Uwaga
Serwis Wedateka jest portalem tematycznym prowadzonym przez Grupę Wedamedia. Aby zostać wedapedystą, czyli Użytkownikiem z prawem do tworzenia i edycji artykułów, wystarczy zarejestrować się na tej witrynie poprzez złożenie wniosku o utworzenie konta, co można zrobić tutaj. Liczymy na Waszą pomoc oraz wsparcie merytoryczne przy rozwoju także naszych innych serwisów tematycznych.

Rodzina Połanieckich/całość

Z Wedateka, archiwa
Przejdź do nawigacji Przejdź do wyszukiwania
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Rodzina Połanieckich
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza
tom XXIV-XXVI
Data wydania 1897
Wydawnictwo Gebethner i Wolff
Drukarz W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: Pobierz jako ePub Pobierz jako PDF Pobierz jako MOBI
Plik:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
Galeria grafik w Wikimedia Commons Galeria grafik w Wikimedia Commons
Strona w Wikicytatach Strona w Wikicytatach
Tom I

Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/009 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/010 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/011 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/012 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/013 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/014 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/015 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/016 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/017 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/018 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/019 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/020 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/021 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/022 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/023 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/024 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/025 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/026 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/027 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/028 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/029 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/030 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/031 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/032 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/033 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/034 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/035 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/036 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/037 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/038 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/039 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/040 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/041 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/042 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/043 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/044 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/045 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/046 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/047 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/048 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/049 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/050 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/051 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/052 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/053 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/054 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/055 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/056 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/057 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/058 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/059 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/060 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/061 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/062 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/063 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/064 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/065 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/066 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/067 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/068 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/069 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/070 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/071 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/072 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/073 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/074 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/075 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/076 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/077 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/078 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/079 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/080 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/081 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/082 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/083 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/084 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/085 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/086 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/087 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/088 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/089 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/090 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/091 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/092 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/093 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/094 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/095 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/096 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/097 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/098 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/099 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/100 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/101 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/102 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/103 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/104 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/105 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/106 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/107 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/108 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/109 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/110 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/111 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/112 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/113 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/114 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/115 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/116 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/117 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/118 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/119 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/120 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/121 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/122 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/123 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/124 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/125 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/126 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/127 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/128 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/129 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/130 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/131 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/132 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/133 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/134 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/135 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/136 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/137 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/138 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/139 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/140 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/141 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/142 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/143 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/144 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/145 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/146 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/147 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/148 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/149 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/150 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/151 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/152 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/153 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/154 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/155 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/156 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/157 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/158 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/159 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/160 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/161 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/162 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/163 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/164 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/165 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/166 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/167 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/168 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/169 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/170 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/171 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/172 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/173 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/174 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/175 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/176 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/177 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/178 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/179 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/180 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/181 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/182 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/183 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/184 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/185 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/186 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/187 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/188 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/189 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/190 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/191 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/192 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/193 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/194 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/195 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/196 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/197 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/198 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/199 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/200 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/201 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/202 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/203 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/204 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/205 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/206 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/207 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/208 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/209 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/210 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/211 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/212 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/213 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/214 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/215 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/216 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/217 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/218 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/219 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/220 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/221 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/222 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/223 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/224 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/225 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/226 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/227 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/228 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/229 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/230 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/231 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/232 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/233 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/234 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/235 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/236 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/237 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/238 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/239 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/240 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/241 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/242 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/243 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/244 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/245 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/246 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/247 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/248 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/249 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/250 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/251 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/252 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/253 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/254 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/255 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/256 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/257 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/258 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/259 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/260 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/261 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/262 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/263 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/264 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/265 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/266 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/267 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/268 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/269 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/270 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/271 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/272 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/273





Tom II

Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/009 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/010 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/011 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/012 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/013 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/014 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/015 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/016 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/017 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/018 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/019 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/020 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/021 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/022 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/023 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/024 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/025 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/026 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/027 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/028 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/029 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/030 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/031 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/032 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/033 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/034 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/035 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/036 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/037 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/038 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/039 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/040 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/041 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/042 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/043 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/044 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/045 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/046 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/047 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/048 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/049 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/050 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/051 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/052 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/053 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/054 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/055 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/056 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/057 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/058 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/059 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/060 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/061 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/062 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/063 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/064 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/065 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/066 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/067 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/068 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/069 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/070 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/071 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/072 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/073 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/074 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/075 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/076 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/077 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/078 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/079 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/080 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/081 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/082 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/083 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/084 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/085 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/086 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/087 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/088 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/089 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/090 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/091 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/092 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/093 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/094 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/095 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/096 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/097 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/098 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/099 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/100 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/101 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/102 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/103 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/104 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/105 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/106 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/107 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/108 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/109 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/110 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/111 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/112 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/113 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/114 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/115 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/116 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/117 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/118 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/119 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/120 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/121 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/122 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/123 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/124 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/125 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/126 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/127 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/128 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/129 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/130 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/131 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/132 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/133 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/134 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/135 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/136 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/137 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/138 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/139 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/140 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/141 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/142 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/143 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/144 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/145 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/146 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/147 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/148 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/149 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/150 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/151 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/152 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/153 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/154 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/155 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/156 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/157 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/158 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/159 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/160 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/161 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/162 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/163 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/164 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/165 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/166 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/167 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/168 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/169 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/170 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/171 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/172 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/173 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/174 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/175 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/176 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/177 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/178 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/179 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/180 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/181 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/182 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/183 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/184 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/185 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/186 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/187 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/188 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/189 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/190 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/191 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/192 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/193 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/194 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/195 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/196 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/197 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/198 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/199 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/200 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/201 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/202 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/203 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/204 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/205 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/206 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/207 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/208 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/209 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/210 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/211 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/212 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/213 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/214 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/215 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/216 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/217 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/218 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/219 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/220 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/221 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/222 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/223 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/224 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/225 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/226 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/227 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/228 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/229 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/230 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/231 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/232 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/233 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/234 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/235 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/236 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/237 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/238 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/239 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/240 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/241 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/242 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/243 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/244 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/245 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/246 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/247 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/248 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/249 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/250 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/251 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/252 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/253 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/254 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/255 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/256 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/257 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/258 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/259 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/260 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/261 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/262 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/263 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/264 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/265 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/266 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/267 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/268 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/269 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/270 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/271 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/272 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/273 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/274 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/275 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/276 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/277 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/278 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/279 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/280 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/281 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/282 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/283 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/284 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/285 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/286 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/287 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/288 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/289 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/290 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/291 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/292 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/293 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/294 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/295 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/296 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/297 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/298 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/299 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/300 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/301 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/302 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/303 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/304 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/305 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/306 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/307 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/308 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/309 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/310 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/311 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/312 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/313 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/314 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/315 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/316 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/317 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/318 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/319 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/320 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/321 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/322





Tom III

Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/009 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/010 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/011 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/012 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/013 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/014 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/015 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/016 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/017 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/018 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/019 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/020 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/021 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/022 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/023 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/024 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/025 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/026 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/027 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/028 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/029 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/030 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/031 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/032 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/033 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/034 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/035 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/036 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/037 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/038 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/039 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/040 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/041 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/042 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/043 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/044 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/045 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/046 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/047 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/048 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/049 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/050 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/051 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/052 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/053 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/054 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/055 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/056 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/057 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/058 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/059 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/060 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/061 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/062 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/063 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/064 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/065 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/066 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/067 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/068 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/069 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/070 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/071 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/072 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/073 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/074 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/075 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/076 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/077 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/078 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/079 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/080 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/081 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/082 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/083 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/084 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/085 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/086 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/087 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/088 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/089 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/090 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/091 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/092 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/093 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/094 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/095 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/096 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/097 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/098 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/099 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/100 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/101 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/102 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/103 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/104 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/105 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/106 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/107 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/108 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/109 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/110 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/111 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/112 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/113 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/114 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/115 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/116 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/117 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/118 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/119 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/120 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/121 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/122 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/123 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/124 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/125 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/126 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/127 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/128 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/129 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/130 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/131 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/132 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/133 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/134 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/135 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/136 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/137 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/138 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/139 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/140 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/141 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/142 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/143 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/144 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/145 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/146 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/147 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/148 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/149 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/150 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/151 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/152 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/153 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/154 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/155 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/156 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/157 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/158 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/159 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/160 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/161 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/162 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/163 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/164 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/165 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/166 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/167 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/168 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/169 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/170 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/171 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/172 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/173 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/174 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/175 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/176 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/177 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/178 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/179 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/180 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/181 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/182 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/183 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/184 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/185 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/186 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/187 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/188 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/189 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/190 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/191 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/192 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/193 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/194 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/195 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/196 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/197 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/198 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/199 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/200 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/201 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/202 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/203 Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/204

XI.

Od czasu wspólnej wycieczki pani Anety i Kopowskiego do Leśniczówki, coś się zmieniło w towarzyskim nastroju mieszkańców Przytułowa. Zawiłowski patrzył wprawdzie po dawnemu w oczy narzeczonej i zachwycał się nią bez miary, natomiast w obejściu się jej z nim i z innymi, był jakiś leciuchny odcień złego humoru. Kopowski czuł się jakby skrępowany; na Castelkę spoglądał tylko ukradkiem, zbliżał się do niej skwapliwie, ale tylko w nieobecności pani Anety, a natomiast przysiadał się częściej do panny Ratkowskiej, z którą rozmawiał jakby w roztargnieniu. Pani Aneta była jeszcze rezolutniejsza niż zwykle i ku wielkiemu zadowoleniu „Józia“ rozciągnęła teraz tak baczną opiekę nad wszelkiemi sprawami w Przytułowie, że dwukrotnie jeszcze brała Kopowskiego na osobną rozmowę. Wzrok Castelki nie gonił za Koposiem z taką pół wesołą, pół ironiczną swobodą, jak dawniej — natomiast chmurne oczy panny Ratkowskiej zwracały się na Zawiłowskiego z pewnem współczuciem, słowem: coś się zmieniło zarówno w spojrzeniach, jak w stosunkach.
Były to jednak zmiany, dostrzegalne chyba dla oka bardzo bystrego i przywykłego patrzeć w tego rodzaju życie, w którem, w braku większych celów i tęgiej codziennej pracy, najmniejsze odcienia uczuć, najbardziej subtelne ruchy myśli, a nawet usposobień, nietylko przybierają pozory doniosłych wypadków, ale częstokroć kryją w sobie rzeczywiste ich zarody. Zewnętrznie, życie to pozostało tem, co było, to jest jakby codziennem świętowaniem, majówką, wiejskim wywczasem, splecionym z miłości, estetycznych wrażeń, mniej więcej subtelnych rozmów i wreszcie zabaw. Ułożenie całego szeregu tych zabaw, tak, aby dzień został zapełniony, było jedynem zadaniem obciążającem umysły, a i to, największą jego część brał na siebie, jako gospodarz, pan Osnowski.
Pewnego jednak poranku, jednostajną pogodę tego życia przerwał grom, pod postacią dwóch listów z czarnemi obwódkami pod adresem Osnowskiego i Zawiłowskiego. W chwili, gdy je przyniesiono, całe towarzystwo było przy poobiedniej kawie — i oczy pań zwróciły się z ciekawością i niepokojem na czytających, którzy, wydobywszy karty z otwartych kopert, zawołali niemal jednocześnie:
— Pan Zawiłowski umarł!
Wiadomość uczyniła wielkie wrażenie. Pani Broniczowa, jako osoba dawnej szkoły, pamiętająca czasy, w których przybycie sztafety na wieś obowiązywało tkliwsze istoty do zemdlenia, zanim nawet pokazało się, co sztafeta przywiozła — wpadła w rodzaj odrętwienia, połączonego z utratą mowy; panna Ratkowska, która czas jakiś spędziła w domu Zawiłowskich i miała dla nich wielką przyjaźń, pobladła naprawdę; panna Castelli, chwyciwszy rękę pani Broniczowej, starała się przyprowadzić ją do przytomności, szepcąc półgłosem: „Voyons, chére, tu n’es pas raisonnable!“ Pani Aneta zaś, jakby chcąc sprawdzić własnemi oczyma treść zawiadomienia, wyjęła je z rąk męża i poczęła czytać:
— Ś. p. Eustachy Zawiłowski rozstał się z tym światem w dniu 25 lipca etc. Pogrążona w żalu córka zaprasza krewnych i przyjaciół na pogrzeb w kościele parafialnym w Jaśmieniu, w dniu 28 b. m., etc.
Poczem nastała chwila milczenia, którą przerwał pierwszy Zawiłowski:
— Mało go znałem — rzekł — i niegdyś byłem do niego uprzedzony, ale teraz szczerze mi go żal, bom się przekonał, że to był z gruntu zacny człowiek.
— I on cię też szczerze pokochał — odpowiedział Osnowski. — Miałem tego dowody.
Pani Broniczowa, która przez ten czas przyszła do siebie, oświadczyła, iż dowody teraz dopiero mogą pokazać się w całej pełni i że serce pana Eustachego prawdopodobnie okaże się jeszcze większe, niż przypuszczają. „Pan Eustachy zawsze bardzo kochał Niteczkę, a taki człowiek nie mógł być zły“. Jej, to jest pani Broniczowej, chwilami przypominał Teodora, i dlatego tak się do niego przywiązała. Był wprawdzie czasem o tyle szorstki, o ile Teodor był zawsze łagodny, ale obaj mieli jednaką prawość duszy, którą Pan Bóg najlepiej potrafi osądzić.
Poczem zwróciła się do Niteczki, przypominając jej, że najmniejsze wzruszenie nabawia ją ściskania w dołku, i prosząc, żeby się tym razem starała nie poddać wrodzonej tkliwości. Zawiłowski też w poczuciu, że i jego, i Niteczkę, po raz pierwszy dotknął jakiś wspólny smutek, począł całować jej ręce. Nastrój ów przerwał dopiero Kopowski, który rzekł, jakby w zamyśleniu nad znikomością rzeczy ludzkich:
— Ciekawym, co panna Helena zrobi z fajkami po panu Zawiłowskim?
Rzeczywiście stary szlachcic miał słynny na całe miasto zbiór fajek i w swoim czasie, przez niechęć do papierosów i cygar, urządzał nawet u siebie zebrania dla miłośników cybucha. Troska Kopowskiego o te fajki nie została jednak zaspokojona, raz dlatego, że Zawiłowskiemu przynieśli w tej chwili list od Połanieckiego, zawierający również wiadomość o śmierci staruszka i wezwanie na pogrzeb, a powtóre z tej przyczyny, że Osnowski począł naradzać się z żoną nad wyjazdem do Jaśmienia.
Stanęło na tem, że wszyscy wyruszą zaraz do miasta, gdzie panie zdążą jeszcze pokupować rozmaite żałobne drobiazgi, a nazajutrz, w dzień pogrzebu, będą w Jaśmieniu. Tak się też i stało. Zawiłowski, zaraz po przyjeździe wstąpił do siebie, by odwieźć rzeczy i przygotować na jutro czarne ubranie, a następnie poszedł do Połanieckich, w przypuszczeniu, że może i oni przyjechali od Bigielów. Służący powiedział mu, że wczoraj był tylko pan, ale zaraz odjechał do Jaśmienia, koło którego państwo od dwóch tygodni wynajęli, czy nawet kupili, dom.
Usłyszawszy to, wrócił do willi Osnowskich, by wieczór spędzić z narzeczoną. W przedpokoju zdziwiły go dochodzące z głębi domu tony Strausowskiego walca, więc spotkawszy w następnym saloniku pannę Ratkowską, począł ją wypytywać, kto gra.
— Niteczka gra z panem Kopowskim — odrzekła panna Ratkowska.
— To pan Kopowski już tu jest?
— Przyszedł przed kwadransem.
— A państwo Osnowscy?
— Jeszcze nie wrócili z miasta. Anetka robi sprawunki.
Zawiłowski po raz pierwszy w życiu uczuł pewne niezadowolenie z Niteczki. Rozumiał, że stary zmarły szlachcic nie był jej niczem, niemniej jednak chwila do grania walca na cztery ręce z Kopowskim, wydała mu się nieodpowiednią. Miał poczucie, że tkwi w tem jakiś brak smaku. I pani Broniczowa, której nie brakło światowej domyślności, odgadła widocznie to wrażenie z jego twarzy.
— Niteczka była ogromnie i wzruszona i zmęczona — rzekła na wstępie — a jej nic tak nie uspakaja, jak muzyka. Zaniepokoiłam się też bardzo, bo już ją zaczęło ściskać w dołku, więc, gdy nadszedł pan Kopowski, sama zaproponowałam, żeby coś zagrali.
Oni jednak przestali grać — i niemiłe wrażenie Zawiłowskiego poczęło się zwolna rozpraszać. W tej willi było dla niego mnóstwo świeżych, drogich wspomnień. O zmroku począł chodzić z Niteczką pod rękę po pokojach i zatrzymując się w różnych miejscach, co chwila coś sobie przypominał.
— Pamiętasz? — mówił w pracowni — tu przy malowaniu wzięłaś mnie za skronie, by mi odwrócić głowę, a ja pierwszy raz w życiu pocałowałem cię w rękę. Jakeś powiedziała: „niech pan pomówi z ciocią“ — straciłem nietylko przytomność ale oddech... Moja ty wybrana, moja najdroższa...
Ona zaś odpowiedziała:
— A jakiś ty był wtenczas blady!
— Trudno nie być bladym, jak komuś serce zamiera ze wzruszenia. Przecie ja już cię kochałem bez pamięci.
Panna Castelli podniosła oczy w górę i po chwili rzekła:
— Jakie to wszystko dziwne!
— Co, Niteczko?
— Że to się tak jakoś zaczyna i zaczyna, jak jakieś próbowanie, jak jakaś gra... potem się coraz bardziej w to wchodzi — i nagle: klamka zapada.
Zawiłowski począł przyciskać jej ramię do piersi i odrzekł:
— A tak! klamka zapadła! Mam moją jasną dziewczynę i nie puszczę.
Potem, chodząc ciągle pod rękę, przeszli do wielkiego salonu. Zawiłowski wskazał na oszklone drzwi i rzekł:
— Nasz balkon i nasza akacya.
Mroczyło się coraz bardziej. Przedmioty w pokoju pogrążały się w cień; gdzieniegdzie tylko na złoconych ramach obrazów połyskiwały światełka, jakby jakieś oczy, podglądające młodą parę.
— Kochasz ty mnie? — spytał nagle Zawiłowski.
— Ty wiesz!
— Powiedz: tak!
— Tak.
Wówczas przycisnął jeszcze silniej jej ramię i począł mówić zmienionym przez wzbierające uczucie głosem:
— Ty po prostu nie masz pojęcia, ile w tobie jest szczęścia. Słowo ci daję: nie masz pojęcia! Ty nie wiesz, jak ja cię kocham. Jabym za ciebie życie oddał. Jabym świat oddał za twój jeden włosek! Tyś mój świat, moje życie, moje wszystko! Jabym bez ciebie teraz umarł.
— Siądźmy — szepnęła panna Castelli. — Takam zmęczona.
I siedli, wsparci o siebie ramionami, ukryci w mroku. Nastała chwila milczenia.
— Co tobie? Ty cały drżysz? — szepnęła panna Lineta.
Lecz i sama, czy to rozkołysana wspomnieniami, czy porwana jego uczuciem, lub blizkością, poczęła oddychać śpieszniej, i przymknąwszy oczy, pierwsza podsunęła mu usta.
A tymczasem Kopowski nudził się widocznie w przyległym pokoju z panną Ratkowską i panią Broniczową, albowiem w tejże chwili rozległy się tony tego walca, którego przedtem grali z Linetą.
Zawiłowskiemu, gdy wrócił do siebie, własne kawalerskie mieszkanie wydało się obrazem pustki i smutku, jakiemś bezcelowem koczowiskiem, po którem nie zostaje nawet wspomnienie — i pomyślał, iż ta złota Niteczka już tak obwinęła mu się koło serca, że naprawdę żyćby bez niej nie chciał i nie mógł.
Pogrzeb pana Zawiłowskiego odbył się nazajutrz niezbyt tłumnie. Majątki okoliczne, jako leżące bliżej miasta, należały po większej części do ludzi zamożnych, którzy lato spędzali za granicą, a z tej samej przyczyny niewielu znajomych pana Zawiłowskiego pozostało i w mieście. Nadciągnęły tylko liczne gromady włościan, które, tłocząc się w kościele, spoglądały na trumnę, jakby ze zdziwieniem, że pan tak możny, mający w bród gruntów, pieniędzy i statku, idzie do ziemi, jak pierwszy lepszy chłop, siedzący gdzieś na komornem na wyczółkach. Inni patrzyli z zazdrością na pannę, na którą „tyle dobra“ spaść miało. I taka jest natura ludzka, że nietylko chłopi, ale i ludzie wykwintni, dalsi lub bliżsi znajomi pana Zawiłowskiego, nie mogli nawet w czasie samej ceremonii pogrzebowej powstrzymać się od rozmyślania, co też panna Helena uczyni z temi milionami, które jej pozostaną do otarcia łez. Byli i tacy, którzy, odgadując w młodym Zawiłowskim, jako w ostatnim krewnym tegoż nazwiska, spadkobiercę znacznej części majątku, zadawali sobie po cichu pytanie, czy ten szczęśliwy poeta, a jutro może milioner, nie przestanie wierszy pisywać. I myśleli, jakby z pewnem niewytłómaczonem zadowoleniem, że prawdopodobnie przestanie.
Główną jednak uwagę zwracała panna Helena. Podziwiano powszechnie poddanie się, z jakiem zniosła tę stratę, tem boleśniejszą, że po śmierci ojca pozostawała sama jedna na świecie, bez bliższych krewnych, jak młody poeta — i nawet bez przyjaciół, o których przestała się od dawna starać. Szła za trumną z twarzą, po której spływały łzy, ale spokojną, tym zwykłym u niej, trochę martwym i kamiennym spokojem, wróciwszy zaś z pogrzebu, opowiadała o śmierci ojca tak, jakby od niej upłynęło przynajmniej kilka miesięcy. Panie z Przytułowa nie mogły zrozumieć, że mówi przez nią ogromna wiara, i że, na mocy owej wiary, śmierć ta, wobec innej, którą przeżyła i która poszarpała jej duszę, wydała jej się czemś smutnem wprawdzie, ale zarazem błogosławionem, wyciskającem łzy żalu, ale nie rozpaczy. Jakoż stary pan Zawiłowski umarł bardzo pobożnie, choć prawie nagle. Od czasu przybycia do Jaśmienia, miał zwyczaj spowiadać się dwa razy na tydzień, więc nie brakło mu pociechy religijnej. Umarł z różańcem w ręku, na swoim fotelu, zasnąwszy poprzednio lekkim snem, bez żadnych cierpień, gdyż codzienne jego dolegliwości opuściły go na kilka dni przedtem, tak, że już począł nabierać nadziei zupełnego wyzdrowienia. Panna Helena, opowiadając o tem swym zaciszonym i monotonnym głosem, zwróciła się wreszcie do Zawiłowskiego i rzekła:
— O panu też wspominał bardzo często. Może na godzinę jeszcze przed śmiercią mówił, że jeśli pan przyjedzie do Buczynka do państwa Połanieckich, żeby mu zaraz dać znać, bo się chce koniecznie z panem widzieć. Ojciec bardzo, bardzo pana kochał i cenił.
— Droga pani — rzekł Zawiłowski, podnosząc do ust jej rękę — żałuję go też serdecznie razem z panią.
Było coś szlachetnego i szczerego zarówno w jego tonie, jak w słowach, więc oczy panny Heleny zaszły łzami, płacz zaś pani Broniczowej rozległ się tak głośno, że, gdyby nie flakonik z solami, podany przez pannę Castelli, byłby prawdopodobnie przeszedł w atak nerwowy.
Lecz panna Zawiłowska, jakby nie słysząc tych łkań, poczęła dziękować Połanieckiemu za pomoc, jakiej od niego doznała, on bowiem zajął się pogrzebem i tymi kłopotami, jakimi śmierć blizkich obarcza, w dodatku do nieszczęścia, tych, którzy blizkich tracą. On zaś wziął to wszystko na siebie i przez uczynność, i dlatego, że obecnie chwytał każdą sposobność, by się czemś zająć, zagłuszyć i wyjść z męczącego koła rozmyślań.
Marynia nie była na pogrzebie, gdyż mąż nie życzył sobie, by się narażała na tłok i zmęczenie, natomiast dotrzymywała pannie Zawiłowskiej towarzystwa w domu, niosąc jej pociechę, jaką było można. Obecnie chciała ją zabrać wraz z przytułowskiemi paniami do Buczynka, a nawet zatrzymać u siebie kilka dni. Połaniecki popierał jej prośbę, ale panna Helena, mając w domu starą swą nauczycielkę, odmówiła, zapewniając panią Marynię, że w Jaśmieniu nie będzie jej wcale przykro i że, zwłaszcza w pierwszych dniach, nie chciałaby go porzucać.
Zato panie z Przytułowa, które i tak za namową Świrskiego miały zamiar odwiedzić Połanieckich, pojechały chętnie wraz ze znajomymi panami do Buczynka — tem bardziej, że pani Broniczowa czuła ochotę dowiedzieć się od Połanieckiego bliższych szczegółów o ostatnich chwilach zmarłego. Pani Marynia, która z wielką ciekawością przypatrywała się pannie Ratkowskiej, zabrała ją teraz do swego powozu — i stało się to, co się czasem zdarza na świecie: oto obie młode kobiety od razu poczuły ku sobie nieprzeparty pociąg. W smutnych oczach panny Ratkowskiej, w jej wyrazie, w jej twarzy „zaciszonej“, wedle wyrażenia Świrskiego, było coś takiego, że pani Marynia niemal od pierwszego wejrzenia odgadła naturę nieśmiałą, przywykłą do zamykania się w sobie, ale delikatną i tkliwą. Z drugiej strony panna Ratkowska tyle nasłuchała się od młodego Zawiłowskiego o Maryni (a nasłuchała się dlatego, że inne panie w Przytułowie nie rade podawały ucha pochwałom bliźnich), iż widząc w jej oczach zajęcie i sympatyę, do których w swem ubóstwie i samotności nie przywykła, przylgnęła do niej całem sercem. W ten sposób przyjechały do Buczynka, jako dobre przyjaciółki, i Świrski, który wraz z Połanieckim, Osnowskim i Kopowskim, przybył tuż za niemi, nie potrzebował wielkiej domyślności, by odgadnąć, że sąd Maryni będzie dla panny Stefci pochlebny.
Chciał jednak go usłyszeć. Marynia poczęła pokazywać gościom swoją nową rezydencyę, która miała zostać jej własnością. Połaniecki bowiem już był postanowił kupić Buczynek. Oglądano zwłaszcza ogród, w którym rosły nadzwyczaj stare białodrzewy. Świrski, korzystając z tej przechadzki, podał rękę Maryni i w powrotnej drodze do domu, gdy towarzystwo rozproszyło się nieco po wszystkich alejach, spytał z wielkim impetem:
— Cóż pani? jakie pierwsze wrażenie?
— Jak najlepsze. Ach, jakie to musi być dobre i tkliwe dziecko! Niech pan stara się ją poznać.
— Ja? A to na co? Ja się dziś oświadczam. Czy pani myśli, że tego nie zrobię? Pod słowem, że dziś jeszcze — i to w Buczynku. Ja już nie mam czasu na przypatrywania się i namysły. W tych rzeczach musi być trochę hazardu. Dziś się oświadczam, tak, jak tu przed panią stoję.
Pani Połaniecka poczęła się śmiać, sądząc, że żartuje, on zaś odpowiedział:
— Ja się także śmieję, bo w tem niema nic smutnego. Nic nie szkodzi, że to w dzień pogrzebu: nie jestem przesądny. A raczej owszem! jestem — i wierzę, że z pani ręki nie może być źle.
— Ależ to nie z mojej ręki. Ja ją przecie dziś dopiero poznałam.
— Wszystko mi jedno. Całe życie bałem się kobiet, a tej jakoś nic a nic! To po prostu nie może być niewdzięczne serce.
— Nie. I ja myślę, że nie.
— A widzi pani. Na mnie ostatni czas. Przyjmie mnie, to będę ją całe życie, ot, tu nosił! — (tu wsunął rękę w zanadrze surduta) — a nie, to...
— To co?
— To się zamknę i będę jaki tydzień od rana do wieczora malował. Mówiłem, że pojadę na kaczki — ale nie! To poważniejsza rzecz, niż pani myśli. Sądzę jednak, że powinna mnie przyjąć. Wiem, że ona tego damskiego papilota, tego Koposia, nie kocha; jest na świecie sama i sierota, a mnie zrobi dobrodziejstwo, za które potrafię być jej wdzięczny przez całe życie, bo ze mnie w gruncie rzeczy dobry człowiek — a boję się, żebym nie zgorzkniał.
Marynia teraz dopiero spostrzegła się, że Świrski może mówić poważnie — i odrzekła:
— Pan naprawdę dobry człowiek, więc pan nigdy nie zgorzknieje.
On zaś odrzekł z wielkiem ożywieniem:
— Owszem. Mogłoby się na tem skończyć. Z panią będę szczery. Czy pani myśli, że ja jestem tak szczęśliwy, jak się wydaję. Dalibóg, że nie! Zdobyłem trochę pieniędzy i sławy — prawda. Ale może nie było pomiędzy mężczyznami drugiego, któryby tak wyciągał ręce do jakiegoś kobiecego ideału, jak ja. I co? Spotkałem panią, spotkałem panią Bigielową, może jeszcze dwie, trzy — zacne, prawe, rozumne, czyste jak łzy... Niech pani pozwoli! Ja nie chcę mówić pani grzecznostek, a w tem, co powiem następnie, nie chcę wygłaszać krytyki, tylko odkrywam mój ból: widziałem między naszemi kobietami tyle szychu, tyle płaskich i płytkich natur, taki egoizm, tyle mielizn, tyle niewdzięcznych serc, tyle lalek z kartonu, tyle nieszczerych aspiracyi, że od tego widoku mogło zgorzknieć dziesięciu takich jak ja.
Po chwili zaś dodał:
— To dziecko wydaje się inne: ciche, słodkie i bardzo uczciwe. Dajże Boże, żeby taka była — i żeby mnie chciała.
Tymczasem pani Broniczowa, wziąwszy otwarcie Połanieckiego na bok, mówiła z wzniesionemi oczyma:
— O tak! on mi przypominał moje młode lata — i jak pan widzi, pomimo tego, że przez dłuższy czas stosunki między nami były zerwane, dochowałam mu do końca życia przyjazni. Pan musiał słyszeć... Ale nie! nie mógł pan słyszeć, bom nigdy nikomu o tem nie wspominała, że odemnie tylko zależało zostać... matką Helenki. Teraz już niema potrzeby tajemnicy. Dwukrotnie oświadczał się o moją rękę i dwukrotnie mu odmówiłam. Szanowałam i lubiłam go zawsze, ale pan zrozumie, że gdy się jest młodym, szuka się czego innego, szuka się tego, co znalazłam w moim Teodorze... O tak! Raz było to w Ischii, a drugi raz w Warszawie. Cierpiał bardzo — ale cóż ja mogłam poradzić? Czy pan w mojem położeniu postąpiłby inaczej? Niech pan szczerze powie?
Połaniecki, nie mając najmniejszej chęci odpowiadać ani szczerze, ani nieszczerze, jakby postąpił w położeniu pani Broniczowej, rzekł:
— Pani życzyła sobie o coś mnie zapytać?
— Tak! o tak! Chciałam pana zapytać o jego ostatnie chwile. Helenka mówiła, że on umarł nagle, ale pan, mieszkając tak blizko, musiał go odwiedzać, więc może pan pamięta, co on mówił, może wie, jakie były jego ostatnie zamiary i myśli? Osobiście nie mam w tem przecie najmniejszego interesu. Mój Boże! chyba trudno było postępować bezinteresowniej. Pan Niteczki nie zna! Ale pan Zawiłowski dał mi słowo, że zapisze panu Ignasiowi swoje poznańskie majątki. Jeśli słowa nie dotrzymał, lub nie zdążył dotrzymać, niech mu to Pan Bóg przebaczy, tak jak ja przebaczam. Majątek! — zapewne! to nic nie stanowi! Któż dał lepszy od Niteczki przykład nieoglądania się na majątek? Gdyby było przeciwnie, nie byłaby odrzuciła takich partyi, jak markiz Jao Colimaçao, lub pan Kanafaropulos. Pan musiał słyszeć także także o panu Ufińskim? (To ten, co za swoje sławne sylwetki kupił już sobie pałac w Wenecyi. Ostatnim razem wycinał księcia Walii). Jeszcze tego roku oświadczał mi się o Niteczkę. Och tak, drogi panie! jeśli kto szukał majątku — to chyba nie my. Ale nie chciałabym, żeby Niteczka kiedykolwiek mogła pomyśleć, że zrobiła ofiarę — bo jednak... między nami, ona robi ofiarę, a biorąc po światowemu — wielką ofiarę!
Na to Połaniecki, który był człowiek żywy, i którego rozgniewały ostatnie słowa pani Broniczowej, odrzekł:
— Nie znałem ani markiza Jao Colimaçao, ani pana Kanafaropulosa, ale na tutejszym gruncie to są nazwiska trochę... dziwne. Przypuszczam też, że panna Castelli wychodzi za Zawiłowskiego z miłości, a w takim razie wszelka ofiara jest wykluczoną. Ja, pani, jestem człowiek otwarty i mówię to, co myślę. Czy Zawiłowski jest człowiekiem praktycznym, to inna rzecz, ale Zawiłowski nie wie i nie chce pytać, co przynosi mu panna Castelli; panie zaś doskonale wiedzą, co on przynosi, nawet pod względem światowym.
— Ach, to pan, widzę, nie słyszał, że Castellowie pochodzą od Marino Falieri...
— Właśnie pani, żem nie słyszał, ani ja, ani nikt inny. Przypuśćmy, że dla mnie i dla pani takie względy nie mają znaczenia, skoro jednak pani pierwsza wspomniała, że, biorąc po światowemu, panna Lineta robi wielką ofiarę — ośmielę się temu zaprzeczyć i powiedzieć, że, nie mówiąc już o talencie Zawiłowskiego i jego stanowisku — partye są równe.
Z jego tonu i twarzy widać było, że jeśli pani Broniczowa nie poprzestanie na tem, co powiedział, to gotów mówić jeszcze otwarciej; ale pani Broniczowa, mając widocznie niejedną strzałę w swoim kołczanie, chwyciła rękę Połanieckiego i wstrząsając nią silnie, zawołała:
— Ach, jaki pan poczciwy, że pan tak gorąco ujmuje się za Ignasiem, i jak ja pana za to kocham! Ale przeciw mnie nie trzeba go bronić, bo i ja jego pokochałam, jak własnego syna. Kogóż ja mam na świecie, jeśli nie tych dwoje, i jeśli wypytuję, czy pan czego nie wie o jakiem rozporządzeniu pana Zawiłowskiego, to jedynie przez miłość dla Ignasia. Wiem, że starzy ludzie lubią odkładać i odkładać, tak jakby przez to i śmierć dała się odłożyć. Ach, panie, śmierć nie da się odłożyć!... nie! nie! Ale Helence nic po tych wszystkich milionach, a Ignaś... mógłby dopiero prawdziwie rozwinąć skrzydła ... Mnie i Niteczce chodzi przedewszystkiem o jego talent. Ale gdyby przyszło co do czego...
— Cóż ja pani mogę powiedzieć — odrzekł Połaniecki. — Że pan Zawiłowski myślał o Ignasiu, to dla mnie rzecz niewątpliwa i powiem pani dlaczego. Z jakie dziesięć dni temu kazał przynieść jakieś stare bronie, żeby mi je pokazać, przyczem zwrócił się do córki i słyszałem, jak do niej mówił tak: „Tego nie warto w testamencie wyliczać, ale po mojej śmierci oddaj to Ignasiowi, bo tobie nic po tem“. Z tego wnoszę, że albo już był zrobił jakiś zapis dla Ignasia, albo o nim myślał. Więcej nic nie wiem — bom go o nic nie pytał. Jeśli jakiś nowy testament jest, to za parę dni będzie wiadomo, a panna Helena z pewnością go nie ukryje...
— Czy pan zna dobrze tę poczciwą Helenkę? Ale tak! tak! Pan jej nie zna tak, jak ja — a ja za nią mogę ręczyć. Niech pan jej nigdy przy mnie nie podejrzewa! Helenka miałaby ukrywać testament? — nigdy, mój panie!
— Zechciej pani łaskawie nie przypisywać mi myśli, których nie miałem i przed któremi się zastrzegam. Testamentu w żadnym razie nie można ukryć, bo się go robi przy świadkach.
— A widzi pan, że tego nawet nie można ukryć, bo się to robi przy świadkach. Byłam pewna, że tego nie można ukryć. Zresztą pan Zawiłowski tak kochał Niteczkę, że choćby przez wzgląd na nią, nie mógł zapomnieć o Ignasiu. On ją na ręku nosił, jeszcze jak była taka, ot...
Tu pani Broniczowa umieściła jedną dłoń powyżej drugiej, by w ten sposób dać Połanieckiemu pojęcie, jaką mogła być wówczas Niteczka, po chwili jednak rzekła:
— A może nawet i nie była taka!
Poczem wrócili do reszty towarzystwa, które skończywszy oglądać ogród, zabierało się do śniadania. Połaniecki, patrząc na wdzięczną twarz panny Castelli, pomyślał, że wówczas, gdy stary pan Zawiłowski nosił ją na ręku, mogła być istotnie ślicznem i miłem dzieckiem. Nagle przypomniała mu się Litka, którą on także na ręku nosił i zapytał:
— Więc to pani tak dawna znajoma nieboszczyka?
— O tak! — odpowiedziała panna Niteczka. — Będzie temu ze cztery... lata... Ciociu, jak to dawno poznałyśmy pana Zawiłowskiego?
— O czem ta zakochana główka myśli! — zawołała pani Broniczowa. — Ach, mój dobry panie! Co to za szczęśliwy wiek i co za szczęśliwa epoka!
Tymczasem Świrski, siedząc przy pannie Ratkowskiej, czuł, że nie tak łatwo będzie mu wywiązać się z obietnicy danej Maryni, jak się zdawało. Przeszkadzali mu świadkowie, a jeszcze bardziej jakaś niespokojność koło serca, w połączeniu z utratą zwykłej przytomności i swobody. „Pomyśleć — mówił sobie — że ja jestem większy tchórz, niż przypuszczałem!“ I nie szło mu. Chciał przynajmniej przygotować grunt, a mówił o czem innem, niż sobie życzył. Zauważył teraz, że panna Ratkowska ma ładną szyję, z perłowymi tonami koło uszu, i bardzo ładny dźwięk głosu — lecz zauważył z pewnem zdziwieniem, że to onieśmiela go jeszcze bardziej. Po śniadaniu, całe towarzystwo trzymało się, jakby naprzekór, razem. Panie były pomęczone pogrzebem, a gdy w godzinę później pani Aneta oświadczyła, że trzeba wracać, doznał razem uczucia przykrości i ulgi. „Nie moja wina (pomyślał), ja miałem stanowczy zamiar“.
Lecz gdy panie były już na wsiadanem, uczucie ulgi zmieniło się w nim w żal nad samym sobą. Pomyślał o swej samotności, o tem, że nie ma komu oddać ani sławy, ani dostatku; pomyślał o swojem współczuciu dla panny Ratkowskiej, o ufności, jaką w nim budziła, o szczerej sympatyi, którą od pierwszego wejrzenia dla niej powziął — i w ostatniej chwili zdobył się na odwagę.
Podawszy więc panience ramię do powozu, rzekł:
— Prosił mnie pan Józef, żebym znów wpadł kiedy do Przytułowa — i dobrze! Wpadnę, ale z paletą i pędzlami. Ja tak chciałbym mieć pani głowę!...
I uciął, szukając w jaki sposób przejść od tego, co powiedział, do tego, o co mu chodziło, a zarazem czując, że trzeba się ogromnie spieszyć, bo niema czasu. Lecz panna Ratkowska, widocznie nieprzyzwyczajona, by ktoś się nią zajmował, spytała z nieudanem zdziwieniem:
— Moją?
Na to Świrski rzekł prędko, nieco przyciszonym głosem:
— Niech mi pani pozwoli być echem i powtórzyć ten wyraz.
Panna Ratkowska spojrzała na niego, jakby nie rozumiejąc o co chodzi, ale w tej chwili pani Aneta zawołała ją do powozu, tak, że Świrski miał zaledwie czas ścisnąć jej rękę i rzec:
 — Do widzenia.
Powóz ruszył. Rozpięte parasolki wnet przysłoniły twarz panny Ratkowskiej, malarz powiódł wzrokiem za odjeżdżającymi i wreszcie zadał sobie samemu pytanie:
— Czym ja się oświadczył, czy nie?
Był jednak pewny, że panna Ratkowska będzie teraz myśleć przez całą drogę o tem, co jej powiedział. Mówił sobie również, że znalazł się zręcznie i że dobrze skorzystał z jej pytania; pod tym względem był z siebie zadowolony, ale jednocześnie dziwił się, że nie doznaje ani wielkiej radości, ani niepokoju, i że ma jakieś głuche poczucie, jakby w tem wszystkiem czegoś brakło.
Zdawało mu się, że, jak na chwilę tak doniosłą, jest za mało wzruszony. I w zamyśleniu zawrócił od bramy ku domowi. Pani Połanieckiej, która widziała z daleka pożegnanie, uszki czerwieniły się z ciekawości, pomimo jednak, że męża nie było w tej chwili w pokoju, nie śmiała pierwsza pytać, lecz za to Świrski w oczach jej wyczytał tak wyraźnie pytanie: „czy się pan oświadczył?“ że uśmiechnął się i odrzekł, tak jakby je zadała:
— Tak pani!... prawie. Niezupełnie... Nie było sposobności do obszerniejszej rozmowy, więc nie mogłem mieć odpowiedzi; nie wiem nawet, czy zostałem zrozumiany.
Marynia, nie widząc w nim tego ożywienia, z jakiem mówił z nią przedtem, i przypisując to niepokojowi, chciała mu dodać otuchy, lecz przeszkodziło jej wejście Połanieckiego. Świrski też począł się zaraz żegnać, ale, pragnąc widocznie zaspokoić dokładniej przed wyjazdem jej ciekawość, rzekł, nie zważając na obecność Połanieckiego:
— W każdym razie jutro będę w Przytułowie, albo napiszę list; mam nadzieję, że odpowiedź będzie pomyślna.
Poczem ucałował z wielką przyjaźnią jej ręce i po chwili znalazł się sam w swojej dorożce, pogrążony w kłębach płowej kurzawy i we własnych myślach.
Jako malarz, tak był przyzwyczajony do chwytania po malarsku rozmaitych nasuwających się oczom szczegółów, że czynił to nawet i teraz, ale mimowoli, bez należytego uświadamiania, jakby tylko powierzchnią mózgu. W głębi zaś zastanawiał się nad wszystkiem, co zaszło.
— Co u dyabła, Świrsiu! — mówił sobie. — Co się z tobą dzieje? Czyś się nie rozpędzał dwadzieścia pięć lat, żeby przeskoczyć ten rów? Czy nie stało się to, do czego piałeś jeszcze dziś rano? Gdzie twój impet? Gdzie twoja radość? Czemu nie krzyczysz: nareszcie! Żenisz się! — rozumiesz, stary dziku? Nareszcie! nareszcie!
Ale było to próżne podniecanie się. Człowiek wewnętrzny pozostał chłodny: rozumiał, że to, co go spotkało, powinno być szczęściem, ale tego nie odczuwał.
Poczęło go ogarniać coraz większe zdziwienie. Postąpił, zdaje się, z wszelką świadomością i wolą. Nie był dzieckiem, ani lekkoduchem, ani histerykiem, który sam nie wie, czego chce. Wyrozumowawszy raz, że tak będzie dobrze — nie zmienił zdania. Panna Ratkowska była przecie zawsze tą samą słodką, „zaciszoną“, bardzo pewną istotą — czemuż myśl, że ona zostanie tem jego upragnionem od dawna „kobieciątkiem“, nie rozgrzewała go silniej? Dlaczego nadzieja, zmieniona już niemal w pewność, nie zmieniała się zarazem w radość, a na dnie duszy zostało mu poczucie jakby jakiegoś zawodu?
— To, co jej powiedziałem — pomyślał — mogło być zręczne, ale było suche. Niech mnie piorun trzaśnie, jeśli to nie było suche, a przytem i niezupełne. Po prostu nie mam jeszcze pewności i nie odczuwam rzeczy, jakby już spełnionej.
Tu wrażenia malarskie przerwały mu wątek myśli. Owce, rozproszone na przyległej pochyłej łące, przesłonięte oddaleniem i zarazem skąpane w słońcu, wydawały się na zielonem tle, jak jasne plamy, z odcieniem mocno błękitnym, obramowane złotem.
— Te owce są niebieskie; impresyoniści mają trochę racyi — mruknął Świrski — ale niech ich dyabli porwą! Ja żenię się!
I wrócił do swoich rozmyślań. Tak!... Skutek nie odpowiedział nadziei i oczekiwaniom. Bywają różne myśli, których człowiek nie chce sobie wypowiedzieć, ale bywają i poczucia, których nie chce zmienić w wyraźne myśli. Tak było ze Świrskim. Nie kochał panny Ratkowskiej — i oto była gotowa, prosta odpowiedź na wszystkie pytania, które sobie zadawał. Ale on ją omijał, póki mógł. Nie chciał przyznać, że bierze tę dziewczynę tylko dlatego, że ma ogromną ochotę się żenić. Pragnął wytłomaczyć sobie, że nie odczuwa rzeczy, jako już spełnionej, co było wykrętem. Nie kochał! Inni przez kobietę dochodzili do miłości, on zaś do swojej ogólnej, wewnętrznej potrzeby kochania chciał dostosować kobietę, to jest, poszedł drogą wprost od zwykłej odmienną. Inni, mając bóstwo, budowali dla niego kościół, on, mając gotowy kościół, wprowadzał sobie do niego bóstwo, nie dlatego, że je poprzednio z całej mocy uwielbił, ale że mu się wydało nieźle do architektury świątyni dopasowanem. I teraz zrozumiał, czemu jeszcze dziś rano okazywał tyle zapału i stanowczości, a teraz pozostał taki chłodny. Tem tłómaczył się i ów ogromny impet w przeprowadzeniu zamiaru, i ów brak duchowego „alleluja.“ po jego przeprowadzeniu.
Zdziwienie Świrskiego poczęło przechodzić w smutek. Pomyślał, że byłby może lepiej zrobił, gdyby, zamiast tyle rozmyślać o kobiecie, zamiast tworzyć teorye, jaką kobieta być winna, złapał za pierwszą lepszą dziewczynę, któraby mu przypadła do serca i zmysłów. Teraz pojął, że kocha się tę kobietę, którą się kocha i nie dopasowywa się do niej żadnych z góry powziętych pojęć o miłości, bo te pojęcia — jak dzieci — dopiero z kobiety mogą się rodzić. Wszystko to było mu tem dotkliwsze, że jednak czuł, iż mógłby ogromnie kochać i uświadamiał coraz dokładniej, że nie kocha, jakby mógł. Przypomniał sobie, co mu w swoim czasie opowiadał jeszcze w Rzymie Połaniecki o jakimś młodym lekarzu, który podeptany przez jakąś bezmyślną lalkę, mówił: „Ja wiem, jaka ona jest, ale nie mogę duszy od niej odedrzeć“ Oto była miłość mocna jak śmierć — oto ten kochał!... Nie wiadomo, dlaczego naraz przyszła Świrskiemu na myśl panna Castelli i Zawiłowski? Przypomniał sobie również jego zapatrzoną i jakby wniebowziętą twarz, którą widywał w Przytułowie.
I znów zbudził się w nim artysta, który wskutek całych lat nawyknienia, podstawiał się w człowieka nawet wówczas, gdy człowiek myślał o rzeczach najbardziej osobistych. Na chwilę zapomniał o sobie, o pannie Ratkowskiej, a począł myśleć o twarzy Zawiłowskiego i o tem, co właściwie stanowiło najistotniejszy jej wyraz? Jakaś skupiona egzaltacya? — tak! — ale było i coś innego — coś jeszcze istotniejszego.
I nagle drgnął:
— Dziwna rzecz — pomyślał — to jest głowa tragiczna!





