Uwaga
Serwis Wedateka jest portalem tematycznym prowadzonym przez Grupę Wedamedia. Aby zostać wedapedystą, czyli Użytkownikiem z prawem do tworzenia i edycji artykułów, wystarczy zarejestrować się na tej witrynie poprzez złożenie wniosku o utworzenie konta, co można zrobić tutaj. Liczymy na Waszą pomoc oraz wsparcie merytoryczne przy rozwoju także naszych innych serwisów tematycznych.

Nowele, Obrazki i Fantazye/całość

Z Wedateka, archiwa
Przejdź do nawigacji Przejdź do wyszukiwania
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Nowele, Obrazki i Fantazye
Data wydania 1908
Wydawnictwo S. Lewenthal
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: Pobierz jako ePub Pobierz jako PDF Pobierz jako MOBI
Plik:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu
Indeks stron







Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/005 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/006 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/007 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/008 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/009 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/010 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/011 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/012 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/013 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/014 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/015 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/016 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/017 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/018 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/019 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/020 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/021 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/022 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/023 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/024 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/025 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/026 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/027 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/028 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/029 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/030 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/031 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/032 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/033 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/034 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/035 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/036 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/037 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/038 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/039 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/040 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/041 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/042 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/043 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/044 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/045 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/046 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/047 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/048 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/049 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/050 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/051 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/052 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/053 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/054 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/055 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/056 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/057 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/058 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/059 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/060 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/061 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/062 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/063 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/064 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/065 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/066 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/067 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/068 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/069 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/070 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/071 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/072 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/073 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/074 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/075 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/076 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/077 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/078 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/079 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/080 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/081 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/082 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/083 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/084 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/085 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/086 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/087 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/088 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/089 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/090 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/091 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/092 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/093 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/094 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/095 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/096 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/097 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/098 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/099 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/100 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/101 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/102 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/103 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/104 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/105 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/106 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/107 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/108 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/109 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/110 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/111 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/112 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/113 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/114 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/115 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/116 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/117 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/118 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/119 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/120 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/121 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/122 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/123 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/124 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/125 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/126 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/127 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/128 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/129 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/130 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/131 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/132 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/133 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/134 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/135 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/136 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/137 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/138 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/139 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/140 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/141 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/142 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/143 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/144 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/145 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/146 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/147 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/148 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/149 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/150 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/151 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/152 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/153 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/154 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/155 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/156 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/157 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/158 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/159 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/160 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/161 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/162 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/163 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/164 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/165 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/166 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/167 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/168 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/169 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/170 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/171 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/172 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/173 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/174 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/175 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/176 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/177 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/178 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/179 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/180 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/181 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/182 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/183 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/184 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/185 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/186 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/187 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/188 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/189 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/190 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/191 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/192 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/193 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/194 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/195 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/196 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/197 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/198 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/199 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/200 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/201 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/202 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/203 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/204 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/205 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/206 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/207 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/208 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/209 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/210 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/211 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/212 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/213 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/214 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/215 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/216 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/217 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/218 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/219 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/220 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/221 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/222 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/223 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/224 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/225 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/226 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/227 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/228 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/229 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/230 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/231 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/232 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/233 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/234 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/235 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/236 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/237 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/238 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/239 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/240 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/241 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/242 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/243 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/244 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/245 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/246 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/247 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/248 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/249 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/250 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/251 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/252 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/253 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/254 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/255 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/256 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/257 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/258 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/259 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/260 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/261 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/262 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/263 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/264 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/265 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/266 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/267 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/268 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/269 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/270 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/271 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/272 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/273 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/274 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/275 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/276 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/277 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/278 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/279 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/280 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/281 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/282 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/283 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/284 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/285 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/286 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/287 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/288 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/289 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/290 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/291 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/292 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/293 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/294 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/295 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/296 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/297 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/298 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/299 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/300 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/301 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/302 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/303 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/304 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/305 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/306 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/307 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/308 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/309 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/310 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/311 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/312 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/313 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/314 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/315 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/316 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/317 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/318 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/319 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/320 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/321 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/322 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/323 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/324 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/325 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/326 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/327 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/328 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/329 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/330 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/331 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/332 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/333 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/334 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/335 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/336 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/337 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/338 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/339 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/340 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/341 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/342 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/343 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/344 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/345 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/346 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/347 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/348 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/349 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/350 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/351 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/352 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/353 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/354 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/355 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/356 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/357 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/358 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/359 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/360 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/361 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/362 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/363 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/364 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/365 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/366 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/367 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/368 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/369 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/370 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/371 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/372 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/373 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/374 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/375 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/376 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/377 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/378 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/379 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/380 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/381 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/382 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/383 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/384 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/385 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/386 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/387 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/388 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/389 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/390 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/391 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/392 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/393 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/394 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/395 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/396 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/397 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/398 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/399 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/400 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/401 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/402 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/403 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/404 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/405 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/406 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/407 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/408 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/409 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/410 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/411 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/412 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/413 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/414 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/415 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/416 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/417 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/418 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/419 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/420 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/421 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/422 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/423 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/424 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/425 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/426 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/427 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/428 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/429 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/430 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/431 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/432 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/433 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/434 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/435 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/436 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/437 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/438 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/439 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/440 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/441 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/442 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/443 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/444 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/445 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/446 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/447 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/448 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/449 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/450 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/451 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/452 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/453 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/454 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/455 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/456 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/457 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/458 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/459 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/460 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/461 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/462 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/463 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/464 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/465 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/466 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/467 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/468 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/469 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/470 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/471 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/472 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/473 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/474 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/475 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/476 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/477 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/478 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/479 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/480 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/481 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/482 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/483 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/484 Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/485

Upior.
(opowiadanie przy kominku.)


