoro tak, nie wyjdziesz stąd nigdy!... powiedział.
— „Bardzo dobrze!... — zawołałam — wtedy miejsce moich cierpień, stanie się także grobem moim. Umrę tutaj! a przekonasz się wtedy, że widmo oskarżające straszniejsze jest jeszcze, niż groźby żyjącej!
— „Nie pozostawię ci żadnej broni.
— „Jest jedna, jaką rozpacz uczyniła przystępną każdej istocie, mającej odwagę jej użyć... Zamorzę się głodem.
— „Posłuchaj — rzekł nędznik — czyż pokój nie lepszy jest od takiej wojny? Powracam ci wolność natychmiast, ogłaszam i wychwalam twoją cnotę, nazywam cię Lukrecją Anglji...
— „A ja cię nazywam Sekstusem, wydaję twoje zbrodnie przed ludźmi, jak już oskarżyłam cię przed Bogiem; a gdy będzie potrzeba, abym, jak Lukrecja, krwią podpisała akt oskarżenia, podpiszę go z ochotą.
— „A! a!... — odezwał się wróg mój tonem szyderczym — to zmienia postać rzeczy zupełnie. Na honor! zważywszy wszystko, bardzo ci tu dobrze, niczego ci nie braknie, a jeżeli umrzesz z głodu, to będzie twoją winą jedynie.
„Po tych słowach oddalił się; słyszałam, jak drzwi zamknął, a ja pogrążyłam się nie tyle w rozpaczy, przyznaję, jak we wstydzie, że się nie zemściłam. Dotrzymał słowa. Upłynął dzień i noc i nie pokazał się... Ja także dotrzymałam obietnicy, nie jadłam i nie piłam wcale; postanowiłam, jak mu to powiedziałam, umrzeć z głodu. Cały dzień i noc całą modliłam się, błagając Boga, aby mi przebaczył samobójstwo.
„Na drugą noc drzwi się znów otworzyły; leżałam na podłodze, siły zaczynały mnie opuszczać.
„Słysząc szelest, uniosłam się na rękach.
— „Na i cóż?... — odezwał się głos, dobrze mi znany — czy uspokoiłaś się trochę i opłacisz wolność obietnicą milczenia?... Ja jestem władcą łaskawym i choć nie lubię purytanów, oddaję im jednak sprawiedliwość, jak i purytankom, jeżeli są ładne. No, dalej przysięgnij mi na ten krzyż; więcej niczego nie żądam.
— „Ja mam przysięgać!... — zawołałam, powstając, gdyż na ten głos wstrętny odzyskałam siły. — Otóż przysięgam na krzyż Zbawiciela, że żadna obietnica, żadna groźba, tortura nie zmusi mnie do milczenia; przysięgam, że okrzyczę cię wszędzie jako zbójcę, łotra bez honoru, jako podłego rozpustnika: przysięgam! że jeżeli kiedy stąd się uwolnię, błagać będę cały świat o zemstę nad tobą.
— „Strzeż się!... — rzekł groźnie — mam ja sposób nieomylny, którego użyję tylko w ostateczności, aby ci zamknąć usta, lub przynajmniej, aby cię o tyle nieszkodliwą uczynić, że nikt twoim słowom nie będzie wierzył.
„Zebrałam wszystkie siły, aby mu odpowiedzieć wybuchem śmiechu. Poznał, że odtąd między nami wojna wieczna; wojna na śmierć.
— „Posłuchaj — rzekł — zostawiam ci jeszcze tę noc i dzień jutrzejszy — namyśl się: przyrzeknij, że będziesz milczała, a bogactwa, szacunek, dostojeństwa nawet będą twym udziałem; w przeciwnym razie, skażę cię na hańbę.
— „Ty!... — krzyknęłam — ty?
— „Na hańbę wieczną, niezmazaną!
— „Ty?... — powtórzyłam. — O! Feltonie, myślałam, że ten człowiek zmysły postradał.
— „Tak, ja!... — odparł.
— „A!... zostaw mnie — powiedziałam — wychodź, jeżeli nie chcesz, abym w twoich oczach głowę o mur roztrzaskała!
— „Wychodzę — odrzekł — chcesz tego, a więc do jutra wieczorem!
— „Do jutra!... — odpowiedziałam i padłam na ziemię, gryząc kobierzec z wściekłości...“
Felton oparł się o krzesło, milady spostrzegła z radością szatańską, iż może mu sił zbraknąć przed końcem opowiadania.



ROZDZIAŁ XXX
SCENA Z TRAGEDJI KLASYCZNEJ

Po chwili przerwy milady ciągnęła opowiadanie:
„Od trzech dni już prawie nic nie jadłam, ani piłam, cierpiałam tortury niesłychane; chwilami mgła zasłaniała mi oczy i ciążyła na czole; był to początek obłędu.
„Z nadejściem wieczoru tak osłabłam, iż co chwila omdlewałam, a za każdym razem dziękowałam Bogu, bo sądziłam, że już umieram.
„Podczas jednego z tych omdleń, posłyszałam otwieranie drzwi; przerażenie wróciło mi przytomność.
„Wszedł mój prześladowca, za nim człowiek jakiś zamaskowany; i on także miał maskę na twarzy, lecz poznałam go po chodzie, po głosie, po postawie, nakazującej szacunek, jaką piekło mu pewnie dało na zgubę i nieszczęście ludzi.
— „No, cóż? — zapytał — zdecydowałaś się nareszcie wykonać przysięgę, jakiej wymagałem?...
— Wiesz o tem, purytanie mają tylko jedno słowo; moje słyszałeś, a mianowicie, że będę dochodziła krzywdy na ziemi przed trybunałem Boskim!
— Zatem obstajesz przy swojem?
— Przysięgam przed Bogiem, który mnie słyszy, że wzywać będę świat cały na świadka twej zbrodni, aż dopóki nie znajdę mściciela.
— Jesteś nierządnicą — zawołał głosem grzmiącym — i jako taka, poniesiesz karę! Zbezczeszczona w oczach świata, do którego się odwołujesz, spróbuj go przekonać, że nie jesteś ani występna, ani szalona!
„Następnie, zwracając się do człowieka, który mu towarzyszył:
— Zbliż się kacie — rzekł — i czyń powinność swoją!
— O!... nazwisko jego!... — zawołał Felton — powiedz mi jego nazwisko!...
— Wtedy, pomimo krzyków, pomimo oporu mojego (dorozumiewałam się bowiem, że chodziło o coś gorszego, niż o śmierć nawet) kat porwał mnie, przewrócił na podłogę, obezwładnił silnemi rękami i, wtedy to łkając boleśnie, wzywając Boga, który mnie nie słyszał, wydałam naraz jęk okrutny z bólu i wstydu. Żelazo rozpalone, żelazo katowskie, odbiło się na mojem ramieniu. Patrz! — rzekła milady, podnosząc się z godnością królowej — patrz Feltonie, jakie wymyślono nowe męczeństwo dla dziewczyny młodej, niewinnej, a pomimo to ofiary zwierzęcej namiętności człowieka bez sumienia. Naucz się znać lepiej serca ludzkie, i odtąd bądź mniej powolny w służeniu za narzędzie zemsty niesprawiedliwej...
Szybkim ruchem rozpięła suknię, rozdarła batyst, okrywający łono, i zaczerwieniona udanym gniewem i niby zawstydzona, pokazała młodemu człowiekowi znak, niczem niezatarty, który hańbił to śliczne ramię.
— Ale — krzyknął Felton — to jest kwiat lilji!...
— W tem właśnie jest cała podłość — odrzekła milady. — Gdyby to było piętno angielskie!... trzebaby dowieść, jaki sąd je nakazał, a ja wtedy odwołałabym się do wszystkich trybunałów królestwa; lecz piętno francuskie... o!... takie mnie rzeczywiście hańbiło.
Blady, nieruchomy, przybity strasznem wyznaniem, olśniony nadludzką pięknością tej kobiety, obnażającej się bezwstydnie, co on uważał za wzniosłe, Felton upadł na kolana przed nią, jak czynili pierwsi chrześcijanie przed czystemi, świętemi męczennicami, które prześladowania Cezarów skazywały na krwawe igrzyska w cyrkach. Nie widział piętna hańbiącego, widział piękność jedynie.
— Przebacz!... o!... przebacz!... — wołał.
Milady czytała w oczach jego: kocham! kocham!...
— Co mam przebaczyć? — zapytała.
— Przebacz! że pomagałem twoim prześladowcom!...
Milady podała mu rączkę.
— Taka piękna!... taka młoda!... — wołał Felton, okrywając tę rączkę pocałunkami.

Felton był purytaninem; puścił rękę kobiety, aby całować jej nogi. Obecnie już jej nie kochał, uwielbiał ją...
To jest on! Puśćcie mnie, muszę go dogonić!
Gdy ochłonął trochę, gdy milady odzyskała zimną krew, której, coprawda nigdy nie traciła; gdy nareszcie zakryła skromnie przed nim powaby, aby ich pragnął goręcej:

— A!... obecnie — wyrzekł — o jedno jeszcze pytam?... o nazwisko prawdziwego kata, podług mnie bowiem jest tylko jeden, bo ten drugi ślepe narzędzie jedynie!
— Jakto... mój bracie!... — zawołała milady — czy potrzeba, żebym ci go nazwała, nie odgadłeś sam dotąd.
— Co?... — odparł Felton — on?... znów on?...
— Prawdziwym winowajcą!... — przerwała milady — jest ciemięzca Anglji, prześladowca prawowiernych, podły przeniewierca honoru kobiecego, ten, który dla fantazji serca zepsutego, każe przelewać krew anglikom, co dziś proteguje protestantów, a jutro ich zdradzi...
— Więc to Buckingham!... — wykrzyknął Felton.
Milady zakryła twarz rękami, jak gdyby nie mogła bez wstydu słyszeć tego nazwiska.
— Buckingham katem tej anielskiej istoty!... — wołał Felton. — I Tyś go nie spiorunował! o Boże!... pozwoliłeś mu zostać wielkim, czczonym, wszechwładnym na naszą zgubę!
— Bóg opuszcza tych, co sobie nie pomagają — rzekła milady.
— Więc on chce ściągnąć na głowę swoją karę, przeznaczoną dla przeklętych!... — ciągnął Felton z wzrastającą egzaltacją — chce, aby zemsta ludzka uprzedziła sprawiedliwość Boską!...
— Ludzie lękają się go i przebaczają.
— O!... ja — rzekł Felton — ja go się nie boję i nie będę go oszczędzał!...
Milady uczuła w duszy radość piekielną.
— W jaki sposób lord de Winter, mój opiekun, mój ojciec, wmieszany jest w to wszystko?...
— Posłuchaj, Feltonie — odparła milady — pomiędzy podłymi i godnymi pogardy, znajdą się jeszcze ludzie wyżsi i szlachetni. Miałam narzeczonego; kochaliśmy się wzajemnie; serce miał, jak ty, Feltonie, jak ty był prawdziwym człowiekiem. Przyszłam do niego i opowiedziałam wszystko; znał on mnie dobrze i ani na chwilę nie wątpił. Był to wielki pan i pod każdym względem stał na równi z Buckinghamem. Nie nie mówił, tylko przypasał szpadę, narzucił płaszcz i udał się wprost do pałacu Buckinghama.
— Tak, tak — rzekł Felton — rozumiem; chociaż z ludźmi podobnymi, nie szpady używać trzeba, lecz sztyletu...
— Buckingham w przeddzień wyjechał, wysłany jako ambasador do Hiszpanji, gdzie miał prosić o rękę infantki dla króla Karola I‑go, wówczas jeszcze księcia Walji, nie zastał go więc i powrócił z niczem.
— Posłuchaj — rzekł do mnie — człowiek ten wyjechał i w ten sposób uniknął na razie zemsty mojej; lecz my się połączymy; jak to już było postanowione, a potem zdaj na lorda de Winter troskę o honor jego i jego żony.
— Lorda de Winter? — wykrzyknął Felton.
— Tak — odparła milady — lorda de Winter, a teraz powinieneś wszystko zrozumieć, wszak prawda? Buckingham rok cały bawił w Hiszpanji. Na tydzień przed jego powrotem, lord de Winter umarł nagle, a ja zostałam jedyną jego spadkobierczynią. Kto był winien jego śmierci? Bóg, wszystko wiedzący, wie i to zapewne, ja, nie obwiniam nikogo!...
— O!... co za straszne rzeczy!... — wołał Felton.
— Lord de Winter umarł, nie powiedziawszy nic bratu. Okrutną tajemnicę ukrywał przed światem, aż do chwili, gdy miała spaść, jak piorun, na głowę winowajcy. Twój opiekun niechętny był małżeństwu brata starszego z dziewczyną ubogą. Czułam to dobrze, że nie mogę spodziewać się opieki od człowieka, zawiedzionego w nadziei otrzymania dziedzictwa. Wyjechałam tedy do Francji z postanowieniem spędzenia tam reszty życia. Lecz całe mienie moje znajduje się w Anglji, komunikacja z powodu wojny jest utrudniona, zabrakło mi zatem funduszów i zmuszona zostałam powrócić; sześć dni temu wylądowałam w Portsmouth!...
— Cóż dalej?... — rzekł Felton.
— Co dalej?... Buckingham oto dowiedział się zapewne o moim powrocie, mówił z lordem de Winter, który zawsze był źle dla mnie uprzedzony, i nagadał mu, że jego bratowa jest nierządnicą, kobietą piętnowaną... Lord de Winter uwierzył wszystkiemu tem łatwiej, że leżało to w jego interesie. Rozkazał mnie przytrzymać, sprowadził tutaj i oddał pod straż twoją. Reszta ci wiadoma: pojutrze skazuje mnie on na wygnanie, na deportację... pojutrze strąca mnie pomiędzy zbrodniarki. O!... spisek dobrze uknuty, podstęp zręczny, zabije cześć moją na zawsze!... Widzisz sam, iż winnam umrzeć... Feltonie!... Feltonie!... daj mi ten nóż!...
Przy tych słowach, jak gdyby siły traciła, milady pochyliła się słaba i omdlewająca w ramiona młodego oficera, który, pijany miłością, oburzeniem i żądzą nieznaną, objął ją, przycisnął do serca, drżąc pod oddechem usteczek cudownych, pod dotknięciem łona drgającego.
— Nie, nie — mówił — ty będziesz żyła, otoczona szacunkiem, czysta; żyć będziesz, aby upokorzyć wrogów.
Milady odpychała go niby rączką, lecz wzrokiem wabiła; Felton nie potrzebował już zachęty, trzymał ją w objęciach i błagał jak bóstwo.
— O!... śmierci... śmierci!... — wołała słabym głosem i, przymykając oczy — śmierć przenoszę nad hańbę; Feltonie, bracie, przyjacielu, zaklinam cię!...
— Nie — zawołał Felton — nie, ty będziesz żyła i będziesz pomszczona!
— Feltonie, ja sprowadzam nieszczęście na tych, co mnie otaczają! opuść mnie, Feltonie, pozwól mi umrzeć!
— Umrzemy więc razem! — zawołał, przyciskając usta do ust uwięzionej.
Dało się słyszeć pukanie do drzwi; tym razem milady naprawdę go odepchnęła.
— Czy słyszysz?... — rzekła — ktoś nadchodzi, podsłuchano nas!... już po wszystkiem, jesteśmy zgubieni!
— Nie — rzekł Felton — to straż tylko daje mi znać, że patrol nadchodzi.
— Biegnij zatem i sam otwórz...
Felton usłuchał; zaprzedał już tej kobiecie ciało i duszę.
W drzwiach ukazał się sierżant, dowodzący patrolem.
— Co się stało? — zapytał porucznik.
— Kazałeś mi pan otworzyć na wypadek, gdybym słyszał wołanie o pomoc — odezwał się żołnierz — a zapomniałeś pan klucz mi zostawić, słyszałem krzyki niezrozumiałe, chciałem drzwi roztworzyć, lecz były zwewnątrz zamknięte; zatem przywołałem sierżanta.
— Ja się też stawiłem natychmiast — dodał sierżant.
Felton, bezprzytomny, obłąkany prawie, stał, nie mogąc głosu wydobyć. Milady zrozumiała, źe musi zawładnąć położeniem, pobiegła do stołu i schwyciła nóż.
— Jakiem prawem zabraniasz mi umrzeć?... — zawołała.
— Boże wielki!... — krzyknął Felton, widząc nóż, błyszczący w jej ręce.
W tej chwili właśnie śmiech ironiczny rozległ się na korytarzu. Lord, zwabiony hałasem, w szlafroku, bez szpady, stanął na progu.
— A!... a!... — odezwał się — jesteśmy, jak widzę, w ostatnim akcie tragedji; a co, Feltonie, przekonałeś się, dramat przechodził wszystkie fazy, jakie ci przepowiedziałem... Bądź jednak spokojny, obejdzie się tu bez krwi rozlewu.
Milady zrozumiała, że będzie zgubiona w opinji Feltona, jeśli nie da dowodu szybkiej i strasznej odwagi.
— Mylisz się, milordzie, krew tu popłynie i niech ta krew spadnie na tych, którzy doprowadzili do tego!...
Felton wydał okrzyk przerażenia i rzucił się ku niej, zapóźno jednak, milady ugodziła w pierś nożem.
Lecz trafił on szczęśliwie, przyznać musimy, bardzo zręcznie, w bryklę żelazną, jaka w owej epoce, osłaniała, jak pancerz, piersi kobiet, ześlizgnął się, rozdzierając suknię i zadrasnął ukosem ciało pomiędzy żebrami.
Suknia jednak w tej chwili krwią się splamiła. Milady padła na wznak, udając zemdloną. Felton wyrwał jej nóż.
— Spojrzyj, milordzie — rzekł ponuro — ta kobieta, oddana pod moją opiekę, życie sobie odebrała!
— Uspokój się, Feltonie — rzekł lord — nie zabiła się ona, szatani nie umierają tak łatwo; uspokój się, idź do mnie i czekaj tam...
— Ależ, milordzie...
— Idź, rozkazuję ci.
Na takie polecenie zwierzchnika, Felton był posłuszny, lecz, wychodząc, ukrył nóż na piersiach.
Lord de Winter przywołał jedynie kobietę, usługującą milady.
A że rana, pomimo jego podejrzeń, mogła być rzeczywiście niebezpieczna, posłał natychmiast służącego na koniu, aby sprowadził doktora.