XII.

W kilka dni później Zawiłowski, wezwany przez Połanieckiego, pojechał do miasta. Młodemu człowiekowi bardzo nie chciało się opuszczać Przytułowa, ale panna Helena życzyła sobie, by koniecznie był obecny przy otwarciu testamentu ojca. Obaj z Połanieckim i z prawnikiem starego pana Zawiłowskiego, adwokatem Kononowiczem, udali się w tym celu do Jaśmienia. Gdy jednak przez dwa następne dni, w listach do „Niteczki“, Zawiłowski wylewał tylko swoje uczucia na papier, nie czynił zaś najmniejszej wzmianki o testamencie, pani Broniczowa, którą przedtem wprowadzały w zachwyt te wylewy, wyznała teraz pod sekretem pani Anecie, że po pierwsze: jest to głupi sposób pisywania do narzeczonej, a powtóre, że jest „quelque chose de louche“ w takiem, jakby umyślnem, milczeniu. Wprawdzie, pierwszy z tych listów pisany był z miasta, drugi natychmiast po przyjeździe do Jaśmienia; stara dama twierdziła jednak, że w każdym razie Zawiłowski powinien był w nich wspomnieć przynajmniej o swoich nadziejach, milcząc bowiem, okazywał „Niteczce“ brak zaufania i po prostu ją obrażał.
Osnowski twierdził przeciwnie, że Zawiłowski zamilczał o swych nadziejach przez delikatność względem panny Linety i z tego powodu przyszło do małej sprzeczki między nim a panią Broniczową, która przy tej sposobności wygłosiła pewnik psychologiczny, że mężczyźni wogóle mają nader słabe pojęcie o dwóch rzeczach, mianowicie: o logice i delikatności. „Och, tak! — i o logice! może nie wasza wina, że tacy jesteście, ale tacy jesteście, mój Józiu, wszyscy!“ Nie mogąc jednak usiedzieć na miejscu, po dwóch dniach, pod pierwszym lepszym pozorem, wyjechała do miasta, aby zasięgnąć w sprawie testamentu języka.
Wróciwszy nazajutrz, przywiozła ze sobą naprzód panią Maszkową, z którą spotkała się na przytułowskiej stacyi, a która chciała już od dawna „tę kochaną Anetkę“ odwiedzić, a powtóre, wiadomość, że nie znaleziono żadnego nowego testamentu pana Zawiłowskiego i że jedyną i wyłączną spadkobierczynią ogromnego majątku została panna Helena Zawiłowska. Wiadomość znaną już była w Przytułowie z trzeciego listu pana Ignasia, który przez ten czas odebrała panna Lineta, niemniej jednak potwierdzenie jej przez panią Broniczową sprawiło nadzwyczajne wrażenie, tak, iż przyjazd pani Maszkowej przeszedł, jak niepostrzeżony. Było to wszystko ogromnie dziwne. Zawiłowskiego poznały te panie, jako człowieka bez majątku. Panna Lineta została jego narzeczoną wówczas, gdy nie było jeszcze żadnych widoków na testament. Stało się to naprzód pod wpływem pani Anety, która „paliła pod kotłami, tak, iż trzeba było jechać i jechać prędko;“ stało się tak pod wpływem ogólnego zapału, jaki wzbudziły poezye Zawiłowskiego, pod wpływem jego sławy; przez miłość własną panny Linety i pani Broniczowej, która to miłość własna czuła się nietylko zadowoloną, ale porwaną tem, że ów sławny i rozgłośny Zawiłowski, zwracający na siebie wszystkie oczy, klęknął u nóg, nie żadnej innej — tylko „Niteczki“. Stało się wreszcie dla opinii ludzkiej, która mogła tylko wysławić pannę, szukającą nie majątku, ale takich bogactw, jakie posiadał Zawiłowski. Prawda, że rozpocząwszy się w ten sposób, wszystko poszło dalej także i siłą tego życiowego pędu, który, raz porwawszy ludzi, niesie ich tak, jak fale rzek niosą porwane przez się przedmioty — mimo ich woli. Bądźcobądź, jednak panna Castelli została narzeczoną człowieka bez majątku — i gdyby nie owe nadzieje, które otworzyły się później, ani ona sama, ani pani Broniczowa, ani nikt inny nie mógłby brać i nie brałby Zawiłowskiemu za złe braku dziedzicznej fortuny. Ale taka jest natura ludzka, iż właśnie dlatego, że te nadzieje powstały i, powstawszy, uczyniły z Zawiłowskiego nadomiar wszystkiego znakomitą partyę — teraz, gdy rozwiał je wiatr rzeczywistości, nikt nie mógł oprzeć się poczuciu pewnego zawodu. Jedni martwili się tem szczerze, drudzy, jak Kopowski i pani Maszkowa (która sama nie wiedziała dlaczego), czuli pewne zadowolenie z takiego obrotu rzeczy, ale poczuciu pewnego zawodu nie mógł się oprzeć nawet tak serdeczny przyjaciel Zawiłowskiego, jak Osnowski.
Zawiłowski, w ostatnim liście do panny Linety, pisał między innemi: „Chciałbym być jak najbogatszy — dla ciebie, ale co mi tam to wszystko znaczy wobec ciebie. Szczerze ci mówię, żem przestał o tem myśleć, a wiem, że ty, która nie chodzisz po ziemi, mogłabyś się zmartwić tem tylko o tyle, o ile jabym się zmartwił. A ja nic! jak ciebie kocham! To wielkie zaklęcie, ogromnie dla mnie święte, więc powinnaś mi wierzyć. Ludziom grożą w życiu rozmaite braki i niedostatki, ale ja ci po prostu mówię, że cię nie dam żadnemu. Moja ty złota! moja jedyna dziecino i pani“ — i t. d. Panna „Niteczka“ pokazała ten list pani Anecie, pannie Ratkowskiej, a po przyjeździe cioci — oczywiście i cioci. Jakoż Zawiłowski nie mylił się co do niej, przynajmniej pod tym względem, że gdy w całym Przytułowie nie było mowy o czem innem, jak tylko o testamencie starego pana Zawiłowskiego, panna Lineta wśród tych rozmów milczała. Może tylko oczy jej przybrały do pewnego stopnia dawniejszy senny wyraz, może przy samych kącikach jej ust, gdy mówiono o Zawiłowskim, zbierało się coś nakształt małej pogardliwej fałdki, może wreszcie rozmawiała wieczorami bardzo obszernie z „ciocią“, gdy po ogólnem dobranoc odchodziły do siebie; nigdy jednak, prawdziwie jak istota, która „nie chodzi po ziemi“, nie zabrała głosu w tej sprawie przy ludziach.
„Koposio“ raz w chwili, gdy na minutę zostawiono ich sam na sam, począł z nią o tem mówić, ale ona naprzód położyła paluszek na własnych ustach, a potem odwróciła go z daleka ku jego ustom, na znak, że sobie tego nie życzy. Co więcej, nawet pani Broniczowa odzywała się przy niej o swoich zawodach mało i ostrożnie. Natomiast, gdy jej nie było w pokoju, nie mogła zatamować przypływu do ust nagromadzonej w sercu goryczy, który to przypływ uniósł ją kilkakrotnie tak dalece, że o mało nie pokłócili się z Osnowskim.
Osnowski bowiem, wyrzucając sobie w duchu owo poczucie zawodu, od którego i on nie mógł się obronić, starał się teraz wszelkiemi siłami zmniejszyć znaczenie katastrofy i dowieść, że Ignaś jest wogóle wyjątkową partyą, a nawet i pod względem finansowym wcale niezłą.
— Nie myślę — mówił — że byłby przestał pisać, odziedziczywszy po starym panu Zawiłowskim, ale sama administracya tak ogromnego majątku byłaby mu zajęła tyle czasu, że jego talent mógłby na tem ucierpieć. Jak chodzi o Ignasia, to, widzi ciocia, mimowoli przypomina się, co Henryk VIII powiedział, gdy któryś z książąt zagroził Holbeinowi: „Z dziesięciu chłopów zrobię, gdy mi przyjdzie fantazya, dziesięciu lordów, ale z dziesięciu lordów nie zrobię jednego Holbeina“. Ignaś jest wyjątkowy człowiek. Niech mi ciocia wierzy, żem zawsze uważał Niteczkę za urocze i poczciwe dziecko i zawszem ją lubił, ale prawdziwie dopiero urosła w moich oczach od czasu, jak potrafiła się poznać na Ignasiu... Być czemś w życiu takiego człowieka, to przecie jest zadanie, którego każda kobieta mogłaby jej pozazdrościć. Prawda Anetko?
— Naturalnie — odrzekła pani Osnowska — że kobiecie jest przyjemniej, gdy należy do człowieka, który jest czemś.
Osnowski zaś odrzekł, wpół śmiejąc się, wpół poważnie:
— A myślisz, że mnie to nieraz nie trapi, że taka istota, jak ty, należy do takiego zera, jak pan Józef Osnowski. Ale trudna rada! stało się! A przytem to zero bardzo kocha...
Poczem zwrócił się do pani Broniczowej:
— Niech też ciocia pomyśli — rzekł — że Ignaś ma kilkanaście tysięcy rubli swoich, a przytem po śmierci ojca weźmie to, co mu stary pan Zawiłowski zapewnił. Biedny on nie będzie...
Pani Broniczowa ruszyła pogardliwie głową:
— Ach, naturalnie — odrzekła. — Niteczka, zgodziwszy się na pana Zawiłowskiego, nie szukała przecie pieniędzy, bo, gdyby była szukała pieniędzy, dość nam było ręką kiwnąć na pana Kanafaropulosa...
— Ciociu! litości! — zawołała, śmiejąc się, pani Aneta.
— A więc nic się nie stało — rzekł Osnowski. — Panna Helena z pewnością za mąż nie pójdzie, więc i tak majątek kiedyś przejdzie, jeśli nie na Ignasia, to na jego dzieci — ot i cała rzecz!
Widząc jednak pognębioną ciągle twarz pani Broniczowej, po chwili dodał:
— No, ciociu! więcej zgody na wolę Boską! więcej pogody! Ignaś ani na cal nie mniejszy!...
— Ach, naturalnie — odrzekła z odcieniem złego humoru. — Naturalnie, że to wszystko nic nie zmieni. Zawiłowski swoją drogą ma talent, a swoją drogą, każdy musi przyznać, że robi partyę nad swoje spodziewanie. O tak! o tem nie może być dwóch zdań. Naturalnie, że mniejsza o ten majątek, tem bardziej, że ludzie różnie mówią o sposobach, jakimi go pan Zawiłowski tak bardzo powiększył. Niech mu tam Bóg będzie łaskaw i niech mu przebaczy, że mnie zwiódł, nie wiadomo dlaczego... Jeszcze dziś modliłyśmy się z Niteczką za niego... Trudna rada!... Naturalnie wolałabym, żeby nie miał tej skłonności do mówienia nieprawdy, bo to może być familijne; wolałybyśmy także obie z Niteczką, żeby pan Ignacy mniej był dawał do zrozumienia, że zostanie spadkobiercą pana Zawiłowskiego...
— Przepraszam najmocniej! — przerwał żywo Osnowski — nigdy nie dawał!... Pozwoli ciocia! to już nadto! Nie chciał tam iść, ciocia go sama przy mnie wyprawiała.
Lecz pani Broniczowa była już w biegu i nic jej nie mogło zatrzymać, więc odrzekła ze wzrastającem rozdrażnieniem:
— To Józiowi nie dawał, a mnie dawał. Niteczka może zaświadczyć. Powiedziałam zresztą Józiowi, że mniejsza z tem. Naturalnie, że nic się nie zmieni, i jeżeli mam trochę zmartwienia, to bynajmniej nie z tego powodu. Józio nie był nigdy matką i, jako mężczyzna, nie potrafi zrozumieć, ilu my, matki, doznajemy obaw w ostatnich chwilach przed oddaniem dziecka w obce ręce. Dowiedziałam się dopiero teraz oto, że Zawiłowski, przy wszystkich swych przymiotach, ma gwałtowny charakter... I ma! Ja go zawsze o coś podobnego podejrzewałam... A jeśli tak jest, to byłaby to wprost śmierć dla Niteczki... Sam pan Połaniecki nie zaprzeczył, że on ma gwałtowny charakter... Sam Połaniecki, niby jego przyjaciel (o ile mężczyźni zdolni są do przyjaźni) dał do zrozumienia, że ojciec jego miał także gwałtowny charakter i że wskutek tego dostał pomieszania zmysłów, które może być dziedziczne. Wiem, że pan Ignacy niby Niteczkę kocha (o ile mężczyźni zdolni są naprawdę kogoś kochać), ale czy to na długo będzie tej miłości? Że on jest trochę egoista — temu sam Józio nie zaprzeczy (zresztą, wy wszyscy jesteście egoiści); więc niechże Józio nie dziwi się, że mnie w ostatnich chwilach strach bierze, gdy pomyślę, że moja dziecinka może się dostać w ręce okrutnika, waryata i egoisty...
— Nie! — zawołał Osnowski, zwracając się do żony — jak ciebie kocham, tak po prostu uszy więdną! Po prostu można głowę stracić!
Lecz pani Aneta zdawała się bawić tą rozmową, jak w teatrze. Sprzeczki pani Broniczowej z mężem bawiły ją zawsze, teraz zaś zanosiło się na większą, niż zwykle, albowiem pani Broniczowa, spojrzawszy na Osnowskiego, jakby z politowaniem, mówiła dalej:
— Przytem ta sfera!... Ci wszyscy Świrscy, Połanieccy, Bigiele! Wszyscyśmy byli i jesteśmy zaślepieni w Zawiłowskim, ale, prawdę mówiąc, czy to sfera odpowiednia dla Niteczki?... To trudno! różnice między ludźmi sam Pan Bóg postanowił i stąd płyną różnice w wychowaniu. Józio może nie zdaje sobie dokładnie z tego sprawy, (bo wogóle mężczyźni z takich rzeczy nie umieją sobie zdać sprawy), ale ja Józiowi powiem, że są odcienia i odcienia, które w życiu mogą ogromnie dużo stanowić. Józio chyba zapomniał, kto jest Niteczka, i że jeśli taką Niteczkę raz coś zaboli, coś zrazi, to może to życiem przypłacić. Niech Józio pomyśli, kto są, między nami mówiąc, tacy Połanieccy, taki Świrski i cała ta kompania, z którą żyje Zawiłowski i z którą będzie może zmuszał żyć Niteczkę!
— A! z tego stanowiska rzecz bierzemy? — przerwał Osnowski. — Dobrze! Niech będzie z tego! Przedewszystkiem tedy, kto był stary pan Zawiłowski, to ciocia wie dobrze, choćby ze względu na swój własny do niego stosunek. Jeśli cioci chodzi o sferę, to mam zaszczyt powiedzieć, że my wszyscy, w stosunku do takich Połanieckich, jesteśmy parweniuszami, i że to my poufalimy się z nimi. Ja się nigdy w żadne rodowody nie wdaję, ale skoro ciocia ich chce, to niechże je ciocia ma. O Świrskich musiała ciocia słyszeć, że są kniaziami. Ta linia, która przeniosła się do Wielkopolski, porzuciła tytuł, ale prawo do niego posiada. Oto, czem są oni. A co do nas, mój dziad był plenipotentem na Ukrainie i tego nie myślę się wypierać, skąd zaś wyrośli Broniczowie, ciocia wie lepiej odemnie. Ja nie poruszałem tej materyi, ale ponieważ jesteśmy sami, więc możemy mówić otwarcie. O Castellich także ciocia wie.
— Castellowie pochodzą od Marino Falieri!... — zawołała z uniesieniem pani Broniczowa.
— Kochana ciociu! przypominam, że jesteśmy sami.
— Ale od Niteczki tylko zależało zostać margrabiną Colimaçao.
— „La vie parisienne!“ — odpowiedział Osnowski. — Zna ciocia tę operetkę? Jest w niej także admirał szwajcarski.
Pani Aneta bawiła się doskonale, Osnowskiemu jednak uczyniło się nagle przykro, że we własnym domu poruszył niemiłe dla pani Broniczowej wspomnienia, więc dodał:
— Ale na co to wszystko? Ciocia przecie wie, jak ja Niteczkę zawsze kochałem i jak z duszy serca chciałbym, żeby się okazała godną Ignasia.
Lecz było to tylko dolaniem oliwy do ognia, pani Broniczowa bowiem, usłyszawszy bluźnierstwo, straciła do reszty zimną krew i zawołała z nowym wybuchem:
— Niteczka?... żeby się okazała godną Ignasia?... takiego...
Na szczęście, wejście pani Maszkowej przerwało dalszą rozmowę. Ciocia Broniczowa umilkła, jak gdyby oburzenie uwięziło jej słowa w ustach, pani Aneta zaś poczęła zaraz wypytywać panią Maszkową, co się dzieje z resztą towarzystwa i gdzie ich zostawiła.
— Pan Kopowski, Niteczka i Stefcia zostali w oranżeryi — odpowiedziała pani Maszkowa — one obie rysują storczyki, a pan Kopowski nas bawił.
— Czem? — spytał Osnowski.
— Rozmową... i uśmiałyśmy się serdecznie. Opowiadał nam, że jego znajomy, pan Wyż, który podobno jest wielkim heraldykiem, zaręczał mu zupełnie poważnie, że jedna rodzina w Polsce jest herbu „Stołowe nogi.“
— Czy jedna?... — mruknął wesoło Osnowski — rodzina Kopowskich z pewnością!
— A Stefcia została także w oranżeryi? — zapytała pani Aneta.
— Tak. Razem rysują.
— Chcesz iść do nich?
— Dobrze.
Lecz w tej chwili służący przyniósł listy, które pan Osnowski, odebrawszy od niego, przeglądał i oddawał. „Dla Anetki, dla Anetki! — mówił — ta mała literatka ma zawsze ogromną korespondencyę... Dla pani (dodał, zwracając się do pani Maszkowej), dla cioci... a to do Stefci... Znajomy jakiś charakter... całkiem znajomy... Panie pozwolą, że jej odniosę ten list.“
— Owszem, idź tam — rzekła żywo pani Aneta. — My tymczasem przeczytamy nasze.
Osnowski wziął list i poszedł w stronę cieplarni, przypatrując mu się i powtarzając przez drogę:
— Skądeś znam ten charakter... to jakby... Wiem, żem już widział to pismo!
W cieplarni znalazł troje młodych ludzi, siedzących pod wielkim arumem, przy żelaznym żółtym stoliku, na którym stał storczyk. Obie panny przerysowywały go w malarskich albumach. Kopowski zaś, nieco za niemi, przybrany we flanelowy biały kostyum i czarne pończochy, zaglądał przez ramiona panienek do albumów, paląc przytem cieniutkiego papierosa, którego przed chwilą wydobył z wykwintnej, leżącej koło doniczki, papierośnicy.
— Dzień dobry! — rzekł Osnowski. — Cóż moje storczyki? Pyszne, prawda? Co to za osobliwe kwiaty! Stefciu, jest tu do ciebie list... Przeproś tych państwa i przeczytaj, bo mi się zdaje, że znam charakter, a nie mogę sobie żadną miarą przypomnieć, czyjby mógł być.
Panna Ratkowska otworzyła list i poczęła czytać. Po chwili zmieniła się na twarzy, po czole jej przeszedł płomień, potem bladość i znów płomień. Osnowski patrzył na nią z zaciekawieniem, ona zaś, skończywszy czytać, pokazała mu podpis i rzekła trochę drżącym głosem:
— Oto od kogo list...
— A!... — rzekł Osnowski, który nagle wszystko zrozumiał.
— Czy mogę cię prosić o chwilę rozmowy?
— Natychmiast, moje dziecko — odrzekł jakby z pewnem rozrzewnieniem Osnowski. — Służę ci.
I wyszli z cieplarni.
— A nas to przecie zostawili choć raz samych! — ozwał się naiwnie Kopowski.
Panna Lineta nie odpowiedziała nic, tylko wziąwszy leżącą na stole irchową papierośnicę Kopowskiego, poczęła się nią gładzić zlekka po twarzy. On zaś patrzył na tę piękną twarz swemi cudnemi oczyma, pod któremi po prostu tajała... Panna Lineta wiedziała od dawna, co o nim sądzić, jego bezgraniczna głupota nie miała już dla niej tajemnic, a jednak wykwintność i niezrównana uroda tego głuptaka wprawiała w jakiś niezwykły ruch jej nawpół włoską krew. Każdy włos w jego brodzie miał dla niej jakiś dziwny i nieprzeparty urok.
— Bo czy pani uważa, że nas, to od jakiegoś czasu tak doglądają, jak nie wiem kogo? — mówił dalej Kopowski.
A ona, udając, że nie słyszy, ciągle gładziła papierośnicą swoją delikatną twarz, i zbliżając ją coraz bardziej ku ustom, rzekła:
— Jaka ta ircha przyjemna w dotknięciu! Niech pan zobaczy, jakie to przyjemne...
Kopowski wziął papierośnicę, ale przyłożył ją do ust i począł całować zlekka miejsce, które przed chwilą dotykało twarzy Linety.
Wówczas nastało między nimi milczenie.
— Musimy stąd odejść — rzekła panna Castelli.
I wziąwszy doniczkę ze storczykiem, chciała ją założyć na cieplarniane schodki, czego jednak, z powodu ich pochyłości, nie mogła uczynić.
— Niech pani pozwoli — rzekł Kopowski.
— Nie, nie! — odpowiedziała — upadnie i rozbije się. Założę z drugiej strony.
I to rzekłszy, z doniczką w ręku obeszła schodki i udała się na drugą ich stronę, gdzie między niemi a ścianą był wązki korytarzyk. Kopowski udał się za nią.
Tam, wstąpiwszy na kupkę cegieł, założyła doniczkę na najwyższy schodek, lecz w chwili, gdy chciała zejść, cegły poruszyły się pod jej stopami, tak, iż poczęła się chwiać. W tej również chwili, stojący za nią Kopowski chwycił ją wpół.
— Co pan robi... to źle! — poczęła szeptać z falującą piersią, oblewając go gorącym oddechem.
On zaś, zamiast odpowiedzieć, wpił wąsy w jej usta. Nagle ramiona jej objęły namiętnym ruchem jego szyję i bez tchu poczęła mu zapamiętale oddawać pocałunki.
I w uniesieniu nie spostrzegli oboje, że Osnowski, wróciwszy przez otwarte drzwi cieplarni, przeszedł po miękkim piasku na schodki i patrzył na nich z twarzą zmienioną i bladą ze wzruszenia, jak płótno.





XIII.

Zawiłowski bawił tymczasem między Warszawą a Buczynkiem, przejeżdżając codziennie i bawiąc po kilka godzin to tu, to tam, w miarę, jak nakazywały mu jego sprawy i zajęcia. Ponieważ ślub jego miał nastąpić jesienią, zaraz po powrocie ze Scheveningen — Połaniecki powiedział mu, że czas już wyszukać mieszkanie i urządzić je choć jako tako. Obaj z Bigielem obiecali w tej sprawie wszelką pomoc, pani Bigielowa zaś miała się zająć gospodarską częścią urządzenia. W Buczynku obecność Zawiłowskiego była również potrzebna ze względu na stosunki z panną Heleną. Ta, jakkolwiek datowany z przed roku testament ojca uczynił ją jedyną spadkobierczynią całego ogromnego majątku, nie ukrywała bynajmniej, iż wie, że ojciec nie zrobił innego testamentu tylko dlatego, że, albo nie przewidywał tak prędkiej śmierci, albo, zwyczajem starych ludzi, z dnia na dzień odkładał. Nie miała jednak najmniejszej wątpliwości, iż ojciec chciał coś uczynić dla imiennika i krewnego — i mówiła otwarcie, że poczytuje sobie za obowiązek sumienia spełnić ojcowską wolę. Nikt nie umiał wprawdzie przewidzieć, w jakiej mierze postanawia to uczynić, i jej samej, przed spisaniem dokładnego inwentarza wszystkich majątków i kapitałów, trudnoby było na podobne pytanie odpowiedzieć; tymczasem jednak poczęła obdarzać Zawiłowskiego tem wszystkiem, co, wedle jej mniemania, powinni byli męscy spadkobiercy dziedziczyć. W ten sposób oddała mu część kredensu po nieboszczyku, znaczny i cenny zbiór broni, w której zmarły się kochał, zbytkowne, umiłowane przez staruszka konie, które Połaniecki wziął w komis — i następnie ową kolekcyę fajek, o której losy tak w swoim czasie troszczył się Kopowski.
Zimna i pozornie obojętna dla wszystkich, onieśmielająca ludzi surowym i skupionym wyrazem twarzy, miała dla jednego tylko Zawiłowskiego jakieś matczyne niemal odcienie w głosie i spojrzeniu, jakby razem z majątkiem odziedziczyła po starym ojcu i przychylność dla młodego człowieka. Jakoż i rzeczywiście był on jedyną na świecie istotą, z którą łączyły ją pewne węzły krwi, a przynajmniej tożsamość nazwiska. Dowiedziawszy się od Połanieckich o zachodach Zawiłowskiego co do urządzenia mieszkania, prosiła Połanieckiego, by na wydatki tegoż urządzenia złożył od niej w banku sporą sumę na imię „pana Ignasia“, prosząc jednak, by mu od razu o tem nie wspominał.
Zawiłowski, który miał młode i wdzięczne serce, przywiązał się do niej prędko — jak do starszej siostry — i ona to czuła doskonale. Była to wzajemna sympatya dwóch natur, które życzą sobie dobra i mają do siebie ufność. Czas przeradza zwykle tego rodzaju początkowe sympatye w ogromnie trwałą przyjaźń, która w złych zmianach życia może być również ogromnem oparciem. Ale w tej chwili Zawiłowski mógł jej poświęcić drobniuchną zaledwie cząstkę duszy, gdyż i duszę, i serce, i wszystkie siły włożył z całą wyłącznością fanatyka w miłość dla ubóstwianej coraz bardziej „Niteczki“.
Tymczasem zaś kręcił się, jak mucha w ukropie, i między Buczynkiem a miastem czynił nawet nowe znajomości. Jedną z nich był profesor Waskowski, który wrócił ze swej pielgrzymki między „najmłodszych z Aryów“. Zwiedził wszystkie pobrzeża morza Adryatyckiego i cały półwysep Bałkański, ale stan jego zdrowia tak był opłakany, że Połanieccy zabrali go na stałe do Buczynka, by ochronić go od wyzyskiwania i dać mu odpowiednią opiekę, której w swojem osamotnieniu byłby gdzieindziej nie znalazł. Zawiłowski, który sam był człowiekiem egzaltowanym i gotowym odczuć wszelką szerszą ideę, choćby wydawała się wszystkim rozsądnym głupcom niedorzeczną, pokochał od pierwszego dnia starego profesora, razem z jego teoryą historycznej misyi, przeznaczonej najmłodszym z Aryów. O teoryi tej słyszał już poprzednio niejednokrotnie od Świrskiego i Połanieckich — i uważał ją za wspaniałe marzenie. Lecz i jego, i Świrskiego, i Połanieckich uderzyło teraz to, że profesor po powrocie ze swej podróży prawie o niej nie wspominał. Gdy go zapytywano o jego książkę i podróż, odpowiadał tylko: „Nikt nie może się uchylić od służby, którą mu Chrystus przeznaczył“ — poczem wlepiał przed siebie swoje mistyczne oczy, jakby czegoś szukał, lub czegoś upatrywał w nieskończoności — i stara twarz jego przybierała wyraz tak głębokiego smutku, a nawet takiego bólu, że nikt nie miał serca poruszać szczegółowiej tej kwestyi. Wezwany przez Połanieckich lekarz oświadczył, że zbyt tłusta kuchnia najmłodszych z Aryów nabawiła starego człowieka ciężkiego kataru żołądka, do czego przyłączył się „marasmus senilis“. I profesor rzeczywiście miał ciężki katar żołądka, ale Zawiłowski odgadywał w nim jeszcze co innego, mianowicie rozpaczliwą walkę między tem, w co wierzył i czemu, jak prawdziwy idealista-maniak, poświęcił całe życie, a zwątpieniem. Jeden Zawiłowski rozumiał całą tragedyę takiego końcowego: „ergo erravi“ — i wzruszał się nią podwójnie, bo jako człowiek z sercem i jako poeta, który widział natychmiast temat do poematu: obraz starca, siedzącego w słońcu przed domem, na ruinie życia, wierzeń i czekającego ze słowami: „marność marności“ na śmierć, której krok słychać z oddalenia.
Z profesorem jednak może jeszcze nie było tak źle, jak sobie wyobrażał Zawiłowski. „Najmłodsi z Aryów“ mogli go wprawdzie zawieść, ale pozostała wiara, że chrześcijaństwo nie wypowiedziało jeszcze ostatniego swego słowa i że następna epoka w życiu ludzkości nie będzie czem innem, jeno rozszerzeniem ducha Chrystusowego i przeniesieniem go ze stosunków między jednostkami na stosunki ogólno-ludzkie. „Chrystus w dziejach“ nie przestał być dla niego widzeniem przyszłości. Wierzył nawet zawsze, że misya wprowadzenia miłości do dziejów przeznaczona została najmłodszym z Aryów — tylko od czasu podróży ogarnął go głęboki smutek, zrozumiał bowiem, że przedtem jeszcze nietylko on, ale całe pokolenia muszą pomrzeć na katar żołądka, spowodowany niestrawną kuchnią księstw naddunajskich.
Tymczasem zamknął się w sobie i w milczeniu, które miało raczej pozory goryczy życiowej, niż było nią rzeczywiście. O swojej „idei“ wprost prawie nie mówił, widać jednak było, że, jak wskazówki zegara, zatrzymane na jednej godzinie, zawsze pokazują tylko tę jedną, tak i wskazówka jego umysłu nie schodziła z owej idei; na rozmaite bowiem pytania odpowiadał słowami, które były raczej w związku z nią, niż z rzeczą, o którą go pytano. Ilekroć chciano przywołać go do rzeczywistości, trzeba go było budzić! Zaniedbał się też do reszty w ubraniu i codzień więcej zdawał się zapominać, że naprzykład guziki przy kamizelce służą do tego, by było na co ją zapiąć. Ze swojem wiecznem roztargnieniem, ze swemi oczyma zarazem krótkowidza i dziecka, odbijającemi niejako mechanicznie wrażenia zewnętrzne, z twarzą zamyśloną, na której wypieki stały się wskutek złego trawienia jeszcze silniejsze, nakoniec w zaniedbanem ubraniu i dziwacznych pantalonach, które, niewiadomo dlaczego, nosił dwa razy tak szerokie jak wszyscy, budził w obcych wesołość i stawał się często przedmiotem mniej lub więcej złośliwych żartów. Zdaje się, że podobne uczucia budził przedewszystkiem w „najmłodszych z Aryów“. Wogóle poczytywano go za człowieka, którego klepkom w głowie brak obręczy. Niektórzy okazywali mu nawet politowanie. Wyraz „nieszkodliwy“ odbijał się często w jego uszach, ale on zdawał się go nie słyszeć.
Czuł jednak, że u Połanieckich jest mu dobrze, że nikt nie wyśmiewa się z niego, ani też nie okazuje mu takiej litości, jaką okazuje się idyocie. Zresztą, ani zbyt tłusta kuchnia „najmłodszych z Aryów,“ ani katar żołądka nie odjęły mu jego niezmiernej wyrozumiałości i przychylności dla ludzi. Był to zawsze ten sam stary profesorzysko, który zapominał o sobie, ale odzyskiwał przytomność, gdy chodziło o innych. Po staremu kochał Marynię Połaniecką, Połanieckiego, panią Emilię, Świrskiego, Bigielów, nawet Maszkę, słowem wszystkich, z którymi zbliżyło go życie. W ogólności miał o ludziach jakieś dziwne pojęcie, że wszyscy, czy chcą, czy nie chcą, czemuś służą, i że są jakby pionkami, które posuwa ręka Boża w wiadomych sobie celach. Artystów takich, jakim był Świrski, uważał za posłanników, którzy „przejednywają.“
W taki sam sposób patrzył na Zawiłowskiego, którego poezye czytał poprzednio. Poznawszy ich autora, przypatrywał mu się tak ciekawie, jakby jakiejś osobliwości, nazajutrz zaś, gdy młody człowiek odjechał do miasta i gdy przy herbacie poczęto o nim mówić, podniósł palec i, zwróciwszy się do Maryni, rzekł z tajemniczą miną:
— O! to Boży ptak! Ani on wie, co mu Bóg na głowie napisał i do czego go przeznaczył.
Marynia poczęła mu opowiadać o blizkiem małżeństwie Zawiłowskiego, o jego uczuciu dla panny Linety i o niej samej, wychwalając jej dobroć i piękność.
— Tak! — rzekł, wysłuchawszy, profesor. — Widzisz? I ona ma swoją misyę i ona „wybrana.“ Bóg jej kazał czuwać nad takim płomieniem, a skoro została wybrana, to trzeba ją czcić, jak wybraną... Widzisz? Łaska jest nad nią.
Poczem zamyślił się i dodał:
— Wszystko to jest dla ludzkości droga w przyszłość.
Połaniecki spojrzał na żonę, jakby jej chcąc powiedzieć wzrokiem, że profesor marzy bez związku, lecz on przymrużył nieco oczy i, patrząc przed siebie, mówił dalej:
— Bo jest na niebie droga mleczna, i jak Bogu potrzeba, to bierze z niej kurzawę i tworzy nowe światy. A widzicie, ja myślę, że jest taka sama droga mleczna duchowa, złożona ze wszystkiego, co ludzie myśleli i czuli. Wszystko w niej jest: i to, co zrobili geniusze, i dzieła talentów, i wysiłki myśli męskiej, i uczciwość kobiecych serc, i ludzka dobroć, i ludzkie bóle: nic nie ginie, choć wszystko się w pył obraca, bo z tego pyłu, za wolą Boską, tworzą się nowe duchowe światy dla ludzi.
Tu jął mrugać oczyma, rozważając to, co powiedział — poczem, jakby przebudziwszy się, począł szukać guzików u kamizelki i dodał:
— A ta panienka musi mieć duszkę czystą, jak łza, skoro Bóg wskazał ją palcem i przeznaczył jej być stróżem tego ognia.
Przyjazd Świrskiego przerwał dalszą rozmowę. Dla Maryni nie był on niespodzianką, albowiem malarz zapowiedział jej, że albo sam przyjedzie, albo do niej napisze, jaki obrót wzięła jego sprawa. Marynia, ujrzawszy go teraz przez okno, była prawie pewna, że wszystko skończyło się pomyślnie, lecz on, wszedłszy do pokoju i powitawszy się ze wszystkimi, spoglądał na nią z miną tak dziwną, że nie wiedziała, co z niej wywróżyć.
Widocznie chciało mu się mówić o sprawie i to zaraz, nie chciał jednak tego czynić przy Połanieckim i Waskowskim. Połaniecki też, przed którym Marynia wygadała się o co idzie, przyszedł mu w pomoc i, wskazawszy na żonę, rzekł:
— Jej trzeba dużo chodzić; niech ją pan weźmie do ogrodu, bo wiem, że macie ze sobą do pomówienia.
I po chwili oboje znaleźli się w alei wśród białodrzewów. Czas jakiś szli w milczeniu, on, kołysząc się na swych szerokich biodrach atlety i szukając od czegoby zacząć, ona, podana nieco naprzód, z twarzą dobrą i rozciekawioną. Obojgu pilno było do rozmowy, jednakże Świrski zaczął od czego innego.
— Pani powiedziała wszystko mężowi? — spytał nagle.
Marynia zaczerwieniła się, jakby złapana na występku, i odrzekła:
— ...Bo Stach taki dla pana życzliwy i ja nie chcę mieć dla niego tajemnic.
Świrski ucałował jej ręce.
— Ale owszem! dobrze! Ja się tego nie wstydzę, również jak i tego, żem dostał kosza.
— Nie może być! Pan żartuje — rzekła, zatrzymując się, Marynia.
— Słowo pani daję!
I widząc przykrość, jaką jej sprawiła nowina, począł mówić, jakby z troskliwością:
— Tylko niech pani nie bierze tego do serca więcej odemnie. Stało się, co się miało stać. Ot, przyjechałem tu, stoję przed panią, nie strzeliłem sobie w łeb i nie myślę tego robić, ale swoją drogą, com dostał kosza, tom dostał.
— Ale dlaczego? co panu odpowiedziała?
— Dlaczego? co mi odpowiedziała? — powtórzył Świrski. — Widzi pani, w tem właśnie jest coś, od czego mi trochę gorzko w ustach. Ja przyznam się pani szczerze, że w pannie Ratkowskiej bardzo się nie kochałem. Podobała mi się (one mi się wszystkie podobają), myślałem, że to będzie wdzięczne i poczciwe serce i dlategom się niby tu oświadczył. Ale więcej przez rozum — i że mi czas! Potem miałem nawet trochę zgagi. Była nawet chwila, żem sobie powiedział: „Twoje oświadczyny w Buczynku nie były zbyt wyraźne, lepiej puśćże to jeszcze kantem.“ Ale zrobiło mi się wstyd. Co u licha, myślę sobie, przestąpiłeś próg jedną nogą, przestąpże i drugą. I napisałem do niej list, tym razem już zupełnie wyraźny, a ot, co mi odpisano!
To rzekłszy, wyjął z kieszeni surduta list, lecz nim zaczął go czytać, rzekł jeszcze:
— Z początku są zwykłe komunały... Jak to pani wie! Szanuje mnie ogromnie, byłaby dumna i szczęśliwa (ale woli nie być), żywi dla mnie szczerą sympatyę (jeśli tak będzie żywić męża, jak tę sympatyę, to nie będzie tłusty), w końcu zaś powiada tak:
„Nie jestem w możności oddać panu serca z taką radością, na jaką pan zasługuje. Wybrałam inaczej — i jeśli nie będę nigdy szczęśliwa, nie chcę przynajmniej wyrzucać sobie później, że byłam nieszczera. Wobec tego, co u nas zaszło, nie mogę pisać dłużej, niech mi pan jednak wierzy, że będę mu całe życie wdzięczna za zaufanie i że od dziś zacznę codziennie prosić Boga, by panu pozwolił znaleźć godne pana serce i w całem życiu błogosławił...“
Oto wszystko!
Nastała chwila milczenia, potem Świrski rzekł:
— To są, co się mnie tyczy, puste słowa, ale to znaczy: kocham innego.
— Zdaje się, że tak jest — odrzekła ze smutkiem Marynia. — Biedna dziewczyna, bo to jednak poczciwy list.
— Poczciwy list! poczciwy list! — zawołał Świrski. — One wszystkie także poczciwe! Oto dlaczego trochę mi gorzko. Nie chce mnie? dobrze! To każdej wolno. Kocha się? To także każdej wolno. Ale w kimże się kocha? Przecie nie w Osnowskim, ani w Zawiłowskim, więc w kim? Oto w tej gałce od laski, w tej kukiełce, w tym pięknisiu, w tym modelu krawieckim, w tym ideale panien służących. Widziała pani takich ślicznych panów na sztukach perkalów? — to zupełnie on! Gdyby stał w oknie u fryzyera, to panny wygniotłyby szybę. Pamięta pani, com o nim powiedział: damski hurys! I to jest gorzkie! i to jest niesmaczne — (mówił z coraz większem rozdrażnieniem, akcentując ze szczególniejszą siłą wyraz: jest) — i to źle mówi o kobietach, bo, bądźże tu człowieku Newtonem, Rafaelem, Napoleonem — i chciej za całą nagrodę jednego serca, jednej kobiecej głowy. Nieprawda! Ona woli jakiegoś lukrowanego Bibisia. Ot, jakie one są!
— Nie wszystkie, panie, nie wszystkie! Zresztą pan, jako artysta, powinien wiedzieć, co to jest uczucie. Padnie coś na człowieka i skończyło się wszelkie rozumowanie.
— Nie — rzekł spokojniej Świrski — ja wiem, że nie wszystkie. A co do miłości, pani mówi: „Padnie coś i skończyło się.“ Może! To niby jak choroba... Ale istnieją choroby, na które szlachetniejsze gatunki istot nie chorują. Istnieje np. choroba racic. Pozwoli pani powiedzieć, że trzeba mieć racice, żeby jej dostać. Nie było jednak chyba wypadku, żeby gołębica zakochała się w dudku, choć to bardzo ładny ptak. Widzi pani, — na gołębicę to nie padnie... W dudkach kochają się dudkówny. I niech się sobie kochają, byle nie udawały gołębic. Mnie tylko o to chodzi... Niech pani sobie przypomni, jak kiedyś u państwa Bigielów wygadywałem na pannę Castelli. A jednak ta wolała ostatecznie Zawiłowskiego. Mnie chodzi o te fałszywe aspiracye, o tę nieszczerość, o ten frazes. Skoro jesteś dudkówną — miejże odwagę do tego się przyznać. Nie udawaj, nie kłam, nie zwodź. Przecie ja, człowiek doświadczony szyjębym był oddał za to, że taka panna Ratkowska nie jest po prostu w stanie zakochać się w takim Koposiu, a jednak tak jest! Ja się pocieszę, tu mnie nie o siebie chodzi, tylko o tę komedyę, o to konwencyonalne kłamstwo — i nie o pannę Ratkowską, ale o to, że taki typ, jak Koposia, zwycięża.
— Tak — rzekła Marynia. — Trzebaby tylko wiedzieć, dlaczego wszystko tak się jakoś poplątało.
Lecz Świrski machnął ręką:
— Właściwie mówiąc — rzekł — to się raczej rozplątało. Gdyby była za mnie wyszła, byłbym ją pewno w końcu na ręku nosił. Daję pani słowo!... We mnie się nagromadziło ogromnie dużo tkliwości. Byłbym dla niej dobry i byłoby nam dobrze. Tego mi też trochę żal. Ale przecie nie ona jedna na świecie. Pani mi znajdzie jaką poczciwą duszę, która mnie zechce. I prędko, moja droga pani, bo doprawdy, że czasem już nie mogę wytrzymać. Dobrze?
Marynia poczęła się rozweselać, widząc, że sam Świrski nie bardzo bierze do serca utratę panny Ratkowskiej. Lecz, zastanawiając się teraz spokojniej nad jej listem, przypomniała sobie jeden jego frazes, na który z początku, cała zajęta sprawą odmowy, nie zwróciła uwagi — i zaniepokoiła się nim.
— Czy pan zauważył — spytała — że ona w jednem miejscu mówi: „Po tem, co się u nas stało, nie mogę pisać dłużej.“ Czy pan nie domyśla się, co się tam mogło stać?
— Może Koposio już się oświadczył.
— Nie. W takim razie napisałaby to wyraźnie. Jeśli ona przywiązała się do niego, to naprawdę biedna dziewczyna, bo ona podobno nie ma żadnego majątku, a pan Kopowski także jakoby niebogaty, więc wątpliwa rzecz, czy się zdecyduje.
— Prawda — rzekł Świrski. — Wie pani, że mnie samemu przychodziło to na myśl. Ona się w nim kocha, to nie ulega kwestyi, ale on się z nią nie ożeni.
Nagle zatrzymał się i rzekł:
— W takim jednak razie, po co on tam siedzi?
— Bawią się nim i on się bawi — odpowiedziała pospiesznie Marynia, odwracając przytem nieco twarz, aby Świrski nie dostrzegł jej zmieszania.
I odpowiedziała nieszczerze. Od czasu, jak Połaniecki podzielił się z nią swemi spostrzeżeniami co do stosunku Kopowskiego z panią Osnowską, myślała o tem często i pobyt młodzieńca w Przytułowie jej samej wydawał się nieraz podejrzanym, a upozorowanie go za pomocą panny Ratkowskiej niegodziwością. Niegodziwość stała się tem większą, jeśli panna Ratkowska naprawdę zakochała się w Kopowskim. Ale wszystkie te intrygi mogły jednak lada chwila wyjść na wierzch i Marynia rozmyślała teraz z niepokojem, czy słowa panny Ratkowskiej: „po tem, co się u nas stało“ — nie mają takiego właśnie znaczenia. W takim razie byłoby to prawdziwą katastrofą, i dla tego poczciwego pana Osnowskiego i dla panny Stefci.
Istotnie, wszystko mogło się poplątać w tragiczny sposób.
— Ja jutro wybieram się do Przytułowa — rzekł Świrski. — Chcę umyślnie być u Osnowskich, żeby pokazać, iż nie żywię do nikogo urazy. Jeśli tam się co naprawdę stało, albo jeśli ktoś zachorował, to będę wiedział i dam państwu znać. Zawiłka tam przecie w tej chwili niema.
— Nie, pan Ignaś bawi w mieście. Jutro albo pojutrze pewnie wpadnie tu, albo do Jaśmienia. Stach dziś także wybiera się do miasta. Moja przyjaciółka, siostra Aniela, bardzo jest niezdrowa i chcemy ją do nas ściągnąć, a że ja nie mogę jechać, więc jedzie Staś.
— Siostra Aniela? To ta, którą mąż pani nazywa panią Emilią... Fra Angelico!... twarz zupełnie świętej. Śliczna twarz! Widziałem ją coś dwa razy u państwa. Ot, żeby taka nie była zakonnicą...
— I chore biedactwo. Prawie już nie może chodzić... Dostała ze zbytniej pracy choroby krzyża.
— Oj, to bieda — rzekł Świrski. — Będą państwo mieli profesora i tę biedaczkę... Jacy wy jednak jesteście dobrzy ludzie!
— To Stach! — odpowiedziała Marynia.
W tej chwili na końcu alei pojawił się Połaniecki — i spiesznym krokiem podszedł ku nim.
— Słyszałem, że pan dziś jedzie? — rzekł Świrski — zabierzemy się razem.
— Dobrze.
I zwróciwszy się do żony, rzekł:
— Maryniu, a czy nie dosyć chodziłaś? Chcesz się na mnie oprzeć?
Marynia wzięła go pod ramię i razem podeszli do werandy, poczem weszła do pokoju, by kazać podać popołudniową herbatę.
Połaniecki zaś zbliżył się żywo do Świrskiego:
— Odebrałem dziwną depeszę — rzekł — której nie chciałem pokazać przy żonie. Osnowski pyta mnie, gdzie jest Ignaś i wzywa, bym w jego sprawie przyjechał jutro do miasta. Co to może być?
— To dziwna rzecz — odpowiedział Świrski. — Mnie panna Ratkowska pisała, że tam się coś stało.
— Czyby kto zachorował?
— Toby wezwano wprost Zawiłowskiego... Gdyby panna Castelli, albo pani Broniczowa... wezwanoby go natychmiast...
— A gdyby go Osnowski nie chciał przestraszać, toby do mnie zatelegrafował.
I obaj poczęli patrzeć sobie z niepokojem w oczy.