Siedzieliśmy u komina; suche drewka olchowe płonęły na nim tym spokojnym ogniem, mieniącym się w barwy zielonawe i fioletowe, na który godzinami całemi człowiek zapatrzywszy się, zadumawszy, siedziałby, ot tak, z rękoma założonemi. Tyras, głowę położywszy na łapach, drzemał, téż nosem zwrócony ku kominowi. Trzech starych myśliwych otaczało ognisko to domowe, które nigdy prawie nie wygasało, ja czwarty tuliłem się w kątku za włosieniem okrytą kanapką. Wabiły mnie tam i pociągały niewypowiedzianym urokiem powieści, które całemi wieczorami starzy sobie o dawnych czasach opowiadali. Mało kto naówczas miał ochotę i cierpliwość wziąć się do pióra, lecz bez żywego słowa nikt się dnia jednego obejść nie mógł. Byli tacy niemal z powołania gawędziarze, których Rzewuski niewłaściwie polskimi bardami nazywał, jeżdżący od dworu do dworu, z imienin na imieniny, goszczący nieraz po kilka tygodni, obwożeni po sąsiedztwie, wszędzie przyjmowani serdecznie, około których, jak tylko zasiedli, wszyscy się ustawiali, podsłuchując ich ciekawie. Opowiadanie ich częstokroć nie było bez kunsztu; historyjki te umieli na pamięć, a za każdym razem przybywał im jakiś waryant, kwiatek, dowcip i rys charakterystyczny. Więc choćby rzecz była znaną, gdy ją przedziwnie pan łowczy lub cześnik opowiadał, skupiano się dokoła, zrywano boki lub łzami się zalewano, słuchając. Tego wieczora poczęło się jakoś od myśliwskich historyj mniéj zabawnych, ale to był wstęp tylko. Potrącić dosyć było o znane imiona księcia Karola, starosty kaniowskiego, Jabłonowskiego lub Gozdzkiego, jednego ze słynnych dziwaków swojego czasu, aby się pokrewne im postacie, na których nie zbywało, ruszyły i powstały żywe.
Niezliczoną ich moc wydały ostatnie czasy; łatwo to nawet sobie wytłómaczyć można. Gdy zabrakło ludziom, do czynnego, bojowniczego żywota nawykłym, zajęcia, walk, celu jasnego, bujała fantazya i niespokojną krew burząc, pędziła na rozstajne drogi.
Gorący ludzie, przykuci do domów, stawali się kapryśnemi dziećmi. Dodajmy do tego rozpojenie przez Sasów i ową potrzebę zabawiania się nieustannego, która za nich weszła w obyczaj, podbudzanie się wzajemne w wielkiéj gromadzie, wśród któréj wszyscy gotowi byli iść na wyprzódki, aby się gorszymi nie okazać od innych.
Ze trzech starych, siedzących przy kominie, najciekawszym dla mnie był pan Seweryn Burba, którego pułkownikiem tytułowano, choć bardzo być może, iż już po-za służbą grzeczni i kochający go przyjaciele trochę go zaawansowali. Słyszałem dawniéj, że go i majorem i kapitanem zwano; zdaje się, że on sam wcale o te tytuły nie dbał.
Śliczny to niegdyś musiał być mężczyzna, bo nawet już przy siwych włosach i późnym wieku jeszcze w nim dawną tę męską piękność widać było; trzymał się po żołniersku, wyprostowany, a w obejściu się z ludźmi miał coś tak łagodnego, sympatycznego, dobrego, iż trudno go było nie pokochać. Z dawnéj młodéj twarzy zostały mu były jeszcze oczy niebieskie, patrzące serdecznie, usta uśmiechające się z wyrazem wielkiéj dobroci, wspaniałe czoło i policzki świeże, rumiane, mało nawet pomarszczone, choć miał lat przeszło pięćdziesiąt. Spojrzawszy na niego, można się już było wielkiéj siły domyślać, jakoż wistocie znano go, że siłaczem był, choć się z tém nigdy nie popisywał. Wszystko co żołnierz i szlachcic lubić, znać i umiéć powinien, pan Seweryn lubił, znał i umiał, jak nikt lepiéj. Koniarz był sławny, choć końmi nie frymarczył, jak drudzy, bo się do nich przywiązywał, strzelał doskonale, powoził wybornie, tylko do kieliszka, którego naówczas nadużywano, pociągu nie miał. Wypił czasem przed obiadem, coś i przy obiedzie, ale jak tylko zabierało się na pijatykę, uchodził. Gdy go zaskoczono, zaklęto, przymuszono, choć się marszczył, pił; naówczas jednak nie było żartów, wszystkich pogrzebł, sam wychodząc jak trzeźwy. Tylko zawsze to potém (opowiadał) odchorował. Przy kieliszku téż takim, gwałtem do gardła wlewanym, ani już humoru, ani zwykłéj swéj uprzejmości nie miał, dąsał się i ostro stawił.
Pana Seweryna widywaliśmy goszczącego u krewnych w sąsiedztwie, a wiedzieliśmy o nim tylko tyle, że człowiek był majętny, który dobra znaczne całe oddał dzieciom, sobie jeden dworek pod lasem, ogród, ordynaryę i pensyę zostawiwszy. Że okolica, w któréj mieszkał, dosyć była pusta, a pułkownik z ludźmi żyć lubił, więc częściéj pono u krewnych i przyjaciół, niż w domu przebywał. Gdy się zatęsknił za dziećmi i wnukami, zawracał do Horodowszczyzny i parę miesięcy widać go nie było. Zapraszano go zdaleka nawet na polowania wszelkiego rodzaju, bo nietylko myśliwym był wielkim, ale najmilszym w świecie człowiekiem i przynosił z sobą dobrą myśl wszędzie.
Rzadko się trafia widziéć człowieka, któryby w różnych towarzystwach wśród drobnéj szlachty i wielkich panów był tak zawsze jednym i tym samym, nie zmieniając się wcale. Nie czynił mu wstrętu stary strzelec w łapciach, ani imponował książę z Dereczyna, a choćby i udzielny. Naturalnym był i godność swoję utrzymać umiał, — jeden tylko majestat niedoli i cierpienia widoczniejsze na nim czynił wrażenie, przed tym skłaniał głowę z poszanowaniem.
Z przeszłości pana Seweryna oprócz tego, że wojskowo służył, że wiele po świecie bywał, potém, do kraju powróciwszy ożenił się szczęśliwie i gospodarzył, — niewiele wiedziałem. A patrząc na tego człowieka trudno było oprzeć się myśli, że wiele przygód ciekawych w życiu swém przebyć musiał.
Po anegdotkach myśliwskich tego wieczora, zeszło wkrótce na dłuższe opowiadania o dawnych czasach. Sięgano daleko w głąb, bo starzy powtarzali to, co od ojców zasłyszeli, częstokroć téż ojcowie od dziadów. Tradycye te, jak wszystkie w świecie, są prawdziwe poezye pokoleń; — prawda w nich leży niekiedy, ale na około jéj ziarnka snuje poezya swe ideały. Około imion i charakterów skupiają się blaski, gromadzą cienie, iskrzą barwy, które były duszną potrzebą i pragnieniem tych, co niemi przeszłość malowali. Każdy naród ma takie posągi, które rzeźbiły pokolenia; dziecinną jest i śmieszną krytyka historyczna, przychodząca je mierzyć swoim łokciem maleńkim i dłubać się w téj patynie szlachetnéj, jaką je okryły wieki, aby dobyć z pod niéj pospolitego kruszczu.
Starzy gawędzili i tak się jakoś zapomnieli, uciekłszy w przeszłość, że mnie z kanapką zostawili, nie zważając może na defraudowanego słuchacza.
Pan Seweryn tego dnia był w humorze wyśmienitym, ubił kozła i dwa zające, ani razu nie chybił, nikt téż zwierza nie przepuścił, za co się zawsze gniewał trochę, i pudeł wogóle było niewiele. Wpłynęło i to zapewne na rozweselenie, że po łowach zjedli smaczno, a teraz u najrozkoszniejszego ognia w świecie siedzieli z fajkami. Płynęły więc historye jedna po drugiéj, smutne, wesołe, dziwaczne, niektóre na bajki wyglądające a z dobrą wiarą przyjmowane; aż pan Seweryn rozpoczął, mniéj więcéj w ten sposób. Zapamiętałem dobrze jego powieść całą, bo żywo mnie naówczas zajęła.
Powróciłem był właśnie do kraju — mówił — którego od lat wielu nie widziałem. Cierpiałem wówczas trochę na postrzał w nodze, i choć rana była zagojona, ból w kości czułem jeszcze. To mnie zmusiło służbę wojskową porzucić. Szczęśliwszy od innych, bo wielu naówczas niespodzianie wracających z własnemi rodzinami mieli zajścia nieprzyjemne, — znalazłem brata, który mi moją ojcowiznę ocaloną, kapitalik dosyć znaczny gotów był natychmiast wypłacić.
Uściskawszy go i Panu Bogu za to dziękując, bo niezależność jest rzeczą drogą i dźwignią wielką, obejrzałem się co tu robić. Ba! In quo nati sumus, po żołnierskim chlebie najbardziéj mi się gospodarka uśmiechała. Mamy to we krwi. Kupić coś nie trafiało się, trzeba się było rozpatrzyć wprzódy lepiéj i samego siebie wypróbować. Brat mi na początek radził dzierżawę, nie byłem od tego.
W okolicy i o to było niełatwo, postanowiłem odwiedzić krewnych, których dużo rozsypanych miałem po różnych ziemiach i poszukać, azali się co nie trafi. Choć odrobinkę na nogę napadałem, alem był młody, lubiłem ruch, nie brzydziłem się zabawami, szukałem kobiecego towarzystwa — tylko nie tak jak dzisiejsza młodzież, która w kobietach to najwięcéj ceni, co najmniéj warto, myśmy wzdychali do ideałów, do powietrznych istot i do dobrego towarzystwa; ażeby się módz zakochać, musieliśmy trafić na taką, z którą mówić było można.
Ale to — intra parenthesim.
Wybrałem się w drogę jakoś pod zapusty — gdziem wpadł, pełno było wesołych ludzi, a wojskowego, który wracał z owych wojen sławnych, z owych bojów tytanicznych, co się z hukiem dział tysiąca po świecie rozlegały, każdy witał otwartemi rękami. U niejakich państwa Moskorzewskich na Podlasiu, ludzi bardzo zacnych ale wyszłych pono świeżo z małego, dokąd mnie zawieźli krewni moi Zbąscy, zastałem zjazd nadzwyczaj liczny. Moskorzewscy ci dorobili się byli na dzierżawach fortuny znacznéj, on sam potém trochę na dobrach spekulował, — czasy były takie, że je za bezcen sprzedawano, — słowem przyszli do grosza. A że nie mieli synów tylko trzy słuszne córki, jak róże rozkwitłe, wesołe, dobre i po bożemu wychowane panny, młodzież się tam jak na lep cisnęła. Ludzie téż byli niezmiernie, może do zbytku nawet gościnni; — stary, którego obwołano dusigroszem, miał na sobie dowieść, że choć zbierał grosze, ale je téż i wydawać umiał. Naprzykrzona niemal była ta ich gościnność, bo jak człowieka pochwycili, wyrwać się im było trudno.
Panny, choć były ładne, posażne, mnie jakoś do żadnéj z nich nic nie ciągnęło; nie mogłem téż zaś myśleć o ożenku, bo za naszych czasów kto gniazda własnego nie miał, nie ważył się w konkury, aby nań nie mówiono, że chciał siąść na żoninym fartuszku. Zaraz pierwszego dnia Moskorzewski, człek grzeczny a szczególniéj dla mnie, jako dla starego wojskowego, z respektem wielkim, gdy się coś zgadało, że dzierżawy szukam, wystąpił:
— My wam ją tu znajdziemy, jak pana Boga kocham.
Wziąłem to za puste słowo i tylko mu głową kiwnąłem. Drugiego dnia przy śniadaniu wziął mnie na bok.
— Wiesz pan co — rzekł — ja mam już dla waćpana na myśli dzierżawę. O kilka mil stąd mieszkają Boguszowie, rodzina zacna i majętna. Ci mają dobra rozrzucone, on sam takiego gospodarstwa dopilnować nie może, szczęściem dla niego będzie, gdy uczciwego człowieka znajdzie, z którym bezpiecznie miéć do czynienia.
— Ale jakże tak obcesowo wpaść? — rzekłem.
— Znajdziemy chwilę sposobną i kogoś, co tam w tym domu dobrze jest położony; pojedzie się od tak w odwiedziny, i może się tam coś złożyć. Ludzie wielce grzeczni, mili, a gościom radzi, bo i staruszka się rozerwie.
Chciałem spytać o szczegóły, ale Moskorzewskiego odciągnięto i na tém się skończyło, tylkom Boguszów zapamiętał. Tańcowaliśmy dnia tego do upadłego i nie rozeszli aż nad rankiem. Dano nam ze Zbąskim stancyjkę osobną do przespania się w oficynie; gdyśmy tam zaszli, a choć pomęczeni ale rozbawieni, rychło zasnąć nie mogli, o różnych rzeczach rozmawiając, powiadam Zbąskiemu:
— Jacy to Bogusze, co mi u nich Moskorzewski stręczy dzierżawę?
— Jacy Bogusze? — odezwał się Zbąski śmiejąc — otoś mi doskonały. Boguszów i Bohuszów z różnemi przydomkami w Litwie, w Koronie i na Rusi moc wielka. Familia znaczna, rozrodzona, są i majętni, są i ubożsi, nie wiem, o których ci mówił. Domyślam się jednak, że nie o innych tylko o tych, co w Zabłociu mieszkają i dlatego ich Boguszami–Zabłockimi nazywają.
— Cóż to za ludzie? — spytałem.
— Najszanowniejsi w świecie — rzekł Zbąski. — Starościna, staruszeczka, anioł dobroci kobieta, mąż jéj, jeszcze od niéj starszy, żyją jak para siwych gołębi, syna jedynaka stracili — służył w wojsku.
Wnet mi na myśl przyszło, żem znał Bogusza w szwoleżerach i nie wiedzieliśmy tylko czy ten sam. Zbąski mi daléj opowiedział, że dwie córki zostało Boguszom, pani Sawicka i Baranowiczowa, które przy rodzicach albo obie lub z kolei przebywały, że miały już dzieci dorosłe i t. p. Gdyśmy się rozgadali dłużéj, dodał Zbąski, iż staruszka to najmłodsze swe dziecię, syna, który służył w wojsku, kochała niezmiernie, tak dalece, że gdy przyszła wiadomość o jego śmierci, nie śmiano jéj powiedzieć, że zginął, i biedna matka była dotąd w nadziei powrotu tego, który już nigdy nie miał powrócić... W złudzeniu tem wolano ją utrzymywać, niżeli odjąć jej jedyny promyk, co życie krzepił i ozłacał. Staruszka sama sobie biedna wymyślała historye najdziwaczniejsze, o niewoli tego nieboszczyka, o przebywaniu gdzieś w jakimś nieznanym kraju, z którego powrotu się jego zawsze spodziewała.
— Mówię ci to — dodał Zbąski — zawczasu, ażebyś, jeżeli tam pojedziemy, nie wygadał się z czém niepotrzebnie. Mojém zdaniem byłoby okrucieństwem téj matce odejmować ostatnią życia nadzieję.
Zdało mi się to trochę dziwaczném, przyznaję, że ją tak okłamywano — ale cóż mi było do tego? Nazajutrz, gdyśmy się wywczasowali i powstawali, znowu o Boguszach myśląc, przypomniałem sobie mojego szwoleżera i okoliczność jednę, w pierwszéj chwili zapomnianą, że dwa czy trzy razy mnie za niego wzięto. Raz nawet, biorąc to za jakiś żart niedorzeczny, pogniewałem się mocno i o mało do pojedynku nie przyszło. O tém nie potrzebowałem mówić, ani Zbąskiemu, i nikomu téż. — Bawiliśmy się jeszcze dni parę u Moskorzewskich przedziwnie, potém zabrali nas w sąsiedztwo Lewiccy, u których téż hasano, choć dom był ciasny; na ostatek Zbąski mi przypomniał, żeby do Boguszów jechać, których dobrze zna.
— Tam — rzekł — choć panienek podobno jest parę, ale starzy spokoju potrzebują: zapust więc hucznych nie sprawiają. Bądź-co-bądź, nie znudzimy się bardzo. Mnie Bogusze ci są potrosze krewni; stary wiele razy zapraszał. Jedźmy.
Ruszyliśmy tedy do owego Zabłocia, mil cztery opętanych, saniami. Tymczasem zrana zaraz po trzaskającym mrozie wczorajszym, jak lunie deszcz, do południa sannę licho wzięło. Sunęliśmy się połowę drogi po błocie bez śniegu, szczęściem jeszcze gdzie kałuża była, bo się na dnie zamróz utrzymał. Zamiast przybyć, jak-eśmy sobie układali, po obiedzie, dowlekliśmy się dopiéro o gęstym mroku. Co tu robić! rada w radę, czy do austeryi zajechać i jutrzejszego ranka czekać, czy odrazu do dworu? Ja byłem za austeryą, Zbąski za dworem. Stanęło na mojém, ale żyd, choć mu to było na rękę, żebyśmy u niego nocowali, nie śmiał nas przyjmować, wiedząc, że dostanie burę. Karczma stała nieopodal ode dworu; ktoś widać ze sług był w niéj, gdyśmy nadjechali — i nadbiegł stary kamerdyner, aby nas natychmiast zabierać.
— To u nas niesłychana rzecz — zawołał — żeby kto nocował w austeryi, niech Bóg uchowa! Pan starosta-by się gniewał! Niéma tego zwyczaju!
Jak zaczął naglić, tylkośmy się ogarnęli, bo droga nas w niwecz obróciła, i pojechaliśmy.
Zdala już po dworze wielką zamożność państwa poznać było można. Dwór był staroświecki, murowany, na rodzaj pałacu przerobiony, ogromny. Tuż oficyny z nim połączone galeryami krytemi, zabudowania pyszne, kaplica, skarbiec. Tylko nie widać było nowéj elegancyi w tém, ale jakąś staroświecką zamożność, co świecić nie chce, nie zaleca się sobą, a czuć pod nią fundamenta mocne.
Służby w ganku stało dosyć; ale nie strojnéj, odzianéj skromnie, rumianéj, wesołéj i dobrze wykarmionéj.
Nim przebraliśmy się, zajechali, wysiedli, mrok się zmienił w noc, ciemniuteńko było i w pokojach się już świeciło. W domu panowała cisza jakaś uroczysta, spokój jakiś miły. Stary ów kamerdyner w perłowym kontuszu, z zegarkiem na piersiach, tabakierką i chustką do nosa, poufały jakiś, którego w karczmie nie widziałem, bom się w drugiéj izbie odziewał, gdy wyszedłszy naprzeciw ze świecą, spojrzał na mnie, coś mu się zrobiło i żachnął się. Myślałem, że mu się noga ośliznęła czy co — nie zważałem. Szliśmy już do salki bawialnéj, do któréj nas prowadzono. Tu u drzwi stała średnich lat pani i dwie ładne panienki; była to pani Sawicka. Gdy Zbąski pierwszy wszedł prowadząc mnie za sobą, i zastępująca gospodynię spojrzała na mnie, dostrzegłem, że pobladła dziwnie, zmieszała się niezmiernie, obejrzała niespokojna, i jakby się coś stało nadzwyczajnego, słowa z początku odezwać się nie mogła.
Stała tak jakiś czas osłupiała i nierychło dopiéro opamiętawszy się, podała mi rękę, którą ucałowałem. Dwie córki stojące za nią równie jak ja znalezieniem się tém matki zostały zdziwione. Zbąski téż ogłupiał.
— Panowie darują — odezwała się głosem przerywanym i niepewnym — ojciec jest trochę nie zdrów, matka także, ja na chwileczkę muszę wyjść do nich, wracam natychmiast. Misia i Lorcia zastępować będą gospodynię.
Wszystko to mówiła z pośpiechem, oglądając się ku drzwiom, z takim jakimś niepokojem wyraźnym, iż czuliśmy przybycie nie w porę. Ale pocóż nas zapraszano i ciągniono tak gwałtownie? Rzecz była niepojęta.
Grzeczne panienki, które zdawały się nie podzielać i nie rozumieć nawet zakłopotania matki, zaraz po jéj odejściu, z wesołością wiekowi swojemu właściwą, zaprosiły nas do stolika szczebiocąc i starając się rozpocząć jaką-taką rozmowę.
Nie było to łatwém, ale katastrofa tego dnia i nagła odwilż, która nam takiego figla spłatała, na początek dostarczyła wątku. Zbąski, i zły trochę i zmieszany tém przyjęciem, usiłował nie pokazać po sobie, co się w nim działo i nuż opisywać nasze dzieje, naszą sannę, utrapioną podróż i śmieszne jéj przygody.
Panny radeby się były tém zabawić i prychały potrosze, ale — matka nie powracała, spoglądały na siebie, widocznie zrozumiéć tego nie mogąc, dlaczego uciekła tak prędko i została tak długo.
Wszystkim nam ten kwadrans wydał się godziną, chociaż ja wiedziałem najlepiéj o tém, iż więcéj kwadransa nie trwało to dziwne położenie, bo siedziałem naprzeciw przepysznego zegara w szafce bronzowéj zamkniętego, który miałem czas admirować.
Przedłużone oczekiwanie na matkę zaniepokoiło w końcu jednę z panienek, która, pokręciwszy się na krzesełku, poszeptawszy coś z siostrą, wyrwała się i pobiegła. Została do bawienia nas dwóch jedna gosposia, na którą wystąpiły rumieńce, wesołość ją opuściła, żal mi się zrobił niezmierny biednéj dziewczyny — i to było pono zawiązkiem, jak państwo zobaczycie, daleko gorętszego dla niéj sentymentu.
Zbąski, pomimo nadrabiania wesołością, coraz większe téż okazywał zakłopotanie, w głowie mu się nie mogło pomieścić, co się stało. Zapytał w końcu panny, czy nie zasłabł kto w domu?
Panna spuściła oczy i bełkotała coś niewyraźnie:
— Podobno babcia trochę niezdrowa, ale to nic.
Siedzieliśmy jak na mękach, gdy naprzód powróciła pośpiesznie, mocno zarumieniona druga panna, i w téjże chwili prawie otwarły się drzwi ze strony przeciwnéj, a w nich ujrzeliśmy prowadzonego pod rękę przez wyrostka, o kiju zwolna wchodzącego staruszka przygarbionego nieco, który ciekawe oczy wlepił we mnie, nic nie mówił i zdawał się drżéć cały. Powstaliśmy, aby go powitać, nie posuwał się daléj, spostrzegłem, że łzy miał na oczach. — Wszystko to dla nas było tajemnicą nierozwiązaną; po chwilce przemógłszy się staruszek, żywo pośpieszyć chciał ku nam, a chociaż Zbąski stał na przodzie, jak w tęczę patrzał we mnie. Panienki usunęły się na bok.
— Pan starosta dobrodziéj przebaczy — odezwał się postępując ku niemu — przybyliśmy jakoś nie w porę.
— Ale jak to nie w porę?... — niby ocknąwszy począł żywo, głosem drżącym i zmuszając się do uśmiechu starosta. — Owszem, Bóg widzi, z duszy i serca radzi jesteśmy, radzi...
Głos mu zawiązł w piersiach, widziałem, że łzy mu płynęły z oczu, choć usta usiłowały się uśmiechać.
— Serdecznieśmy wam radzi — powtórzył. — Siadajcie, proszę.
Gdym się zbliżył zaprezentowany staroście, podał mi rękę, chwycił moję i wlepił we mnie oczy tak natarczywie, żem się zmieszał.
Tymczasem panny, jakby korzystały z ukazania się dziadka, pierzchnęły natychmiast.
Zostaliśmy sami. Pacholę, które towarzyszyło Boguszowi, posadziwszy starego na krześle, samo zaraz wycofało się z pokoju. Zbąski już miał rozpocząć znowu opowiadanie o odwilży i jéj skutkach, gdy starosta, nie spuszczający mnie z oka, odezwał się do mnie:
— Służyłeś pan wojskowo?
— Tak jest — odpowiedziałem.
— To zaraz widać po człowieku — podchwycił śpiesznie stary. — I ja... i ja miałem... mieliśmy syna w tym wieku co pan, w wojsku także.
Splątał się, mówiąc coraz niewyraźniéj, i rozpłakał głośno.
Źle mi się zrobiło, wyrzucałem sobie, żem moją przytomnością obudził tu takie wspomnienia i zasmucił biednego starca. Zamilkłem strapiony, przypomniawszy sobie jeszcze moje nieszczęśliwe podobieństwo do owego Bogusza od szwoleżerów. Wyjaśniło mi się teraz wszystko: wejrzenia niespokojne, łzy, pomieszanie starszych osób. Nie pozostawało mi nic więcéj nad to, jak otwarcie się rozmówiwszy, wycofać się z położenia, które i dla mnie srodze przykrém było. Odwróciłem się do pana starosty.
— Niech mi pan daruje moję otwartość przy pierwszém spotkaniu — rzekłem — jestem żołnierz, to mnie trochę tłómaczy. Widzę, że obudzeniem wspomnień dla serca rodzicielskiego boleśnych, wzruszyłem państwa i wniosłem z sobą łzy do domu. Pozwól mi, panie starosto, abym się oddalił.
Wstawałem już; staruszek naprzód ręce podniósł do góry, potém, wyciągnąwszy je, chwycił moję dłoń i ścisnął silnie.
— Na miłość Boga ukrzyżowanego — zawołał — nie czyń-że mi téj przykrości i tego despektu. Mylisz się waćpan; łzy to są smutne, ale słodkie razem; żywy obraz syna naszego mamy przed sobą — niech się choć tym pocieszę. Zlituj się, nie bierz za złe...
Mówił z taką gorącością starosta, że przez poszanowanie dla wieku i uczucia, jakie okazywał, nie śmiałem się mu sprzeciwiać, siadłem zakłopotany, wyrzucając tylko w duchu sobie, żem myśl miał pojechania tu, Moskorzewskiemu, że mi ją poddał, i Zbąskiemu, że mi ją do skutku przyprowadził.
Staruszek ocierając łzy wciąż patrzał na mnie.
— Podobieństwo nadzwyczajne — szeptał jak sam do siebie — niesłychane. Postawa, twarz, głos, ruchy... Boże miłosierny!
Domawiał tych wyrazów, gdy drzwi od pokojów naprzeciw otworzyły się, i prowadzona przez córkę ukazała się pani starościna.
Osoba była w późnym wieku, a choć od męża młodsza, tak złamana cierpieniem, że się niemal od niego wydawała więcéj zgrzybiałą i osłabłą. Szła drżąc, powoli, opierając się na córce i wnuczce. Pomimo wieku i znękania, które się na smutnéj malowało twarzy, starościna była tak piękną, iż malarz-by z niéj wzór mógł brać do obrazka. Smutkowi jéj towarzyszyła taka anielska słodycz w wyrazie ust, wejrzeniu, w składzie wszystkich rysów twarzy, nawykłéj życiem do chrześcijańskiéj rezygnacyi i cierpliwości, iż niepodobna było nie uczuć się wzruszonym widokiem tego oblicza pełnego oraz powagi, dobroci, bólu i spokoju pobożnego.
Nie rychło, zbliżywszy się ku nam, podniosła oczy i poczęła się uważnie wpatrywać we mnie i Zbąskiego. Musiano ją zapewne, unikając zbyt silnego wrażenia, uprzedzić o mojém podobieństwie do syna. Wzrok miała osłabiony, i gdym z kolei przystąpił do ucałowania jéj ręki, wlepiła we mnie oczy, ściskając mnie i nie puszczając ręki mojéj.— Czułem przyśpieszony oddech staruszki, dłoń jéj drżała mocno, tchnęła, jakby jéj powietrza zabrakło, i nawet nie odpowiedziawszy na moje powitanie, padła na podane jéj krzesełko.
Córka dała mi znak głową, ażebym zajął miejsce przy staruszce — musiałem być posłuszny. Siedziéć tak pożeranemu ciekawemi oczyma, jak winowajcy, nie jest miłém; krew mi biła do głowy. Starosta i starościna, niemi oboje, to na siebie, to na mnie patrzali; milczenie stawało się nad wyraz przykrém.
Starościna wreszcie, jakby na męstwo się wysilając, głowę podniosła ku mnie i spytała z wyrazem pełnym czułości:
— Skąd pan przybywa? dawno w kraju? Słyszałam...
Chciałem uniknąć wspomnień wojska i wszystkiego, co-by mogło staruszków zasmucić, odpowiedziałem ogólnymi wyrazy, żem jechał od brata, że znajdując się w sąsiedztwie, korzystałem ze zręczności, aby poznać dom, o którym tyle w obywatelstwie słyszałem i t. p.
Gdym to mówił, niezbyt zręcznie się tłómacząc, bom był niezmiernie pomieszany, starościna pochylona ku mnie, słuchała, usta jéj się uśmiechać poczęły, twarz rozpromieniała, oczy zajaśniały, podała mi rękę.
— A! to dobrze! dobrze, ślicznieś pan zrobił, żeś do nas zajechał! tu u nas spoczniesz! nieprawdaż? długo a długo?
Niewiedziałem już co odpowiadać — lecz widząc starościnę wesołą, nabrałem śmiałości, pocałowałem ją w rękę i uczułem, że usta zbliżyła do mojéj głowy. Pani Sawicka, stojąca tuż, spoglądała niespokojnie i, chcąc ułatwić dalszą rozmowę, poczęła rozpytywać o zapusty u Moskorzewskich i sąsiedztwo. Wmieszał się do rozmowy starosta, zagadał Zbąski, trochę się jakoś ożywiło. Chciałem wśród tego wstać z krzesła i inne zająć miejsce, ale starościna za każdą razą wyciągała rękę i nie puszczała mnie od siebie. Jak na mękach, ścigany wejrzeniami obojga starych, wysiedziałem do wieczerzy. Do stołu staruszka kazała mi się prowadzić i posadziła obok siebie. Pilnowała mnie przy jedzeniu z troskliwością nadzwyczajną, która niezbyt nawykłego do tych atencyi i czułości coraz bardziéj kłopotała. W duchu sobie postanawiałem nazajutrz rano, ani wspomniawszy już o dzierżawie, uciekać.