ROZDZIAŁ XXXI
UCIECZKA

Jak to lord de Winter przewidział, rana milady nie była niebezpieczna; skoro tylko została sama z kobietą, przywołaną przez barona, która rozbierała ją pośpiesznie, uznała za właściwe otworzyć oczy.
Potrzeba było jednak grać rolę słabej i cierpiącej; nie było to trudne dla tak wytrawnej komedjantki, oszukała też kompletnie prostą kobietę, która pomimo usilnej prośby milady, uparła się, iż siedzieć będzie przy niej noc całą. Lecz obecność dozorczyni nie przeszkadzała milady rozmyślać.
Nie ulegało wątpliwości, że Felton został przekonany i należał do niej zupełnie: gdyby anioł z nieba zstąpił i potępiał milady, on w takiem usposobieniu, jak obecnie, wziąłby go za wysłańca z piekła.
Milady uśmiechała się, myśląc o tem, albowiem Felton był teraz jedyną jej nadzieją, jedynym sposobem ocalenia. Lord de Winter może go jednak podejrzewać, może nad nim czuwać...
Około czwartej zrana zjawił się doktór; rana już się zasklepiła, doktór nie mógł zbadać jej głębokości, poznał tylko po pulsie chorej, iż jest bardzo mało znacząca.
Rano milady pod pozorem, iż całą noc nie spała i potrzebuje spoczynku, odprawiła kobietę, czuwającą przy niej. Spodziewała się zobaczyć Feltona w porze śniadania; lecz Felton nie przyszedł. Czyż jej obawy się sprawdziły?
Miałżeby Felton nie dopisać w chwili stanowczej? Już tylko jeden dzień jej pozostał: lord de Winter oznajmił, że odstawi ją na okręt 23-go, a oto poranek 22-go.
Pomimo to czekała cierpliwie do południa.
Obiad przyniesiono jej o zwykłej godzinie: milady ujrzała wtedy z trwogą niesłychaną, że już inni żołnierze jej pilnują.
Zapytała nieśmiało, co się dzieje z Feltonem.
Zapytała nieśmiało, co się dzieje z Feltonem. Odpowiedziano, że Felton przed godziną wyjechał gdzieś na koniu.
Starała się dowiedzieć, czy baron znajduje się w zamku; żołnierz odpowiedział, że tak i że ma rozkaz uprzedzić go, jeżeli uwięziona pragnęłaby z nim pomówić.
Milady odparła, że czuje się zbyt słaba w tej chwili, a jedynem życzeniem jej jest samotność.
Żołnierz wyszedł, pozostawiając obiad na stole. Feltona oddalono, straż zamieniono, nie ufano więc Feltonowi.
Był to okrutny cios dla uwięzionej.
Zostawszy sama, podniosła się; łóżko, na którem leżała przez ostrożność, a także, aby myślano, że jest ciężko ranna, piekło ją, jak trzon gorący. Rzuciła okiem na drzwi: baron kazał przybić deskę w miejscu, gdzie było okienko. Bał się z pewnością, aby przez otwór nie uwiodła straży jaką szatańską sztuką.
Milady uśmiechnęła się; mogła zatem nie hamować uniesień, bo jej nie obserwowano. Biegała po pokoju, jak furjatka lub, jak tygrysica, zamknięta w klatce żelaznej.
Gdyby choć nóż zostawiono, byłaby pomyślała z pewnością nie o zabiciu siebie samej, lecz tym razem o zamordowaniu barona.
O szóstej wieczorem wszedł lord Winter, uzbrojony kompletnie. Człowiek ten, uważany dotąd przez milady za szlachcica dosyć głupkowatego, stał się znakomitym dozorcą więziennym. Jedno spojrzenie na milady odkryło mu stan jej duszy.
— Oho!... — powiedział — nie zabijesz mnie dziś jeszcze, moja pani; nie masz już broni, a przytem ja mam się na baczności. Zaczęłaś przewracać w głowie biednemu Feltonowi: poddawał się już wpływom twoim szatańskim, lecz chcę go ratować, nie ujrzy cię więcej, wszystko skończone. Zbierz swoje manatki, jutro wyjedziesz. Postanowiłem odjazd na 24-go, lecz myślę, że im prędzej, tem pewniej. Jutro w południe będę już miał w rękach wyrok na ciebie, podpisany przez Buckinghama. Jeżeli słówko piśniesz do kogokolwiekbądź, nim wsiądziesz na okręt, sierżant mój głowę ci roztrzaska, taki ma rozkaz; jeżeli zaś na okręcie przemówisz do kogo bez pozwolenia kapitana, tenże kapitan każe cię w morze wrzucić! Do widzenia! Jutro jeszcze zobaczę cię i pożegnam na wieki!
To powiedziawszy, baron się oddalił.
Milady słuchała tych pogróżek z uśmiechem pogardy na ustach, ale w sercu z wściekłością straszną.
Podano kolację; milady czuła potrzebę pokrzepienia sił, nie wiedziała, co stać się może w nocy, która zapowiadała się groźnie. Straszna też burza wybuchła około dziesiątej wieczorem: milady doznała ulgi, widząc, że stan natury odpowiada temu, co się w jej duszy dzieje. Pioruny huczały w powietrzu, jak wściekłość w jej głowie; zdawało jej się, że fala, przelatując, muska jej czoło, jak drzew wierzchołki, które pochyla i odziera z liści.
Naraz usłyszała stuknięcie w szybę a przy świetle błyskawicy spostrzegła twarz mężczyzny poza kratami.
Poskoczyła do okna i otworzyła.
— Felton!.. — krzyknęła — jestem ocalona!
— Tak — rzekł Felton — lecz cicho na Boga! potrzebuję czasu na przepiłowanie kraty. Uważaj tylko, aby cię nie dostrzeżono prze otwór we drzwiach.
— O!... to dowód, że Bóg jest z nami, Feltonie — odparła milady — zabili dziś otwór deską...
— To dobrze, Bóg im rozum odebrał! — rzekł Felton.
— Cóż mam robić?... — zapytała.
— Nic, nic, zamknij okno. Połóż się spać, lub przynajmniej połóż się do łóżka w ubraniu; jak skończę, zastukam w szybę. Lecz czy będziesz w stanie iść z mną?
— O! tak!
— A twoja rana?
— Boli mnie jeszcze, lecz nie przeszkodzi do ucieczki.
— Bądź gotowa na pierwsze wezwanie.
Milady zamknęła okno, zgasiła lampę i, według zalecenia Feltona, wsunęła się pod kołdrę. Pośród huku burzy słyszała zgrzyt piły o żelazo.
Tak leżała godzinę, bez tchu prawie, oblana potem, z sercem, zamierającem ze strasznej obawy na każdy najmniejszy ruch, jaki ją dochodził z korytarza. Są w życiu godziny, jak lata długie. Nareszcie Felton zastukał.
Milady wyskoczyła z łóżka i pobiegła otworzyć. Dwie kraty wypiłowane dawały możliwe przejście.
— Czy jesteś gotowa?... — zapytał Felton.
— Tak... czy mam zabrać co z sobą?
— Złoto, jeżeli je posiadasz.
— Na szczęście, nie zabrano mi tego, co miałam.
— Tem lepiej, bo ja użyłem swego na wynajęcie barki.
— Weź to — rzekła, podając mu worek luidorów, który Felton wziął i rzucił go na dół pod mur.
— Teraz — rzekł — czy chcesz wyjść?
— Jestem.
Milady stanęła na fotelu i przesunęła się do połowy ciała przez okno: ujrzała młodego oficera, wiszącego nad przepaścią na drabinie sznurowej.
Pierwszy raz w życiu zlękła się, jak prawdziwa kobieta. Przepaść ją przeraziła.
— Spodziewałem się tego — rzekł Felton.
— To nic, to nic!... — odparła milady — zejdę z zamkniętemi oczami.
— Czy ufasz mi pani?
— O! jeszcze się pytasz!
— Złóż ręce na krzyż: tak, dobrze.
Związał jej ręce chustką, a z wierzchu potem mocnym sznurem.
— Co robisz?... — zapytała milady zdziwiona.
— Załóż mi ręce na szyję i nie bój się niczego.
— Stracisz równowagę i spadniemy w przepaść oboje.
— Bądź spokojna, jestem marynarzem.
Nie było chwili do stracenia; milady zarzuciła ręce na szyję Feltonowi i dała się wyciągnąć przez okno.
Młody człowiek zaczął schodzić powoli z drabiny. Pomimo ciężaru dwojga ciał, huragan bujał niemi w powietrzu. Naraz Felton stanął.
— Co się stało?... — zapytała milady.
— Cicho — rzekł Felton — słyszę nadchodzących.
— Odkryto nas!
Nastała cisza chwilowa.
— Nie — rzekł Felton — to nic nie znaczy.
— A ten szmer?
— Patrol idzie zwyczajną drogą.
— Którędy przechodzić będzie?
— Pod naszemi nogami.
— Spostrzegą nas.
— Nie, bo już się nie błyska.
— Potrącą o koniec drabiny.
— Na szczęście za krótka jest o sześć stóp.
— Nadchodzą już, mój Boże!
— Cicho!
I oboje pozostali zawieszeni, bez ruchu, bojąc się odetchnąć, o dwadzieścia stóp ponad ziemią, gdy żołnierze przechodzili pod nimi, śmiejąc się i rozmawiając głośno.
Patrol przeszedł, słychać było odgłos kroków oddalających się i szmer głosów coraz cichszy.
— O! teraz — odezwał się Felton — jesteśmy ocaleni.
Milady westchnęła i zemdlała.
Felton nie przestawał opuszczać się. Gdy poczuł już koniec drabiny i próżnię pod nogami uczepił się silnie rękami i tak zstąpił na ostatni szczebel, następnie zwisł w powietrzu, puścił drabinę i stanął na ziemi. Nachylił się, podniósł woreczek ze złotem i ujął go w zęby.
Potem wziął milady na ręce i oddalił się szybko w przeciwną stronę, niż patrol. Niedługo zmienił kierunek, zeszedł na dół pomiędzy skałami i, przybywszy na brzeg morza, gwizdnął donośnie.
Odpowiedziano mu podobnie: w pięć minut potem ujrzał barkę, wiosłowaną przez czterech ludzi.
Statek zbliżył się do wybrzeża, ale nie mógł dotrzeć do lądu; Felton wszedł po pas w wodę, nie chcąc powierzyć nikomu drogiego ciężaru.
— Dalej, odbijać — rzekł Felton — i płynąć, jak najśpieszniej.
Czterech ludzi rzuciło się do wioseł; lecz morze zanadto było wzburzone, aby mu podołać mogli.
Noc ciemna i burzliwa osłoniła płaszczem uciekających, nie widać było lądu, a tem bardziej niepodobna było dojrzeć barki z wybrzeża.
Podczas, gdy łódź oddalała się, popychana siłą wioseł, Felton odwiązywał sznur, a potem chustkę, krępujące rączki milady. Następnie, gdy ręce już były wolne, zaczerpnął wody morskiej i zlał jej twarz całą.
Milady westchnęła i otworzyła oczy.
— Gdzie jestem?... — wyrzekła.
— Ocalona — odparł młodzieniec.
— Ocalona! ocalona!... — zawołała. — Tak, jak widzę, niebo, widzę morze! Powietrze, którem oddycham!... wszystko mówi mi o wolności. A! dzięki... dzięki ci, Feltonie!
Młodzieniec przycisnął ją do serca.
— Co to się stało z mojemi rękami?... — zapytała milady — mam takie uczucie, jak gdyby były zgruchotane?
— Niestety!... — rzekł Felton, patrząc na te śliczne rączki i, kiwając głową z rozrzewnieniem.
— O! to nic nie znaczy!... — zawołała milady — przypominam sobie teraz wszystko!
Potem zaczęła szukać dokoła siebie.
— On jest tam — rzekł Felton, trącając nogą worek ze złotem.
Zbliżano się do statku, stojącego na pełnem morzu. Majtek na straży odezwał się: odpowiedziano mu z barki.
— Co to za statek?... — zapytała milady.
— Ten, który nająłem dla ciebie.
— Dokąd mnie on zawiezie?
— Dokąd zechcesz, bylebyś mnie wysadzić kazała na ląd w Portsmouth.
— Co masz do czynienia w Portsmouth?... — zapytała.
— Muszę wykonać polecenie lorda de Winter — odrzekł z uśmiechem zagadkowym.
— Jakie polecenie?
— Czyż nie rozumiesz?
— Nie; wytłumacz mi, proszę...
— Nie ufał mi, więc zapragnął sam cię pilnować, a mnie wysłał do Buckinghama, żeby podpisał twój wyrok na deportację.
— Jeżeli ci nie ufał, jak mógł ci powierzyć ten wyrok?
— Myślał, że nie wiem, co wiozę.
— To prawda. Jedziesz więc do Portsmouth?
— Muszę się śpieszyć: jutro 23-ci i Buckingham odpływa z flotą.
— Jutro już?... a dokąd się udaje?
— Do Roszelli.
— Nie powinien odpłynąć!... — zawołała milady, zapominając zwykłej roztropności.
— Bądź spokojna — odparł Felton — nie odpłynie...
Milady zadrżała z radości; czytała w głębi serca młodego człowieka: śmierć Buckinghama wypisana tam była wyraźnie.
— Feltonie... — rzekła — jesteś wielki, jak Juda Machabeusz! Jeśli umrzesz, ja umrę z tobą razem: to wszystko, co powiedzieć ci mogę.
— Cicho!... — rzekł Felton — już przybyliśmy.
Przybijano do statku. Felton wstąpił pierwszy na drabinę i podał rękę milady, a majtkowie ją podtrzymywali, ponieważ morze było jeszcze bardzo wzburzone.
— Kapitanie — przemówił Felton — oto osoba, o której ci mówiłem, odprowadzisz ją z całą troskliwością do Francji.
— Za cenę tysiąca pistolów — odrzekł kapitan
— Wyliczyłem ci już pięćset.
— Prawda — rzekł kapitan.
— Oto jest drugie pięćset — odezwała się milady, biorąc worek ze złotem.
— Nie — rzekł kapitan — teraz nie wezmę; dałem słowo temu młodemu panu: drugie pięćset pistolów należą mi się dopiero po przybyciu do Boulogne.
— A przybędziemy tam?
— Cali i zdrowi — rzekł kapitan — zaręczam honorem Jakóba Buttlera.
— Dobrze więc!... — rzekła milady — jeżeli dotrzymasz słowa, to nie pięćset a tysiąc pistolów dostaniesz ode mnie.
— Niech żyje piękna pani!... — zawołał kapitan — i niech Bóg raczy zsyłać często tak zacne osoby, abym mógł im usłużyć!
— A tymczasem — rzekł Felton — płyń z nami do małej zatoki... o której ci już mówiłem.
Kapitan w odpowiedzi wydał rozkazy stosowne, a około siódmej zrana, mały statek zarzucał kotwicę w oznaczonej zatoce.
Ze swej strony milady utwierdziła Feltona w powziętym zamiarze; spostrzegła jednak niebawem, że młody fanatyk potrzebował raczej, aby miarkowano jego zapał.
Ułożono, że milady oczekiwać będzie Feltona do dziesiątej; jeżeli o tej godzinie nie będzie z powrotem, wyruszy sama.
Wtedy, przypuszczając, że będzie wolny, podąży do Francji i połączy się tam z nią w klasztorze Karmelitek w Bethune.



ROZDZIAŁ XXXII
CO SIĘ DZIAŁO W PORTSMOUTH 21 SIERPNIA 1628 ROKU?

Felton pożegnał milady, jak brat siostrę, gdy idzie na niewinną przechadzkę, to jest, całując ją w rękę.
Wydawał się spokojny, jak zwykle, oczy mu tylko błyszczały gorączkowo; czoło miał bledsze, zęby zaciśnięte, a głos ostry i urywany zdradzał burzę wewnętrzną.
Stojąc na czółnie, odwożącem go do brzegu, patrzał ciągle na milady, ona też z pokładu ścigała go wzrokiem. Oboje pewni byli, że unikną pogoni: zwykle o dziewiątej dopiero przychodzono do pokoju milady, a zamek odalony był od Londynu o trzy godziny drogi.
Felton wysiadł na brzeg, wszedł na pagórek, pożegnał milady po raz ostatni i zwrócił się w stronę miasta.
Zaczął biec w stronę Portsmouth, ukazującego przed nim szczyty wieżyc i domów we mgle porannej.
Felton, idąc szybko, przywodził na pamięć wszystko, co przez dwa lata rozmyślał i długi pobyt pomiędzy purytanami słyszał z zarzutów prawdziwych lub zmyślonych przeciw ulubieńcowi Jakóba VI-go i Karola I-go.
Porównywał zbrodnie publiczne ministra wszechwładnego, zbrodnie świetne, europejskie, jeżeli można się tak wyrazić, ze zbrodniami prywatnemi i nieznanemi, o jakich milady mu opowiadała, i doszedł do wniosku, że z dwóch ludzi, z jakich składał się Buckingham, gorszym był ten, który działał w ukryciu. Uczucie nieznane, nowe, a gorące przedstawiało mu oskarżenia, podłe i wymyślone przez lady de Winter, tak, jak widzimy przez szkło powiększające atomy niedostrzeżone, powiększone do rozmiarów przerażających.
Szybkość biegu krew mu rozpalała; myśl, iż pozostawia za sobą wystawioną na zemstę okrutną kobietę, którą kochał, a raczej czcił, jak świętą; wzruszenia przebyte, zmęczenie obecne, wszystko podniecało umysł ponad zwykłe uczucia ludzkie.
Stanął w Portsmouth około ósmej rano; cała ludność była w ruchu; bębniono w porcie i na ulicach; oddziały wojska, przeznaczone na okręty, schodziły ku morzu.
Felton przyszedł do pałacu Admiralicji, zlany potem i kurzem okryty; twarz, zwykle blada, czerwieniła się od gorąca i gniewu. Straż pałacu zabroniła mu wstępu; Felton zawołał na dowodzącego i, wyjmując z kieszeni papier opieczętowany, powiedział:
— Zlecenie pilne od lorda de Winter.
Wiedziano, że lord de Winter posiadał zaufanie Jego Wysokości, dowodzący zatem strażą wydał rozkaz przepuszczenia Feltona, co tem łatwiej poszło, że młody człowiek miał na sobie mundur marynarki wojskowej.
W tej samej chwili, gdy nareszcie dostał się do przedsionka, wchodził tam człowiek okryty kurzawą, zmęczony, bez tchu prawie, który przed bramą pałacową zsiadł z konia, upadającego także z wycieńczenia.
Felton jednocześnie z nowoprzybyłym zwrócił się do Patrycego, ulubionego pokojowca księcia.
Felton wymienił lorda de Winter, a nieznajomy nie chciał powiedzieć, kto go przysyła i utrzymywał, że księciu jedynie może to oznajmić.
Każdy z nich żądał, aby wpierw go wpuszczono.
Patrycy wiedział, że lord de Winter miał interesy służbowe i stosunki przyjaźni z księciem, dał zatem pierwszeństwo przybyłemu w jego imieniu. Drugi czekać musiał, a widoczne było, jak przeklinał w duszy opóźnienie.
Pokojowiec prowadził Feltona przez wielką salę, gdzie oczekiwali deputowani z Roszelli, z księciem Soubisse na czele, i wpuścił go do gabinetu, w którym Buckingham, wyszedłszy z kąpieli, kończył się ubierać, z wielką starannością i elegancją, jak zawsze.
— Porucznik Felton — rzekł Patrycy — przysłany przez lorda de Winter.
— Od lorda de Winter! — powtórzył Buckingham — niech wejdzie.
Felton wszedł. Buckingham właśnie zrzucał na kanapę szlafrok, lamowany złotem, aby przywdziać spencer z aksamitu niebieskiego, cały perłami wyhaftowany.
— Dlaczego lord sam nie przybył? — zapytał Buckingham — oczekiwałem go dziś rano.
— Polecił oznajmić Waszej Wysokości — odparł Felton — iż przykro mu to bardzo, lecz zmuszony jest osobiście strzec swego zamku.
— Tak, tak — rzekł Buckingham — wiem o tem, ma tam jakąś uwięzioną.
— O tej uwięzionej właśnie chciałem mówić Waszej wysokości.
— Mów zatem!
— To, z czem przyszedłem, mogę tylko wam, milordzie, powiedzieć.
— Zostaw nas, Patryku — rzekł Buckingham — lecz nie oddalaj się, przywołam cię za chwilę.
Patrycy wyszedł.
— Sami jesteśmy — odezwał się Buckingham — zaczynaj pan.
— Milordzie — rzekł Felton — baron de Winter pisał do Waszej miłości z prośbą, abyś podpisał wyrok deportacji na młodą kobietę, Karolinę Backson.
— Tak, panie, a ja odpowiedziałem, ażeby przyniósł mi go, lub przysłał takowy, to go podpiszę.
— Oto jest, milordzie.
— Daj mi go pan, proszę.
Biorąc pismo z rąk Feltona, rzucił okiem na papier. Przekonawszy się, że to ten właśnie, jakiego się spodziewał, położył na stole, wziął pióro i zamierzał podpisać.
— Wybacz, milordzie — rzekł Felton, wstrzymując księcia — czy Wasza miłość wie, że nazwisko Karoliny Backson nie jest prawdziwem nazwiskiem tej kobiety?
— Tak, panie, wiem o tem — odparł książę, maczając pióro w kałamarzu.
— Zatem Wasza wysokość zna prawdziwe jej nazwisko? — zapytał Felton głosem ostrym.
— Znam je...
Książę zbliżył pióro do papieru.
Felton zbladł okrutnie.
— I znając jej prawdziwe nazwisko, książę jednak podpisze?...
— Z pewnością — rzekł Buckingham — podpisałbym dwa razy nawet.
— Nie mogę w to uwierzyć, — ciągnął Felton, głosem coraz więcej ostrym i urywanym — aby Wasza wysokość wiedział, że chodzi tu o lady de Winter...
— Wiem doskonale, choć dziwi mnie niezmiernie, że i pan wiesz o tem?
— I książę miłościwy podpisze bez wyrzutu sumienia?..
Buckingham spojrzał z dumą na młodzieńca.
— Czy wiesz, mój panie — rzekł do niego — że dziwne zadajesz pytania i że jestem bardzo naiwny, skoro ci odpowiadam?...
— Odpowiadaj, mości książę — mówił Felton — położenie ważniejsze jest, niż przypuścić możesz.
Buckingham pomyślał, że młody człowiek, przysłany przez lorda de Winter, odzywał się w jego imieniu w ten sposób, więc złagodniał nieco.
— Bez najmniejszego wyrzutu — mówił — lord wie tak, jak i ja, że milady de Winter jest bardzo występna i że przez skazanie na deportację czyni się jej prawie łaskę.
Książę dotknął piórem papieru.
— Nie podpiszesz tego wyroku, milordzie — rzekł Felton, przysuwając się do księcia.
— Ja, nie podpiszę?... — rzekł Buckingham — a to dlaczego?...
— Bo zastanowisz się, milordzie, i oddasz sprawiedliwość milady.
— Najlepsze dla niej uznanie to zesłanie do Tyburn — mówił Buckingham — milady jest zbrodniarką.
— Mości książę, milady jest aniołem, wiesz dobrze o tem, i ja żądam jej uwolnienia.
— Oho! — przerwał Buckingham — czyś oszalał, że śmiesz odzywać się do mnie w ten sposób?
— Milordzie, wybacz!... mówię, jak mogę; i staram się panować nad sobą. Jednak, milordzie, pomyśl dobrze nad tem, co uczynić zamierzasz i strzeż się, abyś miary nie przebrał.
— Czyż mnie słuch nie myli?... Boże miłosierdzia!... zdaje się, że on mi śmie grozić?
— Nie, milordzie, proszę jeszcze i powiadam ci: kropla jedna wody jest dostateczną, aby czarę przepełnić; mały błąd napozór, może ściągnąć karę na głowę, dotąd oszczędzaną, pomimo zbrodni bez liku.
— Panie Felton! — rzekł Buckingham — wyjdziesz stąd i udasz się do aresztu wojskowego w tej chwili.
— Wysłuchasz mnie do końca, milordzie. Uwiodłeś młodą dziewczynę, znieważyłeś ją, splamiłeś; napraw swą winę, wypuść ją na wolność, nic więcej nie będę wymagał.
— Nie będziesz wymagał?... — rzekł Buckingham, patrząc na Feltona z podziwieniem i wymawiając dobitnie te słowa.
— Milordzie — ciągnął Felton, egzaltując się własnemi słowy — milordzie, strzeż się, cała Anglja znużona już twojemi występkami; milordzie, nadużyłeś władzy królewskiej, którą posiadłeś bezprawnie, wstrętny jesteś ludziom i Bogu; Stwórca ukarze cię później, lecz ja uczynię to dziś jeszcze.
— O! tego już za wiele!... — krzyknął Buckingham i posunął się ku drzwiom.
Felton zagrodził mu drogę.
— Proszę pokornie — powiedział — podpisz pan rozkaz uwolnienia lady de Winter; pomyśl, że to kobieta, którą czci pozbawiłeś.
— Odsuń się, mój panie — rzekł Buckingham — albo zawołam ludzi i każę cię zakuć w kajdany.
— Nie zawołasz — przerwał Felton, zasłaniając sobą dzwonek umieszczony na gerydonie, srebrem inkrustowanym — strzeż się, milordzie, albowiem znajdziesz się w ręku Boga - mściciela!
— W ręku szatana, chciałeś powiedzieć — zawołał Buckingham, podnosząc głos, aby zwrócić uwagę służby, lecz wprost jej nie przyzywając.
— Podpisz, milordzie, podpisz uwolnienie lady de Winter — rzekł Felton, podsuwając papier księciu.
— Przemocą?... żartujesz chyba!... hola, Patrycy...
— Podpisz, milordzie!...
— Nigdy!
— Nigdy?
— Do mnie!... — krzyknął książę i jednocześnie porwał za szpadę.
Felton nie dał mu czasu na wyjęcie jej z pochwy; trzymał na piersiach otwarty nóż, którym milady się zraniła, i jednym skokiem był już przy księciu.
W tej chwili właśnie Patrycy wszedł do sali, wołając:
— Milordzie! list z Francji!...
— Z Francji!... — krzyknął Buckingham, zapomniawszy o wszystkiem, na myśl, od kogo list ten może pochodzić.
Felton skorzystał z tego i zagłębił mu nóż w boku, po samą rękojeść.
— A! zdrajco!... — jęknął Buckingham — zabiłeś mnie...
— Na pomoc!... — wrzasnął Patrycy.
Felton powiódł wzrokiem dokoła, szukając, którędyby uciec, a widząc drzwi wolne, wpadł do pokoju sąsiedniego, w którym oczekiwali, jak to już mówiliśmy, deputowani z Roszelli, przebiegł go pędem i rzucił się na schody.
Na pierwszym stopniu napotkał lorda de Winter, a ten, widząc go bladego, pomieszanego, ze śladami krwi na ręku i twarzy, schwytał go za kark, wołając:
— Wiedziałem, ale odgadłem zapóźno o jedną minutę!... O! ja nieszczęśliwy...
Felton nie opierał się; lord de Winter oddał go w ręce straży, która, czekając dalszych rozkazów, wyprowadziła mordercę na taras zamkowy z widokiem na morze, lord zaś pobiegł do gabinetu Buckinghama.
Na krzyk księcia, na wołanie Patrycego, człowiek, którego Felton spotkał w przedpokoju, wpadł także do gabinetu.
Zastał księcia, rozciągniętego na sofie, przyciskającego ranę ręką stygnącą.
— Laporte — mówił książę głosem gasnącym — Laporte, czy ty od niej przybywasz?
— Tak, mości książę — odrzekł wierny sługa Anny Austrjackiej — lecz może zapóźno.
Cicho... Laporte!... mogą cię usłyszeć; Patrycy, nie wpuszczaj tu nikogo: o! niech dowiem się, co ona pisze! Boże! Boże mój! umieram!...
Książę zemdlał.
Pomimo to, lord de Winter, deputowani, szef poselstwa, oficerowie pałacowi Buckinghama wdarli się do gabinetu; dokoła rozległy się krzyki rozpaczy.
Wieść bolesna, napełniając pałac jękami i żalem, przedostała się niezadługo i na miasto.
Wystrzał armatni oznajmił, że zaszło coś nowego i niespodziewanego.
Lord Winter włosy darł z głowy.
— Spóźniłem się o minutę — jęczał — o jedną minutę! o Boże! mój Boże! co za nieszczęście!
Około siódmej zrana powiedziano mu, iż drabina jest uwiązana u jednego z okien zamkowych; pobiegł natychmiast do pokoju milady, zastał go pustym, ujrzał okno otwarte, kraty przepiłowane. Przypomniał sobie ustne polecenie, jakie przesłał mu d‘Artagnan przez wysłańca swojego, zadrżał na myśl o księciu, pobiegł do stajni i, nie czekając aż mu konia osiodłają, wskoczył na pierwszego lepszego, popędził cwałem, zeskoczył z konia w podwórzu pałacowem, wpadł na schody i na pierwszym stopniu, jak to już mówiliśmy, napotkał Feltona.
Książę jednak nie umarł jeszcze: omdlenie przeszło, otworzył oczy, a nadzieja wstąpiła w serca otaczających.
— Panowie!... — odezwał się — zostawcie mnie z Patrycym i Laportem. A! to ty, de Winter?... przysłałeś mi dziś rano oryginalnego szaleńca, patrz, co ze mną zrobił!
— O milordzie!... — zawołał baron — nie pocieszę się nigdy...
— Źle zrobisz, kochany mój de Winter — mówił Buckingham, podając mu rękę — nie znam człowieka, któryby godnym był, aby go drugi żałował przez całe życie!... lecz zostaw nas, proszę cię.
Baron wyszedł, zanosząc się od płaczu.
W gabinecie pozostał tylko śmiertelnie ranny książę, Laporte i Patrycy.
Poszukiwano wszędzie doktora, nie mogąc go znaleźć.
— Będziesz żył, milordzie, będziesz żył — powtarzał, klęcząc obok sofy, wierny sługa Anny Austrjackiej.
— Co ona pisze do mnie?... — rzekł słabym głosem Buckingham, cały krwią zlany, pokonywając straszne boleści, aby mówić o ukochanej — co ona pisze? Czytaj mi jej list.
— O! milordzie!... — załkał Laporte.
— Bądź posłuszny, Laporte!... czy nie widzisz, że nie mam czasu do stracenia?...
Laporte złamał pieczęć i umieścił pergamin przed oczami księcia; lecz Buckingham napróżno wzrok wysilał.
— Czytaj-że — wymówił — czytaj prędzej... ja nie widzę już... czytaj!... niezadługo może... nie usłyszę nic i umrę, nie dowiedziawszy się, co ona pisze.
Laporte nie wzdragał się dłużej i czytał:

„Milordzie!

„Ponieważ od czasu, jak cię poznałam, cierpiałam dla ciebie i przez ciebie, zaklinam cię, jeżeli dbasz o mój spokój, zaprzestań strasznych uzbrojeń przeciw Francji i daj pokój wojnie, o której mówią głośno, że powodem jawnym do niej jest religja, a po cichu, że miłość twoja dla mnie jest powodem ukrytym. Wojna ta może być nietylko przyczyną wielkich katastrof dla Francji i Anglji, lecz i dla ciebie, milordzie, może stać się nieszczęściem, po jakiem byłabym niepocieszona.
„Strzeż twego życia, któremu grozi niebezpieczeństwo, a które droższe mi się jeszcze stanie od chwili, gdy nie będę zmuszona widzieć w tobie wroga mej ojczyzny.

„Kochająca cię
„Anna“.

Buckingham zatrzymał siłą woli życie uciekające, dla wysłuchania listu; po skończeniu go doznał gorzkiego rozczarowania:
— I nie masz nic innego do powiedzenia mi od niej?... — zapytał.
— O tak, mości książę: królowa kazała mi powiedzieć, żebyś czuwał nad sobą, albowiem zawiadomiona została, że chcą cię zamordować.
— I to już wszystko, wszystko?... — przerwał Buckingham niecierpliwie.
— Kazała także powiedzieć, że kocha księcia zawsze jednakowo.
— A!... — rzekł Buckingham — chwała Bogu, śmierć moja zatem nie będzie dla niej śmiercią obcego...
Laporte płakał rzewnie.
— Patrycy — wymówił książę — przynieś szkatułkę, w której były zapinki brylantowe.
Patrycy przyniósł przedmiot żądany; Laporte poznał, że należał on kiedyś do królowej.
— Podaj także torebkę atłasową białą, gdzie jej cyfry wyhaftowane są perłami.
A gdy i to podano, powiedział:
— Weź to, Laporte, oto jedyne pamiątki, jakiem miał od niej, ta szkatułka srebrna i te dwie litery. Zwrócisz to Jej Królewskiej Mości, a jako ostatnie wspomnienie... (począł szukać dokoła czegoś drogocennego)... oddasz jej...
Szukał ciągle, lecz wzrok, przyćmiony mgłą śmierci, dojrzał jedynie nóż, wypadły z rąk Feltona, ociekły krwią purpurową na ostrzu...
— Oddasz jej ten nóż — rzekł książę, ściskając Laporta za rękę.
Włożył jeszcze torebkę do szkatułki srebrnej, dołączył nóż i dał znak Laportowi, że nie może już mówić.
Porwały go ostatnie konwulsje, nad któremi zapanować już nie był w stanie i zsunął się z sofy na posadzkę.
Patrycy zaczął krzyczeć...
Buckingham chciał uśmiechnąć się raz ostatni, lecz śmierć zatrzymała myśl jego i wyryła na czole wyraz szczęścia, jak przy pierwszym pocałunku miłosnym.
W tej chwili wszedł przerażony nadworny doktór księcia: znajdował się już na pokładzie okrętu admiralskiego i musiano go aż stamtąd sprowadzić.
Stanął nad księciem, ujął go za rękę, potrzymał chwilę i puścił.
— Nic nie pomogę — powiedział — on już nie żyje...
— Nie żyje, nie żyje!... — wołał Patrycy.
Na ten okrzyk tłum powrócił do sali, a stąd się rozproszył, siejąc dokoła popłoch i trwogę.
Skoro tylko lord de Winter przekonał się, że Buckingham nie żyje, pobiegł natychmiast do Feltona, będącego pod strażą na tarasie pałacowym.
— Nędzniku — rzekł do młodego człowieka, który od chwili zadania śmierci księciu, odzyskał spokój i zimną krew, jakie mu pozostały już do śmierci — nędzniku! coś uczynił?
— Zemściłem się — odpowiedział.
— Ty!... — zawołał baron — powiedz raczej, żeś był narzędziem tej przeklętej kobiety; lecz ja teraz ci przysięgam, że to jej ostatnia zbrodnia.
— Nie rozumiem, co pan mówisz — odrzekł Felton spokojnie — nie wiem, o kim mówisz, milordzie, zabiłem Buckingham, ponieważ odmówił podwakroć panu, podpisania nominacji mojej na kapitana: ukarałem go za niesprawiedliwość i na tem koniec.
De Winter osłupiały patrzył na ludzi, krępujących Feltona, sam, nie wiedząc, co sądzić o podobnej zatwardziałości.
Była jednak pewna rzecz, rzucająca cień na pogodne czoło Feltona.
Oto w szmerze każdym, jaki go dochodził, naiwny purytanin rozpoznawał kroki milady, biegnącej, by rzucić się w jego objęcia, oskarżyć się i zginąć z nim razem.
Naraz zatrząsł się cały i utkwił wzrok w punkt czarny na morzu, ponad którem taras się wznosił. Orlim wzrokiem marynarza rozpoznał tam, gdzie innyby widział tylko mewę bujającą ponad tonią, rozpoznał żagle małego statku, kierującego się do brzegów Francji.
Zbladł, uchwycił się za serce, pękające z bólu, i zrozumiał nareszcie podłą zdradę.
— Milordzie, błagam o ostatnią łaskę!... — rzekł do barona.
— Czego żądasz?... — zapytał tenże.
— Która godzina?
Baron wyjął zegarek.
— Dziewiąta, za dziesięć minut — powiedział.
Milady przyśpieszyła odjazd o półtorej godziny; skoro tylko usłyszała strzał armatni, zwiastujący nieszczęsny wypadek, wydała rozkaz podniesienia kotwicy.
Statek żeglował w niebieskiem przestworzu, oddalając się szybko od brzegu.
— Bóg chciał tego — rzekł z poddaniem się fanatyk, nie mogąc jednak oderwać oczu od statku, na którego pokładzie widział pewnie biały cień tej, dla której życie poświęcił.
De Winter patrzył w kierunku wzroku jego, widział rozpacz na twarzy młodzieńca i odgadł wszystko.
— Ty sam teraz poniesiesz karę, nędzniku — rzekł lord de Winter do Feltona, którego uprowadzano, a on ciągle jeszcze patrzył się na morze — lecz klnę się na pamięć brata, tak mi drogiego, że wspólniczka twoja, nie ujdzie mej zemsty. Felton spuścił głowę i milczał. De Winter zaś zbiegł gwałtownie ze schodów i udał się do portu.



ROZDZIAŁ XXXIII
WE FRANCJI

Król angielski, Jakób I-szy, dowiedziawszy się o śmierci Buckinghama, zląkł się, aby straszna wieść nie zniechęciła oblężonych w Roszelli. Starał się, jak mówi Richelieu w swoich pamiętnikach, ukryć ją przed nimi, jak tylko da się, najdłużej, i w tym celu rozkazał pozamykać wszystkie porty w państwie, bacząc starannie, aby żaden okręt nie wydostał się na morze, dopóki armja zgromadzona przez Buckinghama nie wyruszy. Podjął się, w braku zmarłego wodza, sam osobiście dopilnować odjazdu.
Posunął ostrożność do tego stopnia, iż zatrzymał w Anglji posłów duńskich, którzy już mieli pozwolenie na powrót do kraju i posła holenderskiego, który miał odprowadzić do portu Flissingen okręty z Indyj, jakie Karol I-szy rozkazał zwrócić.
Rozkaz wydany został w pięć godzin po wypadku, to jest o drugiej po południu, gdy już dwa statki wypłynęły z portu.
Jeden z nich, jak wiadomo, uwoził milady, która nie wątpiła o tem, co się stało, a w czem utwierdził ją jeszcze widok czarnej chorągwi, zawieszonej na szczycie masztu okrętu admiralskiego.
Co się tyczy drugiego statku, powiemy później, kto nim wypłynął i w jaki sposób z portu się wydostał.
W obozie pod Roszellą nic nie zaszło nowego; król tylko, jak zawsze zresztą, nudził się śmiertelnie, a może nawet więcej jeszcze w obozie, niż gdziekolwiekindziej. Postanowił zatem udać się incognito do Saint - Germain i tam spędzić dzień Świętego Ludwika. Wezwał kardynała, by mu zorganizował eskortę z dwudziestu muszkieterów jedynie. Kardynał, któremu nuda królewska udzielała się także niekiedy, dał z wielką radością urlop swemu dostojnemu adjutantowi, a ten przyobiecał wrócić do obozu około 15-go września. Pan de Tréville, zawiadomiony przez Eminencję, spakował manatki, a choć nie znał przyczyny, wiedział, że jego przyjaciele mają gorącą chęć, a nawet potrzebę nieodzowną powrócić do Paryża; ich też wyznaczył do eskorty królewskiej.
W kwadrans po panu de Tréville czterej młodzieńcy wiedzieli już o postanowieniu; ich pierwszych zawiadomił dowódca. Wtedy d‘Artagnan ocenił w pełni łaskę kardynała, iż go nakoniec przeniósł do muszkieterów; gdyby nie ta okoliczność, byłby zmuszony pozostać w obozie, a jego towarzysze wyjechaliby sami.
Domyślają się czytelnicy, że gwałtowna chęć powrotu do Paryża miała źródło w obawie o panią Bonacieux, której groziło spotkanie z milady w klasztorze de Bethune, z milady, jej śmiertelną nieprzyjaciółką. To też, jak mówiliśmy, Aramis napisał bezzwłocznie do Marji Michon, owej właścicielki składu bielizny w Tours, mającej także wysokie stosunki, aby wyjednała u królowej upoważnienie dla pani Bonacieux, do opuszczenia klasztoru i udania się do Lotaryngji lub Belgji. Nie czekano długo na odpowiedź; w dziesięć dni już odebrał Aramis list tej treści:

„Kochany kuzynku!

„Posyłam ci upoważnienie mojej siostry, za którem odbierzesz z klasztoru w Bethune naszą poczciwą dziewczynkę, bo, jak mówisz, powietrze klasztorne jej nie służy. Siostra moja z wielką przyjemnością udziela ci tego pozwolenia, ponieważ kocha serdecznie tę dziewczynę i przyrzekła jej nadal swoją opiekę. Całuję cię

„Marya Michon“.

Do listu dołączono upoważnienie w tych słowach:

„Przełożona klasztoru de Bethune wyda w ręce oddawcy niniejszego biletu nowicjuszkę, która wstąpiła do klasztoru na moje polecenie i pod moją opieką.

„W Luwrze 10 sierpnia 1628 roku.

„Anna“.

Można sobie wyobrazić, jak stosunki pokrewieństwa Aramisa ze szwaczką, nazywającą królowę siostrą, pobudzały wesołość i dowcip młodych ludzi; lecz Aramis, zaczerwieniwszy się kilkakroć na grube żarty Porthosa, prosił przyjaciół, aby dali pokój, oświadczając, że w przeciwnym razie nie użyje nigdy kuzynki swojej za pośredniczkę w tego rodzaju interesach.
Nie było odtąd wzmianki o Maryi Michon pomiędzy muszkieterami, którzy wreszcie posiadali już to, o co im najwięcej chodziło, mianowicie rozkaz wypuszczenia pani Bonacieux z klasztoru Karmelitek w Bethune.
Wprawdzie rozkaz nie miał żadnej wartości, dopóki siedzieli w obozie pod Roszellą, to jest na drugim końcu Francji. D‘Artagnan zamierzał właśnie prosić pana de Tréville o urlop i powiedzieć mu otwarcie, jak gwałtownie pragnie wyjechać, gdy dostał zawiadomienie, jak i trzej jego towarzysze, że król wyjeżdża do Paryża z eskortą, złożoną z dwudziestu muszkieterów i że oni do tej liczby należą.
Pomimo pośpiechu i chęci przybycia do Paryża na 23-go król, szukający rozrywki w nudach, zatrzymywał się od czasu do czasu dla śledzenia lotu srok; nabrał on kiedyś gustu do tego sportu w towarzystwie de Luynesa i zachował go przez całe życie. Gdy król się zatrzymywał, na dwudziestu muszkieterów szesnastu cieszyło się z odpoczynku i zabawy, czterech zaś przeklinało w duszy opóźnienie.
D‘Artagnan zwłaszcza z niecierpliwości dostał ciągłego dzwonienia w uszach, co Porthos tłomaczył w ten sposób:
— Pewna bardzo wielka dama powiedziała mi, iż to znaczy, że mówią o tobie.
Nareszcie orszak minął Paryż 23-go w nocy; król podziękował panu de Tréville i pozwolił rozdać urlopy na cztery dni, z warunkiem, że żaden z wybranych nie ukaże się w miejscu publicznem, pod karą zamknięcia w Bastylji.
Cztery pierwsze urlopy, jak można się domyśleć, dostały się czterem naszym przyjaciołom. A nadto Athos otrzymał od pana de Tréville sześć dni zamiast czterech.
— O, mój Boże!... — mówił d‘Artagnan, nie wątpiący nigdy o niczem — zdaje mi się, że za wiele zadajemy sobie ambarasu dla rzeczy tak prostej; przez dwa dni, zajeździwszy dwa lub trzy konie (mniejsza o liczbę, mam przecie pieniądze), jestem w Bethune, oddaję przełożonej list królowej, zabieram swój skarb najdroższy i ukrywam nie w Lotaryngji ani w Belgji, lecz w Paryżu, gdzie będzie najbezpieczniej, dopóki mianowicie pan kardynał jest pod Roszellą. Następnie po skończonej kampanji, trochę przez protekcję kuzynki, trochę w nagrodę naszych zasług osobistych, otrzymamy od królowej, czego tylko będziemy pragnęli. Zostańcie tutaj i nie trudźcie się napróżno; ja z Planchetem, aż nadto wystarczymy na taką wyprawę łatwą.
Na to Athos odparł spokojnie:
— My także mamy pieniądze; bo nie przepiłem jeszcze zupełnie resztek z djamentu, a Porthos i Aramis nie zdążyli przejeść. Potrafimy także zamordować po jakie cztery konie. Pamiętaj jednak d‘Artagnan — dodał głosem ponurym, na dźwięk którego młodzieniec zadrżał — pamiętaj, że Bethune jest miastem, gdzie kardynał rozkazał zatrzymać się tej kobiecie, a gdzie ona jest, nieszczęście sprowadza nieodzownie. Gdybyś miał sprawę z czterema mężczyznami, puściłbym cię samego; ale masz do czynienia z tą kobietą, jedźmy zatem we czterech, dałby Bóg, abyśmy nawet z pomocą służących naszych byli w dostatecznej liczbie!
— Przerażasz mnie, Athosie — zawołał d‘Artagnan — czegóż się obawiasz, na Boga?
— Wszystkiego!... — odparł Athos.
Wieczorem 25-go wjeżdżali do Arras. Gdy d‘Artagnan miał właśnie zsiąść z konia przed oberżą pod Złotą Broną, aby wypić szklankę wina, jeździec jakiś wyjeżdżał z dziedzińca stacji pocztowej, gdzie konia zmieniał i skręcił w wielkim pędzie na drogę, wiodącą do Paryża. W chwili, gdy wyjeżdżał z bramy na ulicę, wiatr uniósł płaszcz, jakim był okryty pomimo ciepła sierpniowego i zerwał mu kapelusz z głowy, który podróżny złapał w powietrzu i nacisnął gwałtownie na oczy. D‘Artagnan patrzył na tego człowieka; naraz zbladł i wypuścił szklankę.
— Co panu jest?... — rzekł Planchet. — Panowie, chodźcie prędzej, pan mój zachorował!
Wszyscy trzej przyjaciele przybiegli i zastali d‘Artagnana, który, zamiast chorować, leciał już do konia.
— Co to jest? dokąd, u djabła, tak lecisz?... — krzyknął Athos.
— To on!... — wołał d‘Artagnan, blady z wściekłości i zlany potem na czole — to on! puszczajcie mnie, muszę go dopędzić!
— Co za on?... — zapytał Athos.
— On, ten człowiek!...
— Jaki człowiek?
— Ten przeklęty, ten mój zły duch, którego zawsze spotykam, gdy mi nieszczęście grozi; on towarzyszył tej okrutnej kobiecie, gdym ją raz pierwszy spotkał, jego to szukałem, gdy wyzwałem naszego przyjaciela, Athosa; jego widziałem tego samego dnia rano, gdy panią Bonacieux uwieźli! I teraz go widziałem, to on był, we własnej osobie! Poznałem go, gdy wiatr mu płaszcz uniósł!
— Tam do djabła!... — rzekł Athos zamyślony.
— Na koń, panowie, na koń! pędźmy za nim, a złapiemy go z pewnością.
— Mój drogi — odezwał się Aramis — pomyśl, że pojechał w przeciwną stronę, nie tam, dokąd my się udajemy; że ma konia świeżego, a nasze pomęczone i, co za tem idzie, zabijemy swoje, a jego nie dogonimy. Porzućmy go, d‘Artagnanie, a śpieszmy ratować kobietę.
— Panie! panie!... — wołał chłopiec stajenny, biegnąc za nieznajomym — hola! panie! papier jakiś wyleciał z pańskiego kapelusza!
— Przyjacielu — rzekł d‘Artagnan — pół pistola za ten papier!
— Na uczciwość! proszę pana, oddam z przyjemnością!
Chłopak, uszczęśliwiony z dobrego interesu, powrócił na podwórze oberży; d‘Artagnan rozłożył papier.
— No, cóż tam jest?... — pytali towarzysze, stając koło niego.
— Tylko jedno słowo!... — odparł d‘Artagnan.
— Tak — rzekł Aramis — jest to nazwa wsi lub miasta.
Armentières — przeczytał Porthos. Armentières, nie znam wcale!
— Nazwa ta jest napisana jej ręką!
— No, no, schowajmy starannie ten świstek — rzekł d‘Artagnan — może nienapróżno wydałem ostatniego pistola. A teraz dosiądźmy koni, przyjaciele, i ruszajmy w drogę.
Czterej towarzysze ruszyli galopem drogą do Bethune.



ROZDZIAŁ XXXIV
KLASZTOR KARMELITEK W BETHUNE

Wielcy zbrodniarze posiadają talizman jakiś, czy też fatalizm, pomagający im zwalczać przeszkody, omijać niebezpieczeństwa, aż do czasu, gdy Opatrzność urażona nareszcie zawyrokuje: tu się rozbijesz, tu koniec powodzeniu bezbożnemu.
Tak było z milady: przesunęła się pomiędzy przedniemi strażami morskiemi dwóch narodów nieprzyjacielskich i przybyła do Boulogne bez wypadku.
Wysiadając w Portsmouth, milady była Angielką, uciekającą przed prześladowaniem Francuzów z Roszelli; gdy wylądowała w Boulogne, po dwudniowej przeprawie, podała się za Francuskę, prześladowaną w Portsmouth przez Anglików, żywiących nienawiść dla Francji.
Milady posiadała prócz tego najskuteczniejszy z paszportów: piękność, pozory wielkiej damy i hojność, z jaką rozrzucała pistole.
Stary gubernator portu, z uśmiechem przyjaznym i manierami dworskiemi, uwolnił ją od wymaganych formalności i jeszcze w rękę pocałował. W Boulogne zatrzymała się tylko tyle czasu, ile trzeba było do oddania na pocztę listu następującego:

„Do Jego Eminencji, Kardynała de Richelieu, w obozie pod Roszellą“.
„Niech Wasza Eminencja będzie spokojny, Jego Wysokość książę de Buckingham nie wyruszy do Francji.
Boulogne, 25-go wieczór

„Milady de Winter“.