XIV.

Nazajutrz, w pół godziny po przyjeździe Połanieckiego, zadzwonił do niego Osnowski. Połaniecki, na odgłos dzwonka, poszedł sam otworzyć. Od wczoraj żył w wielkim niepokoju. Przypuszczał od dawna, że w Przytułowie może lada dzień bomba wybuchnąć, ale napróżno bił się z myślami, jaki związek może mieć jej wybuch z Zawiłowskim.
Osnowski uścisnął mu rękę na powitanie ze szczególniejszą siłą, jak się czyni w wyjątkowych okolicznościach życia, a gdy Połaniecki poprosił go do swego gabinetu, po drodze spytał:
— Pani bawi w Buczynku?
— Tak jest — odpowiedział Połaniecki — jesteśmy zupełnie sami.
W gabinecie, Osnowski, usiadłszy na wskazanem krześle, schylił głowę i przez chwilę milczał, oddychając przytem śpiesznie, albowiem, wskutek nadmiernego trenowania się, cierpiał trochę na rozedmę płuc, teraz zaś wzruszenie i schody zatamowały mu jeszcze bardziej oddech. Połaniecki czekał jakiś czas cierpliwie, wreszcie wrodzona mu żywość przemogła i spytał:
— Co się stało, panie!
— Stało się nieszczęście — odrzekł z głębokim smutkiem Osnowski. — Małżeństwo Ignasia zerwane.
— Małżeństwo zerwane? Dlaczego?
— Są to rzeczy tak przykre, że lepiej dla Ignasia nie wiedzieć powodów. Czas jakiś wahałem się nawet, czy o nich nie zamilczeć, ale nie!... Trzeba, żeby się o wszystkiem dowiedział, bo tu chodzi o coś ważniejszego, niż jego miłość własna. Może oburzenie i wstręt dopomogą mu do zniesienia nieszczęścia. Małżeństwo jest zerwane, bo panna Castelli nie jest warta ręki takiego, jak on, człowieka — i gdyby dziś jeszcze mogła być mowa o naprawieniu tego stosunku, ja pierwszy położyłbym stanowcze veto.
Tu pan Osnowski począł znów łowić oddech, Połaniecki zaś, który słuchał dotąd, jak wryty, jego słów, wybuchnął nagle:
— Ale na miły Bóg, co takiego zaszło?
— Zaszło to, że te panie od trzech już dni wyjechały za granicę z Kopowskim, jako narzeczonym panny Castelli.
Połaniecki, który przed chwilą zerwał się był z krzesła, siadł teraz napowrót. Na twarzy jego, przy całem wzruszeniu i niepokoju, odbiło się niewypowiedziane zdumienie. Czas jakiś patrzył na Osnowskiego, poczem, jakby nie mogąc zebrać myśli, rzekł:
— Kopowski?... także i z panną Castelli?...
Lecz Osnowski zbyt był zajęty samą sprawą, by mógł zwrócić uwagę na szczególną formę pytania Połanieckiego.
— Niestety! — rzekł — pan przecie wiesz, że ja jestem w pokrewieństwie z temi paniami; matka moja była cioteczną siostrą pani Broniczowej, a zatem także matki Linety, i czas jakiś chowały się razem. Rozumiesz pan, że raczej pragnąłbym je oszczędzić. Ale mniejsza z tem. Stosunki nasze są zerwane, a przytem choćby panna Castelli była moją rodzoną siostrą, powiedziałbym panu o niej to samo, co teraz powiem. Co do Zawiłowskiego, ponieważ oboje z żoną wyjeżdżamy także — i to dziś, mogę go nie znaleźć. Powiem nawet otwarcie, że mi brak odwagi z nim mówić, ale panu powtórzę wszystko, com widział. Pan, jako bliższy jego przyjaciel, może potrafisz złagodzić cios; trzeba jednak, żeby Ignaś wiedział o wszystkiem, bo na tego rodzaju nieszczęścia niema lepszego lekarstwa, jak obrzydzenie.
Tu począł opowiadać Połanieckiemu, co widział w cieplarni, wzruszając się przytem, tracąc chwilami oddech, a zarazem nie mogąc się oprzeć pewnemu zdziwieniu na widok gorączki, z jaką go słuchał Połaniecki. Spodziewał się po nim więcej zimnej krwi, nie mógł zaś się domyślić, że Połaniecki ma osobiste powody, dla których tego rodzaju opowiadanie gra silniej na jego nerwach, niż mogłaby to uczynić nawet wiadomość o śmierci Zawiłowskiego, lub panny Castelli.
— W pierwszej chwili straciłem głowę — mówił dalej Osnowski — nie jestem człowiekiem gwałtownym, ale jakim sposobem nie połamałem mu kości, nie wiem. Możem pamiętał, że jest moim gościem, może, że tu chodzi o rzeczy ważniejsze, niż on, może pomyślałem o Ignasiu, może nie myślałem o niczem. Straciłem głowę i wyszedłem. Po chwili, wróciwszy, powiedziałem mu, żeby poszedł za mną. Widziałem, że był blady, ale zdecydowany. U siebie powiedziałem mu, że postąpił niegodnie, że nadużył gościnności uczciwego domu i że Lineta jest nędznicą, dla której nie mam dość słów pogardy, że małżeństwo jej z Zawiłowskim jest tem samem zerwane, ale że jego zmuszę do ożenienia się z nią, choćbym miał się uciec do wszelkich ostateczności... Tu się pokazało, że oni musieli się już naradzić przez ten czas, w którym zostawiłem ich samych, odpowiedział mi bowiem, że się od dawna w Linecie kocha i że gotów jest w każdej chwili z nią się ożenić. Co do Zawiłowskiego — czułem, że Kopowski powtarza słowa, które mu podyktowała Lineta, gdyż powiedział mi to, na coby się sam nie zdobył: że gotów jest dać Zawiłowskiemu wszelką satysfakcyę, ale że nie potrzebował się z nim liczyć, bo nie ma dla niego żadnych obowiązków... „Że panna Lineta wybrała ostatecznie mnie, to — (powiada) — tem gorzej dla niego, ale to jej rzecz...“ Co się tymczasem działo między ciotką a Linetą, nie wiem, dość, że nim skończyłem z Kopowskim, ciotka Broniczowa wpadła do mnie, jak furya, z wyrzutami, że to my oboje z żoną nie pozwoliliśmy Linecie pójść za naturalnym popędem serca, że narzuciliśmy jej Zawiłowskiego, którego nigdy nie kochała, że Lineta płakiwała po całych nocach, że przypłaciłaby to małżeństwo życiem, że to wszystko, co się stało, było wyraźną wolą boską... i tak z godzinę!... My winni, Zawiłowski winien, tylko one bez skazy!
Tu Osnowski począł trzeć ręką czoło i rzekł:
— Ach, panie! Mam trzydziesty szósty rok i anim sobie wyobrażał, co to jest kobieca przewrotność. Wie pan, że taka niepojęta zdolność odwracania rzeczy na wierzch podszewką dotąd nie chce mi się w głowie pomieścić. Rozumiem przecie, jaka była sytuacya. Rozumiem, że pojęły, iż z Zawiłowskim wszystko skończone, choćby dlatego, że ja przeszkodzę, i że nie pozostaje im nic — tylko Kopowski. Ale ta łatwość robienia czarnego białem, a białego czarnem!... ten brak zmysłu moralnego, zmysłu prawdy i sprawiedliwości... ten egoizm bez dna i miary!... Lichoby je wreszcie pobrało, gdyby nie to, że chodzi o Ignasia!... Byłby z niemi najnieszczęśliwszy, ale dla człowieka tak egzaltowanego i tak zakochanego, co to za cios!... co to za zawód!... A i ta Lineta!... Ktoby był przypuścił!... Taki dureń! taki dureń!... I to dziewczyna niby pełna porywów, która przed kilku tygodniami zamieniła pierścionki, dała słowo!... i to narzeczona takiego Zawiłowskiego!... Dalibóg, można zmysły stracić!
— Można zmysły stracić — powtórzył jak echo Połaniecki.
Nastała chwila milczenia.
— I to dawno się stało? — spytał wreszcie Połaniecki.
— Trzy dni, jak wyjechali razem do Scheveningen. Wyjechali zaś zaraz tego samego dnia. Kopowski miał paszport ze sobą. Patrz pan, jak największy osieł zdobędzie się jednak na chytrość! On miał gotowy paszport, bo udawał, że się stara o moją kuzynkę, Ratkowską, i zamierzał niby jechać razem z nami za granicę. Udawał, że się o tamtą starał, żeby tę mógł bałamucić. Aj, biedny ten Ignaś, biedny! Daję panu słowo, że gdyby był moim bratem, nie miałbym dla niego więcej współczucia... Lepiej!... lepiej, że się nie związał z taką... Linetą, z taką półwłoszką, ale co to za rozdarcie!...
Tu Osnowski wydobył chustkę i począł nią przecierać binokle, mrugając przytem oczyma, z twarzą strapioną i bezradną; Połaniecki zaś spytał:
— Czemu pan pierwej nie dał znać?
— Czemu pierwej nie dałem znać? Bo mi żona zachorowała. Ataki nerwowe... Bóg wie co!... Pan nie uwierzy, jak ona to do serca wzięła. I nic dziwnego!... Taka kobieta — i że to w naszym domu! Przy jej wrażliwości, to i dla niej był cios, bo i zawód ze strony Linety, którą tak kochała, i żal Ignasia, i to zetknięcie się ze złem, i obrzydzenie!... Na taką czystą i uczciwą naturę, to więcej, niż trzeba... W pierwszych chwilach myślałem, że mi ciężko zachoruje, a i teraz jeszcze mówię: daj Boże, żeby się to nie odbiło zgubnie na jej nerwach! My nie umiemy sobie po prostu zdać sprawy, co się dzieje w takiej duszy na sam widok złego.
Połaniecki popatrzył uważnie na Osnowskiego, przygryzł wąsy i milczał. Ten zaś po chwili mówił dalej:
— Posłałem po doktora i drugi raz straciłem głowę. Na szczęście była Stefcia Ratkowska i ta poczciwa pani Maszkowa. Obie tak się serdecznie zajęły Anetką, że im będę całe życie wdzięczny. Pani Maszkowa na pozór zdaje się zimna, a to takie serdeczne stworzenie!...
— Ja sądzę wprost — rzekł Połaniecki, chcąc odwrócić rozmowę od pani Maszkowej — że gdyby stary Zawiłowski zostawił był Ignasiowi jaki majątek, toby to wszystko nie miało miejsca.
— Być może — odpowiedział Osnowski — ale dla mnie nie ulega wątpliwości, że gdyby Lineta wyszła za Ignasia, to choćby w dodatku posiadał jeszcze cały majątek pana Zawiłowskiego, niemniej instynkt jej ciągnąłby ją w stronę wszystkich takich Kopowskich, jakichby jej przyszło w życiu spotkać. To tego rodzaju dusza. Ja jednak niektóre rzeczy rozumiem. Powiedziałem, że można zmysły stracić na myśl, że tak jest, jak jest, ale częściowo zdaję sobie sprawę z tego, co zaszło. To za płaska natura, by mogła pokochać naprawdę takiego Zawiłowskiego. Jej potrzeba Kopowskich. Ale wmawiano w nią rozmaite wyższe porywy, a w końcu i ona sama wmówiła w siebie to, czego nie było. Ignasia pociągnęły przez próżność, przez miłość własną, dla opinii ludzkiej i przez nieznajomość siebie samych. Ale co jest nieszczere, to i nie może trwać. Z chwilą, gdy ich próżność została zadowoloną, Ignaś przestał im wystarczać. Potem zlękły się, że może z nim nie będzie takiego życia, jakie one jedynie cenią, może obie począł utrudzać jego za wysoki dla nich nastrój. Dodaj pan do tego tę historyę testamentu, która nie będąc zapewne główną przyczyną katastrofy, zmniejszyła jednak Ignasia w ich oczach, dodaj przedewszystkiem instynkty Linety, dodaj Kopowskiego, a będziesz miał na wszystko odpowiedź. Są kobiety, takie jak pańska żona, albo jak moja Anetka, a są i takie, jak one!...
Tu pan Osnowski zamilkł znów na chwilę, poczem rzekł:
— Widzę już i zmartwienie i oburzenie pańskiej żony, a żałuję, żeś pan nie widział, jak to przyjęła moja... albo nawet taka pani Maszkowa. Tak! są kobiety i kobiety... Aj, panie, panie! powinniśmy codzień na kolanach Bogu dziękować, że nam dał takie, jakie mamy!
I aż głos zadrgał mu wzruszeniem.
Połaniecki zaś, pomimo, iż na razie chodziło mu głównie o Zawiłowskiego, wprost zdumiewał się, jakim sposobem człowiek ten, który przed kilku minutami rozumował tak trafnie i głęboko, mógł być zarazem tak naiwnym. Brał go też gorzki śmiech na wzmiankę Osnowskiego o oburzeniu Maszkowej. Wogóle ogarnęło go poczucie jakiejś przygniatającej ironii życia, której całego bezmiaru nigdy dotąd nie widział tak jasno.
— Pan nie będziesz widział Zawiłowskiego? — spytał po chwili.
— Powtarzam panu otwarcie, że nie czuję w sobie dość odwagi; dziś wracam do Przytułowa i dziś z naszej stacyi wyjeżdżamy. Żonę muszę wywieźć, raz dlatego, że sama mnie o to ze łzami prosiła, a powtóre, że od zmiany wrażeń może zależeć jej zdrowie. Pojedziemy gdzieś nad morze, byle nie do Scheveningen, tam, gdzie pojechały one z Kopowskim. Ale mam do pana jedną wielką prośbę. Pan wie, jak ja Ignasia kocham i cenię. Niech mi pan napisze, jak on biedaczysko to przyjmie i co się z nim będzie działo. Prosiłbym o to Świrskiego, ale może go nie zobaczę.
Tu zakrył twarz i rzekł:
— Aj! jakie to wszystko smutne! jakie smutne!
— Dobrze — rzekł Połaniecki. — Przyślij mi pan adres, a ja doniosę panu, jak się rzeczy obrócą. Skoro jednak na mnie spada ta ciężka misya powiedzenia Zawiłowskiemu co się stało, zechciej mi ją pan ułatwić. Trzeba, żeby miał wiadomość nie od osoby trzeciej lub czwartej, ale od kogoś, co na wszystko patrzał. Usłyszawszy o zajściu odemnie, mógłby przypuścić, że rzecz przedstawiam niedokładnie. W takich razach człowiek chwyta się za każdy cień nadziei. Siądź pan i napisz do niego. Oddam mu pański list, na poparcie tego, co powiem. Inaczej, gotówby może polecieć za niemi do Scheveningen. Uważam taki list za rzecz absolutnie potrzebną.
— Czy on tu tymczasem nie nadejdzie?
— Nie. Ojciec jego jest chory i on jest z nim razem. Mojego przyjazdu spodziewa się dopiero po południu. Napisz pan koniecznie.
— Masz pan słuszność, zupełną słuszność — rzekł Osnowski.
I siadł przy biurku.
— Ironia życia! ironia życia! — myślał tymczasem Połaniecki, chodząc w zburzeniu po przyległym pokoju. — Czemże, jeśli nie krwawą ironią jest to, co spotkało Zawiłowskiego?.. Czem jest taka panna Castelli ze swoją postacią łabędzia, a instynktami pokojówki, ta „wybranka boża,“ jak jeszcze wczoraj mówił Waskowski? Czem jest pani Broniczowa, i Osnowski ze swoją wiarą w żonę, i ataki nerwowe tej żony, spowodowane samem zetknięciem się ze złem tak czystej duszy i oburzenie pani Maszkowej?... Nic, tylko śmieszna komedya ludzka, w której jedni oszukują drugich, drudzy oszukują samych siebie; nic, tylko oszukani i oszukujący; nic, tylko pomyłki, zaślepienie, błędy, życiowe kłamstwa, ofiary pomyłek, ofiary oszustwa, ofiary złudzeń, plątanina bez wyjścia; pocieszna i zarazem rozpaczliwa ironia, pokrywająca ludzkie uczucia, namiętności, nadzieje, tak jak śnieg pokrywa zimą pola — i oto życie!
I myśli te były dla Połanieckiego tem cięższe że, powstając na podkładzie czysto osobistym, stawały się zarazem rodzajem obrachunku z własnem sumieniem. Był na to dość egoistą, by przystosowywać wszystko do siebie, a nie był dość głupim, by nie wiedzieć, że w tej przeironicznej komedyi ludzkiej odegrał rolę ogromnie nędzną. Położenie było tego rodzaju, że chciałby całą siłą tchu wygwizdać taką pannę Castelli, a jednocześnie rozumiał, że jeśli komu, to jemu, nie wolno nawet jej sądzić. W czemże on był lepszy? w czem mniej ohydny? Ona zdradziła człowieka dla durnia — on zdradził żonę dla bezmyślnej lalki. Ona poszła za swymi instynktami modniarki, on za swymi — pawiana. Ale ona zdeptała tylko sztuczne frazesy, którymi oszukiwała siebie i drugich, on zdeptał zasady. Ona zawiodła ufność, ale złamała tylko słowo — on zawiódł tak samo ufność a złamał więcej niż słowo, bo przysięgę. A wobec tego co? Czy on ma prawo ją potępić? Jeśli zaś nie ma możności jej usprawiedliwić, jeśli gotów uznać, że byłoby rzeczą niesprawiedliwą i oburzającą, żeby taka istota została żoną Zawiłowskiego, to jakiem prawem on jest mężem Maryni? Jeśli znajdzie choć jedno słowo potępienia dla panny Castelli (a niepodobna przecie go nie znaleźć), to w takim razie, chcąc być konsekwentnym, powinienby rozłączyć się z Marynią, czego jednak nie uczyni nigdy i nie byłby w stanie uczynić. Oto koło błędne! Połaniecki nieraz już przechodził przez gorzkie chwile, z powodu swego sukcesu, ale ta była tak ciężka, że aż przejęła go zdziwieniem. Stopniowo stawała się wprost męką. W końcu przez prosty instynkt zachowawczy począł szukać czegoś, coby mu przyniosło choćby doraźną ulgę. Ale próżno mówił sobie, że naprzykład tacy ludzie, jak Kopowski, nie braliby tak, w jego położeniu, rzeczy do serca. Byłoby mu taką samą pociechą, gdyby był pomyślał, że nie brałby tego także do serca kot, albo koń. Próżno przypomniał sobie słowa Balzaka: „Wiarołomstwo, gdy się nie wyda, jest niczem, gdy się wyda — błahostką“. „Kłamstwo! — powtarzał, zaciskając zęby — dobre mi nic, które tak piecze!“ Rozumiał wprawdzie, że poza samym faktem może być coś, co sam fakt robi więcej, albo mniej występnym; ale rozumiał również, iż w jego wypadku wszystkie okoliczności są takie, że winę czynią niezmierną i nieodpuszczalną. „Oto już teraz — (myślał) — odejmuje mi ona prawo sądu, prawo posługiwania się sumieniem! Człowieka wyższego poświęcono dla durnia, zdeptano go, wepchnięto go w nieszczęście, w tragedyę, która może go złamać; uczyniono to w sposób nędzny i płaski — a mnie zasię! nawet w duszy napiętnować taką pannę Castelli!“ I nigdy dotąd nie stała mu się tak niemal dotykalną ta prawda, że, jak za pewne występki można zostać pozbawionym udziału w życiu społecznem, tak on został pozbawiony udziału w życiu moralnem. Miał już dość zgryzot, ale teraz spostrzegł nowe jeszcze spustoszenia, których zrazu nie widział. W miarę, jak zastanawiał się nad tragedyą Zawiłowskiego i jak coraz lepiej ogarniał jej ogrom, poczynał go obejmować głuchy niepokój, podobny do przeczucia, że na mocy jakiejś wyższej, tajemniczej logiki, i w jego losach musi zdarzyć się coś strasznego. Kto nosi w sobie zaród śmiertelnej choroby, dla tego śmierć jest tylko kwestyą czasu.
Nakoniec jednak znalazł tę ulgę, że myśli jego zwróciły się wyłącznie do chwili obecnej i do Zawiłowskiego. Jak on to przyjmie? jak przeniesie? Wobec egzaltacyi Zawiłowskiego, wobec jego głębokiej, zaślepionej wiary w narzeczoną i miłości, jaką dla niej czuł, były to pytania wprost groźne. „Wszystko się w nim podrze i wszystko usunie mu się od razu z pod nóg“ — myślał Połaniecki. Wydało mu się, iż jest coś wstrętnego i potwornego w tem, że nawet takie stosunki życiowe, które nie noszą w sobie zarodów tragedyi i które powinny się kończyć pomyślnie, kończą się bez dobrej przyczyny źle, i że życie jest jakby lasem, w którym nieszczęścia tropią człowieka, gorzej niż psy zwierza, bo tropią milczkiem. Połaniecki poczuł nagle, że prócz wiary w samego siebie, którą stracił od dawna, mogą się w nim zachwiać i rozmaite inne rzeczy, jeszcze ważniejsze, bo bardziej podstawowe. W tej chwili jednak myślał więcej o Zawiłowskim, niż o czemkolwiek innem. Miał dobre serce i Zawiłowski był mu blizkim, więc się szczerze wzruszał jego niedolą. „A tamten pisze mu po prostu jakby wyrok — myślał, słysząc z przyległego pokoju skrzypienie pióra Osnowskiego. — Biedne chłopczysko!... I takie to wszystko niezasłużone!“
Osnowski skończył wreszcie list — i otworzywszy drzwi, rzekł:
— Pisałem oględnie, ale napisałem całą prawdę. Niech mu teraz Bóg doda sił! Czy ja się spodziewałem, że taką muszę mu zwiastować nowinę!
Ale pod jego szczerym smutkiem widać było jakby pewne zadowolenie z własnej roboty. Widocznie sądził, że się potrafił wypisać lepiej, niż się sam po sobie spodziewał.
— A teraz raz jeszcze powtarzam gorącą prośbę — rzekł — byś mi pan doniósł choć parę słów o Ignasiu. Ach, gdyby to nie było tak irréparable! — dodał, wyciągając do Połanieckiego rękę — do widzenia! do widzenia!... Napiszę i do Ignasia, ale teraz muszę jechać, bo mnie żona czeka... Daj Boże zobaczyć się nam w szczęśliwszych czasach. Do widzenia! Pani najserdeczniejsze pozdrowienie.
I wyszedł.
— Co robić? — myślał Połaniecki. — Czy poprzestać na posłaniu listu Zawiłowskiemu do jego mieszkania, czy szukać go, czy czekać tu? W takich chwilach wartoby go nie zostawiać samego, ale ja wieczór muszę wracać do Maryni, więc i tak zostanie sam. Zresztą, kto mu zabroni schować się przed ludźmi. Jabym się także na jego miejscu schował... Muszę być u pani Emilii...
Czuł się tak zmęczony i tą niespodziewaną tragedyą, i myślami o sobie, i myślą o ciężkiej roli, jaką mu wypadnie odegrać z Zawiłowskim, że z pewnem zadowoleniem przypomniał sobie o tem, że musi być u pani Emilii, a następnie odwieźć ją do Buczynka. Przez chwilę miał pokusę odłożyć widzenie się z Zawiłowskim i oddanie mu listu do następnego dnia, pomiarkował jednak, że Zawiłowski, nie zastawszy go w domu, mógłby wybrać się do Buczynka.
— Niech się lepiej dowie wszystkiego tu — rzekł sobie — wobec stanu Maryni, trzeba zachować przed nią zupełną tajemnicę i o tem, co się stało, i o tem, co się stać może. Trzeba również uprzedzić wszystkich, by milczeli. Zawiłowski najlepiejby zrobił, wyjeżdżając za granicę. Maryni powiedziałbym, że jest w Scheveningen, a później, że się tam rozmyślili i rozeszli.
Tu znów począł chodzić szerokimi krokami po pokoju i powtarzać:
— Ironia życia! ironia życia!
Poczem gorycz i wyrzuty przypłynęły mu nową falą do duszy. Ogarniało go dziwne uczucie, jakby jakiejś odpowiedzialności za to, co się stało. „Co u licha — powtarzał sobie — przecie ja w tem przynajmniej nie zawiniłem!“ Lecz po chwili przyszło mu do głowy, że jeśli osobiście nie zawinił, to w każdym razie jest drzewem z tego samego lasu, co i panna Castelli, i że tacy, jak on, wytworzyli tę społeczno-moralną atmosferę, w której podobne kwiatki mogą wschodzić, rozwijać się i kwitnąć. Na myśl o tem porywała go dzika złość.
Tymczasem w przedpokoju ozwał się dzwonek. Połaniecki był człowiekiem odważnym, jednakże na odgłos tego dzwonka czuł, że serce poczyna mu bić niespokojnie. Zapomniał, że umówił się ze Świrskim, iż razem pójdą na śniadanie, i w pierwszej chwili był pewien, że nadchodzi Zawiłowski. Ochłonął dopiero, usłyszawszy w przedpokoju głos malarza, lecz tak był zmordowany, iż przybycie jego sprawiło mu przykrość.
— Ten dopiero rozpuści język! — pomyślał z niechęcią — ten będzie gadał!
Postanowił jednak powiedzieć mu wszystko, bo rzecz i tak nie mogła utrzymać się w tajemnicy. Chodziło mu zaś o to, by Świrski, na wypadek przyjazdu do Buczynka, wiedział, jak zachować się względem Maryni. Omylił się zresztą, przypuszczając, że Świrski będzie go dobijał teoryami o niewdzięcznych sercach. Malarz wziął rzecz nie od strony ogólnych wywodów, ale od strony Zawiłowskiego. Na wywody miał przyjść czas później; obecnie słuchając Połanieckiego, powtarzał tylko: „A nieszczęście! a niech Bóg broni“ — chwilami zaś: „Niechże to piorun trzaśnie!...“ — przyczem jego herkulesowe pięście zaciskały się z gniewu.
Połaniecki zaś unosił się stosunkowo i napadał na pannę Castelli bez miłosierdzia, zapominając, że tem samem wydaje wyrok i na siebie. Wogóle jednak rozmowa uczyniła mu ulgę. Odzyskał wreszcie i zwykłą zaradność. Pomyślał, że Zawiłowskiego nie można jednak w takiej chwili opuszczać, począł więc prosić Świrskiego, by w zastępstwie odwiózł panią Emilię do Buczynka i wytłómaczył Maryni jego nieobecność powodami biurowymi. Świrski, który już nie miał po co jechać do Przytułowa, zgodził się najchętniej i gdy zamówiony przez Połanieckiego powóz nadjechał, obaj udali się do pani Emilii.
Praca, nie będąca w żadnym stosunku do jej sił, którą jako Siostra miłosierdzia musiała spełniać, sprowadziła na nią chorobę krzyża. Znaleźli ją wychudłą i zmienioną, z twarzą przezroczystą i nawpół opadniętemi powiekami. Chodziła jeszcze, ale wspierając się na dwóch laskach i nie władnąc dokładnie ruchami nóg. Jak dawniej praca zbliżyła ją do życia, tak teraz choroba poczęła ją znów od niego oddalać. Żyła tylko w kole swych myśli i wspomnień, patrząc na sprawy ludzkie trochę jak przez sen, trochę już jakby z drugiego brzegu. Cierpiała bardzo mało, co lekarze uważali za zły znak; ale ona, poznawszy nieco jako Siostra miłosierdzia różne choroby, wiedziała, że niema dla niej ratunku, a przynajmniej, że ratunek nie w mocy ludzkiej i pozostała spokojna. Zapytana też przez Połanieckiego o zdrowie, odrzekła, podnosząc z wysileniem powieki:
— Źle chodzę, ale tak mi jest dobrze!
I było jej dobrze. Dokuczał jej jeden tylko moralny skrupuł. W duszy wierzyła najgłębiej, że gdyby pojechała do Lourdes, odzyskałaby z pewnością zdrowie, nie chciała zaś tego czynić i ze względu na odległość Lourdes od grobu Litki, i ze względu na swoją nostalgię za śmiercią. Nie wiedziała jednak, czy ma prawo poniechać czegokolwiek dla podtrzymania danego jej życia, a zwłaszcza, czy ma prawo przeszkadzać łasce i cudom — i niepokoiła się tem.
Obecnie uśmiechała się jej jednak myśl zobaczenia Maryni i była już gotowa do drogi; Świrski miał przyjechać po nią o piątej, tymczasem zaś obaj z Połanieckim poszli na umówiony obiad, Świrski bowiem, mimo całego przejęcia się sprawą Zawiłowskiego, czuł się głodny jak wilk. Przyszedłszy, czas jakiś siedzieli w milczeniu, wreszcie Połaniecki rzekł:
— Chciałem pana prosić jeszcze o jedno, mianowicie: byś dał znać pannie Helenie o wszystkiem, co zaszło, i zarazem powiedział jej, by nic nie mówiła mojej żonie.
— Dobrze — rzekł Świrski — pójdę jeszcze dziś do Jaśmienia, niby spacerem, i postaram się ją zobaczyć. Jeśli mnie nie przyjmie, napiszę jej na bilecie, że chodzi o Zawiłowskiego. Jeśli będzie chciała przyjechać tu, to ją odwiozę, bo ja w każdym razie dziś jeszcze wrócę.
Po chwili zaś spytał:
— Nie mówił też panu Osnowski, czy panna Ratkowska jedzie z nimi, czy też zostaje w Przytułowie?
— Nie mówił nic — odrzekł Połaniecki — panna Ratkowska mieszka zwykle u swojej starszej krewnej, pani Mielnickiej. Jeśli pojedzie, to chyba dla towarzystwa pani Osnowskiej, której anielska natura dostała palpitacyi serca na widok tego, co się stało.
— Aa!! — rzekł Świrski.
— Tak. Innej racyi niema. Panna Ratkowska bawiła u Osnowskich dlatego, że niby Kopowski miał się o nią starać, a skoro Kopowski wystarał się o inną, więc dalszy jej pobyt nie miałby racyi bytu.
— Dalibóg, tak to coś bajecznego! — rzekł Świrski — to, z wyjątkiem Osnowskiej, one tam wszystkie kochały się w tym dudku!
Połaniecki uśmiechnął się ironicznie i kiwnął głową; na ustach uwięzły mu słowa: „bez wyjątku! bez wyjątku!...“
Lecz Świrski rozpoczął teraz swoje wywody o kobiecie, od których dotąd się powstrzymywał.
— Ot, widzisz pan! ot, widzisz pan! — mówił. — Ja znam Niemki, Francuzki, a zwłaszcza Włoszki; Włoszki na ogół mniej mają porywów, mniej wykształcenia, więcej temperamentu, ale są szczersze i prostsze. Niech tego makaronu nie dojem, jeślim widział gdzie tyle fałszywych aspiracyi i taką niezgodność między naturą, która jest płaska, a frazesem, który jest wysoki. Żebyś pan wiedział, co taka panna Ratkowska mówiła mi o Kopowskim! Albo weź pan tę „Topólkę,“ tę „Kolumienkę,“ tę „Niteczkę,“ tę pannę Castelli. Lilia — co? byłbyś pan przysiągł? Mimoza — co? artystka? Sybilla? złotowłosy i czarnooki ideał na długich nogach? — co? A ot, masz ją pan! Pokazało się! Wybrała nie człowieka, ale mydłka, nie mężczyznę, ale lalę. Jak przyszło co do czego, Sybilla zmieniła się w garderobianę. A ja panu powiadam, że one wszystkie palpitują do modnych mydłków — i niechże je piorun zapali!
Tu Świrski złożył swoją olbrzymią pięść i chciał uderzyć nią w stół, lecz Połaniecki zatrzymał ją w drodze i rzekł:
— Pozwolisz pan, że stało się jednak coś wyjątkowego!
Świrski począł się sprzeczać i utrzymywać, że „one wszystkie takie“ — i że wszystkie wolą krawiecką miarę od fidyaszowskiej; stopniowo jednak począł przychodzić do równowagi i przyznał, że panna Castelli może być wyjątkiem.
— Pamiętasz pan, co panu mówiłem, kiedyś pytał o Broniczów? — rzekł — ni zasad, ni charakterów, parweniuszostwo duchowe — nic więcej! On był dureń, a ją pan znasz... Bóg mnie ustrzegł, bo gdyby oni byli wówczas wiedzieli, że ja mam te jakieś głupie szpargały, których im brak, to nie byliby mi robili min i mogłem się ładnie ubrać! Niechby mnie był las ogarnął!... Jak mnie pan widzisz, tak jadę z Zawiłowskim za granicę, bo mam tego dość.
Zapłacili i wyszli. Na ulicy Świrski spytał:
— Co pan teraz robisz?
— Idę szukać Zawiłowskiego.
— Gdzie go pan znajdziesz?
— Myślę, że u waryatów, u ojca, a jeśli nie, to będę na niego czekał w domu u siebie.
Lecz Zawiłowski zbliżał się właśnie w tej chwili do restauracyi. Świrski spostrzegł go pierwszy z daleka.
— A ot, idzie! — rzekł.
— Gdzie?
— Po drugiej stronie ulicy. Jabym go o wiorstę poznał po jego szczęce. Powiesz mu pan wszystko zaraz? Jeśli tak, to odchodzę. Nie potrzeba wam świadków.
— Dobrze — rzekł Połaniecki.
Zawiłowski, spostrzegłszy ich również, przyśpieszył kroku i stanął przed nimi, ubrany wykwintnie, prawie strojny, i z twarzą wesołą.
— Ojciec mój ma się lepiej! — zawołał nieco zdyszanym głosem, podając im ręce — mam czas i wpadam dziś do Przytułowa.
Lecz Świrski, uścisnąwszy silnie jego rękę, odszedł w milczeniu. Młody człowiek popatrzył za nim ze zdziwieniem i rzekł:
— Czy pan Świrski obraził się czem?
I spojrzawszy na Połanieckiego, spostrzegł dopiero, że i jego twarz ma jakiś poważny, niemal surowy wyraz.
— Co to znaczy? — spytał — czy co się stało?
Połaniecki zaś, wziąwszy go za rękę, rzekł głosem  wzruszonym i serdecznym:
— Mój panie Ignasiu, uważałem pana zawsze nietylko za wyjątkowy talent, ale i za wyjątkowy charakter. Mam panu oznajmić bardzo złe nowiny, ale jestem pewny, że znajdziesz w sobie dość siły i nie poddasz się nieszczęściu.
— Co się stało? — spytał, zmieniwszy się w jednej chwili na twarzy, Zawiłowski.
Połaniecki skinął na dorożkę i rzekł:
— Siadaj pan! ...Na most! — zawołał, zwracając się do woźnicy.
Poczem wydobył list Osnowskiego i oddał go Zawiłowskiemu.
Młody człowiek rozerwał pośpiesznie kopertę i zaczął czytać. Połaniecki z wielką tkliwością otoczył go ręką wpół, nie spuszczając oczu z jego twarzy, na której w miarę czytania odbijało się zdumienie, niewiara w to, co czytał, ogłuszenie, a przedewszystkiem przestrach bez granic. Policzki pobielały mu jak płótno, widać jednak było, że, odczuwając nieszczęście, nie ogarnia go jeszcze i nie rozumie dokładnie, spojrzał bowiem na Połanieckiego, jakby bezmyślnie, i spytał zająkliwym, cichym głosem:
— Jakże?... jakże ona mogła?...
Następnie, zdjąwszy kapelusz, począł wodzić ręką po włosach.
Połaniecki zaś rzekł:
— Nie wiem, co panu napisał Osnowski, ale tak jest!... Tu niema już co umniejszać rzeczy. Miej pan odwagę powiedzieć sobie, że to się stało i stało niepowrotnie. Pana było dla niej szkoda — boś wart więcej, niż to wszystko. Są ludzie, którzy pana prawdziwie cenią i kochają. Ja wiem, że to jest ogromne nieszczęście — i rodzony brat nie bolałby nad panem więcej, niż ja. Ale stało się!... Mój drogi panie Ignasiu! Oni pojechali, Bóg wie gdzie. Osnowscy także. W Przytułowie nikogo niema. Ja rozumiem, co się w panu musi dziać, ale pan masz przed sobą lepszą przyszłość, niż z panną Castelli. Bóg pana do większych rzeczy przeznaczył — i z pewnością dał panu większą niż innym siłę. Pan jesteś solą ziemi. Pan masz wyjątkowe obowiązki i względem siebie i względem ludzi... Ja wiem, że trudno jest machnąć od razu ręką na to, co się kochało — i tego od pana nie wymagam, ale panu nie wolno poddawać się, jak pierwszemu lepszemu, rozpaczy. Mój drogi, biedny panie!
Połaniecki mówił jeszcze długo i mówił z siłą, bo sam się wzruszył. Wypowiadał nawet w dalszym ciągu rzeczy nietylko serdeczne, ale i rozumne: że nieszczęście ma to do siebie, iż stoi, a człowiek czy chce, czy nie chce, musi iść w przyszłość, więc odchodzi od niego coraz dalej. Wlecze się wprawdzie za człowiekiem nić bólu i pamięci, ale coraz cieńsza, albowiem siła rzeczy jest taka, że żyje się jutrem. Wszystko to było prawdą, ale drugą, daleko bliższą, daleko realniejszą i bardziej dotykalną było to, o czem mówił list Osnowskiego. Poza tym faktem istniały tylko puste dźwięki, odbijające się zewnętrznie o uszy, ale tak niezrozumiale i — dla Zawiłowskiego tak pozbawione wszelkiego sensu, jak turkot lub jak oddźwięk żelaznych krat mostu, przez który przejeżdżali obecnie z Połanieckim. Zawiłowski mógł czuć i myśleć tylko w sposób ogromnie mętny, miał jednak poczucie, naprzód, że to, co się stało, jest wprost niemożliwem, a jednak jest, powtóre zaś, że on się żadną miarą na to zgodzić nie może i nigdy nie zgodzi — co jednak nie ma najmniejszego znaczenia. Na nic innego nie było w jego głowie miejsca. Nie umiał nawet uświadomić ani tego wszystkiego, co tracił, oprócz panny Linety, ani swego bólu, ani żalu, ani ruiny, ani pustki, ani utraty wszystkich podstaw życia; wiedział tylko, że panny Linety już niema, że go nie kochała, że go opuściła, że wyjechała z Kopowskim, że małżeństwo jego zerwane, że został sam, że to wszystko już się stało — i że on tego nie chce, jako rzeczy nieprawdopodobnej, niemożliwej i strasznej.
A jednak to się stało.
Dorożka poczęła jechać za mostem wolno, wymijali bowiem stado wołów pędzonych do miasta, a wśród ich ociężałego tupotu Połaniecki mówił dalej. O uszy Zawiłowskiego odbijały się słowa: „Świrski, zagranica, Włochy, sztuka;“ ale on nie rozumiał, że Świrski, to znaczy znajomy człowiek, zagranica — wyjazd, a Włochy — kraj... On teraz mówił pannie Linecie: „To dobrze, ale cóż ze mną będzie? Jak ty mogłaś o tem nie pomyśleć, że ja cię tak ogromnie kocham?“ I przez chwilę wydało mu się, że gdyby ją zobaczył, że gdyby mógł jej powiedzieć, że z ludzkim bólem trzeba się liczyć, toby się rozpłakała i rzuciła mu się na szyję. „Nas jednak tyle rzeczy łączy — mówił jej — przecie ja jestem ten sam, twój...“ I nagle wystająca szczęka poczęła mu drgać, na czole ukazały się żyły, a oczy zaszły mgłą łez. Połaniecki, który miał nadzwyczaj dobre serce, i który prócz tego sądził, że potrafił go wzruszyć, objął go nagle za szyję i, sam wzruszony, począł go całować w policzek. Lecz rozrzewnienie Zawiłowskiego nie trwało długo, albowiem wrócił do poczucia rzeczywistości. „Ja jej tego nie powiem — pomyślał — bo jej nie zobaczę, gdyż odjechała ze swoim narzeczonym — z Kopowskim.“ I na tę myśl twarz skamieniała mu na nowo. Począł teraz lepiej uświadamiać całą doniosłość swego nieszczęścia. Uderzyła go po raz pierwszy myśl, że gdyby Lineta umarła, strata jego byłaby mniejszą. Otchłań śmierci zostawia wierzącym nadzieję wspólnego życia na drugim brzegu, niewierzącym — wspólność nicości, a zatem nadzieję jakiegoś wspólnego losu i połączenia się. Przytem śmierć jest bezsilną wobec kochania, które idzie za grób; może drogą duszę zabrać, ale nie może nam zabronić jej kochać i nie może jej skazić — owszem, przebóstwia ją i czyni nietylko kochaną, ale i świętą. A Lineta, odejmując Zawiłowskiemu siebie, to jest najdroższą duszę, odjęła zarazem i nadzieję, i prawo kochania, i prawo żalu, i prawo tęsknoty, i prawo czci; odchodząc sama, zostawiła nadomiar skażoną pamięć. Zawiłowski uczuł teraz jasno, że jeśli nie potrafi przestać jej kochać, to tem samem będzie nędznikiem, a czuł, że nie potrafi! I z tą dopiero chwilą ogarnął cały ogrom spustoszenia, ruiny, męki. Z tą chwilą zrozumiał, że to jest więcej, niż można znieść.
Połaniecki zaś mówił:
— Jedź ze Świrskim do Włoch, przebolej, mój drogi, przecierp!... Inaczej nie może być. Ale świat jest szeroki! Tyle rzeczy do widzenia, do kochania! Przed tobą wszystko otworem. I przed nikim tak, jak przed tobą. Światu się od ciebie dużo należy, ale i tobie dużo od świata. Mój drogi! Jedź — życie jest naokoło, życie jest wszędzie; przyjdą nowe wrażenia, którym się nie oprzesz, i zajmą ci myśl, złagodzą ból. Nie będziesz się kręcił koło jednego wspomnienia. Świrski pokaże ci Włochy. Zobaczysz, co to za towarzysz i jakie ci horyzonty otworzy. Przytem powiem ci, że człowiek, jak ty, powinien mieć tę siłę, którą ma muszla perłowa, i wszystko zmieniać po prostu w perły. A teraz słuchaj, co ci mówi prawdziwy przyjaciel. Jedź i to zaraz. Przyrzecz mi, że pojedziesz. Da Bóg mojej żonie szczęśliwie przebyć słabość, to może i my się tam na wiosnę wybierzemy. Obaczysz, jak nam będzie doskonale. Cóż, Ignasiu, przyrzeczesz mi — dobrze?
— Dobrze — odpowiedział Zawiłowski, usłyszawszy ostatni wyraz, a wogóle nie wiedząc, o co chodzi.
— No, to chwalić Boga! — zawołał Połaniecki. — Wrócimy teraz do miasta i spędzimy wieczór razem. Ja mam coś do roboty w biurze i wybrałem się na dwa dni.
To rzekłszy, kazał zawrócić, bo zresztą i słońce miało się pod zachód. Był śliczny dzień, taki, jakie zdarzają się w końcu lata. Nad miastem unosił się złotawy, delikatny pył; dachy, a zwłaszcza kościelne wieże, połyskiwały po brzegach jakby odblaskiem bursztynu i, rysując się czysto w przezroczem powietrzu, zdawały się w niem lubować. Czas jakiś jechali w milczeniu.
— Gdzie wolisz zajechać, do mnie czy do siebie? — spytał Połaniecki, gdy wjechali do miasta.
Ruch miejski zdawał się Zawiłowskiego otrzeźwiać, spojrzał bowiem zupełnie przytomnie na Połanieckiego i rzekł:
— Od wczoraj nie byłem w domu, bom nocował u ojca. Może tam są jakie listy, więc jedźmy do mnie.
I Zawiłowski dobrze przewidział, w mieszkaniu bowiem czekał go list od pani Broniczowej z Berlina. Zawiłowski gorączkowo rozerwał kopertę i począł czytać, Połaniecki zaś, patrząc na mieniącą się jego twarz, pomyślał:
— I powiedzieć, że w nim tai się jeszcze coś nadziei.
Tu przyszedł mu nagle na pamięć ów młody doktor, który w swoim czasie mówił mu o pannie Krasławskiej:
— Ja wiem, jaka ona jest, ale nie mogę od niej duszy odedrzeć...
Zawiłowski skończył czytanie i, wsparłszy głowę na ręku, począł patrzeć bezmyślnie na stół i leżące na nim papiery. Wreszcie, ocknąwszy się, podał list Połanieckiemu.
— Czytaj pan — rzekł.
Połaniecki wziął list i czytał, co następuje:
„Wiem, że pan wierzył naprawdę w swoje uczucie dla Niteczki, i że w pierwszej chwili, to, co się stało, wyda się panu nieszczęściem; niech mi pan też wierzy, że i mnie, i jej, nie łatwo przyszło zdobyć się na krok stanowczy. Pan może nie potrafił dobrze ocenić Niteczki (mężczyzni tylu rzeczy nie umieją ocenić), ale powinien ją pan był poznać przynajmniej o tyle, żeby wiedzieć, ile ją kosztuje, gdy musi wyrządzić najmniejszą przykrość, nawet komuś obcemu. Ale trudno! taka jest wola boska, której grzech nie słuchać. Czynimy obie to, co nam sumienie nakazuje — i Niteczka zbyt jest prawa, żeby mogła oddać panu rękę, bez prawdziwego przywiązania. To, co się stało, stało się nietylko zgodnie z wolą boską, ale zgodnie z dobrem pana i jej; gdyby bowiem, nie kochając pana dostatecznie, została pańską żoną, jakżeby mogła oprzeć się pokusom, na które taka istota z pewnością będzie wobec światowego zepsucia narażona? Prócz tego, pan ma swój talent, więc pan ma coś, Niteczka zaś tylko serce, które przymus złamałby w jednej chwili — i jeżeli się panu zdaje, że ona pana zawiodła, niech pan sumiennie pomyśli, czyja wina jest większa? Pan wiele złego wyrządził Niteczce, bo pan opętał jej wolę i nie pozwolił pójść za naturalnym popędem serca, a tem samem poświęcił pan, lub gotów był poświęcić przez egoizm jej szczęście, a nawet życie, jestem bowiem przekonana, że w takich warunkach nie przeżyłaby jednego roku. Niech to panu jednak Bóg przebaczy, tak jak my obie przebaczamy — i niech pan wie, że dziś jeszcze modliłyśmy się za pana, na umyślnie zamówionej na pańską intencyę mszy u św. Jadwigi.
„Pierścionek zechciej pan odesłać do willi Osnowskich; pański, ponieważ Osnowscy także mieli zaraz wyjechać, dojdzie pana przez ręce panny Ratkowskiej. Raz jeszcze, niech panu Bóg wszystko przebaczy i zachowa go w swojej opiece.“
— To jest coś niesłychanego! — rzekł Połaniecki.
A Zawiłowski odrzekł z rozdzierającym smutkiem:
— To widać z prawdy można toż samo zrobić, co z miłości, a jam się tego nie domyślał.
— Słuchaj mnie Ignasiu — odpowiedział Połaniecki, który pod wpływem współczucia począł mówić Zawiłowskiemu ty — to już kwestya nietylko twojego nieszczęścia, ale twojej godności. Cierp, ile chcesz, ale powinieneś znaleźć siłę do okazania, że o to wszystko nie dbasz.
Nastało długie milczenie. Tylko Połaniecki, przypominając sobie list, powtarzał od czasu do czasu:
— To przechodzi ludzkie pojęcie!
Wreszcie zwrócił się do Zawiłowskiego:
— Świrski wraca dziś jeszcze z Buczynka i późnym wieczorem wpadnie do mnie. Chodź i ty. Spędzimy wieczór razem i pogadacie o podróży.
— Nie — rzekł Zawiłowski — ja po powrocie z Przytułowa miałem spędzić noc u ojca — i muszę do niego iść. Jutro rano przyjdę do pana i zobaczę się ze Świrskim.
Mówił zaś tak, ponieważ chciał zostać sam. Połaniecki nie sprzeciwił się jego zamiarowi spędzenia nocy w zakładzie, sądził bowiem, że zajęcie przy chorym i opieka nad nim zajmą umysł Zawiłowskiego, przytem zaś przyjdzie znużenie i potrzeba snu. Postanowił jednak odprowadzić go aż do zakładu.
Jakoż pożegnali się dopiero przy bramie. Zawiłowski jednak, zabawiwszy kilka minut w zakładzie i wypytawszy się dozorcy o ojca, wyszedł i ukradkiem wrócił do domu.
Zapaliwszy świecę, odczytał raz jeszcze list pani Broniczowej, i zakrywszy twarz rękoma, począł rozmyślać. Mimo listu Osnowskiego i mimo wszystkiego, co mu powiedział Połaniecki, jakaś wątpliwość i jakaś nadzieja taiły się istotnie w jego duszy. Wiedział, że stało się, ale chwilami miał takie uczucie, jakby to nie była rzeczywistość, tylko zły sen. Dopiero list pani Broniczowej dotarł do tego jakiegoś kącika duszy, który jeszcze nie chciał wierzyć — i wypalił w nim resztę złudzenia. Tak! nie było już Linety, nie było przyszłości, nie było szczęścia! Posiadł to wszystko Kopowski, jemu zaś została tylko samotność, upokorzenie i okropna nicość. Zostało mu także wrażenie, że gdyby „Niteczka“ mogła mu wydrzeć i talent, o którym wspominała pani Broniczowa, to byłaby wydarła i oddała Kopowskiemu. Czemże on był dla niej wobec Kopowskiego!? „Tego ja wprawdzie nigdy nie zrozumiem — pomyślał — ale tak jest!...“ I począł się zastanawiać, co w nim jest tak nędznego, żeby go tak poświęcić bez miłosierdzia, bez najmniejszej uwagi, żeby się mniej liczyć z nim, niż z najlichszym robakiem. „Czemu ona kocha Kopowskiego, nie mnie, któremu mówiła, że kocha?“ I przypomniał sobie, jak mu kiedyś drżała w ramionach, gdy po zaręczynowym wieczorze oddawał jej dobranoc. A teraz drży tak samo w ramionach Kopowskiego. I na tę myśl, porwawszy chustkę, począł ją ściskać w zębach, żeby nie krzyczeć z bólu i wściekłości. „Co to jest? dlaczego się to stało!“ Był przecie czas, że on jej nie kochał, dlaczego wówczas nie wyszła za Kopowskiego? Co ona mogła mieć w tem, by go tak podeptać bez żadnej potrzeby?
I znów porwał za list pani Broniczowej, jakby spodziewając się znaleźć w nim odpowiedź na te straszne pytania. Przeczytał raz jeszcze ustęp o woli boskiej i o tem, że to on był winien, że on wyrządził wiele złego „Niteczce“ — i o tem, że ona mu przebacza, i o mszy, która się odprawiła na jego intencyę u św. Jadwigi, a skończywszy, począł patrzeć w świecę, mrugać oczyma i mówić:
— Jakto?... więc to tak można?... Co ja właściwie zawiniłem?...
I nagle uczuł, że poczyna go opuszczać pojęcie, co jest prawda a co fałsz, co krzywda a co dobro, co słuszność a co niesłuszność. Odeszła od niego Lineta, zabrała mu siebie, zabrała przyszłość, a teraz poczęły się usuwać, jedna po drugiej, wszystkie podstawy życia — i rozum, i zmysły, i samo życie... Wiedział jeszcze, że on tę swoją Niteczkę zawsze kochał nad życie i że żadną miarą nie mógł chcieć jej krzywdy, ale poza tem wrażeniem, wszystko, co stanowi istotę myślącą, kruszyło się w nim na proch i jak proch rozlatywało się w tym ogromnym wietrze nieszczęścia.
Jednakże kochał. Lineta rozdwajała mu się teraz na dzisiejszą i dawną. Począł sobie przypominać jej głos, twarz, jasno-złote włosy, jej czarne oczy i usta, jej wysoką postać, ręce i to ciepło, które tylekroć wyczuwał od nich ustami. Potężna jego wyobraźnia odtworzyła ją niemal dotykalnie i poznał, że nietylko tę swoją dawną kochał, ale kocha dotąd, że bez żadnej miary tęskni za nią i bez miary cierpi po jej stracie.
A poznawszy to, jął znów do niej mówić:
— Jakże ty mogłaś przypuszczać, że ja to potrafię przenieść?
W tej chwili nie miał też najmniejszej wątpliwości, że, naprzykład, Bóg wie to bardzo dobrze. Długi czas przesiedział jeszcze w milczeniu i świeca była niemal do połowy wypalona, gdy się ocknął.
Ale wówczas stało się w nim coś nadzwyczajnego.
Miał takie wrażenie, jakby odbijał statkiem od lądu — i zdawało mu się, co wówczas zawsze się zdaje, że to nie on się oddala, ale że od niego odsuwa się ten brzeg, na którym dotąd przebywał. Wszystko, co było nim i wogóle jego życiem, wszystkie myśli, nadzieje i ambicye, cele, zamiary, nawet miłość, nawet panna Lineta, nawet jej strata — i te koła błędne, i te męki, przez jakie przeszedł, wydały mu się nietylko już od niego oddzielone, ale jakby obce i wyłącznie do tamtego lądu należące. I stopniowo nikły, stopniowo topniały — coraz mniejsze, coraz bardziej widziadłowe, coraz podobniejsze do snu; a on oddalał się, czując, że do tej obczyzny wrócić już nie chce, nie może — i że wszystko, co z niego zostało, należy do tego przestworu, który brał go w siebie i otwierał się przed nim — niezmierny i tajemniczy...