Tymczasem stało się inaczéj, czegom się nie spodziewał wcale. Zbąski, który był gaduła nad gadułami, po kilku kieliszkach dobrego wina, plotąc trzy po trzy, o tém i owém, wypaplał się przed starostą, że miałem myśl szukania dzierżawy.
— A to się, mości dobrodzieju, składa, jak nie może przedziwniéj — zawołał Bogusz, — prawdziwa opatrzność Boska. Ja właśnie szukam dzierżawcy! Rozgość się asińdziéj u nas, objedź, opatrz, jak Bóg miły, zgodzimy się, będzie wilk syty i koza cała...
Starościna posłyszawszy to, klasnęła aż w ręce, zdawało się, że to ją niepomiernie uradowało.
Szczególna rzecz, spojrzała na mnie z wyrazem jakimś porozumienia się i przebiegłości, jakby pochwalała doskonały fortel jakiś i posądzała, że ta dzierżawa była fikcyą. Znowu nie wiedziałem, ani co to jest, ani co się dzieje. Ale reszta wieczora upłynęła już raźniéj i weseléj.
Gdy przyszła godzina rozchodzenia się na spoczynek, starościna przywołała kamerdynera polecając mu, aby pamiętał o wszystkich naszych wygodach. Starosta dawał mu informacye od siebie. Poprowadzono nas do gościnnych pokojów.
Okrutny ciężar spadł ze mnie, aż mi lżéj było, wyszedłszy z tego fałszywego położenia. Pokoje wyznaczone były nietylko wygodne, ale można powiedziéć, zbytkownie urządzone. Gdy się stary kamerdyner oddalił, dopierom sobie wodze mógł puścić, i rozprawić się ze Zbąskim. Ja brałem to jakoś tragicznie, a mój kolega, co mnie gniewało, komedyę czystą robił z tego.
— Starym przypominasz syna! z czułością są dla ciebie, co w tém u kaduka tak desperackiego! Dzierżawę puszczą ci tanio, któż wie! in gratiam podobieństwa, wnuczkę jeszcze mogą wydać za ciebie! A ten się zżyma!!
Mnie, przyznaję się, i gniewało i niecierpliwiło, że nie sobie byłem winien te łaski i fawory, ale jakiemuś nieboszczykowi. Być żywym upiorem nie jest rzeczą miłą.
Chciałem się i dzierżawy wyrzec a uciekać, ale Zbąski mnie za poły trzymał i aż do połajania przyszło, bo mnie dziwakiem nazwał. Ani ja, ani on nie wiedzieliśmy naówczas, w co wpadłem z tém mojém nieszczęśliwém podobieństwem do nieboszczyka szwoleżera. Późniéj znacznie dopiéro od matki mojéj żony dowiedziałem się, jak rzeczy stały.
Starościna tak była uderzona żywym obrazem ukochanego syna, że sobie powiedziała, iż ja byłem nim wistocie, żem się tylko z jakichś powodów chciał pod obcém ukrywać imieniem i że fortelu użyłem, aby do rodziców przyjechać. Napróżno pani Sawicka w początkach usiłowała jéj to wyperswadować, mówić sobie nawet nie dawała, abym ja kim innym był, jak jéj synem.
— Co ty mi gadasz! proszę cię — odezwała się do córki. — To on! to on! Widać, że mu jakieś biedakowi grozi niebezpieczeństwo, że się musi ukrywać... Dwóch ludzi tak podobnych do siebie, nie może być na świecie; mowa, ruchy, uśmiech... To mój Włodzio! to on!
Starosta w początkach usiłował żonie wyperswadować także przewidzenie to; rozpłakała się tylko, zniecierpliwiła; nic nie pomogło.
— Niby ja nie rozumiem! przyjechał za dzierżawą! A tak! Udawajmy, że nie poznajemy... ale to on, serce moje go czuje.
I mąż i pani Sawicka musieli staruszkę przy tém złudzeniu zostawić, mając nadzieję, że następne dnie je rozproszą.
Nazajutrz rano zaledwieśmy się ubrali, starosta kazał się powieść i zasiadł na gawędkę, o wyjeździe mówić nie dawał, myśl dzierżawy chwycił gorąco, kazał przynieść inwentarze, osnuł objazd majątku na dni kilka rozłożony; a że dnia tego lał deszcz, potrzeba było z oględzinami czekać lepszéj pory.
Musiałem przesiedziéć niemal cały dzień ten przy staruszce, która mnie od siebie puścić nie chciała. Jakkolwiek przykrą mi była ta rola cudza, pożyczona, macierzyńskie to przywiązanie, czułość, serdeczność starościny chwyciły mnie za serce. Ja com matkę stracił zawczasu, i ledwie ją sobie przypominałem, znajdowałem w niéj tę miłość macierzyńską, któréj żadna w świecie zastąpić nie może; poddałem się losowi mojemu, powiedziałem sobie, że mogąc osłodzić biednéj staruszce kilka chwil życia, byłbym okrutnym, gdybym dla fantazyi jakiéjś i dumy się cofał.
Zarazem jednak, czując się sobą i chcąc okazać, jakim byłem wistocie, aby powoli wywieść ją z błędu, już tego dnia nabrałem śmiałości, rozweseliłem się i nadrabiałem fantazyą może do zbytku.
Na nieszczęście, co miało pomódz, to jeszcze utwierdzało; znać, że obyczaje i humor nieboszczyka szwoleżera, równie jak twarz, do moich być musiały podobne. Im bardziéj starałem się być panem Sewerynem, tém więcéj byłem Włodziem.
Skutkiem osobistego położenia mojego, jakby w myśl starościny idąc, mąż jéj, pani Sawicka, a co gorzéj obie panienki, córki jéj, spoufalały się ze mną coraz bardziéj i ja z niemi. Młody byłem, a Lorcia, śliczne dziewczę, wesołe, naiwne, od pierwszego wejrzenia uczyniła na mnie wrażenie. Starościna tegoż dnia, niby odkrywszy moje podobieństwo do syna, pół żartem, pół seryo, zażądała, żebym ją mamą nazywał, i poczęła mnie Włodziem wołać. Zatém szło, że pięknych dwóch panien zostałem wujaszkiem, co ze śmiechem i wesołością przyjęto za rzecz postanowioną.
Ten żart dozwalał mi się zbliżać do siostrzenic daleko śmieléj niż panu Sewerynowi. Drugiego dnia deszcz nie ustał, siedzieliśmy jak wprzódy w domu, ja przy staruszce i już naprawdę przywiązując się do niéj jakby do matki.
Pani Sawicka nic nie mówiąc, niememi wejrzeniami dziękowała, starosta był wesół, ja sam pod wieczór zapomniałem o mojém położeniu fałszywém.
Tymczasem Zbąskiemu, który już miał myśl starania się o jednę z panien Moskorzewskich, pilno było do nich powracać, mnie samemu tu zostać zdawało się niepodobieństwem. Prosiłem go, błagałem; rwał się, obiecując powrócić, niepodobna go było wstrzymać, a starosta nietylko mnie nie puszczał, ale o wyjeździe słuchać nie chciał.
Tylem tylko wymógł na Zbąskim, że do najbliższego folwarku o milę od Zabłocia pojechał ze mną na oględziny, a stamtąd wprost miał wracać do Moskorzewskich. Ja zaś dałem słowo najuroczystsze, że przyjadę do Zabłocia. Pani Sawicka, która była w spisku, dojrzawszy może, iż bardzo na Lorcię często spoglądałem, tak to zręcznie jakoś ułożyła, iż ona mnie wyciągnęła na słowo.
W Rutkach, folwarku, który miałem dzierżawą objąć, okazały się warunki takie, gleba, wygody, zabudowania, inwentarze, iż na świecie całym nicbym dla siebie korzystniejszego wyszukać nie mógł ze świecą. Zbąski mi powiedział wprost:
— Trzeba być waryatem, żeby ze szczęścia nie korzystać! Bierz, mówię ci, z zawiązanemi oczyma.
Dzierżawa była od św. Jerzego na wiosnę; dom mieszkalny, wcale nie zły, choć jutro zająć mogłem. Starosta inwentarz swój zostawił mi z warunkiem oddania in statu quo, bez przypłodku.
Składało się tak, licząc w to piękne oczy Lorci, że choć miałem wstręt do korzystania z fizyognomii mojéj i jakiegoś tam przypadkowego podobieństwa, wyrwać mi się było trudno.
Gdy sam już powróciłem do Zabłocia, a kamerdyner mnie do starosty zaprowadził, zastałem go w krześle z koronką w ręku, powagą jakąś wielką obleczonego i smutnego. Począł się mnie najprzód rozpytywać o Rutki; nie było im nic do zarzucenia, musiałem prawdę wyznać.
— Mówmy otwarcie — odezwał się starosta — ja lepszego dzierżawcy nad was nie znajdę, a pan wątpię, byś powolniejszego i wyrozumialszego dla siebie znalazł jurysdatora; nie będę przed nim i tego taił, iż sztuczniebym go chciał zatrzymać w sąsiedztwie dlatego, abym mojéj biednéj Annie uczynił tém przyjemność. Waćpan jesteś żywym wizerunkiem naszego syna; jéj przywiązanie do dziecka sprawiło to, że nie obraz jego, ale samo to dziecię chce w nim widziéć. Napróżnośmy się starali jéj to wybić z głowy. Urojenia swojego trzyma się jak ostatniéj deski wybawienia. Bądź waćpan wyrozumiałym, bądź pobłażającym dla biednéj staruszki, Bóg ci to nagrodzi! Nie popełniasz grzechu, czynisz dla nas ofiarę, uczynek dobry! Bóg ci to nagrodzi! — powtórzył.
Stary począł mnie ściskać ze łzami; na tém się skończyło; wziąłem Rutki.
Miałem najmocniejsze postanowienie, zmuszonym teraz będąc, zwłaszcza w początkach, codzień niemal przyjeżdżać do Zabłocia, nie sprzeciwiając się bynajmniéj staruszce, nie pomagać jéj jednakże do zachowania złudzenia. Ostrożnie rozpocząłem to o mojéj rodzinie mówić, to o stosunkach i t. p.
Starościna słuchała z uśmiechem, jakby żartu, śmiała się, kręciła głową i szeptała:
— Komponuje wybornie.
Naturalnie z tego przyjęcia za syna wypadała rzecz dla mnie najprzykrzejsza, któréj uniknąć musiałem, bądź-co-bądź. Starościna chciała mi nieustannie być w czémś pomocą, ciągle mnie obdarzała, pani Sawicka oczyma i ruchami błagała mnie, ażebym przyjmował. Działo się więc tak, żem pozornie biorąc i dziękując, natychmiast na ręce córki składał, co otrzymałem od matki.
Przekonawszy się o mojém niezłomném postanowieniu w tym względzie, pani Sawicka wcale się nie sprzeciwiając już, odbierała wzdychając te ofiary, z których najmniejszéj prószynki przyjąć nie mogłem.
Trwało to wszystko, jak powiadam, czas jakiś bez większych komplikacyj. Na Wielkanoc, oprócz Sawickiego, którego wprzódy poznałem, bardzo zacnego człowieka, posłusznego żonie, powolnego i niepodejrzliwego, przybyli do Zabłocia państwo Baranowiczowie oboje.
O całéj mojéj historyi, położeniu w domu starostwa, słyszeli już wprzódy; nie podobało się im to mocno.
Sam Baranowicz, człowiek niezmiernie o grosz dbały, zapobiegliwy, nie pochwalał wypuszczenia mi Rutek w dzierżawę, jak się wyrażał, za psie pieniądze, we mnie widział zawczasu, nie znając, awanturnika, który wyzyskiwał słabość, a jak on mówił, obłąkanie i zdziecinnienie starościny. Pani Baranowiczowa tak samo widziała przez oczy mężowskie, jak Sawicki przez źrenice żony. Gotowała się tedy burza z mojego powodu, któréj ja ani się domyślałem, ani przewidywałem.
Gdy w Wielkim Tygodniu przybyli Baranowiczowie, byłem w Rutkach; pierwsze więc sceny wstępne odegrały się beze mnie. Gwałtowniejszego charakteru od siostry pani Baranowiczowa, mocno już w drodze przez męża przygotowana, zaledwie przybywszy i pozostawszy sam-na-sam z matką, poczęła jéj czynić wyrzuty, że się na śmiech ludzki naraża, obcym ludziom dając z siebie korzystać, krzywdząc własne dzieci dla jakichś awanturników i t. d.
Staruszka wysłuchała cierpliwie wyrzutów córki, wstrzymała się od odpowiedzi, zmilczała. Poprosiła potém do siebie męża, i co mówili na osobności, tego nikt nie wiedział. Scena jakaś zaszła z Baranowiczem potém, który nie czekając Wielkiéj Nocy, pod pozorem pilnego interesu, wyjechał z Zabłocia. Żonę tylko pozostawił na straży.
Gdym zawczasu zaproszony na święta przybył w Wielką sobotę do Zabłocia, stary kamerdyner czekał już na mnie w ganku i prosił, abym z nim szedł do starościny. Zastałem ją samę, przy pacierzach. Jak zwykle pocałowała mnie w głowę.
— Mój Włodziu — rzekła, bo inaczéj mnie nazywać nie chciała — uczyń to dla mnie, bądź cierpliwy i wyrozumiały dla téj mojéj poczciwéj Baranowiczowéj, która tu jest. Ja tego ci nie potrzebuję mówić, bo ona zawsze taka była młodą. To biedactwo zawsze kwaśne, smutne, kapryśne, więc choćby tam czasem syknęła a skrzywiła się, nie zważaj, moje dziecko, nie zważaj! Moje serce ci to nagrodzi. Zawsze to... (tu się rozśmiała do mnie z porozumieniem) zawsze to... siostra... Już rozumiesz.
Z tém mnie staruszka odpuściła.
Poszedłem do Bogusza, który mnie z podwojoną przyjął grzecznością, ale o Baranowiczach tyle tylko wspomniał, że on sam bardzo żałował, iż mu niezmiernie gwałtowny wypadł interes i wyjechać musiał, a poznać mnie nie będzie miał przyjemności.
W pokoju zastałem panią Sawicką, także serdeczną bardzo, jakby już zawczasu za to, co od siostry miałem ucierpiéć, płacić mi chciała. Lorcia téż przyjęła mnie jakby prawdziwego wujaszka.
Na kanapie siedząca majestatycznie pani Baranowiczowa, gdym się jéj przedstawił, zaledwie głową mi kiwnąć raczyła. Z twarzy i jéj wyrazu wyczytałem wypowiedzenie wojny. Przestroga staruszki już mi się jéj kazała spodziewać. Co było robić? Mężne stawić czoło i — cierpiéć. Tegoż wieczora poczęły się podjazdowe wycieczki, przekąsy, umyślne uchybienia i postponowanie, ale starościna, jakby na przekór, była nadzwyczaj czułą.
Usuwałem się z przed oblicza zagniewanéj pani, i na ten raz posłużyło mi to wcale nie źle, bo uciekając od niéj, miałem zręczność zbliżania się do Lorci. Byliśmy z nią codzień lepiéj i bliżéj, a siostra, która się widać domyślała czegoś, serdecznie nam pomagała.
— Niech się pan nie boi cioci Baranowiczowej i jéj złych humorów — szepnęła mi Lorcia — ma migrenę, ale jéj to przechodzi. Jeden na to sposób: nie trzeba zważać.
Trochę to było trudném, bo nietylko oczów, uszu téż trzeba było nie miéć, aby nieustannych ukłóć nie brać do siebie. Im mniéj występowanie to przeciw mnie miało skutku, tém pani Baranowiczowa dozę lekarstwa podwajała.
Jak-em się późniéj dowiedział, dała słowo mężowi, że mnie stąd wykurzy. Brała się do tego, trzeba przyznać, z niewieścią gorączką i zapałem, a niezbyt zręcznie. Jednakże podrażniła mnie tego wieczora okrutnie.
Nazajutrz zjechało się mnóstwo gości. Między innemi (wszystko to późniéj się dopiéro odkryło) przybył forytowany do Lorci przez Baranowiczów niejaki Kuźmiński. Jéjmość pierwszego już wieczora postrzegłszy moje zbliżanie się do panny, podwójnie tém przeciw mnie poburzona, przed święconém pono wzięła na stronę Kuźmińskiego i dała mu instrukcyę.
Miał być narzędziem do pozbycia się mnie z Zabłocia.
Słówko o tym Kuźmińskim. Mężczyzna był w moim wieku, także w młodych latach trochę wojskowego chleba kosztował, słuszny, przystojny, zręczny, silny, gospodarz dobry, człek uczciwy, ale głowę miał tępą i defekt brzydki, bo się jąkał. Czasem udawało mu się przez cały dzień mówić płynnie, i nie zatrzymać się na jedném słowie, ale bywały na niego chwile, że strwożywszy się, co moment się zająkiwał, a gdy go to napadło, czerwieniał, twarz mu nabiegała i mało że w konwulsye nie wpadał. Szczególniéj, gdy poruszony był, rozgniewał się, napił więcéj, podpadał temu kalectwu. Sam przez się mało co robił, zawsze go ktoś popychał. Na teraz kierownictwo wzięła Baranowiczowa. Kuźmiński był bardzo majętny, stateczny, nic mu oprócz tego jąkania i słabéj głowy zarzucić nie było można.
Przy święconém jajku poznałem się z wszystkiemi, i z księdzem kanonikiem Supajłą, przyjacielem domu, który po raz pierwszy przy mnie tu przybywał (pono dalekim krewnym Boguszów) i z sędzią Rozwadowskim, powinowatym saméj pani, i z innemi wielą. Kuźmiński mi się zdala pokłonił, ja jemu, skończyło się na tém. Gdy mi Lorcia podała do podziału święcone jajo, przypadkiem obejrzawszy się ku niemu, zobaczyłem go w płomieniach, dostrzegł, żeśmy coś poufale szeptali i ona się zarumieniła.
Dzień zszedł jako tako, bo osób było dużo i rozmowy ogólne, obojętne. Starościna, jakby umyślnie, starała się mnie trzymać przy sobie i okazywać publicznie to przywiązanie, jakie ku mnie powzięła. Mówiła o mnie kanonikowi, rozpowiadała Rozwadowskiemu, musiała Kuźmińskiemu coś powiedziéć, uderzało to wszystkich, że byłem tu, jak w domu. Nie przechwalając się temi łaskami, nie mogłem się znów taić.
Nazajutrz niektórzy z gości się rozjechali, inni przybyli, Kuźmiński został. Na trzeci dzień Wielkiéj Nocy, gdym jeszcze był w mojém mieszkaniu zrana i kończyłem się ubierać, usłyszałem kroki, patrzę, wchodzi sztywny, wyprostowany z miną jakąś junacką razem i pomieszany Kuźmiński.
Przywitaliśmy się zimno.
— Ja tu do waćpana dobrodzieja z małym interesikiem — odezwał się, nie chcąc usiąść przybyły.
— Do usług.
— Może to zapytanie będzie śmiałe — rzekł — ale ja-m żołnierz, pan téż, otwartość jest naszym przymiotem. Pokryjomu i podstępnie nie mam zwyczaju nic czynić.
— Ja téż — wtrąciłem.
— Mam zamiar, szczerze panu mówię, o pannę Sawicką konkurować, a przestrzegam, że mogę miéć w panu rywala, jeżeli się nie mylę. Więc, karty na stół.
Ruszyłem ramionami.
— Trochę to dziwne pytanie — odpowiedziałem — wszelakoż nie wzdrygam się na nie dać odpowiedź. O pannę, która nikomu nie jest ni przeznaczoną, ni przyrzeczoną, ni zaręczoną, każdemu się starać wolno. Mnie i panu. Niewiadomo, komu Bóg da szczęście.
— Ja-bo nikomu w drogę nie lubię włazić, i nie pozwolę téż, aby mnie kto właził.
Spojrzałem nań.
— Jak to pan rozumie, to „nie pozwolę“? — spytałem.
— Niech pan to sobie tłómaczy, jak chce — rzekł trochę już jąkając się Kuźmiński.
Zmierzyliśmy się oczyma, zatarł czuba i zwolna się po pokoju przechadzać zaczął.
— A gdybym ja to wziął za wyzwanie! — spytałem.
— Ja-m nie od tego! — odparł, coraz mocniéj się jąkając.
— Ja także nigdy nie odmawiam zaprosin tego rodzaju — odezwałem się. — Zważ pan tylko, że oba o pannę nie mamy prawa się bić, bo żaden z nas jeszcze się do niéj ani zbliżył. Uczynię panu tę refleksyę, że do wyrąbania się mamy czas, a gdybyś mnie istotnie wyzwał, to-by mu prędzéj zaszkodziło do panny, niż pomogło.
Kuźmiński się zamyślił.
— Jeżeli pan dobrodziej — dodałem — masz jaki inny słuszny powód zahaczenia się ze mną, naprzykład, jeżeli się mu nos mój nie podobał, albo mina, lub chód, to co innego.
Mówiłem drwiąco, bo mnie zniecierpliwił; — odwrócił się żywo.
— Dosyć tych kilku słów, abym powód miał — rzekł. — Po świętach się skomunikujemy. Tymczasem, spodziewam się, zostanie to między nami.
— Możesz pan być spokojny — odpowiedziałem — uregulujemy to na przewody, czy po przewodach, a tu w domu gościnnym u starostwa dajmy sobie pokój.
Skłonił się, ja jemu, wyszedł. Poznałem z miny pani Baranowiczowéj, gdym się z nią spotkał przy święconém, bo tu ono cały tydzień trwało, że wiedziała już o wszystkiém. Wzrokiem uraźliwym, zwycięskim rzuciła na mnie, podwoiłem wesołość i nadskakiwania około Lorci; Kuźmiński chodził struty.
Nie mam się czém chwalić, bo mnie tak Pan Bóg stworzył i jemu, nie sobie to winienem, ale jest i było zawsze ze mną tak, że na długą metę gniewu nigdy utrzymać nie mogłem. Łatwo mnie było rozsierdzić aż do pasyi, ale żebym się ze złością w sercu całe lata nosił! od tego mnie uchowała łaska boża. Kuźmiński swojém wystąpieniem trochę mnie na siebie obruszył w pierwszéj chwili, ale-m stygł już. Wiedziałem, że sobą nie władał, że go popychano, prawie mi go już żal było. Nie dałem mu w najmniejszéj rzeczy poznać, żem żal jakiś miał do niego. Owszem przy stole, w rozmowie, zamiast się mu przeciwić i szukać zwady, pomagałem. Zająknął się parę razy, podszepnąłem mu słowo po cichu, bez śmiechu, boć biedne człeczysko defektowi, którym go Bóg dotknął, nie był winien. Uważałem, że to jakoś przyjął wdzięcznie i był jakby skonfundowany. Nie chcąc znowu, by sądził, że go sobie jednam, unikałem go.
Drugiego dnia Kuźmiński czegoś kwaśny, po obiedzie się posprzeczał o marną rzecz z jednym z sąsiadów, szło o rozwiązanie, kto miał słuszność. Byłem przy tém, obrócono się do mnie. Krótko a węzłowato przekonałem, że słuszność była na ten raz przy Kuźmińskim. Poszedłem zaraz precz, aby mi nie potrzebował dziękować; a no, co prawda, to prawda. Nie odjeżdżał do przewodów. Nie wiem tam, z czego poszło, że starosta mu opowiedział moje przybycie do ich domu i całą historyę, ze łzami w oczach. W sobotę rano, gdy się golę, znowu słyszę, drepcze ktoś, wchodzi Kuźmiński, ale skonfundowany niezmiernie i całkiem inny. Chce coś zacząć mówić, jak się zaciął, ani sposobu.
Żal mi go było, więc zagadałem zręcznie, dając mu się wyprychać i nie okazując po sobie nic, ochłonął jakoś.
— Wiesz pan co — odezwał się do mnie nareszcie — miałem sposobność przekonać się, że pan jesteś dobry człowiek. Co my mamy dla babskich spraw się zadzierać, to głupstwo, dajmy sobie ręce i niech będzie zgoda.
Podałem mu rękę chętnie.
— Słuchaj, mój poruczniku — rzekłem — daję ci słowo, że do panny przeszkadzać ani chcę, ani myślę. Serca jéj ani pałasz, ani kula nie da, staraj się, ja stoję na boku.
— Panna ani patrzy na mnie — rzekł.
Jeszcze raz wzdychając podał mi dłoń.
— Masz tu nieprzyjaciół — dodał — ale masz i tych, co waćpana kochają. Ja już teraz wiem wszystko, mówiła mi dużo pani Sawicka, osoba godna, powiadał starosta.
Zamilkłem, tak się rzecz skończyła, a w Kuźmińskim miałem późniéj przyjaciela do zgonu. Tegoż dnia musiał coś powiedziéć Baranowiczowéj, bo mnie bazyliszka wzrokiem ścigała. Po przewodach zapowiedziała wyjazd swój, sądząc, że ją będą wstrzymywali, a o tém nikt nie myślał. Starościna tylko, która serce miała anielskie, bolejąc nad tém dzieckiem, obdarzyła je, obsypała, aby jéj za tę gorycz, któréj doznała, nagrodzić. Nic to nie pomogło, odjechała gniewna i nadąsana.
Nauka, jaką mi przyniosło przybycie tych państwa do Zabłocia, pobudziła do myślenia o sobie. Czułem coraz bardziéj, że gram tu rolę, która u ludzi szkodzić mi może i różnie być tłómaczoną. Postanowiłem więc, jak najmocniéj starać się wyrwać z Zabłocia, pojechać na dłuższy czas do brata, przerwać trochę te stosunki, choćby serce zabolało.
Wistocie boléć ono musiało, raz, żem się do staruszki niezmiernie przywiązał, powtóre, że mnie ta Lorcia ciągnęła. Kochałem się szalenie, ale pocichu, nie mówiąc słowa, nie śmiejąc się zbyt przybliżać, nie chcąc korzystać z położenia. Starościna niekiedy zdawała się odgadywać skłonność moję, ale zawsze na seryo biorąc synowstwo moje, groziła mi i mówiła:
— Tylko proszę do siostrzeniczki się tak nie zbliżać, bo to się nie godzi, nie godzi.
Czasem gdym przed wyjazdem do brata parę dni nie był w Zabłociu, wnet posłaniec za mną gonił, kazano przyjeżdżać.
— A, ja-m stara, ja się już tobą niewiele nacieszę, nie uciekaj-że ty ode mnie — mówiła prawie ze łzami. — Czy ci to tu źle? — Czy ty nie wiesz, jak my cię kochamy?
Pani Sawicka opowiadała mi, że sny miewała staruszka, odgadywała dnie i godziny, gdym miał przyjechać, poznawała po turkocie bryczkę, która mnie przywiozła.
Tysiączne dowody tego przywiązania napełniały mnie wdzięcznością, lecz zarazem niepokoiły i męczyły. Czułem, że rodzinie odbieram, co najdroższego miała, serce matki, była to kradzież i oszukaństwo wedle mojego pojęcia. Mówiłem to nieraz pani Sawickiéj, starającéj się mnie uspokoić i uprosić, abym biednéj staruszce jedynéj nie odbierał pociechy. Gdym o wyjeździe do brata zaczął mówić, starościna, która wszystko usiłowała tłómaczyć po swojemu, ażeby się nie wyrzec raz stworzonéj sobie baśni, powiedziała przed Sawicką:
— Już ja wiem, Włodzio musi miéć bohdankę i do niéj mu tak pilno. Gdzie brat! jaki! to tylko fikcya, ale kiedy się koniecznie napiera, niech już jedzie, byle tam zbyt długo nie bawił, bo mi tęskno będzie.
Gdym przyszedł na pożegnanie, rozpłakała się, powtarzając mi prawie toż samo. Starosta był trochę niezdrów i z pokoju swego nie wychodził i jego więc musiałem osobno żegnać. Znalazłem go zmienionym, i choć słabość, jak doktór zaręczał, nie miała w sobie nic zagrażającego, mnie się wydał dziwnie zmienionym i osłabłym na umyśle. Nie rad był, że mi wypadło jechać, ale wstrzymać nie mógł.
Ruszyłem nazajutrz z Rutek z mocném postanowieniem zabawienia u brata. Wpadłszy do domu jego, dawnego rodzicielskiego, znalazłem w nim tyle wspomnień, tak żywą przeszłość, przyjęto mnie tak serdecznie, iż mi moje kłopoty dziwnie wyszły z głowy. Na wieść o mojém przybyciu dawni znajomi i przyjaciele domu zaczęli się ściągać, dnie płynęły świątecznie i wesoło.
Parę tygodni przeszło, anim się opatrzył, gdy jednego dnia wracając z polowania, ledwieśmy z bryczek zsiedli, patrzę, idzie ku mnie posłaniec z listem w ręku.
— Skąd?
— Z Zabłocia.
Tknęło mnie jakieś przeczucie niedobre; nimem list rozpieczętował, pytam go:
— Cóż tam u was?
Fornal dworski w głowę się poskrobał.
— A cóż! bieda, jaśnie panie, starosta nam zmarł.
— Co mówisz! — krzyknąłem.
— Już czwarty dzień, jak go Bóg wziął do swéj chwały.
Rozpieczętowałem list. Pisała do mnie pani Sawicka, zaklinając mnie na wszystko w świecie, na cienie méj własnéj matki, abym coprędzéj do Zabłocia przyjeżdżał, bo jedyną we mnie nadzieję mają dla starościny, która się nieustannie o mnie dopomina.
Nie było co nawet myśléć, w takim razie obowiązek chrześcijański służyć nieszczęśliwym; kazałem niezwłocznie konie zaprzęgać i ruszyłem do najbliższéj poczty, a stamtąd wprost do Zabłocia.
Pomimo największego pośpiechu nie trafiłem już na pogrzeb, który przyśpieszono dlatego, aby nie przedłużać dni żałobnych ze względu na starościnę. Ciszę grobową zastałem w starym dworze, całą rodzinę bliższą i dalszą zgromadzoną, jakieś narady, szepty i strwożenie widoczne. Jak tylko przybyłem, Sawicka wprost mnie poprowadziła do starościny, która mnie ściskając i płacząc, rzuciła się na szyję. Usiłowałem ją pocieszać, nadaremnie, powtarzała mi tylko:
— Przez litość nie odstępuj mnie.
Musiałem się więc przygotować na wszystko, co mnie tu z Sawickim, Baranowiczem i familią czekało. Trzeba jeszcze wiedziéć, że znaczniejsza część majątku należała do starościny saméj, a mężowski zapisany był na przeżycie, tak, że rozporządzenie fortuną zależało od staruszki. Nie lękali się może zięciowie o dobra, których pani Boguszowa nie miała prawa oddać komu innemu, jak dzieciom, ale o bardzo znaczne kapitały, wedle ich pojęcia mające się stać łupem awanturnika. Nie posądzałem ich o to, anim wiedział, co myśleli, lecz z obejścia się ze mną Baranowicza szczególniéj mogłem wnosić, jakby był rad się mnie pozbyć. Jedna poczciwa pani Sawicka i skromna cicha Lorcia dodawały mi sił i odwagi.