„P. S. Według życzenia, Waszej Eminencji, udaję się do klasztoru Karmelitek w Bethune, gdzie czekać będę Jego rozkazów“.
Rzeczywiście milady tego samego wieczora udała się w drogę; noc ją zaskoczyła: zatrzymała się i przespała w oberży przy drodze; nazajutrz o piątej zrana wyjechała, a w trzy godziny potem była już w Bethune. Zapytała o klasztor Karmelitek i poszła tam natychmiast.
Przełożona wyszła na jej spotkanie; milady okazała list kardynała; przełożona wyznaczyła jej pokój i przysłała śniadanie.
Wszystko, co przeszło, zatarło się w umyśle tej kobiety, a spojrzeniem, utkwionem w przyszłość, widziała znaczenie i dostatki, jakie spłyną na nią od kardynała, któremu służyła tak wiernie i szczęśliwie, że nawet nazwisko jej nie zostało wmieszane w te krwawe dzieje. Namiętności coraz inne, pożerając ją, nadawały jej egzystencji pozór obłoków, płynących po niebiosach, odbijających naprzemian błękit, to znów czerwoność ognistą, lub matową czarność burzy, a pozostawiających na ziemi jedynie zniszczenie.
Po śniadaniu, przełożona przyszła do niej w odwiedziny; tak mało jest rozrywek w klasztorze, że zacnej kobiecie pilno było poznać nową pensjonarkę.
Milady pragnęła podobać się; łatwo to przyszło kobiecie naprawdę sprytnej; starała się być przyjemna, a była zachwycająca, i poczciwą przełożoną podbiła zupełnie rozmową zajmującą, pełną zwrotów niespodzianych, oraz wdziękiem i ułożeniem.
Przełożona pochodziła ze szlachetnej rodziny, lubiła też przedewszystkiem opowiadania o dworze królewskim, tak rzadko dochodzące do krańców państwa, a nadewszystko z taką trudnością przedostające się poza mury klasztorne, na którego progach milkną echa światowe.
Milady była wtajemniczona w intrygi towarzystw arystokratycznych, pośród których obracała się od lat pięciu.
Opowiadała zakonnicy o zwyczajach światowych dworu francuskiego, obok krańcowej dewocji samego króla.
Wyrecytowała kronikę skandaliczną panów i pań dworskich, których przełożona znała doskonale z nazwiska; naszkicowała lekko miłostki królowej i Buckinghama, mówiąc jak najwięcej, żeby coś wyciągnąć ze słuchaczki.
Przełożona słuchała, uśmiechała się, lecz milczała.
Milady, widząc, że ten rodzaj opowiadania bawi ją bardzo, ciągnęła dalej, tylko zwróciła rozmowę na kardynała.
Przeszkadzało jej to jedynie, iż nie wiedziała, czy przełożona jest rojalistką, czy też stronniczką kardynała; starała się też zachować umiarkowanie. Zakonnica ze swej strony trzymała się jeszcze ostrożniej, skłaniając głowę pokornie, ile razy nowoprzybyła wspomniała o Jego Eminencji.
Milady zaczęła przypuszczać, że na śmierć się zanudzi w klasztorze; postanowiła więc zaryzykować cośkolwiek, by wiedzieć następnie, czego się trzymać.
Chcąc poznać, jak daleko sięga dyskrecja dobrej zakonnicy, poczęła naprzód ogródkowo, a potem już wyraźnie obmawiać kardynała, opowiadała o stosunkach miłosnych ministra z panią d‘Aiguillon, z Marion de Lorne i jeszcze z kilkoma paniami znanemi ze swobodnego życia.
— Dobrze, myślała milady, gustuje w mojej rozmowie; jeżeli jest kardynalistką, to przynajmniej nie posuniętą do fanatyzmu.
Przeszła wtedy do opisu prześladowań nieprzyjaciół osobistych kardynała. Przełożona przeżegnała się, nie potwierdzając, ni przecząc.
Utwierdziło to milady w przekonaniu, że zakonnica więcej jest rojalistką, niż stronniczką kardynała.
Prawiła też dalej, nie oszczędzając go wcale.
— Jestem bardzo nieświadoma w tych sprawach, rzekła nakoniec zakonnica; lecz, choć oddalone od dworu, obce interesom tego świata, mamy jednak smutny przykład tego, co pani opowiadasz, jedna z naszych pensjonarek cierpiała okrutnie, z powodu zemsty i prześladowań kardynała.
— Jedna z waszych pensjonarek? — zawołała milady; — o mój Boże! jakże jej żałuję!
— Masz pani słuszność, albowiem godna jest politowania: więzienie, groźby, najgorsze obejście, wszystko to wycierpiała. Może jednak — dodała przełożona — pan kardynał miał słuszne powody postępować, w ten sposób, a choć ona wygląda na anioła, nie zawsze można sądzić ludzi z powierzchowności.
— Oho! — pomyślała milady — może ja tu co odkryję, jakoś mi się wiedzie.
I starała się przybrać wyraz niewinności i słodyczy anielskiej.
— Niestety! — mówiła — wiem o tem; powiadają, że nie trzeba ufać fizjognomji; lecz czemuż wierzą ludzie, jeśli nie temu najpiękniejszemu dziełu Stwórcy? Co do mnie, może całe życie będę oszukiwana, lecz zawsze zaufam osobie, której twarz budzi we mnie sympatję.
— Zdaje się pani zatem — powiedziała zakonnica — że ta młoda kobieta jest niewinna?
— Pan kardynał niezawsze karze za zbrodnie — odrzekła — są cnoty, które prześladuje zawzięciej od złych skłonności.
— Pozwól pani, że wyrażę zdziwienie...
— Co panią zadziwia? — rzekła milady naiwnie.
— To, co pani mówi.
— Czyż mówię coś niepodobnego do prawdy? — zapytała milady z uśmiechem.
— Jesteś pani przyjaciółką kardynała, ponieważ przysłał cię tutaj, a jednak...
— A jednak źle o nim mówię — rzekła milady, kończąc myśl przełożonej.
— To jest, nic dobrego o nim nie powiedziałaś.
— Bo ja nie jestem przyjaciółką — odparła wzdychając — lecz ofiarą kardynała.
— Cóż znaczył list, w którym polecił mi panią?
— Jest to rozkaz dla mnie, bym tu siedziała, jak w więzieniu, aż każe mnie stąd zabrać jednemu z satelitów swoich...
— Dlaczegóż pani nie próbowałaś uciekać?
— Dokądżebym poszła? sądzisz pani, że jest na ziemi kącik, gdzieby kardynał nie był w stanie dosięgnąć, jeżeli tylko zechce wyciągnąć rękę?
Gdybym była mężczyzną, możeby to się udało; lecz cóż chcesz, by uczyniła kobieta? Młoda pensjonarka, jaką macie u siebie, czyż próbowała uciekać?
— Nie, to prawda; lecz co innego, zdaje mi się, zatrzymuje ją we Francji: uczucie serdeczne.
— O! — rzekła milady, wzdychając — jeżeli kocha i jest kochana, nie może nazwać się nieszczęśliwą.
— Tak więc — mówiła przełożona, patrząc z wzrastającem zajęciem — to jeszcze jedną nieszczęsną prześladowaną mam przed sobą?
— Niestety! — tak — odparła.
Zakonnica popatrzyła bacznie na milady: jak gdyby jej myśl nowa przyszła do głowy.
— Jesteś może nieprzyjaciółką naszej świętej wiary? —
— Ja? — zawołała milady — ja? protestantką?... O nie! świadczę się Bogiem, który nas słyszy; przeciwnie, jestem gorliwą katoliczką!...
— Kiedy tak — rzekła przełożona z uśmiechem — uspokój się pani; miejsce, w jakiem się znajdujesz, nie będzie dla ciebie więzieniem, zrobimy wszystko, co w mocy naszej, byś polubiła niewolę. Co więcej, znajdziesz tu młodą kobietę, prześladowaną, bezwątpienia, w skutek jakiejś intrygi dworskiej, bardzo przyjemną i zajmującą.
— Jak się nazywa?
— Polecił mi ją ktoś wysoko postawiony, pod imieniem Katty. Nie starałam się dowiedzieć nic więcej.
— Katty! — krzyknęła milady — jakto? czy pani jesteś pewną?...
— Że się każe tak nazywać? Tak, pani, czy znasz ją?...
Milady uśmiechnęła się do siebie, na myśl, że ta kobieta może być jej dawną pokojową. Wspomnienie tej dziewczyny obudziło wściekłość w milady, a przypomnienie zemsty zmieniło jej rysy; lecz prawie natychmiast przybrała wyraz spokoju i dobroci, jaki ta kobieta o stu twarzach potrafiła na rozkaz przywołać.
— Kiedyż będę mogła zobaczyć tę panią, dla której czuję już wielką sympatję? — zapytała.
— Dziś wieczorem — rzekła przełożona — a nawet i prędzej. Od czterech dni jesteś pani w podróży, jak sama mówiłaś zrana; potrzebujesz zatem odpoczynku. Połóż się pani i zaśnij trochę, obudzimy cię, gdy obiad podadzą.
Chociaż milady obeszłaby się bez spania, podtrzymywana podnieceniem, jakie nowa awantura nastręczała sercu jej chciwemu intrygi, zgodziła się jednak na propozycję przełożonej: od dwóch tygodni przeszła tyle wrażeń różnorodnych, iż, choć ciało żelazne nie upadało ze znużenia, umysł potrzebował spoczynku.
Pożegnała więc przełożoną i położyła się. kołysana przyjemnie projektami zemsty, do jakich naturalnie usposobiło ją imię Katty.
Przypomniała obietnicę, prawie nieograniczoną, jaką jej dał kardynał, jeżeli uda jej się to, co przedsięwzięła. Dokonała wszystkiego, zatem d‘Artagnan do niej należał!...
Jedna tylko rzecz ją przerażała... wspomnienie męża, hrabiego de la Fère, o którym słyszała, że nie żyje, lub przynajmniej wydalił się z kraju, a którego spotkała pod nazwiskiem Athosa, najlepszego przyjaciela d‘Artagnana!...
A ponieważ był przyjacielem d‘Artagnana, zapewne pomagał mu w intrygach, wskutek czego królowa w niwecz obróciła zamiary Jego Eminencji; jako przyjaciel d‘Artagnana musiał być koniecznie wrogiem kardynała; z pewnością zatem uda jej się za jednym zamachem wtrącić w przepaść Athosa, razem z młodym muszkieterem.
Rozkoszne marzenia o zemście ukołysały nareszcie do snu milady.
Obudził ją głos słodki, usłyszany obok łóżka. Otworzyła oczy i ujrzała przełożoną w towarzystwie kobiety młodej o cudnych blond włosach, o płci śnieżnej; wpatrywała się w nią z wyrazem dobroci i ciekawości zarazem.
Twarz młodej osoby nieznana była milady; obydwie badały się wzrokiem z drobiazgową uwagą, zamieniając zwykłe powitanie; obydwie były znakomicie piękne, lecz urodą odmienną.
Jednak milady uśmiechnęła się triumfująco, zobaczywszy, że ma wyższość nad młodą kobietą przez ułożenie i arystokratyczne maniery. Coprawda, strój nowicjuszki ujmował dużo powabu nowoprzybyłej.
Przełożona przedstawiła je wzajemnie, a po tej formalności, ponieważ obowiązek wzywał ją do kościoła, zostawiła same młode kobiety.
Nowicjuszka, widząc milady w łóżku, chciała iść za przełożoną, lecz ta ją zatrzymała.
— Jakto? — rzekła — zaledwie panią ujrzałam, i już pragniesz mnie opuścić? a ja tak liczyłam na twoje towarzystwo przez czas mojego pobytu w klasztorze?
— O, proszę pani — odpowiedziała nowicjuszka — chciałam odejść, bo sądziłam, że nie w porę przyszłam; pani spałaś, jesteś zmęczona...
— Czegóż można więcej wymagać? — rzekła milady — jak słodkiego przebudzenia? A to mnie właśnie spotkało z pani łaski! pozwólże mi kosztować tej przyjemności.
Wzięła ją za rękę, przyciągnęła i posadziła na fotelu obok łóżka. Nowicjuszka usiadła.
— Mój Boże — powiedziała — ja to prawdziwie jestem nieszczęśliwa, oto już blisko sześć miesięcy siedzę tu zamknięta, bez najmniejszej rozrywki; pani przybywasz, twoja obecność i towarzystwo stałyby się przyjemnością niezrównaną, ale cóż kiedy, według wszelkiego prawdopodobieństwa, wyjdę już z klasztoru.
— Jakto! wyjeżdżasz stąd niebawem?
— Tak się spodziewam przynajmniej — odrzekła, nie starając się bynajmniej ukryć widocznej radości.
— Dowiedziałam się, że pani cierpiałaś przez kardynała — podjęła milady — byłby to jeden powód więcej do wspólnej sympatji.
— Więc to prawda, co mi powiedziała dobra przełożona, iż jesteś także ofiarą tego złośliwego klechy?
— Cicho! — przerwała milady — nawet tutaj strzeżmy się wspominać w ten sposób kardynała; cała moja niedola, wszystkie nieszczęścia moje, spowodowało niebaczne odezwanie się o nim do kobiety, którą uważałam za przyjaciółkę serdeczną. Czy pani także jesteś ofiarą zdrady?
— Nie — odparła nowicjuszka — jestem ofiarą poświęcenia się dla kobiety, którą kochałam, dla której życiebym oddała tak samo dzisiaj, jak i wtedy.
— A która cię teraz opuściła, czy tak?
— Myślałam tak w istocie, lecz od kilku dni przekonałam się, iż byłam niesprawiedliwa względem pani, i Bogu za to dziękuję: zanadto cierpiałam, sądząc, że o mnie zapomniała. Lecz ty pani — ciągnęła nowicjuszka — wydajesz się wolna, i gdybyś chciała uciekać, od ciebie tylko to zależy...
— Dokąd chcesz abym poszła? bez przyjaciół, bez pieniędzy, w obcym kraju, bo nigdy w tej stronie Francji nie byłam?
— Oh! — zawołała nowicjuszka — przyjaciół znajdziesz pani wszędzie, gdzie się tylko pokażesz, wydajesz się dobra, a jesteś przytem cudownie piękna!
— Pomimo to — podjęła milady z anielską słodyczą w głosie — jestem sama i prześladowana.
— Posłuchaj pani — przerwała nowicjuszka — miej ufność w Bogu; nadchodzi zawsze chwila, kiedy dobre nasze uczynki, jednają nam miłosierdzie Stwórcy. Może i teraz szczęściem będzie dla ciebie pani znajomość ze mną. Choć nic nie mogę i nic nie znaczę, lecz, gdy stąd wyjdę, mieć będę przyjaciół wszechwładnych, którzy, upomniawszy się teraz o mnie, upomną się i o ciebie.
— Mówiłam, że jestem sama — rzekła milady, w nadziei, że nowicjuszka wygada się ze wszystkiem, gdy będzie ciągle mówiła o sobie — lecz to nie znaczy, abym i ja nie miała znajomości w wyższych sferach: lecz cóż z tego, oni sami drżą przed kardynałem; królowa nawet nie śmie się opierać strasznemu ministrowi. Mam dowody, że najjaśniejsza pani, pomimo dobroci serca, zmuszona była oddać na pastwę zawziętości Jego Eminencji, tych, którzy jej służyli wiernie.
— Wierz mi, pani, może się zdawać niekiedy, że królowa zapomina i wiernych sobie; lecz to pozory jedynie: im więcej są prześladowani, tem więcej o nich myśli, i często bardzo w chwili, gdy najmniej się spodziewają, otrzymują dowody jej pamięci.
— Niestety! — rzekła milady — chcę temu wierzyć; królowa taka dobra!...
— Więc znasz pani tę piękną i szlachetną królowę, skoro mówisz o niej? — zawołała nowicjuszka z zapałem.
— To jest... — odparła milady, zaskoczona znienacka — nie mam zaszczytu znać jej osobiście, lecz znam dużo jej przyjaciół od serca: znam pana de Putange; w Anglji znam pana Dujart; znam także pana de Tréville.
— Znasz pani pana de Tréville! — zawołała nowicjuszka.
— Bardzo nawet dobrze.
— Dowódcę muszkieterów królewskich?
— Tak, dowódcę muszkieterów królewskich.
— O! kiedy tak, staniemy się nietylko znajomemi, lecz przyjaciółkami prawie; znasz pani pana de Tréville, to pewnie bywałaś u niego?
— Bardzo często — rzekła milady — która, wszedłszy na drogę kłamstwa i fałszu, nie mogła się już cofnąć.
— Musiałaś tam pani widywać niektórych muszkieterów?
— Wszystkich, których zwykle przyjmuje — odparła milady, coraz bardziej zaciekawiona.
— Wymień mi pani ich nazwiska; przekonam się, czy to są i moi znajomi.
— Oto — rzekła milady zmieszana — znam pana de Souvigny, pana de Courtivron, pana de Ferussac.
Nowicjuszka słuchała pilnie, następnie, widząc, że milady się zatrzymała, rzekła:
— Czy znasz pani szlachcica, nazwiskiem Athos?
Milady zbielała, jak pościel, na której leżała i chociaż umiała panować nad sobą, wydała krzyk dziki, chwyciła za rękę swoją interlokutorkę i przeszyła ją wzrokiem.
— Co pani jest? na Boga! — zapytała biedaczka — czy powiedziałam coś, co cię zraniło?
— Nie, nie, zdziwiło mnie to imię jedynie, bo znałam tego szlachcica i wydało mi się dziwne, że spotykam kogoś, kto go zna także.
— O tak! znam go doskonale, i nie tylko jego, lecz znam jeszcze jego przyjaciół: panów Porthosa i Aramisa!
— Doprawdy? i ja także ich znam! — zawołała milady, uczuwszy chłód w głębi serca.
— Ponieważ ich pani znasz, wiesz zapewne, jacy to zacni i dobrzy koledzy; czemu nie udasz się do nich, kiedy potrzebujesz pomocy?
— To jest... — jąkała milady — nie jestem związana przyjaźnią z żadnym, znam ich z opowiadania jednego z nich przyjaciół, pana d‘Artagnan.
— Znasz pana d‘Artagnan! — krzyknęła nowicjuszka, chwytając milady za rękę.
Następnie, spostrzegłszy dziwny wyraz oczu milady:
— Wybacz pani — rzekła — lecz jakie są wasze stosunki?
— Tylko przyjacielskie — odparła milady, zmieszana.
— Zwodzisz mnie pani: byłaś jego kochanką.
— To pani nią byłaś! — zawołała z kolei milady.
— Ja? — rzekła nowicjuszka.
— Tak, pani; wiem teraz, kto jesteś: jesteś pani Bonacieux.
Młoda kobieta cofnęła się, przerażona.
— Nie zapieraj się! odpowiadaj! — kończyła milady.
— A więc tak... pani! — rzekła nowicjuszka — czyż jesteśmy rywalkami?
Teraz milady zapłonęła dzikim ogniem; gdyby pani Bonacieux zazdrość nie zaślepiła, byłaby uciekła ze strachu.
— Dalej, mów pani — ciągnęła pani Bonacieux z energgją, o jaką trudno ją było posądzić — czy byłaś, czy jesteś jego kochanką?
— O! nie, nie — zawołała milady z akcentem prawdy w głosie — nie jestem i nie byłam nigdy!
— Wierzę ci — rzekła pani Bonacieux — lecz dlaczego tak się przeraziłaś?
— Jakto, czyż nie rozumiesz? — odparła milady, której przytomność umysłu i spokój powróciły.
— Jakże mam rozumieć, kiedy o niczem nie wiem?
— Nie rozumiesz tego, że pan d‘Artagnan był moim przyjacielem i miał we mnie powiernicę?
— Czy doprawdy?
— Czyż nie pojmujesz, że wiem o wszystkiem: o porwaniu ciebie z ustronnego domku w Saint-Germain, o rozpaczy jego i jego przyjaciół, o poszukiwaniach bezowocnych do chwili obecnej? Jakże chcesz, żebym się nie dziwiła, kiedy niespodzianie znalazłam się razem z tobą; z tobą, o której tak często rozmawialiśmy, którą on kocha z całej duszy i którą nauczył i mnie kochać, chociaż cię nigdy nie widziałam! O! droga Konstancjo, znalazłam cię nareszcie i patrzę na ciebie!...
Milady wyciągnęła ręce do pani Bonacieux, a ta przekonana tem, co słyszała, widziała odtąd w kobiecie, uważanej przed chwilą za rywalkę, jedynie przyjaciółkę szczerą i oddaną.
— O! przebacz mi, przebacz! — zawołała, skłaniając głowę na ramię milady — ale ja go tak bardzo kocham!
I tak trzymały się w objęciach czas jakiś. Gdyby siły fizyczne milady odpowiadały wielkości jej nienawiści, byłaby na śmierć udusiła panią Bonacieux w tym uścisku.
Nie mogąc zadusić, uśmiechnęła się do niej.
— Kochana moja, śliczna moja — mówiła — co za radość! Pozwól, niech się na ciebie napatrzę.
Mówiąc to, rzeczywiście pożerała ją wzrokiem.
— Tak; to ty jesteś! Jakże mi wiernie cię opisał, poznaję cię doskonale!
Biedna kobieta nie przypuszczała nawet, jakie okropne myśli gnieżdżą się poza tem czołem czystem, co wyrażają oczy błyszczące, w których czytała jedynie współczucie.
— Wiesz zatem, ile wycierpiałam — odezwała się pani Bonacieux — ponieważ opowiedział ci także o swojej boleści; lecz cierpieć dla niego to jeszcze szczęście!
Milady odparła machinalnie:
— Tak, to szczęście.
Myślała zupełnie o czem innem.
— A teraz — ciągnęła pani Bonacieux — moje męczarnie skończone: jutro, dziś wieczorem może zobaczę go.
— Dziś wieczorem?... jutro?... — zawołała milady, obudzona z marzeń, — co mówisz? czy spodziewasz się wiadomości od niego?...
— Jego samego się spodziewam.
— D‘Artagnan przyjedzie tutaj?
— Tak, d‘Artagnan.
— Niepodobna, on jest przy kardynale w obozie pod Roszellą i powróci dopiero po wzięciu tego miasta.
— Tak pani sądzisz, lecz dla d‘Artagnana, dla mojego zacnego i prawego rycerza, nic niema niepodobnego!
— Nie mogę temu uwierzyć.
— Przeczytaj pani to! — rzekła pod wpływem dumy i radości niebaczna kobieta, list podając do rąk milady.
— Pismo pani de Chevreuse — pomyślała milady. — Byłam pewna tych stosunków. I czytała chciwie podany bilecik:
„Drogie dziecię, bądź gotowa; nasz przyjaciel odwiedzi cię wkrótce i wydobędzie z więzienia, gdzie byłaś ukryta dla bezpieczeństwa: przygotuj się do drogi i ufaj nam zawsze. Nasz szlachetny gaskończyk okazał się waleczny i wierny, jak zawsze, powiedz mu, że zasłużył na wdzięczność za daną przestrogę“.
— Tak, tak — rzekła milady — list jest stanowczy. Czy wiesz, co to za przestroga?
— Nie. Domyślam się tylko, że pewnie uprzedził królową o nowej jakiej machinacji kardynała.
— Tak, to najpewniej! — rzekła milady, spuszczając głowę w zamyśleniu.
Naraz usłyszały — tętent konia, pędzącego galopem.
— O!... — krzyknęła pani Bonacieux, biegnąc do okna — czyż to już on przybywa?
Milady leżała w łóżku, obezwładniona niespodzianką; od nawału wrażeń, wypadków nieoczekiwanych, nawet jej się w głowie pomieszało!
— On!... on!... — mruczała — czyżby naprawdę? — i leżała z oczami w sufit utkwionemi.
— Niestety!... to nie on — odezwała się pani Bonacieux — to jakiś mężczyzna nieznajomy zbliża się do klasztoru; tak, zatrzymuje konia przed bramą, dzwoni....
Milady wyskoczyła z łóżka.
— Jesteś pewna, że to nie on?... — zapytała.
— O, tak, najpewniejsza.
— Może go nie poznałaś?...
— Dosyć mi ujrzeć pióro na kapeluszu i jego brzeg płaszcza, abym go poznała!
Milady ubierała się śpiesznie.
— Powiadasz, że ten mężczyzna przyjechał tutaj?
— Tak, już wszedł.
— To do ciebie, lub do mnie.
— Mój Boże!... jakżeś pani wzburzona!...
— Tak, przyznaję, nie posiadam twojej ufności, obawiam się wszystkiego od kardynała.
— Cicho!... — rzekła pani Bonacieux — już nadchodzą...
Przełożona weszła do pokoju.
— Czy to pani przybyłaś z Boulogne?... — zapytała milady.
— Tak, to ja — odparła, starając się zapanować nad wzruszeniem — kto taki chce się ze mną widzieć?
— Jakiś mężczyzna, ale wzbrania się powiedzieć swego nazwiska, przybywa wprost od pana kardynała.
— W takim razie niech wejdzie, proszę pani.
— O Boże!... Boże!... — rzekła pani Bonacieux — czyż znowu jaka zła nowina!
— Boję się tego.
— Odchodzę, lecz, jak tylko ten nieznajomy odjedzie, pozwolisz pani, powrócę.
— Proszę, bardzo proszę.
Przełożona i pani Bonacieux wyszły.
Milady została z oczami w drzwi utkwionemi; za chwilę posłyszała brzęk ostróg na schodach, nareszcie drzwi się rozwarły i nieznajomy stanął na progu.
Milady krzyknęła: był to hrabia de Rochefort, duszą i ciałem zaprzedany Jego Eminencji.