XV.

W cztery dni później, w dzień Wniebowzięcia Najśw. Panny, który był zarazem dniem imienin pani Połanieckiej, Bigielowie i Świrski przyjechali do Buczynka. Maryni nie zastali w domu, była bowiem wraz z panią Emilią na nieszporach w jaśmieńskim kościele. Pani Bigielowa, dowiedziawszy się o tem, udała się z całą gromadką Bigieląt za niemi. Mężczyźni, pozostawszy sami, rozmawiali o wypadku, o którym od kilku dni rozmawiało całe miasto, to jest o usiłowanem samobójstwie Zawiłowskiego.
— Byłem u niego dziś trzeci raz — rzekł Bigiel — ale służba panny Heleny Zawiłowskiej ma rozkaz niedopuszczania nikogo, prócz lekarzy.
— I mnie — rzekł Połaniecki; — dziś pierwszy raz nie mogłem go odwiedzić, ale poprzednich dni spędzałem codzień u niego po kilka godzin. Żonie mówię, że przesiaduję w biurze dla interesów.
— Powiedz mi, jak to się stało? — spytał Bigiel, który chciał wiedzieć wszystkie szczegóły, by je potem dokładnie po swojemu rozważyć.
— Stało się tak — odrzekł Połaniecki — że Ignaś powiedział mi, iż idzie do zakładu obłąkanych do ojca. Byłem z tego rad, bom sądził, że go to oderwie od rozmyślań. Odprowadziłem go jednak aż do bramy i obiecał mi, że nazajutrz do mnie przyjdzie. Tymczasem pokazało się, że chciał się mnie pozbyć, by sobie spokojnie w łeb strzelić.
— Więc ty nie pierwszy go znalazłeś?
— Nie. Nie przypuszczałem nic podobnego i byłbym go czekał do jutra. Na szczęście, panna Helena przyjechała na samą wieść o zerwaniu małżeństwa...
— Ja jej dałem o tem znać — przerwał Świrski — i tak to wzięła do serca, że ażem się zdumiał — jakby przeczuwała co się stanie!
— To dziwna istota — rzekł Połaniecki. — Nie mogłem się wywiedzieć, jak to było, dość, że ona pierwsza go znalazła, ona pierwsza dała mu ratunek, ona pierwsza wezwała całą czeredę doktorów — i wreszcie kazała go przenieść do siebie.
— Ale lekarze utrzymują, że będzie żył?
— Właściwie nic dotychczas nie wiedzą. On musiał przy strzale pochylić broń, tak, że kula, przebiwszy czoło, poszła ku górze i zatrzymała się pod czaszką. Znaleźli i wyjęli ją dość łatwo, ale czy będzie żył — a jeśli będzie, to czy umysł jego ocaleje — nie wiadomo. Jeden z lekarzy obawia się zaburzeń w mowie, ale teraz chodzi jeszcze o życie.
Wypadek, jakkolwiek ogólnie już znany i opisywany dotychczas codziennie przez gazety, czynił zawsze wrażenie tak wielkie, iż czas jakiś trwało milczenie. Świrski, który przy swych muskułach atlety miał kobiecą wrażliwość, przybladł nieco i wybuchnął:
— Przez takie — kabotenki!
Lecz siedzący obok profesor Waskowski rzekł z cicha:
— Zostaw je pan bożemu miłosierdziu.
— Proszę cię — rzekł Bigiel, zwracając się do Połanieckiego — a ty nie podejrzewałeś?
— Ani mi do głowy nie przyszło, żeby miał sobie w łeb strzelić. Oczywiście, widziałem, że się ze sobą łamie. Przez chwilę, gdyśmy jechali, poczęła mu się broda trząść, jakby chciał wybuchnąć płaczem, ale to harda dusza. Pohamował się zaraz i pozornie uspokoił. Głównie zwiódł mnie obietnicą, że nazajutrz przyjdzie.
Po chwili zaś mówił dalej:
— Wiecie, co mi się zdaje? Oto, że taką ostatnią kroplą, która przelała naczynie, był list Broniczowej. Ignaś dał mi go do czytania: napisała mu, że to wola boska, a wina po jego stronie, że był egoistą, one zaś idą za głosem sumienia i prawości, że mu przebaczają i proszą Boga, żeby mu także przebaczył, słowem: niesłychane rzeczy! Widziałem, że to zrobiło na nim rozpaczliwe wrażenie — i wyobrażam sobie, co się musiało dziać z człowiekiem, tak skrzywdzonym i tak egzaltowanym, gdy w dodatku zobaczył, że to jemu przypisują krzywdę, gdy zrozumiał, że wszystko można sponiewierać, odwrócić, że można podeptać rozum, prawdę, najprostsze zasady słuszności — i zasłonić się Panem Bogiem. Mnie to przecie nie tyczyło, a gdym obaczył ten cynizm, czy też ten brak moralnego zmysłu, dalibóg, zadałem sobie pytanie, czy ja zwaryowałem, czy też na świecie prawda i uczciwość są tylko złudzeniem.
Tu Połaniecki począł targać gorączkowo brodę, tak wzburzało go samo wspomnienie listu pani Broniczowej, Świrski zaś rzekł:
— Rozumiem, że gdy nawet jest się człowiekiem wierzącym, w takich chwilach można plunąć na życie.
Lecz Waskowski począł trzeć ręką czoło i następnie ozwał się, jakby sam do siebie:
— Tak. Widziałem i takich... Bo są ludzie, którzy wierzą nie z miłości, ale jakby tylko dlatego, że ateizm zbankrutował... jakby z rozpaczy. Kto sobie wyobraża, że tam gdzieś, za zjawiskami, jest, nie Ojciec miłosierny, który kładzie rękę na każdej nieszczęsnej głowie, ale jakiś On, niedostępny, niezbadany i obojętny — wtedy wszystko jedno, czyby się powiedziało: absolut, nirwana — wtedy On jest tylko pojęciem, nie miłością — i nie można go kochać, a gdy przyjdzie nieszczęście, to się pluje na życie.
— To dobrze — odpowiedział opryskliwie Świrski — ale tymczasem Zawiłowski leży z rozbitą czaszką, a one pojechały sobie gdzieś nad morze i dobrze im.
— Skąd pan wie, że im dobrze? — spytał Waskowski.
— Pal je licho!
— A ja panu mówię, że to są nieszczęśliwe kobiety. Niewolno bezkarnie deptać prawdy. One będą wmawiały jedna w drugą różne rzeczy, ale jednej wmówić nie potrafią, to jest szacunku dla siebie; poczną sobą po cichu pogardzać — i w końcu nawet to przywiązanie, jakie do siebie mają, zmieni się w skrytą niechęć. To musi nastąpić.
— Pal je licho! — powtórzył Świrski.
— Miłosierdzie boże jest dla złych, nie dla dobrych — zakończył Waskowski.
Tymczasem Bigiel rozmawiał z Połanieckim, podziwiając dobroć i odwagę panny Heleny Zawiłowskiej.
— Bo to z tego będą ludzkie gadania, bajeczne — rzekł.
— Ona o to nie dba — odpowiedział Połaniecki. — Ze światem się nie liczy, bo nic od niego nie chce. To także harda dusza. Zawiłowskiemu okazywała zawsze wyjątkowe przywiązanie, a jego postępek musiał ją okropnie wstrząsnąć. Wiecie?... Historya Płoszowskiego?...
— Znałem go osobiście — rzekł Świrski. — Ojciec jego przepowiedział mi pierwszy w Rzymie, że wypłynę... O pannie Helenie mówiono bogdaj, że była narzeczoną Płoszowskiego.
— Nigdy nią nie była, ale podobno w skrytości serca kochała go ogromnie. Takie już miał szczęście... To pewna, że od jego śmierci zupełnie stała się inną. Dla kobiety, tak wierzącej, jego samobójstwo istotnie musiało być strasznym ciosem, bo co to jest, nie módz się nawet modlić za człowieka, którego się kochało!... A teraz znów Zawiłowski!... Jeśli kto, to ona, zrobi wszystko, żeby go uratować. Wczoraj, jak tam byłem, wyszła do mnie ledwie żywa — blada, zmęczona, niewyspana. A tam przecie jest komu go pilnować. Panna Ratkowska mówiła mi o niej, że od czterech dni spała może godzinę.
— Panna Ratkowska? — zapytał żywo Świrski.
— Tak! Zapomniałem powiedzieć: dowiedziała się z gazet o wypadku i tego samego dnia przeniosła się do panny Heleny, żeby czuwać nad Zawiłowskim. Biedactwo, także podobniejsze do cienia, niż do człowieka.
— Panna Ratkowska!... — powtórzył Świrski.
I począł mechanicznie szukać ręką w kieszeni od surduta pugilaresu, w którym nosił jej bilet.
Przypomniał sobie teraz jej słowa: „Wybrałam inaczej — i jeżeli nigdy nie będę szczęśliwa, nie chcę przynajmniej wyrzucać sobie później, że byłam nieszczera“. Teraz dopiero zrozumiał i znaczenie, i rzeczywistą tragedyę tych słów. Oto, wbrew wszelkim światowym względom, nie dbając na języki ludzkie, ta młoda dziewczyna poszła teraz pilnować tego samobójcy. Cóż to mogło znaczyć? Rzecz była jasna, jak słońce. Wprawdzie Kopowski wyjechał z inną, ale ona mówiła zawsze otwarcie, co myśli o Kopowskim, a gdyby Zawiłowski był jej obojętny, nie szłaby teraz przecie czuwać u jego łóżka.
— Zdaje się, że ja jestem osieł! — mruknął Świrski.
Lecz nie był to jedyny wniosek, do którego po dojrzalszej rozwadze doszedł. Nagle objęła go tęsknota za panną Ratkowską, żal, że się to nie stało, co się mogło stać, i wielka, bezgraniczna litość nad nią: „Spudłowałeś znów, stary dziku — mówił sobie dalej — i dobrze ci tak! Ale dobry człowiek byłby czuł litość, a ty począłeś zgrzytać; posądzałeś ją o miłość dla durnia, o udawanie aspiracyi, o płaską naturę; obgadywałeś ją przed panią Połaniecką i przed nim; krzywdziłeś słodkie i nieszczęsne stworzenie, nie dlatego, by cię jej odmowa zbyt bolała, ale przez miłość własną. Dobrze ci tak! dobrze! Jesteś osieł, jesteś jej nie wart i będziesz się kołatał sam do śmierci, jak mandryl za kratą w menażeryi“.
Była w tych zarzutach część prawdy. Świrski nie kochał się na dobre w pannie Ratkowskiej, ale jej odmowa ubodła go głębiej, niż sam przyznawał — i nie umiejąc zapanować nad swą goryczą, wdawał się w ogólne wywody o kobietach, cytując pannę Ratkowską, jako przykład — z ujmą dla niej.
Teraz zaś poznał całą czczość podobnych wywodów. — „Te głupie syntezy gubiły mnie zawsze — myślał. — Kobiety są to indywidua, jak wszyscy ludzie — i pojęcie ogólne: kobieta, nic nie objaśnia. Jest taka panna Castelli, jest taka pani Osnowska, w której przypuszczam rozmaite szelmowstwa, nie mając zresztą na to dowodów; ale z drugiej strony, jest pani Połaniecka, pani Bigielowa, jest siostra Aniela i panna Helena, i panna Stefcia. Biedne dziecko — i dobrze mi tak! Ona się tam po cichu martwiła, a jam zgrzytał. Jeżeli taka dziewczyna nie jest dziesięć razy więcej warta ode mnie, to to słońce nie jest warte mojej fajki. Miała świętą racyę, dawszy odkosza takiemu bawołowi. Pojadę sobie na Wschód i basta! Takiego światła, jak w Egipcie, niema na świecie!... I co to jest uczciwa kobieta! Przecie ona zrobiła mi dobrze nawet swoją odmową, bom się przez nią przekonał, że moje teorye o kobietach można psu o grzbiet potłuc. Ale żeby panna Zawiłowska postawiła cały pułk dragonów przed drzwiami, to muszę tamtę biedaczkę zobaczyć i powiedzieć jej, co o niej myślę.
Jakoż nazajutrz udał się do domu panny Heleny. Nie chciano go wpuścić, ale nastawał tak, że wreszcie został przyjęty. Panna Helena, sądząc, że powoduje nim wyłącznie przyjaźń i troskliwość, wprowadziła go nawet do pokoju, w którym leżał ranny. Tam, w mroku zapuszczonych rolet, ujrzał Zawiłowskiego, od którego bił zdała zapach jodoformu, z obwiązaną głową i z wystającą szczęką, a przy nim te dwie kobiety wymęczone, z gorączką od bezsenności w twarzach, i rzeczywiście do dwóch cieniów podobne. Zawiłowski leżał z otwartemi ustami, zmieniony, nic do siebie niepodobny, jakby bez porównania starszy, z opuchliną na powiekach, wychylających się z pod bandażu. Świrski polubił go był bardzo — i przy swej wrażliwości miał dla niego nie mniej współczucia od Połanieckiego lub Osnowskiego — jednakowoż uderzyła go teraz jego szpetność. — „Ten się dopiero urządził“ — pomyślał, poczem, zwróciwszy się do panny Heleny, spytał półgłosem:
— Nie odzyskał przytomności?
— Nie — odpowiedziała szeptem.
— Cóż doktor mówi?
Panna Helena poruszyła swemi wychudłemi dłońmi, na znak, że wszystko jeszcze niepewne, poczem szepnęła znowu:
— Dziś piąty dzień...
— I gorączka mniejsza — dodała panna Ratkowska.
Świrski chciał ofiarować swoje usługi do pilnowania chorego, ale panna Zawiłowska wskazała mu oczyma młodego lekarza, którego zrazu nie mógł w mroku dostrzedz, a który, siedząc w fotelu obok stołu z miednicą i stosami jodoformowej waty, drzemał ze zmęczenia, czekając, póki drugi go nie zmieni.
— Mamy dwóch — szeptała panna Ratkowska — a prócz nich, ludzi z domu zdrowia, którzy umieją obchodzić się z chorym.
— Panie ogromnie się jednak męczą.
— Tu chodzi o chorego!... — odpowiedziała, spoglądając w stronę łóżka.
Świrski poszedł za jej wzrokiem. Oczy jego przyzwyczaiły się już lepiej do mroku i dojrzał teraz wyraźnie twarz Zawiłowskiego, nieruchomą, z wargami prawie czarnemi. Długie jego ciało było również nieruchome, tylko palce wychudłej ręki, leżącej na kołdrze, poruszały się jednostajnym ruchem, jakby ją drapiąc.
— Wywiozą go za parę dni, jak Bóg na niebie! — pomyślał, wspominając swego kolegę, owego „Słowianina“, z którym droczył się swego czasu Bukacki, a który, strzeliwszy sobie w głowę, zmarł dopiero po dwóch tygodniach męki.
Chcąc jednak dodać otuchy kobietom, rzekł wbrew temu, czego był pewien:
— Tego rodzaju rany, albo zaraz są śmiertelne, albo się leczą.
Panna Helena nie odpowiedziała nic, tylko twarz ściągnęła się jej kurczowo i usta pobladły. Widocznie w jej duszy taiła się straszna myśl, że on także może umrzeć, a nie chciała jej dopuścić. Miała dość jednego tamtego samobójstwa — i zarazem chodziło jej o coś więcej, niż o uratowanie Zawiłowskiemu życia.
 Świrski począł się żegnać. Wchodził tu z przygotowaną przemową do panny Ratkowskiej, której postanowił się przyznać, że ją niesłusznie posądzał, wyrazić całą cześć, jaką dla niej żywił, i prosić o przyjaźń, ale wobec rzeczywistej tragedyi tych dwóch kobiet, wobec tej grozy śmierci i tego pół-trupa, uznał natychmiast, że wszystko, co miał zamiar powiedzieć, było liche, małe, i że tu na takie marne, osobiste rzeczy nie pora.
Przycisnął tylko do ust w milczeniu rękę panny Heleny, a następnie panny Ratkowskiej — i wyszedłszy z tego pokoju przesyconego nieszczęściem i jodoformem, odetchnął głęboko.
W jego malarskiej wyobraźni przedstawił się teraz wyraźnie Zawiłowski, zmieniony, o dziesięć lat starszy, z obwiązaną głową i czarnemi wargami.
I pomimo całego współczucia, jakie dla niego miał, chwyciło go nagłe oburzenie.
— Przedziurawił sobie czaszkę — mruknął — przedziurawił talent — i ani dba! A tamte, niebogi, dusze z siebie wywłóczą i trzęsą się jak liście.
Poczem ogarnęło go jakby uczucie zazdrości, jakby żal nad samym sobą i jął monologować:
— Cóż, stary! A gdybyś ty naprzykład zapakował sobie w swój talent kawałek ołowiu, niktby przy tobie nie chodził tak na palcach!
Dalsze rozmyślania przerwał pan Pławicki, który, spotkawszy go na skręcie ulicy, zatrzymał i począł rozmawiać.
— Ja dopiero z Karlsbadu — rzekł. — Panie! ile przystojnych kobietek! Dziś jadę do Buczynka... Widziałem już Połanieckiego i wiem, że córka zdrowa; ale on się jakoś ściągnął.
— Bo miał zmartwienie. Słyszał pan o Zawiłowskim?
— Słyszałem! słyszałem! A cóż panie? — co pan na to?
— Nieszczęście!
— Nieszczęście, ale i to, że dziś niema zasad. Wszystko to te nowe wymysły, te wasze ateizmy, hipnotyzmy, socyalizmy. Młodzież nie ma zasad — ot, co!...





XVI.

Połaniecki, pod wrażeniem katastrofy, zapomniał zupełnie o obietnicy uczynionej Osnowskiemu, że napisze mu, jak Zawiłowski przeniósł zerwanie małżeństwa i odjazd panny Castelli. Osnowski jednak, dowiedziawszy się o wypadku z gazet, począł codziennie wypytywać depeszami o stan chorego — i niepokoił się nim ogromnie. W prasie i publiczności krążyły najsprzeczniejsze wieści. Niektóre pisma donosiły, iż stan ów jest bez nadziei, inne przepowiadały rychłe wyzdrowienie. Połaniecki przez długi czas nie mógł też donieść nic pewnego, i dopiero po dwóch tygodniach przesłał depeszę, że chory przestał się wahać między życiem a śmiercią — i że lekarze ręczą już stanowczo za jego ocalenie.
Osnowski odpowiedział obszernym listem, w którym donosił zarazem rozmaite nowiny z Ostendy.
— „Bóg panu zapłać za dobrą wiadomość. Więc to już stanowczo wszelkie niebezpieczeństwo minęło? Nie umiem panu wypowiedzieć, jaki ciężar spadł z serca nam obojgu. Powiedz pan Ignasiowi, że nietylko ja, ale i moja żona przyjęła ze łzami nowinę o jego ocaleniu. Ona o nikim innym teraz nie mówi i nie myśli, tylko o nim. Ach panie, co to są kobiety! — możnaby tomy o tem pisać! Anetka, to przecie wyjątek, a da pan wiarę, że, pomimo całego przerażenia, żalu i współczucia, Ignaś urósł jeszcze w jej oczach przez ten nieszczęsny postępek. One szukają zawsze strony romantycznej, tak dalece, że nawet i w Kopowskim, Anetka, która zna całą jego głupotę, widzi teraz, jako w sprawcy nieszczęścia, coś demonicznego. Ale przedewszystkiem, chwała Bogu za ocalenie Ignasia! Niech żyje na chwałę naszego społeczeństwa i niech znajdzie godną siebie istotę. Z depeszy pańskiej wnoszę, że jest pod opieką panny Heleny. Niech i jej da Bóg wszystko dobre za takie poczciwe serce. Ona istotnie nie ma nikogo bliższego na świecie — i wyobrażam sobie, że Ignaś przez wspomnienie Płoszowskiego jest jej jeszcze droższy.
„Teraz gdy mnie pan już uspokoił o jego życie, mogę wam przesłać kilka wiadomości o ciotce Broniczowej i o Linecie. Może pan już słyszał, że one tu są, wraz z Kopowskim. Pojechały naprzód do Scheveningen, ale dowiedziały się, że tam ospa, więc uciekły do Ostendy, nie przypuszczając, że i my tu jesteśmy. Spotkaliśmy się kilkakrotnie w Kursalu — i udawaliśmy, że się nie znamy. Kopowski zostawił nawet u nas bilety, ale go nie rewizytowałem, pomimo, iż, jak słusznie mówi moja żona, on w tem wszystkiem daleko mniej winien od nich. Dopiero po otrzymaniu tej depeszy, w której mi pan donosisz, że Ignaś stanowczo uratowany, zdawało mi się, że sama ludzkość nakazuje im ją posłać — i tak zrobiłem. Im się i tak tu źle dzieje, bo znajomi odsuwają się od nich — chciałem więc, by przynajmniej to wiedziały, iż nie mają życia ludzkiego na sumieniu, tem bardziej, że Lineta jakoby jednak odczuła postępek Ignasia. Jakoż tego samego dnia były u nas z wizytą, i żona moja je przyjęła. Ona słusznie mówi, że zło jest chorobą moralną, a w chorobie nie godzi się krewnych opuszczać. Wogóle to pierwsze zetknięcie się było i ciężkie i kłopotliwe dla obu stron. O Ignasiu nie mówiliśmy ani słowa. Kopowski występuje tu jako narzeczony Linety, ale nie wydają się zbyt uszczęśliwieni, choć, co prawda, to ona stosowniejsza dla niego, niż dla Ignasia, i pod tym przynajmniej względem wszystko, co zaszło, można uważać za zrządzenie boże. Wiem też od osób postronnych, że tak przedstawia rzecz i ciotka Broniczowa. Nie potrzebuję panu mówić, jak mnie złości to nadużywanie imienia boskiego. Wiem, że niektórym z bawiących tu znajomych próbowała wmówić, iż zerwały z Ignasiem z powodu jego braku uczuć religijnych; innym opowiadała historye o jego despotyzmie i niezgodności usposobień z Linetą. Wszystko to jest oszukiwanie, nietylko świata, ale i siebie. Ciotka, przez ciągłe wmawianie sobie i innym, sama w końcu uwierzyła w podniosły charakter Linety — i pod tym względem doznała ogromnego zawodu. Poczuwa się wprawdzie do obowiązku osłaniania jej, wymyśla Bóg wie co na jej obronę i miota się, jak szalona, ale poczucie zawodu w niej tkwi i myślę, że się tem gryzie, bo zmizerniała mocno. Chodzi też im widocznie o stosunki z nami; myślą, że je to niejako zwiąże napowrót ze światem, ale chociaż żona moja je przyjęła, oczywiście, stosunki nasze nie mogą powrócić do dawnej normy. Ja pierwszy nie mógłbym na to pozwolić, ze względu na mój obowiązek dobierania dla żony odpowiedniego towarzystwa. Ślub Linety z Kopowskim ma się odbyć podobno za dwa miesiące w Paryżu. Naturalnie, że nie będziemy. Żona moja zresztą patrzy na to bardzo sceptycznie. Rozpisałem się obszernie, w nadziei, że w ten sposób zobowiążę pana do równie obszernej odpowiedzi ze wszelkimi szczegółami o Ignasiu. Gdy stan zdrowia jego na to pozwoli, niech go pan uściska odemnie i niech mu pan powie, że ma i zawsze będzie miał we mnie najserdeczniejszego, duszą i sercem oddanego mu przyjaciela.“
Pani Marynia, mimo spóźnionej pory, mieszkała jeszcze w Buczynku, więc Połaniecki, odebrawszy ten list w biurze, pokazał go najpierw Bigielom, u których był na obiedzie.
— Z jednej rzeczy się cieszę — rzekła, przeczytawszy list, pani Bigielowa — oto, że ona wychodzi sobie zaraz za tego Kopowskiego. Inaczej bałabym się, że w Ignasiu znów się coś odezwie i że, wyzdrowiawszy, gotówby do niej powrócić.
— Nie. Zawiłowski ma dużo charakteru i myślę, że nie wróciłby w żadnym razie — rzekł Bigiel. — Jak myślisz, Stachu?
Bigiel tak był przyzwyczajony pytać w każdym wypadku o zdanie wspólnika, że i w tym nie umiał się bez niego obejść.
— Ja myślę, że one, gdy się rozpatrzą, co zrobiły, prędzejby gotowe były wrócić, a co do niego, żyłem już tyle lat i widziałem tyle nieprawdopodobnych rzeczy, że za nikogo nie ręczę.
W tej chwili Połanieckiemu znów przypomniały się słowa: „Ja wiem, jaka ona jest, ale nie mogę od niej duszy odedrzeć.“
— A tybyś wrócił na jego miejscu? — spytał Bigiel.
— Myślę, że nie, ale nie zaręczam i za siebie. Przedewszystkiem nie byłbym sobie w łeb strzelał. Zresztą, nic nie wiem.
I mówił to z wielkiem zniechęceniem, pomyślał bowiem, że jeśli kto, to on, nie miał prawa za siebie ręczyć.
Lecz pani Bigielowa poczęła mówić:
— Dałabym nie wiem co, żeby Ignasia zobaczyć, ale doprawdy, że łatwiej fortecę zdobyć, niż się do niego dostać. I nie rozumiem, dlaczego panna Helena tak go broni przed ludźmi, nawet tak życzliwymi, jak my.
— Ona go broni przed ludźmi, bo mu doktor nakazał bezwzględny spokój. Zresztą jemu, od czasu jak odzyskał pamięć, widok ludzi, choćby najżyczliwszych, jest ogromnie przykry. I to się rozumie. Nie może przecie z nimi mówić o swoim postępku, a widzi, że każdy, kto się do niego zbliża, myśli nie o czem innem, tylko o tem.
— A pan bywa u niego codzień!
— Mnie dopuszczają, bo ja należałem poniekąd do sprawy od początku. Pierwszy przecie doniosłem mu o zerwaniu małżeństwa — i niby to go pilnowałem.
— Czy on tę dziewczynę jeszcze wspomina?
— Pytałem o to panny Heleny i panny Ratkowskiej: powiedziały mi, że nigdy. Sam przesiaduję także przy nim godzinami i nie słyszałem nigdy nic. To jest dziwna rzecz: on jest przytomny, wie że jest ranny, wie że chory, ale zdaje się przytem nic nie pamiętać rzeczy przeszłych, tak jakby przeszłość wcale nie istniała. Lekarze mówią, że rany w głowę powodują różne takie najszczególniejsze objawy. Zresztą poznaje każdego, kto się do niego zbliży; okazuje ogromną wdzięczność pannie Helenie i pannie Ratkowskiej. Szczególniej lubi pannę Ratkowską i widocznie tęskni za nią, gdy na chwilę od niego odejdzie. Ale też one obie — dalibóg! — słów na to niema — jakie poczciwe.
— Mnie szczególniej wzrusza panna Ratkowska — rzekła pani Bigielowa.
Bigiel zaś wtrącił:
— Ja, zastanowiwszy się dobrze nad wszystkiem, doszedłem do wniosku, że ona musiała się w nim kochać.
— Niepotrzebnieś tracił czas na namysł — odpowiedział Połaniecki — bo to jasna rzecz, jak słońce. Biedactwo chowało w sobie uczucie, póki nie przyszło nieszczęście. Dlatego odrzuciła taką partyę, jak Świrski. Nie robię z tego tajemnicy, bo sam Świrski rozpowiada to na wszystkie strony. Jemu się zdaje, że winien jej zadośćuczynienie za to, iż posądzał ją o miłość do Kopowskiego. Gdy Zawiłowski strzelił do siebie, ona była po odjeździe Osnowskich u swojej krewnej, pani Mielnickiej, ale dowiedziawszy się, że panna Helena zabrała Ignasia, przyszła do niej i uprosiła ją, by jej pozwoliła zostać. Wszyscy doskonale wiedzą, jak to rozumieć, ale ona się z takimi względami nie liczy, również jak i panna Helena.
Tu Połaniecki zwrócił się do pani Bigielowej:
— Ach pani! panią najbardziej wzrusza panna Ratkowska, ale niech pani pomyśli, co to za, dalibóg, tragiczna postać taka panna Helena. Zawiłowski przynajmniej żyje, a Płoszowski lepiej wymierzył. I wedle jej pojęć, niema dla niego miłosierdzia nawet na tamtym świecie. A ona go kocha. Oto położenie! Wreszcie po takiem jednem samobójstwie przychodzi to drugie, rozdziera wszystkie rany, odświeża wszystkie wspomnienia. Panna Ratkowska może być sobie wzruszająca, ale tamta ma życie złamane raz na zawsze, żadnej nadziei, tylko rozpacz.
— Prawda, prawda! Ale ona musiała przywiązać się do Ignasia, skoro nim się tak opiekuje...
— Ja rozumiem, dlaczego ona to robi. Oto za ratunek Zawiłowskiego chce wyprosić u Pana Boga miłosierdzie dla tamtego.
— To być może — rzekł Bigiel. — A Zawiłowski, kto wie, czy nie ożeni się z panną Ratkowską, jak wyzdrowieje.
— Jeśli zapomni o tamtej, jeśli się nie złamie i jeśli wyzdrowieje.
— Jakto, jeśli wyzdrowieje? Sam przecie mówiłeś, że to już niewątpliwe.
— Niewątpliwe, że będzie żył, ale pytanie, czy będzie dawnym Zawiłowskim. Choćby sobie był w głowę nie strzelał, to i wówczas trudnoby było orzec, czyby takie przejście nie złamało człowieka, tak egzaltowanego. A dodaj jeszcze rozbitą głowę! Za to się przecie płaci. Kto tam wie, co będzie dalej, ale teraz, naprzykład, niby to przytomny, niby mówi z sensem, a czasem utnie i nie może sobie przypomnieć najprostszego wyrazu. Dawniej się nigdy nie zacinał. I to dziwne, że nazwy rzeczy pamięta dobrze, ale jak chodzi o jaką czynność, najczęściej staje — i albo sobie przypomni z wysileniem, albo wcale.
— A cóż doktor?
— W Bogu nadzieja, że to przejdzie — i doktor też jej nie traci. Jednak wczoraj jeszcze, jakem tylko wszedł, powiedział: „Pani...“ i uciął. Widocznie chodziło mu o Marynię, którą sobie nagle przypomniał — ale nie umiał o nią spytać. Z każdym dniem więcej mówi — to prawda, tylko, nim przyjdzie do siebie, może jeszcze dużo czasu upłynąć, a jakieś ślady mogą na zawsze pozostać.
— A Marynia wie już o wszystkiem?
— Póki nie było pewności, że będzie żył, trzymałem wszystko w tajemnicy, ale potem wolałem jej powiedzieć. Oczywiście zachowałem wszelkie ostrożności. Całkowitego sekretu trudno było dłużej utrzymać. Zanadto ludzie o tem mówią i bałem się, żeby nie dowiedziała się z boku. Powiedziałem jej zresztą, że jest lekko ranny i że nic mu nie grozi, ale że lekarze zakazują go odwiedzać. I tak zmartwiła się ogromnie.
— Kiedy ją pan zabierze do miasta?
— Póki pogoda, wolę, żeby siedziała na wsi.
Dalszą rozmowę przerwał list, który Połanieckiemu oddał służący. List był od Maszki i zawierał następne słowa:
— „W twoim własnym interesie chcę się z tobą widzieć. Będę cię czekał u siebie do piątej.“
— Ciekawym, czego ten chce? — rzekł Połaniecki.
— Kto taki?
— Maszko. Chce się ze mną widzieć.
— Interesa i interesa! — rzekł Bigiel. — Ten ma ich wyżej uszu. Czasem doprawdy dziwię się, skąd mu starczy sił i głowy na to wszystko. Czy wiesz, że pani Krasławska przyjechała i że całkiem straciła oczy? Nic już nie widzi — ale to, co się zowie — nic! Byliśmy u tych pań przed wyjazdem ze wsi. Gdzie się obrócić — bieda ludzka, aż litość bierze patrzeć.
— Ale też w nieszczęściu każdy się pokazuje tem, czem jest — odrzekła pani Bigielowa. — Pamięta pan, żeśmy uważali panią Maszkową za charakter trochę oschły, a tymczasem nie uwierzy pan, jaka ona jest dobra dla matki. Nie pozwala się służącej do niej zbliżyć, sama ją wszędzie oprowadza, posługuje jej, czyta. Prawdziwie, że mi sprawiła miłą niespodziankę, a raczej obie, bo i pani Krasławska straciła całkiem dawną fanaberyę. Przyjemnie patrzeć, jak się te kobiety kochają. Pokazuje się, że w pani Maszkowej było jednak coś, na czem nie umieliśmy się poznać.
— Obie też ogromnie oburzały się postępkiem panny Castelli — dodał Bigiel. — Pani Krasławska powiedziała nam: „Gdyby moja Terka tak postąpiła, to, jak jestem ślepa i potrzebująca opieki, takbym się jej wyparła.“ Ale pani Maszkowa jaka jest taka jest, a takby nie postąpiła, bo to inny gatunek kobiety.
Połaniecki wypił swoją filiżankę czarnej kawy i począł się żegnać. Wszelka rozmowa o pani Maszkowej stała mu się od pewnego czasu nieznośną, a oprócz tego wydało mu się, że znów słyszy jakiś ustęp z tej dziwnej komedyi ludzkiej, która rozgrywała się koło niego i w której on odgrywał także swą marną rolę. Nie przyszło mu na myśl, że natura ludzka jest tak złożona, iż nawet w najlichszej mogą się jeszcze znaleźć jakieś pierwiastki dobre, i że pani Maszkowa, mimo wszystkiego, może być jednak kochającą córką. Wogóle wolał o tem nie myśleć, a natomiast począł się zastanawiać nad pytaniem, czego może od niego chcieć Maszko. Zapomniawszy, iż Maszko napisał w liście, iż chce go widzieć, nie w swoim, ale w jego własnym interesie, przypuszczał z pewnym niepokojem, że znowu zechce od niego pieniędzy.
— A ja — pomyślał — teraz mu ich nie odmówię.
I przyszło mu do głowy, że życie jest podobne do maszyneryi zegarka. Gdy w jednem kółku coś się zwichnie, wszystkie poczynają działać nieprawidłowo. Co za związek mógł istnieć między jego zajściem z panią Maszkową, a jego interesami, jego kasą i jego kupiectwem? A jednak poczuł, że nawet jako kupiec nie ma — przynajmniej względem Maszki — takiej swobody, jaką miał dawniej.
Jednakże przypuszczenia jego okazały się mylne. Maszko nie przyszedł żądać pieniędzy.
— Szukałem cię w biurze i w domu — rzekł — wreszcie domyśliłem się, że musisz być u Bigielów i posłałem tam kartkę. Chcę z tobą pomówić w twojej własnej sprawie.
— Czem ci mogę służyć? — spytał Połaniecki.
— Przedewszystkiem, proszę cię, by to, co powiem, zostało między nami.
— Dobrze. Słucham cię.
Maszko patrzył przez chwilę w milczeniu na Połanieckiego, jakby chcąc go przygotować tem milczeniem do jakiejś ważnej wiadomości, wreszcie rzekł z dziwnym spokojem, odmierzając każdy wyraz:
— Chciałem ci powiedzieć, że jestem zgubiony bez ratunku.
— Przegrałeś sprawę?
— Nie. Sprawa przyjdzie dopiero za parę tygodni, ale wiem, że ją przegram.
— Skąd masz tę pewność?
— Pamiętasz, com ci kiedyś mówił, że sprawy o zwalenie testamentów prawie zawsze się wygrywa dlatego, że atak jest zwykle energiczniejszy, niż obrona, że na zwaleniu zwykle osobiście komuś zależy, a na utrzymaniu, nie. Na świecie do wszystkiego można się przyczepić, bo choć co jest zgodne z duchem prawa, zawsze niemal, w mniejszym lub większym stopniu, nie czyni zadość jego literze, a sądy muszą trzymać się litery.
— Tak. To wszystko mówiłeś.
— Otóż tak jest i z tą sprawa, której ja się podjąłem. Nie była ona tak awanturniczą, jak się zdaje. Mnie wszystko zależało na tem, żeby zwalić testament — i byłbym może potrafił wykazać pewne jego niezgodności z literą prawa, gdyby nie to, że ktoś, równie namiętnie, usiłuje wykazać, że ich niema. Długo ci o tem nie będę rozpowiadał, dość, żebyś wiedział, iż mam do czynienia nietylko z przeciwnikiem adwokatem — i to z kutym na cztery nogi, ale z osobistym nieprzyjacielem, któremu chodzi nietylko o sprawę, ale o to, by mnie zgubić. Niegdyś sponiewierałem go i teraz się mści.
— Ja wogóle nie rozumiem, jakim sposobem nie masz do czynienia wyłącznie z prokuratoryą?
— Bo są i zapisy prywatne, w których obronie strona przeciwna udała się do tego Śledzia. Zresztą mniejsza z tem. Sprawę muszę przegrać, bo jest w tych warunkach do przegrania, i gdybym był Śledziem, tobym ją wygrał, tak jak ją wygra on. Z góry to wiem — i nie łudzę się. Dość już tego wszystkiego.
— To pójdziesz dalej; będziesz apelował.
— Nie, mój kochany. Ja już nie mogę iść dalej.
— Dlaczego?
— Dlatego, że mam długów więcej niż włosów na głowie, że po pierwszej przegranej wierzyciele rzucą się na mnie — i że (tu Maszko zniżył głos) ja muszę wyjechać...
Nastało milczenie. Maszko wsparł łokieć na kolanie, głowę na dłoni i czas jakiś siedział pochylony — po chwili zaś, nie podnosząc głowy, począł znów mówić, jakby sam do siebie:
— Urwało się. Wiązałem rozpaczliwie, póki mi ręce nie ustały; każdemu zbrakłoby sił, a ja jeszcze wiązałem. Ale już nie mogę! Bóg widzi, już nie mam sił. Każda rzecz musi mieć swój koniec — i niech się to raz skończy.
Tu odetchnął, jak człowiek ogromnie zmęczony. Poczem podniósł głowę i rzekł:
— To jednak tylko moja sprawa, a ja przyszedłem, by mówić o twoich. Słuchaj! Według kontraktu zawartego przy sprzedaży Krzemienia, miałem po rozparcelowaniu Magierówki spłacić twoją żonę; ty masz prywatnie u mnie kilka tysięcy rubli. Twojemu teściowi mam wypłacać dożywotnią rentę. Otóż przychodzę ci powiedzieć, że nie za tydzień, to za dwa, uciekam za granicę, jako bankrut — i że grosza z tego nie będziecie widzieli.
I Maszko, powiedziawszy to wszystko z całą dobitnością i zuchwalstwem człowieka, który nie ma już nic do stracenia, począł patrzeć w oczy Połanieckiego, jakby szukając burzy.
Lecz zawiódł się najzupełniej. Połanieckiego twarz pociemniała wprawdzie na jedno mgnienie oka, jakby z tłumionego gniewu, ale po chwili uspokoił się i rzekł:
— Ja się zawsze spodziewałem, że się to tak skończy.
Maszko, który, wiedząc z kim ma do czynienia, przypuszczał raczej, że Połaniecki chwyci go za kołnierz, popatrzył na niego ze zdziwieniem, jak gdyby chciał go spytać, co mu się stało?
A Połaniecki w tejże chwili pomyślał:
— Gdyby chciał jeszcze ode mnie na drogę — tobym mu nie mógł odmówić.
Głośno zaś powtórzył:
— Tak! to było do przewidzenia.
— Nie! — odrzekł Maszko, z namiętnością człowieka, który nie chce rozstać się z myślą, że wszystkiemu winien tylko zbieg wyjątkowych okoliczności — tego nie masz prawa mówić. Ja, na godzinę przed śmiercią, gotówem powtórzyć, że mogło pójść inaczej.
A Połaniecki spytał, jakby z odcieniem niecierpliwości:
— Mój kochany, czego ty właściwie ode mnie chcesz?
Maszko ochłonął i odrzekł:
— Ja od ciebie niczego nie chcę. Przyszedłem tylko, jako do człowieka, który mi zawsze okazywał życzliwość i u którego, prócz długów pieniężnych, zaciągnąłem jeszcze dług wdzięczności — żeby ci wyznać otwarcie, jak rzeczy stoją i zarazem powiedzieć: ratuj co można i ile można.
Połaniecki zacisnął zęby. Sądził, że nawet w tej ironii życia, której zgrzyt słyszał ciągle od pewnego czasu wokół siebie, powinna być pewna miara. Tymczasem słowa Maszki o przyjaźni i długu wdzięczności wydały mu się czemś po prostu przechodzącem tę miarę: „Niech dyabli wezmą pieniądze i ciebie — byleś raz sobie poszedł!“ — pomyślał w duchu.
Lecz, potłumiwszy w sobie chęć wypowiedzenia tego głośno, rzekł:
— Nie widzę sposobu.
— Jest tylko jeden — odpowiedział Maszko. — Póki jeszcze ludziom niewiadomo, że muszę się załamać, póki ze sprawą testamentu wiążą się nadzieje, póki moje nazwisko i mój podpis coś znaczą — możesz sprzedać sumę swojej żony. Powiesz nabywcy, że chcesz skapitalizować cały majątek, lub coś podobnego. O pozór łatwo. Nabywca znajdzie się zawsze, zwłaszcza, gdy zdecydujesz się sprzedać ze znacznem ustępstwem. W widokach zysku, kupi ją byle żyd. Wolę, żeby kto inny stracił, niż ty; a tobie wolno było nie słyszeć tego, com ci powiedział o mojem przyszłem bankructwie i wolno ci mieć nadzieję, że sprawę wygram. Możesz być przytem pewny, że ten, kto od ciebie tę sumę kupi, sprzedałby ci ją bez żadnego skrupułu, choćby wiedział, że jutro nie będzie warta złamanego szeląga. Świat jest giełdą, a na giełdzie większość interesów robi się wedle tej normy. To się nazywa zręczność.
Na to Połaniecki odpowiedział:
— Nie. To się nazywa inaczej. Wspomniałeś żydów: otóż istnieją pewne interesa, które oni określają jednym wyrazem: „schmutzig!“ — Sumę mojej żony będę ratował w inny sposób.
— Jak wola twoja. Ja, mój kochany, wiem także, co wart mój sposób, tylko widzisz, mimo wszystkiego, powiedziałem sobie, że ci go powinienem podać. Jest to może uczciwość przyszłego bankruta — ale ja już nie mogę mieć innej. Łatwo się domyślisz, jak mi lekko to mówić. Wiedziałem zresztą z góry, że się na to nie zgodzisz, więc chodziło mi tylko o to, by zrobić swoje. A teraz daj mi filiżankę herbaty i kieliszek koniaku, bo ledwie żyję.
Połaniecki zadzwonił o herbatę i koniak, Maszko zaś mówił dalej:
— Pewną ilość ludzi muszę zarwać — na to niema rady — więc wolę zarwać obojętnych, niż tych, którzy mi oddali jakąś usługę. Są położenia, w których trzeba być oportunistą względem własnego sumienia.
Tu Maszko uśmiechnął się z goryczą:
— Ja sam o tem nie wiedziałem — mówił dalej — ale teraz otworzyły się przede mną nowe horyzonty. Człowiek uczy się do śmierci. My, bankruci, mamy także pewien punkt honoru. Co do mnie, mniej mi chodzi o takich, którzyby mnie także w danym razie zarwali, niż o blizkich, którym winienem wdzięczność. Jest to może moralność Rinaldiniego, ale swego rodzaju moralność.
Tymczasem służący wniósł herbatę. Maszko, potrzebując się widocznie pokrzepić, dolał do swej filiżanki przez pół koniaku i ostudziwszy w ten sposób wrzątek, wypił jednym tchem.
Połaniecki zaś rzekł:
— Mój kochany, położenie znasz lepiej ode mnie. Wszystko, co mógłbym ci powiedzieć przeciw ucieczce, a za pozostaniem i za układem z wierzycielami, zapewne powiedziałeś sobie sam; więc wolę się spytać o co innego: Masz ty o co ręce zaczepić? masz ty choć na wyjazd?
— Mam. Czy się bankrutuje na sto tysięcy, czy na sto dziesięć — to wszystko jedno, ale dziękuję ci za pytanie.
Tu Maszko dolał znów koniaku do drugiej filiżanki herbaty — i rzekł:
— Nie myśl, że zaczynam pić z rozpaczy, ale od rana dziś nie usiadłem — i jestem ogromnie zmęczony. Ach, jak mi to dobrze zrobiło! Powiem ci teraz otwarcie, że nie dałem jeszcze za wygranę. Widzisz, że nie strzeliłem sobie w łeb. To melodramat, to się już zużyło. Wiem wprawdzie, że tu wszystko dla mnie skończone, ale na tym gruncie i tak nie mógłbym wypłynąć. Tu są po prostu za małe interesa — i niema pola. Weź taki zachód, taki Paryż! Ot, tam ludzie robią fortuny, tam przewracają się i podnoszą. Co tu gadać, kiedy to tak jest. Czy ty wiesz, że taki Hirsch nie miał może trzystu franków, wychodząc z kraju. Wiem! wiem! ze stanowiska tutejszej stęchlizny i tutejszego safandulstwa to się wyda marzeniem, gorączką bankruta... A jednak tam gorsi ode mnie robią miliony — gorsi!... Przegram, albo wygram, ale jeśli tu kiedyś wrócę...
I widocznie herbata z koniakiem poczęła go podniecać, bo zacisnąwszy dłonie dodał:
— Obaczysz!...
Lecz Połaniecki ozwał się z większą jeszcze niż poprzednio niecierpliwością:
— Jeśli to nie są marzenia, to jest przyszłość. A teraz co?
— Teraz — rzekł po chwili Maszko — będą mnie mieli za szuję — nikt zaś nie pomyśli, że są upadki i upadki... Tobie powiem naprzykład, żem nie wziął od mojej żony ani jednego podpisu, ani jednego zaręczenia i że ona będzie miała to wszystko, co miała, nim za mnie wyszła... Wyjeżdżam teraz sam i póki się nie ustalę, ona zostanie tu z matką. Nie wiem, czyś słyszał, że pani Krasławska straciła wzrok. Nie mogę ich teraz zabierać, bo nie jestem nawet pewny, gdzie będę mieszkał... może w Paryżu, może w Antwerpii... Ale mam nadzieję, że nasze rozłączenie długo nie potrwa... One jeszcze nie wiedzą o niczem... Ot, w czem tkwi dramat, ot, co mnie męczy...
I Maszko położył dłoń na wierzchu głowy, zmrużywszy przytem jakby z bólu oczy.
— Kiedy ty wyjeżdżasz? — spytał Połaniecki.
— Nie wiem, dam ci znać. Tyś mi widocznie chciał ofiarować pomoc — i możesz mi ją dać, chociaż nie pieniężną. Od mojej żony będą się ludzie z początku odsuwali. Przygarnijcie ją trochę — weź ty ją w opiekę. Zgoda? — Tyś był prawdziwie dla mnie życzliwy, a wiem, że i dla niej jesteś życzliwy.
— Dalibóg, można zwaryować! — pomyślał Połaniecki.
Lecz głośno rzekł:
— Zgoda.
— Dziękuję ci z duszy serca. I jeszcze jedna prośba. Ty masz na obie te panie dużo wpływu. One wierzą wszystkiemu, co powiesz. Brońże mnie trochę w pierwszych czasach wobec mojej żony. Wytłómacz jej, że co innego jest nieuczciwość, a co innego nieszczęście. Ja, dalibóg, nie jestem taki łotr, za jakiego mnie ludzie będą mieli. Ot widzisz — mogłem i żonę moją pociągnąć do ruiny, a jednak tego nie uczyniłem; mogłem z ciebie wydobyć jeszcze z jakie parę tysięcy rubli — a jednak wolę tego nie zrobić. Ty jej to wszystko potrafisz przedstawić — i ona ci uwierzy. Zgoda?
— Zgoda — powtórzył Połaniecki.
A Maszko raz jeszcze objął dłońmi głowę i jął powtarzać, ze ściągniętą jakby od fizycznego bólu twarzą:
— Oto w czem prawdziwa ruina! ot, co najwięcej boli!
I po chwili począł się żegnać, a przytem ponownie dziękować za życzliwość dla żony i przyszłą nad nią opiekę.
Połaniecki wyszedł z nim razem, wsiadł do powozu i ruszył do Buczynka.
Po drodze myślał o Maszce, o jego losach, ale zarazem powtarzał sobie: „Ja także jestem bankrut!“ — I była to prawda. Prócz tego, od pewnego czasu dręczył go jakiś ogólny, niewyrozumowany niepokój, z którym nie mógł sobie dać rady. Naokół widział zawody, klęski, ruiny — i nie mógł się oprzeć poczuciu, że to wszystko jest i dla niego jakby jakąś zapowiedzią i groźbą na przyszłość. Dowodził sobie wprawdzie, że podobne obawy nie dadzą się logicznie usprawiedliwić, niemniej jednak obawy nie przestawały mu tkwić gdzieś na dnie duszy. I kiedyindziej mówił znów sobie: „Dlaczego ja jedynie miałbym stanowić wyjątek?“ Wówczas serce ściskało mu się przeczuciem nieszczęścia. Było to jeszcze gorsze od tych szpilek, które mimowoli wbijali w niego, byle słowem, ludzie nawet najżyczliwsi. Wogóle nerwy jego ucierpiały w ostatnich czasach, tak, że stał się prawie przesądny. Codziennie wracał do Buczynka z niepokojem, czy podczas jego niebytności nie stało się w domu co złego.
Tym razem powrócił z powodu Maszki później niż zwykle i zajechał o zupełnym już mroku. Wysiadłszy przed gankiem na piaszczystej drodze, która tłumiła turkot powozu, ujrzał przez okno Marynię, panią Emilię i profesora, siedzących przy stole w pośrodku saloniku. Marynia układała pasyans i widocznie tłómaczyła go pani Emilii, miała bowiem zwróconą ku niej głowę i palec na karcie. Połaniecki na widok jej pomyślał to, co od niejakiego czasu ciągle sobie powtarzał i co napełniało go zarazem i uczuciem szczęścia i jeszcze większej dla siebie goryczy: „To jest najczystsza dusza, jaką w życiu spotkałem!“ — I z tą myślą wszedł do pokoju.
— Spóźniłeś się dzisiaj — rzekła Marynia, gdy przy powitaniu podnosił jej rękę do ust — ale czekamy cię z kolacyą.
— Maszko mnie zatrzymał — odpowiedział Połaniecki. — Co tu słychać?
— Jak zawsze. Wszystko dobrze.
— A ty jak się czujesz?
— Jak ryba — odpowiedziała wesoło, podając mu czoło do pocałunku.
Następnie poczęła wypytywać o Zawiłowskiego. Połaniecki, po przykrej rozmowie z Maszką, po raz pierwszy odetchnął swobodniej. „Zdrowa jest i wszystko dobrze!“ — pomyślał, jakby ze zdziwieniem. I rzeczywiście było mu dobrze w tym jasnym saloniku, w tym ogromnym spokoju, wśród życzliwych dusz i obok tej najbliższej istoty, tak dobrej i pewnej. Czuł, że tu było wszystko, czego potrzeba do szczęścia, ale jednocześnie czuł, że on to szczęście dobrowolnie popsuł, że wniósł do czystej atmosfery domowej pierwiastki zepsucia i złego — i że pod takim dachem mieszka bezprawnie.