Gdy starościny żal gwałtowny cokolwiek się uśmierzył, familia z pomocą kanonika Supajły, poczęła zręcznie nalegać na starościnę o zrobienie rozporządzenia. Baranowicz domagał się oddania im dóbr, z których się płacić sumę oznaczoną ofiarowali, ksiądz Supajło jednak rozmowę o tym delikatnym przedmiocie potrafił odciągnąć jakoś i byłoby może oszczędziło się starościnie przykrości, gdyby Baranowicz, wypatrzywszy chwilę, zniecierpliwiony sam jéj nie rozpoczął.
Pani Boguszowa znalazła się z wielkim taktem, nie uniosła się, nie wzięła mu tego za złe, odpowiedziała obojętnie i odprawiła z niczém. Ten się już zaczynał coś odzywać o kurateli. O ile możności unikałem zetknięcia się z nim, a témbardziéj sporu, na ostatek trafiło się tak, że gdy mi już do żywego dopiekł, musiałem go dnia jednego wziąć na stronę.
— Mój mości dobrodzieju — rzekłem mu stanowczo — położenie moje w tym domu tak jest osobliwsze, a ja nie mam honoru mu być bliżéj znajomym, że wreszcie muszę tu z nim rozmówić się otwarcie dla uspokojenia go. Oświadczam więc panu uroczyście i gotów-em to pismem stwierdzić, iż mimo szczególnego afektu dla mnie starościny, nietylko stąd żadnych korzyści nie myślę i myślałem ciągnąć, ale gotów-em się własnym groszem okupić od posądzeń.
Baranowicz się zmieszał mocno.
— A któż mógł panu myśl poddać, że my go o to posądzamy? — burknął.
— Całe postępowanie pańskie — rzekłem. — Gdyby nie czcigodna staruszka, któréj serca nie chcę zakrwawiać, dawnoby mnie tu nie było, zrzekłbym się Rutek, dzierżawy i znajomości nawet.
Widząc, że to tak gorąco biorę, zawstydził się Baranowicz, począł przepraszać, tłómaczyć się, zapewniać, że mu w myśli nie postało. Zły był jednak, żem go odgadł i tak obcesowo przyparł do kąta. A że starościny do uczynienia rozporządzenia nie mogli skłonić, oboje Baranowiczowie nazajutrz wyjechali. Pozostał kanonik, pani Sawicka z córkami i ja.
Jednemu tylko Panu Bogu wiadomo, com się naówczas, cudzą grając rolę, namęczył; a zrzec się nie było podobieństwa. Starościna prawie wszystko zdawała na mnie: papiery, interesa, kasę, dom, czyniąc mnie w nim panem niejako. Ja z mojéj strony musiałem nieustannie konferować z panią Sawicką, jéj przekazując wszystko i stosując się do rady i woli.
Jedyną moją pociechą było, że mnie to do Lorci zbliżało. Stosunek z nią był w swoim rodzaju osobliwy, była bowiem znacznie młodszą ode mnie, a ja, choć się szalenie kochałem, miłości téj musiałem nadawać ton i powagę przywiązania wujaszka do siostrzenicy. Wprawdzie ułatwiało to stosunki, czyniło je poufalszemi, lecz pewnéj granicy przejść nie dozwalało. Dziewczę było nad wiek swój roztropne, z główką otwartą, z sercem, co kochać umie głęboko, spokojnie, cicho.
Nie potrzebuję przypominać ichmościom, że jak ludzi jest rodzajów wiele, tak i miłości ich różne bywają, szczególniéj zaś u kobiet napatrzéć się można osobliwych, ale najrzadszą jest ta poczciwa miłość, jaką i ja dla Lorci i ona miała dla mnie. Wiedzieliśmy doskonale, żeśmy się kochali, bo na to słów nie trzeba i wyznań, ani ja, ani ona na pewnośmy nie mogli przewidywać, czy kiedy co z tego będzie, aleśmy siebie pewni byli, że choćby przyszło z największemi walczyć przeszkodami i czekać jak najdłużéj, zmienić to nas nie potrafi.
Gdy się goście rozjechali, a mnie starościna oddalić się nie dawała, i wszystkich oficyalistów zwoławszy, przykazała mi posłuszeństwo, rozpoczęło się dawne regularne życie w Zabłociu. Brakło nam tylko poczciwego staruszka, którego krzesło zostało próżném, aleśmy wspomnieniami jego żyli.
Pani Boguszowa nie jak czasem inne, niby wielce zbolałe niewiasty, które zacierają pamięć osób opłakiwanych i usuwają wszystko, co-by je mogło przypominać, przeciwnie zachować się starała, co utrwalało wspomnienie nieboszczyka, mówiła o nim, opowiadała przeszłość, zdawała się miéć upodobanie do wskrzeszania dni ubiegłych.
Wieczorami przychodziła do salonu, i tu na czytaniu lub rozmowie kilka godzin ubiegało. Opowiadania o staroście szczególniéj były do mnie zwrócone dlatego, żem ja przez długi czas go nie widział i nie znał. Zawsze bowiem rachowałem się za tego szwoleżera, który zawczasu z domu rodzicielskiego uszedł i wstąpił do wojska.
Nigdybym nie wytrwał w téj biedzie, gdyby nie pani Sawicka. Kochała ona matkę nadzwyczajnie i z miłości dla niéj mnie jak na sznurku trzymała. Gdym się czasem poskarżył, patrzała mi w oczy, ruszając ramionami.
— Czyżbyś pan w poczciwém sercu swojém żadnéj nie znalazł kompensaty za tę ofiarę, jaką dla nas czynisz! — mówiła.
Być może, iż Lorcię miała na myśli, ale ani jéj się z nią narzucać mi nie wypadało, ani korzystając z położenia, sięgać zaraz po rekompensę.
Gdyby wygódki, pieszczoty, nadskakiwania mogły osłodzić człowiekowi fałszywość położenia i upokorzenie a niewolę, mógłbym się był uważać za bardzo szczęśliwego. Uprzedzano moje życzenia, starano się odgadnąć gusta, a bylem słowo powiedział, starościna co najśpieszniéj wydawała rozkazy i musiano się do nich stosować. Ludzie, którzy mieli interesa do Boguszów, potrzebowali protekcyi, pośrednictwa, płynęli do mnie i męczyli. Przelewałem ich żądania na panią Sawicką, ale gdy szło o rozstrzygnięcie, starościna wołać mnie kazała i wymagała, ażebym ja decydował.
Z powodu tego ciągłego przebywania w Zabłociu trudno mi było dojechać i dopilnować się w Rutkach, oficyaliści młodzi, za oczyma nadużywali i pomimo, że dzierżawa była doskonała, widziałem się zagrożony stratą.
Pisnąć zaś niepodobna było o tém, bo delikatność nie pozwalała.
Choć młody i niewiele dbający o pieniądze, gryzłem się tém. Bierzcie to sobie, jako chcecie; ale wyznam otwarcie, choć może nie umiałem, jak drudzy robić majątku, tracić zrobiony uważałem za grzech. Niech sobie mówią inni, że grosz głupia rzecz, że się to do niego przywiązywać nie trzeba; ja trzymam inaczéj. Majętność po rodzicach, co to jest? Ich praca, oszczędność, ich pot krwawy, noce bezsenne, jest to rzecz powstała z niczego, a dająca, o ile co na świecie pewnego, niezależność, zapewniająca wychowanie dzieci, wykształcenie ich, wprowadzenie na świat, na ostatek możność czynienia dobrego. Mamy może prawo nie zbierać i nie zapracowywać, jak się komu podoba, ale tracić nie mamy prawa, kto traci, winien jest wobec społeczeństwa, rodziny, przeszłości i przyszłości. Wolno pewnie złożyć w ofierze wszystko, co się ma, na cele szlachetne, ofiara marnotrawstwem nie jest; strwonić się nie godzi.
Strwonić na dogodzenie fantazyom, zachciankom, pysze, namiętności jest świętokradztwem, jakby kto z ołtarza i w błoto rzucił.
Więc widząc moją ojcowiznę zagrożoną rozpłynięciem mi się w rękach, przez nieudolność moję, bolałem, tłómaczyłem to sobie tylko ofiarą. Dzierżawa stosunkowo do funduszów, jakie mi brat zachował, była duża i łatwo się mogło stać, że jaka część trzecia jéj mogła zniknąć. Stracić niezmiernie łatwo, dorobić się lub odrobić, jak trudno, wie tylko ten, co był zmuszony ciułać po groszu.
Co było robić! Cierpiéć i milczéć.
Humor mi się popsuł z tego, a i kwaśnéj a posępnéj miny pokazać się nie godziło. Do starościny przywiązałem się sercem całém i myślałem sobie, kiedy drudzy dla płochych miłostek tracą i cierpią, czemużbym ja dla macierzyńskiéj miłości, którą mi Bóg zesłał, nie miał coś sakryfikować!
Nic się nie zmieniało w Zabłociu, trzeci rok już trwałem na téj osobliwszéj służbie synowskiéj, z którą ludzie się oswoili, wreszcie Baranowicze przestali się jéj tak bardzo lękać, mniéj o tém mówiono, ja-m się obył nieco z nią, ale ciężką mi była. Stałem się tu domowym zupełnie, poufałym, pilnując tylko, ażebym się z moją miłością dla Lorci nie wydał zbytnio i cugli jéj nie puścił. Pani Sawicka już widać zupełnie spokojna z téj strony, dawała nam swobodę, ufając mi.
W trzecim roku do starszéj siostry trafił się pretendent, sąsiad pan Matkowski, chłopak średniego majątku, dosyć dobrze wychowany, niczego, roztropny, ale téż nie odznaczający się niczém tak dalece, oprócz szalonéj miłości dla mojéj ładnéj siostrzeniczki. Jak tylko się to wydało, że się stara, Sawicka przyszła do mnie po radę, a starościna odwołała się téż na mnie. Musiałem i w tém grać rolę wujaszka; pannę wyrozumiéć, o pretendencie małą inkwizycyę przeprowadzić, a naostatek i Sawickiego, któremu zięć był za mało dostatni, na jego stronę nawrócić.
Zostaliśmy jednego dnia, gdy już po oświadczeniu i przyrzeczeniu około wyprawy panny się krzątano, ja i Lorcia w ganku sami jedni. Na stolikach pełno było gałganków, około których dziewczę chodziło z wielkiém zajęciem.
— Dobrze to jest być młodszą siostrą — odezwałem się wesoło — pani teraz nabierzesz doświadczenia i około własnéj wyprawy będziesz już doskonale wiedziała, jak chodzić.
Dziewczę spojrzało mi w oczy dziwnie i głową potrzęsło.
— Gdzie to tam jeszcze do mojéj wyprawy — rzekła — ktoby się o mnie starał!
— Skądże takie zwątpienie? — spytałem.
— Wcale nie zwątpienie, albo mi to pilno! — odezwała się Lorcia — albo mi to tu źle, przy babci, matce i wujaszku.
Uśmiechnęła się z dygiem.
— Dziękuję za wujaszka — rzekłem — ale ten nie powinien wchodzić w rachunek, bo fałszywy, a wszystko, co fałszywe na świecie, musi kiedyś iść precz.
Lorcia głową potrząsała ciągle.
— Przestawszy być wujaszkiem, zniknę ze sceny i będę tylko przypomnieniem nudném jakiegoś intruza.
— Pan się koniecznie domaga komplementu? — szepnęła.
— A! od tego niech mnie Pan Bóg uchowa! — przerwałem.
— Źle się wyraziłam — poprawiła się Lorcia — to, cobym powiedziała, inaczéjby się nazwać powinno. Myśmy wiele panu winni.
— Ja państwu także i, obliczywszy się, byłbym w długu — odezwałem się.
— O nie! — przerwała Lorcia — choć ja sobie jestem, jak mnie mama nazywa, dzieckiem, ale ja widzę wszystko i rozumiem. Powtarzam, myśmy panu wiele winni.
— Dług ten, gdyby nawet był, niezmiernie łatwy do zapłacenia — rzekłem — poczciwe słowo i dobre wspomnienie, a będzie kwita. Panna Lorcia jednak zmuszoną zostanie fałszywego wujaszka zapomniéć. Przyjedzie jakiś pan Matkowski, zakocha się, poprosi pięknie, zabierze i...
— Nie dam się wziąć — przerwała Lorcia — nie mam ochoty iść za mąż.
— Wszystkie panny tak mówią, dopóki jakiś Matkowski nie przyjedzie, który się podoba.
— Mnie się podobać trudno.
— Dlaczego? — spytałem.
— Wymagam wiele.
— Naprzykład?
Lorcia się trochę zamyśliła.
— Widzi pan — rzekła — choćby się we mnie kochał najśliczniejszy królewicz, jak w bajce, nie dałabym się wziąć na szalone przywiązanie bez próby, jak w bajce. Bajki są bardzo rozumne. Musiałby spełnić wprzódy czyn jakiś, któryby dowiódł charakteru, duszy, serca. Do nas przyjeżdżają kawalerowie wystrojeni, wyperfumowani, których znamy tylko z ich żargonu w salonie i z plotek, jakie o nich po sąsiedztwie chodzą. To za mało, jeśli się wiąże na całe życie.
Słuchałem z uwagą tych słów za poważnych dla młodéj panienki.
— Wszystko to śliczne, rozumne, ale to jest teorya — rzekłem śmiejąc się. — Gdy się młodzieniec podoba, natenczas próby niepotrzebne. Serce ma swe prawa, zaręczy za młodzieńca, porwie główkę i... kawaler od próby, dyspensę dostanie.
— A! nie! nie! — zawołała Lorcia, zmilczała chwilę i szepnęła żywo: — W jednym tylko razie gotowam go uwolnić od próby, jeśli wujaszek zaręczy i da mi go z swojéj ręki. Naówczas biorę z zawiązanemi oczyma.
— Ach! — zawołałem, chwytając jéj rączkę i całując — bądź pani pewną, że z mojéj ręki miéć go nie będziesz! nie wezmę na siebie odpowiedzialności.
Rozmowę przerwała nadbiegająca siostra; Lorcia mi spojrzała w oczy bardzo znacząco, i dodała tak, żeby siostra nie słyszała:
— Albo od wujaszka mąż, lub nie idę wcale.
— Przygotujże się pani na stare panieństwo — szepnąłem — ja! nie mogę!
Była to może pierwsza nasza trochę większego znaczenia rozmowa, która późniéj się przy różnych zręcznościach odzywała i powtarzała z odmianami i dalszemi ciągami.
W tym roku choć się na pozór w zdrowiu starościny nie zmieniło nic, wszyscyśmy dostrzegli, że słabła i zapominała się. Nie była chorą, ale jakby znużoną życiem, więcéj czasu poświęcała modlitwie, mniéj towarzystwu, mówiła o śmierci, jako o spoczynku, którego potrzebowała. Staraliśmy się ją rozerwać, chwilami się to udawało, potém wpadała w zamyślenie jakieś milczące, jakąś pół-senność i godzinami siadywała wśród nas na krześle, nie mówiąc słowa. Zachowała całą swą przytomność, ale myślami zdawała się być gdzieś indziéj, na drugim świecie. Zmiana w jéj stanie była nieznaczna, powolna, stopniowa, tak, że myśmy ją mniéj widzieli niż obcy. Pierwszy uwagę moję i pani Sawickiéj zwrócił na to kanonik. Zaprzeczaliśmy zrazu, potém i nas to uderzyło.
Starościna niepokoiła się teraz rozporządzeniem majętnościami. Był wprawdzie testament dawny, ale ten, po kilkakroć powtarzała, chciała przerobić koniecznie i odmienić. Unikałem o tém mowy, jak się łatwo dorozumiéć.
Jednego ranka przyszła do mnie pani Sawicka, zastukała w okno i kazała iść do starościny. Że to się codziennie prawie trafiało, nie zdziwiłem się wcale i poszedłem.
Staruszka na pół siedząc, pół leżąc w fotelu swym, drzemała z koronką w ręku.
— A! jak to dobrze, że przyszedłeś, mój Włodziu — poczęła głosem słabym — ja się już dawno, dawno z tobą o tém mówić wybierałam. Trzeba raz skończyć, będę spokojniejszą.
— O cóż to chodzi? — spytałem.
— Siadaj tu blizko przy mnie, bo ja mówić głośno nie mogę.
Siadłem wedle zwyczaju na nizkim stołeczku przy jéj nogach.
— Czas bardzo, żebym ja tém, co mam, rozporządziła. Okoliczności, jak widzę, nie zmieniły się, i ty zawsze musisz się ukrywać pod pożyczoném imieniem, jakże ja tobie zostawię, co ci należy?
Krew mi do głowy palnęła.
— Ale ja nic nie chcę i nie potrzebuję — począłem.
Nie dając mi kończyć, staruszka rękę swą wychudłą położyła mi na ustach.
— Proszę tego nie mówić! — poczęła bardzo gorąco i żywo — ja tego słuchać nie mogę. Majątku w ziemi nie mogę zapisać, kiedy tak Bóg zrządził, że ty musisz być tym jakimś panem Sewerynem. Kapitału jest dosyć, chcę, żebyś go wziął, cały, siostrom się krzywda nie stanie, bo każda z nich tyleż weźmie w dobrach.
— O kapitałach tych cały świat wie — odezwałem się — ja w oczach świata obcym jestem, oddać je mnie byłoby mnie wydać, wskazać.
Staruszka załamała ręce.
— Proszę mamci — dodałem, całując jéj kolana — kapitały te zapisać pani Sawickiéj, ona będzie depozytorką i od niéj ja już sobie odbiorę.
Spojrzała mi w oczy z powagą i smutkiem.
— Ale czy pewnie?
— Przecie mamcia zna dobrze panią Sawicką, inaczéj to nie może być.
Pocałowałem ją w rękę i unikając dalszéj rozmowy, wstałem ze stołeczka, chcąc odejść.
— Więc tak ma być? — spytała drżącym głosem.
— Tak, bo inaczéj być nie może.
— Niech będzie, jak chcesz, ja z Sawicką pomówię, a ty mi jutro każ sprowadzić rejenta. Czuję się jakoś słabą, senną, wiem, że koniec się mój zbliża.
O rozmaitych jeszcze legatach mówiła potém ze mną, nareszcie wyszedłem jak z łaźni wprost do pani Sawickiéj, aby uprzedzić i przygotować. Zdaje się, że przeczuwała, o co chodziło. Przyjęła to milcząc, a gdym dokończył, odezwała się:
— Pozwól mi pan powiedziéć dwa słowa: miałeś straty, robiłeś ofiarę...
— O tém ani pół słowa mówić nie pozwolę — rzekłem stanowczo, i wyszedłem.
Gdy rejent przyjechał, uprosiłem panią Sawicką do pomocy staruszce, nie chcąc nawet być świadkiem spisywania rozporządzeń, wziąłem go tylko wcześnie na stronę i powiedziałem mu otwarcie, że jeśliby starościna w jakikolwiek sposób miała o mnie wspomniéć w testamencie, aby się temu oparł, zaręczając, że nic nie przyjmę.
Prawnik przyjął to z pewném zdziwieniem, biorąc może za skutek podrażnienia jakiegoś i obrazy; nie potrzebowałem się przed nim tłómaczyć, tylko jeszcze raz zapewniłem, że to jest nieodwołalne postanowienie moje. Był to dzień dla mnie przykry, ale w końcu się to przeżyło jakoś. Dano mi do przeczytania brulion, przekonałem się, iż kapitały przelane zostały na panią Sawicką i uspokoiłem się.
Starościna téż uczyniwszy rozporządzenie, na parę dni odzyskała dawną żywość, a nawet pewien rodzaj wesołości. Lecz jakby ten wysiłek ją kosztował, uczuła się wkrótce osłabioną znowu i senną. Parę tygodni nie wychodziła już ze swojego pokoju, a ja prawie ciągle siedziéć musiałem przy niéj. Gdy się zdrzemnęła na chwilę, otwierając oczy, pierwszém zawsze pytaniem jéj było:
— Jest Włodzio?
Musiałem podawać wodę, usługiwać, bo od kogo innego nie przyjmowała chętnie. Osłabienie powiększało się, posłaliśmy po lekarza pod pozorem, że ogrodnik był chory. Przybył on, posiedział, pulsu nieznacznie popróbował i powiedział pani Sawickiéj:
— Cóż pani chce? Życie się wyczerpało, staruszka gaśnie jak lampa, co się wypaliła. Trzeba być przygotowanym do tego.
Z tém uchodzącém życiem, czasem się ożywiając nieco, krzepiona i podtrzymywana przepisanemi lekarstwami i pokarmami starościna jeszcze cały miesiąc przetrwała wśród nas. Zdawało się nawet pod koniec, że siły wracają. Był to ostatni błysk gasnącego światła.
Jednego wieczora, gdym przyszedł do drzemiącéj, rozbudziła się posłyszawszy mnie, kazała mi usiąść na stołeczku przy sobie, wzięła za rękę i poczęła mówić:
— Już mi czas! — wołają mnie tam! wołają! Bóg niech ci zapłaci za osłodzenie chwil życia ostatnich!
Pocałowała mnie w czoło.
— Byłeś dla mnie dobrém dzieckiem, nagrodzi ci to Opatrzność... a ja cię błogosławię.
Rozpłakała się mocno, weszła na to pani Sawicka.
— Chodź i ty tu, moja Leńciu, chodź, tobie téż się należy moja wdzięczność i błogosławieństwo...
— Poco się mama tak rozrzewnia, to ją osłabia — zawołała zbliżając się Sawicka.
Starościna objęła ją rękoma za szyję, ale jakby wistocie uczucie gwałtowne ją wyczerpało, ręce opadły wkrótce i starościna osunęła się na poręcz krzesła, jakby omdlona. Pobiegłem po wodę, córka zaczęła ocierać skronie, ale biedna staruszka tchnąwszy jeszcze parę razy, skończyła życie.
Rozruch się stał w domu niewypowiedziany, mnie serce się ścisnęło okrutnie, jakbym istotnie matkę utracił, wybiegłem łkając jak szalony. To była ostatnia scena tego dziwnego dramatu...
Nie będę opisywał wszystkiego, co potém nastąpiło; odbył się pogrzeb, ja wyjechałem do Rutek. Wynosząc się z Zabłocia ostatniego dnia po pożegnaniu urzędowém, gdym już miał wyruszyć stąd, w ganku spotkałem się z Lorcią. Nie wiem, czy przypadek ją tu sprowadził, czy znalazła się umyślnie, aby podać rękę. Oczy miała zaczerwienione. Zbliżyłem się nie mówiąc słowa, wyciągnęła mi dłoń; spojrzeliśmy tylko na siebie, nie mogłem i ja powiedziéć nic, pocałowałem jéj ręce obie, uciekłem.
Czułem, że mi należało wistocie uchodzić stąd, abym upominając się o rękę Lorci nie miał pozoru, jakobym nagrody żądał.
Nazajutrz z Rutek, gdzie mi tęskno było nie do wytrzymania, zmęczony, chory, zbiedzony, wyjechałem do brata. Gdy mnie przybywającego zobaczyli, prawie się przelękli, tak zmizerniałem. Droga się przyczyniła do tego może, ale-m zachorował obłożnie i dwa miesiące z łóżka-m się nie ruszył.
Miałem mocne postanowienie zapomnienia wszystkiego, a nawet téj biednéj Lorci. Ponieważ termin dzierżawy właśnie na świętego Jana wychodził, uprosiłem brata, aby pojechał ją zdać Baranowiczowi, na którego majątek ten przypadł.
Człowiek ów, choć się przecie o mojéj bezinteresowności mógł przekonać, miał zawsze jeszcze ząb do mnie, a że oprócz tego w interesach był nieznośnym i drobnostkowym, mnóstwo narobił szykan, rachunków, pretensyi i brat, chcąc to raz skończyć, opłacić się musiał grubo. Z téj tedy tak szczęśliwie wziętéj dzierżawy wyszedłem, straciwszy połowę kapitału i kilka lat życia.
Brat powróciwszy z początku mi nic nie powiedział, aby nie martwić, późniéj dopiéro, gdym zupełnie wyzdrowiał, złożył rachunki.
Nie pojechałem nawet na Podlasie już i unikałem wszelkiego wspomnienia o mojéj przygodzie. Po starościnie został mi jako jedyna pamiątka, krzyżyk złoty z błogosławieństwem, który chciała, abym nosił na szyi. Modliłem się co dzień za jéj duszę.
Prawie dwa lata upływało już od śmierci jéj, gdy na nową dzierżawę, którą wziąłem niedawno, przyjechał do mnie Zbąski, ten sam, z którym do Zabłocia pierwszy raz przybyłem. Widok jego takie we mnie wzbudził wspomnienia, że mi odwiedziny prawie przykre były. Zaraz na wstępie w progu, zawołał:
— Wiesz, z czém przybywam! Po długich targach nareszcie mi się udało dostać średnią Moskorzewską, żenię się! Drużbą mi być musisz!
Zacząłem się wymawiać, on gniewać, koniec końców zmógł mnie, przyrzekłem jechać na ślub i wesele.
Przychodziło mi na myśl, a nuż tam gdzie się spotkam z Sawickimi, albo z Baranowiczami, ale mil kilka dzieliło ich od Moskorzewskich i wiedziałem, że ci mało z kim żyli.
Moskorzewski jak był zwykł zawsze występować ogromnie, tak i na to drugie wesele wysilił się nadzwyczajnie. Zapraszał, kogo tylko mógł, przygotowania były niesłychane, zawczasu już o tém mówiono.
Rzecz to pewna, że gdy skąpy chce się popisać, i rozrzutnego zakasuje. Będzie potém zbierał łupinki i gryzł się w sercu, ale, znaj pana po cholewach, musi być!
W wigilię ślubu przyjechawszy, zastaliśmy już ludzi gromady i występ pański, nazajutrz obiecywano drugie tyle. Jakoż poczęło się zjeżdżać sąsiedztwo wszelkiego kalibru od rana i płynęło jedną strugą do wieczora.
Czas był jesienny, ale dnie piękne i pogodne, młodzież stała w ganku, bo już w pokojach i ciasno było straszliwie i gorąco. Byłem i ja w tłumie tym, gdy czterokonny powóz zajechał i koło mnie ktoś zawołał:
— A! to Sawiccy!
Jakby mnie ukropem oblał, a potém zimną wodą. Nie byłem nigdy tchórzem, w téj jednak chwili, wyznaję, jakiś nieopisany strach mnie ogarnął, tak, że gdybym był mógł, uciekłbym z placu. Zwróciłem oczy ku wchodowi i w téj chwili zobaczyłem panią Sawicką z mężem, a za nią tuż idącą Lorcię, tak piękną, jak była, choć bledszą i smutniejszą, niż ją znałem w Zabłociu. Ona téż musiała mnie postrzedz, bo stanęła jakoś pomieszana, pobladła bardziéj jeszcze, zacięła usta i dopiéro ochłonąwszy nieco, poczęła się przeciskać za matką. Widząc, że idzie sama, rzuciłem się ku niéj, zapomniawszy na wszelkie postanowienia, nie zważając, że na nas patrzą, przypadłem i podałem jéj rękę. Słowaśmy nawet nie powiedzieli do siebie, bo i mnie słów brakło i ona się na powitanie zebrać nie mogła. Sawicka, która zobaczyła, gdym szedł, odwróciła się, skinąwszy mi głową i grożąc nieco.
Niedobrze pamiętam, co się daléj ze mną działo, wiem, żem posadziwszy pannę, przywitawszy rodziców, został przy nich, nie mogąc ruszyć. Otaczało nas zbyt wiele osób, abyśmy coś więcéj nad parę słów obojętnych przemówić mogli.
— Mój Boże! — zawołała do mnie w głos — co się to z panem stało? Tyle czasu, żebyś téż zajrzał, żebyś się dowiedział, żebyś dał znać o sobie! Słowo daję, nie mogę panu tego darować.
— Pani moja — rzekłem — wejdź w położenie moje, nim mnie potępisz! Mnie to pewnie przykrzejszém było niż państwu, ale tak być musiało.
Ruszyła ramionami.
Prędzéj niż chciałem, jako drużba pana młodego, musiałem pójść pełnić moje obowiązki, lecz skorom się zdołał uwolnić, wróciłem do Lorci. Szczęściem dla mnie, po obiedzie, gdy się goście rozbawili, wrzawa stała się większa, każdy sobie znalazł swoich i zajął się nimi, mogłem i ja swobodnie się zbliżyć do panny.
— Czy pan już na zawsze się nas wyrzekłeś? — zapytała mnie.
— Jak się pani możesz o to pytać mnie? — odpowiedziałem — i czyż nie usprawiedliwiasz mnie, że inaczéj nie mogłem postąpić!
— Ależ przecie dlatego, że babunia pana tak bardzo kochała — odezwała się — to nie może być powodem, abyś nas pan nienawidził za to.
— To słowo okrutne! — odpowiedziałem.
Spojrzała na mnie z wyrazem nie gniewu, ale żalu.
— Po weselu jadę do Zabłocia — odezwałem się zbierając na odwagę — zdaje mi się, że już odpokutowałem za moje grzechy i wszystko zapomniane zostało. Nikt mnie teraz nie posądzi o nic więcéj, prócz że państwa szanuję i kocham.
Ruszyła ramionami.
— Nikt pana nie mógł o nic posądzać — dodała — a ja posądzałam tylko, żeśmy mu tak dokuczyli, że nas nie chcesz widziéć na oczy.
— I zwątpiłaś pani o mnie? — spytałem smutnie.
— Nie — odpowiedziała mi i podniosła oczy. — Nie zwątpiłam — rzekła — alem się gniewała.
— Mogę więc do Zabłocia przyjechać? — spytałem schylając się.
Uśmiechem tylko odpowiedziała.
Przy tańcach rozmówiliśmy się szczerzéj i otwarciéj. Tegoż wieczora przysunąłem się do matki; dostałem od niéj burę, bośmy z sobą nadto byli dobrze, by potrzebowała się ceremoniować. Widziała już i odgadła moję rozmowę z córką.
Tak wśród tego wesela i ja się oświadczyłem, a we trzy dni pojechaliśmy ze Zbąskim uroczyście po dawnemu pannę zaswatać.
Zostało mnie na całe życie miłe téj przygody wspomnienie, bo koniec końców ona o moim losie przyszłym rozstrzygnęła, jednakże gdy sobie wszystkie przejścia moje w téj dziwnéj roli na pamięć przywodzę, momenta ciężkie, które w niéj przebywałem, uczucia, jakich doświadczałem, utrapienia, kwasy, powiadam państwu, nikomu i nigdy nie życzę jak ja być w cudzéj skórze, choćby ona była jak najmiększą i najgładszą.