ROZDZIAŁ XXXV
DWIE ODMIANY SZATANÓW

— A!... — wykrzyknęli jednocześnie Rochefort milady — to ty?...
— Tak, to ja.
— Przybywasz?... — zapytała milady.
— Z pod Roszelli. A ty?...
— Z Anglji.
— Cóż Buckingham?
— Nie żyje, lub śmiertelnie ranny; wyjeżdżałam właśnie, nic odeń nie uzyskawszy, gdy jakiś fanatyk go zabił.
— A!... — odezwał się Rochefort — oto, co się nazywa szczęśliwy traf, który ucieszy niezmiernie Jego Eminencję! Czy mu już doniosłaś?...
— Pisałam z Boulogne. Lecz, w jaki sposób ty się tu znalazłeś?
— Jego Eminencja, zaniepokojony, wysłał mnie do ciebie.
— Nie straciłam czasu napróżno.
— O! byłem tego pewny.
— Wiesz, kogo tu spotkałam?
— Nie.
— Zgadnij?
— Nie potrafię.
— Młodą kobietę, którą królowa z więzienia uwolniła.
— Kochankę tego smarkacza, d‘Artagnana?
— Tak, panią Bonacieux, o której schronieniu kardynał nie mógł się dowiedzieć.
— Więc znów szczęśliwy traf, mogący iść w parze z tamtym; pan kardynał doprawdy jest człowiekiem uprzywilejowanym.
— Wystaw sobie moje zdziwienie — ciągnęła milady — gdy ta kobieta stanęła przede mną.
— Czy ona wie, kto ty jesteś?
— Nie.
— Więc uważa cię za obcą?
Milady roześmiała się.
— Jestem jej najlepszą przyjaciółką.
— Na honor — rzekł Rochefort — ty jedna tylko, hrabino, zdolna jesteś cuda tworzyć.
— Dobrze się stało — powiedziała milady — bo wiesz, co się tu dzieje?
— Nie.
— Przyjadą po nią jutro lub pojutrze z rozkazem królowej.
Doprawdy! a ktoż taki?
— D‘Artagnan i jego przyjaciele.
— Przekonany jestem, że oni póty dokazywać będą, aż dostaną się do Bastylji nareszcie.
— Dlaczego oddawna ich tam nie zamknięto?
— Co chcesz!... pan kardynał ma jakąś słabość do tych ludzi, czego ja pojąć nie mogę.
— Doprawdy?
— Tak.
— Rocheforcie, powiedz mu tylko to: w oberży pod „Czerwonym gołębnikiem“ ci czterej rozmowę naszą wysłuchali; powiedz mu, że, po jego odjeździe, jeden z nich wszedł do mnie i wydarł mi przemocą list bezpieczeństwa, który od kardynała dostałam; powiedz, że kazał uprzedzić lorda de Winter o wylądowaniu mojem w Portsmouth; że ledwie nie obrócili w niwecz całej sprawy mojej, jak to uczynili ze sprawą zapinek djamentowych; powiedz, że z pomiędzy czterech dwóch tylko należy się obawiać: d‘Artagnana i Athosa; trzeci Aramis, jest kochankiem pani de Chevreuse: temu trzeba życie darować, znamy jego tajemnicę, więc może być użytecznym; co się tyczy czwartego, Porthosa, to słaba głowa, zarozumiały i głupi, nie warto się nim zajmować.
— Skądże się tu wzięli wszyscy czterej, bo powinni być w tej chwili pod Roszellą?
— I ja tak myślałam, lecz list, który pani Bonacieux odebrała od Konetablowej i który — była na tyle niemądra — dała mi do przeczytania, przekonał mnie, że są wszyscy w drodze do klasztoru, aby ją porwać.

— Co tu począć, u djabła?
...Nie można, nie można, to jest zjawa piekielna!
— Cóż ci kardynał polecił co do mnie?

— Kazał zabrać depesze piśmienne lub ustne, wracać pocztą jak najśpieszniej, a skoro się dowie, czego dokazałaś, osądzi, co masz dalej robić.
— Więc ja mam tu pozostać?
— Tutaj, lub gdziekolwiek w tych stronach.
— Czy nie możesz zabrać mnie z sobą?
— Nie; mam rozkaz wyraźny; w okolicy obozu poznanoby ciebie, a to, jak pojmujesz, kompromitowałoby kardynała.
— Będę zatem oczekiwała na dalsze rozkazy tutaj, lub gdzieś niedaleko.
— Powiedz mi tylko, gdzie się obrócisz, ażebym mógł cię znaleźć.
— Prawdopodobnie tu nie będę mogła pozostać. Czy zapomniałeś, że wrogi moje przybędą wkrótce?
— A! to prawda! lecz w takim razie ta mała kupcowa, wymknie się Jego Eminencji.
— Ba! — rzekła milady z uśmiechem, sobie właściwym — pamiętaj, że jestem najlepszą jej przyjaciółką...
— Prawda; mogę zatem powiedzieć kardynałowi, że co do tej kobiety...
— Niech będzie spokojny.
— Nic więcej?...
— Zrozumie on, co to znaczy.
— Domyśli się, że... A teraz, co ja mam zrobić?...
— Wracać jak najprędzej; sądzę, że wiadomości, jakie wieziesz, warte są pośpiechu.
— Mój powóz zepsuł się, gdy wjeżdżałam do Lilliers.
— A to przewybornie!...
— Dlaczegóż?...
— Potrzebuję twojego powozu.
— A jakże ja pojadę?...
— Konno, mój panie.
— Dobrze ci mówić; sto mil przeszło.
— Cóż to wielkiego?
— Ma się rozumieć, że pojadę. A potem?
— Potem, przejeżdżając przez Lilliers, odeślesz mi powóz i rozkażesz służącemu, aby mi był posłuszny.
— Dobrze.
— Masz zapewne przy sobie jakieś pismo od kardynała?
— Mam pełnomocnictwo.
— Pokażesz je przełożonej i dodasz, że przyślesz po mnie dziś albo jutro i że powinnam się udać z osobą, przybywającą w twojem imieniu.
— Dobrze, rozumiem.
— Wyrażaj się ostro do przełożonej, mówiąc o mnie.
— A toż znów po co?
— Jestem przecie ofiarą, prześladowaną przez kardynała. Muszę zyskać zaufanie pani Bonacieux.
— Masz rację. Napisz mi tylko raport dokładny o twoich czynnościach.
— Opowiedziałam ci wszystko; pamięć masz doskonałą, powtórz, coś usłyszał; papier możesz zgubić.
— Masz rację, jak zawsze, chcę tylko wiedzieć, gdzie cię odnaleźć, żeby napróżno w okolicy nie szukać.
— To prawda, poczekajno...
— Może chcesz mapy?
— O, znam te strony doskonałe.
— Byłaś już tutaj kiedy?
— Tu się wychowałam.
— Będziesz zatem oczekiwała?
— Zaraz, zaraz, pomyślę trochę... a!... otóż mam w Armentières.
— Co to jest Armentières?
— Małe miasteczko nad rzeką Lys; w razie czego przeprawię się tylko za rzekę i jestem już zagranicą.
— Ale chyba tylko w razie niebezpieczeństwa?...
— Ma się rozumieć...
— A wtedy, jak się dowiem, gdzie jesteś?...
— Czy tobie lokaj potrzebny?...
— Nie.
— A czy to pewny człowiek.
— Wypróbowany.
— Zostaw mi go; nie zna go tu nikt, pozostanie w miejscu, skąd się oddalę i doprowadzi cię tam, gdzie będę.
— Mówisz zatem, że oczekiwać będziesz w Armentières? Napisz mi to na kawałku papieru, gdyż boję się zapomnieć; przecie nazwa miasteczka nie może cię skompromitować, wszak prawda?
— Kto wie?... lecz mniejsza o to — rzekła milady, pisząc na półarkuszu papieru — kompromituję się...
— Dobrze — rzekł Rochefort, biorąc papier, który złożył i schował w kapelusz — chociażbym go zgubił, zrobię, jak dzieci mają zwyczaj robić: będę powtarzał przez całą drogę: Armentières. Czy to wszystko?
— Tak sądzę.
— Zastanówmy się: Buckingham nie żyje, lub ranny śmiertelnie; rozmowa twoja z kardynałem podsłuchana przez czterech muszkieterów; lord de Winter zawiadomiony o twojem przybyciu do Portsmouth; d‘Artagnana i Athosa zamknąć w Bastylji; Aramis kochankiem pani de Chevreuse; Porthos głupiec; pani Bonacieux odnaleziona; przysłać ci powóz jaknajspieszniej; mojego lokaja zostawić do twego rozporządzenia; zrobić z ciebie ofiarę kardynała, aby przełożona nie powzięła jakich podejrzeń; Armentières nad rzeką Lys. Czy wszystko?
— Doprawdy, kochany hrabio, cudowną masz pamięć. Ale, ale, dodaj jedno jeszcze...
— Co takiego?...
— Zauważyłem prześliczny lasek, dotykający ogrodu klasztornego; powiedz, że wolno mi po nim spacerować, kto wie? może będę zmuszona wyjść tylnemi drzwiami?
— Myślisz o wszystkiem.
— A ty zapominasz o jednej rzeczy...
— O czem?
— Nie pytasz, czy mam pieniądze.
— Ile żądasz?...
— Wszystko, co masz przy sobie.
— Mam około pięciuset pistolów.
— Ja posiadam tyleż; z tysiącem pistolów można wiele dokonać; dalej, wypróżnij kieszenie.
— Oto masz...
— Dziękuję. A ty odjeżdżasz?
— Za godzinę, zjem tymczasem cokolwiek.
— Wybornie... Adieu, hrabio!
— Adieu, hrabino.
— Poleć mnie względom kardynała.
— A ty mnie łasce szatana.
W godzinę potem Rochefort pędził co koń wyskoczy; w pięć godzin mijał Arras. Czytelnicy wiedzą już, jak go d‘Artagnan poznał i jak z tego powodu obawy muszkieterów wzrosły i dodały im podniety do dalszej podróży.