XVII.

W połowie września dni nastały tak zimne, że państwo Połanieccy przenieśli się z Buczynka do swego miejskiego mieszkania. Połaniecki na przybycie żony odświeżył je i przyozdobił kwiatami. Zdawało mu się wprawdzie, że stracił prawo do kochania jej, ale on stracił tylko dawną swoją względem niej swobodę; natomiast może właśnie wskutek tego, stał się z nią daleko bardziej uważnym i uprzedzającym. Prawa do kochania nikt nie daje i nic nie może go odebrać. Inna rzecz, że człowiek w upadku i wobec duszy nierównie szlachetniejszej może nie czuć się jej godnym. Wówczas kocha z pokorą i swego uczucia nie śmie nazwać właściwem mianem. Co Połaniecki stracił rzeczywiście, to swoją pewność siebie, swoją zamaszystość i swoją dawną bezceremonialność w stosunku z żoną. Teraz były czasem w jego obejściu się z nią takie odcienia, jakby ona była jeszcze panną Pławicką, a on niepewnym swego losu pretendentem.
Jednakże ta jego niepewność wyglądała niekiedy na chłód. Ostatecznie stosunek ich, mimo większej uwagi i staranności ze strony Połanieckiego, stał się dalszym, niż był przedtem. „Nie mam prawa!“ — oto, co powtarzał sobie Połaniecki przy każdem żywszem poruszeniu serca. I Marynia w końcu spostrzegła, że oni żyją teraz ze sobą jakoś inaczej, ale tłómaczyła sobie to rozmaitymi powodami.
Naprzód, w domu byli goście, przy których, bądźcobądź, swoboda pożycia musiała się zmniejszyć. Powtóre, przyszło owo nieszczęście z Zawiłowskim, które Połanieckim mogło wstrząsnąć i oderwać jego myśl w inną stronę, a wreszcie Marynia przywykła już do rozmaitych zmian w usposobieniu „Stacha“ i przestała przywiązywać do nich tyle znaczenia, ile przywiązywała poprzednio.
Przeszedłszy przez długie godziny smutku i rozmyślań, doszła nakoniec do przekonania, że w pierwszych czasach, póki się pewne nierówności i zagięcia charakterów nie ułożą do jednej wspólnej linii, takie różne zmiany i odcienia w pożyciu są rzeczą konieczną, ale przejściową. Dopomógł jej także do wykrycia tej prawdy zdrowy rozsądek pani Bigielowej, która, gdy raz Marynia poczęła podnosić jej doskonały stosunek z mężem, rzekła:
— Ej, nie od razu do tego przyszło. Z początku kochaliśmy się niby to zapalczywiej, ale byliśmy daleko mniej dopasowani; czasem jedno ciągnęło w jedną, a drugie w drugą stronę. Tylko, że oboje mieliśmy uczciwość i dobrą wolę. Pan Bóg to widział i pobłogosławił. Po pierwszem dziecku wszystko poszło od razu jak najlepiej — i dziś nie oddałabym mojego starego kociska za za wszystkie skarby świata, chociaż mi tyje, a jak namawiam na Karlsbad, to nie chce słuchać.
— Po pierwszem dziecku? — spytała z wielkiem zajęciem Marynia. — Aha! zarazbym była zgadła, że to przyszło po pierwszem dziecku.
Pani Bigielowa poczęła się śmiać:
— A jaki on był zabawny, jak nam się pierwszy chłopak urodził! Bo przez pierwsze dni nie mówił nic a nic, tylko podnosił na czoło okulary, przypatrywał mu się, jak jakiemuś zamorskiemu dziwu, a potem szedł do mnie i całował mnie po rękach.
Nadzieja dziecka była także powodem, dla którego Marynia nie brała zbyt do serca tej nowej zmiany w Stachu. Naprzód obiecywała sobie oczarować go z kretesem — i dzieckiem (o którem była z góry przekonana, że będzie czemś po prostu fenomenalnem) — i swoją po słabości urodą, a powtóre sądziła, że teraz nie wolno jej myśleć o sobie, ani nawet wyłącznie o Stachu. Teraz była zajęta przygotowaniem miejsca dla przyszłego gościa, zarówno w domu, jak w duszy. Czuła, że trzeba obwinąć taką figurę nietylko w pieluszki, ale i w miłość. Więc gromadziła odpowiednie zapasy. Mówiła sobie zarazem, że życie we dwoje może być zmienne, ale we troje nie może być czem innem, jak szczęściem i wypełnieniem się owego oczekiwanego miłosierdzia i łaski bożej.
Wogóle patrzyła w przyszłość nadzwyczaj raźnie. Jeśli wreszcie Połaniecki był dla niej jakiś inny, jakby bardziej etykietalny i jakby dalszy, miewał natomiast takie delikatności, jakich nie okazywał dawniej. Troskę i zmęczenie, które widywała na jego twarzy, przypisywała przywiązaniu do Zawiłowskiego, o którego zdrowie nie było już wprawdzie obawy, ale którego nieszczęście sama odczuwała kobiecem sercem, rozumiejąc, że może ono trwać póty, póki i życie. Rozumienie tego dało niejedną chwilę smutku i jej, i Bigielom, i wszystkim, którym Zawiłowski stał się blizkim.
Przytem, wkrótce po przybyciu Połanieckich do miasta, nadeszły nagle z Ostendy wiadomości, grożące nowemi na przyszłość powikłaniami. Pewnego poranku Świrski wpadł jak bomba do biura i, wziąwszy Bigiela i Połanieckiego do osobnego pokoju, rzekł im z tajemniczą miną:
— Wiecie co się stało? Był u mnie Kresowski, który wczoraj wrócił z Ostendy. Osnowski rozstał się z żoną i połamał kości Kopowskiemu. Skandal bajeczny! Cała Ostenda nie mówi o niczem innem.
Oni obaj umilkli pod wrażeniem wieści, wreszcie Połaniecki rzekł:
— To prędzej czy później musiało przyjść. Osnowski był ślepy.
— A ja nic nie rozumiem — dodał Bigiel.
— Niesłychana historya! — rzekł Świrski. — Ktoby coś podobnego przypuścił!
— Cóż mówi Kresowski?
— Kresowski opowiada, że Osnowski umówił się kiedyś z jakimiś Anglikami, że pojedzie z nimi do Blackenberga na strzelanie delfinów. Tymczasem spóźnił się na kolej, czy też na tramwaj. Mając przed sobą godzinę czasu, wrócił do domu i zastał u siebie Kopowskiego. Wyobraźcie sobie, co musiał zobaczyć, skoro człowiek tak łagodny uniósł się i stracił głowę do tego stopnia, że, bez pamięci na skandal, wygrzmocił Kopowskiego tak, że Kopowski leży.
— On tak był w żonie zakochany, że mógł nawet oszaleć, lub ją zabić — rzekł Bigiel. — Co za nieszczęście dla człowieka!
— Oto, co są kobiety! — zawołał Świrski.
Połaniecki milczał. Bigiel, któremu ogromnie żal było Osnowskiego, począł chodzić po pokoju. Nakoniec stanął przed Świrskim i, wsadziwszy ręce w kieszeń, rzekł:
— A jednak, ja nic nie rozumiem.
Świrski zaś, nie odpowiadając wprost, rzekł, zwróciwszy się do Połanieckiego:
— A pamiętasz pan, co ja o niej w Rzymie mówiłem — wtedy, gdym malował portret pańskiej żony? Stary Zawiłowski nazywał Osnowską dzierlatką. Teraz rozumiem, jak to było słuszne; bo dzierlatka ma jeszcze drugą nazwę: „śmieciucha!“ Co za kobieta! Wiedziałem, że niewiele warta, ale nie przypuszczałem, żeby mogła pójść tak daleko... I to z takim Kopowskim!... Teraz widzę jaśniej rozmaite rzeczy! Kopowski tam przecie ciągle przesiadywał; niby to starał się o pannę Castelli, potem niby o pannę Ratkowską, a widocznie porozumieli się z panią i wynajdywali na współkę pozory. Co za wesoły chłopyś! Castelka na obiad, a Osnowska na deser! Takiemu dobrze!... Między temi obiema musiała też być rywalizacya. Jedna przez drugą czyniły ustępstwa, żeby go do siebie pociągnąć. Myślicie, że tam miłość własna kobieca mało znaczyła?
— Masz pan zupełną słuszność — rzekł Połaniecki. — Osnowska była zawsze najprzeciwniejsza małżeństwu Kopowskiego z Castelli i dlatego prawdopodobnie tak gorliwie swatała ją Ignasiowi. Gdy tamci, mimo wszystkiego, potrafili się porozumieć, posunęła się do ostateczności, by Kopowskiego przy sobie zatrzymać. Stosunek ich, to stara historya.
— Trochę zaczynam rozumieć — rzekł Bigiel — ale jakie to smutne!
— Smutne?... — spytał Świrski. — Przeciwnie! Kopowskiemu było wesoło!... Chociaż — nie! „Miłe złego początki, lecz koniec żałosny!“ Niema mu czego zazdrościć. Wiecie wy, że Osnowski mało co słabszy ode mnie, bo on się bał utyć przez kokieteryę dla żony i od rana do wieczora uprawiał wszelkie możliwe sporty. Ach, jak on ją kochał! jaki to dobry człowiek — i jak mi go żal! Wszystko ta kobieta w nim miała: serce, majątek, psie przywiązanie — i wszystko podeptała. Taka Castelli nie była przynajmniej jeszcze żoną.
— I oni się naprawdę rozstali?
— Tak dalece naprawdę, że ona już wyjechała. Co tam musiało być, skoro taki Osnowski ją opuścił — dalibóg, ciężko myśleć.
Lecz Bigiel, który lubił brać rzeczy ze strony praktycznej, rzekł:
— I ciekawym, co ona zrobi? Bo cały majątek jego.
— Jeśli jej od razu nie zabił, to pewno nie da jej z głodu umrzeć. To nie tego rodzaju człowiek. Kresowski mówił mi, że on został w Ostendzie, i że chce Kopowskiego jeszcze wyzwać. Ale Kopowski z tydzień podobno musi poleżeć. Będzie i pojedynek. Pani Broniczowa z panną Castelli wyjechały także do Paryża.
— A małżeństwo z Kopowskim?
— Jakże pan chcesz? Samo się przez się rozumie, że wobec tak jawnej zdrady oblubieńca — zerwane. Zło nie płuży. Osiadły i one na koszu. Ha! Niechże szukają za granicą jakiego księcia Crapulescu, bo po tem, co zrobiły z Ignasiem, tu mógłby taką Castelkę wziąć chyba szuja, albo dureń. Zawiłowski przecie do niej nie wróci.
— Ja to samo mówiłem Połanieckiemu — rzekł Bigiel — a on mi na to odpowiedział: „kto wie!“
— E? — rzekł Świrski — czy pan naprawdę przypuszczasz?...
— Nie wiem! nic nie wiem! — odpowiedział jakby z wybuchem Połaniecki — za nic nie ręczę, za nikogo nie ręczę i za siebie nie ręczę!
Świrski spojrzał na niego z pewnem zdziwieniem.
— Ha, może to i racya! — rzekł po chwili. — Gdyby mi kto był wczoraj powiedział, że Osnowscy kiedykolwiek rozstaną się ze sobą, miałbym go za bzika.
I począł się żegnać, bo mu pilno było do roboty, a przytem, chcąc raz jeszcze usłyszeć o katastrofie Osnowskich ze wszelkimi szczegółami, umówił się z Kresowskim na obiad. Bigiel i Połaniecki zostali sami.
— Zło trzeba zawsze przypłacić — rzekł po namyśle Bigiel. — A wiesz, co mnie zastanawia? Oto, jak jednak u nas poziom moralny się obniża. Weź taką Broniczową, taką Castelli, taką Osnowską... Jakie to nieuczciwe, jakie popsute i jakie w dodatku głupie! Jakaś mieszanina, licho wie czego, jakieś pretensye bez granic, a zarazem natury pokojówek! Aż ckliwo myśleć — prawda? I tacy ludzie, jak Ignaś, lub Osnowski, płacą za to.
— I tej logiki się nie rozumie — odpowiedział posępnie Połaniecki.
Bigiel począł znów chodzić po pokoju, cmokać i kręcić głową — nagle stanął przed Połanieckim z rozjaśnioną twarzą i klepiąc go po ramieniu, rzekł:
— No, mój stary! ty i ja możemy sobie powiedzieć, żeśmy na loteryi życia wyciągnęli wielkie losy. Nie byliśmy także święci, ale może Pan Bóg dlatego nam poszczęścił, żeśmy się nie podkopywali po złodziejsku pod cudze domy.
Połaniecki nie odrzekł nic, tylko począł zbierać się do wyjścia.
Tak się już złożyły warunki, że wszystko, co się naokół działo, i wszystko, co naokół słyszał, tworzyło jakby piłę, która szarpała jego nerwy. W dodatku miał poczucie, że to nietylko jest okrutnie męczące i bolesne, ale poczyna być i śmieszne. Chwilami przychodziło mu do głowy zabrać Marynię i zakopać się z nią gdzieś na jakiej zapadłej wsi, byle daleko od tej nieznośnej komedyi życia, która zarazem stawała się coraz więcej plugawą. Wiedział jednak, że tego nie zrobi, choćby z tej przyczyny, że stoi temu na przeszkodzie stan Maryni. Zerwał wszelako skończone już prawie układy o Buczynek, dlatego, by sobie upatrzyć jakąś dalszą i mniej przystępną letnią siedzibę. Wogóle stosunki z ludźmi poczęły mu ogromnie ciężyć, czuł zaś, że jest w wirze i że się z niego nie wydobędzie. Chwilami budził się w nim dawny, pełen energii i trzeźwości człowiek, który pytał sam siebie ze zdziwieniem: „Co u dyabła! czemu mi taka wina, jakich ludzie dopuszczają się codzień tysiące, tak narasta bez żadnej miary?“ Ale zmysł prawdy odpowiadał mu wówczas, że jak w medycynie niemasz chorób, tylko są chorzy, tak w świecie moralnym niemasz win, tylko są winni. Co jeden łatwo znosi, to drugi przypłaca życiem. I próżno usiłował się osłonić. Wina jego, jako człowieka zasad, jako człowieka, który poślubił zaledwie przed pół rokiem taką kobietę, jak Marynia, jako człowieka, którego wkrótce czekało ojcowstwo, była bez miary — i tak niczem nieusprawiedliwiona, tak niesłychana, że czasem aż zdumiewał się, jak ją mógł spełnić. Teraz, wracając do domu pod wrażeniem nieszczęścia Osnowskiego, i obracając je w głowie na wszystkie strony, miał znów poczucie, jakby pewna część odpowiedzialności za to, co się stało, ciężyła i na nim. „Bo ja — mówił sobie — jestem akcyonaryuszem w tej fabryce, która wytwarza takie stosunki i takie kobiety, jak Castelli lub Osnowska.“ Poczem przyszło mu do głowy, że Bigiel miał słuszność, mówiąc, iż poziom moralny się obniża — i że nastrój ogólny, który nie wyłącza możliwości podobnych postępków, jest wprost niebezpieczny. Rozumiał bowiem, że to wszystko nie płynęło ani z wyjątkowych nieszczęść, ani z nadzwyczajnych namiętności, ani ze zbytniej wybujałości natur, ale ze społecznej swawoli, i że imię podobnych zboczeń jest: legion. „Ot — pomyślał — tylko w kółku moich znajomych jest Maszkowa, jest Osnowska, jest panna Castelli — a przeciw nim, kogo postawię? — jedną moją Marynię!“ — I w tej chwili nie przyszło mu na myśl, że obok Maryni jest w jego kółku jeszcze i pani Emilia, i pani Bigielowa, i panna Helena Zawiłowska, i panna Ratkowska. Natomiast Marynia przedstawiła mu się na tem tle zepsucia i lekkomyślności tak do tamtych niepodobna, tak czysta i tak pewna, że wzruszył się do głębi duszy na samo jej wspomnienie. „To inny świat, to inny gatunek!“ — pomyślał. — Na chwilę przypomniał sobie, że i Osnowski nazywał swoją żonę wyjątkiem, ale wnet odrzucił precz od siebie tę złą myśl: — „To Osnowski się mylił, a ja się nie mylę.“ — I uczuł, że sceptycyzm, któryby się nie cofnął przed Marynią, byłby nietylko głupim, ale i nędznym. W niej nie było wprost miejsca na zło. Na błocie siadać może tylko ptactwo błotne. — Sam on mówił jej niegdyś żartując, że gdyby nosiła korki, toby ze zgryzoty, że oszukuje świat, dostała zapalenia sumienia. I w tym żarcie była prawda. Widział ją teraz oto przed sobą tak wyraźnie, jak się zawsze widzi osobę, o której się rozmyśla ze skupionem uczuciem, widział jej zmienioną postać i zmienioną twarz, w której pozostały jednak zawsze te same śliczne, nieco za szerokie usta, i te same przeczyste oczy — i wzruszał się coraz bardziej. „Ja naprawdę wygrałem wielki los na loteryi życia — myślał — alem nie umiał tego szczęścia ocenić.“ — „Zło trzeba zawsze przypłacić“ — mówił Bigiel. — I Połaniecki, któremu nieraz już przychodziła podobna myśl, uczuł teraz przed nią zabobonny strach. Jest — myślał — jakaś logika, z mocy której zło, jak fala odbita od brzegu, wraca się, musi więc wrócić i moje. I nagle wydało mu się zupełnem niepodobieństwem, żeby on mógł posiadać spokojnie taką kobietę i takie szczęście. Nie byłoby w tem właśnie tej logiki, która nakazuje wracać się fali złego. A zatem co? Zatem Marynia może naprzykład umrzeć przy słabości. Pani Maszkowa może przez zemstę nad nim powiedzieć jakieś słowo, które utkwi w Maryni — a wobec jej stanu wyjdzie potem pod postacią gorączki. Nie potrzeba nawet na to całej prawdy. Owszem, pani Maszkowa może się przytem nawet pochwalić, że oparła się jego zamachom, a kto wie — mówił sobie Połaniecki — czy w tej chwili Maszkowa nie jest z wizytą u Maryni, a w takim razie pierwsza lepsza rozmowa o mężczyznach — i kilka żartobliwych słów — wystarczy...
Tak rozmyślając, czuł, że mu czapka gore na głowie i przyszedł do domu z uczuciem trwogi. Ale w domu nie zastał pani Maszkowej, natomiast Marynia oddała mu kartkę od panny Heleny Zawiłowskiej, proszącą, by po obiedzie przyszedł do niej.
— Boję się, czy panu Ignasiowi nie jest gorzej — rzekła Marynia.
— Nie. Ja tam wpadłem na minutę rano. Panna Helena była na jakiejś konferencyi z prawnikiem Kononowiczem, ale widziałem i pannę Ratkowską i Zawiłowskiego. Miał się zupełnie dobrze i rozmawiał ze mną prawie wesoło.
Przy obiedzie Połaniecki postanowił powiedzieć Maryni o nowinach, które słyszał, wiedział bowiem, że i tak nie ukryją się przed nią, a nie chciał, by doniesiono jej o nich zbyt nagle i nieostrożnie.
Więc gdy spytała go, co słychać w biurze i na mieście — odrzekł:
— W biurze nic nowego, a na mieście mówią o jakichś nieporozumieniach między Osnowskimi.
— Między Osnowskimi?
— Tak. Coś tam zaszło w Ostendzie. Podobno powodem wszystkiego jest Kopowski.
Marynia zaczerwieniła się i rzekła:
— Co też ty Stachu mówisz?
— Mówię, co słyszałem. Pamiętasz moje uwagi na wieczorze zaręczynowym Zawiłowskiego? Pokazuje się, że miałem słuszność! Krótko ci powiem, że była jakaś awantura i że wogóle jest źle.
— Ale przecie mówiłeś, że Kopowski jest narzeczonym panny Castelli?
— Jest, albo przestał nim być. Tam się mogło wszystko pozrywać.
Na Maryni wiadomość sprawiła wielkie wrażenie. Chciała jeszcze dopytywać, ale gdy Połaniecki powiedział jej, że nic więcej nie wie, i że prawdopodobnie dopiero za kilka dni nadejdą dokładniejsze wieści, poczęła biadać nad dolą Osnowskiego, którego zawsze bardzo lubiła, i oburzać się na panią Anetę.
— Ja myślałam — mówiła — że on ją przejedna i pociągnie swojem przywiązaniem, ale ona jego nie warta, i pan Świrski ma słuszność w tem, co o kobietach mówi.
Lecz dalszą rozmowę przerwał pan Pławicki, który po wczesnym restauracyjnym obiedzie przyszedł, by powiedzieć „wielką nowinę“, o której także już słyszał, bo mówiło o niej całe miasto. Połaniecki pomyślał teraz, że dobrze zrobił, przygotowawszy do niej żonę, albowiem już w opowiadaniu pana Pławickiego rzecz przybrała barwy nader jaskrawe. Pan Pławicki wspominał wprawdzie w ciągu opowiadania o zasadach i o „dawnych matronach,“ widocznie był jednak zadowolony, że zdarzyło się coś tak budzącego zajęcie — i widocznie brał także rzecz ze strony komicznej, bo w końcu rzekł:
— No! ale to rezolutna kobietka! to figlarka! Co na placu, to nieprzyjaciel! Nikomu nie przepuściła, nikomu, nikomu!... Biedny Osnosio, ale ona nikomu nie przepuściła!
Tu podniósł do góry brwi, a potem spojrzał na Marynię i Połanieckiego, jakby chcąc sprawdzić, czy pojęli, co miało znaczyć „nikomu.“ Ale na twarzy Maryni odbił się niesmak.
— Fe! Stachu — rzekła — jakie to wszystko nietylko niegodziwe, ale brzydkie.





XVIII.

Po obiedzie Połaniecki udał się do panny Heleny. Zawiłowski nosił jeszcze na czole czarną przepaskę, z szerszym wpośrodku plastrem, zakrywającym ranę, zacinał się i, patrząc, nieco zezował, ale wogóle przychodził coraz bardziej do siebie i uważał się już za zdrowego, lekarz zaś zapewniał, że i te objawy, jakie jeszcze pozostały wskutek rany, miną bez śladu. W chwili, gdy Połaniecki wszedł, młody człowiek siedział przy stole, w głębokim fotelu, w którym niegdyś siadywał stary pan Zawiłowski, i słuchał z przymkniętemi oczyma wierszy, które mu czytała panna Ratkowska.
Lecz ona na widok gościa złożyła książkę.
— Dobry wieczór pani! — rzekł Połaniecki. — Jak się masz Ignasiu? Widzę, żem przerwał czytanie. W czem państwo się tak zaczytujecie?
Panna Ratkowska zwróciła ku książce swą krótko ostrzyżoną głowę (miała dawniej przepyszne włosy, ale ostrzygła je, by jej nie zabierały czasu, potrzebnego przy chorym) i odrzekła:
— To są wiersze pana Zawiłowskiego.
— Swoich własnych wierszy słuchasz? — rzekł, śmiejąc się, Połaniecki — no, i jak ci się podobają?
A Zawiłowski odrzekł:
— Słucham, jak nie swoich.
Po chwili zaś dodał, mówiąc zwolna i trochę się zacinając:
— Ale ja znów będę pisał, tylko całkiem przyjdę do siebie...
I widać było, że ta myśl bardzo go zajmuje, i że nieraz musiał już o tem mówić, bo panna Ratkowska rzekła, jakby mu chcąc dodać otuchy:
— I takie same śliczne, i już niezadługo.
A on uśmiechnął się do niej z wdzięcznością — i umilkł.
Lecz w tej chwili weszła do pokoju panna Helena i, uścisnąwszy rękę Połanieckiego, rzekła:
— Jak to dobrze, że pan przyszedł; chciałam się pana poradzić...
— Służę pani.
— Nie. Proszę pana do siebie.
I przeprowadziwszy go do drugiego pokoju, wskazała na krzesło, poczem siadłszy naprzeciw, milczała jakby zbierając myśli.
Połaniecki, patrząc na nią pod światło, pierwszy raz dostrzegł kilka srebrnych nitek w jej jasnych włosach — i pomyślał, że ta kobieta nie ma jeszcze trzydziestu lat.
Ona zaś poczęła mówić swoim głosem zimnym i stanowczym.
— To właściwie nie jest prośba o radę, ale o pomoc dla mego krewnego. Wiem, że pan jest jego prawdziwym przyjacielem, a przytem i mnie okazał pan tyle serca przy śmierci ojca, że na resztę życia zachowam wdzięczność, a teraz będę mówiła z panem otwarciej, niżbym mówiła z kim innym... Z powodów osobistych, których nie chcę dotykać, a o których mogę panu tylko powiedzieć, że są bardzo bolesne, postanowiłam stworzyć sobie inne warunki życia, dla mnie znośniejsze. Byłabym to zrobiła dawniej, ale póki ojciec żył — nie mogłam. Potem przyszło to nieszczęście! Zdawało mi się, że moim obowiązkiem jest nie opuszczać ostatniego krewnego, noszącego nasze nazwisko, dla którego przytem miałam szczerą i serdeczną przyjaźń. Ale teraz on, Bogu dzięki, uratowany. Lekarze odpowiadają za jego życie i jeśli Bóg dał mu wyjątkowe zdolności i przeznaczył go do wielkich rzeczy, nic nie staje na przeszkodzie jego przeznaczeniu.
Tu przerwała, jakby zamyśliwszy się nagle nad czemś przyszłem, poczem, zbudziwszy się, mówiła dalej:
— Ale tem samem moje ostatnie zadanie skończone i wolno mi wrócić do poprzednich zamiarów. Pozostaje tylko majątek, który mój ojciec pozostawił znaczny, a który mi jest do mojego przyszłego życia zupełnie niepotrzebny. Gdybym mogła uważać go za swoją osobistą własność, rozporządziłabym nim może inaczej; ponieważ jednak jest to majątek rodzinny, uważam, że nie mam prawa przekazywać go na inne cele, póki żyje ktoś z rodziny, noszący to samo nazwisko. Nie ukrywam panu, że powoduje mną i przywiązanie do mego kuzyna; sądzę jednak, że przedewszystkiem robię to, co mi sumienie nakazuje, a przytem spełniam wolę ojca, który jej spisać nie zdążył, ale który (wiem z wszelką pewnością) część majątku chciał Ignasiowi zostawić. Ja wyposażam siebie sama, nie w tym stopniu, jak ojciec myślał, ale biorę jednak więcej, niż mi potrzeba. Resztę niech dziedziczy Ignaś. Akt darowizny spisał już, według wszelkich przepisów prawnych, pan Kononowicz. Obejmuje on ten dom, Jaśmień, majątek w Kutnowskiem, majątki poznańskie i kapitały, z wyjątkiem tej części, którą sama siebie wyposażam, i jakiejś części, którą przeznaczam dla panny Ratkowskiej. Chodzi tylko o to, by ów akt Ignasiowi wręczyć. Pytałam dwóch lekarzy, czy to nie jest zawcześnie i czy wstrząśnienie nie mogłoby mu zaszkodzić. Zaręczają mi, że nie, i wszelka pomyślna nowina może tylko pomyślnie wpłynąć na jego zdrowie co jeśli tak jest, chcę to zaraz uczynić, bo mi pilno.
Tu uśmiechnęła się blado. Połaniecki zaś, uściśnąwszy jej rękę, spytał z niekłamanem wzruszeniem:
— Droga pani, ja nie przez ciekawość pytam. Co pani zamierza?
Ona zaś, nie chcąc widocznie odpowiedzieć wprost, rzekła:
— Człowiek ma zawsze prawo schronić się pod opiekę boską. Co do Ignasia — on ma poczciwe serce i szlachetny charakter, który się nie popsuje majątkiem; ale to majątek jest bardzo znaczny, a on jest młody, niedoświadczony, zacznie życie w zupełnie zmienionych warunkach, więc chciałam pana, jako zacnego człowieka i jako jego przyjaciela, prosić o opiekę nad nim. Niech go pan strzeże, niech go pan ochrania przed złymi ludźmi, ale przedewszystkiem niech mu pan przypomina, że obowiązkiem jego jest pisać i pracować dalej. Mnie chodziło nietylko o uratowanie jego życia, ale i o uratowanie jego zdolności. Niech pisze, niech się wypłaci społeczeństwu nietylko za siebie, ale i za tych, których Bóg stworzył na chwałę i pomoc ludziom, a którzy zgubili i siebie i swoje zdolności.
Tu nagle wargi jej pobladły, ręce zacisnęły się i głos uwiązł w gardle. Zdawać się mogło, że nagromadzona w tej duszy rozpacz zerwie naraz wszystkie tamy; po chwili opanowała się jednak i tylko zaciśnięte ręce świadczyły, z jakiem jej to przyszło wysileniem.
Połaniecki, widząc jej mękę, sądził, że w tym razie najlepiej będzie zwrócić jej myśl w inną stronę, do rzeczy praktycznych i bieżących, dlatego też rzekł:
— Oczywiście, będzie to niesłychana zmiana w życiu Ignasia; spodziewam się jednak i ja, że mu wyjdzie tylko na dobre... Znając go, trudno przypuścić inaczej. Czyby jednak pani nie mogła odłożyć tej darowizny na rok, lub przynajmniej pół roku?
— Dlaczego?
— Dla przyczyn, które nie leżą w samym Ignasiu, ale które mogą mieć z nim związek. Nie wiem, czy doszła panią wiadomość, że małżeństwo panny Castelli z Kopowskim jest zerwane i że położenie tych pań jest wskutek tego ogromnie przykre. Przez zerwanie z Ignasiem oburzyły na siebie opinię, a teraz znów nazwiska ich są na językach ludzkich. Byłoby dla nich doskonałem wyjściem wrócić do Ignasia — i można przypuścić, że, dowiedziawszy się o darowiźnie pani, będą z pewnością usiłowały to uczynić, a Ignaś, zwłaszcza po tak krótkim czasie i tak osłabiony, jak zawsze jest — niewiadomo, czy nie da się pociągnąć...
Panna Helena patrzyła na Połanieckiego ze ściągniętemi z natężenia uwagi brwiami, poczem, zastanowiwszy się nad tem, co powiedział, odrzekła:
— Nie. Ja sądzę, że Ignaś wybierze inaczej.
— Odgaduję pani myśl, ale niech pani pomyśli, że on do tamtej był przywiązany nad wszelką miarę, tak, że nie chciał przeżyć jej straty.
I tu stało się coś, czego Połaniecki nie spodziewał się, albowiem panna Helena, tak władnąca sobą i niemal surowa, rozłożyła bezradnie swoje wychudłe ręce i rzekła:
— Ha! gdyby tak było... gdyby dla niego nie było innego szczęścia, tylko w niej... Och, panie, ja przecie wiem, że on nie powinien tego uczynić, ale są rzeczy od człowieka mocniejsze, i są takie, których koniecznie do życia potrzeba, a przytem...
Połaniecki spoglądał na nią ze zdziwieniem, ona zaś po chwili dodała:
— Przytem człowiek zawsze może wstąpić na lepszą drogę — póki żyje.
— Nie przypuszczałem, że coś podobnego od niej usłyszę — pomyślał Połaniecki.
I głośno rzekł:
— W takim razie pójdźmy do Ignasia.
Zawiłowski przyjął wiadomość naprzód ze zdumieniem, a potem z radością, ale była to radość, jakby tylko zewnętrzna. Można było przypuścić, że za pomocą mózgu rozumie, że spotyka go coś ogromnie pomyślnego, i mówi sobie, że trzeba się z tego cieszyć, ale tego sercem nie odczuwa. Serce to objawiło się tylko w trosce i zajęciu, z jakiemi począł się wypytywać panny Heleny, co ona zamierza i co się z nią stanie. Panna Helena nie chciała mu odpowiedzieć i, wspomniawszy ogólnikowo, że zamierza usunąć się od życia i że postanowienie jej jest niezachwiane, zaklinała go o to, o co widocznie najwięcej jej chodziło, to jest, żeby nie zgubił swych zdolności i nie zawiódł przywiązanych do siebie ludzi. Mówiła do niego, jak matka, on zaś, powtarzając: „Będę znów pisał, tylko całkiem przyjdę do siebie“ — całował jej ręce i miał łzy w oczach. Niewiadomo jednak było, czy były to łzy współczucia dla niej, czy żal dziecka, którego opuszcza dobra i słodka opiekunka; albowiem panna Helena powiedziała mu, że od tej chwili uważa się za jego gościa w tym domu i że za dwa dni zamyśla się usunąć.
Zawiłowski nie chciał się jednak na to zgodzić i wymógł na niej, że zostanie jeszcze przez tydzień, na co wreszcie przystała z obawy, by go nie drażnić i nie zaszkodzić jego zdrowiu. Wówczas, uspokoiwszy się, wpadł w wesołość małego chłopca, którego prośbie uczyniono zadość. W końcu wieczora zamyślił się jednak, jakby coś sobie przypominając, poczem powiódłszy zdziwionemi oczyma po obecnych, rzekł:
— Dziwna rzecz, ale tak mi się zdaje, jakby to wszystko już niegdyś się zdarzyło.
Połaniecki zaś, chcąc wprowadzić weselszy ton do rozmowy, spytał, śmiejąc się:
— Za poprzednich istnień, na innych planetach? Prawda?
— Tak, to już wszystko niegdyś było — powtórzył Zawiłowski.
— I te same wiersze już pisałeś — na księżycu?...
On zaś podniósł leżącą na stole książkę, popatrzył na nią, zamyślił się — i w końcu rzekł:
— Ja znów będę pisał — tylko całkiem przyjdę do siebie.
Połaniecki pożegnał się i wyszedł. Tegoż jeszcze wieczora panna Ratkowska przeniosła się do swojego pokoiku u pani Mielnickiej.





XIX.