Tyras śpiący przy ogniu podniósł głowę, miał on instynkt przedziwny przeczuwania wieczerzy, jakoż kroki w sieni słyszéć się dały, otworzyły się drzwi i stary Paweł uroczystym głosem zwiastował:
— Dano do stołu!
Szliśmy na kolacyę, a pan Seweryn przy niéj, jakby wspomnieniami owiany staremi, przesiedział milczący i chmurny.

3 sierpnia 1877. Drezno.





Z dziennika starego dziada.


...Samiuteńki jeden jak palec, na świecie całym! siedem krzyżyków, zgarbione plecy, włosów omal, sił niewiele, snu mało, wspomnień do zbytku, pieniędzy odrobina — a w sercu pustki? — Nie. Gdy się nie może żywych, kocha się umarłych, a ci żywi, jak mi Bóg miły, nie tak są znowu źli i czarni, jak ich tam malują!
U Kasi, dokąd chodzę na kawę, gdy się czasem rozgadam ze wspomnieniami mojemi, a rozgrzeję, ten i ów mi powiada: — ale bo, panie, mości — poruczniku — lub t. p. powinienbyś asindziéj spisać te różne historye przeszłości, zawszeby się to na co zdało! Zapewne! choćby na zawijanie pieprzu lub sera, albo pod placki!
Albo się to nie wiedziało tego, co za los czeka papier zapisany! Jeszcze dziś pół biedy, papier, gdy stary, nauczono się szanować, a no dawniéj, jak tylko nie dokument, nie oblig, w piecu tém palono! albo i gorzéj — tymczasem, miły Boże! — co z życia zostaje? kawałek papieru — albo nic...
W dziesięć lat po śmierci człowieka gadają o nim jak o żelaznym wilku; wnuki nie wiedzą o dziadku więcéj niż o królu Gwoździku i bracie jego Ćwieczku. Ja com żył, napatrzyłem ci się tego, nasłuchałem gadania o tych, z któremi poufale przestawałem. Jeszcze grzeszne ciało nie zbutwiało, a pamięć się ulotniła jak woń, albo za pozwoleniem, smród w powietrzu.
A choć papier — habet sua fata, poczciwy to przyjaciel, z którym pogawędzić miło.
Siedem krzyżów, stare dzieje, a dorachowawszy do tego, że się znało i żyło z temi, co téż mieli po siedem, mając sam jakie lat dwadzieścia, to się prawie półtora wieku ma z żywych ust, de auditu et visu, no — może i więcéj.
Znałem ci ja takich, co czasy Augusta III pamiętali, a opowiadali o ojcach, co żyli za Sobieskiego.
Kaduk wié, jest w tém jakaś tajemnica, że kto o tych czasach z papieru tylko wie i uczył się ich z książek, całkiem inaczéj je rozumie i czuje.... Ale co o tém pisać, nie moja sprawa. Ja-m wcale nie filozof, ale simplex servus Dei.
16 maja. Przystąpiło tedy do mnie pisanie; wczoraj się kawałek nasmarowało, chce się zaraz i dzisiaj tego samego. Można się przyzwyczaić, nie przymierzając, jak do wódki, i nałóg sobie zrobić z tego: quod Deus avertat.
Osobliwe bo teraz moje życie. Wszystko mnie odumarło — a mnie wola Jego przenajświętsza przytrzymała na tym świecie, abym sobie liber baro pobaraszkował....
U Potockich mam kapitału półtora tysiąca czerwonych złotych całego mienia, prowizyi biorę pięć od sta, co czyni siedemdziesiąt i pięć czerwonych złotych, czyli złotych naszych półtora tysiąca. W sepeciku gotówką, na wypadek choroby lub czegoś ekstraordynaryjnego, złotych tysiąc w dukatach obrączkowych. Garderoba siaka taka...
Z precyozów: dwie obrączki ślubne, sygnet pradziadowski z krwawnikiem, zegarek bregietowski, który idzie jak słońce! Bielizny ni nadto ni za mało. Czego chciéć?!
Czym dobrze zrobił, że się przeniosłem do miasta, po dziś dzień nie wiem jeszcze, ot, już rok jak mieszkam w kamienicy na Starém Mieście, drugi się poczyna w czerwcu na Święty Jan, a sam Bóg widzi, nie wiem, czym dobrze zrobił czy nie, że się przeniosłem. Na wsi w komorném niéma się gdzie staremu dziadowi pomieścić, a drugim człek zawadza i sam nic nie robi. Miasto dla próżniaka ma więcéj dystrakcyi.
Dystrybucya dnia doskonała. Zregiestrujmy ją. Godzina siódma zimą i latem budzi się człek; jeżeli nie spał, nie potrzebuje się budzić i wstaje. Tandem wszystko nagotowane i stoi z wieczora do rannéj kawy na machince, nawet garnuszek śmietanki już sprażonéj, tylko odegrzać i para sucharków. Westchnąwszy do Boga i umywszy się dla siebie a ludzi, jeżeli zima, sam pan, sam sługa w piecu sobie zapalam. Na stole już się kawa gotuje.... Jeżeli lato lub wiosna, okno się otwiera. Z okna widok nie osobliwy. Dachy, dachy, dachy, a za dachami nad piaskiem czuprynki lasu. Ale górą jaskółki, pod oknem wróble, czasem sroka się przesunie, a na dachach kot spacerujący, psia jucha za wróblami — robi paskudną dystrakcyę.
Powietrze na tych wysokościach — jeżeli z kominów sąsiednich dymem nie zawiewa — niczego. Nie to co na wsi, bo czego to z niém w mieście człek się nie nałyka!! jednak niém ludzie żyją.
Kawa — kawałeczek cukru rzuca się na ziemię w kąt dla znajoméj myszy, która po niego regularnie przychodzi. A taka śmiała, że gdybym zapomniał, to się ryzykuje z pod krzesełka ku środkowi upominając o daninę. Resztki sucharków lub chleba sypię wróblom na okno. A i te zbereżniki tak się uzuchwaliły, że gdy okno zamknięte, w szybę dziobią. Otóż to tak, gdy się kogo nazwyczai, że mu się służy!
Tandem miasto się rucha na dobre — idę na mszę do księży dominikanów, dziad znajomy częstuje tabaką zieloną i dostaje grosz, więcéj nie mogę dać — ale ten go regularnie dochodzi jak cukier moję mysz. Na téj mszy przed ołtarzem Matki Boskiéj bywa nas krągło osób pięć, nie licząc księdza, serwitora i służby kościelnéj.
Stara jéjmość w czarnym kapturku z ogromną książką i workiem, w okularach, która wzdycha na kościół cały, wdowa po rzeźniku z Długiéj ulicy. Item o kiju staruszek w kapocie, suponuję woźny być musi, modlący się przykładnie z rękoma złożonemi i oczyma podniesionemi. Item stara panna, loki rude przyprawne; musiało to kiedyś być piękne, formalnie kokietuje Pana Boga, tak się mizdrzy.... Item staruszka, któréj się ręce okrutnie trzęsą i głowa takoż, a podnieść jéj już nie bardzo może — ta się modli z pamięci, bo nie dowidzi nieboga.
Item, ostatnia dziewczyna jakaś z różańcem u ręki, blada, oczy jakby wypłakane, koszyk przy niéj. Sługą być musi, pobożna jakaś bardzo. Może téż oprócz Panu Bogu nie ma się komu poskarżyć.
A szósty pan Gabryel Kalasanty Rzempiński, sługa wasz, ongi porucznik, niegdy kawałek obywatela, ale to wszystko praeteritum plus quam perfectum.
Godzina dziewiąta zimą czy latem dlatego, żeby nie zardzewieć i nie skostnieć, człek lokomocyi używa per pedes apostolorum, bo na inny rodzaj, kieszeń nie pozwala.
O wierzchowéj jeździe, choćby człek i mógł jeszcze na siodle się utrzymać, mowy być nie może, a o powozie — ani myśléć. Ale po trotuarach, gdy nie bardzo ślizgo, gdy nie bardzo błotno, gdy niéma śniegu, gdy niéma tłumu, spacer ku ogrodowi Saskiemu lub Krasińskich, lub w aleje — wcale wygodny. Czego chciéć? — ławka się gdzieniegdzie znajduje.
Tu tedy spektakl gratis. Prawie nikogo nie znam, mnie téż tak jak nikt, mogę sobie swobodnie bąki strzelać i napatrzéć się do woli na to, co mnie spokusi.
A w mieście, dalipan, jest bo na co patrzéć. Tać to są żywe komedye chodzące, jeśli nie tragiedye, ci ludzie, co się po ulicach kręcą. Czasem się i smutna farsa trafi. Już mi się zdarzało, jako wiekowemu człowiekowi, widziéć w karetach takich, co zapałki roznosili, i w dziurawych butach tych, co paradowali poszóstno....
Spacer trwa z rozmaitemi waryacyami do obiadu. Jadam zwykle w traktyerzyku na Długiéj u Hołkiewiczów, ludzie nieźli, chociaż zupę dają przebrzydłą, ale za ten grosz, który się tam płaci, trudno pulpetów i bażanta wymagać, a ludziska téż zarobić muszą. Ja się dziwuję zawsze, jak oni i to mi dać mogą za te niespełna dwa złote, co się im płaci. Jadło się niegdyś lepiéj; a na starość, na starość i apetyt nie wielki i byle co starczy. Siłami się nie szafuje. Byle iskierkę tlejącą czémkolwiek podsycić, by nie zgasła.
Hołkiewicz czasem do obiadu zamiast przystawki, plotkę jeszcze jaką miejską da.
Zły to pono zwyczaj, że się po obiedzie przedrzemać muszę, ja to wiem, ale się nałogiem stało. Muszę się więc wdrapać na trzecie piętro i siedząc na sofce trochę chrapnąć. Budzę się regularnie, gdy gdzieś na nieszpór dzwonią, i otrząsnąwszy się, do Kasi. Kawiareńka nie osobliwa, ale się do niéj nawykło, ma się tu swój stołek, swojego Kuryerka, Gazetę Warszawską i filiżankę kawy, nie takiéj, jak ranna co ją sam robię, z cykoryą — ale to tam mniejsza. Kilku znajomych zawsze się znajdzie; czas, jak z bicza trzasł, zejdzie do wieczora.... Co tu robić? Staremu po teatrach i ogródkach się nie włóczyć, bo i niéma za co — więc spacer znowu, ale po mieście i z gawronadą. Od Starego Miasta do świętego Aleksandra — nim się dojdzie, napatrzy się człek do syta, wesel i pogrzebów, pijaków, kłótni, ekwipażów, łobuzów i — czasem ekstraordynaryjnych ewenementów.
Otóż i wieczór; zwrot ku domowi powoli i na górę, porządkuje się nieco gospodarstwo, ściele łóżko, pacierze mówi, pomyśli o przeszłości i kładzie na spoczynek. Gdy sen sklei powieki, Panu Bogu dziękuję.
17 maja. Myszy mojéj dziś nie było ani słychać, ani widać, kawałek cukru leży pod stołkiem nie tknięty. Czy nie zdrowa, interesa jakie familijne, czy uchowaj Boże, ten kot bury gdzie ją schruptał.
Nie mogę cierpiéć tego szelmy, bo to zbójca prawdziwy, poluje na wróble, dobiera się do gniazd jaskółczych, stacza boje ze szczurami, a myszy łyka jak kluski. I że to tego kto nie zabije — bo to jest zwierzę szkodliwe i paskudne, już spojrzawszy nań obrzydliwość bierze. Koty bywają zwykle czyste, myją się, czeszą; ta bestya najeżona, poopalana, brudna, ucho jedno gdzieś ucięte, a z oczów mu patrzy łotrostwo. Ale nie może być, żeby moja mysz miała się eksponować na dachy, po których on poluje. Po co? daje się jéj cukier, bułka... czasem i co w dodatku.
Raz już tak było, że jéj nie widziałem trzy dni, i myślałem, że się co stało biednemu zwierzęciu — aż czwartego dnia — jest! A ja ją znam! i z twarzy i ze śmiałości poznałbym ją zawsze, a kiedy z sobą raz przyprowadziła jakąś kompankę, zaraz wiedziałem, która obca. Niéma nic w świecie pocieszniejszego, jak gdy wlazłszy w sam kątek, siądzie, na tyłku, w przednie łapki cukier chwyci i temi białemi ząbkami, chrup, chrup. Czysta wiewiórka i tak elegancko wygląda.
Coby się jéj stać mogło! Zdechnąć! nie miała przyczyny, wyglądała żwawo i zdrowo.... Okaże się jutro.
Wróble się stawiły do apelu wszystkie. To miejskie wisusy, czyste łobuzy uliczne. Na wsi pamiętam, cale to inaczéj wyglądało, czyściéj, trochę dziko, ale nie miało to tego urwiszowstwa w sobie, co tutejsze. Miasto działa na wróble. Gdzieś się to brucze, pióra nie w porządku, jedno się nastawiło, drugie nadłamało, trafiają się kulawe, a widziałem jednego, co mu tylko jedno oko zostało, ale proszę tylko patrzéć, jak się to tłucze, czubi a wrzeszczy, a wierci. Satysfakcya na to patrzéć. Mówią, że Trembecki szambelan wszystkie wróble, co do niego chodziły, znał i ich gienealogią. Bałamuctwo! Gienealogią! ale ba! — gdzie u nich gienealogie, albo to pyta ojca i brata.... Jedna tylko ekscepcya, sam to eksperymentowałem. Gdy matka ze smarkaczem przyleci, co dopiéro niedawno się nauczył siako-tako ruszać skrzydłami, sama nie jé, a jego karmi. Czasem, z pozwoleniem, durniowi pakuje w gardło i tak go oćka, oćka, że się ledwie potém ruszy. A bury na to tylko czeka... Nie! ten bury, ten bury! Słowo daję, dałbym złotówkę, żeby go kto jakim sposobem sprzątnął, bo tu się nic daléj żywego przed nim nie utrzyma.
18 maja. Myszy jak niéma tak niéma. Coś zaszło — coś w tém jest. Szkoda mi jéj. Ale kto wie? Może nie wychodzi z dziury dla słabości, i gotowa w niéj zdechnąć z głodu.
19 maja. Dziś miałem ekstraordynaryjną przygodę. Stróż Demko zachorował, który mi nosi wodę na górę, no i czasem przymiecie i śmiecie zabiera. Nic osobliwego pójść ze dzbankiem do studni, bo ja się tam tego nie powstydzę, ale na trzecie piętro na moje nogi, jest subjekcyi trocha. Czuję potém w kolanach, bo się i tak spuścić trzeba i wdrapać razy kilka. Wszyscy na tego gospodarza krzyczą, że zdzierca i kłótnik, a ja tego z nim nie doświadczam, bo oto wiedząc, iż niéma komu mi wody przynieść, sam się o chłopca postarał i przysłał mi go. Skąd on go wziął, — Bóg go wie, gdzieś z rynsztoka, bo to dopiéro łobuz nad łobuzami, co się zowie!! Jak-em go zobaczył, a! Jezu miłosierny! choć go za biletami pokazywać. Buty, poczynając od nich, gdzieś ze śmietnika chyba wziął i dwa razy większe niż jego niemożliwe łapy... Spodnie na jednéj szelce, obszarpane a zatłuszczone. Spencerek, dam dukata, kto mi powie jakiego koloru, twarz zamorusana, włosy jak szopa. A we łbie tym, dwoje oczu jak węgle czarnych.
Gdy mi się zjawił na progu, myślałem, że przyszedł po jałmużnę i jużem się gotował z trzygroszniakiem i z kazaniem — aż tu niepytany, obejrzał się i do dzbanka.
— A tobie co do niego?
— A kiedy gospodarz mnie przysłał, przez to że Demko chory.
Więc rozmowa.
— Cóż Demce?
— Kto to może wiedziéć? leży a zębami dzwoni.
Ani chybi febra, pomyślałem.
— A ty się jak zowiesz?
— Na chrzcie to ja wiem, że Jóźkiem mnie nazwali, a tak mnie prześladują Czupurnym.
Zacząłem się śmiać.
— Czekaj, a skądżeś ty?
— A znikąd, proszę pana.
— Co u licha, a skądżeś się wziął?
— Byłem u majstra u szewca, co prawda, ale jak się spije, to tak wali, że kości łamie, tom uciekł, i służę do latania przy sklepach i ot tak, jak się zdarzy.
— Nie masz rodziców?
— Gdzie? kiedy ich już nie stało! — rzekł Czupurny.
— Gdzie legasz, ha?
— Śpi się to tu, to tam. — I począł się dobierać do dzbanka.
— Patrz-że — rzekłem — żebyś nie stłukł, a popłócz, i palców w niego nie maczaj.
Rozśmiał mi się pokazując zęby białe i furknął. Mój miły Boże, co to z tego wyrośnie! Na gałęź! Aż żal. Bo nawet zdaje się sprytne.
Gdy ze dzbankiem powrócił, dałem mu trzy grosze. Setnie mi się go żal zrobiło, i byłbym go po głowie pogłaskał, ale go ani dotknąć, taki brudny.
Pocałował mnie w rękę.
Pytam go:
— A co to z ciebie będzie?
Rozśmiał się i podrapał za ucho.
— Abo to ja wiem.
— Uczyć-by cię czytać — odezwałem się.
— A mnie się to do czego zdało! — rozśmiał się. Ale drapnął mi zaraz.
Jeżeli przyjdzie drugi raz, lepiéj się z nim rozgadam, bo to żal, zwala się.
20 maja. Mysz tedy jest, wróciła wczoraj. Co jéj było, trudno dociec. Przyszła szparko bardzo po swoję daninę i jadła jak zgłodzona. Kruszynki nie zostało. Zdaje mi się, że kawałeczek z sobą poniosła. Kto to może wiedziéć? może matka dzieciom? Jak tam to biedactwo podrośnie, ona je pewnie przyprowadzi.
Wróble na gwałt jeszcze gniazda ścielą, bo widzę, że gdzie było jakie piórko, słominka, puszek, wszystko chwytają i po dziurach zawłóczą. Jaskółki téż bardzo czynne. Wszystko to pracuje i po swojemu Pana Boga chwali. Nie wiem, dlaczego nietoperzów nie lubię. Jak tylko zmierzch, to te włóczęgi biorą się skądciś nie wiem, i głupio latają. Muszę okna zamykać, bo jeszcze-by mi który wpadł do izby, a mówią, że jak się to we włosy wkręci... Prawda, że u mnie ich mało, ale jeszcze gorzéj gdyby takiemu jegomości ubrdało się siąść na łysinie. Z tego może być choroba nawet. Do czego się to zdało na świecie te nietoperze! jednemu Panu Bogu wiadomo.
Miałem tedy znowu wizytę Czupurnego. Dziś już był u mnie jak w domu, a ze mną, jakbyśmy się znali od wieków. Jucha sprytna, łobuz prawdziwy, zabawiał mnie anegdotami brukowemi; że staruszkę powóz na Dziekanii przejechał, że się u Panny Maryi jakoby u dzwonu serce urwało, co ludzie różnie tłómaczą. Spytałem się go o Demka, bo mi go żal, choć napija się, mówi, że leży i stęka. Gospodarz-by téż powinien posłać i po doktora, bo się to tak biednemu człeku dać zdychać nie godzi.
Gdyby Czupurny chciał się uczyć czytać? Nie mam tak dalece co robić, chętnie-bym mu się o elementarz postarał i pokazał, ale gdy mu wspomnę o tém, drapie ze strachu.
21 maja. No i Demkowi się zmarło. Zdawał się człek pilny, tylko że się zakrapiał. Chwycił gdzieś febry wiosennéj, nic łatwiejszego, wódka go rozgrzała i nie czuł. Powiadał mi gospodarz, że gdy przyszło do rewizyi łachmanów i siennika, jak zaczęli chodzić po węzełkach, złotych ze trzysta się znalazło samemi dziesiątkami i berlinkami. Nie do wiary. Jakaś baba teraz się przyznaje, że była jego żoną, i rości prawo do sukcesyi, a gdy żył, nigdy jéj tu widać nie było. Dopiéro mi rozpaczać zaczęła, gdy już leżał martwy i trzysta złotych się znalazło.
Mysz znowu regularnie przychodzi. Co jéj było? Podobno nie odgadnę.
Z Czupurnym jesteśmy za pan brat. Ryzykuje się od progu do pół pokoju i wszystko ogląda, oczyma sznurkuje. Takie to ciekawe a rozgarnięte — a takie brudne. Straszniem się śmiał, gdy mi dziś z pychą oznajmił, że gospodarz go przyjął w miejsce stróża. Słyszę, nie chciał na żaden żywy sposób, a ten mu po nogach pełzał, żeby na próbę go tylko, na tydzień choćby przyjął, i zaklina się, że domu nie odstąpi, i że wszystkiemu radę da. Ciekawym. Gospodarz przez kalkulacyą gotów go zatrzymać, a to się na nic nie zdało. Dziecko się zamęczy, no, i niczego się nie nauczy i na wiek wieków zostanie przy miotle i cebrze.
23 maja. Znowu myszy mojéj niéma. Prowadzi życie nieregularne, tegom się po niéj nie spodziewał, bo minę ma uczciwą, a bałamuci się. Nie spodziewam się żeby ją jakie nieszczęście spotkało.
Że dziś deszcz padał, nie rychłom wyszedł. O niezwykłéj godzinie patrzę, z dziury którędy ona przychodzić zwykła, wyłazi pyszczek, ale nie jéj. Dowodnie wiem, że nie jéj. Ta wchodzi śmiało, a ten intruz oglądał się i oglądał, więc jak nie tupnę nogą — a nie pójdziesz ty mi precz! Dosyć że się już i inne o tym przesmyku dowiedziały. Ale za się! miejsca jeszcze wakującego niéma, a ja kilku myszy żywić nie mogę, zwłaszcza, że ten Czupurny, no — nie można się nie ulitować, a bywa, jak powiada, głodny. Jużci nie kłamie.
24 maja. Teraz gdy przychodzi po dzbanek a niéma co robić, czasem się zagadamy. Spytałem go, ile ma lat.
— Tego to ja nie wiem, proszę pana. Jak matusi się zmarło, to mnie Izydorowa przekupka wzięła z miłosierdzia, com siedział, ja tam nie wiem, coś lat dwa przy straganie. Razem jéj bułkę zwędził, czegoś zła, zła — i precz — a że mnie szewc Sawikowski widywał, poszedłem do niego. Wzion mnie. Myślałem, co mnie swego rzemiosła uczyć będzie, a on za uszy wytargawszy, powiedział, żem smarkacz, że mi jeszcze zawczasu. Tom po to u niego był, żeby się znęcali nade mną, kto żyw. Majstrowa sobie, Sawikowski sobie, a szelmy chłopcy, to łaska boża, żem wyszedł z duszą. Bywało od serów na głowie guz na guzie, a sińców to ani zliczyć. Napije się majster, to bylem pisnął, to wali pociągaczem, bo to u niego był zwyczaj i po trzeźwemu, żeby rozumu nabijać, dostawało się i drugim. Tak-em go i porzucił.
— Cóż z ciebie będzie? — spytałem.
— Jak Pan Bóg da, stróżem będę; a na co mnie więcéj. Demko, słyszę, strach co pieniędzy nazbierał.
Rozśmiałem się.
Powiedział mi nazwisko straganiarki, u któréj był, ciekawość wzięła u niéj o chłopca popytać.
Baba herod czysty, spasła okrutnie a mała, trochę wąsów, a wyszczekana i no! Jużem ją przywitał jak nie można grzeczniéj. Zrazu zrozumiéć nie chciała, po co przychodzę, a gdym o Jóźku zagadał, poczęła jak pytel.
— A bo to jucha! skurczypałka! nic dobrego! Łasował a łasował i w miejscu go nie było utrzymać, gdzie się dwóch łobuzów tłukło, on pewnie już tam trzecim musiał być. Toby jeszcze było nic; bo to młodość — trudno, ale ja go bywało po macierzyńsku w mordę chlasnę, to mi zaraz nogi za pas i ucieka. Słyszę, że i u szewca nie wytrwał.
Poczęła wróżyć gałęź i szubienicę; a jednak jawnie go jéj żal było. Spytałem, czy nie wiedziała co o rodzicach.
— Jakżeż nie, tomci ich znała, ojciec się zapił, ale to, bodaj nie był ojciec, bo się z nią ożenił, gdy ten już był na świecie. Matka była zbytnica, ot téż i skończyła marnie. Jabłko się nie odtoczy od jabłoni.
Gdym odchodzić chciał, poczęła pytać o chłopca — tak go jéj było żal.
25 maja. Myszy niéma, prawdopodobnie już nie wróci. Wróble téż pono jadła nie potrzebują jak w zimie i w ciężkie czasy, zdezertowały; jeden Czupurny mnie się trzyma. Przynoszę mój chleb, co go nie dojem przy obiedzie, a czasem i jaką polizówkę. Chłopiec się do mnie przywiązał i spoufalił się, że już do stolika przychodzi, oprze się łokciami na nim i tak ze mną gawędzi.
Muszę mu choć na tandecie buty kupić, bo na te poczwarne, ogromne chodaki patrzéć nie mogę; ale mu nie dam, chyba się zacznie uczyć czytać ze mną. Ma taki wstręt do elementarza, że jak go zobaczy, bom już kupił umyślnie — drapnie jak dyabeł od święconéj wody! Ale figlem go podejdę.
26 maja. Nigdym się nie spodziewał, mysz z wojażu powróciła. Jest! jest! ta sama. Nie znam obyczajów tych stworzeń; lecz po co ona, mając to, co do życia potrzeba, włóczy się gdzieś po dziurach? Może na półapkę trafić.
Czyby téż i myszy miały fantazyę miéć? wszystko to być może.
Doktor Sulzer, człek stateczny i uczony, chociaż mu się znać nie wiedzie — spotykam go u Kasi, — powiada, że bodajby się na wojnę nie zebrało. Prorokuje drożyznę wiktuałów. Byle Hołkiewiczowie nie podnieśli ceny obiadów, bo-bym musiał zredukować się. Ale zresztą! co mi tam!
27 maja. Czupurny się uczy, ale dla butów; pokazałem mu je i nie daję, aż alfabet pozna. Pojętny nadzwyczaj, a leniuch! Ja mu pokazuję litery, ten zagaduje, co się na ulicy działo, co w kamienicy. Kucharka z dołu opuchła, suponuje, że pani ją tak utraktowała. Na drugiém piętrze jéjmość z jegomością tak się kłócili, że wszyscy powybiegali słuchać, bodaj czy do kułaków nie przyszło, bo w końcu jéjmość się rozbeczała. Ale ten Czupurny powiada, że ile razy męża wytłucze, potém sama płacze. Oboje pono nieszczególni ludzie. Ja mu A, B, C, a ten licho wie co...
1 czerwca. Nareszcie alfabet umie — i buty wziął. Do sylabizowania trzeba stare spodnie odłożyć; za darmo się uczyć nie będzie.
Doktor Sulzer, czarno patrzący na świat, przewiduje w tym roku tyfus, a uchowaj Boże wojny, zarazę morową. Przydałoby mu się oboje, bo klientów nie ma, a człek widocznie bardzo uczony. Studnia najrozmaitszych wiadomości, cóż z tego, gdy mu się nie wiedzie. Jada on także u Hołkiewiczów, praktykę ma bardzo skromną. Czarno patrzy na świat. Inaczéj nie może być. Powiada, że wszyscy doktorowie, oprócz niego, osły. Uczeń Franka. Rozmaitych u niego historyj pełno. Lubię go słuchać; ale, gdybym chory był? — hm! — nie wiem, posłałbym po innego. Gdy się komu nie powodzi, trudno w niego wierzyć, — taka ludzka natura.
2 czerwca. Ja z tym chłopcem rady sobie nie dam, — coraz mi bardziéj rozwydrza, a jużem go złapał na łasowaniu. No cóż? wyszczerzył zęby, począł się śmiać, pocałował w rękę, zaręczył, że tego więcéj nie będzie. Prawdę rzekłszy, nie było go tam tak bardzo o co pozywać. Kawałek szynki, com sobie przyniósł na podwieczorek, bo kolacyi nie jadam.
Sylabizować poczyna. — Ale mam wątpliwości, bodaj czy nie umiał on już wprzódy i alfabetu i sylabizowania, a udawał tylko dla butów i spodni, że się uczy! Minę ma taką figlarną i tak mu to idzie chwilami łatwo.. Ale, przypuściwszy nawet, żeby tak było! Jestże to znowu grzech tak wielki? Chłopię straszliwie biedne, w nogi mu było zimno. Sądził, że darmo nie dostanie okrycia. Przytém, to są domysły, dowodu nie mam. Katechizmu go pono nikt nie uczył, a natura i instynkt każą się ratować — choćby sprytem. Innemu by to było nie do przebaczenia, jemu — odpuszczam chętnie.
Zdaje mi się, że stary surdut tabaczkowy, gdyby go przerobić, jeszczeby mu mógł służyć wyśmienicie.
3 czerwca. Chłopiec mnie codzień więcéj zajmuje, prawdę rzekłszy przez egoizm — paskudna ludzka natura. Nie mam się do kogo przywiązać. Mysz mi zginęła, wróble się absentują — chłopak daleko mi więcéj robi satysfakcyi, zwłaszcza że roztropny.
Chodziłem na zwiady do przekupki, u któréj teraz bułki sobie kupuję; dopytałem nazwiska domniemanego ojca matki; po téj nici do kłębka dojdę i gienealogią Czupurnemu wysztyftuję i metrykę mu wynajdę, bo jużci gdzieś chrzczony był.
Zgadało się o tém z Sulzerem, który biedę klepiąc, zwykle ubogich leczy i łachmany zna doskonale. Sulzer mi mówi, że matkę jego pamięta, że istotnie chłopak już był na świecie, gdy się ten łajdaczyna z nią ożenił. Ona szła za niego, aby miéć podporę w mężu, a on — by miał z niéj sługę. Kobieta była delikatna, słabowita, zamęczył. Sulzera zawołali do niéj, gdy już nie było żadnego ratunku, opowiadała mu o swojém życiu. Była wprzódy garderobianą u starościnéj N... Syn jéj, młody chłopak, całemu jéj nieszczęściu winien. Starościna, dowiedziawszy się o stosunkach, wypędziła ją z domu bez litości. Miły Boże! znam ten dom! Starościna za młodu nie była tak surową dla siebie i wiele mówiono o jéj różnych miłostkach. Ale, co wolno Jowiszowi, nie wolno... prostéj garderobiance. Pana starościca, a dziś senatora S... znam nawet. Że téż się ani spytał, ani dowiedział, co się z nieszczęśliwą stało.
Dosyć, że to cały romans ten chłopiec — a właśnie nie komu innemu się dostał w ręce jak mnie! Zrządzenie, Opatrzność boża.
4 czerwca. Spotkałem się dziś z gospodarzem na schodach; ja, choć go tu wszyscy nie lubią lokatorowie, jestem z nim w dobrych stosunkach. Niezły człowiek, tylko trochę gorący. Zajmuje się handlem i ma na dole sklep łokciowy. Nieustanny kłopot, kontrola, doglądanie muszą wpływać na charakter. Ma na głowie i administracyą kamienic dwóch i handelek.
Zobaczywszy mnie, przywitał bardzo uprzejmie, była godzina poobiednia, szedłem właśnie do Kasi na kawę, zaprosił mnie do siebie, niéma co mówić bardzo grzecznie. Dwoje ich jest, podżyli ludzie, mają podobno tylko jednego synowca i to urwisza, z którym sobie rady dać nie mogą. Nudzą się, szczególniéj ona, bo sama jedna siedzi, a jak się wymodli w kościele, kwiatki poleje, kabałę parę razy pociągnie, chyba w okno siąść i na ulicę popatrzéć. Mieszkanie mają wcale porządne, choć przez oszczędność od tyłu i w sąsiedztwie tego niesfornego małżeństwa, które takie hałasy wyprawia.
Gdyśmy siedli do kawy, a nie można powiedziéć tylko że kawa była wyśmienita, bez porównania lepsza niż u Kasi — powiada mi mój juryzdator:
— Pewnie to uszu i pana doszło, że nie mam łaski u moich lokatorów; ale jakże tu im dogodzić? Jedni nie płacą, drudzy mi dom niszczą, inni spokoju sąsiadom nie dają, wszyscy dlatego, że pod moim dachem mieszkają, przez to samo nienawiść mają do mnie.
— Proszę mnie do tego pocztu nie zaliczać — rzekłem — bo skarżyć się nie mam powodu.
— Waćpan, panie poruczniku, człowiek jesteś stateczny, do porządku nawykły, nie mamy powodu do kolizyi żadnéj z sobą.
Gdyśmy się rozgadali, wspomniałem o Czupurnym, że mnie ten chłopak interesuje.