ROZDZIAŁ XXXVI
KROPLA, PRZEPEŁNIAJĄCA CZARĘ

Zaledwie Rochefort wyszedł, pani Bonacieux wbiegła i zastała milady rozpromienioną.
— No cóż — odezwała się — stało się, czegoś się obawiała? dziś wieczorem lub jutro kardynał przyśle po ciebie?
— Kto ci o tem powiedział, moje dziecię?... — zapytała milady.
— Słyszałam z własnych ust tego pana.
— Usiądź tu przy mnie — rzekła milady.
— Już jestem.
— Poczekaj, przekonam się, czy nas kto nie podsłuchuje.
— Na co te wszystkie ostrożności?
— Dowiesz się zaraz.
Milady poszła, otworzyła drzwi, wyjrzała na korytarz, poczem dopiero wróciła i usiadła obok pani Bonacieux.
— Zatem — rzekła — dobrze swoją rolę odegrał?
— Kto taki?
— Ten rzekomy wysłannik kardynała.
— Więc on grał tylko rolę?
— Tak, moje dziecię.
— Więc ten człowiek?...
— Jest moim bratem — rzekła milady, zniżając głos.
— Twoim bratem?... — krzyknęła pani Bonacieux.
— Tobie jednej powierzam tę tajemnicę, moja droga; jeżeli powiesz o niej komukolwiek, zgubisz mnie bezpowrotnie, a może i siebie w dodatku.
— O! mój Boże!
— Powiem ci zaraz, co znaczy to wszystko: brat mój, jadąc tutaj, żeby mnie zabrać gwałtem, jeśliby tego było potrzeba, spotkał w drodze wysłańca kardynała (który także po mnie dążył), i jechał ciągle za nim. Aż nareszcie w miejscu jakiemś pustem i odludnem dobył szpady i zażądał od niego papierów, w jakie był opatrzony; ten chciał się bronić... brat mój go zabił.
— To okropne — rzekła pani Bonacieux, drżąc cała.
— W ten sposób jedynie mógł zdobyć papiery... Zabrał pismo kardynalskie, przedstawił się tutaj, jako przysłany od niego, a teraz za parę godzin najdalej przyśle ekwipaż po mnie, niby z polecenia Jego Eminencji.
— Rozumiem, ten powóz będzie od brata twojego.
— Tak, ale to nie wszystko jeszcze: czy sądzisz, że list który otrzymałaś, pisała pani de Chevreuse....
— Więc co?
— Jest on podrobiony.
— Jakto?
— Nie od niej on pochodzi: to zasadzka, żebyś nie stawiała oporu, gdy przyjdą po ciebie...
— Przecież to d‘Artagnan przyjdzie?
— Nie wierz temu; d‘Artagnan i jego przyjaciele są pod Roszellą, nie wolno im wyjeżdżać z obozu.
— Skąd wiesz o tem?
— Brat spotkał emisarjuszów kardynalskich w przebraniu muszkieterów. Zamierzali wywołać cię do bramy; porwaliby cię i odstawili z powrotem do Paryża.
— O, mój Boże! tracę zmysły w tym chaosie... Czuję, że gdyby tak dłużej potrwało, rozumbym straciła.
— Czekajno...
— Co takiego?
— Słyszę stuk kopyt końskich...
Milady otworzyła okno i skinęła na panią Bonacieux, aby się zbliżyła. Młoda kobieta podeszła ku niej.
Rochefort właśnie przejeżdżał.
— Adieu, braciszku — zawołała milady.
Jeździec podniósł głowę, zobaczył obydwie kobiety i nie zatrzymując konia, ukłonił się z galanterją.
— Poczciwy Jerzy!... — powiedziała milady, zamykając okno, a twarz jej wyrażała smutek i przywiązanie.
— Kochana moja — odezwała się pani Bonacieux — przebacz, że ci przerywam! lecz, na miłość Boską, poradź, co mam robić? Masz więcej doświadczenia, mów!
— Najpierw — odparła milady — może się mylę, może d‘Artagnan wraz z przyjaciółmi rzeczywiście przybędą cię oswobodzić.
— O!... to za wielkie szczęście dla mnie!
— W takim razie byłaby to kwestja czasu jedynie, rodzaj wyścigów, kto pierw tu przybędzie. Jeżeli twoi przyjaciele, jesteś uratowana, jeżeli zaś zausznicy kardynała, pojmujesz, żeś zgubiona.
— O tak, zgubiona bez ratunku? Co robić tedy, co robić?
— Znalazłby się sposób bardzo prosty...
— Jaki, powiedz mi?
— Czekać ukryta w tych stronach i w ten sposób przekonać się, co za jedni przybędą tu upominać się o ciebie.
— Ale gdzie czekać?
— Nic łatwiejszego; ja sama myślę ukryć się o jakie kilka mil stąd i czekać, aż brat przyjedzie... Wiesz co! zabiorę cię z sobą... razem się ukryjemy i razem będziemy oczekiwać...
— Mnie stąd nie wypuszczą, jestem prawie, jak w więzieniu.
— Ponieważ przypuszczają, iż wyjeżdżam z rozkazu kardynała, nie pomyślą, że masz ochotę iść ze mną.
— Więc cóż mam zrobić?
— Ot tak: powóz stanie przed bramą, będziesz się niby ze mną żegnała i wejdziesz na stopień, by mnie uścisnąć raz ostatni; służący mego brata będzie już uprzedzony, da znak pocztyljonowi i ruszymy galopem...
— A jeżeli d‘Artagnan przyjedzie?
— Czyż nie dowiemy się o tem?
— W jaki sposób?
— Bardzo prosty. Odeślemy służącego do Bethune, zamieszka naprzeciw klasztoru: jeżeli zobaczy wysłańców kardynała, nie ruszy się z miejsca, jeżeli d‘Artagnan i jego towarzyszy, przyprowadzi ich do nas.
— O! tak, tak, masz rację; wszystko będzie dobrze, jak najlepiej, lecz nie oddalajmy się bardzo od klasztoru.
— O jakie kilka mil najwyżej; osiądziemy przy granicy, a na wypadek trwogi, uciekniemy z Francji.
— A teraz co robić?
— Zrób jedną rzecz...
— Jaką?
— Powiedz tej poczciwej przełożonej, że pragniesz ze mną razem jadać, abyśmy jak najwięcej były z sobą...
— O! bardzo dobrze!... w ten sposób będziemy ciągle razem.
— Idź zaraz i poproś... ja czuję się zmęczona.
— Idź, najdroższa, a gdzie się znów spotkamy?
— W tym pokoju, za godzinę.
— Tutaj, za godzinę?... o! jakaś ty dobra, jak ja ci jestem wdzięczna.
— Jakżebym mogła nie zajmować się tobą? gdybyś nawet nie była piękna i miła, czyż nie jesteś kochana przez jednego z moich najlepszych przyjaciół?
— D‘Artagnan ci za mnie podziękuje.
— I ja się tego spodziewam. A teraz, kiedy wszystko ułożone, żegnam cię...
Młode kobiety rozstały się z uśmiechem na ustach.
Milady prawdę powiedziała, czuła się zmęczona, głowa jej ciążyła; nie zdołała jeszcze uporządkować zamiarów i stąd w umyśle jej powstało zamieszanie.
Odczuwała potrzebę samotności. Nie widziała jasno przeszłości, lecz wystarczało jej trochę ciszy i spokoju, aby projekty niewyraźne nabrały formy stanowczej.
Najpilniejsze było, jak na teraz, porwanie pani Bonacieux i trzymanie w miejscu bezpiecznem, a dopiero w razie potrzeby gwałtownej użycie jej, jako zakładniczki. Milady zaczynała obawiać się wyniku strasznego pojedynku, w którym z jednej strony wchodziła w grę wytrwałość jej wrogów, z drugiej osobista jej nienawiść i zawziętość.
W dodatku przeczuwała tak, jak przeczuwa się burzę nadchodzącą, że koniec jest bliski, a będzie przerażający.
Najważniejsze dla niej, jak to już powiedzieliśmy, było posiadać w swej mocy panią Bonacieux, a tem samem i życie d‘Artagnana. Więcej to znaczyło nawet, niż jego życie, bo było to życie kobiety, przez niego ukochanej. Był to jedyny środek, w razie niepowodzenia, do otrzymania dobrych warunków ugody.
Postanowiła zatem, że panią Bonacieux, nic nie podejrzewającą, zabierze z sobą, ukryje w Armentiéres, a tam łatwo ją przekona, iż d‘Artagnan wcale do Bethune nie przybył.
Za dwa tygodnie najdalej Rochefort powróci; przez dwa tygodnie zatem rozmyślać będzie, w jaki sposób zemścić się nad nienawistnymi jej muszkieterami. Nie znudzi się wcale, dzięki Bogu, będzie miała najmilsze zajęcie, jakie tylko mieć może kobieta z jej charakterem, to jest: przeżuwanie zemsty. Marząc tak, przypatrywała się położeniu ogrodu i rozkład jego starała się zapamiętać.
Milady, jak dobry generał, obliczała naprzód szanse zwycięstwa, jak i porażki, chcąc mieć pewność tak w razie ataku, jak i odwrotu.
Po upływie godziny usłyszała głos słodki; to pani Bonacieux ją przywołała. Dobra przełożona przystała na wszystko i zaraz na początek miały jeść razem kolację. Gdy weszły w podwórze, powóz jakiś stanął przed bramą.
Milady zatrzymała się.
— Czy słyszysz?... — zapytała.
— Słyszę turkot powozu.
— To mój brat przysyła po nas.
— O mój Boże!
— Odwagi, kochanko!...
Dzwonek odezwał się u bramy klasztornej.
— Idź do twego pokoju — powiedziała do pani Bonacieux — masz pewnie jakie kosztowności, którebyś zabrać pragnęła.
— Mam listy od niego.
— No to idź, zabierz je i wracaj do mnie, zjemy trochę naprędce; wypadnie nam może późno w noc jechać, trzeba się zatem posilić.
— Boże wielki!... — rzekła pani Bonacieux, kładąc rękę na piersiach — serce mi tak bije, nie mogę się z miejsca ruszyć.
— Bądź mężna, pomyśl, że za kwadrans będziesz wolna, pomyśl, że wszystko to dla niego robisz.
— O! tak, wszystko dla niego. Tem jednem słowem wróciłaś mi odwagę; idź już, przyjdę za chwilę do ciebie!..
Milady pobiegła do siebie, zastała już lokaja Rocheforta i powiedziała mu, co ma robić.
Czekać miał przy bramie; gdyby wypadkiem muszkieterowie nadjechali, powóz powinien zmykać coprędzej, objechać dokoła klasztor i czekać na milady w małej wiosce po drugiej stronie lasku. W takim razie milady przejdzie lasek piechotą i dotrze do wioski. Powiedzieliśmy już, że milady znała wybornie te okolice Francji.
Jeżeli zaś muszkieterowie nie nadjadą, wszystko stanie się według ułożonego planu, pani Bonacieux wejdzie do powozu i milady uwiezie ją w ten sposób.
Pani Bonacieux wróciła. Milady, ażeby nie wzbudzić w niej podejrzeń, powtórzyła służącemu ostatnie instrukcje.
Zadała kilka pytań o stan ekwipażu: był to powóz zaprzężony w trzy dzielne konie z pocztyljonem na koźle; lokaj Rocheforta pojedzie przodem w roli kurjera.
Niesłusznie milady obawiała się podejrzeń pani Bonacieux; biedna kobiecina zanadto była czysta i prawa, by posądzać mogła kogo o przewrotność, w dodatku nazwisko lady de Winter, słyszane od przełożonej, obce jej było zupełnie i nie przypuszczała, aby ta kobieta mogła kiedykolwiek wywierać wpływ na jej życie.
— Wszystko już gotowe — rzekła milady, po odejściu lokaja. — Przełożona nie domyśla się niczego i wierzy, że przyjechano po mnie z woli kardynała. Służący poszedł wydać ostateczne rozkazy; zjedz cokolwiek, wypij trochę wina i jedźmy już.
— Tak — rzekła pani Bonacieux machinalnie — tak, jedźmy już...
Milady posadziła ją przy stole, nalała kieliszek wina hiszpańskiego i podsunęła kawałek kurczęcia.
— Widzisz, jak nam okoliczności sprzyjają: noc oto zapada; o świtaniu będziemy już w naszem schronieniu; nikt nie domyśli się nawet, gdzie jesteśmy. No, no, otrząśnij się z apatji, zjedz cokolwiek.
Pani Bonacieux zjadła parę kawałków i umoczyła usta w kieliszku.
— Dalej, kochanko — rzekła milady, biorąc kieliszek — zrób tak, jak ja...
Lecz, gdy miała dotknąć ustami, ręka jej zatrzymała się nieruchomo: doleciał ją z oddalenia odgłos zbliżającego się orszaku, a jednocześnie słychać było rżenie koni.
Odgłos ten spłoszył jej radość tak, jak szum burzy spędza z powiek sen rozkoszny; zbladła i pobiegła do okna, gdy pani Bonacieux powstała drżąca i aby nie upaść, trzymała się krzesła. Nic nie było widać, tylko odgłos kopyt końskich stawał się coraz wyraźniejszy.
— O! mój Boże!... — rzekła pani Bonacieux — co znaczy ta wrzawa?
— Przybywają obrońcy nasi lub nieprzyjaciele — odparła milady z okrutną zimną krwią — zostań, gdzie jesteś, a ja ci powiem, co zobaczę...
Pani Bonacieux stała milcząca, nieruchoma, jak posąg.
Wrzawa stawała się coraz głośniejsza, orszak znajdował się o jakie sto pięćdziesiąt kroków najwyżej; widać go nie było tylko z powodu zakrętu drogi.
Coraz jednak wyraźniej tętent dolatywał, można było prawie poznać ilość koni, po odgłosie podków na drodze.
Milady wytężała wzrok z całej siły.
Nagle na skręcie drogi ujrzała kapelusze, błyszczące od galonów i pióropusze, z wiatrem igrające; najpierw dwóch... potem pięciu, nareszcie ośmiu jeźdźców narachowała... Jeden z nich pędził przodem na długość dwóch koni...
Milady jęknęła głucho. W jeźdźcu poznała d‘Artagnana.
— O! Boże mój!... — zawołała pani Bonacieux — co tam zobaczyłaś?
— Mundury straży kardynalskiej; nie mamy ani chwili do stracenia — krzyknęła milady. — Uciekajmy! uciekajmy!
— Tak, tak, uciekajmy!... — powtórzyła pani Bonacieux, nie mogąc kroku postąpić, bo przykuta była do miejsca przerażeniem.
Jeźdźcy właśnie przejeżdżali pod oknem. Milady próbowała wziąć ją na ręce i wynieść, lecz nie mogła poradzić.
Usłyszała turkot powozu, umykającego za ukazaniem się muszkieterów; następnie rozległo się kilka strzałów.
— Ostatni raz cię wzywam, czy pójdziesz ze mną?... — krzyknęła milady.
— O! mój Boże! mój Boże! widzisz przecie, że nie mam siły; widzisz, że nie mogę na nogach się utrzymać... uciekaj sama!...
— Uciekać sama? ciebie zostawić? nie, nie, nigdy! — wołała milady.
Naraz wyprostowała się, groźny ogień zabłysnął w jej oczach; pobiegła do stołu i wpuściła w szklankę pani Bonacieux zawartość pierścienia, który otworzyła szybko.
Było to ziarnko czerwone, które rozpuściło się natychmiast.
Ujęła szklankę ręką pewną:
— Wypij — rzekła — to wino sił ci doda; wypij prędko.
Przytknęła szklankę do ust młodej kobiety, a ta wypiła bez oporu.
— A! nie tak pragnęłam się zemścić — rzekła milady z uśmiechem szatańskim, stawiając szklankę na stole — lecz, na honor! trzeba robić, co można...
Po tych słowach uciekła z pokoju.
Pani Bonacieux patrzała, nie mogąc już iść za nią; było z nią jak z tymi, którzy śnią, że ich ścigają, a oni napróżno wysilają się, aby powstać na nogi.
Tak przeszło kilka minut, wrzawa okrutna przysuwała się do drzwi; pani Bonacieux czekała na powrót milady.
Kilka razy, z trwogi zapewne, pot zimny zlewał jej czoło pałające.
Nareszcie usłyszała zgrzyt kraty żelaznej, rozmowa głośna coraz się zbliżała i pewna była, że słyszy imię swoje powtarzane. Krzyknęła radośnie i do drzwi się rzuciła, poznała bowiem głos kochanka.
— D‘Artagnan! d‘Artagnan! — wołała — czy to ty jesteś? Tutaj, chodź tutaj!
— Konstancjo! Konstancjo — odpowiedział młodzieniec — gdzie jesteś? na Boga!
W tejże chwili drzwi celi rozwarły się raptownie; kilku mężczyzn wbiegło do pokoju; pani Bonacieux upadła na fotel, prawie nieprzytomna.
D‘Artagnan cisnął na ziemię pistolet, dymiący jeszcze, i rzucił się na kolana przed ukochaną; Athos swój za pas założył, a Porthos i Aramis chowali szpady do pochew.
— O! d‘Artagnan! mój najdroższy! przybyłeś nakoniec, nie zawiodłeś mnie, ty wierny mój przyjacielu.
— Tak, tak, Konstancjo, jesteśmy już razem!...
— O! ona ciągle mówiła, że nie przyjedziesz, ja jednak nie traciłem nadziei, nie chciałam uciekać: o! jak dobrze zrobiłam, jak jestem szczęśliwa!
Na ten wyraz ona, Athos, który siedział spokojnie, zerwał się na nogi.
Ona? co za ona? — zapytał d‘Artagnan.
— Moja towarzyszka, która z przyjaźni chciała mnie uchronić od prześladowania; ta sama która wzięła was za straż kardynalską i właśnie tylko co uciekła...
— Twoja towarzyszka! — zawołał d‘Artagnan, blednąc, jak płótno — o jakiej towarzyszce mówisz?
— O tej, której powóz stał przed bramą, która mówiła, że jest twoją przyjaciółką i że zwierzyłeś się jej ze wszystkiego.
— Jak ona się nazywa? — wołał d‘Artagnan! na Boga! czy znasz jej nazwisko?
— O! wiem, słyszałem, jak o niej mówiono, czekaj... to dziwne... o mój Boże!... ciemno mi przed oczami...
— Do mnie przyjaciele! do mnie! ręce jej lodowacieją — zawołał d‘Artagnan — mdleje, wielki Boże, straciła przytomność!...
Podczas gdy Porthos z całych sił wołał o pomoc, Aramis podbiegł do stołu po szklankę wody; zatrzymał się jednak; widząc straszną zmianę na twarzy Athosa, który, stojąc obok stołu, z włosem najeżonym, błędnym wzrokiem patrzył w jedną ze szklanek i zdawał się być pod wpływem podejrzeń okrutnych.
— O! — mówił Athos — nie, to niepodobna! Bóg niedopuściłby do podobnej zbrodni.
— Wody! wody! — krzyczał d‘Artagnan.
— Nieszczęśliwa kobieta! — szepnął Athos.
Pani Bonacieux otworzyła oczy, wilgotne od pocałunków d‘Artagnana.
— Przychodzi do siebie! — zawołał młodzieniec. — Dzięki ci: Boże!
— Pani — odezwał się Athos — pani, na imię Boskie, powiedz, kto pił z tej szklanki?
— Ja, panie... — odpowiedziała głosem gasnącym.
— Kto wino nalewał?
Ona.
— Co za ona?
— A!... przypominam sobie, hrabina de Winter...
Czterech muszkieterów krzyknęło jednocześnie, lecz Athos najgłośniej. W chwili tej właśnie twarz pani Bonacieux stała się blada i przejrzysta, boleści straszne porwały ją... upadła na ręce Porthosa i Aramisa. D‘Artagnan w rozpaczy nieopisanej porwał za rękę Athosa.
— Jakto? — rzekł — przypuszczasz... — łkanie głos mu zatamowało.
— Wszystkiego się spodziewam — odparł Athos, przygryzając do krwi usta, by nie jęknąć.
— D‘Artagnan! d‘Artagnan!... — zawołała pani Bonacieux — gdzie jesteś? widzisz, że umieram!...
D‘Artagnan opuścił rękę Athosa i podbiegł do niej. Sliczna twarzyczka młodej kobiety pokryła się trupią bladością, oczy, jak szklane, patrzały, nie widząc, drżenie konwulsyjne wstrząsnęło ciałem, pot kroplisty wystąpił na czoło.
— Na miłość Boską, biegnijcie, wołajcie ludzi. Porthos! gdy ona poda komu trucizny, niema już lekarstwa...
— Ratujcie! ratujcie!... — szeptała pani Bonacieux.
Poczem, zebrawszy ostatnie siły, ujęła w dłonie głowę młodzieńca, popatrzyła w oczy, jak gdyby duszę oddać mu pragnęła i, płacząc, przycisnęła usta do ust jego.
— Konstancjo! droga Konstancjo!... — wołał d‘Artagnan.
Lekkie westchnienie poczuł na ustach... to dusza Konstancji, czysta i kochająca, powracała do nieba...
D‘Artagnan już tylko trupa trzymał w objęciach...
Nareszcie krzyknął przeraźliwie i padł na ziemię sztywny i blady, równie jak jego ukochana! Porthos płakał; Aramis pięścią niebu wygrażał, Athos się przeżegnał.
W tej chwili właśnie mężczyzna jakiś stanął we drzwiach, tak blady prawie, jak wszyscy zgromadzeni w pokoju. Potoczył okiem dokoła; ujrzał panią Bonacieux nieżywą, a d‘Artagnana zemdlonego. Trafił na chwilę osłupienia, następującą po wielkich katastrofach.
— Nie omyliłem się — powiedział — oto pan d‘Artagnan i jego trzej przyjaciele, panowie: Athos, Porthos i Aramis!
Przyjaciele patrzeli na nieznajomego, zdziwieni; wszystkim trzem zdawało się, że go znają.
— Panowie — ciągnął nowoprzybyły — poszukujecie również, jak ja, kobiety, która — dodał z uśmiechem gorzkim — była tu z pewnością, bo widzę oto ślady jej przejścia...
Trzej przyjaciele oniemieli; głos i twarz nieznajomego budziły w nich niejasne wspomnienia.
— Panowie — mówił dalej — ponieważ nie chcecie poznać człowieka, który wam podwakroć życie zawdzięcza, zmuszony jestem dopomóc waszej pamięci: jestem lord de Winter, szwagier owej kobiety...
Athos wstał i podał mu rękę.
— Witaj, milordzie — powiedział — domyślam się, że z nami trzymasz...
— Wyruszyłem w pięć godzin po niej z Portsmouth — odparł lord de Winter — przybyłem do Boulogne zapóźno; w Saint-Omer pięć minut tylko chybiłem; nakoniec w Lilliers ślad jej straciłem. Szukałem wszędzie w okolicy, pytałem napotkanych w drodze; widziałem was, pędzących galopem, poznałem pana d‘Artagnan... Wołałem na was, nie odpowiedzieliście; chciałem was dopędzić. lecz koń mój zmęczony ustawał. Pomimo pośpiechu, przybyliście jednak zapóźno.
— Przypatrz się, milordzie — rzekł Athos wskazując panią Bonacieux nieżywą i d‘Artagnana, którego Porthos i Aramis starali się ocucić.
— Czy oboje nie żyją? — zapytał chłodno lord de Winter.
— Nie, na szczęście — odrzekł Athos — pan d‘Artagnan zemdlał jedynie.
— A! tem lepiej — rzekł de Winter.
—D‘Artagnan otworzył oczy, wyrwał się z rąk Porthosa i Aramisa, jak szalony, rzucił się na ciało kochanki.
Athos powstał i krokiem uroczystym podszedł do przyjaciela; uścisnął czule zanoszącego się od płaczu i rzekł głosem poważnym a serdecznym.
— Przyjacielu, bądź mężny: kobiety opłakują umarłych, mężczyźni mszczą się za nich...
— O!... tak — rzekł d‘Artagnan — jeżeli idzie o pomszczenie śmierci tego anioła, gotów jestem pójść z tobą!
Athos skorzystał z chwili odwagi, jaką nadzieja zemsty natchnęła nieszczęśliwego młodzieńca i skinął na Porthosa i Aramisa, aby poszli po przełożoną.
Spotkali ją na korytarzu, wzruszoną i wylękłą wobec tylu wypadków niespodzianych; przywołała kilka zakonnic. które, wzbrew regule klasztornej, znalazły się w obecności aż pięciu mężczyzn odrazu.
— Szanowna pani! — przemówił Athos, biorąc d‘Artagnana pod rękę, — twoim staraniom polecamy zwłoki tej nieszczęśliwej kobiety. Była aniołem na ziemi, a teraz jest pewnie aniołem w niebie. Pochowaj ją pani, jak siostrę klasztorną; wrócimy kiedyś pomodlić się na jej grobie.
D‘Artagnan ukrył twarz na piersiach przyjaciela i wybuchnął płaczem.
— Płacz — rzekł Athos — płacz!... serce pełne miłości, ognia i życia! Niestety, jakżebym pragnął móc tak, jak ty zapłakać!
I wyprowadził przyjaciela, czuły, jak ojciec, pocieszający, jak duchowny, a wielki jak człowiek, który dużo w życiu wycierpiał.
Poszli w pięciu wszyscy do miasta Bethune, aż zatrzymali się przed pierwszą napotkaną oberżą.
— Czy nie udamy się w pogoń za tym potworem? — zapytał d‘Artagnan.
— Później — odparł Athos — muszę jeszcze załatwić niektóre sprawy.
— Jeżeli się nam wymknie — przerwał młodzieniec — to z twojej winy jedynie...
— Odpowiadam za nią — rzekł Athos.
Tak wielka była wiara d‘Artagnana w słowa przyjaciela, że opuścił głowę i, nic nie mówiąc, udał się za nim do oberży.
Porthos i Aramis spojrzeli na siebie, nie rozumiejąc tej pewności Athosa. Lord de Winter sądził, że mówi on tak, aby ulżyć boleści d‘Artagnana.
— A teraz, panowie — rzekł znów Athos, gdy go zapewniono, iż jest w oberży pięć wolnych pokojów — rozejdźmy się; d‘Artagnan potrzebuje samotności, aby się wypłakać i przespać. Ja biorę na siebie odpowiedzialność za wszystko, bądźcie zatem spokojni.
— Zdaje mi się jednak — przemówił lord de Winter — jeżeli mamy wystąpić przeciw hrabinie, do mnie to należy: jest ona bowiem moją bratową.
— Mnie bardziej to dotyczy, — rzekł Athos — bo ona jest moją żoną...
D‘Artagnan uśmiechnął się, poznał, że Athos pewny jest zemsty, kiedy wyjawił tajemnicę swoję.
Porthos i Aramis spojrzeli na siebie, bladzi z przerażenia.
Lord de Winter zaś myślał, że Athos zmysły postradał.
— Idźcie, panowie, do siebie — rzekł Athos — a mnie działać pozwólcie. Widzicie teraz, że, jako mąż, mam do tego prawo niezaprzeczone. D‘Artagnan, jeżeli nie zgubiłeś, oddaj mi papier, który wypadł z kapelusza owemu jeźdźcowi; na nim wypisana jest nazwa wioski...
— A!... — zawołał d‘Artagnan — rozumiem — nazwa wypisana jej ręką.
— Poznajesz teraz — rzekł Athos — że jest Bóg w niebie!



ROZDZIAŁ XXXVII
CZŁOWIEK W CZERWONYM PŁASZCZU

Gniew i wściekłość Athosa przybrały charakter łagodniejszy, znamionujący w całym blasku zdolności umysłowe tego człowieka, zaprawdę wyższego.
Pochłonięty cały ważnością uczynionej obietnicy i przyjętej odpowiedzialności, ostatni poszedł do swego pokoju. Poprosił gospodarza o mapę prowincji, w której się znajdowali, i oglądał ją szczegółowo. Przekonawszy się, że cztery drogi prowadzą z Bethune do Armentières, przywołał czterech pachołków.
Planchet, Grimaud, Mousqueton i Bazin stawili się natychmiast i otrzymali polecenia jasne i szczegółowe.
Mieli wyjechać nazajutrz przededniem i udać się do Armentières, każdy inną drogą. Planchet, jako najsprytniejszy, powinien był jechać tą, którą udał się powóz.
Athos wziął do pomocy lokajów, ponieważ ci nie wzbudzają takich podejrzeń jak panowie, i znajdują więcej sympatji u tych, których się wypytują.
Co więcej, milady znała muszkieterów, a nie widziała nigdy pachołków, a przeciwnie oni znali ją doskonale.
Wszyscy czterej powinni byli zjechać się razem w Armentières o jedenastej rano; jeżeliby odkryli schronienie milady, trzech pozostanie, by jej pilnować, czwarty powróci i zaprowadzi czterech przyjaciół na miejsce.
Po wyjściu służących Athos wstał i wyszedł; była już dziesiąta; widocznie poszukiwał kogoś, aby o coś zapytać. Podszedł do zapóźnionego przechodnia i kilka słów powiedział; zapytany cofnął się, przerażony, nic nie odpowiedział, tylko ręką wskazał. Athos dawał mu pół pistola, żeby szedł z nim, lecz odmówił.
Athos zapuścił się w wskazaną ulicę, doszedł do placu i znów się zatrzymał. Ponieważ tutaj spodziewał się spotkać kogoś, czekał zatem. Rzeczywiście, po chwili zjawił się jakiś człowiek. Athos powtórzył pytanie, lecz tak samo i tutaj trafił na upór: nie chciał mu towarzyszyć zapytany, ograniczył się tylko do wskazania ręką.
Szedł zatem w kierunku wskazanym i znalazł się na przedmieściu, położonem z przeciwnej strony, niż ta, którą wjechali do miasta. Tu znów nie wiedział, dokąd się udać.
Na szczęście spotkał żebraka, któremu obiecał talara. Żebrak na widok monety zdecydował się pójść.
Gdy doszli do skrętu ulicy, wskazał mu w oddaleniu domostwo opuszczone; Athos udał się w tamtą stronę, a żebrak wziął jałmużnę i uciekł, jak mógł najprędzej.
Muszkieter okrążył dom kilka razy, zanim odszukał drzwi, pomalowane na czerwono równie jak cały budynek. Ciemno było, cisza grobowa panowała w mieszkaniu.
Zapukał do drzwi. Usłyszał szmer niewyraźny, uchylono je i mężczyzna wysoki, blady, z czarnym zarostem, stanął na progu. Zamienili kilka słów po cichu i mężczyzna dał znak, że Athos wejść może. Muszkieter skorzystał z pozwolenia.
Człowiek, którego Athos tak długo i z takim trudem poszukiwał, wprowadził go do swego laboratorjum, gdzie właśnie zajęty był składaniem i umocowywaniem żelaznym drutem kości szkieletu.
Korpus był już gotowy: głowa jedynie leżała na stole.
Otoczenie wskazywało, że gospodarz domu uprawia nauki przyrodnicze: były tam słoje z wężami, jaszczurki wysuszone, pęki ziół, dziko rosnących, wonnych zapełniały kąty pokoju. Człowiek ten żył samotnie w domku opuszczonym.
Na zaproszenie gospodarza Athos usiadł obok niego.
Wtedy wyjaśnił mu, jakiej usługi wymaga; lecz nieznajomy cofnął się ze wstrętem i odmówił stanowczo. Athos dobył kawałek papieru, na którym było nakreślone parę słów, u spodu zaś podpis i wielka pieczęć.
Nieznajomy, przeczytawszy pismo, zobaczył podpis i pieczęć, skłonił się na znak, że gotów jest do posłuszeństwa.
Athos podniósł się, ukłonił i wyszedł. O świcie przyszedł doń d‘Artagnan z zapytaniem, co robić.
— Czekać — odpowiedział Athos.
Niedługo przełożona klasztoru przysłała z zawiadomieniem, że pogrzeb odbędzie się w południe. O trucicielce nic nie wiedziano; musiała jednak uciekać przez ogród, rozpoznano bowiem ślady na piasku, furtkę ogrodową znaleziono zamkniętą, a klucz od niej widać zabrała.
W godzinie oznaczonej lord de Winter i czterech muszkieterów, udali się do klasztoru: wszystkie dzwony były w ruchu, kaplica otwarta, a kraty zamknięte.
Pośrodku chóru wystawiono zwłoki ofiary, przybrane w strój nowicjuszki. Po bokach chóru, poza kratami, zebrały się zakonnice i, nic widząc nikogo, i same niewidziane, łączyły śpiew swój ze śpiewem księży.
U progu kaplicy d‘Artagnan zachwiał się i obrócił, szukając wzrokiem Athosa, lecz Athos znikł bez śladu.
Wierny swej myśli przewodniej, kazał się on zaprowadzić do ogrodu i, idąc za lekkiemi śladami na piasku dotarł do furtki, prowadzącej do lasku, kazał ją otworzyć i zapuścił się w gęstwinę. Wtedy potwierdziły się jego przypuszczenia: powóz tędy przejeżdżał.
Athos szedł jakiś czas z wzrokiem, w ziemię utkwionym; od czasu do czasu napotykał plamy krwawe, jakie zapewne pochodziły albo z rany, zadanej człowiekowi, poprzedzającemu powóz, lub może który z koni otrzymał ranę od strzału muszkieterów. Po trzech kwadransach takiej drogi, o pięćdziesiąt kroków od Festubert, napotkał dużą plamę krwi i grunt, stratowany kopytami końskiemi. Pomiędzy laskiem tym i kawałkiem ziemi znów ukazywały się ślady nóg kobiecych, powóz zatem tutaj się zatrzymał.
Tutaj więc milady wyszła z lasu i wsiadła do powozu.
Zadowolony z odkrycia, potwierdzającego podejrzenia, Athos powrócił do oberży, gdzie oczekiwał już Planchet.
Wszystko stało się, według przepowiedni Athosa.
Planchet jechał tą samą drogą, widział plamy krwawe i poznał także miejsce, gdzie konie stanęły.
Lecz dotarł dalej, niż Athos, bo do wioski Festubert i, pijąc tam w oberży, bez pytania, dowiedział się, że dnia poprzedniego o wpół do dziewiątej rano człowiek jakiś, towarzyszący damie, jadącej powozem pocztowym, zmuszony był zatrzymać się tamże, nie będąc w stanie jechać dalej. Opowiadał on, że złodzieje napadli ich w lesie, przyczem został raniony. Dama zmieniła konie na poczcie i pojechała dalej. Planchet odszukał pocztyljona i dowiedział się, że tenże odwiózł damę do Fromelles, skąd udała się do Armentières. Planchet pojechał bliższą drogą i o siódmej rano był także w Armentières.
Była jedna tylko oberża za stacją pocztową. Planchet udał się tam, jako lokaj, szukający służby. Rozgadał się z ludźmi miejscowymi i dowiedział się, że jakaś pani przybyła sama jedna o jedenastej wieczorem, wzięła pokój w oberży, kazała przywołać gospodarza i oświadczyła, że pragnie zamieszkać jakiś czas tutaj.
Planchet nie dopytywał się więcej. Pobiegł na miejsce umówione, zastał trzech pachołków na czatach, kazał im pilnować wszystkich drzwi oberży, a sam udał się do Athosa, któremu właśnie kończył zdawać relację, gdy przyjaciele jego powrócili. Smutni byli i zamyśleni, nawet słodka twarz Aramisa chmurą się pokryła.
— Co teraz będziemy czynić?... — zapytał d‘Artagnan.
— Czekać — odpowiedział Athos.
Bez odpowiedzi zawrócili i poszli, każdy do siebie.
O ósmej wieczorem Athos rozkazał konie posiodłać i uprzedzić lorda de Winter i przyjaciół swoich, że powinni gotować się do wyprawy.
Za chwilę wszyscy pięciu stanęli pod bronią. Obejrzeli ponabijali muszkiety. Athos wyszedł ostatni.
— Cierpliwości!... — rzekł — brakuje jeszcze kogoś.
Wszyscy obejrzeli się dokoła, nie mogąc poznać, kogoby im brakowało. Athos wskoczył na siodło.
— Czekajcie na mnie — powiedział — zaraz powrócę.
I ruszył z kopyta. Za kwadrans powrócił w towarzystwie mężczyzny z maską na twarzy, owiniętego w ogromny czerwony płaszcz.
Lord Winter i trzech muszkieterów spoglądali po sobie. Żaden z nich nie mógł objaśnić drugiemu, bo żaden nie wiedział kim jest ten mężczyzna. Pomyśleli jednak, że tak być powinno, skoro Athos tak postanowił.
O dziewiątej udali się drogą, którą powóz przejeżdżał.
Straszny był widok tych sześciu ludzi, pędzących w milczeniu, pogrążonych w rozmyślaniach, jak rozpacz, cichych, jak przeznaczenie, nieubłaganych.