Rozejście się Osnowskich, którzy w życiu towarzyskiem zajmowali dość wybitne stanowisko, i wielka fortuna, która nagle spadła na Zawiłowskiego, były to najważniejsze nowiny, któremi zajmowało się całe miasto. Ludzie, którzy przypuszczali, że panna Helena wzięła do siebie młodego krewnego dlatego, by się za niego wydać, osłupieli z podziwu. Powstały nowe plotki i przypuszczenia: poczęto szeptać sobie do uszu, iż Zawiłowski był synem starego bogacza i że zagroził siostrze procesem o ukrycie testamentu, która też wolała zrzec się wszystkiego i wyjechać za granicę, niż narazić się na skandaliczny proces. Inni wszelako twierdzili, że powodem jej wyjazdu była panna Ratkowska i że między temi paniami miały miejsce niesłychane i oburzające rzeczy, wskutek których szanujące się domy nie puszczają przez próg panny Ratkowskiej. Byli wreszcie i tacy, którzy, występując w imię publicznego dobra, odmawiali wprost pannie Helenie prawa do rozporządzania w ten sposób majątkiem, dając przytem do zrozumienia, że sami, w danym razie, rozporządziliby nim inaczej i zgodniej z pożytkiem powszechności.
Słowem, mówiono wszystko, na co się może zdobyć plotkarstwo, wścibstwo, lekkomyślność i niecna złośliwość. Wkrótce atoli ciekawości ogólnej przybył nowy pokarm pod postacią wieści o pojedynku Osnowskiego z Kopowskim, w którym Osnowski został ranny. Kopowski wrócił też niebawem do miasta ze sławą bohatera nadzwyczajnych przygód miłosnych i orężnych — głupszy niż kiedykolwiek, ale zarazem piękniejszy niż kiedykolwiek i wogóle tak uroczy, że na sam jego widok młodsze i starsze serca poczynały bić przyśpieszonem tętnem.
Osnowski, raniony dość lekko, leczył się w Brukseli. Świrski otrzymał od niego krótką wiadomość wkrótce po pojedynku, że ma się dobrze, że w połowie zimy wybiera się do Egiptu, ale, że przedtem wróci do Przytułowa. Z wiadomością tą przyszedł do Połanieckiego, wyrażając przytem obawę, czy Osnowski nie powróci tylko dlatego, by znów poszukiwać swej krzywdy na Kopowskim.
— Bo tego jestem pewny — rzekł — że jeśli on został ranny, to dlatego, że na to pozwolił. Podług mnie, on chciał po prostu zginąć. Ja się z nim nastrzelałem niemało u Brufiniego i wiem, jak on strzela. Widziałem go, jak zbijał zapałki — i jestem przekonany, że gdyby był chciał Koposia zdmuchnąć, to tylebyśmy go dziś widzieli.
— Być może — odpowiedział Połaniecki — ale skoro mówi o podróży do Egiptu, to widocznie nie ma zamiaru dać się zabić. Owszem, niech jedzie i niech zabierze ze sobą Zawiłowskiego.
— Prawda, że i Zawiłowski powinien trochę świata zobaczyć. Chciałbym stąd do niego zajrzeć. Jak on się ma?
— Pójdę razem z panem, bom go dziś nie widział. On się dobrze ma, ale jest jakiś dziwny. Pamiętasz pan, jaka to była harda i zamknięta w sobie dusza? Otóż teraz niby zdrów, ale zrobiło się z niego małe dziecko: przy najmniejszej przykrości łzy ma w oczach.
Po chwili wyszli razem. Po drodze Świrski spytał:
— Panna Helena jest jeszcze przy Zawiłowskim?...
— Jest. On tak do serca bierze jej odjazd, że jej go żal. Miała wyjechać za tydzień, a teraz, jak pan widzisz, minął już i drugi.
— Co ona właściwie chce ze sobą zrobić?
— Nikomu wyraźnie nie mówi. Prawdopodobnie wstąpi do jakiego zakonu i będzie się całe życie modliła za Płoszowskiego.
— A panna Ratkowska?
— Panna Ratkowska jest u pani Mielnickiej.
— Czy bardzo Zawiłek po niej tęsknił?
— Przez pierwsze dni. Potem jakby zapomniał.
— Jeśli w ciągu roku nie ożeni się z nią, to ja powtarzam swoje oświadczenie. Jak Boga kocham! Taka kobieta, jak raz zostanie żoną, to się do człowieka przywiąże.
— Wiem, że panna Helena w duszyby sobie tego życzyła, żeby on się z Ratkowską ożenił. Ale kto wie, jak się to obróci.
— E! jestem pewny, że się ożeni, a to, co ja mówię, to są marzenia głowy ściętej. Ja się już nie ożenię.
— Żona mi wspominała, że jej to pan wczoraj mówił; ale ona się śmiała z tej groźby.
— To nie groźba, tylko, że nie mam szczęścia.
Dalszą rozmowę przerwał im widok powozu, w którym siedziała pani Krasławska z panią Maszkową. Jechały w kierunku alei, chcąc widocznie zażyć powietrza. Dzień był jasny, ale chłodny — i pani Maszkowa tak była zajęta naciąganiem na matkę ciepłego płaszczyka, że nie spostrzegła ich i nie oddała im ukłonu.
— Byłem u nich onegdaj — rzekł Świrski — to dobra kobiecina!
— Słyszę, że jest bardzo dobrą córką — odpowiedział Połaniecki.
— To to i ja spostrzegłem, będąc u nich, ale — jak to zwykle staremu sceptykowi — zaraz mi przyszło do głowy, że ona znajduje zarazem upodobanie w roli troskliwej córki. Czyś pan nie zauważył, że kobiety częstokroć robią coś dobrego dlatego, że myślą, iż im z tem ładnie?
I Świrski nie mylił się. Pani Maszkowa znalazła istotnie upodobanie w roli poświęcającej się córki, ale było to już bardzo wiele, bo takie upodobanie wypłynęło jednak z rzeczywistego jej przywiązania do matki i z tego, że na widok jej nieszczęścia coś w niej zbudziło się i zadrgało. Przytem Świrski nie chciał, czy nie umiał uczynić ze swej myśli tego dalszego wywodu, że jak w zakresie tualety kobieta do nowego kapelusza potrzebuje nowego okrycia, nowej sukni i nowych rękawiczek, tak i w zakresie dobra, raz coś posiadłszy, lubi być także od stóp do głów na nowo odziana. W ten sposób odrodzenie się kobiety nie jest nigdy zupełnie niemożliwem.
Ale tymczasem doszli do Zawiłowskiego, który przyjął ich z radością, albowiem od niejakiego czasu, jak zwykle powracającym do życia chorym, widok ludzi czynił mu przyjemność. Dowiedziawszy się od Świrskiego, że ten jedzie wkrótce do Włoch, począł się napierać, by go ze sobą zabrał.
— Aha — pomyślał Świrski — więc ci jakoś panna Ratkowska nie w głowie?
Zawiłowski począł dowodzić, że od dawna marzył o Włoszech i że czuje, iż nigdzieby mu się tak nie pisało, jak tam, pod temi wrażeniami sztuki i tych wieków, rozsypujących się w ruiny, obwinięte w bluszcz. Śmiał się do tej myśli i unosił, więc poczciwy Świrski zgodził się bez trudności.
— Ale — rzekł — ja teraz tam długo nie zabawię, bo mam tu do roboty kilka portretów, a przytem obiecałem panu Połanieckiemu wrócić na chrzciny.
Poczem zwrócił się do Połanieckiego:
— No, cóż nareszcie: na chrzciny syna, czy córki?
A Połaniecki odrzekł:
— Niech już będzie co chce, byle Bóg dał szczęśliwie.
I gdy tamci poczęli układać plan podróży, pożegnał się i poszedł do biura. Miał do przejrzenia całą pocztę z dnia zeszłego, więc, zamknąwszy się w swym gabinecie, począł czytać listy i zapisywać do skorowidza te, które dotyczyły spraw, wymagających natychmiastowego załatwienia. Po niejakim jednak czasie, przerwał mu robotę świeżo przyjęty do biura woźny, który, wszedłszy, oświadczył, że jakaś pani chce się z nim widzieć.
Połaniecki zaniepokoił się. Przyszło mu niewiadomo dlaczego na myśl, że to nie może być kto inny, jak pani Maszkowa. I w przewidywaniu jakichś wyjaśnień i scen, serce poczęło mu bić niespokojnie.
Tymczasem we drzwiach ukazała mu się najniespodziewaniej uśmiechnięta, wesoła twarz Maryni.
— A co? zrobiłam ci niespodziankę? — rzekła.
Połaniecki zerwał się na jej widok z uczuciem nagłej i ogromnej radości i, chwyciwszy jej ręce, począł je kolejno całować.
— A moja droga! To rzeczywiście niespodzianka! — rzekł. — Skądże ci przyszło do głowy tu zajrzeć?
I tak mówiąc, począł przysuwać jej fotel i usadzać ją, jak miłego, a zarazem znakomitego gościa. Z rozpromienionej jego twarzy widać było, jaką jej obecność czyni mu przyjemność.
— Mam ci coś ciekawego do pokazania — rzekła Marynia — a że trzeba mi i tak dużo chodzić, więc tu zaszłam. A ty co myślałeś? że to kto? przyznaj mi się zaraz!
To rzekłszy, poczęła mu przegrażać, śmiejąc się, on zaś odrzekł:
— Tu się tyle interesów załatwia. W każdym razie nie myślałem, że to ty. Co masz mi do pokazania?
— Patrz, jaki list odebrałam.
Połaniecki wziął list i począł czytać:
„Droga i kochana pani! Zdziwi to może panią, że się do niej udaję, ale pani, która masz zostać wkrótce matką, jedna na świecie zrozumiesz, co musi się dziać w sercu matki (choćby była tylko ciotką), która widzi nieszczęście swego dziecka. Niech mi pani wierzy, że nie chodzi mi o nic innego, jak o przyniesienie chwilowej chociaż ulgi nieszczęśliwemu dziecku, a chodzi mi o to tembardziej, że w tem wszystkiem, co się stało, ja sama głównie zawiniłam. Może i te słowa panią zdziwią, ale tak jest! Ja zawiniłam, bo że zły i zepsuty człowiek, w chwili, gdy Niteczce zrobiło się źle i gdy straciła przytomność, ośmielił się dotknąć jej swojemi niegodziwemi ustami, to nie powinnam była z tego powodu głowy tracić i z dziecka czynić ofiary. Winien wprawdzie i Józio Osnowski, który kwestyę małżeństwa postawił na ostrzu noża — i, jeśli, podejrzewając już coś, chciał w ten sposób pozbyć się z domu Kopowskiego, to niech mu to Bóg przebaczy, bo nie godzi się bronić siebie kosztem cudzego szczęścia i życia. Ach, pani! mnie w pierwszej chwili także się zdawało, że jedynem wyjściem jest małżeństwo z tym niegodziwcem i że Niteczka nie ma już prawa zostać żoną Ignasia. Pisałam nawet umyślnie do niego, że ona poszła za popędem serca i że oddaje tamtemu rękę z przywiązania, bo myślałam, że w ten sposób Ignaś przeniesie łatwiej jej stratę i chciałam zmniejszyć jego boleść... Niteczka dla Kopowskiego! Bóg miłościwy tego nie dopuścił, a gdy i ja spostrzegłam, że byłoby to śmiercią dla Niteczki, obie myślałyśmy już tylko o tem, jak się uwolnić z tych więzów. Dziś nie chodzi też już o powrót do dawnych stosunków, bo i Niteczka tak straciła wiarę w ludzi i życie, że prawdopodobnie nigdyby się na to nie chciała zgodzić. Ona nawet nie wie, że piszę ten list. Gdyby kochana pani widziała, jak ona przypłaciła to wszystko zdrowiem i jak okropnie odczuła postępek pana Zawiłowskiego, miałaby pani nad nią litość. On nie powinien był tego robić, choćby ze względu na nią; niestety! — mężczyźni, jak prawdziwi egoiści, w takich razach liczą się tylko z własną wolą. Ona tyle w tem wszystkiem winna, ile nowonarodzone dziecko, ale ja patrzę na to, jak mi niknie w oczach i jak od rana do wieczora gryzie się tem, że stała się mimowolną przyczyną jego nieszczęścia i że mu mogła złamać życie. Wczoraj ze łzami w oczach prosiła mnie, bym, w razie jej śmierci, była matką dla Ignasia i opiekowała się nim, jak własnym synem. Codzień mówi o tem, że on musi ją przeklinać, a mnie serce pęka, bo doktor powiedział, że za nic nie ręczy, jeśli taki stan potrwa. Bóg miłosierny! Ale niech i pani przyjdzie z pomocą rozpaczy matki: niech pani chociaż od czasu do czasu doniesie mi coś o Ignasiu, a raczej, niech pani napisze mi, że jest zdrów, spokojny, że o niej zapomniał i że jej nie przeklina, żebym mogła pokazać jej ten list i przynieść choć trochę ulgi w cierpieniu. Ja czuję, że piszę nawpół przytomnie, ale pani zrozumie, co się we mnie dzieje, jak patrzę na tę nieszczęśliwą ofiarę. Bóg to pani wynagrodzi, a ja się będę codziennie modliła, aby córka pani, jeśli Bóg da wam córkę, była szczęśliwsza od mojej biednej Niteczki“.
— Cóż ty o tem myślisz? — spytała Marynia.
— Ja myślę — rzekł Połaniecki — że wieść o zmianach w losie Zawiłowskiego rozeszła się dostatecznie szeroko, a powtóre, myślę, iż ten list, przesłany pod twoim adresem, przeznaczony jest rzeczywiście dla Ignasia.
— To być może. To nie jest szczery list. Ale one jednak mogą być bardzo nieszczęśliwe.
— Pewno, że nie musi im być wesoło. Osnowski miał słuszność, pisząc, że w tem wszystkiem jest jeszcze i dla Broniczowej ogromny zawód, i że ona napróżno chce samą siebie oszukać. A co do panny Castelli, wiesz, co mi powiedział Świrski? Nie powtórzę ci jego dosadnych słów, ale powiedział, że teraz może ją wziąć chyba albo głupiec, albo człowiek bez moralnej wartości. One same to rozumieją i pewno, że im nie wesoło. Być może, że i sumienie się odzywa, ale patrz jednak, ile w tym liście wykrętów. Nie pokazuj go Ignasiowi.
— Nie. Nie pokażę — odpowiedziała Marynia, której najgorętsze życzenia były po stronie panny Ratkowskiej.
A Połaniecki, idąc za myślą, która go nurtowała od dawna, powtórzył jej niemal dosłownie to, co powtarzał sobie samemu:
— Jest jakaś logika, która karze, i one zbierają to, co posiały. Zło, jak fala, odbija się od brzegu i wraca.
Na to Marynia poczęła kreślić parasolką figury po podłodze, jakby się nad czemś namyślając, potem zaś, podniósłszy na męża swoje jasne oczy, rzekła:
— Prawda, mój Stachu, że zło wraca, ale może także wrócić jako zgryzota i jako żal, a wówczas Pan Bóg poprzestaje na takiej pokucie i więcej nie karze.
Gdyby Marynia, wiedząc nawet, co mu dolega, chciała złagodzić jego udręczenia i dodać mu otuchy, nie potrafiłaby wynaleźć nic lepszego nad tych kilka prostych słów. Połaniecki żył od niejakiego czasu pod przeczuciem, że musi go spotkać jakieś nieszczęście, i pod ustawicznym przed niem strachem. Dopiero od niej dowiedział się, że ową powracającą falą może być sama jego zgryzota i żal. Tak! nagryzł się niemało i żalu w nim nie brakło, a czuł również, że gdyby to mogło być zadośćuczynieniem, byłby gotów przecierpieć jeszcze dwakroć mocniej. Tymczasem brała go ochota porwać w ramiona tę pełną prostoty i prawości kobietę, od której płynęło na niego tylko dobro — i jeśli tego nie uczynił, to jedynie z obawy wzruszeń dla niej, ze względu na jej stan i ową nieśmiałość, która go w stosunku do niej krępowała. Natomiast podniósł do ust jej rękę i rzekł:
— Ty masz słuszność — i jesteś bardzo dobra.
A ona, rada z pochwały, uśmiechnęła się do niego i poczęła zbierać się do domu.
Gdy wyszła, Połaniecki zbliżył się do okna i odprowadzał ją oczyma. Z daleka widział jej przegiętą postać, posuwającą się ociężałym krokiem, oraz ciemne włosy, wyglądające z pod kapelusza — i w tej chwili odczuł z nową, większą niż kiedykolwiek siłą, że to jest jego najdroższa w świecie istota — i że ją jedną kocha i będzie kochał do śmierci.





XX.

W dwa dni później Połaniecki odebrał od Maszki kartkę, zawierającą parę słów pożegnania. „Wyjeżdżam dziś — pisał Maszko. — Będę się starał koniecznie jeszcze wpaść do ciebie, ale na wszelki wypadek żegnam cię i dziękuję ci za wszystkie dowody przyjaźni jakie mi okazałeś. Niech ci Bóg szczęści lepiej, niż mnie dotąd szczęścił. Bardzobym chciał zobaczyć się z tobą choć na minutę — i jeśli będę mógł, wpadnę do ciebie koło czwartej do biura. Tymczasem powtarzam prośbę, byście pamiętali o mojej żonie i przygarnęli ją trochę, gdy ludzie ją opuszczą. Ciebie proszę również, byś mnie przed nią bronił przeciw ludzkim językom. Wyjeżdżam do Berlina — o dziewiątej wieczór — i zupełnie otwarcie. Do widzenia, a w każdym razie bądź zdrów — i raz jeszcze, dzięki za wszystko. — Maszko.“
Połaniecki poszedł koło czwartej do biura, ale przeszło godzinę czekał napróżno. — „Nie przyjdzie — pomyślał wreszcie — tem lepiej!“ I poszedł do domu z poczuciem pewnego zadowolenia, że udało mu się uniknąć kłopotliwego spotkania. Wieczorem jednak poczęło się w nim budzić pewne politowanie dla Maszki. Pomyślał, że to jest człowiek, który wprawdzie szedł złą i gorączkową drogą, ale się namęczył i naszarpał, a w końcu ciężko przypłacił — że to wszystko, co się stało, było dawno do przewidzenia, jeżeli zatem ci, którzy to przewidywali, żyli z nim i przyjmowali go u siebie, nie powinni teraz okazywać mu pogardy w chwili upadku. Rozumiał też, ile Maszce sprawi przyjemności swojem przybyciem na kolej — i po chwili wahania — poszedł.
Po drodze przypomniał sobie, że prawdopodobnie znajdzie na dworcu i panią Maszkową, lecz wiedział, że i tak musi ją spotykać, a sądził, że cofnąć się z tego powodu byłoby jakiemś marnem tchórzostwem.
Z temi myślami wszedł na dworzec. W niewielkiej salce pierwszej klasy było już kilka osób i na stołach leżały całe stosy ręcznych tobołków, lecz nigdzie nie mógł dostrzedz Maszki, i dopiero rozejrzawszy się dokładnie, rozpoznał w młodej zakwefionej damie, siedzącej w kącie sali, panią Maszkową.
— Dobry wieczór — rzekł, zbliżywszy się ku niej. — Przychodzę pożegnać pani męża. Co się z nim dzieje?
Ona, skinąwszy mu lekko głową, odrzekła zwykłym sobie chłodnym głosikiem:
— Mój mąż kupuje bilety. Zaraz przyjdzie.
— Jakto bilety? Czyby i pani miała z nim jechać?
— Nie; mój mąż kupuje bilet.
Dalsza rozmowa w tych warunkach przedstawiała się dość trudno; po chwili jednak wszedł Maszko, w towarzystwie kolejowego służącego, któremu oddawał bilet i pieniądze z poleceniem wyekspedyowania rzeczy. Przybrany w długi płaszcz z peleryną i w miękki filcowy kapelusz, wyglądał razem ze swymi długimi faworytami i ze złotymi binoklami na jakiegoś podróżującego dyplomatę. Połaniecki też łudził się, że Maszko okaże nadzwyczajną radość z jego przybycia. Maszko, ujrzawszy go, rzekł wprawdzie: „Ach, jakżem ci wdzięczny, żeś przyszedł!“ — ale jakby z pewną niedbałością i z pośpiechem, zwykłym u ludzi, którzy wyjeżdżają.
— No — ozwał się, rozglądając się po sali — wszystko załatwione! Ale gdzie to są moje ręczne pakunki! — A są! — Dobrze!
Poczem zwrócił się do Połanieckiego i powtórzył:
— Dziękuję ci, żeś przyszedł. Zróbże mi w takim razie jeszcze jedną łaskę i odwieź żonę do domu, albo przynajmniej wyjdź z nią razem i pomóż jej odnaleźć powóz. Tereniu, pan Połaniecki odwiezie cię do domu. Mój drogi, choć na chwilę, mam ci jeszcze coś powiedzieć.
I wziąwszy Połanieckiego na bok, począł mówić gorączkowo:
— Odwieź ją koniecznie. Ja swój wyjazd upozorowałem, ale ty, tak, mimochodem, powiedz jej, że dziwisz się, iż na tak krótko przed terminem sprawy wyjeżdżam, bo gdyby mnie jaki wypadek zatrzymał, sprawa musiałaby być przegrana. Chciałem u ciebie być, żeby cię właśnie o to prosić, ale, jak to wiesz... w dniu wyjazdu! Termin za tydzień!... Ja zachoruję; stanie za mnie mój dependent, który jest poczynającym adwokatem — i oczywiście przegra. Ale rzecz będzie upozorowana przez wypadek. Żonę zabezpieczyłem. Wszystko jest na jej imię i nie zabiorą jej jednej szklanki. Sam też mam jeden pomysł, z którym udam się do Towarzystwa budowy okrętów w Antwerpii. Jeśli zrobię układ, lasy zadrżą w całym kraju, ale kto wie, czy w takim razie nie wrócę, bo cała sprawa o Płoszów jest wobec tego drobnostką. Nie mogę mówić obszerniej! Gdyby nie te ciężkie chwile, które przejść musi moja żona, broniłbym się zgryzocie, ale to mnie dusi tak!
Tu pokazał ręką na gardło, a potem mówił jeszcze spieszniej:
— Nieszczęście na mnie spadło, ale nieszczęście może spaść na każdego. Zresztą zapóźno o tem mówić. Jak było, tak było, alem robił, co mógł, i jeszcze zrobię, co będę mógł. I to dla mnie ulga, że ty także swoje wydobędziesz — choćby z Krzemienia! Żebym miał czas powiedzieć ci, co mam za pomysł, sambyś przyznał, że lada komuby nie przyszedł do głowy. Być może, że będę miał interesa i z waszą spółką. Widzisz, że się nie daję... I żonę zabezpieczyłem zupełnie. Ha! stało się! stało! Inny na mojem miejscu gorzejby skończył. Czy nieprawda? Ale wracajmy teraz do żony.
Połaniecki słuchał z pewną przykrością słów Maszki. Podziwiał wprawdzie jego duchową niepożytość, ale jednocześnie czuł, że brak w nim jakiejś równowagi, która różni przedsiębiorczego człowieka od przedsiębiorczego awanturnika. I zdawało mu się, że w Maszce jest już coś z przyszłego wytartego wygi, który będzie się jeszcze długo rzucał, ale razem ze swymi pomysłami będzie spadał coraz niżej, aż skończy na wykrzywionych butach, drugorzędnej kawiarni i opowiadaniach wśród tak samo „załamanych“ o swojej dawnej wielkości. Pomyślał także, że powód tego wszystkiego, to życie, oparte od początku na nieprawdzie, i że Maszko, przy całej swej inteligencyi, nigdy nie potrafi się z pęt nieprawdy wydobyć.
Oto udawał jeszcze i teraz przy żonie. Poniekąd musiał to czynić, ale, gdy sala poczęła się napełniać ludźmi, a między nimi niektórzy znajomi przychodzili ich witać i zamienić parę takich prędkich słów, jakie zamienia się na kolejach, Maszko odzywał się do nich z takim jakimś odcieniem wyższości i łaski, że Połanieckiego brała złość. „I pomyśleć — mówił sobie — że on ucieka przed wierzycielami; coby było, gdyby ten człowiek doszedł kiedykolwiek do fortuny!“
Ale tymczasem ozwał się dzwonek, a z za okien dał się słyszeć pośpieszny oddech lokomotywy. Ludzie poczęli się ruszać i śpieszyć. „Ciekawym, co się w nim teraz dzieje?“ — pomyślał Połaniecki. Lecz on i w takiej chwili nie mógł wydobyć się z więzów kłamstwa. Być może, że serce ścisnęło mu się złem przeczuciem, że miał błysk jasnowidzenia, iż tej żony, którą kochał, więcej nie zobaczy, że jedzie na poniewierkę, na upadek, ale nie wolno mu było ni okazać tego, co czuł, ani nawet pożegnać żony tak, jakby chciał.
Ozwał się drugi dzwonek. Wyszli na peron i Maszko zatrzymał się jeszcze chwilę przed sleepingiem. Blask latarni padał prosto na jego twarz, na której pojawiły się około ust dwie zmarszczki. Lecz mówił spokojnie, tonem człowieka, którego interesa zmuszają do kilkodniowego wyjazdu i który jest pewien, że wróci.
— No, do widzenia, Tereniu. Ucałuj odemnie ręce mamy i bądź mi zdrowa. Do widzenia! do widzenia!
To mówiąc, podniósł jej rękę, którą jednak długo trzymał przy ustach.
A Połaniecki, usunąwszy się umyślnie nieco na bok, myślał:
— Oni się widzą ostatni raz. Za jakie pół roku nastąpi urzędowa separacya.
I uderzył go szczególny los tych obydwóch kobiet, jednaki dla matki i córki. Obie wyszły za mąż z wszelkimi pozorami świetności — i obydwóch mężowie musieli odbieżeć od domowego ogniska, pozostawiając żonom tylko wstyd.
Lecz tymczasem zadzwoniono po raz trzeci. Maszko wsiadł do wagonu. Przez chwilę w szerokiej szybie sleepingu widać było jeszcze jego faworyty i złote binokle, poczem pociąg zasunął się w ciemność.
— Służę pani — rzekł Połaniecki.
I był prawie pewien, że pani Maszkowa podziękuje mu sucho za towarzystwo. Był nawet z tego powodu zły, albowiem postanowił powiedzieć jej coś nietylko o mężu, ale i od siebie. Lecz ona skłoniła głowę na znak zgody. Miała także swój plan. W sercu jej zebrało się tyle gorzkiej niechęci i urazy do Połanieckiego, iż w przypuszczeniu, że on może znowu zechce skorzystać z chwili, którą mieli spędzić samowtór, postanowiła mu dać odprawę, którąby długo popamiętał.
Lecz myliła się najzupełniej. Najprzód, on przez nią rozbił się, jak łódź o skałę, i z tego powodu przez jakiś czas czuł dla niej nietylko niechęć, ale i nienawiść. Powtóre, jeśli później, przez coraz wyraźniejsze poczucie, że wina jest wyłącznie po jego stronie, nienawiść ta przeszła, to zmienił się tak dalece, że był już niemal zupełnie innym człowiekiem. Kupiecki obrachunek z samym sobą nauczył go, że za podobne wybryki za drogo się płaci; był w fazie ogromnej tęsknoty za życiem bez oszustwa, a wreszcie zgryzota i żal tak przeżarły w nim żądzę, jak rdza przeżera żelazo. Pomagając jej teraz wsiadać do powozu i dotknąwszy jej ramienia, pozostał spokojny — i wsiadłszy, począł jej zaraz mówić o Maszce, sądził bowiem, że, przez samo uczucie ludzkości należy przygotować ją na przyszłą katastrofę i złagodzić jej znaczenie.
— Podziwiam odwagę męża pani — rzekł. — Niech w czasie jego pobytu w Berlinie runie jeden most na kolei, to nie będzie mógł wrócić na sprawę, od której — jak pani zapewne wiadomo — cały jego los zależy. Musiał wyjechać dla ważnych powodów, ale to zawsze hazard.
— Mosty są mocne — odpowiedziała pani Maszkowa.
Lecz on, niezrażony tą niezbyt zachęcającą odpowiedzią, mówił dalej, odchylając przed nią stopniowo zasłonę przyszłości i mówił tak długo, że tymczasem przybyli przed mieszkanie Maszków. Wówczas ona, nie rozumiejąc widocznie znaczenia jego słów, a może zła, że nie miała sposobności dania mu zamierzonej odprawy, rzekła, wysiadłszy już z karety:
— Czy pan ma jaki osobisty cel w tem, żeby mnie niepokoić?
— Nie, pani — odrzekł Połaniecki, który uznał, że nadszedł czas powiedzenia jej tego, co jej postanowił powiedzieć od siebie. — W stosunku do pani mam tylko jeden cel, oto oświadczyć, żem względem pani niegodnie zawinił — i że panią z całej duszy przepraszam.
Lecz młoda kobieta, nie odpowiedziawszy ani słowa, weszła do sieni. Połaniecki do końca życia nie dowiedział się, czy to było milczenie nienawiści, czy przebaczenia.
Jednakże wracał do domu z pewną ulgą, albowiem zdawało mu się, że powinien był tak postąpić. Był to w jego oczach mały akt pokuty — było mu zaś wszystko jedno, jak pani Maszkowa go zrozumiała. „Może sądzi, mówił sobie, żem ją przepraszał za moje późniejsze postępowanie, w każdym razie będę jej teraz śmielej w oczy patrzył“.
I w tej jego myśli było niezawodnie trochę egoizmu, ale była i wola wyjścia z manowców.





XXI.

Panna Helena odebrała również przed wyjazdem od pani Broniczowej list, w rodzaju tego, który odebrała Marynia, i również, jak Marynia, nie pokazała go Zawiłowskiemu. Zresztą i Zawiłowski wyjechał razem ze Świrskim w tydzień później, nie odwiedziwszy nikogo ze znajomych, z wyjątkiem panny Ratkowskiej. Sam Świrski odwiódł go od wszelkich odwiedzin i Połaniecki, w rozmowach z żoną, przyznawał mu zupełną słuszność. „Teraz — mówił — byłoby to przykre i dla Ignasia, i dla nas. Co innego ci, którzy go codzień odwiedzali, bo ci do niego przywykli, ale nikt z innych nie mógłby się powstrzymać, by mimo woli nie spoglądać na ślad, jaki mu na czole pozostał. Zresztą Ignaś zmienił się bardzo. Przez podróż przyjdzie zupełnie do siebie i gdy wróci, my przyjmiemy go, jakby nic nie zaszło, a obcy będą w nim przede wszystkiem widzieli bogatego panicza“.
I tak mogło być rzeczywiście. Ale tymczasem przez ów wyjazd wokół Połanieckich uczyniło się pusto. Kółko ich znajomych rozproszyło się na wszystkie strony. Osnowski bawił ciągle w Brukseli; o niej nikt dobrze nie wiedział, gdzie jest. Pani Broniczowa z panną Castelli siedziały w Paryżu; zbrakło również domu Zawiłowskich; pani Krasławska z córką zamknęły się i żyły tylko jedna dla drugiej, a nakoniec choroba przykuła biedną panią Emilię raz na zawsze do łóżka.
Pozostali tylko Bigielowie i profesor. Ale on był również chory, a przytem zdziwaczał tak bardzo, że dalsi mieli go wprost za waryata. Inni mówili z pewną ironią, iż człowiek, który spodziewa się, że duch chrześcijański przeniknie tak samo w dzieje, jak przeniknął w stosunki prywatne, nie może być chyba przy zdrowych zmysłach. On sam począł też myśleć o śmierci i czynić do niej przygotowania. Częstokroć powtarzał Połanieckiemu, że chciałby umrzeć w „sieni do innego świata“ — i wybierał się w tym celu do Rzymu. Ale, kochając bardzo Marynię, pragnął doczekać się przedtem jej słabości.
W ten sposób czas upłynął Połanieckim w wielkiem osamotnieniu. Było ono zresztą potrzebne i dla Maryni, która w ostatnich dniach czuła się mocno niezdrowa, i dla jego usposobienia. Połaniecki pracował w biurze — i nad sobą; wyrabiał w sobie nowego człowieka i czuwał nad żoną, ona zaś również przygotowywała się do nowej w życiu epoki — i przygotowywała się wesoło, albowiem zdawało jej się, że sama jej zapowiedź wpływa doskonale na nich oboje. Połaniecki stawał się z każdym dniem jakiś mniej bezwzględny, wyrozumialszy w sądach o ludziach i łagodniejszy, nietylko w stosunku do niej, ale w stosunku do wszystkich, z którymi go stykało życie. Ją otaczał wyjątkową, uprzedzającą troskliwością, a jakkolwiek przypuszczała, że troskliwość owa ma na celu nie tyle jej osobę, ile dziecko — uznała to za słuszne i była mu wdzięczna. Dziwiła ją czasem pewna nieśmiałość i jakby pewne wahanie się w jego obejściu, ale, nie mogąc odgadnąć, że to jest tylko powstrzymywanie uczucia dla niej, przypisywała podobne objawy obawie Stacha o to, czy wszystko odbędzie się szczęśliwie.
I w tych warunkach poczęły uchodzić całe tygodnie. Jednostajność ich przerywały czasem listy Świrskiego, który, gdy mógł złapać wolną chwilę, donosił co mógł, o Zawiłowskim i o sobie. W jednym z tych listów pytał w imieniu Zawiłowskiego, czy pani Połaniecka pozwoli, by ten opisy swych wrażeń posyłał pod formą listów do niej. — „Mówiliśmy z nim o tem obszernie — pisał Świrski. — On utrzymuje naprzód, że i pani może będzie przyjemnie mieć echa z kraju, który pani pozostawił tyle miłych wspomnień, a powtóre, że to bardzo ułatwia robotę, gdy się pisze jakby prywatnie. — Jest zdrów, chodzi, jada i sypia doskonale. Co wieczór widuję go też, jak siada do biurka i zabiera się do pisania. Uważałem, że próbuje i wierszy. Jakoś to nie idzie, bo dotąd, o ile wiem, nic nie napisał — przypuszczam jednak, że powoli wszystko się odnajdzie, a tymczasem może forma listów istotnie ułatwić mu pracę. Dodaję na ostatek, że pannę Helenę wspomina z ogromną wdzięcznością, a na każde wspomnienie o pannie Ratkowskiej rozpromienia się w oczach. Ja zaś często mu o niej wspominam, bo cóż mam biedny robić. Jak co nie przeznaczone, to i niema rady, a jak komu pisane, że musi zostać kołkiem w płocie — to nie puści liści i na wiosnę“.
W połowie listopada przyszedł jednak z Rzymu list, który obojgu Połanieckim dał dużo do myślenia. Świrski pisał co następuje:
— „Wyobraźcie sobie państwo, że jest tu pani Broniczowa i panna Castelli — i żem się z niemi widział. Ja w Rzymie, jak w domu, więc o ich przyjeździe dowiedziałem się zaraz na drugi dzień. I wiecie, com na razie zrobił? Oto namówiłem Ignasia do Sycylii, w czem zresztą nie miałem wiele trudności. Pomyślałem, że będzie siedział w Palermo, w Syrakuzach i w Taorminie, a gdyby wypadkiem wpadł w ręce „maffii“, mniej drogo zapłaci za wykup, niż już zapłacił za prawo noszenia przez pewien czas pierścionka panny „Niteczki“. — Mówiłem sobie, że jeśli się mają spotkać gdziekolwiek na świecie i godzić, niechże się sobie spotykają i godzą, ale nie chciałem brać tego na własne sumienie, zwłaszcza po tem wszystkiem, co zaszło. — Ignaś jest niby zdrów, ale umysłowo nie przyszedł jeszcze do siebie i w tym stanie mógłby łatwo być doprowadzony do czegoś, czegoby potem całe życie żałował. Co do tych pań, domyśliłem się od razu, dlaczego one tu przyjechały, i cieszyłem się w duszy, żem im pomieszał szyki — że zaś domysł mój był trafny, to dowód, że w kilka dni później przyszedł do Ignasia list, na którym rozpoznałem charakter szanownej wdowy po nieboszczyku Teodorze. Napisałem na kopercie, że Zawiłowski wyjechał, niewiadomo dokąd, i list odesłano retro.
„To jednak dopiero początek historyi. Nazajutrz odbieram list ja, z wezwaniem na rozmowę. Odpisuję, że z żalem muszę odmówić, ale moje zajęcia nie pozwalają mi na zrobienie sobie tej przyjemności. Na to odbieram drugą kartkę, już z odwołaniem się do mego charakteru, talentu, pochodzenia, serca, współczucia dla nieszczęśliwej kobiety — i z prośbą, bym, albo sam przyszedł, albo wyznaczył godzinę w pracowni. Nie było rady — poszedłem. Przyjęła mnie sama pani Broniczowa, ze łzami i z całym potokiem opowiadań, których nie będę powtarzał, ale w których „Niteczka“ ukazuje się, jak Św. Agnieszka-męczenica. Pytałem, czem mogę służyć. Powiedziała mi, że tu nie chodzi o nic innego, jak o dobre słowo ze strony Zawiłowskiego, że „dziecko jest chore, kaszle i prawdopodobnie roku nie przeżyje, ale chce umrzeć ze słowem przebaczenia“. Na to, wyznaję, żem trochę zmiękł, alem się trzymał. Nie mogłem zresztą dać adresu Zawiłowskiego, bom nie wiedział rzeczywiście, w którym hotelu się zatrzyma. Pociłem się, jak w łaźni, i w końcu przyrzekłem tam coś ogólnikowo, że, jeśli Ignaś zacznie kiedy pierwszy ze mną mówić o pannie Castelli, to go będę namawiał, by postąpił zgodnie z chęcią pani Broniczowej.
„Ale to wszystko jeszcze nic. W chwili, gdym myślał o odwrocie, weszła nagle sama panna Lineta i zwróciła się do ciotki z prośbą, by mogła ze mną sam na sam pomówić. Nawiasem powiem państwu, że wychudła i że wydała mi się jeszcze wyższa, niż zwykle, prawdziwie jak „topolka“, którą lada wiatr może złamać. Ledwośmy zostali sami, zwróciła się do mnie i powiedziała mi tak: „Ciotka próbuje mnie uniewinnić i robi to wszystko z miłości dla mnie, więc jestem jej wdzięczna, ale ja nie mogę tego przenieść i oświadczam panu, że jestem winna, że jestem zła, że jestem nic nie warta, i że, jeśli jestem nieszczęśliwa, to stokrotnie na to zasłużyłam“. — Usłyszawszy to, zdumiałem, ale widziałem, że mówi szczerze, bo jej się usta trzęsły i oczy zaćmiły. Mówcie sobie państwo, że mam maślane serce, ale wyznaję, żem się grubo wzruszył i spytałem, co mogę dla niej uczynić. Na to odpowiedziała mi, że nic, ale prosiła, żebym wierzył przynajmniej w to, że ona w tych usiłowaniach cioci do nawiązania na nowo stosunku nie bierze żadnego udziału, że jej się po postępku Zawiłowskiego otworzyły oczy na to, jaka ona jest, co zrobiła, i że tego nigdy w życiu nie zapomni. W końcu powtórzyła raz jeszcze, że ona jedna wszystkiemu winna i prosiła, żebym tę naszą rozmowę powtórzył Zawiłowskiemu, ale nie teraz, tylko kiedyś, gdy jej już nie będzie mógł posądzać, że go chce wzruszyć.
„No i co? Dalibyście czemuś podobnemu wiarę? Ja widzę jasno dwie rzeczy. Naprzód, że ją zamach Zawiłowskiego na siebie musiał, bądźcobądź, okropnie wstrząsnąć, a powtóre, że jest bajecznie nieszczęśliwa i kto wie, czy rzeczywiście nie chora. Przychodzi mi też na myśl to zdanie panny Heleny Zawiłowskiej, któreś mi pan powtórzył, że o człowieku nie wolno wątpić, póki żyje. W każdym razie jest to rzecz nadzwyczajna. Wierzę też, że gdyby nawet Zawiłowski chciał teraz do niej wrócić, ona nie zgodziłaby się na to, tylko dlatego, że się go nie czuje godna. Co do mnie, myślę, że na świecie jest wiele lepszych i szlachetniejszych od niej natur kobiecych, ale niech mnie licho porwie, jeśli będę działał przeciw niej“.
W dalszym ciągu następowały zapytania o zdrowie i ukłony dla państwa Bigielów.
List ten uczynił wielkie na wszystkich wrażenie i dał powód do licznych rozpraw między Połanieckimi i Bigielami. Pokazało się też zarazem, jak dalece zmienionym człowiekiem jest Połaniecki. Dawniej nie znalazłby dość słów potępienia dla panny Castelli i nie byłby nigdy uwierzył, że w tego rodzaju kobiecie może się odezwać jakaś struna uczciwsza; obecnie zaś, gdy pani Bigielowa (która, jak i inne panie, ciałem i duszą należała do stronnictwa panny Ratkowskiej) wyraziła wątpliwość, czy nie jest to tylko odmienna taktyka ze strony panny Castelli — rzekł:
— Nie, ona na to zbyt młoda i wydaje mi się w tem szczerą. To już jest wielka rzecz, jeśli tak bezwzględnie uznaje swoją winę, bo to dowodzi, że jej zbrzydła życiowa nieprawda.
Po chwili zaś zastanowienia, dodał:
— Ja pamiętam, jak naprzykład taki Maszko — nieraz niby uznawał, że idzie błędną i fałszywą drogą, ale natychmiast szukał poza sobą przyczyn, któreby go mogły usprawiedliwić: „U nas tak trzeba“; „to wina naszego społeczeństwa“; „płacę takimi pieniędzmi, jakie mają kurs!“ — Com się tego nasłuchał! I to była również nieprawda. Tymczasem jest pewna odwaga w powiedzeniu: moja bezwzględna wina! — i kto tę odwagę ma, temu jeszcze coś zostało.
— Więc pan sądzi, że Zawiłowski dobrzeby zrobił, wróciwszy do niej?
— Ani tak sądzę, ani przypuszczam, by się to stać mogło.
Lecz żywe zajęcie, rozbudzone wiadomościami z Rzymu, oraz troska o Zawiłowskiego i pannę Castelli, przeszły wkrótce pod naciskiem poważniejszej troski, jaka zawisła nad domem Połanieckich. Pod koniec listopada zdrowie Maryni poczęło się psuć widocznie. Psuło się zresztą już od dawna, ale ona ukrywała to, póki mogła. Przychodziły na nią teraz ciężkie bicia serca i osłabienie tak wielkie, iż bywały dnie, w których nie mogła poruszyć się z fotelu. Następnie dołączyły się do tego bóle krzyża i zawroty głowy. W ciągu tygodnia zmieniła się w oczach i wychudła do tego stopnia, że nawet lekarze, którzy aż dotąd uważali te objawy za zwykłą zapowiedź zbliżającej się słabości, poczęli się nimi niepokoić. Przezroczysta jej twarz przybierała teraz czasem odcień błękitnawy i, zwłaszcza w chwilach, gdy chora trzymała oczy zamknięte, stawała się podobną do twarzy umarłej. Nawet pani Bigielowa, największa optymistka w otoczeniu, nie mogła w końcu oprzeć się obawom, lekarz zaś oświadczył wprost Połanieckiemu, że w takich warunkach oczekiwane przejście może być niebezpieczne i samo w sobie i w następstwach. Naprawdę jedna tylko Marynia, lubo codzień słabsza i więcej wyczerpana, nie traciła otuchy.
Połaniecki zaś ją tracił. Przyszedł na niego czas tak ciężki, że wszystkie bóle i zmartwienia, jakie trafiło mu się w życiu przechodzić, wydały mu się niczem w porównaniu z tym straszliwym niepokojem, przechodzącym częstokroć w zupełną utratę nadziei. Niegdyś, po ożenieniu się z Marynią, w jego pojęciach o małżeństwie i nadziejach na przyszłość, dziecko było czemś głównem; teraz dopiero uczuł, że oddałby nie jedno, ale wszystkie dzieci, jakie kiedykolwiek mógł mieć, byle uratować tę jedyną, kochaną głowę. I serce krajało mu się, gdy czasem Marynia powtarzała swym osłabionym głosem pytanie, które i przedtem nieraz mu zadawała: „Stachu, a jeśli będzie chłopiec?“ — Radby był upaść jej do nóg i, objąwszy je, powiedzieć: „Niech licho porwie chłopca, czy dziewczynę, byleś została mi ty!“ — musiał zaś uśmiechać się do niej i zapewniać ją spokojnie, że mu to wszystko jedno. Opadły go znów dawniejsze strachy — i owa nadzieja, którą w nim wzbudziły słowa Maryni, że fala złego wraca przy łasce bożej tylko jako żal, rozwiała się bez śladu. Teraz chwilami miewał znowu poczucie, że choroba Maryni może być właśnie taką powracającą falą. Jakim sposobem tak mogło być, na to nie miał odpowiedzi, ale próżno rozum mówił mu, że naprzykład, między występkiem pani Osnowskiej, lub panny Castelli, a karą, jaka je spotkała, istnieje bezpośredni związek, którego tu niemasz. Strach odpowiadał mu na to, że zło może się filtrować przez życie tak tajemniczemi drogami, iż rozum ludzki nigdy ich nie wyśledzi. I na tę myśl ogarniała go jakaś wprost mistyczna bojaźń. Człowiek w nieszczęściu traci zdolność do ścisłych rozumowań i żyje pod uciskiem groźby — i pod takim uciskiem żył Połaniecki. Widział tylko przepaść i własną bezsilność. Nieraz, patrząc na wynędzniałą twarz Maryni, mówił sobie: „Trzeba być szalonym, żeby przypuścić, iż ona może nie umrzeć!“ — a jednocześnie szukał rozpaczliwie na twarzach otaczających choć cienia nadziei, i każdą kroplą krwi, każdą cząstką mózgu, całą duszą i sercem, buntował się przeciw jej śmierci. Wydawało mu się to niepojętą krzywdą, żeby ona miała zamknąć na zawsze oczy, zanim on nie okaże jej, jak ją bez miary kocha, zanim jej nie wynagrodzi tych wszystkich chwil nieuwagi, szorstkiego obejścia, egoizmu i niewiary, zanim nie powie jej, że stała się duszą jego duszy, czemś nietylko nad wszystko w życiu umiłowanem, ale i uczczonem. Powtarzał sobie, że jeśli Bóg tego dla niego nie uczyni, to powinien uczynić dla niej, żeby przynajmniej odeszła z uczuciem takiego szczęścia, na jakie zasłużyła. Od tych zuchwałych narzucań Bogu, jak powinien postąpić, przechodził znów do skruchy, pokory i prośby. Ale tymczasem Marynia była z każdym dniem bardziej i niebezpieczniej chora, on zaś, wśród dwóch rozpaczy, z których jedna krzyczała: „to nie może być!“ — a druga: „to musi być!“ — wił się istotnie, jak w kleszczach.
Nadomiar, z konieczności, z obawy, by żonie nie odebrać otuchy, musiał wobec niej udawać, że z jej choroby niewiele sobie robi. I lekarz i pani Bigielowa przestrzegali go codzień, by jej nie przestraszał; wskazywał mu to również własny rozum, a jednocześnie było to dla niego nowem udręczeniem, przychodziło mu bowiem na myśl, że ona może to wziąć za brak uczucia i umrzeć z myślą, że on jej nigdy nie kochał. Zmieniło się też w nim wszystko do dna. Bezsenność, zmęczenie i trwoga wprowadziły go w stan jakiejś chorobliwej egzaltacyi, w której samo nawet niebezpieczeństwo, i tak aż nadto rzeczywiste, widział w spotęgowanym stopniu. Zdawało mu się, że niema żadnej nadziei i chwilami myślał o Maryni, jakby już umarła. Po całych dniach rozpamiętywał wszystkie dodatnie strony jej charakteru, jej słowa, dobroć, spokój; przypominał sobie, jak wszyscy ją kochali i jednocześnie czynił sobie rozpaczliwe wyrzuty, że jej nigdy nie był wart, że ją nie dość kochał, nie dość cenił, że w końcu złamał jej wiarę, a zatem musi ją stracić — i traci słusznie.
I w tem poczuciu, że rzecz tak straszna jest zarazem zasłużoną i że na wszelką poprawę jest zapóźno, było po prostu coś rozdzierającego. Ci nawet, którzy za życia byli zawsze bardzo kochani, odchodząc, pozostawiają za sobą żal, że jeszcze nie dość byli kochani — ze wszystkich najcięższy.
Na początku grudnia wrócili po dwumiesięcznym pobycie we Włoszech Świrski i Zawiłowski. Połaniecki tak wysechł i zmizerniał przez ten czas, że go ledwie poznali; ale i on, cały pogrążony w swem nieszczęściu, prawie nie zwrócił na nich uwagi i słuchał, jak przez sen, słów pociechy i otuchy ze strony obydwóch, również jak i opowiadań, któremi zacny malarz próbował rozerwać jego strapioną myśl. Co go teraz mógł obchodzić Zawiłowski, pani Broniczowa lub panna Castelli, wobec tego, że jego Marynia mogła lada dzień skończyć. Świrski, który miał dla niej ogromną przyjaźń, chcąc zaczerpnąć skądkolwiek trochę nadziei, udał się do pani Bigielowej, lecz i ta nie miała jej wiele. Lekarze sami nie wiedzieli dobrze, co chorej jest, bo do jej stanu przyłączyły się jeszcze rozmaite inne powikłania, nie dające się nawet określić. Wiadomo im było tylko, że serce chorej działa nieprawidłowo, obawiano się zaś przedewszystkiem, by, wskutek złego krążenia krwi, nie potworzyły się w żyłach skrzepy, grożące natychmiastową śmiercią. Lecz prócz tego, nawet w razie szczęśliwego rozwiązania, obawiano się mnóstwa rzeczy: i wycieńczenia, i upadku sił, i wszelkiego rodzaju następstw, które dopiero później mogły się ukazać. Świrski przekonał się, że pani Bigielowa nie łudzi się już także, gdyż w końcu rozmowy rozpłakała się i rzekła:
— Biedna Marynia, ale biedny i on! Żeby mu chociaż dziecko zostało, możeby znalazł siłę do zniesienia tego ciosu.
I wypłakawszy się, dodała:
— I tak ja nie rozumiem, jak on może to wszystko wytrzymać.
Była to prawda. Połaniecki nie jadł i nie spał. W biurze nie pokazywał się od dawna, z domu zaś wypadał tylko chwilami po kwiaty, które Marynia zawsze lubiła i których widok ją rozweselał. Ale była już tak chora, że on za każdym razem, niosąc pęki chryzantem, wracał ze straszną myślą, że może niesie je na trumnę. Maryni samej otworzyły się oczy, że to może zbliża się śmierć. Mężowi nie chciała o tem mówić, ale przed panią Bigielową płakała któregoś dnia z żalu za życiem i za „Stachem“. Martwiła się też myślą, jak on to przeniesie, bo chciało jej się, żeby jej bardzo żałował, a jednocześnie, żeby nie bardzo cierpiał. Przez długi czas udawała jednak przed nim, że jest pewna, iż wszystko skończy się szczęśliwie.
Ale później, gdy poczęły przychodzić na nią omdlenia, zebrała się na odwagę, by z nim mówić trochę otwarciej. Wydało jej się to obowiązkiem, więc którejś nocy, gdy pani Bigielowa, zwyciężona bezsennością, poszła spać, a on czuwał, jak zawsze, przy niej, przyciągnęła do siebie jego rękę i rzekła:
— Stachu, ja chciałabym z tobą pomówić i o jedną rzecz cię poprosić.
— Co chcesz, kochanie? — spytał Połaniecki.
Ona czas jakiś namyślała się widocznie, jakby wyrazić swoją prośbę, a potem poczęła mówić:
— Obiecaj mi... Ja wiem, że pewno wyzdrowieję... ale przyrzecz mi, że... choćby to był chłopiec, ty go będziesz kochał i będziesz dla niego dobry.
Połaniecki nadludzkim wysiłkiem pohamował łkanie, które chwytało go za piersi i odrzekł spokojnie:
— Moje drogie kochanie! I ciebie będę zawsze kochał i jego. Bądź pewna!...
Na to Marynia spróbowała podnieść jego rękę do ust, ale z osłabienia nie mogła tego uczynić, więc poczęła się tylko uśmiechać do niego z wdzięcznością, a po chwili znów rzekła:
— I jeszcze jedno... Nie myśl, żebym przypuszczała zaraz jakie straszne rzeczy — wcale nic! — ale ja — chciałabym się wyspowiadać...
Połanieckiego dreszcz przebiegł od stóp do głów.
— Dobrze, moje dziecko — odpowiedział zająkliwym i jakby nieswoim głosem.
Ona zaś, przypomniawszy sobie, że niegdyś podobało mu się jej wyrażenie „służba boża“, i chcąc mu dać poznać, że tu nie chodzi o nic innego, jak tylko o wypełnienie zwykłych religijnych obowiązków, powtórzyła z uśmiechem, niemal wesołym:
— Służba boża!
I spowiedź odbyła się nazajutrz. Połaniecki tak był już pewien, że to jest koniec wszystkiego, iż niemal dziwiło go, że Marynia żyje jeszcze, a nawet, że wieczorem uczyniło się jej nieco lepiej.
Nie śmiał już wpuścić nadziei do duszy. Ona jednak stała się rzeźwiejsza i mówiła, że jej lżej oddychać. Około północy poczęła z nim zwykłą wojnę o to, by poszedł odpocząć. Jakoż on, ze zmartwienia i trudu wyglądał już nie wiele lepiej od niej. Bronił się też i teraz z początku, utrzymując, że spał w dzień, co była nieprawda — i że jest wypoczęty; ale gdy nalegała koniecznie — ustąpił, tem bardziej, że była przy niej umyślna kobieta i Bigielowa, a lekarz, który od tygodnia sypiał w ich mieszkaniu, upewnił go, że na dziś nie należy się niczego gorszego spodziewać.
Wyszedłszy jednak, uczynił to, co czynił zwykle, to jest siadł na fotelu przy drzwiach i począł nasłuchiwać, co dzieje się w jej pokoju.
Za najmniejszym szmerem zrywał się, lecz gdy szmer ustawał, siadał znowu i poczynał rozmyślać, prędko a chaotycznie, jak czynią ludzie, nad którymi wisi niebezpieczeństwo. Chwilami jednak myśli zachodziły mu ze znużenia jedna za drugą, tworząc jakąś zbitą gęstwinę, w której się plątał, nie mogąc nic rozeznać. Morzył go też i sen. Siły miał niepospolite, ale od dziesięciu dni przebierał się tylko, nie rozbierał — i na nogach podtrzymywała go jedynie czarna kawa i gorączka. Nie poddawał się i teraz, choć głowa ciężyła mu ołowiem, a gęstwina myśli zmieniła się jakby w czarną chmurę, bez jednego jaśniejszego promyka. Mechanicznie tylko powtarzał sobie jeszcze, że Marynia chora i że on nie powinien usnąć; ale słowa te nie miały już dla niego najmniejszego znaczenia.
Wreszcie trud, wyczerpanie i bezsenne noce przemogły. Chwycił go nieprzeparty, kamienny sen, w którym nic się nie śni, w którym ginie rzeczywistość, ginie cały świat i samo życie zdaje się drętwieć.
Nad ranem zbudziło go dopiero pukanie do drzwi.
— Panie Stanisławie! — ozwał się przytłumiony głos pani Bigielowej.
Połaniecki zerwał się na równe nogi i oprzytomniawszy w tejże chwili, wybiegł z pokoju. Jednem spojrzeniem objął łóżko Maryni i na widok zapuszczonych firanek nogi zachwiały się pod nim.
— Co się stało? — wyszeptał zbielałemi wargami.
A pani Bigielowa odpowiedziała równie cicho, głosem nieco zdyszanym:
— Macie syna...
I położyła palec na ustach.