— Mnie téż — odparł gospodarz — biedna to sierota z bruku, trzeba nad nim miłosierdzie miéć. Ale szczególna rzecz, że takie biedactwo byle mu lepiéj było, zaraz się psuje, trzymać należy ostro, wziąłem go za stróża, co śmiechu warto, bo to smarkacz, a wistocie i ja sam i moja służba na kamienicę nagląda, a jego trzymam w sporandzie, że go na człowieka wyprowadzę.
Małom go nie uściskał, tak mi tém trafił do serca i opowiedziałem mu z méj strony, co robię z Czupurnym. Dosyć żeśmy się uśmieli. Dobry człek, słowo daję, bardzo w gruncie zacna natura.
6 czerwca. Idzie mi o to, jak się do senatora zbliżyć — zachodzę w głowę. Za małą jestem figurą, abym się ważył zachodzić mu drogę. Znałem ci go młokosem, ale mnie sobie nie przypomni. Możeby dowiedziawszy się o chłopcu, uczynił co dla niego? Chociaż znowu trudno! Choćby miał serce, wstydzić się będzie.
Mysz już drugą powoli sobie przyswajam: wcale inną ma naturę, żwawsza, śmielsza, więcéj niedowierzająca, płochliwa, ale z dniem każdym nabiera poufałości. Zuchwałe to razem i nieufne... Wpada czasem aż za krzesło, a byle szelest, piorunem do dziury. Nie jest tak ładna jak tamta pierwsza, niéma tych ruchów co poprzedniczka. Co się téż z nią stać mogło? O! ten kot! ten kot!
8 czerwca. Nigdybym się był tego nie spodziewał, nigdy w świecie! Czupurnego niéma, ani śladu! Wesół był, chwalił się, że mu doskonale, na robotę się nie skarżył, całował mnie po rękach, nazywając dobrodziejem, a wczoraj do dnia, zabrawszy swe łachmany, drapnął. Gospodarz w furyi na łobuza, próżno go mitygowałem!
Powiada — nikczemnik! Co to tam potępiać zaraz. Lato, mosanie, chłopcu się chciało na swobodę; to jest w naturze. W okolicy na powietrzu świeżém znajdzie sobie robotę biedaczysko!
A miałem już tak piękne dla niego projekta! Byłbym pana senatora zainteresował i — mógłby był pójść do szkół.
Ale to, słowo daję, tak jak z tą myszą, ledwie się zaczęła przyswajać, i poszła szukać lepszéj doli. Mam już takie dziwne szczęście, do czego się zacznę przywiązywać, Pan Bóg mi to odbiera. Wola jego. Może to i lepiéj? bo by człek potém miał z tego jaką zgryzotę.
Poskarżyłem się Sulzerowi, naśmiał się. Powiada, dziękuj asindziéj Panu Bogu, że się to zawczasu stało i że jeszcze nie okradł uchodząc.
Zgorzkniały jakiś człek. Zaraz — okradł.
11 czerwca. Nie mogę inaczéj powiedziéć, tylko że mi po tym chłopcu straszliwie tęskno. Więc i dobrze, że drapnął, bobym się był zanadto przywiązał. Ta samotność dokuczliwą jest. Na zimę pewien jestem wróbli, myszy są niestateczne. Karm je, karm, żebyś im nie wiem co dawał, skłonne są szukać lepszego losu i nikną. Po kilka dni żadna się teraz nie pokazuje. Latem widać i one na pola wychodzą, bo im natura i swoboda miła.
12 czerwca. Gdym dziś wieczorem poszedł na przechadzkę do świętego Aleksandra, jak zwykle, patrzę po placu, poznałem go po spencerze, uwija się mój Czupurny; ten sam, słowo daję, z workiem piasku na plecach, ale jak mnie zobaczył, w nogi. Próżnom kiwał i wołał, czmychnął. Przecież się mnie nastraszyć nie mógł.
Pięknie zamienił kondycyę! Ciężki piasek, może wilgotny, dźwigać na plecach. Ale na swobodzie! a przytém w towarzystwie innych łobuzów. Młodość potrzebuje ruchu, awanturowania się. Alboż to i ze mną inaczéj było, gdym zemknął od rodziców do wojska!
Nie byłbym go sekował o ucieczkę, chciałem tylko dać admonicyę — ale jak drapał! jak drapał! aż się kurzyło. Nie byłem widać dość dla niego powolnym, gdy mi nie ufa.
13 czerwca. Sulzer mi się przyznał, że ostatkami goni. Praktyki mu latem zawsze brak, a i zima licha, najwięcéj kiedy dwuzłotówkę weźmie. Musiałem mu pożyczyć dukata. Ręka rękę myje. To tylko źle, że na świat narzeka — ludzi czerni. Cóż temu kto winien, że jemu się nie powodzi? A mnie za tylu innemi. Powiada, że doktorowie go prześladują — ale i on poczciwéj nitki na nich nie zostawi. Gdybym mógł co pomódz temu człowiekowi — bo słuszny człek jest i nie głupi — tylko skwaśniał. Mówią, że po wsiach doktorów brak. Czegóż on tu siedzi? Powiedziałbym mu to, ale będzie myślał, że się go chcę pozbyć. Biedne człeczysko.
14 czerwca. Awanturę miałem formalną. Gdym ze mszy szedł, patrzę, psisko się wlecze skowycząc, nogę za sobą wlecze, czy przebitą, czy złamaną. A chudy był! Począłem go wołać i — wabić. Stanął, potém zbliżył się do mnie. Powoli powoli dał się podprowadzić do domu. Nie darmo się dawniéj myśliwym było i ze psy miało do czynienia. Obwiązałem mu nogę szmatą i nakarmiłem. Psisko się ani już chce ruszyć ode mnie. Kłopot — gospodarz w kamienicy psów nie znosi; porzucić nieboraka z tą nogą! Nie wiedziéć co począć! Zaprowadziłem go do przekupki i zapłaciłem, żeby mu przy sobie zostać dozwoliła. Psisko jakby zrozumiało, położyło się u budy. Jutro się przyjdę o niego dowiedziéć.
15 czerwca. Pies będzie zdrów, nogę miał nie złamaną, ale stłuczoną mocno, wyliże się. Gdym przyszedł się dowiedziéć, poznał mnie zaraz i ogonem zaczął merdać. Czy go pan porzucił, czy się zabłąkał?? czy go jakiś przypadek spotkał? Nakarmiłem go i baba mi przyrzekła, że mu da leżéć przy sobie. Sulzer zdał mi się dziś trochę jakby napiłym. Nie jestem pewnym — miałżeby nałóg?? I to być może.
A zaraz go potępiać! Boże miłosierny, człowiek, co żadnéj w życiu pociechy nie ma, że z desperacyi szuka w kieliszku chwilowego szczęścia błysku, siły do życia? Gdy wielcy i potężni panowie piją, to nic, a gdy biedne człeczysko sobie podchmieli, zaraz nań kamieniem ciskają.
16 czerwca. Pies, wylizawszy się — uciekł. Ani mu się dziwuję, musiał dawnego pana odszukać. To i lepiéj. Przekupka, która się do niego przywiązała, strasznie narzeka na psią niewdzięczność — a dawny jego pan takżeby miał do tego prawo, gdyby, mogąc doń powrócić, zaniedbał.
17 czerwca. Dzień szczęśliwy — dzień prawdziwie do zanotowania. Tegom się nigdy w życiu nie spodziewał. Idąc Miodową ulicą naprzeciwko Sądu apelacyjnego, patrzę, stoi ktoś, taratatka czarna, na szyi chustka po naszemu, po wojskowemu, wąs szpakowaty do góry, przysiądz że Posiłowski. Ale skądby się on tu wziął? Stanąłem, ten się téż gapi na mnie i powoli podchodzi. Ja-m nie śmiał i on téż zaczepić, mierzyliśmy się oczyma długo. Wreszcie przystąpiłem — Posiłowski. A ten jak mi się nie rzuci na szyję!
Służyliśmy w jednym pułku, leżeli w jednym lazarecie, odbyliśmy wspólną niewolę — raześmy się pojedynkowali — o głupstwo... Dopieroż się posypały pytania; zaszliśmy pod „Szczupaka“. Nieboraka sprawa tu zapędziła, ma folwarczek pod Garwolinem. Żonaty, ma dwoje dzieci, ale się już o szpakowatych włosach ożenił. Ponieważ tego dnia nie miał już nic do atentowania, zaprosiłem go na obiad do Hołkiewiczów, zapowiadając, że występować nie myślę, on téż gęby popsutéj miéć nie powinien....
Tośmy się nagadali, ażem odżył. Z obiadu poprowadziłem go do Kasi na kawę, wieczorem wreszcie do mnie, bo końca rozmowie nie było.
Zestarzał się poczciwy Krzysztof! Powiada, że mu się stare rany czuć dają. Mój miły Boże, ma familię, dom, dzieci, tyle rzeczy do kochania, a na dolę się skarży. Musiałem mu powiedzieć — nie obrażaj Pana Boga — a ja?
Ten-by się był gotów mieniać na moje sieroctwo! Jak tu człowiekowi dogodzić? Przyznał mi się, że żona sekutnica, że ją wziął dla tego folwarczku. Ale chociażby i tak było, przecie dwoje dzieci ma! Toć to skarb! toć to złoto! toć to łaska boża! At!
Zaprasza mnie do siebie. Pojechałbym, albo i poszedł, ale po co? Napatrzę się cudzego gniazda, to mi w mojéj dziurze tęskniéj potém będzie.
18 czerwca. Nie odstępuję na krok Posiłowskiego, opowiadamy sobie nasze stare historye i radziśmy z siebie — radzi! Z tego, co mi wyśpiewał, widzę, że dostatków wielkich nie ma, ale mu chleba nie brak. Czegóż chciéć?? I ten kwaśny! Po obiedzie gdyśmy do Kasi szli, znalazł się Sulzer, którego parę dni nie było. Cięliśmy gawędę we trzech, i maryasza do puli. Spędziłem czas do wieczora jak nie można weseléj. Posiłowski sprawę swą skończył i jutro do domu. Szkoda mi go, ale dobra psu i mucha! Parę dni spędziłem wesoło, za co Panu Bogu niech będą dzięki.
19 czerwca. Odprowadziwszy trochę Posiłowskiego, powracałem do domu, gdy — patrzę, wlecze się przede mną nakuliwając chłopię, jakby Czupurny. Ja go łap za ramię.
— A tuś mi!
Zląkł się i chciał uciekać, alem go schwycił mocno.
Czy myślał, że go będę bił — bo jak mi się rozbeczał!! Ledwie go uspokoiłem, żeć mu złego nie zrobię nic, a chcę wiedziéć tylko, dlaczego uciekł.
— Nie można było wytrzymać — rzekł z płaczem — codzień jedno a jedno, i jegomość kroku nie dał zrobić za drzwi. Nogi pozaklękały od siedzenia. A tu zamiataj podwórze, zamiataj sień, zamiataj schody, a noś wodę, a wywóź śmiecie... I taką strawę dawali, że i pies-by nie jadł.
Reflektowałem go, dając mu nauki moralne, ale mało to do niego przystawało; wystawiłem mu całą przyszłość, gdy łobuzować tak będzie. Wysłuchał, to prawda, ale jak potém pięty zadarł, gdym go puścił! Nauczyłem go tylko, gdzie mnie może spotkać, uchowaj Boże wielkiego jakiego wypadku! bo-bym rad pomógł.
23 czerwca. Dawnom nic w dzienniku nie zapisywał, ale bo nie było co, życie nader jednostajne, trudno wymagać, aby dla mnie Opatrzność siurpryzy wymyślała. Sulzer pozawczoraj pożyczył znowu dwa dukaty, nie mogłem odmówić, uważałem, że wczoraj był nie trzeźwy znowu. Biedaczysko — nie chcę mu nic mówić — każdy ma swą słabość.
Byłbym istotnie niewdzięcznym, skarżąc się na Opatrzność, bo dziś mi usłużyła tém, czego dawno pragnąłem. Nigdy się nikomu nabijać nie mam zwyczaju. Idąc Saskim ogrodem, spotykam senatora. Anim myślał się z nim witać, gdy podszedł sam do mnie i zagadnął mnie po imieniu. Dosyć, że poznał.
Musiałem mu się spowiadać z tego, co cię ze mną działo i dzieje, z wesołą twarzą, aby nie myślał, Boże odpuść, że potrzebuję czego. Stał mi na pamięci ów chłopak.
Przyznam się, żem filut, bo gdy mi zaproponował, zapewne nie mając co robić, abyśmy w kątku na ławie siedli i wyzwał mnie na opowiadanie o życiu mojém, tak poprowadziłem żartobliwą historyę moich dni samotnych, żem o Czupurnego zaczepił i imię jego matki napomknął. Bóg widzi, nie dlatego abym mu chciał przykrość uczynić, ale dla Jóźka. Najmniejszéj rzeczy nie dał po sobie poznać, śmiał się, nie spytał więcéj, słuchał roztargniony, a gdy się jakaś pani ukazała zdala w ulicy, pożegnał mnie prędko i odszedł ku niéj.
Niepodobieństwem jest, aby to na nim wrażenia nie uczyniło, ale człowiek wielkiego świata umie nic nie okazać po sobie. Postarzał mocno, a czy to jakie rendez-vous w ogrodzie miał?? Natura widać się nie zmieniła.
Nie prosił mnie wcale, abym go odwiedził, z czego téż-bym się wymówił, bo to dom nie dla mnie.
25 czerwca. Byłem u moich gospodarstwa na kawie znowu. Gadu, gadu, niepotrzebnie może wygadałem się im, że mam kapitalik u Potockich na pięć prowizyi umieszczony. Kupiec dowodzi, że gdybym go w mieście starał się ulokować, miałbym osiem do dziesięciu łatwo i żyć-bym mógł daleko wygodniéj. On sam, jak powiada, chcąc handel swój rozszerzyć, wziąłby kapitał na osiem.
Zapewne nie od rzeczy-by to było! nie od rzeczy! Człowiek zda się stateczny, dwie kamienice ma — handel duży. Zabiegliwy...
Tak mi to wbił w głowę, że ciągle z tém chodzę; trzy procenty więcéj nie jest bagatelą, możnaby i samemu żyć i nieraz się z kim obficiéj podzielić.
Sulzer pije — bardzo to nie dobrze; żal mi go — ale na to niéma rady!!
29 czerwca. Szczególne mam łaski u gospodarza. Prosili mnie na gospodarski obiadek. Był barszcz i flaki, jakich już nie pamiętam, kiedy jadłem. Butelkę wina postawił węgierskiego, którąśmy wysączyli do dna i poprzyjaźniliśmy się bardzo. Serdeczny człek.
Zagadnął mnie o kapitalik, naciskając trochę, abym się zdecydował. Radbym mu usłużył, zwłaszcza że to z korzyścią jest i dla mnie, a znowu nie radbym okazać jakiéjś nieufności Potockim, którzy mi zawsze w terminie regularnie prowizyą płacili.
1 lipca. Wypowiedziałem tedy mój kapitalik, bo trudno być nieużytym dla ludzi i na własną téż korzyść, tak oczywistą, obojętnym. Plenipotent, człek jakiś bardzo, bardzo poważny, nie rzekł mi nic, tylko gdym mu racyą przełożył, powiedział, że należy być ostrożnym, bo kto na wielkie prowizye poluje, ryzykuje często sam kapitał. Ale przecież mój gospodarz i stateczny i majętny — żadnego niéma niebezpieczeństwa.
Uczyniwszy mi tę uwagę, przyrzekł wypłatę bez trudności. Chwała Bogu, że się gospodarzowi wygodzi; ucieszył się bardzo gdym mu oznajmił o tém. Ja téż się raduję, bo i Sulzerowi się czasem co wetknie i Czupurnemu grosz jaki, no — i innym. Trybu życia postanowiłem nie zmieniać. Po co mi wygódki, żyło się tak czas niemały i dobrze było, nie potrzebuję ani lepiéj ani inaczéj. Ale satysfakcyę mieć będę! satysfakcyę!!
2 lipca. Przychodzę do Kasi dziś, a ta mi powiada, że chłopak jakiś trzy razy przybiegał, dowiadując się do mnie od Sulzera, który leży chory przy ulicy Wałowéj, żebym do niego szedł co prędzéj.
Przeląkłem się mocno, tak, że kawy nie tykając, pobiegłem pod numer wskazany, trzecie piętro. Znalazłem go w nędzném mieszkaniu; jakaś średniego wieku baba brudna, koło niego, lamentując, chodziła. Biedny człek, drugi już dzień grosza w domu nie miał, a gorączka go jakaś trawi. Dałem najprzód zasiłek, a sam poszedłem do znajomego mi doktora Zeilera, żeby radził. Szczęście, że go zastałem, ale podobno ratunek za późny. Zeiler powiada, że się zniszczył nadużyciem trunku i jakoś nazwał chorobę, nie obiecując nic dobrego. Jutro raniuteńko muszę iść i siedziéć przy nim. Nie mam téż nic lepszego do roboty. Z zapasu wziąłem już dukatów pięć, bo na co mnie go tyle, gdy tu człek w niedostatku!
3 lipca. Źle jest z Sulzerem, dogorywa — nie chciał, abym przy nim nocował — baba szlocha — przynajmniéj mu rosołu zgotowała dobrego, ale nie może jeść. Podejrzywam ją, że mu wódkę nosi, a Zeiler zakazał pod karą śmierci.
5 lipca. Zmarł biedaczysko Sulzer dnia wczorajszego, no i nie było go za co pochować. Musiałem pójść do zapasu znowu, na chwałę bożą! Ot, dobrze, że się to miało i mogło spełnić obowiązek. Bądź-co-bądź, braknąć mi będzie tego człowieka. Dobry był, roztropny był, drugim doskonałe radził — a no słabość ludzka, nałóg!! Niech odpoczywa w pokoju.
W kawiarni u Kasi długo się za nim oglądać będziemy, bo i miał co powiedziéć i umiał gadać. Bawił wszystkich — szkoda człeka.
10 lipca. Zjawił się Posiłowski znowu, podobno ma syna do szkół oddać i szuka mu kwatery; a na mnie zdaje nad nim opiekę. Prawdziwe szczęście, bo dzieci lubię i będę miał przyjemne zajęcie. Zapowiada, że chłopak żwawy jak żywe srebro, téem lepiéj, mazgajów nie znoszę.
Zaprosił mnie na śniadanie, aleśmy siedzieli do wieczora na niém, nie mogąc się nagadać. Poczciwości człek. Wieczorem ja-m go poprowadził do Kasi, bo lubi czasem w bilard zagrać i tak się do nocy przebawiło.
Niezmiernie mnie ucieszyło, żem mu kilku dukatami mógł wygodzić. Wybrał się z domu trochę nieopatrznie, a Warszawa kosztuje — hu! ho!
11 lipca. Odprowadziłem za rogatki poczciwego Posiłowskiego, ale mi się było z nim ciężko rozstać. Zaprasza mnie na gwałt do Sroczyna do siebie na dni parę. Dlaczegoż nie? Czas już trochę gorący, ale rankami i wieczorami idzie się z przyjemnością. Pójdę pieszo, nie mam co robić, to się rozruszam i służyć mi będzie po miejskiéj sedenteryi. Czemu nie?
1 sierpnia. (Z powrotem ze Sroczyna). Nie taję tego, iż z przyjemnością wdrapałem się na moje trzecie piętro i wróciłem do moich penatów i myszy. Nie puszczał mnie poczciwy przyjaciel ze Sroczyna, alem dłużéj siedziéć i nie mógł i nie chciał.
Posiłowska, zacna, miła i wcale jeszcze niczego kobiecina, znacznie młodsza od męża, ma tę przywarę, że zgryźliwa jest trochę i gderać lubi. Ale któż bez ale?
Dostawało się tedy i przyjacielowi, za com w rączkę, niezbyt białą i niezawsze czystą (przy gospodarstwie inaczéj być nie może) — całował. Posiłowskiemu głowę myła dobrze, ale to go utrzymuje w emocyi i nie daje mu zestarzéć, sprawia, że nad sobą czuwa i jest mu zbawienném. Przytém ma ten zły zwyczaj, że ząb za ząb się spiera i to ją rozjątrza.
Dzieci nieładne i trochę rozpieszczone przez matkę. Ten, co pod moję opiekę ma iść, wisus, nie przeczę, ale w szkołach mu rogów przytrą.
Użyłem świeżego wiejskiego powietrza do syta. Stół był gospodarski, niewykwintny, skromny, ale się z głodu nie marło. Widząc, jak jéjmość oszczędną jest, środy i piątki suszyłem, co mi na zdrowie poszło i czuję się rzeźwym, jak nigdy. Śniadania téż wolałem nie jadać.
Prawdziwie powiadam, że dla starych ludzi to niéma jak takie życie skromne. Dali mi wyśmienite pomieszczenie w lamusie, gdzie, prawda, światła i tytuniu wprowadzać się nie godziło — ale po co mi było w lecie światło i nocą tytuń. Świeże siano pachniało tak aromatycznie! Bez szczurów-bym się był obszedł, które nocą dokazywały, mało jednak mi przeszkadzały i kij stawiłem zawsze, którym bylem zastukał, zaraz się to wszystko po norach rozbiegało.
A nagadaliśmy się i przegadali — co dusza pragnęła.
Gdym się po takiéj długiéj niebytności ukazał u Kasi — jakże mnie te poczciwe ludziska witały, małom się nie rozpłakał.
Tylko Sulzera na jego miejscu zwykłém przy stoliku nie było. Kawa mi się wydała doskonała, zadymiony pokoik tak wesołym i miłym, jak rzadko; wszystkie twarze mi się śmiały, a pytań było bez końca. Nie zapomniałem o małych prezencikach ze wsi.
Ta Kasia, choć się na nią służące skarżą, że je strasznie trzepie, ale w gruncie najlepsza kobieta. Dziewczęta-by się porozpuszczały, to dla ich dobra. A i tak ta Marysia, taka śliczna dziewczyna, jak malina, padła ofiarą. Gdyby ich ostro nie trzymała, byłoby gorzéj jeszcze...
Nikt jednak nie witał mnie serdeczniéj nad moich gospodarstwa oboje. I on i ona gdy mnie zobaczyli, chwycili zaraz do siebie, utraktowali i ugościli.
W mojém mieszkaniu faworyty sobie trochę pozwalały. Pomimo, że tam dziewczyna okna otwierała, przewietrzała, naglądała codzień, myszy gospodarowały. Jedna kamizelka wniwecz pogryziona. Stara już była, ale co tam w niéj smacznego znalazły, pojąć nie mogę. Fantazya! aby zębięta nie próżnowały.
Kota burego nie widać na dachu; jeżeli dla niego godzina sprawiedliwości wybiła — cieszyć się będę. Tyran był. Ile ma młodych wróbli na sumieniu, nie zliczyć. A wszystkie chwycone zdradą. Trzeba go widziéć, gdy się skrada — rzekłbyś, że stoi w miejscu, posuwa się jak igła zegaru nieznacznie, nagle skok — i już chrupie.
Często mnie tak zirytował.
3 sierpnia. Na przechadzce pod świętym Aleksandrem nawinął mi się Czupurny. Byłbym go nie poznał, wystrojony, włosy uczesane, prawie ładny — roznosi gazety! Od piasku do gazet w jaki sposób szczęśliwy awansował, nie umiał, czy nie chciał mi powiedziéć! Dosyć, że na eleganta wyszedł, buty całe, czapka na bakier, teczka na pasku, a mina — daj go katu. Sam mi się zaprezentował, śmiejąc i skacząc. Ucieszyłem się, jest na dobréj drodze, uznaje już pożyteczność alfabetu i dobrodziejstwa sylabizowania. W kieszeni pobrzękiwał trzygroszniakami. Ciekawym, do czego to go doprowadzi — Opatrzność czuwa. Dałem i ja mu dwuzłotówkę, bo mi się jego raźność podobała. Spotkałem także tę nieszczęśliwą babę, co była przy Sulzerze, mocno napiłą — ale ekskuzuje ją w mych oczach raz, że mogła służąc temu człowiekowi nabrać nałogu, powtóre, że opuszczona jest i w wielkiéj nędzy.
W takiém położeniu ja nawet wódkę ekskuzuję. Dobrze nam, co mamy przytułek, jadło i jakie-takie jutro, na nędzarzy hałasować, a w ich stanie!.. tyle szczęścia, co sobie pałkę zaleją. Politowania godni, nie urągowiska.
4 sierpnia. Nawet w stworzeniach jest pamięć i wdzięczność. Psisko, com mu nogę przewiązał, poznał mnie na ulicy, powąchał, zaskowyczał i tak się witał, żem się prawie rozpłakał; ktoś na niego świsnął — i poleciał. Chwili téj jednak nigdy w życiu nie zapomnę. Poczciwe psisko!
5 sierpnia. Na obiedzie u moich przedziwnych gospodarstwa, utraktowali mnie znowu flakami, wiedząc, że ja je lubię, tłuste i korzenne były, a posilne!! Na wsi w Sroczynie ani razum nie jadł; ale za to bywały kluski z mlekiem wyśmienite. Zapiliśmy flaki paru kieliszkami wina. Mili ludzie i mogę powiedziéć, że w nich braterskie znalazłem serca.
6 sierpnia. Spotkałem na przechadzce pana senatora, a że on wprzód sam się mojéj przypomniał znajomości, sądziłem, że mi wypada się ukłonić, mijając go. Udał zrazu, że mnie nie postrzegł, co łatwo poznać było, potém się widać namyślił i zawróciwszy, sam przyszedł do mnie z twarzą uśmiechniętą. Po staremu mnie zagadnął:
— Jak się masz, panie Gabryelu?
— Do usług.
— Jakże tam idzie?
— Z łaski Bożéj nie źle, jak staremu... nie skarżę się.
Począł się uśmiechać.
— Waćpan, panie poruczniku, zawsze więcéj żyłeś dla ludzi, niż dla siebie, i teraz pewnie trzymasz się téj wyśmienitéj metody. Jakże tam protegowani jego?
Śmiał się.
— Za mały jestem, abym mógł kogo protegować — rzekłem.
— Przecież wspomniałeś mi pan o jakimś chłopcu, sierotce...
Nastawiłem uszu. Oho! myślę, sumienie go ruszyło. Chwyciłem się tego i począłem, śmiejąc się, o Czupurnym mu opowiadać. Słuchał niby obojętnie, lecz pewien jestem, że w nim téż serce zakołatało.
— Przyznam się — rzekł — że mnie ta historyjka zainteresowała, porucznik miał dar opowiadania. No, i matka tego chłopca była na dworze starościnéj, może pozwolisz, abym i ja w twym dobrym uczynku miał udział jaki. Czasy ciężkie — jednakże...
Sięgnął do pugilaresu, milczałem. Spojrzał mi pytająco w oczy.
— Jeżeli pan senator chce coś uczynić dla sieroty, nie godzi mi się odrzucać — rzekłem.
Drżącą ręką zaczął przewracać w pugilaresie.
— Czasy ciężkie — powtórzył, wetknął mi w rękę papierek, ukłonił się i odszedł prędko, nim mu podziękować mogłem.
Dopiéro po odejściu jego rozwinąłem asygnatę — dwudziestopięciorublową. Fraszka to była, ale zawsze lepiéj niż nic i świadczy o poruszeniu serca. Teraz na mnie spada kłopot, jak to użyć, aby poszło na korzyść chłopcu, nie na swawolę. Zakłopotałem się mocno, muszę się poradzić z moim poczciwym gospodarzem.
7 sierpnia. Bieda z temi 25 rublami, istna bieda! Jako kapitał na procencie przyniesie bzdurstwo, do utrzymania w szkołach chłopca za mało, do oporządzenia za wiele. Co z niemi zrobić? Gospodarz radzi, abym u niego wziął sukna, które on ma dać bardzo tanio i od stóp do głów chłopca obszyć kazał. A co mu po tém? Wolałbym go za te pieniądze dać gdzie do nauczyciela, ale na długoż to stanie?
Nie chciałbym miéć nic na sumieniu; pytam wszystkich, radzę się, każdy co innego mówi, i dwóch się nie zgodziło na jedno. Muszę samego łobuza odszukać i spenetrować go — czego-by téż on sobie życzył. Nie inaczéj.
Bury kot znowu po dachach łazi, że téż go licho nie wzięło! Ale co złego, to nie ginie.
8 sierpnia. Udało mi się przydybać Czupurnego, ale już w stanie odmiennym cale, bez gazet, bez teczki, mina kiepska i odzienie poszarpane. Zaparłem go do kątka i wziąłem ostro na spytki. Nie chciał mi się tłómaczyć, lecz na końcu wyznał, że w bójce z ulicznikami gazety mu poszarpano i rzucono w błoto, i z tego powodu abszyt dostał.
— Cóż robisz?
— A no nic — rzekł — z głodu mrę — odparł, płacząc...
— A ja — odezwałem się po ojcowsku — właśnie mam i dla ciebie trochę grosza od jednego pana, który... u którego matka twoja nieboszczka służyła. Dał mi je na to, abym ci pomógł.
— No, to daj mi je pan! daj! daj! — począł wołać, naciskając chłopiec.
— Poczekaj! nie dam inaczéj, jak na co poczciwego, ażebyś przejadł i zmarnował; nie pozwolę. Pójdziesz na naukę.
— A! jako żywo! — zawołał, prawie płacząc — nie pójdę.
Poczęliśmy się tedy sprzeczać, nie mogąc z nim dojść do końca. Dałem mu kilka złotych, a z 25 rublami wstrzymałem się. Kazałem przyjść do mnie. Obawia się gospodarza; zaręczyłem, że mu się nic nie stanie.
(Kilkanaście kart w rękopiśmie wydartych).
1 października. (Rok jak się zdaje następny). Trzeci raz już stukam do drzwi gospodarza mojego, rano i wieczorem, znaleźć go nie mogąc. Prawdę rzekłszy, procent, który mi tak regularnie jak zegarek, płacić przyrzekał, zalega. Kapaniną oddaje i niechętnie. Musi być biedne człeczysko w interesach, ale jużciż o kapitał nie mam się co obawiać, bo-by go był nie brał, żeby nie miał ewikcyi. Człowiek uczciwy, wiedział, że to mój ostatni fundusz.
Należy być wyrozumiałym.
Muszę się trochę ścisnąć, bo już się i zapas wyczerpał i grosza przy duszy nie mam, ledwie trochę miedzi, co dla ubogich była odłożona.
3 października. Nie może to być — nieporozumienie jakieś, nie wierzę w niepodobieństwo. Plotki są. Wczoraj u Kasi, przysłuchując się rozmowie, doszło do mych uszów, jakoby gospodarz mój zbankrutował i znikł, a na kamienicach długów tyle, że ostatnie pospadają. Wistocie, że gospodarstwa obojga w domu niéma, drzwi zamknięte na kłódkę, sklep opieczętowany, ale nie wierzę, ażeby mnie nieszczęśliwego mieli... ale to nie może być. Mój kapitalik się znajdzie. Nie byliby mnie namówili na odebranie go od Potockich i lokowanie u nich, gdyby nań pewności nie było. Mogliżby być tak niesumienni?
Mogą być chwilowo w ambarasie.
Trzeba zegarek zastawić. Głowy nie tracę, co robić, co robić!
4 października. Chodziłem do prawnika, którego mi polecono, bardzo słusznego człowieka, na radę, bo okazuje się, że istotnie ci biedni zbankrutowali. Okoliczności, złe czasy, dopust boży, może rachuba fałszywa. Czeremszyński wziął mój skrypt i obiecał się poinformować. Pewny jestem, że źli ludzie przesadzają... tak znowu fatalnie mnie Pan Bóg za moje w ludziach zaufanie pokarać nie zechce. Pojutrze obiecał mi rezolucyę...
6 października. Byłem u Czeremszyńskiego. Stań się wola Twoja. Powiada, że istotnie mój gospodarz zbankrutował, w niezbyt uczciwy sposób. Moja należność, stojąca na samym końcu w rejestrze, podobno nie da się odzyskać. Spytałem, czy choć w części? Wątpi o tém bardzo.
Nie wierzę temu, lecz jeśliby się Panu Bogu podobało dotknąć mnie, jużciż się to bez woli jego stać nie mogło. Mamże rozpaczać? A co rozpacz pomoże?
Posiłowski mógłby mnie wziąć za gumiennego, boć ja wiele nie potrzebuję, a na coś się przydać mogę. Nogi mam jeszcze i oczy, do dozoru posłużę. Trzeba tu jednak wyczerpać wszelkie środki. Gdyby mi się choć, bodaj, część trzecia okroiła, choć byle co — ale nic! nic! Nie może to być.