ROZDZIAŁ XXXVIII
WYROK

Noc była ciemna i burzliwa, horyzont okrył się chmurami, ani jedna gwiazdka nie widniała.
Przejechali w ciszy wioskę Festubert, a gdy przybyli do Herlier, Planchet, dowodzący orszakiem, zawrócił na prawo. Lord de Winter, Porthos i Aramis, próbowali zawiązać rozmowę z mężczyzną w płaszczu czerwonym, lecz ten na zapytania pochylał jeno głowę z szacunkiem i milczał.
Domyślili się nasi podróżni, iż nieznajomy miał powód zachowywać incognito i przestali go zaczepiać.
Ruszyli cwałem. Niedaleko za Fromelles burza wybuchła z wściekłością; okryli się płaszczami i ostatnie trzy mile przebyli podczas najstraszniejszej ulewy.
D‘Artagnan zdjął kapelusz i płaszcz zrzucił; przyjemność mu sprawiała woda, spływająca po czole gorącem i po całem ciele, wstrząsanem dreszczem gorączkowym.
Gdy mijali Goscal i zawracali do poczty, człowiek jakiś wystąpił z cienia drzew i z palcem na ustach stanął na środku drogi. Athos poznał Grimauda.
— Co słychać? — krzyknął d‘Artagnan — czyżby uciekła z Armentières?
Grimaud kiwnął głową. D‘Artagnan zgrzytnął zębami.
— Cicho d‘Artagnanie — przemówił Athos — ja wziąłem wszystko na siebie, do mnie należy wybadać Grimauda.
— Gdzież ona jest? — zapytał.
Grimaud wyciągnął rękę w kierunku rzeki Lys.
— Daleko stąd?
Grimaud podniósł palec wskazujący, napół zgięty.
— Sama?...
Grimaud znów kiwnął głową.
— Panowie!... — rzekł Athos — ona jest sama, stąd o pół mili, w stronie, gdzie rzeka płynie.
— Prowadź nas, Grimaud — odezwał się d‘Artagnan.
Grimaud poszedł przodem. Po pięciu minutach natrafili na strumień i wpław go przebyli.
— Czy tam?.. — zapytał Athos.
Grimaud pokręcił głową przecząco.
— Cicho zatem! — rzekł Athos.
Pojechali dalej. Znów błyskawica rozdarła chmury; Grimaud wskazał ręką mały, odosobniony domek o sto kroków od przewozu. Świeciło się w jednem oknie.
— Jesteśmy u celu — rzekł Athos.
W tej chwil podniósł się z rowu cień jakiś, to Mousqueton: wskazywał ręką okno oświetlone.
— Ona jest tam — powiedział.
— Gdzie Bazin? — zapytał Athos.
— Gdy ja strzegę okna, on drzwi pilnuje.
— Dobrze — rzekł Athos — wierni z was słudzy.
Zeskoczył z konia, oddał lejce Grimaudowi; postąpił do okna, reszcie kazał drzwi otoczyć.
Żywopłot, na kilka stóp wysoki, okalał domostwo; Athos go przeskoczył i stanął pod oknem bez okiennic.
Przy świetle lampy widać było kobietę, otuloną szarym płaszczem, siedzącą na stołku przy ogniu dogasającym: łokcie oparła na brudnym stole, a głowę ukryła w dłoniach. białych jak kość słoniowa.
W tejże chwili koń zarżał... milady podniosła głowę, zobaczyła bladą twarz w szybie okna i krzyknęła!...
Athos, widząc, że jest poznany, pchnął okno kolanem, aż szyby posypały się po ziemi, i jak duch zemsty, stanął w izbie. Milady do drzwi się rzuciła; bledszy i groźniejszy jeszcze, niż Athos, d‘Artagnan stał już na progu.
Milady cofnęła się z okrzykiem.
D‘Artagnan, sądząc, że chce uciekać, i bojąc się, aby znów nie uszła, wyjął pistolet; Athos go powstrzymał.
— Schowaj broń — rzekł — trzeba osądzić tę kobietę, a nie zamordować. Chwilkę cierpliwości, d‘Artagnanie, a będziesz zadowolony. Panowie, wejdźcie, proszę.
Wszedł lord de Winter, Porthos, Aramis i człowiek w płaszczu czerwonym. Czterech pachołków strzegło drzwi i okna. Milady padła na krzesło, z rękoma, jakby odegnać chciała marę straszną. Poznała szwagra i krzyknęła przeraźliwie.
— Czego żądacie?... — zawołała.
— Żądamy — rzekł Athos — Karoliny Backson, która najpierw nosiła nazwisko hrabiny de La Fere, następnie lady de Winter, baronowej Scheffield.
— To ja nią jestem — mruknęła wylękła — czego chcecie odemnie?...
— Pragniemy osądzić cię, według zbrodni twoich — rzekł Athos — wolno ci bronić się i uniewinnić, jeżeli potrafisz. Panie d‘Artagnan, wystąp najpierwszy, jako oskarżyciel.
D‘Artagnan wysunął się naprzód.
— W obliczu Boga i ludzi — powiedział — oskarżam tę kobietę, iż otruła Konstancję Bonacieux, zmarłą wczoraj wieczorem.
Obrócił się do Porthosa i Aramisa.
— Świadczymy — odezwali się razem muszkieterowie.
D‘Artagnan mówił dalej.
— W obliczu Boga i ludzi oskarżam tę kobietę o zamiar otrucia mnie samego winem, przysłanem z Villeroi, wraz z listem fałszywym, jakoby pochodziło od moich przyjaciół, a winem tem otruł się człowiek, nazwiskiem Brisemont.
— Świadczymy — rzekli jednym głosem Porthos i Aramis.
— W obliczu Boga i ludzi oskarżam tę kobietę, że namawiała mnie do zabicia barona de Wardes, a ponieważ nie mam na to świadka, osobiście zaświadczam. Skończyłem.
D‘Artagnan odszedł na bok z Porthosem i Aramisem.
— Na ciebie kolej, milordzie!... — rzekł Athos.
Baron stanął na środku pokoju.
— Przed Bogiem i ludźmi — rzekł — oskarżam tę kobietę o zamordowanie księcia Buckinghama.
— Książę Buckingham zamordowany?... — krzyknęli jednym głosem zgromadzeni.
— Tak — odpowiedział baron — zamordowany!... Odebrałem wasze ostrzeżenie, kazałem zatrzymać tę kobietę i oddałem pod straż wiernego sługi... Obałamuciła tego człowieka, włożyła mu sztylet do ręki, kazała zabić księcia — w tej chwili może i Felton płaci głową za zbrodnię tej furji piekielnej.
Sędziowie oniemieli, słysząc o zbrodniach, nieznanych im jeszcze.
— To nie wszystko — ciągnął lord de Winter — brat mój, który ją uczynił spadkobierczynią swoją, umarł nagle na dziwną chorobę, po jakiej na całem ciele zostają plamy sine. Siostro, powiedz, skutkiem czego mąż twój umarł?
— Okropność!... — zawołali Porthos i Aramis.
— Zabójczyni Buckinghama, zabójczyni Feltona, zabójczyni brata mojego, żądam sprawiedliwości nad tobą i oświadczam, jeżeli mi jej nie wymierzą, sam tego dokonam.
Lord de Winter stanął obok d‘Artagnana, Ustępując miejsca innemu oskarżycielowi.
Milady opuściła głowę na ręce i starała się zebrać rozpierzchłe myśli.
— Na mnie teraz kolej — odezwał się Athos, drżąc, jak lew drży na widok węża jadowitego. — Pojąłem za żonę tę kobietę, gdy była młodą dziewczyną, wziąłem ją pomimo woli całej mojej rodziny; otoczyłem dostatkiem, dałem moje nazwisko; aż pewnego dnia przekonałem się, że jest piętnowaną; ta kobieta ma wypalony kwiat lilji na lewem ramieniu!
— O!... — zawołała milady, powstając — gdzie jest trybunał, co wydał wyrok nikczemny, gdzie człowiek, który go wykonał?... nie znajdziecie jednego ani drugiego!
— Milcz! — odezwał się głos jakiś — ja na to odpowiem!
I człowiek w czerwonym płaszczu zbliżył się także.
— Kto ty jesteś?... kto ty jesteś?.. — krzyknęła milady, skamieniała ze strachu, a włosy na głowie powstały jej, jak żywe.
Wszyscy spojrzeli na tego człowieka, nikt go nie znał, prócz Athosa, który także ze zdziwieniem patrzył, nie przypuszczając, że i ten należy do sprawy, jaką właśnie sądzili. Nieznajomy stanął naprzeciw milady i zdjął maskę z twarzy. Milady patrzyła czas jakiś z wzrastającą trwogą na twarz bladą, okoloną czarnym zarostem, na twarz obojętną i zimną, jak kamień; naraz zawołała, podnosząc się i cofając do ściany:
— O!... nie, nie, to widmo piekielne!... to nie on!... Ratunku! ratunku! — krzyczała głosem dzikim, odwracając się, jakby przez ścianę uciec pragnęła.
— Kat miasta Lille! — zawołała milady, czepiając się rękami muru, aby nie paść na ziemię.
Wszyscy ustąpili na stronę, człowiek w płaszczu czerwonym sam został na środku izby.
— Łaski!... łaski!... przebaczenia — krzyczała nędznica, padając na kolana.
Nieznajomy czekał, aż się uciszy.
— Powiedziałem panom, że mnie poznała!... — zaczął — tak, jestem katem miasta Lille, a oto moja historia:
— Ta kobieta była swego czasu młodą dziewczyną, równie piękną, jak obecnie. Była zakonnicą w klasztorze Benedyktynek w Templemar. Młody ksiądz z sercem niewinnem i pełnem wiary, sprawował służbę kapelana klasztornego; postanowiła zbałamucić go i dokonała swego... o!... onaby świętego uwiodła...
„Oboje wykonali śluby święte, nieodwołalne; stosunek ich zatem nie mógł trwać długo, a odkryty, mógł ich zgubić. Wymogła na nim, że uciekną w dalekie strony; do wykonania zamiaru, do przeniesienia się w inną część Francji, potrzeba było pieniędzy. Ksiądz skradł kielichy złote i posprzedawał; a gdy już wszystko przygotowali do ucieczki, wyśledzono ich i wpakowano do więzienia oboje.
„W tydzień potem uwiodła syna dozorcy i wydostała się na wolność. Księdza skazano na dziesięć lat w kajdany i na piętnowanie. Byłem katem miasta Lilie, jak powiedziała już ta kobieta, i musiałem piętnować winnego... a ten nieszczęśliwy... był moim bratem!...
„Przysiągłem wtedy, że ta, co go zgubiła, spólniczka, co go do zbrodni popchnęła, otrzyma taką samą karę...
„Nie wiedziałem, gdzie się ukryła, lecz ścigałem ją, pochwyciłem, związałem i wypaliłem na ramieniu znak upadlający, tak, jak bratu mojemu...
„Powróciwszy do Lille, dowiedziałem się, że brat mój umknął także, a mnie posądzono o wspólnictwo i zamknięto w więzieniu, dopóki się on nie znajdzie.
„Nieszczęśliwy brat nie wiedział nic o wyroku; połączył się z kochanką, uciekli razem do Berry, a tam otrzymał małe probostwo... Ona uchodziła za jego siostrę...
„Właściciel dóbr, gdzie było probostwo, ujrzał tę niby siostrę, zakochał się i zapragnął ją poślubić. Wtedy ona porzuciła przez siebie zgubionego, dla drugiego, którego zgubić miała... i została hrabiną de La Fère.“
Wszyscy spojrzeli na Athosa, który właśnie tak się nazywał, a on dał znak, że to, co kat mówi, prawdą jest rzetelną.
— „Brat mój — ciągnął tenże — oszalały z rozpaczy, postanowił skończyć życie, odarte przez nią ze czci i szczęścia. Powrócił do Lille, a, dowiedziawszy się, że mnie skazano za niego oddał się sam w ręce sprawiedliwości i tegoż wieczora powiesił się w więzieniu.
„Oto zbrodnia, o jaką ją oskarżam, oto przyczyna, dla której jest piętnowana“.
— Panie d‘Artagnan — rzekł Athos — jakiej kary żądasz dla tej kobiety?
— Kary śmierci — odparł d‘Artagnan.
— Milordzie de Winter — ciągnął Athos — jakiej kary żądasz dla tej kobiety?
— Kary śmierci.
— Panowie Portbos i Aramis, wy, którzy jesteście sędziami, jaką jej karę przeznaczacie?
— Karę śmierci — wyrzekli obydwaj głosem grobowym.
Athos wyciągnął ku niej rękę.
— Karolino Backson, hrabino de La Fère, milady de Winter, zbrodnie twoje znużyły ludzi na ziemi i Boga w niebie. Módl się, jeżeli potrafisz, albowiem skazana jesteś i umrzesz...
Na te słowa. nie pozostawiające żadnej nadziei, milady powstała i chciała mówić, lecz siły ją opuściły. Poczuła silną rękę chwytającą ją za włosy i ciągnącą nieubłaganie, jak przeznaczenie: nie próbowała się opierać i wyszła, popychana przez kata.
Lord de Winter, d‘Artagnan, Athos, Porthos i Aramis podążyli za nimi. Pachołkowie poszli za śladem panów, a izba została pusta, z oknem wybitem, z drzwiami, naoścież otwartemi i z lampą kopcącą na stole.



ROZDZIAŁ XXXIX
ŚMIERĆ MILADY

Północ była prawie, księżyc poszczerbiony i krwawy po burzy minionej, wschodził poza miasteczkiem Armentières i oświecał ponuro domy i czarną sylwetkę dzwonnicy ze szczytem przejrzystym.
Nawprost rzeka Lys toczyła wody, a światło księżyca barwiło je kolorem miedzi roztopionej. Poza rzeką las odwieczny sięgał konarami obłoków i tworzył z niemi całość ponurą.
Na lewo majaczył młyn opustoszały, w którego ruinach puszczyk odzywał się złowrogo.
Przy drodze rosły rzadkie drzewa, niskie i nieforemne i wydawały się, jak karły złośliwe, czyhające na podróżnych w tej godzinie duchów.
Od czasu do czasu horyzont oświecała błyskawica, to znów wąż ognisty, jak miecz olbrzymi, przecinał chmury, las czarny i wodę.
Powietrze duszne, bez wiatru, prawie przygniatało; dokoła cisza grobowa, droga oślizgła po deszczu, i zioła, wydające zapach odurzający.
Dwóch służących prowadziło milady, trzymając ją pod ręce, kat szedł tuż za nią, a lord de Winter, d‘Artagnan, Athos, Porthos i Aramis postępowali za katem.
Planchet i Bazin szli na ostatku. Prowadzono milady w stronę rzeki. Usta miała zamknięte, lecz oczy mówiły z nieopisaną wymową, błagając, każdego, co na nią spojrzał.
W pewnej chwili przemówiła cicho do pachołków.
— Tysiąc pistolów dla każdego z was za ułatwienie ucieczki, jeżeli zaś oddacie mnie waszym panom, to pamiętajcie!... mam niedaleko mścicieli, którzy drogo każą zapłacić za moją śmierć.
Grimaud zawahał się. Mousqueton drżał cały.
Athos posłyszał głos milady, przysunął się szybko, lord de Winter uczynił to samo.
— Odpędź tych ludzi — powiedział — mówiła do nich, nie można im ufać.
Przywołano Plancheta i Bazina, na miejsce Grimauda i Mousquetona.
Nad brzegiem rzeki kat przystąpił i związał milady ręce i nogi.
Wtedy wybuchnęła krzycząc:
— Podli! nędzni zbóje!... znęcacie się nad kobietą bezbronną; strzeżcie się, chociaż mi pomoc doraźna nie nadejdzie, będę jednak pomszczona...
— Tyś nie kobieta — rzekł Athos chłodno nie należysz do rodzaju ludzkiego, tyś szatan, zbiegły z piekła, którego wyprawimy tam, skąd przyszedł.
— O! wy cnotliwi!... — odparła milady — pamiętajcie! każdy, który dotknie jednego włosa z mej głowy, będzie także mordercą.
— Kat ma prawo zabijać, nie stając się przez to mordercą — rzekł człowiek w płaszczu czerwonym, uderzając ręką po mieczu — jest tylko ostatnim sędzią: „Nachrichter“, jak powiadają Niemcy, nasi sąsiedzi.
A ponieważ mówiąc to, krępował ją, milady krzyknęła po kilkakroć dzikim głosem, który rozległ się ponuro dokoła i zginął w głębi lasu.
— Jeżelim winna, jeżeli spełniłam zbrodnie zarzucane ryczała milady — prowadźcie mnie przed trybunał, nie macie prawa sądzić i potępiać!
— Proponowałem Tyburn — rzekł lord de Winter — czemuż nie chciałaś?
— Bo nie chcę umierać!... — ryknęła, szarpiąc się — bo za młoda jestem na to!...
— Ta, którą otrułaś w Bethune, młodsza była, a jednak umarła — odezwał się d‘Artagnan.
— Wstąpię do klasztoru!... zostanę zakonnicą — rzekła milady.
— Byłaś w klasztorze — przerwał kat — i wyszłaś z niego na zgubę mojego brata.
Milady jęknęła przeraźliwie i padła na kolana.
Kat wziął ją pod ręce i chciał zanieść do łodzi.
— O Boże mój!... — zawołała — Boże mój! Więc chcesz mnie utopić?
Krzyczała tak rozdzierająco, że d‘Artagnan, najzawziętszy z początku, nie mógł już słuchać; usiadł na pniu suchym: zatkał uszy rękami, a jednak słyszał wciąż skargi i groźby.
Znać było zaraz, że d‘Artagnan jest najmłodszy...
— O! nie mogę patrzeć na te okropności — mówił — nie mogę pozwolić, aby kobieta skończyła w ten sposób!
Milady usłyszała i nadzieja w nią wstąpiła.
— D‘Artagnan! d‘Artagnan! — zawołała — wspomnij, że cię kochałam!
Młodzieniec powstał i podszedł ku niej.
Athos dobył szpady i zastąpił mu drogę.
— Jeśli krok jeden postąpisz, skrzyżujemy szpady.
D‘Artagnan padł na kolana i modlił się.
— No dalej — mówił Athos — panie kacie, czyń swoją powinność.
— Z chęcią, panie łaskawy — odparł kat — albowiem przysięgam, jakem prawowierny katolik, tak mam przekonanie, że jestem sprawiedliwy, spełniając wyrok na tej kobiecie.
— To dobrze.
Athos zbliżył się do milady.
— Przebaczam ci — rzekł — wszystko złe, jakieś mi wyrządziła; przebaczam przyszłość złamaną, honor stracony, miłość splamioną i zbawienie, którego nie dostąpię z powodu rozpaczy, w jakąś mnie pogrążyła. Umieraj w pokoju.
Lord de Winter przystąpił.
— Przebaczam ci — powiedział — otrucie brata, zabójstwo księcia Buckinghama; przebaczam śmierć nieszczęśliwego Feltona i wszystkie zamachy na moją osobę. Umieraj w pokoju.
— A ja — rzekł d‘Artagnan — proszę, przebacz pani, że przez zarozumiałość i podejście, niegodne szlachcica, wywołałem twoją zawziętość; ja w zamian przebaczam ci śmierć ukochanej i okrutną zemstę nade mną, przebaczam i płaczę nad tobą... Umieraj w pokoju.
— I am lost[1]!... — mruknęła milady po angielsku. — I must die[2].
Stanęła o własnych siłach, wyprostowała się patrzyła dokoła płomiennym wzrokiem.
Nic nie ujrzała.
Nadstawiła uszu... — nic nie usłyszała.
Otoczona była wrogami jedynie.
— Gdzież mam umrzeć?... — zapytała.
— Po drugiej stronie rzeki — odpowiedział kat.
Wprowadził ją do łodzi i sam miał wsiadać, gdy Athos podał mu woreczek z pieniędzmi.
— Weź pan — rzekł — to zapłata za czynność twoją; niech wiedzą wszyscy, że postępujemy, jak należy.
— Dziękuję — odpowiedział kat — a teraz, niech pozna zbrodniarka, że nie rzemiosło moje, lecz spełniam powinność świętą.
I cisnął pieniądze w głąb rzeki. Łódka sunęła wolno, oświecona bladym obłoczkiem. Widać było, jak do brzegu przybiła; dwie postacie rysowały się czarno na tle horyzontu.
Milady podczas przeprawy zdołała rozwiązać powróz, krępujący nogi dopłynąwszy do brzegu, wyskoczyła z łódki i poczęła biec szybko.
Grunt rozmiękły utrudniał ucieczkę, poślizgnęła się i padła na kolana. Straciła odwagę; pojęła nakoniec, że niebo odmawia jej pomocy.
Ujrzano wtedy z przeciwnego brzegu kata, podnoszącego ręce powoli; blask księżyca odbił się w ostrzu miecza szerokiego... ręce opadły... nastąpił zgrzyt stali i krzyk ofiary... potem tułów bez głowy osunął się na ziemię. Kat zdjął i rozpostarł płaszcz swój czerwony, złożył na nim ciało, dorzucił głowę, związał mocno. wziął na plecy i wsiadł do łodzi. Na środku rzeki stanął i, unosząc w górę ciężar, zawołał:
— Spełniła się sprawiedliwość Boska!...
Poczem cisnął trupa w nurty Lys.
W trzy dni potem czterech muszkieterów wróciło do Paryża; nie przedłużyli urlopu wcale i tego samego wieczora poszli złożyć wizytę panu de Tréville.
— No cóż, kochani panowie — pytał zacny dowódca — czy udała się wycieczka, dobrzeście się zabawili?
— Wyśmienicie!... — odpowiedział Athos za siebie i za swoich przyjaciół.