XXII.

Były jeszcze dni ciężkie i bardzo ciężkie. Przyszło osłabienie tak wielkie, że życie Maryni poczęło się wahać, jak płomyk. Zgaśnie czy rozetleje? — na to nie umiał nikt odpowiedzieć. Chwilami wszyscy byli przekonani, że już, już gaśnie. Jednakże młodość i ulga, jaką organizmowi przyniosło przyjście na świat dziecka, przeważyły szalę na stronę życia. Któregoś dnia chora po długim śnie obudziła się jakby rzeźwiejsza. Stary lekarz, który był przy niej i który to stwierdził, chcąc upewnić się lepiej, że owo polepszenie nie jest złudzeniem, zażądał wezwania drugiego, z którym przedtem składali konsylia. Połaniecki sam po niego pojechał i prawie odchodził od zmysłów, szukając go po mieście przez pół dnia, nie śmiał bowiem jeszcze mieć nadziei, że to już zwrot stanowczy w jej chorobie i w jego niedoli. Gdy nareszcie odnalazł utrapionego medyka i gdy przywiózł go do domu, przyjęła ich w przedpokoju pani Bigielowa, z mokremi rzęsami, ale z twarzą rozpromienioną, i rzekła:
— Lepiej! stanowczo lepiej!
I nie mogła mówić więcej, bo łzy popłynęły z jej oczu. Połaniecki pobladł ze wzruszenia, ona zaś, opanowawszy po chwili swą radość, poczęła mówić, uśmiechając się przez łzy:
— Wie pan, wojuje już o jedzenie! Przedtem kazała sobie przynieść małego. Dopytywała także, czemu pan nie wraca. A teraz wojuje o jedzenie, ale jak wojuje! A, chwała Bogu! chwała Bogu!
I w uniesieniu uściskała Połanieckiego, a on przez długi czas nie odejmował ust od jej rąk; drżał tylko cały z wysilenia, żeby potłumić radość, ale zarazem i jęki, które, nagromadziwszy się w nim przez tyle dni trwogi i męczarni, chciały teraz koniecznie wybuchnąć.
Tymczasem lekarze poszli do Maryni i siedzieli przy niej dość długo. Gdy po skończonej naradzie ukazali się znowu, na twarzach ich widać było zadowolenie. Na gorączkowe zapytania Połanieckiego, ten, który stale był przy Maryni, stary impetyk, ze złotemi okularami na nosie i złotem sercem w piersiach, sam uszczęśliwiony, ale utrudzon bardzo, rzekł oburkliwie:
— Jak się ma? Idź pan, podziękuj Bogu!... ot co!
I Połaniecki poszedł. Gdyby był człowiekiem zupełnie niewierzącym, byłby w tej chwili poszedł tak samo — i z sercem, wezbranem łzami i wdzięcznością, byłby dziękował tak samo Bogu, że się nad nim zlitował i pozwolił wrócić fali złego tylko pod postacią żalu, zgryzoty, męki — nie pod postacią śmierci.
Poczem, uspokoiwszy się, wszedł na palcach do pokoju żony, przy której była już pani Bigielowa. Marynia raźnie spoglądała przed się rozweselonemi oczyma i na pierwsze wejrzenie znać było, że istotnie ma się daleko lepiej. Ujrzawszy go, rzekła:
— A widzisz, Stachu... dobrze!
— Dobrze, kochanie — odpowiedział cicho Połaniecki.
Nie pora była jeszcze na głośne wybuchy, więc siadł w milczeniu przy jej łóżku. Lecz po chwili radość i ogromna miłość do niej zmogły go tak, iż, przechyliwszy się, objął rękoma jej okryte kołdrą stopy, a następnie, przyłożywszy do nich twarz, pozostał w ten sposób bez ruchu.
Ona zaś, jakkolwiek bardzo jeszcze osłabiona, uśmiechała się z zadowolenia. Przez czas jakiś patrzyła na niego, poczem zupełnie jak dziecko, uszczęśliwione, że je pieszczą, rzekła do pani Bigielowej, ukazując swoim przezroczystym paluszkiem na tę ciemną czuprynę, przytuloną do jej nóg:
— Kocha!
Nazajutrz Marynia czuła się jeszcze zdrowszą i od owej chwili każda niemal godzina przynosiła polepszenie. W końcu był to już nie powolny powrót do zdrowia, ale jakby rozkwit, jakby nagły powrót wiosny po zimie, który zdumiewał samego lekarza. Połanieckiemu chciało się teraz chwilami krzyczeć z radości, która dusiła go tak, jak dawniej — męka. Trzymano Marynię jeszcze w łóżku, przez zbytek ostrożności; ale gdy wracały jej siły, rumieńce, ochota do życia, humor, poczęła sobie przykrzyć i codzień wieczór zapowiadać, że nazajutrz wstanie. Pod jednym tylko względem długa choroba i bezsilność przyniosły zmianę w jej usposobieniu, która jednak wkrótce miała przejść razem z innymi śladami słabości. Oto tak spokojna i rozsądna niegdyś kobietka, stała się na pewien czas jakby rozpieszczonem dzieckiem, które często napierało się rozmaitych rzeczy bardzo usilnie i odczuwało prawdziwe zmartwienie, jeśli mu ich odmawiano. Połaniecki, rozmawiając z nią, wchodził mimowoli w jej ton, skutkiem czego owe „grymasy“ były powodem do wesołości.
Raz poczęła się przed nim skarżyć, że pani Bigielowa nie chce jej dać czerwonego wina. Pani Bigielowa tłómaczyła się, że dała tyle, ile doktor pozwolił, ale musi czekać na jego pozwolenie, żeby dać więcej. Połaniecki jął zaraz Marynię pocieszać, mówiąc do niej tak zupełnie, jak niegdyś mawiał do Litki:
— Dadzą dziecku wina, zaraz dadzą!... Tylko doktor przyjdzie...
A Marynia na to:
— Czerwonego!...
— Ale jak czerwonego! — odpowiedział z zapałem Połaniecki.
Poczem oboje poczęli się śmiać, a z nimi razem i pani Bigielowa. Jak dawniej, w całym tym pokoju unosiła się trwoga śmierci i nieszczęścia, tak teraz często radość rozświecała go, jak słońce. Chwilami wpadali w doskonały humor, a do kompanii należał częstokroć i dziadzio Pławicki, który, od czasu przyjścia na świat wnuka, stał się pełen patryarchalnej, ale dobrotliwej powagi, nie wyłączającej wesołości. Bywało zresztą różnie; czasem bowiem brał w nim górę nastrój wysoki i uroczysty. Pewnego dnia przyniósł testament i zmusił wszystkich do wysłuchania jego paragrafów od początku do końca. We wstępie żegnał się we wzruszających słowach z życiem, z córką, z Połanieckim i z wnukiem, nie szczędząc przytem wskazówek, tyczących jego wychowania na dobrego wnuka, dobrego syna, ojca i obywatela; następnie czynił go spadkobiercą wszystkiego, co posiadał — i, pomimo, że od bankructwa Maszki posiadał tylko tyle, ile mu dawał Połaniecki — niemniej czuł się wzruszonym swoją hojnością i niemniej cały wieczór miał minę pelikana, który nakarmił własną krwią pisklęta.
Człowiek, który się odradza na świat po ciężkiej chorobie, przechodzi poniekąd znów przez wszystkie okresy dzieciństwa i pierwszej młodości, z tą jedynie różnicą, że to, co dawniej liczyło się na lata, liczy się w takich warunkach na tygodnie, lub nawet na dnie. Tak było z Marynią. Pani Bigielowa, która z początku nazywała ją „bébé“, mówiła, śmiejąc się, że stopniowo „bébé“ zmienia się w małą dziewczynkę, a z dziewczynki w podlotka. Ale w podlotku poczęła się następnie odnajdować kobieca kokieterya. Teraz, gdy ją czesano, wymagała już koniecznie, by jej stawiano na kolanach niewielkie zwierciadło, które miała po matce, i pilnie badała w niem, czy też zapowiedź pani Bigielowej, że „potem jest się jeszcze ładniejszą“, sprawdza się na niej. W pierwszych czasach oględziny niezbyt ją zadawalniały, później jednak coraz więcej. Nakoniec, któregoś dnia, kazała sobie zaraz po uczesaniu podać raz jeszcze zwierciadło — i jeszcze raz odbyła dokładny przegląd cery, oczu, ust, włosów, wyrazu, słowem wszystkiego, co było do obejrzenia.
I rewia musiała wypaść dobrze, albowiem poczęła się uśmiechać, rozpromieniać, wreszcie zwróciła się w stronę pokoju Połanieckiego i przegrażając wymizerowaną piąstką, z miną wielce zdobywczą, rzekła:
— A, poczekajno teraz, panie Stachu!
Rzeczywiście zaś nigdy nie była równie śliczna. Płeć jej, zawsze bardzo czysta, stała się jeszcze bardziej przezrocza i jeszcze więcej liliowa, niż wówczas, gdy Zawiłowski tracił głowę i rymował z tego powodu od rana do wieczora. A obok tego, na policzkach jej świtał już pierwszy różowy blask zdrowia. Z oczu, z ust, ze zdrobniałej po chorobie twarzy, biło jakby światło, jakby odrodzenie się do życia i jakby wiosna. Była to po prostu cudna głowa, pełna barw jasnych, a leciuchnych, a zarazem subtelnego rysunku — prawdziwie wytworna i, jak się niegdyś wyraził Zawiłowski: polna — tak cudna, że chwilami, gdy leżała na poduszkach i na podścieli ciemnych włosów, nie można się jej było dość napatrzyć. To też tak zwany „Pan Stach“, który to wszystko widział doskonale, i który, wedle określenia Bigiela, nie mógł już z miłości „ani ręką, ani nogą ruszyć“ — nie potrzebował wcale „czekać“. Nietylko ją teraz kochał jak kobietę i jak drogą głowę, ale czuł dla niej wdzięczność bez granic za to, że nie umarła — i okazywał swą wdzięczność w ten sposób, że starał się odgadywać jej myśli. Marynia ani przypuszczała kiedykolwiek, że stanie się do tego stopnia osią jego życia, źrenicą jego oka, duszą jego myśli i czynności. Nigdy nie było im ze sobą źle, ale teraz, wraz z powrotem do zdrowia Maryni, weszło do ich domu niebywałe szczęście i niebywała radość.
Przyczyniał się do niej dzielnie i młody Połaniecki. Marynia nie mogła sama karmić i mąż, przewidując to, sprowadził do syna żywicielkę. Chcąc jednak sprawić chorej przyjemność, sprowadził dawną jej znajomą z Krzemienia. Służyła ona niegdyś u Pławickich, po ich wyjeździe zaś zgodziła się do Jałbrzykowa i tam zdarzyło się jej nieszczęście. Nigdy nie wiedziano dobrze, kto był jego przyczyną; jeśli jednak któremu z większych właścicieli można było zarzucić brak miłości do ludu, to nie panu Gątowskiemu, albowiem w całym Jałbrzykowie pełno było dowodów, jak dalece pan Gątowski lud kochał. Nawet i przy układach o serwituty, współobywatele z Jałbrzykowa, między innemi kwestyami podnosili i tę, że: „pan dziedzic na białym koniu jeździ, z pistolca se strzyla i dziewkom w ślipia patrzy“ — i jeśli z jednej strony nie łatwo było pojąć, jaki właściwie związek mają powyższe zwyczaje pana Gątowskiego z układami o serwituty, to natomiast z drugiej stawało się zupełnie jasnem, iż, dzięki tymże zwyczajom, Połaniecki znalazł z łatwością w Jałbrzykowie karmicielkę dla swego syna.
Że zaś była to silna, młoda i hoża Mazurka, przeto młody człowiek mógł tylko dobrze wyjść na jej opiece. Wogóle ów mały Połaniecki była to osoba, która od pierwszej chwili przyjścia na świat rozpanoszała się w domu codzień bardziej, nie licząc się z nikim i nie myśląc o niczem, tylko o własnych potrzebach i przyjemnościach. W myśl tej metody, w chwilach wolnych od uczt i snu, zajmował się ćwiczeniem i rozwojem swych małych płuc, za pomocą krzyku tak doniosłego, na jaki tylko poranny jego wiek umiał się zdobyć. Przynoszono go wówczas najczęściej do Maryni, przyczem rozpoczynały się nieskończone sesye, na których rozpatrywano szczegółowo wszystkie jego fizyczne i umysłowe zalety, oraz uderzające podobieństwo do życiodawców. Stwierdzono w ten sposób, że ma nos matki, odrzuciwszy z rzadką w głosowaniu jednomyślnością uwagę mamki, że ma nos jak „kociak“; stwierdzono również, że będzie miał niezmiernie ujmujący uśmiech, że będzie brunetem, że będzie niezawodnie wysoki, że jest bardzo żywy i że będzie się odznaczał zadziwiającą pamięcią. Pani Bigielowa, póki Marynia leżała jeszcze w łóżku, robiła przytem na swoją rękę rozmaite odkrycia, które zwiastowała wszem wobec. Raz też, wpadłszy do Maryni, poczęła mówić z radością i godnym wszelkiego uznania pośpiechem:
— Wyobraź sobie, rozłożył paluszki u jednej rączki, a drugą, przysięgłabyś, że je liczy. Będzie z pewnością matematyk!
Marynia zaś odrzekła z zupełną powagą:
— To będzie miał po ojcu.
I ona jednak zrobiła odkrycie, wcześniejsze nawet pod względem daty od wszystkich pani Bigielowej, mianowicie, że to jest „bardzo kochane stworzonko“. Co do Połanieckiego, ten w pierwszych chwilach patrzył na nowego znajomego ze zdziwieniem i pewną nieufnością. W swoim czasie bardzo sobie życzył mieć córkę, z tego głównie względu, iż, będąc z usposobienia i serca wielkim dzieciarzem, wyobraził sobie, że tę całą tkliwość, jaką się ma w sobie, można oddać tylko dziewczynce. Niewiadomo, dlaczego tkwiło w nim pojęcie, że syn, to będzie zaraz jakieś chłopisko, nieledwie z wąsami, mówiące basem, wierzgające jak źrebak, do którego z tkliwością nie warto i przystępować, bo on ją ma — w pogardzie. Stopniowo dopiero, przypatrując się tej drobnej, śpiącej w poduszkach, figurze, począł dochodzić do przekonania, że to nietylko nie jest żadne „chłopisko“, ale po prostu godna litości bieda, taka mała, słaba, bezbronna, tak potrzebująca opieki i kochania, jak i wszystkie w świecie dziewczyny. Zresztą mówił sobie: „Taki on tam jeszcze i chłopiec!“ — i od tej chwili rozczulał się dla niego coraz więcej, a po kilku dniach próbował go nawet sam nosić do Maryni, co zresztą czynił z takim nakładem zgoła zbytecznych ostrożności, a zarazem tak niezgrabnie, że doprowadzał do śmiechu nietylko Marynię i panią Bigielową, ale, z ujmą swej powagi — nawet i mamkę.
I śmiech rozlegał się teraz w mieszkaniu Połanieckich niemal od rana do wieczora. Oboje, budząc się rano, budzili się z tem błogiem poczuciem, że dzień przyniesie im nową radość. Bigiel, który od czasu jak Marynia wstała, dopuszczany bywał wieczorem razem ze swoją wiolonczelą, przypatrując się ich życiu, rzekł kiedyś, po chwili odpowiedniej rozwagi:
— Na dobrych ludzi, jak i na każdego, może przyjść nieszczęście; ale za to, jak im dobrze, tak, dalibóg, nikomu nie jest lepiej.
A im było rzeczywiście dobrze. Marynia, wedle tego, co słyszała w swoim czasie od pani Bigielowej i co myślała sama, sądziła, że przyczyną tego ponownego rozkwitu miłości męża jest dziecko, które ich związało nowymi węzłami... Któregoś dnia poczęła nawet o tem mówić z Połanieckim, lecz on odrzekł jej z całą prostotą:
— Nie! słowo ci daję! Jego swoją drogą kocham, ale ciebie kochałem już bajecznie, nim on na świat przyszedł — dla ciebie samej, dlatego, że jesteś taka, jak jesteś. Spojrzyj na okół, pomyśl, co się na świecie dzieje i z kim ja ciebie mam porównać?...
Tu, wziąwszy jej ręce, począł je całować nietylko z ogromną miłością, ale zarazem z największą czcią — i dodał:
— Ty sama nigdy nie będziesz wiedzieć, czem ty dla mnie jesteś i jak ja ciebie kocham!
Ona zaś, przytuliwszy się do niego, pytała z twarzą jasną od szczęścia, jak słońce:
— Nie? naprawdę, Stachu?... powiedz!...





XXIII.

Przyszły chrzciny. Młody człowiek był już ochrzczony z wody, albowiem uczyniła to zaraz po jego przyjściu na świat pani Bigielowa, której, pod wrażeniem choroby matki, wydawało się, że i mały umrze lada minuta... Lecz on ani o tem myślał — i w najlepszem zdrowiu i apetycie czekał na termin uroczystości, w której miał odegrać główną rolę. Połaniecki pospraszał wszystkich znajomych: była więc, prócz domowych i dziadzi Pławickiego, pani Emilia, która na ten dzień zebrała resztę sił, byli oboje państwo Bigielowie z małemi Bigielętami, i profesor Waskowski, i Świrski, i Zawiłowski, i panna Ratkowska. Pani Połaniecka, zdrowa już, wystrojona i szczęśliwa, wyglądała tak uroczo, że Świrski, ujrzawszy ją, wziął się obu rękoma za włosy i, ze zwykłą sobie szczerością, rzekł:
— To przecie przechodzi wszelkie pojęcie! Dalibóg, oczy można stracić!
— Co! — zawołał Połaniecki, sapiąc z zadowolenia i z taką zarozumiałością, jakby zawsze utrzymywał to, o czem inni teraz dopiero się przekonali.
A Świrski odrzekł:
— Klękajcie narody! Nie powiem nic więcej!
Ona słuchała tego z zakłopotaniem, ale płonąc zarazem z radości w poczuciu, że Świrski ma słuszność. Musiała się jednak zająć gośćmi i ceremonią, a to tem bardziej, że z początku wkradło się pewne zamieszanie. W pierwszą parę miała trzymać małego Stasia pani Emilia i Bigiel, w drugą zaś malarz z panną Ratkowską. Tymczasem ten ostatni począł robić niespodzianie trudności, wynajdywać przeszkody i wykręcać się, niewiadomo dlaczego. „Radby bardzo — po to umyślnie z Włoch przyjechał... jakże! to rzecz ułożona; ale, że nigdy przedtem dziecka do chrztu nie trzymał, więc nie wie, czyby mu się chrześniak zdrowo chował, a zwłaszcza, czyby miał szczęście do kobiet“. Na to Połaniecki począł się śmiać i nazywać go przesądnym Włochem, lecz Marynia, która najprędzej domyśliła się o co chodzi, korzystając z chwili, w której chcąc się wymknąć, wycofywał się do okna, rzekła półgłosem:
— Kumostwo w drugą parę nie jest w danym razie przeszkodą.
Świrski powiódł za nią oczyma, następnie uśmiechnął się, ukazując swoje małe zdrowe zęby, i nagle rzekł, zwracając się do panny Ratkowskiej:
— Prawda, że to tylko w drugą parę, więc... służę pani!
I wszyscy otoczyli teraz małego Stasia, który na ręku niani, przybrany w powłóczyste muśliny i koronki, wyglądał dzielnie razem ze swoją łysiną i wytrzeszczonemi okrągłemi oczkami, w których świat zewnętrzny odbijał się tak mechanicznie, jak w zwierciadle. Bigiel wziął go teraz na ręce i rozpoczął się obrzęd.
Obecni słuchali w należytem skupieniu poważnych sakramentalnych słów, lecz młody poganin okazał wyjątkową zatwardziałość. Naprzód począł wierzgać tak, że wysunął się nawpół z rąk Bigiela, poczem, gdy Bigiel wyrzekał się w jego imieniu czarta i jego nieprawości, uczynił wszystko, co było w jego mocy, żeby go zagłuszyć. Dopiero, ujrzawszy niespodzianie wśród krzyku okulary Bigiela, uciął nagle, jakby chcąc dać do zrozumienia, że, jeśli na świecie istnieją tak zdumiewające przedmioty, to w takim razie co innego.
Zresztą obrzęd się skończył i zaraz potem oddano go w ręce niani, która po chwili ułożyła go w przepysznem łóżeczku, mającem kształt wózka, darze Świrskiego — i chciała go wytoczyć z pokoju. Lecz Świrski, który może dotąd nigdy w życiu nie widział z blizka tak małej osoby, i w którego piersiach biło stęsknione od dawna za ojcowstwem serce, zatrzymał nianię i, pochyliwszy się do kołyski, wziął dziecko w ramiona.
— Ostrożnie! ostrożnie! — zawołał, zbliżając się Połaniecki.
A malarz odwrócił się do niego i rzekł:
— Panie, ja miewałem w ręku wyroby Luca della Robbia.
I rzeczywiście, podniósł małe stworzenie i począł je huśtać z taką zręcznością, jakby całe życie dzieci niańczył. Następnie przystąpił z nim do profesora Waskowskiego i spytał:
— Cóż? Co kochany profesor myśli o tym młodym Aryjczyku?
— A cóż — odpowiedział staruszek, spoglądając z rozczuleniem na malca — naturalnie, że Arya! najczystszej krwi Arya!
— I przyszły misyonarz? — dodał Połaniecki.
— Nie uchyli się od tego w przyszłości, nie uchyli, tak, jak i wy nie umiecie się uchylić! — odpowiedział profesor.
Jakoż przyszłości niepodobna było przesądzać, na razie jednak młody Aryjczyk uchylił się od wszelkich misyi w sposób tak niedwuznaczny, a nawet wprost obelżywy, że trzeba go było oddać niani. Panie jednak nie przestały się nim bawić, cmokać na niego i zachwycać się nim, póki nie doszły do stanowczego wniosku, że to jest dziecko zupełnie wyjątkowe, że całe zachowanie się jego dowodnie o tem świadczy i że trzebaby chyba nie mieć oczu, żeby nie poznać, że to będzie najprzystojniejszy w kraju mężczyzna, a przytem geniusz.
Geniusz jednak usnął wreszcie, jak gdyby odurzony kadzidłami, a tymczasem podano śniadanie. Marynia, mimo całej przyjaźni dla malarza, posadziła jednak koło panny Ratkowskiej Zawiłowskiego. Chciała, jak zresztą i wszyscy, nie wyjmując nawet Świrskiego, żeby się coś w ich stosunkach wyjaśniło. Zawiłowskiego postępowanie było bowiem dziwne. Świrski utrzymywał, że on nie jest jeszcze zupełnie normalny. Był zdrów, sypiał i jadał dobrze, nawet nieco utył, mówił rozsądnie, choć powolniej, niż dawniej, ale pojawiała się w nim jakaś niemoc woli, jakiś brak inicyatywy, której przedtem było w nim tak pełno. We Włoszech rozpromieniał się na wspomnienie panny Ratkowskiej i, gdy o niej mówił, oczy czasem zachodziły mu łzami. Po powrocie, gdy mu ktoś czasem napomknął, że wartoby pójść z wizytą do panny Ratkowskiej, a zwłaszcza, gdy ofiarował się iść z nim razem, mówił: „A prawda!“ — i szedł z radością. Poza tem jednak zdawał się jakby nie pamiętać o jej istnieniu. Widocznem czasem było, że jakieś inne myśli nurtują go w głębi duszy i pochłaniają wszystkie jego duchowe władze. Świrski przypuszczał przez jakiś czas, że to może pamięć o pannie Castelli — przekonał się jednak z pewnem zdziwieniem, że tak nie jest i wreszcie zaczął mniemać, że Zawiłowski dlatego nigdy jej nie wspominał, iż stracił poczucie jej rzeczywistości, albo też, że wydawała mu się już czemś tak odległem, jakiemś wrażeniem tak rozwianem, że wspomnień o niej nie mógł związać w żywą, realną całość. Nie był jednak smutny. Owszem, chwilami znać w nim było zadowolenie i radość z życia, jakby się dopiero po powtórnem odrodzeniu na niem poznał. Prawdziwie smutną, coraz bardziej zamkniętą w sobie i coraz cichszą była panna Ratkowska. Może, prócz braku wzajemności, niepokoiły ją w Zawiłowskim i inne rzeczy, ale nie mówiła o swych niepokojach z nikim. Marynia i pani Bigielowa, sądząc, że wyłącznym powodem jej smutku jest zachowanie się Zawiłowskiego w stosunku do niej, otaczały ją najserdeczniejszem współczuciem i gotowe były uczynić wszystko, by jej przyjść z pomocą. Marynia, od czasu powrotu Zawiłowskiego z Włoch, widziała go po raz pierwszy, ale pani Bigielowa mówiła z nim codziennie o pannie Ratkowskiej, unosząc się nad nią, wspominając, ile jej winien wdzięczności, i dając mu coraz wyraźniej do zrozumienia, że powinien się jej jakoś z takiego długu uiścić. Poczciwy Świrski, wbrew własnym nadziejom, powtarzał mu toż samo — i Zawiłowski wszystko przyznawał, tylko, jakby nie chcąc, lub nie umiejąc wyprowadzić ostatecznego wniosku, mówił o rychłym swym powtórnym wyjeździe, o planach jeszcze większych podróży na przyszłość, słowem, o rzeczach, które z natury swej wyłączały udział panny Ratkowskiej.
I teraz, siedząc obok, niewiele do siebie mówili. Zawiłowski jadł obficie — i z zajęciem, a nawet pewną niecierpliwością, przeprowadzał oczyma nowe dania, które podawano naprzód starszym; panna Ratkowska, zauważywszy to, spoglądała na niego chwilami jakby z bolesnem współczuciem, a Marynię poczęło to trochę korcić, więc, chcąc zawiązać między nimi rozmowę, rzekła, przechyliwszy się przez stół:
— Pan tak świeżo z podróży, niechże pan coś opowie mnie i Stefci o Włoszech. Wszak ty, Stefciu, nie byłaś tam dotąd?
— Nie byłam — odpowiedziała panna Ratkowska — ale niedawno właśnie czytałam jakąś podróż.., tylko, że czytać a widzieć, to co innego.
I zarumieniła się lekko, spostrzegła bowiem, iż się zdradziła, że czytywała o Włoszech właśnie wówczas, gdy Zawiłowski tam bawił.
On zaś rzekł:
— Mnie pan Świrski namówił aż do Sycylii, ale tam były jeszcze upały; tamby trzeba teraz jechać!
— A! — rzekła Marynia — dobrze, że mi się przypomniało! A moje listy? Pytał pan przecie przez pana Świrskiego, czy chcę, by mi pan spisywał swoje wrażenia, a potem nie odebrałam ani literki!
Zawiłowski zaczerwienił się nagle, zmieszał, a potem rzekł jakimś dziwnym, niepewnym głosem:
— Bo... jeszcze nie mogłem... Ja będę ogromnie dużo pisał, ale później...
Świrski, posłyszawszy te słowa, zbliżył się po śniadaniu do Maryni i rzekł, ukazując na Zawiłowskiego oczyma:
— Wie pani, jakie on mi czasem robi wrażenie? — że to jest kosztowne naczynie — rozbite.





XXIV.

W parę dni po chrzcinach, Świrski odwiedził Połanieckiego w biurze, by się dowiedzieć o zdrowie Maryni, a zarazem pogadać o rozmaitych rzeczach, które mu leżały na sercu. Widząc jednak, że się spóźnił i że Połaniecki zabierał się do wyjścia, rzekł:
— Niech pan dla mnie nie zostaje. Pogawędzimy na ulicy. Światło dziś tak ostre, że nie mogę nic robić, więc odprowadzę pana do domu.
— Musiałbym pana w każdym razie przeprosić — odpowiedział Połaniecki. — Moja Marynia dziś po raz pierwszy wychodzi i idziemy do Bigielów na obiad. W tej chwili musi być już ubrana, ale mam jeszcze ze dwadzieścia minut czasu.
— Skoro wychodzi, to widać, że zdrowa.
— Chwalić Boga, jak ptak! — odpowiedział z radością Połaniecki.
— A Aryjczyk?
— Aryjczyk także tęgo się trzyma.
— Ach, szczęśliwy człowieku — rzekł Świrski — ja, żebym miał w domu taką żabę, nie mówiąc już o takiej żonie, to nie wiem... chybabym po dachach chodził!
— To też nie uwierzysz pan, jak mnie ten chłopak bierze za serce... Codzień więcej — a wogóle tak, że anim się spodziewał, bo trzeba wiedzieć, że ja sobie życzyłem córki.
— Jeszcze nie wieczór! przyjdzie i córka! — odrzekł Świrski. — Ale pan się śpieszysz, więc chodźmy.
Połaniecki wdział futro i wyszli na ulicę. Dzień był mroźny, jasny. Wokół rozlegał się pośpieszny brzęk dzwonków od sanek. Ludzie mieli kołnierze na uszach, szron na wąsach i z ust wyrzucali słupy pary.
— Wesoły jakiś dzień — rzekł Połaniecki. — Cieszę się dla mojej Marylki, że pogoda.
— Panu wesoło, więc wszystko bierzesz jasno — odrzekł Świrski, biorąc go pod rękę.
Lecz nagle puścił ramię Połanieckiego i, zastąpiwszy mu drogę, rzekł z taką miną, jakby się chciał z nim kłócić:
— Czy pan wiesz, że pan masz za żonę najpiękniejszą kobietę w Warszawie? To ja panu powiadam — ja!
I począł stukać się ręką w piersi, jakby chcąc powiększyć pewność, że to mówi on, nie kto inny.
— Ba! — rzekł, śmiejąc się, Połaniecki — i zarazem najlepszą, najpoczciwszą w świecie; ale chodźmy, bo mróz.
Gdy zaś Świrski wziął go pod rękę, dodał z pewnem wzruszeniem:
— Com ja jednak przeszedł podczas jej choroby, to Pan Bóg jeden wie... Lepiej o tem nie wspominać... Zrobiła mi po prostu niespodziankę swoim powrotem do zdrowia, ale też jeśli Bóg da doczekać wiosny, zrobię i ja jej niespodziankę, z której będzie rada.
— Jej niema z kim porównać — odpowiedział Świrski.
Tu, zatrzymawszy się znowu, rzekł jakby z pewnem zdziwieniem:
— I, jak Boga kocham, ile w niej przytem prostoty!
Przez jakiś czas szli w milczeniu, następnie Połaniecki począł wypytywać Świrskiego o wyjazd.
— Zatrzymam się ze trzy tygodnie we Florencyi — odrzekł malarz. — Mam tam jakąś robotę. Prócz tego, stęskniłem się do światła na San-Miniato, do Ginewry, w której się niegdyś kochałem, i do Cimabuego. Pamiętasz pan w Santa Maria Novella, w kaplicy Rucellai?... Po trzech tygodniach pojadę do Rzymu. Właśnie chciałem o tem z panem pogadać, bo dziś rano był u mnie Zawiłek z propozycyą, żebyśmy znów jechali razem.
— A! — rzekł Połaniecki. — I zgodziłeś się pan?
— Nie miałem serca odmówić, choć — między nami — on bywa czasem ciężki. Pan przecie wiesz, jak go pokochałem i jak mu współczułem, więc samemu mi przykro to mówić, ale bywa bestya ciężka!... Co tu gadać: zmienił się ogromnie! Na chrzcinach powiedziałem pani, że on chwilami wydaje mi się, jak kosztowne naczynie — rozbite. I to prawda! Albo to ja raz widziałem, jak on się męczył nad tymi listami, w których chciał opisywać dla pani Włochy. Chodził całemi godzinami po pokoju, tarł swoje postrzelone czoło, siadał, wstawał, a papier, jak był czysty, tak i pozostał. Daj Boże, żeby odzyskał dawny lot! Teraz jednak on wszystkim wokoło powtarza, że będzie pisał, ale sam już zaczyna o sobie wątpić — i gryzie się. Wiem, że się gryzie.
— Byłoby to nieszczęście i dla niego i dla panny Heleny — odpowiedział Połaniecki. — Gdybyś pan wiedział, jak jej rozpaczliwie chodziło nietylko o jego życie, ale i o jego talent!
— Byłaby szkoda ogólna — odpowiedział Świrski. — Kogo mi jednak najbardziej żal, to panny Ratkowskiej. Ona też poczyna już wątpić, czy on będzie tem, czem był, i to ją dręczy, może więcej od innych smutków.
— To biedna dziewczyna — rzekł Połaniecki — i tem biedniejsza, iż z tych wszystkich jego zamiarów podróży jedno widać jasno: że on o niej ani myśli. Szczęście, że panna Helena zapewniła jej byt niezależny.
— Ja rok czekam — odpowiedział Świrski — a po roku oświadczam się powtórnie. Wzięła mnie! niema co gadać! Uważałeś pan, jak jej ślicznie z tymi krótkimi włosami. Powinna zawsze tak chodzić. Rok czekam i milczę, ale potem będę uważał, że mam rozwiązane ręce. Niepodobna też, żeby i w niej przez rok coś się nie zmieniło, zwłaszcza, jeśli tamten nie da znaku życia... Wszystko to jest ogromnie dziwne! Myślisz pan, że ja nie robię wszystkiego, co w mojej mocy, żeby w nim rozdmuchać jakąś iskrę dla niej? Dalibóg, że człowiek nigdy chyba więcej nie robił przeciw własnemu sercu. Pani Bigielowa robi także, co może. Ale trudno! Nikt znowu nie ma prawa powiedzieć mu wyraźnie: żeń się, skoro on jej nie kocha. I to jest jeszcze dziwniejsze, że on i o tamtej, zdaje się, nie myśli. Jedna panna Ratkowska więcej jest warta, niż cały zagajnik takich „Topolek“ — ale to inna rzecz! Mnie o to chodzi, żeby ona nie myślała, że ja umyślnie wywożę Zawiłowskiego. Nie odmówiłem mu, bom nie mógł, ale, mój drogi panie, jeśli tam kiedy będzie mowa o naszym wyjeździe, wspomnijcieże jej, że ja, dalibóg, nie namawiałem Zawiłowskiego do podróży i że oddałbym więcej, niż ona przypuszcza, byle jej było dobrze, choćby kosztem starego brysia, jak ja.
— Oczywiście, że tak zrobimy — odpowiedział Połaniecki.
— To i dziękuję! Przed wyjazdem będę jeszcze u pani z pożegnaniem.
— Koniecznie — i to wieczorem, żebyśmy mogli dłużej posiedzieć. Myślę też, że jak pan latem wróci, to czas jakiś zabawicie u nas z Zawiłowskim.
— W Buczynku?
— W Buczynku, albo i nie w Buczynku, to jeszcze niewiadomo.
Dalszą rozmowę przerwał im widok Osnowskiego, który w tej chwili wychodził z owocarni, trzymając w ręku zwinięty w róg biały pakiet.
— Patrz pan: Osnowski! — rzekł Świrski.
— A jaki zmieniony — odrzekł Połaniecki.
I rzeczywiście. Osnowski był ogromnie zmieniony. Z pod futrzanej czapki wyglądała twarz chuda, pożółkła i jakby wiele starsza. Futro zdawało się na nim wisieć. Ujrzawszy dwóch przyjaciół, stropił się; widocznem było przez chwilę, że się waha i namyśla, czy nie przejść koło nich, udając, że ich nie poznaje. Ale na chodniku były pustki i zeszli się nadto blizko; więc nagle zmienił zamiar — i zbliżywszy się, począł mówić z nienaturalnym pośpiechem, jakby w chęci zagadania tego, o czem wszyscy trzej wyłącznie myśleli:
— Dzień dobry panom! O, to wypadek, żeśmy się spotkali, bo ja siedzę w Przytułowie i w mieście rzadko bywam. Kupiłem sobie właśnie winogron, bo mi teraz każą jeść winogrona. Ale sprowadzają je w trocinach, więc wszystkie czuć trocinami; myślałem, że tu będą lepsze. Mróz dzisiaj — prawda? Na wsi doskonała sanna.
I poczęli iść razem — wszyscy trzej zakłopotani. Połaniecki wreszcie spytał:
— Pan podobno wybiera się do Egiptu?
— To dawny zamiar, ale teraz może się wybiorę. Na wsi w zimie niema roboty, a samemu nudno.
Tu urwał nagle, spostrzegłszy, że wchodzi na ślizką drogę.
I szli dalej, w milczeniu jeszcze cięższem, czując tę niezmierną przykrość, jaką czuje się zawsze, gdy, na mocy jakiegoś milczącego układu, mówi się o rzeczach błahych, skrywając główne i zarazem bolesne. Osnowski radby był ich pożegnać. Ale ludziom, przywykłym przez całe lata do zachowywania pewnych form, chodzi mimowiednie, choćby w największem nieszczęściu, o pozory, więc też i on pragnął znaleźć jakiś łatwy i naturalny sposób do rozstania się z nimi. Tymczasem, nie mogąc nic znaleźć, przedłużał tylko trudne położenie. W końcu też począł ich żegnać tak niespodzianie i nienaturalnie, jak człowiek, który traci głowę.
Lecz w ostatniej chwili postanowił nagle inaczej. Ta jakaś komedya wydała mu się nieznośną. Miał jej dosyć! Przyszło mu do głowy, że właśnie nie powinien robić z niczego tajemnicy i że w tem unikaniu każdej wzmianki o nieszczęściu, jest coś nędznego. Na twarzy jego znać było przymus i mękę, lecz, zatrzymawszy się, począł mówić przerywanym głosem, tracąc co chwila oddech:
— Moi panowie... Przepraszam, że was jeszcze zatrzymuję... Ale panowie wiecie, żem się rozstał z żoną... Nie widzę powodu, dla którego nie miałbym o tem mówić, zwłaszcza z ludźmi tak uczciwymi i blizkimi... Oświadczam więc panom, że to było... że stało się tak... to jest... to jest, że to ja sobie życzyłem i że żonie mojej nic...
Lecz głos uwiązł mu w gardle i nie mógł mówić dalej. Widocznie chciał wziąć winę na siebie, ale nagle uczuł całe nieprawdopodobieństwo, cały bezmiar i całą rozpaczliwą czczość tego kłamstwa, które musiałoby być tak pustym dźwiękiem słów, że nawet, ni poczucie jakiegoś obowiązku, ni żadne względy światowe, nie mogły go usprawiedliwić.
I straciwszy do reszty głowę, odszedł w męce, razem ze swemi winogronami i ze swem nieszczęściem — bez dna!
A Świrski i Połaniecki szli przez jakiś czas pod wrażeniem tego nieszczęścia — w milczeniu.
— Dalibóg! — rzekł wreszcie Połaniecki — serce się kraje.
A malarz odrzekł:
— Takiemu chyba śmierci życzyć.
— I przecie ten na podobny los nie zasłużył.
— On? — rzekł Świrski. — Daję panu słowo, ilekroć go sobie przypominam, tylekroć widzę go, całującego jej ręce. Czynił to tak ciągle, że inaczej nie umiem go sobie wyobrazić...
Po chwili zaś dodał:
— I, co mnie jeszcze zastanawia, to, że nieszczęście przecina stosunki ludzkie, podobnie jak śmierć, a jeśli nie przecina zupełnie, to rozluźnia. Wy się niedawno znacie, ale ja, naprzykład, żyłem z nim blizko, a teraz on mi jakiś dalszy i ja mu bardziej obcy. I niema rady, a to takie smutne!
— Smutne i dziwne...
Lecz Świrski stanął nagle i zawołał:
— Wie pan co? Niechże tę panią Osnowską piorun zapali! Panna Helena mówiła, że o człowieku nie wolno wątpić, póki żyje, ale tę niech piorun trzaśnie!
A Połaniecki odrzekł:
— Nie było może w świecie kobiety więcej ubóstwianej, niż ona.
— Ot, masz pan! — rzekł zapalczywie Świrski. — Kobiety, panie, biorąc wogóle...
Lecz nagle uderzył się rękawiczką po ustach.
— Nie! — zawołał. — Do dyabła ze starym nałogiem! Dałem sobie słowo nie robić żadnych ogólnych wywodów o kobietach.
— Ja wspomniałem dlatego, że on ją tak ubóstwiał — rzekł Połaniecki — że teraz po prostu nie rozumiem, jak on potrafi żyć bez niej.
— A musi! — zakończył Świrski.
Osnowski zaś rzeczywiście musiał, a nie umiał. W Przytułowie i w Warszawie, gdzie pełno było wspomnień o niej, życie stało mu się wkrótce niemożebnem, więc w miesiąc później wybrał się w podróż. Lecz, wyjechawszy niezdrów już z Warszawy, zaziębił się w zbytnio ogrzanym wagonie — i w Wiedniu zapadł tak ciężko, że musiał się położyć. Zaziębienie, które poczytano z początku za influenzę, zmieniło się w gwałtowny tyfus. Po kilku dniach chory stracił przytomność i leżał w hotelu na łasce obcych lekarzy i obcych ludzi, daleko od domu i swoich. Lecz potem, w gorączce, która zwarzyła mu mózg i pomieszała zmysły, zdawało mu się, że widzi koło siebie jakąś twarz — najdroższą w życiu, kochaną zawsze, kochaną w osamotnieniu, kochaną w chorobie i wobec śmierci. Zdawało mu się to nawet i wówczas, gdy już odzyskał przytomność, lecz tak był osłabiony, że nie mógł jeszcze ni poruszyć się, ni mówić, ni nawet zładzić swych myśli.
Później widzenie znikło.
Ale on począł o nie wypytywać Sióstr miłosierdzia, które niewiadomo kto przysłał, a które otaczały go teraz najtroskliwszą opieką — i począł tęsknić bez miary.