3 listopada. Wracam do tych moich notatek, choć z ciężkiém sercem. Wola Twoja, Panie, powtarzam, aby nie popaść w zwątpienie. Z domu zasekwestrowanego ruszono mnie na bruk; bo sumiennie nie mogłem przyrzec, że płacić będę za mieszkanie, gdy nie mam czém. Poczciwa stara przekupka dała mi przytułek u siebie w alkierzu za małą bonifikacyą. Zawadzać jéj nie będę. Rzeczy i garderobę posprzedawałem, aby nie miéć ciężaru z tych rupieci. Po co mi była garderoba? Jedna odzież na lato, druga na zimę, starczy. Człowiek jest swobodniejszy. Nie czuję się téż słabszym przez to, że jem tylko chleb i czasem coś trochę ciepłego. Te regularne obiady, to niedobre nawyknienie — człowiek i żołądek się rozpieszcza.
Trzeba brać przykład ze stworzeń bożych, które ani stołu, ani kucharzów nie mają, ani regularnych godzin pożywienia, i silne są i zdrowe. Więc ta metoda, urwij, podaj, musi być najlepiéj zdrowiu sprzyjająca. Bieda uczy rozumu, słowo daję.
Jutro, zostawiwszy manatki moje u poczciwéj kobiety, chociaż dni są zimne, pójdę do Sroczyna. Chłopca ze szkół odebrali, więc się ja ich tu nie doczekam. Posiłowski mnie przygarnie po koleżeńsku, nie wątpię — nie potrzeba mi wiele, a odsłużę, dalipan.
15 listopada. Wracam ze Sroczyna, okazuje się, żem się w rachubach omylił, nie winię poczciwego Posiłowskiego, ani żony jego, ale miejsca nie mają, obchodzą się bez gumiennego, byłbym im ciężarem. Muszą myśléć o dzieciach. Bądź-co-bądź, prima charitas ab ego. Mają słuszność.
Gdym się wyspowiadał im z mojego nieszczęścia, biedni ludziska ręce załamali, spojrzeli po sobie, stary mój kolega długo się słowa nie mógł odezwać. Powiedziałem mu zaraz, że przychodzę do niego służby szukać; na co jéjmość zakrzyknęła:
— Zmiłuj się, albo to my panowie, żebyśmy sługi trzymali! my sobie sami służyć musimy!
Przyjęli mnie jak nie można lepiéj. Sam widzę, żem źle rachował, bo przy ich szczupłych funduszach, niepodobieństwo się obarczać. Spędziliśmy wieczór na gawędce, jak za dobrych czasów.
Ja nie desperuję, że jakiekolwiek miejsce, zajęcie, gdziekolwiek w mieście uda mi się wyszukać: nie jestem wcale wymagający, byle kątek, jaka taka strawa, odzienia mi do trumny starczy. Z obuwiem może być trudność, ale Opatrzność boża! Grzech wielki, żem zwątpił o niéj. Jeżeli na ziemi potrzebny jestem, pomoże mi, jak nie... no — to cóż? albom to ja pierwszy lub ostatni w położeniu podobném?
Ta poczciwa stara moja gospodyni musi suponować, że ja już nie mam co jeść, bo mi ciągle jakąś przekąskę proponuje, a ja nie miałbym sumienia, gdybym pracującą biedną kobietę objadał. Więc się wymykam umyślnie w téj porze z domu, gdy jedzą, ażeby mnie nie nakarmili, a wróciwszy, opowiadam niestworzone rzeczy o paradnych obiadach, których nie jem. Suchy chleb, to istotna kuracya dla człowieka! Apetyt, jakiegom nie miał dawno! Wszystko mi pachnie. Każda rzecz wydaje się przedziwnego smaku.
Sygneta ojcowskiego nie radbym sprzedawać, chciałbym, żeby go ze mną włożono do trumny; z téj gałęzi Rzempińskich jestem ostatni — sterilis. Boję się, żeby mnie do tego gwałtowna potrzeba nie zmusiła. Miałem kilku dłużnych mi, ale tych teraz ani odszukać, i — są to ludzie biedni — naciskać trudno.
Roboty na żaden sposób znaléźć nie mogę. Podjąłbym się wszelakiéj, bo się pracy nie wstydzę, byle siły starczyły. Wszędzie mnie odprawują, spojrzawszy, żem stary, politykując. A od czegóż Opatrzność, tylko co jéj nie widać! Trzeba wytrwać, serca sobie nie psując. Pogodném czołem, panie Gabryelu! zuchowato! Czoło stawić przeciwności! Albo to ja jeden? Miałem i ja dni dobre, miałżem być wyjątkiem i nie zaznać biedy? Chyba-bym człowiekiem nie był. Wszystko to w porządku, a narzekać, gdy się tyle chwil jasnych przeżyło, byłoby niewdzięcznością.
Macte animo, panie Gabryelu!
17 listopada. Mój Czupurny, Pan Bóg łaskaw, na człowieka wyjdzie, słowo daję, mnie to tak cieszy, jakbym sam doznał nad sobą opieki. Od czasu, jak mi się go udało umieścić w magazynie u Zelta, do posyłek, pod dozorem, zaszła w nim zmiana szczęśliwa. Chłopak, wzięty w ryzę, otarł się, otargał, sam mówi, że mu dobrze, wygląda jak jabłko, a w sklepie mi powiadają, że okrom tego, iż nadto żwawy, nic mu do zarzucenia nie mają. Spotkałem go wczoraj w ulicy z dwoma pudełkami pod pachą, poświstującego piosenkę. Gdy mnie zobaczył, sam, poczciwe chłopczysko, przybiegł do mnie i w rękę mnie pocałował.
— No, jakże tam? — zapytałem.
— A dobrze! chwalić Pana Boga! Ale — spojrzał mi w oczy — coś jegomość mizerny!
— Ja? co ci jest?..
— Czy to prawda, że pan wszystko stracił? — zapytał.
— Jakto wszystko? — odpowiedziałem, uśmiechając się — widzisz przecie, że ani humoru, ani spokoju sumienia, ani ufności w Bogu nie straciłem, a reszta — fraszki.
Jakoś się tak do mnie uczepił Czupurny, jakby on teraz chciał mnie pomódz! Ale! zapewne! Śmiech bierze, musiałem co prędzej odejść. Takżebym nie miał sumienia, ja stary młodemu odbierać, który na świecie potrzebniejszy jest, niż ja. A po mnie co światu? Do grobu się i tak dowlokę.
18 listopada. Niéma jak bieda, żeby ludzi doświadczyć, a co pociech z jéj łaski! Najprzód o poczciwości serca tego mojego kochanego Czupurnego się przekonałem; powtóre, cóż to za zacna kobieta, ta moja stara karmicielka! Gderliwa, kwaśna, ale serce złote. I gdyby nie interes Czupurnego, nie byłbym jéj poznał i nie miałbym z niéj opiekunki, nie wiedziałbym, że pod tak niepozorną łupiną, tak piękna dusza i serce kryć się mogą!
Nieszczęście téż na coś przydać się może, ledwie że nie dziękuję ręce, co mnie niém dotknęła, tyle spotykam na tém ludzkiém śmiecisku dyamentów.
A! ta moja Izydorowa! Ktoby na nią spojrzał, albo posłuchał, gdy, wziąwszy się w boki, wymyśla, stojąc w straganie, mógłby ją za niegodziwą babę miéć; tymczasem to złota kobieta!
Jużbym téż był najniewdzięczniejszym z ludzi, gdybym za tak tani grosz, będąc u niéj w komorném i doznając tyle z jéj strony miłosierdzia, nie starał się około domu być użytecznym. Robię więc, co mogę, i to mi na zdrowie doskonale służy. Parę razy pójść do studni, skałek nałupać, ognia pomódz rozpalić, spisać rachunek, tak mi łatwo przychodzi, a Izydorowéj jest zawsze jakąś ulgą. Ma ona dosyć i tak na głowie.
19 listopada. Coraz być zimniéj zaczyna; dzięki Bogu, że bajówkę mam niezgorszą i mróz, gdy przyjdzie, nie dokuczy mi. Mało co było porozparanego koło niéj, nie mając co robić, pozaszywałem. Dawniéj się to do tego krawca brało i kilka groszy nadaremnie wydało, a teraz, na nice wywróciwszy, tak paradnie zrestaurowałem, że i krawiec z profesyi lepiéjby nie potrafił. Wszystko to są korzyści z położenia, gratiae status, anim suponował, żebym się umiał tak z igłą obchodzić. Z butami cięższa sprawa.
Butów jednak jest, starych wprawdzie, par kilka, a te, przemieniając stosownie do pory, okoliczności i ich przymiotów, długo się niemi obchodzić mogę. Oglądałem je dziś właśnie. Jedne mają podeszwy doskonałe, a skóra na nich popękała, w drugich przeciwnie, zdarte podzelowanie, a przodki paradne i mocne. Trzecie, najgorsze, ale te mogą służyć do błota, żeby tamtych oszczędzić. Nóg nie mam co pieścić, choćby zamokły, nic się im nie stanie. Mało téż teraz wychodzę z domu, chyba do kościoła na mszę świętą. Spacerować mi się odechciało, zważając na buty, przyjemność to za kosztowna.
20 listopada. Ten bestya Czupurny musiał mnie chyba szpiegować, dosyć, że dziś patrzę, a ten w progu stoi. Ażem się żachnął! Dobrał sobie chwili, żeby Izydorowéj nie zastać.
— A ty tu co robisz?
— Ot, przyszedłem zobaczyć, co się z panem dzieje — odezwał się, oglądając dokoła. — Po drodze mi było. Widzi pan, musi już być bieda, kiedy pan się wniósł do przekupki, do tego paskudnego alkierza....
— Jaka bieda? — zawołałem — cóż ci to znów świta w głowie? Ale! cóż to nie wolno mi fantazyi miéć? Znudziło mi się na jedném miejscu, tom się tu wniósł. Kobieta dobra, mnie tu wygodnie.
Czupurny począł cmokać, rozglądając się, dobył z kieszonki od kamizelki nieśmiało trzy talary i począł je w ręku obracać, patrząc na mnie.
— Ja bo panu winien jestem — szepnął.
— Coś ty mi winien? — krzyknąłem — oszalałeś, czy co?
— A jużciż — rzekł cicho. — Cóż to ja żebrak, czy co? Pan mi pożyczał, pożyczał, a teraz się powinienem wypłacać powoli. Więc niech to będzie na rachunek.
I położył trzy talary na rogu stolika. Dopiéro, gdym się okrutnie gniewać począł, wziął je i nadąsawszy się poszedł.
Patrzajcie go!... A to mi się podoba!
No, ale z niego być może człowiek, a ktoby to był powiedział, gdy od takiego łobuza poczynał. Miły Boże! jak to nigdy ludzi pośpiesznie sądzić się nie godzi!
25 listopada. Ja bo taki zawsze to powtarzam, nie tak źli są ludzie, jak ich czernią melancholicy i mizantropowie.
Wczorajszego dnia, że dzień był wcale niczego, suchy, a nawet ciepławy, jak rzadko o téj porze roku, wyszedłem się raz przejść trochę, choć mi butów żal, ale z ostrożnością i należnemi dla nich względami, omijając miejsca wilgotne i zbyt szorstkie.
Trochę w moim alkierzu bywa duszno i mokrawo... czasem stare piersi ledwie tém powietrzem oddychać mogą. Potrzebowałem świeżéj aury i ruchu. Było to pod wieczór, bo dniem pokazywać się nie lubię w resztkach odzieży, jaka mi pozostała, aby się starym znajomym z lepszych czasów, choć ich niewiele jest, nie nastręczać z moją biedą. Wróciwszy, zastałem moję gospodynię nad miską ciepłéj strawy, jak zwykle, po trudach dnia wypoczywającą. Babusia tak do gadania nawykła, że nawet gdy już sama jest i mogłaby gębie odpocząć, sama do siebie coś mruczy. Zobaczywszy mnie, otarła usta i powiada śpiesznie:
— A tu do pana, panie poruczniku, dwa razy pocztylion list jakiś przynosił, ale mnie go oddać nie chciał, bo ważny i do własnych rąk jego.
Mocno mnie to zdziwiło! List, do mnie! Nie mogłem pojąć od kogo, a jeszcze jakiś ważny. Któżby do mnie mógł miéć jaki interes? Ja na świecie z nikim nie koresponduję. Byłem niespokojny. Co to może być! Całą noc mi to po głowie chodziło, i gorzéj spałem niż zwykle, choć może i ta zaducha wilgotna w alkierzu przyczyniała się do tego. Dziś już nie ruszyłem się z domu, czekam. Co to być może? Myśli galopowały, odgadując. Około południa, patrzę, idzie pocztylion i gruby list niesie w ręku.
— Pan porucznik Gabryel... et caetera — powiada — aż w policyi musiałem się o pańską kwaterę dowiadywać.
— Ja jestem.
— Niechże mnie pan tu pokwituje.
Patrzę na kopertę, pismo nieznajome, stępel zagraniczny i kazali półtora złotego dopłacić za porto. Aż mi się przykro zrobiło. List najwyraźniéj do mnie, z tytułem porucznika. Cóż to może być? Rozrywam kopertę, wypadają jakieś banknoty niemieckie. Osłupiałem. Zrazu nie mogłem pojąć, od kogo to przyszło. Za co? Po co?
A to, list od mojego zbankrutowanego gospodarza, co mi zarwał moje półtora tysiąca czerwonych złotych, niech mu Bóg nie pamięta. Pisze tedy, iż go sumienie gryzie, że mi posyła na moję należność, co może! Cud łaski boskiéj. Banknotów znalazłem w liście na sto talarów pruskich! Jezu miłosierny, czysta manna i rosa niebieska. Właśnie pod zimę mogę sprawić parę butów nowych, bo buty są dla mnie pierwszorzędną potrzebą. Izydorowej będę mógł zgóry zapłacić komorne, no, i czasem sobie trochę ciepłéj strawy pozwolić. Poszedłem na mszę świętą na podziękowanie Bogu, który serce tego człowieka poruszył. I nie jest to jeszcze tak z gruntu niepoczciwy człek, kiedy przecie coś mi przysłał... Miły Boże! a czułżebym ja taką radość z tych, z pozwoleniem, głupich pieniędzy, gdybym nie zaznał trochę biedy, niedostatku i kłopotu. Wszystko bo ma swą dobrą stronę, tylko trzeba ją umieć znaléźć, a nie zakwaszać się i nie truć lada czém. Sit nomen Domini benedictum. Sto talarów, a toż skarb!
26 listopada. Gdym historyę tę moję opowiedział Izydorowéj, poczciwe kobiecisko tak się tém ucieszyła, że się niemal spłakała. Zarazem jéj za komorne zapłacił z góry, choć brać nie chciała. Spokojną mam całą zimę, a że powietrze w alkierzu nie jest najwyśmienitsze?.. pieścić się nie trzeba. Jedna rzecz mi dokucza najbardziéj, to zbyt blizkie sąsiedztwo beczki z kwaszoną kapustą, która mi jakoś śmierdzi. Surową kapustę nawet jeść lubię, ale tak przez cały dzień nią oddychać, staje się niemiłém trochę. Mam nadzieję wszakże, iż się do tego przyzwyczaję i naturę zwyciężę, bo to są kaprysy człowieka rozpieszczonego. Dzięki Bogu za to, co jest, a wymyślać się nie godzi. Ludzie do daleko przykrzejszych wyziewów nawykają.
27 listopada. Poszedłem z butami do Odrzyńskiego, z którym się oddawna znam, i jest człek uczciwy. Cholewy jeszcze bardzo dobre, skóra doskonała, dychtowna, jakiéj teraz nie dają. Przyszyć tylko przodki nowe i buty będą choć od parady. Po naradzie z Odrzyńskim i maleńkim targu o cenę, przyrzekł mi uszyć po przyjacielsku, żeby to przecie trzymało, nie tak, jak to nowomodne obuwie, co staje na dwa dni z dzisiejszym. Nigdy nie zapomnę, co mi nieboszczyk Sulzer opowiadał o tym szewcu z Krakowskiego Przedmieścia, którego mu (za jego lepszych czasów) zachwalono. Prawda, że robił buty eleganckie, choć je było w salonie na etażerce postawić, ale tyleż tego. Sulzer kazał mu sobie uszyć buciki, włożył je i we trzy tygodnie z podeszew — strzępki, skóra spękała się w kawałki. Idzie do tego sławnego artysty ze skargą, a ten mu odpowiada, w boki się biorąc:
— Cóż to dziwnego? Waćpan chodzisz piechotą, ja tylko dla tych buty robię, co karetami jeżdżą, i po roku u nich całe.
Ale mój Odrzyński inny człek, wchodzi w położenie, rozumie, czego mi potrzeba.
Z koszul się naśmiałem, przedsięwziąwszy rewizyę ich, trzy jest wcale całych i dobrych, dwie mocno nadwerężone, ale niezdesperowane, jedna na onuczki chyba. Czytałem gdzieś, że ludzie dawniéj koszul wcale nie nosili. Jestto, prawdę powiedziawszy, zbytek, ale że się do niego nawykło, znałogowało, trzeba słabości uledz. Liczba niedobitków moich bardzo dostateczna. Bywało w wojsku miewaliśmy dwie całéj parady, jednę w mantelzaku, drugą na sobie. Jedna się przepierała, druga wkładała, a wyśmienicie się żyło z niemi. Och! och! jakoś to będzie, przy pomocy bożéj, jakoś to będzie!
1 grudnia. Tchnąć nie było czasu, a témbardziéj pisać. Dnia 28 listopada zasłabła nagle Izydorowa poczciwa, zaziębiła się siedząc w straganie, bo czas był szkaradny, chłód przejmujący, a nigdy się porządnie ciepło odziać nie chciała. Wieczorem położyła się w łóżko z gorączką, a nad rankiem wzmogła się ona tak, że utraciła przytomność. Pobiegłem po doktora zaraz i siedziéć przy niéj musiałem na przemiany ze sługą sierotką, i o wszystkiém pamiętać. Dosia, głupia dziewczyna, głowę całkiem straciła, lamentując i ręce łamiąc. Kilka dni nie wiem, czym jadł, a co o śnie, mowy być nie mogło. Biednéj, staréj, poczciwéj gospodyni, ot tak, prawie się nagle zmarło, tylko, że trochę odzyskała przytomności, gdy jéj księdza sprowadziłem.
Zdawała się być nie źle w swoich interesach, a po śmierci okazało się, że nie zostawiła nic oprócz długów i trochę rupieci. Familia nie chciała nic wiedziéć o pogrzebie, ani o trumnie, ani o niczém; spadł na mnie obowiązek, od którego się nie myślałem uchylać i zapłaciłem za wszystko. Trochę sprzętów zabrano za długi, a co gorzéj, że mnie z alkierza wyrugowano, choć zgóry za niego zapłaciłem. Nieboraczka, świeć panie nad jéj poczciwą duszą, wcale temu nie winna, niech jéj Bóg da spoczynek po pracy ciężkiéj! Biedna, zacna, prostoduszna istota!
Odprowadziłem ją do grobu i rzuciłem garść ziemi na ubogą trumnę. Nazajutrz potrzeba sobie było kąta szukać, a co na zawołanie i w téj porze nie łatwo. Trafił mi się w ulicy ten mój poczciwy Czupurny i jak zaczął biegać, znalazł izdebkę na tyłach, u jakiéjś ubogiéj wdowy po stolarzu. Ubogim z ubogiemi zawsze najlepiéj i najbezpieczniéj, swój swego rozumie... Prawda, że izdebina paradna nie jest, że muszę przechodzić przez pierwszą, pełną dzieci i wrzawy, bo te robaki jéj krzykliwe są, żwawe okrutnie i po nocach nawet biednéj matce spoczynku nie dają. Piecyk swędzi i dymi, wilgoci dużo, zawsze to jednak lepiéj, niż żadnego nie miéć przytułku. Człowiek się zwolna do tego, co złe i niedogodne, przyzwyczai, a co się da poprawić, poprawi. Ta biedna majstrowa przy swych kłopotach, których ma dużo, rozirytowana biedna do zbytku, dzieci zbytecznie karci i musztruje, po całych dniach ją słychać, ale, jak sama powiada, została sierotą z liczną familią na głowie, nie może sobie rady dać i to ją czyni niecierpliwą, a czasem nawet wydaje się złą, ale nią nie jest. Serce najlepsze, ale, bieda! bieda! rzadko kto ją nosić umie, jak należy, tak samo jak i szczęście. Biedna kobieta i z dziećmi temi ma kłopot, i z czeladzią, która buszuje, bo warsztat prowadzi, co nieraz i mężczyznie trudno.
Ja mam dla niéj wielki szacunek, bo zabiegliwa, pracowita, śmiała i nieznużona; a że hałasuje i klnie, bez tego się nie obejdzie, mając przez wierzch głowy roboty i troski.
Obliczyłem się dziś z nadwerężoną kasą moją. Pomimo strat poniesionych, nieuchronnych, zimę jakoś przekołatam, chociaż ścisnąć się, oszczędzać potrzeba. Gdybym mógł sobie co zarobić, z serca pychę szlachecką i porucznikowską zrzuciwszy?... Ale gdzie? jak? kogo o to prosić? Niewiele umiem, lub tak jak nic, siły w rękach trochę jest, więc chybaby się ta prosta zwierzęca siła dała zużytkować, a cóż w tém złego? Do pisania oczy mi nie służą; nie jestem pewny czy correcte, jak to teraz wymagają, mógłbym przepisywać. Rzemiosła żadnego nie umiem, a uczyć się bodaj zapóźno.
6 grudnia. Dzisiaj, prawdziwy cud! Spotkałem się z kolegą Rożniakiem. Ni mniéj, ni więcéj nie widzieliśmy się lat trzydzieści. Byłbym go téż nigdy nie poznał, bo postarzał i zmienił się nadzwyczajnie, ale miał brodawkę poziomkową około nosa, jakiéj drugiéj nigdy w życiu nie widziałem, po niéj go zaraz przypomniałem sobie.
Wołam nań:
— Panie Pawle! — na próbę.
Odezwał się odwracając:
— Hę?
Ale mnie nie poznał wcale, może z powodu ubogiéj mojéj odzieży, albo i wieku. Niegdyś człowiek dosyć elegancką miewał minę, wąs do góry, ho! ho!
Musiałem mu się po formie zaprezentować i przypomniéć, dopiéro zakrzyknął:
— Na rany boskie, a czyż to być może?
Widywał mnie w innéj sytuacyi. Między nami jest tam nawet przez nasze matki jakieś dalekie pokrewieństwo. Ze stroju, miny i fantazyi zauważyłem, że mu się dziać musi dobrze i pomiarkowałem zaraz, żem się nie powinien przed nim skarżyć na tę moją biedę, aby tego nie wziął za przymówkę do kieszeni.
Złoty człowiek, dobry z kościami, ale zawsze był skąpy. Wszyscy wady mamy, nie jesteśmy aniołami, to trudno, a z drugiej strony człek z familią, ma obowiązki; skąpstwo jego nazwać należy cnotą.
Musiałem przed nim udawać wesołego i dziwaka, boby się nędzy mojéj nastraszył i czmychnął mi, a niezmiernie mi się z nim chciało rozmówić o naszych wspólnych znajomych, o starych czasach, o tych rzeczach, co w duszę balsam leją, o których ja nie mam do kogo przemówić i słowa.
Pogadaliśmy tak na początek trochę, w ulicy stając, i odprowadziłem go do hotelu Smoleńskiego. Gdym mu zaraz w początku dał do zrozumienia, że choć się prezentuję tak ubogo i niepozornie, nic od nikogo nie potrzebuję, poweselał widocznie. Wiedział dawniéj, żem miał kapitalik u Potockich, umyślnie-m zmydlił, nie przyznając się do tego, że go straciłem, boby nieochybnie stchórzył i humor-by mu odebrało.
Traktuje mnie więc jako bezdzietnego starowinę, po którym, w danym razie, titulo pokrewieństwa mógłby się nawet spodziewać przyjacielskiego legatu.
A to jest, prawdę powiedziawszy, z mojéj strony szelmostwo i niegodziwość, wyrzucam to sobie. Nie będę go długo utrzymywał w tym błędzie, boby to było kłamstwo i podłość; honor nie pozwala. Bylebym się z nim wygadał o wszystkich, rozpytał, nacieszył, powiem mu prawdę całą. Jestem pewien, że gdy się dowie o niéj, strach go ogarnie. Ludzie są słabi; na widok cudzego nieszczęścia, tak jak zaraźliwéj choroby, czują niepokój i trwogę.
7 grudnia. Rożniak się rozochociwszy prosił mnie na obiad. Nie zrujnuje się na to, bo w Smoleńskim hotelu stół nie drogi, a butelka porteru krajowego także nie przejdzie dwu złotych. Mój Boże! mój Boże! Jakże mi się tu wydało wszystko smakowitém, przedziwném! Tak dawno nie jadłem porządnego obiadu, a nawet i obiadu wogólności, ograniczając się chlebem, serdelkiem, albo nawet chlebem z jaką-taką poléwką. Co to za dobrodziejstwo ten głód, jak on wszystko potém czyni wyśmienitém!
Ale fraszka obiad! cośmy się nagadali, naprzypominali i naśmieli!
Najbardziéj mnie to poruszyło, gdy Rożniak wspomniał boską ową Paulinkę, w któréj-em się ja na zabój kochał, którą jeszcze dziś pod siwym włosem ubóstwiam. Rodzice ją gwałtem za starego wydali i uczynili nieszczęśliwą, a Rożniak mi powiada, że jeszcze teraz, gdy kto o mnie wspomni przy niéj, rumieni się biedna, jakby młodą była i przysięga, że ona mnie w sercu nosi. Notabene, że bezdzietną jest, stary safanduła cały jéj majątek zapisał i zmarł zostawując wdową. Starało się o nią wielu, za nikogo wyjść nie chciała! Boska Paulino, stary nędzarz nie mogę nawet pójść ci się dziś rzucić do nóg i podziękować, aby ci lepszego obrazu z pamięci nie wygluzować. Spotkamy się odmłodzeni na innym świecie.
Dawno takiego nie doznawałem uczucia, czułem się odmłodzonym. Łzy mi się zbierały pod powiekami. Oni mnie tam, powiada Rożniak, dawno mają za umarłego, to i lepiéj.
Dosiedzieliśmy tak za stołem, gadu-gadu, do późnego wieczora. W końcu Rożniak powiada mi:
— Co bo wy, panie Gabryelu, w tém mieścisku siedzicie, niewiedziéć na co i po co? Wiesz co, przyjeżdżaj do mnie na wieś, w oficynie są dwa pokoiki śliczne, jakby zrobione dla ciebie. Ja was za tanie pieniądze dobrze żywić, opalać, opierać będę, dam wam i ciepły kąt, chłopaka do usługi.
Milczałem, słuchając, a serce mi biło. E! radaby dusza do raju, ale grzechy nie puszczają! Dłużéj kłamać milczeniem nie godziło się. Powiedziałem mu tedy:
— Mój drogi, ja bo i najtaniéj wkrótce płacić nie będę miał czém.
Ten aż osłupiał, a potém żachnął się.
— A kapitał-że ten u Potockich?
— Hę! hę! — rzekłem śmiejąc się — dawno mu requiem aeternam zaśpiewano.
— Jak to? zmarnowałeś go? na co?
Opowiedziałem mu całą historyę tego kapitału, po prawdzie, obwiniając moje własne głupstwo, a oczyszczając biednych ludzi, którzy pewnie sądzili, że to ich uratuje. No, nie udało się, a ja padłem ofiarą.
Mój Rożniak, jakby na niego kto wiadro zimnéj wody wylał, ostygł natychmiast, zakłopotał się, zmieszał mocno.
Po chwilce niewiodącéj się rozmowy, powiada na ostatku:
— Prawdą a Bogiem, tobie bo już bez miasteczka, do któregoś nawykł, bardzoby było przykro! Tybyś na wsi nie wyżył, bo nałóg ma swe prawa. Trudno na starość obyczaj zmieniać.
Potém począł na ludzi wyrzekać i na swoje interesa, że mu idą nieszczególnie, że córkę starszą wydał za trutnia, że go syn niezmiernie kosztuje. I tak rozstaliśmy się.
8 grudnia. Awantura! Słowo daję. Gdym dzisiaj rano przyszedł do Rożniaka, choć mi nic nie wspominał o wyjeździe wczoraj, już go w hotelu nie zastałem. Wyniósł się, czy wyjechał, portyer mi coś przez zęby niewyraźnie cedził, jakby zakłopotany, a w końcu gdym się dopominał o to, co się z nim stało, zawołał niegrzecznie:
— Dosyć, że niéma! Co darmo gębę studzić, kiedy powiadam, że niéma, to niéma.
I tyłem się do mnie obrócił. Ci ludzie w ciągłych kłopotach nawykają do takiego kwaśnego humoru, nigdym wesołego w hotelu portyera nie widział.
Musiał odebrać wiadomość z domu Rożniak, i to go do nagłego odjazdu napędziło. Byle się co złego mu nie stało.
10 grudnia. Zabawna znowu historya. Gdym szedł przejść się po Dynasach, spotykam człowieka z piłą pod pachą, a ten popatrzywszy na mnie, wręcz proponuje mi, że kompan od piły mu zasłabł, czybym ja się nie zgodził z nim razem drzewo trzéć!
Z początku mnie to wzruszyło jakoś dziwnie, aż krew mi do głowy palnęła, alem się jednéj chwili opamiętał. A cóż w tém złego? co w tém złego? Naprzód, że biednemu człowiekowi dopomogę w ten sposób do zarobku, powtóre, nie od tego jestem, ażebym i sam coś uczciwie zarobił. Więc od słowa do słowa, w gawędę. Człek jakiś snać i stateczny i roztropny, bardzo mi się podobał. Z powodu, że piła jest jego własnością, połowy zarobku mi dać nie mógł, co sprawiedliwa, trochę więcéj nad część trzecią. Ale ba, pomyślałem, trzeba i tego popróbować. Zgoda, chodźmy. W taki czas chłodny satysfakcya jest drzewo trzéć, tak to wyśmienicie krew rozgrzewa. Niéma jak ruch, zwłaszcza dla nas podstarzałych. Zrazu szło mi nieosobliwie, potém, jak-em się ułożył, piłowałem, słowo daję, jakbym w życiu nic innego nie robił. Zabawiło mnie to. Siedliśmy coś przekąsić, wdałem się z moim nowym kolegą, panem Filipem Chromym w gawędę i z przyjemnością go słuchałem opowiadającego dzieje swe. Szkoda, że człeczysko z tego swojego stanowiska zbyt czarno patrzy na świat i z piłą się pogodzić nie może. Ale co za harda dusza! mosanie! Jakoś i on mnie i ja mu snać do serca przypadłem, bo mi w końcu powiedział:
— Bierz go licho tego Pankiewicza, który raz wraz choruje, bo się zalewa, jak jegomość chcesz, ja robotę mam zawsze, będziemy z sobą drzewo piłowali.
Czemuż nie? Jestem przekonany, że mi z tém będzie zdrowo! Co mam robić? próżnować? bąki zbijać, a siłę, która jest, marnować? Prawda, że mi wieczorem ręce bolały i kto wié, czy pod pachami nie nabrzękło, ale to przejdzie... Gagatkiem żadnym nie byłem, siłę mam jeszcze! A do piły, panie poruczniku! Słowo daję, śmiać mi się chce... Żeby tylko moja szlachta się o tém nie dowiedziała, boby mnie ukamienowali.
Zarobiłem parę złotych, które mnie więcéj uszczęśliwiły, niż dawniéj tysiąc. Niéma to jak ubóstwo, aby dodać smaku do wszystkiego...
24 grudnia. Co tam ten biedny stary Filip Chromy zrobi beze mnie? Pankiewiczowi dał abszyt, a ja tymczasem dłużéj z nim drzewa na żaden sposób trzéć nie mogę. Siły mnie zupełnie opuściły. Musiałem się wczoraj położyć i ot, jeszcze na samę wigilię Bożego Narodzenia majstrowéj mojéj chorobą uczynić przykrość. Boć to rzecz nieprzyjemna chorego miéć pod bokiem, ale ani stęknę, ani drgnę, ani pisnę, ani się ruszę! Sza! choć okrutnych bólów doznaję.
Niewielka sztuka... (tu zmazano)...
Zimno w izbie, palce kostnieją, pisać niepodobna, a obok dzieci huczą! daj im Boże na zdrowie. Jakie to wesołe!... Coś mi jest bardzo, bardzo niedobrze; żebym mógł choć zasnąć!
25 grudnia. Na mszy świętéj, na pasterce być nie mogłem, przykro mi to bardzo, ale nogi mam obrzękłe, obuwia ani wciągnąć, w głowie się jakoś kręci, w ustach zasycha, no, i oczy się kleją, może choć zasnę.
Miałożby to być już oswobodzenie?
Niech Bóg czyni ze mną, co Jego wola i łaska; żyło się téż dosyć! Stań się wola Twoja i niech za wszystko Imię Twe będzie błogosławioném.