ROZDZIAł XL
ZAKOŃCZENIE

Dnia 6-go następnego miesiąca, król, wierny obietnicy, danej kardynałowi, wracał z Paryża do Roszelli, odurzony wieścią o zamordowaniu księcia Buckinghama.
Królowa, chociaż uprzedzona, że człowiekowi przez nią ukochanemu grozi niebezpieczeństwo, gdy doniesiono jej o zgonie jego, zawołała niebacznie:
— To fałsz! przecież pisał do mnie!
Nazajutrz musiała uwierzyć strasznej nowinie; Laporte, jak wszyscy, zatrzymany w Anglji z rozkazu Karola I-go, przybył nareszcie i doręczył królowej ostatni smutny upominek od Buckinghama.
Radość króla była wielka; nie ukrywał jej wcale wobec królowej. Ludwik XIII-ty, jak wszyscy ludzie słabego charakteru, nie odznaczał się szlachetnością ani delikatnością uczuć. Przeczuwał, że za powrotem do obozu popadnie znów w niewolę kardynała; a jednak powracał.
Dlatego też orszak królewski smutno wyglądał.
Czterej nasi przyjaciele jechali obok siebie, milczący, z głowami pospuszczanemi.
Athos tylko niekiedy prostował się, oczy mu świeciły, a gorzki uśmiech zjawiał się na ustach, lecz za chwilę, podobnie jak przyjaciele, wpadał w głęboką zadumę.
Gdy przybyli do jakiegokolwiek miasta i odprowadzili króla do przygotowanego mieszkania, usuwali się do kwatery lub do oberży i szeptali tylko pomiędzy sobą.
Pewnego dnia, gdy zostali tak w oberży przydrożnej, mężczyzna jakiś, jadący konno od Roszeni, stanął przed karczmą dla wypicia szklanki wina i spojrzał do wnętrza izby, gdzie przy stole siedzieli muszkieterowie.
— Hola! panie d‘Artagnan — zawołał — czy to ciebie tam widzę?
D‘Artagnan podniósł głowę i aż krzyknął z radości.
Człowiek, którego nazywał duchem swym prześladowczym, nieznajomy z Meung i z ulicy Grabarzy z Arras wołał na niego. Dobył szpady i do drzwi się rzucił.
Tym razem zamiast uciekać, nieznajomy zsiadł z konia i postąpił na spotkanie d‘Artagnana.
— A! panie — rzekł młodzieniec — mam cię nareszcie, nie ujdziesz mi teraz.
— Nie mam wcale tego zamiaru, bo właśnie pana poszukuję; w imieniu króla, aresztuję cię!... Proszę oddać mi szpadę, uprzedzam, że chodzi tu o głowę pańską.
— Któż pan jesteś? — zapytał d‘Artagnan, zniżając broń, lecz nie myśląc oddawać.
— Jestem kawaler de Rochefort — odpowiedział nieznajomy — koniuszy kardynała de Richelieu, i mam rozkaz odprowadzić pana do Jego Eminencji.
— Powracamy właśnie do Jego Eminencji — rzekł Athos, zbliżając się — można zatem zaufać panu d‘Artagnan na słowo, iż uda się prosto do Roszelli.
— Mam rozkaz odstawić go pod strażą do obozu.
— My sami pilnować go będziemy, mój panie, pod słowem honoru; ale dajemy również szlacheckie słowo, że pana d‘Artagnan samego nie puścimy.
Rochefort rzucił okiem w głąb izby, widział, że Porthos i Aramis stanęli przy drzwiach; był na łasce muszkieterów.
— Panowie! — odezwał się — jeżeli pan d‘Artagnan odda szpadę i zaręczy słowem honoru, zadowolę się przyrzeczeniem panów, iż go odprowadzicie do kwatery kardynała.
— Masz pan moje słowo — rzekł d‘Artagnan — a w dodatku oddaję szpadę.
— Lepiej to nawet dla mnie — dorzucił Rochefort — ponieważ muszę dalej jechać.
— Jeżeli do milady — odezwał się Athos — to na próżno, nie znajdziesz jej pan...
— Cóż się z nią stało? — zapytał żywo Rochefort.
— Wróć pan do obozu, dowiesz się tam o wszystkiem.
Rochefort po namyśle postanowił usłuchać rady Athosa i zawrócił wraz z nimi. Ruszono więc w drogę.
Nazajutrz o trzeciej po południu stanęli w Surgères.
Kardynał oczekiwał tu Ludwika XIII-go.
Minister i król przesadzali się w czułościach, winszowali sobie szczęśliwego wypadku, jaki uwolnił Francję od wroga zajadłego, buntującego przeciw niej całą Europę. Poczem kardynał, uprzedzony przez Rocheforta o aresztowaniu d‘Artagnana i, pragnąc zobaczyć się z nim corychlej, pożegnał króla, zapraszając, by obejrzał tamę morską, tylko co ukończoną.
Powróciwszy wieczorem do kwatery przy moście Kamiennym, kardynał zastał przy drzwiach d‘Artagnana, bez broni i trzech muszkieterów uzbrojonych. Tym razem, ponieważ siłę miał po swej stronie, spojrzał na nich groźnie i dał znak ręką, by d‘Artagnan udał się za nim.
— Czekamy na ciebie — odezwał się Athos, tak, by go kardynał usłyszał.
Eminencja zmarszczył brwi, przystanął na chwilę, nareszcie poszedł, słowa nie wyrzekłszy. D‘Artagnan poszedł za nim, przyjaciele pilnowali drzwi. Kardynał wszedł do gabinetu i skinął na Rocheforta, aby d‘Artagnana wyprowadził.
Rochefort uczynił, według rozkazu, poczem się oddalił.
D‘Artagnan został sam na sam z kardynałem; poraz drugi stawał przed Richelieu, a sądził, że po raz ostatni.
Richelieu stał wsparty o kominek, stolik go tylko przedzielał od młodzieńca.
— Wiedz o tem, mój panie — powiedział — że z mego rozkazu zostałeś aresztowany.
— Tak mi powiedziano, Eminencjo.
— Czy wiesz za co?
— Nie, Eminencjo, ponieważ jedyna rzecz, za którą mogłoby to nastąpić, nie jest wiadomą jeszcze Waszej Eminencji.
Richelieu spojrzał bacznie na młodego człowieka.
— Hola! — zawołał — co to ma znaczyć?
— Jeżeli, Eminencjo, raczysz mnie oświecić, jakie zbrodnie mi zarzucają, powiem następnie, czego dokonałem.
— Zarzucają ci zbrodnie, jakie zgubiły wyżej od ciebie postawionych, mój panie!
— Jakież to, Eminencjo? — zapytał d‘Artagnan ze spokojem, wprawiającym w podziw nawet kardynała.
— Zarzucają ci, żeś korespondował z wrogami ojczyzny, podchwyciłeś tajemnice stanu, że starałeś się pokrzyżować plany dowódcy.
— Któż mi to zarzuca, Eminencjo? — rzekł d‘Artagnan, który pewny był, że oskarżenie wyszło od milady — czy kobieta, piętnowana i sądzona kryminalnie, mająca jednego męża we Francji, drugiego w Anglji, kobieta, która otruła tego drugiego i mnie samego chciała otruć?...
— Co to znaczy? — krzyknął kardynał — o jakiej kobiecie mówisz?
— O milady de Winter, — odparł d‘Artagnan — o której zbrodniach Wasza Eminencja nie wiedziałeś bezwątpienia, kiedyś ją zaszczycał swojem zaufaniem.
— Jeżeli jest ona zbrodniarką, zostanie ukarana.
— To już zrobione, Eminencjo.
— Kto ją ukarał?
— My...
— Czy uwięziona jest?
— Nie żyje....
— Nie żyje?... — powtórzył kardynał, nie mogąc dać temu wiary, — czyś ty powiedział, że ona nie żyje?
— Potrzykroć na moje życie nastawała, przebaczałem jej, wkońcu zabiła kobietę, którą kochałem!... Wtedy ja i moi przyjaciele pojmaliśmy ją, osądzili i ukarali.
D‘Artagnan opisał otrucie pani Bonacieux w klaszorze Karmelitek w Bethune, sąd, jaki nad milady uczynili i egzekucję na brzegu rzeki Lys. Kardynał niełatwo czem się przerażał, zadrżał jednakże.
Lecz naraz, pod wpływem jakby myśli tajemnej, oblicze Jego Eminencji, groźne dotąd, rozjaśniło się i przybrało wyraz pogodny.
— A zatem — rzekł głosem łagodnyn, niestosownym do słów ostrych, jakie wypowiadał — przybraliście rolę sędziów, zapominając, że ci, co nie posiadając prawa, karę wymierzają, równają się zabójcom.
— Eminencjo, przysięgam, iż nie myślę bronić głowy mojej. Poniosę karę, jaką mi Wasza łaskawość przeznaczy. Nie dbam o życie, a zatem śmierci się nie boję.
— Wiem o tem, jesteś człowiekiem odważnym — rzekł kardynał prawie z uczuciem — mogę ci zatem oznajmić, że będziesz sądzony, a nawet skazany...
— Kto inny odpowiedziałby, że ma w kieszeni ułaskawienie, ja zaś powiem jedynie: rozkazuj Eminencjo, przygotowany jestem na wszystko.
— Masz ułaskawienie?
— Tak, Eminencjo.
— Z czyim podpisem? z królewskim? — Ostatnie słowa wymówił kardynał z pogardą.
— Z podpisem Waszej Eminencji.
— Z moim? zwarjowałeś chyba, mój panie!
— Wasza łaskawość pozna zapewne pismo swoje.
D‘Artagnan podał kardynałowi papier drogocenny, wydarty milady przez Athosa i dany przyjacielowi, aby mu za tarczę służył.
Eminencja wziął papier i czytał wolno i dobitnie

„Z mojego rozkazu posiadacz tego papieru uczynił to, co uczynił“.

W obozie pod Roszellą, 5 sierpnia 1628 r.

Richelieu“.

Po przeczytaniu kardynał popadł w zadumę.
— Rozmyśla, jaki rodzaj śmierci wybrać dla mnie mówił d‘Artagnan — otóż, na honor!... zobaczy, jak umiera prawdziwy szlachcic.
Richelieu rozmyślał ciągle i obracał papier w ręce.
Nakoniec podniósł głowę, wlepił wzrok orli w tę twarz uczciwą, otwartą i rozumną, wyczytał w rysach, łzami pooranych, cierpienia, jakie znosił od miesiąca i pomyślał po raz trzeci, a może i czwarty, że to dziecko dwudziestojednoletnie długą ma przyszłość przed sobą, a przedsiębiorczość jego, odwaga i rozum, pod dobrym kierunkiem, dużo mogą przynieść korzyści.
Z drugiej znów strony zbrodnie, chęć panowania i spryt piekielny milady przerażały go już nieraz... Uczuwał radość z pozbycia się wspólniczki tak niebezpiecznej.
Podarł powoli papier, który mu d‘Artagnan oddał z takiem zaufaniem.
— Oho! zginąłem!... — myślał młodzieniec. Pochylił się nisko przed kardynałem, jak człowiek, który mówi:
„Dziej się wola Twoja, Panie.“
Richelieu podszedł do stołu i, nie siadając, napisał kilka wierszy na pergaminie, w dwóch trzecich już zapisanym i położył swoją pieczęć.
— To wyrok na mnie — pomyślał d‘Artagnan — oszczędza mi nudów w Bastylji i procesu rozwlekłego. Bardzo to grzecznie z jego strony.
— Zabrałem list bezpieczeństwa — odezwał się kardynał — lecz daję ci natomiast inny... Brakuje nazwiska w tym dyplomie, sam je musisz dopisać.
D‘Artagnan wziął papier nieśmiało i spojrzał. Była to nominacja na namiestnika w kompanji muszkieterów.
— Ekscelencjo!... — zawołał, padając do nóg kardynałowi — życie moje do ciebie należy, rozporządzaj niem podług woli... nie zasłużyłem na łaskę, jaką mi wyświadczasz: posiadam trzech przyjaciół zasłużeńszych, godniejszych...
— Zacny z ciebie chłopak, d‘Artagnanie — przerwał kardynał, klepiąc go po ramieniu, uszczęśliwiony, że zwalczył nareszcie naturę niesforną. — Zrób z dyplomem, co ci się podoba. Pamiętaj jednak, że chociaż nazwisko nie wymienione, ja tobie go daję.
— Nie zapomnę nigdy!... — odparł d‘Artagnan. — Wasza łaskawość może być pewny....
Kardynał odwrócił się i zawołał:
— Rochefort!
Hrabia musiał być tuż, bo wszedł natychmiast.
— Rochefort — mówił kardynał — oto pan d‘Artagnan, którego zaliczam odtąd do przyjaciół moich. Podajcie sobie ręce i żyjcie w zgodzie, jeżeli wam życie miłe.
Rochefort i d‘Artagnan pocałowali się końcem ust; kardynał mierzył ich okiem badawczem. Wyszli jednocześnie.
— Spotkamy się jeszcze, prawda, mój panie?
— Kiedy tylko pan zechcesz — rzekł d‘Artagnan.
— Znajdzie się sposobność — dodał Rochefort.
— Co mówicie?.. — zawołał za nimi kardynał.
Rochefort i d‘Artagnan uśmiechnęli się do siebie, ścisnęli za ręce i pokłonili Jego Eminencji.
— Zaczynaliśmy się już niecierpliwić — rzekł Athos, gdy d‘Artagnan powrócił.
— Otóż jestem, drodzy przyjaciele!... — odparł d‘Artagnan — nietylko wolny, lecz nawet w łaskach...
— Opowiesz nam wszystko?
— Dziś wieczorem.
O zmroku d‘Artagnan udał się do Athosa, którego zastał wypróżniającego butelkę wina hiszpańskiego, co religijnie spełniał każdego wieczora. Opowiedział mu, co zaszło pomiędzy nim i kardynałem.
— Masz, kochany Athosie — powiedział, wyjmując dyplom z kieszeni — to ci się sprawiedliwie należy.
— Przyjacielu — odrzekł Athos — dla Athosa to zawiele, dla hrabiego de la Fère za mało. Schowaj dyplom dla siebie... niestety, Bóg widzi, żeś go drogo okupił.
D‘Artagnan pożegnał Athosa i udał się do Porthosa.
Zastał go we wspaniałem ubraniu, lśniącem od haftów złocistych, przeglądająecgo się w lustrze.
— A! a!... — zawołał Porthos — to ty, drogi przyjacielu, jak uważasz, czy dobrze mi w tem ubraniu?
— Doskonale — odparł d‘Artagnan — lecz przyszedłem zaproponować strój, w jakim ci będzie jeszcze lepiej.
— Jakiż to?... — zapytał Porthos.
— Mundur namiestnika muszkieterów.
I znów opowiedział spotkanie z kardynałem, a wyciągając dyplom z kieszeni:
— Weź to, mój drogi — rzekł — wypisz swoje nazwisko i bądź dla mnie szefem łaskawym.
Porthos spojrzał na dyplom i ku wielkiemu zdziwieniu młodego człowieka, oddał mu go napowrót.
— Tak — powiedział — pochlebiałoby mi to bardzo, lecz nie mógłbym tą łaską cieszyć się długo. Podczas naszej wyprawy do Bethune, mąż mojej księżnej rozstał się z tym światem. A zatem, drogi przyjacielu, ponieważ szkatuła nieboszczyka wyciąga ku mnie ręce, żenię się z jego wdową. Właśnie przymierzam ubranie ślubne, zachowaj dla siebie namiestnikostwo mój kochany...
I oddał dyplom d‘Artagnanowi.
Młodzieniec poszedł do Aramisa.
Zastał go na kolanach przed ołtarzykiem, z czołem, wspartem na otwartej książce do modlitwy.
Po raz trzeci wyciągnął dyplom z kieszeni.
— Przyjacielu nasz, światło nasze, opiekunie i protektorze niewidzialny — powiedział — przyjmij ten dyplom, zasłużyłeś na niego więcej, niż ktokolwiek, mądrością i radami, jakie nam zawsze na dobre wychodziły.
— Niestety! drogi przyjacielu — rzekł Aramis — ostatnie wypadki zniechęciły mnie zupełnie do świata i do służby wojskowej, Postanowienie moje tym razem jest niewzruszone: po ukończeniu oblężenia wstąpię do <section begin="I"/>Lazarystów. Zatrzymaj dyplom dla siebie, rzemiosło wojskowe przystoi ci najlepiej, będziesz dzielnym i przedsiębiorczym dowódcą.
D‘Artagnan ze łzami wdzięczności i radością w sercu powrócił do Athosa; zastał go przy stole, oglądającego pod światło ostatnią lampkę madery.
— Otóż widzisz — odezwał się — oni także odmówili!... Bo nikt nad ciebie nie jest godniejszy tego zaszczytu.
Athos wziął pióro, wypisał na dyplomie nazwisko d‘Artagnana i podał mu z uśmiechem.
— Nie będę już miał koło siebie przyjaciół — rzekł młodzieniec — nic, nic, tylko gorzkie wspomnienia...
Opuścił głowę a łzy twarz mu zalały.
— Młody jesteś — przemówił Athos — gorzkie wspomnienia twoje mogą jeszcze zamienić się na słodkie...<section end="I"/>

<section begin="II"/>
EPILOG

Roszella, pozbawiona pomocy floty angielskiej i wojska, przyobiecanego przez Buckinghama, poddała się po całorocznem oblężeniu i 28-go października 1628 roku podpisano kapitulację.
Król powrócił do Paryża tegoż roku. Przyjmowano go triumfalnie, jak gdyby zwyciężył wrogów, nie zaś Francuzów.
D‘Artagnan objął swoje stanowisko. Porthos rzucił służbę i w ciągu roku ożenił się z panią Coquenard.
Kufer, tyle pożądany, zawierał 800,000 liwrów.
Mousqueton otrzymał wspaniałą liberję, i dostąpił satysfakcji, o jakiej całe życie marzył, to jest: stał poza karetą złoconą.
Aramis, po odbyciu podróży do Lotaryngji, przepadł gdzieś nagle, a nawet przestał korespondować z przyjaciółmi. Dowiedziano się później przez panią de Chevreuse, która powiedziała o tem dwum czy trzem kochankom swoim, iż oblókł habit w jednym z klasztorów w Nancy.
Bazin został braciszkiem klasztornym.
Athos służył w muszkieterach pod rozkazami d‘Artagnana, aż do roku 1631, kiedy, w następstwie podróży do Turenji, porzucił także służbę pod pretekstem, że odziedziczył niewielki majątek. Grimaud poszedł za Athosem.
<section end="II"/> D‘Artagnan bił się trzy razy z Rochefortem i trzy razy go ranił.
— Zabiję cię prawdopodobnie przy czwartem spotkaniu — powiedział, podnosząc go z ziemi.
— Lepiej będzie dla mnie i dla ciebie, jeżeli przestaniemy na tem, co jest — odrzekł raniony. — Cóż, u djabła, nie domyślasz się, że jestem przyjacielem twoim? od pierwszego pojedynku bowiem, gdybym był szepnął słówko kardynałowi, mógłbym cię był na tamten świat wysłać.
Uścisnęli się tym razem naprawdę serdecznie.
Planchet otrzymał od Rocheforta stopień sierżanta.
Pan Bonacieux żył spokojnie, nie wiedząc nic, co się stało z żoną i nie turbując się tem wcale.
Pewnego dnia, przyszło mu do głowy przypomnieć się kardynałowi; Richelieu kazał mu odpowiedzieć, iż postara się, aby mu odtąd na niczem nie zbywało.
I rzeczywiście, nazajutrz pan Bonacieux, wyszedłszy z domu wieczorem o siódmej, aby się udać do Luwru, nie pokazał się już więcej na ulicy Grabarzy. Dobrze poinformowani utrzymywali, że dostał mieszkanie i utrzymanie w jednym z zamków królewskich, na koszt wspaniałomyślnego kardynała de Richelieu.

KONIEC[3]

Przypisy

  1. Zginęłam!
  2. Muszę umrzeć.
  3. Dalszy ciąg opowiadania o „Trzech Muszkieterach“ znajdą czytelnicy w romansie pod tytułem: „W dwadzieścia lat później“.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Dumas (ojciec).