XXV.

Po uroczystości chrzcin i po wyjeździe Świrskiego i Zawiłowskiego, Połanieccy zaczęli znowu żyć życiem zamkniętem i domowem, nie widując niemal nikogo, prócz Bigielów, pani Emilii i profesora Waskowskiego. Ale dobrze im było w tem ciasnem kółku blizkich przyjaciół, a najlepiej ze sobą. Połaniecki był w tych czasach mocno zajęty; przesiadywał w biurze i dużo za biurem, załatwiając jakieś sprawy, o których nikomu nie wspominał. Lecz po ukończonej robocie przybiegał teraz do domu z większą jeszcze skwapliwością, niż wówczas, gdy, jako narzeczony, latał każdego dnia do mieszkania Pławickich. Wróciła mu dawna żywość, dawny humor i dawne zaufanie do życia. Niebawem też uczynił odkrycie, które jemu samemu wydało się dziwnem: oto, że nietylko żonę kocha z całych sił, jak żonę i najbliższą głowę, ale, że kocha się w niej, jako w kobiecie, bez niepokoju i targaniny, bez przeskoków od radości do rozpaczy i zwątpień, ale ze wszelkiemi wzruszeniami szczerego uczucia, z całem mrowiem pragnień, z wiecznie jednaką, świeżą wrażliwością na jej kobiece uroki i z nieustającem baczeniem, które czuwa, przewiduje, jedna, uprzedza chęci i ustawicznie zabiega, by szczęścia nie zrazić i nie utracić. „Zmieniam się w Osnowskiego — mówił sobie wesoło — ale mnie jednemu wolno być Osnowskim, dlatego, że „moja mała“ nigdy nie zostanie Osnowską!“ Często też mówił teraz do niej „moja mała“, ale było w tem tyle czci, ile pieszczoty. Rozumiał także, że nie byłby jej tak pokochał, gdyby była inna, że to wszystko jest dzieło jej ogromnej dobrej woli i tej jakiejś dziwnej prawości, która biła od niej tak naturalnie, jak ciepło bije od ogniska. Połaniecki wiedział, że jego rozum był sprężystszy, myślenie rozleglejsze i wiedza głębsza, niż wiedza jej, a jednak czuł, że przez nią — i jedynie przez nią — wszystko to, co było w nim, stawało się jakoś bardziej wykończone i szlachetniejsze. Przez jej również wpływ te wszystkie zdobyte przez niego zasady przechodziły z jego głowy, gdzie były martwą teoryą, do jego serca, gdzie stawały się życiem. Pomiarkował, że nietylko szczęście, ale on sam jest poniekąd jej dziełem. Było w tem nawet trochę rozczarowania do siebie, widział bowiem teraz bez żadnej wątpliwości, że gdyby był dostał byle jaką kobietę, to i sam mógłby był wyjść na byle kogo. Czasem dziwił się nawet, jak ona mogła go pokochać — przypominał sobie jednak wtedy jej wyrażenie „służba boża“ — i to tłómaczyło mu wszystko. Dla takiej kobiety małżeństwo było także „służbą bożą“, a zatem i miłość nie jakąś dziką siłą, leżącą poza wolą ludzką, ale właśnie aktem dobrej woli, służbą przysiędze, służbą bożemu prawu, służbą obowiązkom. Marynia kochała go dlatego, że był jej mężem. Taka była — i skończyło się! Połaniecki długi czas nie mógł pomiarkować, że to wszystko, co w niej tak uwielbiał, nakazuje po prostu pierwszy lepszy katechizm, a w niej wychowanie nie zabiło katechizmu. Być może, że nie chowano jej dość starannie, nauczono ją jednak, że ma służyć Bogu, nie posługiwać się Bogiem.
Lecz Połaniecki, nie rozumiejąc dobrze powodów, dlaczego ona taka jest, jak jest, coraz bardziej ją podziwiał, czcił i kochał. Co do niej, biorąc rzecz bez przesady, nie wpadała w zbytnie o sobie rozumienie; pojmowała jednak, że nie było zawsze tak dobrze, jak dziś, że przeszła przez pewne próby, że postępowała w czasie owych prób poczciwie, że je przetrwała z cierpliwością, i że Pan Bóg ją za to wynagrodził. I poczucie to napełniało ją pogodą. Zdrowie jej wróciło zupełnie. Czuła się przytem bardzo ładną i bardzo kochaną! Ów „Stach“, którego się dawniej trochę bała, pochylał teraz często swoją ciemną czuprynę do jej kolan, niemal z pokorą, a ona myślała z radością, że „ten pan wcale nie jest z natury pokorny, a jeśli tak robi, to dlatego, że okropnie kocha!“ I aż rosła. Codzień zbierało się w niej więcej wdzięczności i płaciła mu za tę miłość całem sercem.
Młody „Aryjczyk“ spełniał też przednio swoją rolę promyka w domu. Czasem wprawdzie bywał to promyk wrzaskliwy, natomiast, gdy był w dobrym humorze i gdy, leżąc w ulubionej pozycyi, z nogami podniesionemi pod kątem prostym, poczynał wydobywać z siebie okrzyki zadowolenia, cała męska i żeńska ludność w domu zgromadzała się koło jego łóżeczka. Marynia przykrywała mu nogi, nazywając go „brzydkim chłopcem“, on zaś skopywał co chwila kołderkę, uważając widocznie, że człowiek z charakterem, skoro raz postanowił wierzgać, powinien w przedsięwzięciu dzielnie wytrwać. Śmiał się też przytem, ukazując swoje malutkie bezzębne dziąsła, pokrzykując, ćwierkając jak wróbel, gruchając jak gołąb, miaucząc jak kot, lub piszcząc jak uistiti. Niania i matka rozmawiały z nim teraz po całych godzinach, profesor Waskowski zaś, który całkiem stracił dla niego głowę, utrzymywał z całą powagą, że to jest „mowa ezoteryczna“, która powinna być przez uczonych fonografowana, albowiem mogłaby albo zupełnie odsłonić tajemnice bytu astralnego, albo przynajmniej dostarczyć co do niego walnych wskazówek.
I w ten sposób spływały zimowe miesiące w domu Połanieckich. W lutym sam Połaniecki zaczął wyjeżdżać za jakimiś interesami, a po każdym powrocie odbywać długie narady z Bigielem. Ale od połowy lutego siedział stale w domu, nie wychodząc nigdzie, tylko do biura, albo wyjeżdżając czasem z Marynią i Stasiem na krótkie przejażdżki powozem. Jednostajność życia, a raczej jednostajność pogody i szczęścia przerywały tylko wiadomości z miasta o znajomych, które najczęściej przynosiła pani Bigielowa. W ten sposób Marynia dowiedziała się, że panna Ratkowska, która w ostatnich czasach nie pokazywała się nigdzie, założyła z dochodu, zapewnionego jej przez pannę Helenę, ochronkę dla dzieci, a następnie, że pan Osnowski wyjechał rzeczywiście do Egiptu, ale nie sam, tylko ze swoją „Anetką“, z którą po przyjściu do zdrowia ostatecznie się połączył. Pan Kresowski, dawny sekundant Maszki, widział ich nawet w Tryeście i opowiadał ironicznie Połanieckiemu, że „pani ma minę kornej pokutnicy“. Ale Połaniecki, wiedząc z doświadczenia, jak człowiek kruszeje w nieszczęściu i ile może być szczerości w pokucie, odpowiedział zupełnie poważnie, że skoro panią Osnowską mąż przyjął, to żaden porządny człowiek nie ma prawa być surowszym od niego.
Ale później przyszła z Włoch wieść jeszcze dziwniejsza i tak niesłychana, że stała się przedmiotem rozmów nietylko Połanieckich i Bigielów, lecz i całego miasta, mianowicie, że malarz Świrski oświadczył się w Rzymie o rękę panny Castelli i że ślub ich ma się odbyć zaraz po Wielkanocy. Marynia była tem tak poruszona, że namówiła męża, aby do Świrskiego napisał i zapytał się, czy to prawda. Odpowiedź przyszła po upływie dni dziesięciu i, gdy Połaniecki wszedł nareszcie do pokoju żony, trzymając za róg koperty i ze słowami: „list z Rzymu!“ — poważna pani Połaniecka przybiegła z czerwonemi od ciekawości uszkami, poczem, z skronią przy skroni, czytali co następuje:
„Czy to prawda? — Nie, drodzy państwo — nieprawda! Ale żebyście zrozumieli, dlaczego nie mogło się to stać i nie stanie się nigdy, muszę wam mówić o Zawiłowskim. Przyjechał tu przed trzema dniami, poprzednio namówiłem go, by został we Florencyi, a potem zobaczył Sienę, Parmę, a zwłaszcza Rawennę. Stąd wyprawiam go do Aten i jutro wyjeżdża via Brindisi. Tymczasem przesiadywał u mnie od rana do wieczora, ja zaś widziałem, że mu coś dolega, i chcąc naprowadzić rozmowę na rzeczy, które go najbliżej obchodzą, wczoraj spytałem niebacznie, czy czasem nie ma w tece z pół tuzina raweńskich sonetów. I wiecie co się stało? Z początku pobladł i odpowiedział, że jeszcze nie, ale że wkrótce zacznie pisać — a potem rzucił nagle kapelusz na ziemię i począł szlochać, jak małe dziecko. Nigdy chyba nie widziałem wybuchu podobnej boleści. Po prostu wił mi się w rękach, powtarzając, że zabił swój talent, że już w nim nic niema, że nigdy już nic nie napisze i że wolałby był sto razy, żeby panna Helena nie była go odratowała. Oto, co się z nim dzieje, podczas gdy ludzie powtarzają zapewne, że nie pisze, bo ma pieniądze. I to tak już zostanie. Zabili tego biedaka, zamordowali w nim duszę i talent — zgasili duży ogień, przy którym mogłoby być ludziom widno i ciepło. I tego — widzicie — ja nie mógłbym zapomnieć. Bóg z panną Castelli! ale nie godziło się wyrywać takich piór, by sobie zrobić z nich wachlarz, który się potem wyrzuca przez okno. Tak! tegobym nie mógł zapomnieć! Mniejsza o to, co tam gadałem w Warszawie, że teraz pozostaje jej tylko szukać księcia Crapulescu, bo nikt inny jej nie weźmie. Na świecie nie brak także i zaślepieńców. Co do mnie jednak, nie jestem ani księciem Crapulescu, ani zaślepieńcem. Wolno odpuszczać tylko swoje własne krzywdy, ale nie cudze, albowiem byłoby to zbyt łatwo. I oto wszystko, co w tej kwestyi mogę wam powiedzieć, gdyż resztę sami wiecie. Czekam do roku, a potem powtarzam moją prośbę pannie Ratkowskiej. Zechce mnie, czy odrzuci, niech ją w każdym razie Bóg błogosławi — jest to jednak moje nieodmienne postanowienie“.
— Tak — przerwała Marynia — ale skądże się takie wiadomości wzięły?
Lecz w dalszym ciągu listu Świrski dawał na to odpowiedź.
„Te wszystkie plotki — pisał — mogły powstać z tego powodu, iż widywano mnie dość często z temi paniami. Pamiętacie, że za poprzedniej bytności w Rzymie, pani Broniczowa pierwsza do mnie pisała, a następnie, gdym był u nich, panna Castelli, zamiast szukać wykrętów, sama oskarżyła się przedemną. Wyznaję, że mnie to ujęło. Niech co chcą mówią, jest jednak w otwartem wyznaniu winy jakieś rozbudzenie się uczciwości, jakaś odwaga, jakiś zwrot, jakiś jęk żalu, który, jeśli nie odkupuje winy, to przynajmniej może odkupić duszę. I wierzcie mi, że w tem co mówię, tkwi coś więcej, niż moje maślane serce. Pomyślcie także, że im się naprawdę źle dzieje. Małoż to razy widziałem, z jakiem one wahaniem zbliżają się do ludzi i jak ich przyjmują ci, którzy mają odwagę swych zasad. Zebrało się w nich tyle goryczy, że jak słusznie przepowiedział niegdyś Waskowski, same poczynają się na siebie rozgoryczać. To jest straszne położenie, w którem należy się jeszcze niby do świata, a dźwiga się już brzemię głośnej awantury. Bóg z niemi! Dużoby o tem pisać, ale ja pamiętam teraz zawsze, co powiedziała panna Helena, że o człowieku nie wolno wątpić, póki żyje. Ta biedna Lineta zmieniła się ze zgryzoty, schudła i zbrzydła, a mnie tem bardziej jej żal. Żal mi nawet i pani Broniczowej, która wprawdzie wykłamuje ludziom dziury w uszach, czyni to jednak z przywiązania do tej dziewczyny. Sam przecie dopiero co powiedziałem, że tylko własne krzywdy wolno odpuszczać, ale byłby człowiek chyba jakimś gorylem, nie chrześcijaninem, gdyby nie odczuł trochę litości nad ludzką biedą. Czy teraz, gdym świeżo zobaczył rozpacz Ignasia, będę miał jeszcze serce pójść do nich — nie wiem — nie żałuję jednak, żem bywał. Ludzie pogadają i przestaną, a za jaki rok — jeśli Bóg da doczekać mnie i tamtej słodkiej dziewczynie — poznają, że gadali głupstwa“.
List kończył się wzmianką o Osnowskich, o których połączeniu Świrski już wiedział i słyszał nawet rozmaite szczegóły nieznane Połanieckim.
„Ja myślę — mówił — że Bóg jest mocniejszy, niż ludzka przewrotność a zarazem bajecznie miłosierny, i że czasem pozwala dlatego nieszczęściu bić w człowieka jak młotem, żeby z niego jakąś poczciwszą iskrę wykrzesać. Ja teraz wierzę nawet w odrodzenie się takiej Osnowskiej. Może to jest naiwne, ale chwilami przypuszczam, że całkiem złych ludzi niema na świecie! Patrzcie, że jednak coś zadrgało i w takiej pani Anecie i że go pilnowała w chorobie. Oj te kobiety! tak mi już przewróciły w głowie, że wkrótce nie będę miał zdania nietylko o nich, ale o niczem“.
Dalej były zapytania o Stasia i serdeczne słowa dla jego życiodawców, a nakoniec obietnica powrotu w pierwszych dniach wiosny.





XXVI.

A wiosna rzeczywiście szła i w dodatku czyniła się zarówno ciepła, jak wczesna. Połaniecki w końcu marca i na początku kwietnia począł znowu wyjeżdżać i spędzać po kilka dni za domem. Obadwaj z Bigielem byli tak zajęci, że niekiedy do późnego wieczora siedzieli w biurze. Pani Bigielowa przypuszczała, że muszą coś przedsiębrać na wielką skalę, dziwiło ją to jednak, że mąż, który zawsze mówił z nią o wszystkich interesach i niemal myślał przy niej głośno, a nawet często się jej radził, tym razem milczał jak zaklęty. Marynia zauważyła również, że Stach ma zaprzątniętą głowę w niezwykły sposób. Tkliwszy był dla niej niż kiedykolwiek, ale jej się zdawało, że nawet w tej jego tkliwości, jak również w każdej rozmowie i w każdej pieszczocie, jest jakaś trzecia, inna myśl, która go zajmuje tak całkowicie, że ani na chwilę nie może się od niej oderwać. I ten stan jakowegoś roztargnienia powiększał się z każdym dniem, a z nadejściem maja przeszedł w coś gorączkowego. Marynia poczęła się teraz wahać, czy nie zapytać męża, co mu jest. Bała się trochę być natrętną, ale chodziło jej również i o to, by nie pomyślał, że ją jego sprawy zbyt mało obchodzą. W tej niepewności postanowiła czekać na sposobną chwilę, mając nadzieję, że on sam zacznie mówić o swoich zajęciach, choć z daleka.
Jakoż, wkrótce potem, zdawało jej się pewnego dnia, że stosowna chwila nadeszła. Połaniecki wrócił tym razem wcześniej z biura i wrócił z twarzą tak jakoś dziwnie rozpromienioną, choć poważną, że spojrzawszy mu w oczy, prawie mimowolnie spytała:
— Coś ci się musiało zdarzyć pomyślnego, Stachu?
On zaś siadł przy niej, i zamiast odpowiedzieć wprost, począł mówić jakimś trochę dziwnym głosem:
— Patrz, jaka pogoda i jak ciepło. Możnaby już okna otwierać. Wiesz, o czem ja ciągle myślałem w ostatnich czasach? — że i dla twego zdrowia, i dla Stasia, trzeba nam wcześnie z miasta wyjechać.
A Marynia rzekła:
— Jeśli Buczynek nie najęty?..
— Buczynek sprzedany — odpowiedział Połaniecki.
A następnie, wziąwszy jej obie ręce i patrząc jej w oczy z ogromną miłością, począł mówić:
— Słuchaj, moje drogie stworzenie, ja mam ci coś powiedzieć — i coś, co powinno cię ucieszyć, ale przyrzecz mi, że się nadto nie wzruszysz?
— Dobrze. Co Stachu?
— Widzisz, dziecinko, Maszko uciekł za granicę, bo miał więcej długów, niż majątku. Wierzyciele rzucili się na wszystko, co po nim zostało, by choć cośkolwiek odzyskać. Poszło to na licytacyę Towarzystwa. Magierówka została rozparcelowana i przepadła, ale Krzemień, Skoki i Suchocin były do uratowania — więc — tylko się nie wzruszaj, kochanie — więc — ja to dla ciebie kupiłem.
Marynia patrzyła na niego czas jakiś, mrugając oczyma i jakby uszom nie wierząc. Ale nie! Sam był tak wzruszony, że nie mógł żartować. Oczy zaćmiły się jej łzami, i nagle zarzuciła mu obie ręce na szyję.
— Stachu!!
I w tej chwili nie mogła się zdobyć na inne słowa, ale w tym jednym okrzyku było i podziękowanie, i wielka miłość, i kobiece uwielbienie dla dzielności tego człowieka, który wszystkiego potrafił dokazać. Połaniecki zaś zrozumiał to i w poczuciu tak ogromnego szczęścia, jakiego nigdy dotąd nie doznał, począł mówić, trzymając ją ciągle przy piersiach:
— Ja wiedziałem, że cię to ucieszy, a Bóg jeden wie, że i dla mnie niema większej uciechy, jak twoja radość. Pamiętałem, żeś żałowała Krzemienia, i że to była krzywda dla ciebie — a że można ją było naprawić, więcem naprawił... Ale to nic! Gdybym ci dziesięć takich Krzemieni kupił, jeszczebym ci się nie wypłacił za to dobro, któreś mi wyrządziła i jeszczebym ciebie nie był wart.
I mówił szczerze, lecz Marynia oderwała głowę od jego ramienia i podnosząc na niego oczy, zarazem mokre i jasne, rzekła:
— To ja ciebie nie jestem warta, Stachu! i nawet nie spodziewałam się, że będę taka szczęśliwa!
Poczęli się więc sprzeczać, kto więcej wart, ale były w tej sprzeczce częste milczące przerwy, albowiem Marynia, co chwila obejmując go, podsuwała mu swoje śliczne, nieco za szerokie usta, a on wpijał się w nie, a następnie całował naprzemian jej oczy. Przez długi jeszcze czas chciało jej się to śmiać, to płakać z radości, gdyż rzeczywiście szczęście jej przeszło wszystko, czego się kiedykolwiek spodziewała. Oto matka napisała jej niegdyś słabnącą już ręką; „Nie dlatego powinno się wychodzić za mąż, by być szczęśliwą, ale dlatego, by spełnić obowiązki, jakie Bóg wówczas nakłada, a szczęście, to tylko przydatek i podarek boży“. — Tymczasem tego przydatku było teraz więcej, niż się mogło w sercu pomieścić. Były próby, były chwile i smutku i nawet zwątpienia, ale to wszystko przeszło — i wreszcie ten „Stach“ nietylko ją pokochał, jak źrenicę własnego oka, ale spełnił więcej, niż kiedykolwiek przyrzekał.
I w tej chwili oto, chodząc wielkimi krokami po pokoju, wzruszony jeszcze, ale rad z siebie i z wyrazem pewnej chełpliwości na swojej czarniawej twarzy, mówił:
— Cóż, Maryś! Teraz się dopiero zacznie robota! — co? Bo ja o gospodarstwie nie mam najmniejszego pojęcia, i to będzie twoja rzecz. Ale myślę, że administrator będzie ze mnie niezgorszy! Będziem oboje pracowali, bo to duża rzecz, ten Krzemień.
Ona zaś odrzekła, składając ręce:
— Mój Stachu złoty! ja wiem, żeś ty to dla mnie zrobił. Ale czy aby to tobie nie zaszkodzi w interesach?
— W interesach? Myślisz może, że ja się dałem obedrzeć. Ale gdzie tam! Tanio kupiłem! bardzo tanio! Bigiel, który się wszystkiego boi, przyznaje jednak, że to dobry interes. Zresztą zostaję dalej w spółce... Ty się tylko, Maryś, nie bój biedy na Krzemieniu, ani dawnych kłopotów. Będzie za co gospodarować — i powiem ci szczerze, że gdyby się dziś cały Krzemień w ziemię zapadł, jeszczebyśmy mieli z czego żyć, razem ze Stasiem.
— Ja — rzekła Marynia, patrząc na niego tak, jak mniej więcej patrzyłaby na Napoleona, lub innego podobnej miary zdobywcę — jestem pewna, że ty potrafisz wszystko, co zechcesz, ale wiem, że to tylko dla mnie kupiłeś Krzemień.
— A spodziewam się! — odpowiedział Połaniecki. — Dlatego, że tam leży twoja matka, dlatego, że cię kocham, i dlatego, że ty kochałaś Krzemień. Ale swoją drogą, tyś mnie nawróciła do ziemi. Przypomniałem sobie, coś mówiła w Wenecyi, gdy Maszko chciał sprzedawać Krzemień Bukackiemu. Nie masz pojęcia, jak ja jestem pod twoim wpływem. Czasem coś powiesz, a ja na razie nic! — ale to we mnie zostaje i później się niespodzianie odzywa. Tak było i w tej sprawie. Teraz samemu mi się dziwnem wydaje, żeby mieszkać na tej planecie, niby coś mieć, a nie mieć trzech łokci kwadratowych tej ziemi, o których możnaby powiedzieć: „moje!“ To już była rzecz postanowiona, to kupno. Możeś zauważyła, że od kilku miesięcy kręciłem się, jak mucha w ukropie. Nie chciałem ci tylko nic mówić, póki nie będzie wszystko skończone; wolałem, żebyś miała niespodziankę. I masz! To za to, żeś mi zdrowa i taka kochana!
Tu, chwyciwszy jej ręce, począł je znowu przyciskać do ust i do czoła; ona chciała również ucałować jego ręce, ale nie pozwolił na to i wreszcie poczęli biegać za sobą, jak dzieci, po pokoju, mówiąc przytem do siebie słowa dobre i jasne jak promienie. Maryni tak się chciało jechać zaraz do Krzemienia i tak nie mogła myśleć o czem innem, że on w końcu zagroził jej, że stanie się zazdrosny o Krzemień i że go sprzeda.
— Oj! nie sprzedasz! — odrzekła, kręcąc głową.
— Bo co?
Ona zaś, wspiąwszy mu się do ucha, szepnęła:
— Bo kochasz...
A on począł kiwać głową na znak, że tak!
Umówili się jednak, ku wielkiej radości Maryni, że w końcu tygodnia pojadą całym domem do Krzemienia, co było zresztą zupełnie możebne, gdyż Połaniecki urządził dom tak, aby był całkiem gotowy na przyjęcie „dziedziczki“. Zapewnił też ją, że prawie nic nie zmienił — i że starał się tylko, by pokoje nie trąciły zbyt pustką.
Nagle począł się śmiać.
— Ale! — rzekł — ciekawym, co też papa na to powie?
Przypuszczalne zdziwienie „papy“ było nowym powodem radości dla Maryni. Nie trzeba było zresztą długo na pana Pławickiego czekać, gdyż po upływie pół godziny przyszedł na obiad. Ledwo się pokazał, Marynia, rzuciwszy mu się na ramiona, wypowiedziała jednym tchem szczęśliwą nowinę, a on istotnie zdumiał się nadzwyczajnie i nawet wzruszył. Może odczuł szczęście córki, może ozwało się w nim z nienacka przywiązanie do tego kąta, w którym tyle lat przeżył, dość, że oczy mu zwilgotniały; naprzód wspomniał o swoim pocie, którym ta ziemia była przesiąknięta, poczem począł mówić coś o „starcu“ i o „przytułku na folwarku“, a wreszcie, ścisnąwszy za głowę Połanieckiego, rzekł:
— Daj ci Boże, przy większem szczęściu, tylko tak dawać sobie rady, jak ja dawałem — i bądź pewien, że ani pomocy, ani wskazówek nigdy ci nie odmówię.
Wieczorem zaś u Bigielów, Marynia, upojona jeszcze szczęściem, mówiła do pani Bigielowej:
— No i powiedz? Jak takiego człowieka nie kochać? Powiedz sama!





XXVII.

Nazajutrz po przybyciu Połanieckich do Krzemienia wypadła niedziela. Sam Połaniecki wstał późno, gdyż wczorajszego dnia przyjechali po pierwszej w nocy. W Krzemieniu czekała na nich służba z chlebem i solą; potem Marynia, śmiejąc się i płacząc naprzemiany, oglądała wszystkie kąty w domu, a następnie nie mogła usnąć ze wzruszenia prawie do świtu. Z tych wszystkich przyczyn Połaniecki nie puścił jej z łóżka, ponieważ zaś chciała pojechać na sumę do Wątorów nieco wcześniej, aby pomodlić się przy kościele za matkę, obiecał, że każe zaprządz i da jej znać, gdy będzie czas. Tymczasem po śniadaniu wyszedł trochę popatrzyć na swoje nowe dziedzictwo. Była druga połowa maja i dzień wyjątkowo piękny. W nocy padał deszcz, a teraz słońce przeglądało się w małych kałużach na dziedzińcu i przy zabudowaniach folwarcznych, łamało się w brylantowe połyski w kroplach zawieszonych na liściach i rozświecało mokre dachy stodół, obór i owczarni. W tych blaskach i w jasnej majowej zieleni drzew, Krzemień przedstawiał się wcale ponętnie. Wśród zabudowań folwarcznych nie było z powodu niedzieli prawie żadnego ruchu, tylko przy stajni kręciło się kilku fornali, którzy mieli jechać do kościoła. Połanieckiego dziwnie uderzyła ta cisza i to uśpienie. Przed niedawnym czasem, zamierzywszy kupić Krzemień, był w nim kilkakrotnie i wiedział, że jest to majątek opuszczony. Maszko począł wprawdzie wznosić śpichlerz kryty czerwoną dachówką, ale go nie skończył. Sam nie mieszkał tu nigdy, i w końcu nie mógł nic w majątek wkładać — więc opuszczenie widne było na każdym kroku. Ale nigdy nie przedstawiło się ono Połanieckiemu tak wyraźnie, jak teraz, gdy już mógł sobie powiedzieć: „to moje!“ Budynki były jakieś krzywe; ściany w nich niezbyt szczelne, płoty krzywe i rozgrodzone; pod ścianami walały się szczątki rozmaitych połamanych sprzętów gospodarskich; wszędy ziemia zdawała się chcieć wciągnąć w siebie to, co na niej stało, wszędy widoczne było jakieś bierne pozostawienie rzeczy samym sobie, wszędy widoczna niedbałość. Połaniecki o gospodarstwie wiedział tylko tyle, że trzeba być ostrożnym z wkładami — zresztą, prócz jakichś ogólnych wiadomości, które mu się obiły o uszy jeszcze za lat dziecinnych, nie miał o niem najmniejszego pojęcia. Jednakże, spoglądając na swoje królestwo, domyślił się, że i pola muszą być uprawne w prostym stosunku do tego niedbalstwa, które naokół widział; miał wyraźne poczucie, że jeśli tu się coś robiło, to raczej ze zwyczaju, z rutyny, jakby dlatego tylko, że coś się robiło lat temu dziesięć, dwadzieścia i sto. Tego natężenia, tej nieustającej czujnej energii, która jest podstawą handlu, przemysłu i wogóle spraw miejskich, nie było tu ani śladu. „Gdybym nic więcej nie przyniósł do tej martwoty — myślał Połaniecki — to jużby było bardzo wiele, bo tu tego bezwzględny brak. A ja mam prócz tego pieniądze i przynajmniej tyle rozumu, że naprzód wiem, że nic nie wiem, a powtóre wiem, że się trzeba uczyć i pytać“. Pamiętał jeszcze ze swoich czasów belgijskich, że nawet tam, w Belgii, dusza ludzka i napięcie woli więcej znaczyło od najpotężniejszych maszyn. A pod tym względem liczył na siebie — i mógł liczyć. Czuł się człowiekiem uporczywym i sprężystym. Wszystko, co dotąd brał w ręce, musiało iść, czy chciało, czy nie chciało. Czuł prócz tego, że w interesach ma głowę nie fantastyczną, ale ściśle rachunkową, i dzięki temu poczuciu, nietylko nie stracił otuchy na widok opuszczenia, które przed sobą widział, ale znalazł w niem coś na kształt bodźca. Ta martwota, to zaniedbanie, ta inercya i ta senność zdawały się go wyzywać, a on, wodząc naokół oczyma, mówił im niemal z uciechą: „To dobrze! to się sprobujemy!“ I było mu nawet pilno do tej próby.
Te pierwsze oględziny i rozmyślania nie popsuły mu humoru, ale zabrały sporo czasu. Spojrzawszy na zegarek, spostrzegł, że jeśli chcą być przed sumą w Wątorach, to zaraz czas jechać; kazawszy więc zaprzęgać, wrócił śpiesznie do domu i zapukał do drzwi Maryni:
— Pani dziedziczko! — rzekł — „służba boża!“
— Można! można! — ozwał się przeze drzwi wesoły głos Maryni — jam już gotowa.
Połaniecki wszedł i ujrzał ją w jasnej wiosennej sukni, podobnej do tej, w jakiej ją widział za pierwszej bytności w Krzemieniu. Ubrała się tak umyślnie, on zaś, ku wielkiemu jej zadowoleniu, zrozumiał jej intencyę, albowiem zawołał, wyciągnąwszy do niej ręce:
— Panna Pławicka!
A ona, zbliżywszy się, oparła, jakby zawstydzona, swój różowy nosek o jego policzek i ręką ukazała na łóżeczko, w którem spał Staś.
Poczem wraz z papą Pławickim pojechali do kościoła. Dzień był wiosenny, jasny, pełen ciepłych tchnień i radości. W zagajnikach odzywały się kukułki, a na łąkach widać było brodzące bociany. Wzdłuż drogi dudki i sroki przelatywały przed powozem z drzewa na drzewo. Od czasu do czasu zrywał się powiew i leciał po runi, jak po fali, pochylając źdźbła traw i tworząc chybkie cienie na zieleni pól. Naokół pachniało ziemią, trawą i wiosną. Oboje Połanieckich ogarnął rój wspomnień. W niej odzywała się, przytępiona już nieco życiem miejskiem, miłość do ziemi i do wsi, do lasów, do zielonych grudzi, do grusz na polach, do zwężających się w oddaleniu zagonów, do szerokich powietrznych przestworów i do tej, daleko rozleglejszej niż w mieście, przestrzeni nieba. Wszystko to napełniało ją nawpół uświadomioną, ale graniczącą z upojeniem, rozkoszą. Połaniecki zaś wspominał, jak niegdyś jechał tak samo z panem Pławickim do kościoła i jak tak samo dudki i sroki przelatywały przed nimi z drzewa na drzewo. Tylko teraz czuł przy sobie to różowe stworzenie, które wówczas po raz pierwszy zobaczył, tę dawną pannę Marynię Pławicką. W jednej chwili uprzytomnił sobie w myśli wszystko, co między nimi było: i pierwszą znajomość, i ów czar, jakim go opętała, i dalsze nieporozumienia, i ten dziwny udział, jaki w ich życiu wzięła Litka, i ślub, i późniejsze pożycie, i wahania się szczęścia, i zmiany, jakie pod wpływem tej jasnej duszy w nim zaszły, i dzisiejsze wypogodzenie się życia. Miał zarazem błogie poczucie, że zło przeszło, że znalazł więcej, niż marzył, i że obecnie mogą wprawdzie przyjść na niego wszelkiego rodzaju nieszczęścia, ale pod względem stosunku z nią życie stało się już raz na zawsze pogodne, ogromnie cne, jednoznaczne niemal ze „służbą bożą“, i o tyle słoneczniejsze, niż dawne, o ile ten widnokrąg, który ich otaczał, słoneczniejszy był od miejskiego. Na tę myśl serce zalewało mu szczęście i miłość dla niej. Przyjechawszy do Wątorów, odmawiał „wieczny odpoczynek“ za duszę tej matki, której zawdzięczał taką żonę, z niemniejszą gorliwością, niż sama Marynia. Zdawało mu się, że kocha ten proch, pochowany pod kościołem, takiem samem synowskiem uczuciem, jak prochy własnej matki.
Lecz tymczasem zadzwoniono na sumę. W kościele znów dawne wspomnienia poczęły się Połanieckiemu cisnąć do myśli. Wszystko, co go otaczało, było takie jakieś znane, iż chwilami miał złudzenie, że był tu wczoraj. W nawie tak samo pełno było szarych głów chłopskich i zapachu tataraku; ten sam ksiądz celebrował przy ołtarzu, te same gałęzie brzozy, poruszane wiatrem, biły od zewnątrz w okno — i Połaniecki znów tak samo myślał, że wszystko mija — mija życie, mijają bóle, nadzieje, porywy, mijają kierunki myśli i całe systemy filozofii — a msza po staremu się odprawia, jakby w niej jednej była wieczysta niepożytość. Nową postacią w starym obrazie była tylko Marynia. Połaniecki, spoglądając chwilami na jej spokojną twarz i podniesione ku ołtarzowi oczy, odgadywał, że się modli całą duszą za przyszłe ich życie na wsi, więc dostrajał się do niej i modlił się z nią razem.
Lecz po mszy, na dziedzińcu kościelnym otoczyli ich sąsiedzi, dawni znajomi pana Pławickiego i Maryni. Pan Pławicki jednak napróżno oglądał się za panią Jamiszową, albowiem od kilku dni bawiła w mieście. Natomiast radca Jamisz, wyleczony zupełnie z kataru żołądka, zatem zdrów i odmłodzony, wpadł na widok Maryni w prawdziwy zapał:
— Jest moja pupilka — wołał, całując jej ręce — jest moja gosposia! Jest „złota Marynia!“ Aha! wróciły ptaki do starego gniazda. A jakie to zawsze ładne! Dalibóg, istna panienka, czysty podlotek, a przecie wiem, że jest chłopak na świecie!
Marynia czerwieniła się z zadowolenia, lecz w tej chwili zbliżyli się państwo Zazimscy ze swojem sześciorgiem dzieci, a wraz z nimi i pan Gątowski, vulgo „Niedźwiadek“, dawny nieszczęśliwy konkurent Maryni i niedoszły zabójca Maszki. Pan Gątowski zbliżył się niezgrabnie i z pewnem zmieszaniem, jakby olśniony Maryniną urodą i zdjęty żalem po szczęściu, które go ominęło. Jakoż i Marynia przywitała go z pewnem komicznem zakłopotaniem, natomiast Połaniecki wyciągnął do niego przyjaźnie rękę ze wspaniałomyślnością tryumfatora i rzekł:
— Ot, i ja tu znajduję znajomych jeszcze z lat dziecinnych. Jak się pan ma?
— Po staremu — odpowiedział pan Gątowski.
A pan Jamisz, który był w wybornym humorze, rzekł, spoglądając przekornie na młodego człowieka:
— Ma kłopoty z uregulowaniem serwitutów.
Pan Gątowski zmieszał się jeszcze bardziej, gdyż cała okolica mówiła o tych kłopotach. Od lat kilku biedaczysko ledwie dyszał na swoim Jałbrzykowie. Uregulowanie serwitutów i sprzedaż lasu mogły go jeszcze wyprowadzić na równą drogę, cóż, kiedy wpoprzek wszelkim, nieraz już blizkim zawarcia układom, stawał wiecznie jednaki zarzut ze strony jałbrzykowskich współsąsiadów: „ze pon dziedzic na biołem koniu jeździ, z pistolców se strzylo i dziewkom w ślepia patrzy“.
Pan Gątowski, jakkolwiek przywykły od młodych lat do rozmaitych wiejskich korowodów, tracił jednak czasami cierpliwość i wołał z prawdziwą rozpaczą:
— No, co to — psia krew! — ma jedno do drugiego! A żeby was najjaśniejsze pioruny zatrzasły!
Ale po tak przekonywającem „dictum“ rajcy jałbrzykowscy składali zwykle nową dojrzałą naradę i, po statecznem rozpatrzeniu wszystkich za i przeciw, oświadczali znów, drapiąc się w potylice, że wszystko byłoby dobrze:
„ino ze pon dziedzic na biołem koniu jeździ, z pistolców se strzylo i dziewkom... etc.“
Ale tymczasem Marynia, która do pana Jamisza miała takie przywiązanie, jak do człowieka z rodziny, dowiedziawszy się, że jest słomianym wdowcem, zaprosiła go na obiad. Niespodzianie jednak pan Pławicki, zły, że nie znalazł w Wątorach pani radczyni, a razem pomny dawnych niedzielnych partyjek z „Gątosiem“, zaprosił i „Gątosia“ — wskutek czego Połanieccy wyruszyli naprzód i bardzo śpiesznie, aby Marynia miała czas wydać odpowiednie rozporządzenia. Za nimi zabrał się pan Pławicki z radcą, Gątowski zaś pociągnął na ostatku na swojej bryczce, zaprzężonej w chudą jałbrzykowską fornalkę.
Po drodze pan Pławicki rzekł do radcy Jamisza:
— Nie mogę powiedzieć!... Córka moja jest szczęśliwa. On jest dobry człowiek i energiczna sztuka, ale...
— Ale co? — zapytał pan Jamisz.
— Ale narwany! Pamiętasz sąsiad, że on mnie tak przycisnął o jakieś marne dwadzieścia tysięcy rubli, że musiałem sprzedać Krzemień. A potem co? Potem odkupił ten sam Krzemień... Gdyby zaś był mnie nie przyciskał, nie potrzebowałby kupować Krzemienia, bo wziąłby go darmo po mojej śmierci za Marynią. Dobry człowiek, ale tu... (i mówiąc to, pan Pławicki stuknął się palcem w czoło)... szumi jeszcze! Co prawda, to nie grzech!
— Hm! — odpowiedział radca Jamisz, nie chcąc panu Pławickiemu czynić przykrości uwagą, że gdyby Krzemień pozostał dłużej w jego rękach, toby nic nie pozostało z Krzemienia.
Pan Pławicki zaś westchnął i rzekł:
— A dla mnie na starość nowy trud, bo i teraz wszystko tam musi pójść moją głową.
Pan Jamisz z trudnością powstrzymał okrzyk: „niechże Bóg broni!“ — znał jednak Połanieckiego o tyle, iż wiedział, że naprawdę niema niebezpieczeństwa. Pan Pławicki też sam nie bardzo wierzył w to, co mówił, zięcia się trochę bał, i rozumiał dobrze, że teraz właśnie wszystko pójdzie inną głową.
Tak rozmawiając, zajechali przed ganek; Marynia, która już zarządziła, co było potrzeba do obiadu, przyjęła ich ze Stasiem na ręku.
— Chciałam panu przedstawić syna, nim siądziemy do stołu — rzekła — duży syn! ogromny syn! grzeczny syn!
I w takt do tych słów poczęła go huśtać w stronę pana Jamisza, pan Jamisz zaś dotknął palcami Stasiowego policzka, na co „grzeczny syn“ naprzód skrzywił się, potem uśmiechnął i wydał nagle okrzyk, który dla badaczy „ezoterycznej mowy“ mógł mieć zapewne wyjątkowo doniosłe znaczenie, ale dla zwykłego ucha dziwnie przypominał skrzek sroki lub papugi.
Tymczasem nadjechał pan Gątowski i powiesiwszy okrycie w sieni na kołku, szukał w niem właśnie chustki do nosa, gdy dziwnym wypadkiem Rozulka, niania Stasiowa, znalazła się także w sieni i zbliżywszy się do pana Gątowskiego, naprzód podjęła go pod nogi, a potem pocałowała w rękę.
— Ano, jak się masz! jak się masz! A co powiesz? — spytał dziedzic Jałbrzykowa.
— Nic! chciałam się ino pokłonić — odrzekła pokornie Rozulka.
Pan Gątowski przechylił się nieco w bok i począł szukać czegoś palcami w kieszeni od kamizelki, lecz ona widocznie przyszła się tylko pokłonić dawnemu dziedzicowi, bo, nie czekając na datek, pocałowała go znów w rękę i odeszła cicho do dziecinnego pokoju.
Pan Gątowski zaś ruszył z gęstą miną do reszty towarzystwa, podśpiewując sobie basem:
— Um-dry-dry! Um-dry-dry! Um-dramta-ta!!!
Poczem siedli wszyscy do stołu i rozpoczęła się rozmowa o powrocie państwa Połanieckich na wieś. Pan Jamisz, który sam przez się był człek inteligentny, a jako radca, musiał być z urzędu mądry i wymowny, zwrócił się do Połanieckiego i mówił co następuje:
— Pan przychodzisz na wieś bez znajomości gospodarstwa, ale z tem, czego ogółowi naszych ziemian głównie brak, bo ze znajomością administracyi i z kapitałem. Dlatego ufam i jestem pewien, że nie wyjdziesz źle na Krzemieniu. Powrót wasz, to wielka radość dla mnie, nietylko ze względu na was i na tę moją kochaną uczenicę, ale że to zarazem dowód na to, co ja zawsze mówię i twierdzę, iż większość nas starych musi wyjść z ziemi; synowie jednak nasi, a jeśli nie synowie, to wnuki — wrócą. I wrócą tężsi, bardziej wyrobieni w życiowej walce, z rachunkiem w głowie, z tradycyą pracy. Pamiętasz pan, com ci kiedyś mówił, że ziemia ciągnie i że ona jedna jest prawdziwem bogactwem. Pan wówczas mi zaprzeczałeś, a dziś — patrz — jesteś właścicielem Krzemienia.
— To przez nią! — odpowiedział, wskazując na żonę, Połaniecki.
— Przez nią i dla niej! — powtórzył radca — a myślisz pan, że w mojej teoryi niema miejsca dla kobiet i że ja nie wiem, co one warte? One sercem i sumieniem zgadują, gdzie jest prawdziwy obowiązek, i sercem popychają do niego. A prawdziwy obowiązek, równie jak prawdziwe bogactwo — to ziemia.
Tu pan Jamisz, który, na obraz i podobieństwo wielu radców, miał tę słabość, że się sam lubił słuchać, przymknął oczy, żeby się słyszeć jeszcze lepiej i mówił dalej:
— Tak! wróciłeś przez żonę! Tak, to jej zasługa! i bodaj nam się takie kobiety na kamieniu rodziły; ale swoją drogą, wyście wyszli z ziemi i dlatego ziemia was przyciągnęła. My wszyscy powinniśmy się naprawdę pieczętować pługiem! I powiem wam jeszcze, że to nietylko wrócił pan Stanisław Połaniecki, nietylko pani Marya Połaniecka — to wróciła Rodzina Połanieckich, bo się w niej odezwał instynkt całych pokoleń, które z gleby wyrosły i których prochy tę glebę użyźniają.
To rzekłszy, pan Jamisz podniósł się i wziąwszy kieliszek, zawołał:
— W ręce pani Połanieckiej, zdrowie Rodziny Połanieckich!...
— Zdrowie Rodziny Połanieckich! — zakrzyknął pan Gątowski, który, mając serce czułe na wymowę, gotów był przebaczyć w tej chwili rodzinie Połanieckich wszystkie serdeczne męki, jakie z jej powodu przeszedł.
I wszyscy udali się z kieliszkami do pani Maryni, która dziękowała wzruszona, Połanieckiemu zaś, gdy się do niej zbliżył, szepnęła:
— Aj, Stachu, jaka ja szczęśliwa!
Lecz gdy całe towarzystwo znalazło się znowu za stołem, papa Pławicki dodał ze swojej strony:
— Trzymać się ziemi do ostatka — oto, co całe życie głosiłem!
— Bo pewno! — potwierdził pan Gątowski.
Ale w duszy pomyślał:
— Żeby tylko nie te psie krwie, korowody!
A w tymże czasie, w dziecinnym pokoju, Rozula śpiewała do snu małemu Stasiowi smutną wiejską piosenkę:

„Niescęśliwe te pokoje,
Oj, Jasieńku mój!!..

Po obiedzie goście poczęli się zabierać, ale pan Pławicki zatrzymał ich na „partyjkę“, tak, że wyjechali dopiero pod zachód. Wówczas Połanieccy, nacieszywszy się naprzód ze Stasiem, wyszli na werandę i dalej do ogrodu, albowiem wieczór czynił się cichy i pogodny. Wszystko, co im przypominało ową pierwszą niedzielę, którą tu spędzili razem, wydawało się im jak jakiś sen cudny i słodki, a tego rodzaju wspomnień było tu na każdym kroku bez liku. Słońce zniżało się tak samo wielkie i promienne, drzewa stały nieporuszone w wieczornej ciszy, czerwieniąc się na czubach od zorzy; z drugiej strony domu klekotały tak samo na gnieździe bociany; ten sam był nastrój — kojący i nieszporny. Oni poczęli chodzić wszędzie, przebiegać wszystkie aleje, zbliżać się do sztachet, patrzeć na pola ginące w oddaleniu, na ciemne pasma lasów, zamykające widnokrąg, i mówić sobie rzeczy ciche, a zarazem tak spokojne, jak spokojny był ów wieczór. To wszystko, co ich otaczało, to miał być ich świat. Oboje czuli, że ta wieś bierze ich w siebie, że poczyna się zawiązywać jakiś stosunek między nią a nimi, i że odtąd życie musi im spłynąć tu, a nie gdzieindziej — pracowite, oddane „służbie bożej“, z ludem — na roli.
Gdy słońce zaszło, wrócili na werandę, lecz, jak niegdyś, tak i teraz, pozostali jeszcze na niej, by się zupełnego mroku doczekać. Tylko dawniej Marynia trzymała się daleko od Połanieckiego, a teraz przytuliła się całkiem do jego boku i po chwili milczenia rzekła:
— Będzie nam tu ze sobą dobrze, Stachu — prawda?
A on objął ją mocno, tak, aby ją czuć przy samem sercu, i począł powtarzać:
— Moja kochana! moja bardzo kochana!...
Tymczasem z ponad spowitych w tumany olszyn podniósł się rumiany księżyc — i żaby w stawach, zwiedziawszy się już widocznie, że wróciła ta panienka, którą niegdyś tak często widywały nad brzegiem, ozwały się wśród wieczornej ciszy jednym wielkim chórem:
— Rade! rade! rade! rade!...




I odtąd poczęło się obojgu snuć życie, nie wolne od trosk, ale w którem było jednak więcej miodu, niż piołunu.
Autor zaś niniejszej książki pił ów miód — mocą wyobraźni.


KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.