Na ostatniéj stronicy zeszytu, po ogromnym żydzie, który wygląda, jakby na nim z rąk pióro wypadło, obcą ręką dopisane:
Dn. 25 Decembris 18.. Wezwany przez majstrową Łukaszową Niedźwiedzką do chorego człeka, mieszkającego u niéj w komorném, wyspowiadałem go jeszcze przytomnego i dałem mu wijatyk i oleje święte.
„Umarł wielce przykładnie, jak się z tych raptularzy okazuje, stary żołnierz i szlachcic dobréj familii, człek niegdyś zamożny. Ponieważ fanty, pozostałe po nim, na zapłacenie pogrzebu nie starczyły, z miłosierdzia go pochowano. Pokój duszy jego.

Ks. T. M. S. T. Doktor“.


„Raptularz mi ten majstrowa oddała, bo się nikomu na nic nie zdał. Osobliwe zrządzenie boże, iż musiałem późniéj na rekwizycyę mecenasa M. wydać metrykę zgonu, bo się okazało, że mu niejaka pani Paulina M. wdowa, cały majątek testamentem przekazała, ale nim odszukano porucznika, poszedł już do chwały bożéj, i nic dziś nie potrzebuje.

Ks. T. M“.


1878.





Łoktek na łożu śmierci.


W wielkiéj sklepionéj sali krakowskiego zamku, na dole, mrok się już wieczorny rozpościerał. Wązkie okna jéj, głęboko w mur wpuszczone, w większéj części były gęstemi przysłonięte oponami, przez drugie mało się już gasnącéj światłości wkradało. Włoska lampka oliwna zapalona stała w kącie, ale słaby jéj ognik ledwie małą przestrzeń ruchawym rozjaśniał promykiem. Cisza głęboka panowała w obszernéj izbie; w przedsieniach, na podwórzach ledwie się co poruszało.
W kościele świętego Wacława na zamku cicho dzwoniono żałobnie na wieczorną modlitwę.
W jednym sali rogu na szerokiém łożu skórami i suknami okrytém, widać było z ciemnego tła jedwabnych przykryć, na których spoczywała, twarz wybladłą, z oczyma zamkniętemi, jakby uśpionego człowieka lat podeszłych.
Z jednéj strony łoża stał w czerni, w sukni duchownych, mężczyzna stary, wpatrzony w leżącego, z brwiami ściągniętemi; z drugiéj, na wielkiém siedzeniu, w pół klęczący, pochylony troskliwie, niespokojne oczy wlepiając w chorego, młodzieniec w kwiecie wieku, silny, piękny, rysów szlachetnych, pańskiego oblicza. Ręce trzymał załamane na kolanach.
Opodal nieco niewiasta w długiéj sukni szaréj, obcisłéj, z zasłoną na głowie, z różańcem w ręku, modliła się, żywo paciorki jego przebierając palcami wychudłemi.
W nogach łoża z rękami do modlitwy złożonemi, cicho coś szepcząc, oczy wzniósłszy ku niebu, stał mnich w sukni białéj, w płaszczu czarnym.
Na łożu tém wyczekiwał śmierci i wyzwolenia król, co przeszło pół wieku walczył dla połączenia w jedno, rozszarpanego dziedzictwa Mieszka i Chrobrego, Władysław zwany Łoktkiem, mąż wielki małego ciała, a potężnéj ducha siły.
Czuł on sam, widzieli wszyscy przybliżającą się ostatnią godzinę.
Nie choroba, nie rany zwyciężyły go i obaliły; długi trud, niezmierne troski wyczerpały sił ostatek. Gasnął powoli, bo życia ogień wypalił się w nim do dna.
Umierał z tą mocą duszy, z jaką żył, mężny i spokojny; nie broniąc się śmierci, pożądając jéj, zstępując do grobu z pociechą w sercu.
Nie dokonał wszystkiego, co zamierzał, ale niewiele brakło do spełnienia myśli jego, zrodzonéj w dzieciństwie, wykołysanéj życiem, dojrzałéj w bojach...
Myśl swą, spuścizną zostawiał synowi.
Mnich, stojący w nogach łoża, pobożny dominikan Heliasz już był przejednał króla z Bogiem. Władysław dnia tego wolę swą objawił mężom dostojnym, ojczycom królestwa swego, i pożegnał wszystkich; rozstał się z żoną, pobłogosławił syna, któremu Polskę oddawał, ziemianom zleciwszy jedyne dziecię.
Lekarz kanonik Wacław przepowiadał zgon blizki; królowa Jadwiga płacząc powtarzała modlitwy za konających, lecz śmierć nie przychodziła jeszcze...
Wojownik stary bronił się jéj resztą potęgi, w bojach mnogich nabytéj.
Król się tylko usypiać zdawał. Oddech jego stawał się to przyspieszonym gorączkowo, to słabnącym tak, że go ledwie czuć było. Zapadłe powieki podnosiły się nagle, głowa poruszała, zaschłe usta otwierały, zbladłe oczy biegały po otaczających, i Łoktek chwilowo powracał do życia.
Duch starego wojownika, jak przykuty do tego starganego wiekiem ciała, nie mógł się z niego wyzwolić.
Nadchodziła noc, po któréj wracający dzień już, wedle przepowiedni lekarza, króla nie miał zastać między żywemi.
Medyk patrzał zdumiony i upokorzony, bo na tém łożu śmierci dział się cud, walka się odbywała nieprzewidywana, niewidoma, nieznana mu, życie opierało się zniszczeniu.
Łoktek powracał doń snem pokrzepiony.
Oblicze jego przybrało już dawno tę barwę trupią, bezkrwistą, wyżółkłą, która nadchodzącego zgonu czytać na niém dozwalała; lecz piersi się poruszały, oddech był widoczny. Zeschłe płuca odzywały się w nim jeszcze głucho i smutnie... powietrze w nich chrzęszczało.
Stojący nad chorym kanonik lekarz dał zlekka znak, aby mu spoczynku nie przerywano i sam począł na palcach odchodzić. Cofnął się téż, ujrzawszy to, mnich Heliasz i królowa po cichu, powolnie ku drzwiom zwróciła.
Król usypiał.
Wszyscy, po dniu tym wzruszeń pełnym, zapragnęli usunąć się do bocznéj komnaty i tam czekać przebudzenia, gdyż jeszcze się go spodziewano.
Jeden syn pochylony przy ojcu pozostał nieruchomy.
Na dany przez matkę znak, potrząsnął głową, wskazał na ojcowskie łoże, dając łatwo zrozumiéć, że chciał czuwać przy nim.
Niedawno jeszcze z ust jego słyszał ostatnie wyrazy błogosławieństwa i przestrogi, niedawno brzmiały tu głosy zwołanych panów rady, królewicz-następca wzruszony był. Do łoża konającego wiązała go miłość, wdzięczność i ta troska o jutro, która brzemieniem całéj, nieznanéj przyszłości leżała na piersiach jego.
Łzy kręciły mu się w oczach...
Złotą była korona, którą miał włożyć na młodocianą skroń, ale ciężką.
Zwolna wysunęli się wszyscy ku drzwiom bocznym, których zasłonę królowa podnieść kazała, aby być na najmniejszy szelest, na zawołanie powrócić gotową.
Nieruchomy w téj półklęczącéj postawie królewicz, został jak przykuty do siedzenia i łoża. Wzrok jego na twarzy bladéj ojca spoczywał.
Oblicze to było zżółkłe, jak karta pergaminowa i jak ona życiem zapisana długiém. Nigdy może wprzód, gdy był w pełni sił, nie stały na niéj wyryte dobitniéj męstwo, rezygnacya, siła, spokój i żelazna wola. Teraz tylko wszystkie te charakteru znamiona oblewała światłością przedśmiertną jakaś błogość, pogoda dnia ostatniego.
Któż nie widział na obliczu umierających, mocnych na duchu, bojowników zwycięskich, tego wyrazu szczęśliwości, jaki wdziewa śmierć, wiodąc ich do grobu?
Wszystkie cierpień ziemskich ślady zagładza palec anioła śmierci.
Z za brózd, zmarszczek i fałdów promieniało oblicze stare króla wypięknione i jasne.
Syn patrzał na nie z pobożném zdumieniem, bo nigdy go takiém nie widział.
Jeszcze przed chwilą, gdy król z gorącością przemawiał do panów rady, do syna; miał starą swą twarz, jaką nosił po pobojowiskach; teraz śmierć przyoblekła ją majestatem i powagą swoją. Królewicz zadrżał, było to dlań zwiastunem chwili ostatniéj.
Lecz król żył: piersi poruszały się prawie łagodnie, dostrzegał lekkie twarzy drganie, starzec jeszcze oddychał.
Płomyk lampki, który, podniósłszy się, żywszym rzucił blaskiem na rysy króla, dozwalał rozeznać lekkie ust ściągnięcie i na powiekach wysiłek i drganie. Dźwignęły się one z ciężkością; z głębin ich blado zaświeciły oczy.
Zatrzymały się długo na synu, wargi zatrzęsły się, jakby je przewiew uśmiechu przebiegł bezsilny.
Kaźmirz jeszcze bardziéj pochylił się do ojca.
Cud tego życia, przerywającego konanie, coraz był widoczniejszym, głowa zwróciła się o swéj sile ku ukochanemu dziecięciu.
Oddech piersi stał się głośniejszym, i głucho dobył się z nich głos:
— Kaźmirz?
— Ja-m jest! — odparł syn cicho.
— Jak za mgłą cię widzę — szepnął król wyraźniéj nieco.
— Wody! Usta spieczone! — dodał, chcąc dobyć napróżno osłabłą z pod przykrycia rękę.
Wtém Kaźmirz pośpieszył z kubkiem rzeźwiącego napoju, stojącym tuż przy łożu, i ostrożnie nachylił go do ust ojca, wlewając w nie płyn po kropli.
Usta się rozwarły nieco, trochę życia wstąpiło w twarz, któréj oczy nabrały blasku.
Uśmiechnął się Łoktek.
— Noc? — zapytał cicho.
— Wieczór późny.
Król oczyma potoczył po komnacie, jakby się chciał przekonać, czy byli sami.
Chwilę trwało milczenie, pierś pracowała, aby się na głos zdobyć ostatni.
— Koronę — rzekł silniéj — koronę niech ci nie zwlekając włożą, niech namaszczą. Bóg z nią daje moc. A potrzeba jéj, aby utrzymać wszystko w jednéj dłoni. Polskę całą, Kujawy, Mazowsze, Pomorze... Pomorza Niemcom nie ustąpić nigdy! Tamtędy droga w świat, jedyna wolna, wkoło wrogi, bez niego więzienie...
Mówił, odpoczywając chwilami, Kaźmirz słuchał pochylony. Nie była to rzecz do niego zwrócona, lecz jakby mimowolne snujących się myśli wyrazy, wpół do siebie, do Boga, do niego... Coś, jak marzenie, jak modlitwa...
— Mazowsze posłuszne, lenne być musi i twoje, pod prawem jedném — ciągnął daléj. — Szlązko zgniłe, zaniemczone przepadło... przepadło!... Już mu nie odżyć, rdza niemiecka je zjadła...
Mówiąc to, przymknął powieki, ale natychmiast podniosły się znowu i usta daléj szeptały, dla syna tylko dosłyszanym szmerem:
— Z siostrą, z Węgry musi być wieczne przymierze, za ręce trzymajcie się oboje... Pod Rzymem stać wiernie, pod Awinionem, bo tam głowa nasza i siła. Papież mnie ratował, rozgrzeszył, dźwignął, wiele lat temu... Królestwo nasze pod Piotrową stolicą, hołd mu winniśmy...
Zamruczał coś niewyraźnie i poruszył się niespokojnie.
— Znajdziesz ludzi dobréj rady, Jaśko z Melsztyna mąż prawy, Trepka wierny... Ziemianie, szczyty, rycerstwo dobre, dobre, ale nie oni jedni... Jest ubogi lud, jest biedny chłop... to ojczyce także nasi. Pamiętaj! Ja pomnę, gdym, z błogosławieństwem miłościwego lata powrócił z tułactwa sam, sam jeden, jak palec, nie miałem wówczas nikogo. Ziemianie nie chcieli mnie, zamiast rycerstwa, szli ze mną chłopki z siekierami Polskę budować. Szli i bili się... a dopiéro po nich przyszły szczyty, a na końcu barony i comites... Chłopkom wdzięcznym być!
Spojrzał na syna.
— O chłopkach pamiętaj!
Kaźmirz skłonił głowę.
— Tarczą im bądź i opieką — szeptał król cicho — sędzią im bądź sprawiedliwym, obrońcą, oni mnie obronili...
Wtém głos coraz cichszy i słabszy szeptem niezrozumiałym utonął w piersi, i była znowu chwila milczenia.
Z bocznéj izby na palcach podszedł ksiądz Wacław, nadsłuchując ostrożnie. Stanął zdziwiony, pochwyciwszy szeptanie, ręką sięgnął po kubek i przyłożył go do ust króla. Chory wnet poczuł obcego, zamilkł, ściągnąwszy wargi, ale napój połknął chciwie.
Ks. Wacław zatrzymał się chwilę, zrozumiał to, że ojciec chciał sam-na-sam ze synem pozostać, i usunął się powoli.
Wpół podniesione powieki śledziły ruch jego i nie otwarły się, aż zniknął.
— Z krzyżowcami niemieckimi — rzekł — nigdy pokoju... Przeciwko nim przymierze i pokój choć z pogany! (mówił niezrozumiale, głos drżał). O! nigdy zgody z niemi! Kruki czarne, wilki żarłoczne, wrogi wiekuiste... Z Pomorza ich wygnać potrzeba precz, lub oni tę koronę prędzéj, późniéj żelaznym klinem rozsadzą. O! z niemi nigdy pokoju.. Z pogany się jednać lepiéj, Litwie żoninéj dać rękę, Ruś zagarnąć... Węgry zsojuszone, nasze, Czech się grzywnami przejedna, daj mu ostatnią koszulę... choćby kielichy ze skarbców kościelnych, byle zjednać przeciw krzyżakom, wszystkich przeciw nim.. Brandeburczyków głaskać, Szlązaków zagodzić... a Pomorze odbić, bo tchnąć nie będzie czém... Gościniec w świat nam zaprą i uduszą.
Spoczął nieco i dodał:
— Krwi się tam dużo poleje... będzie strumieniami ciekła... jak pod Płowcami...
Marszczki na czole króla wygładziły się, pogoda zwycięstwa opromieniła je na chwilę.
— Płowce! — powtórzył — Płowce! Drugie Płowce przyjdą nieprędko, ale ja widzę je, widzę. Stosy chorągwi ich po ziemi się tarzają i trupów stosy w posoce...
Kaźmirz klęczący już przy łożu, aby mógł słyszéć lepiéj, przychylił się tuż ku ustom ojcowskim.
Od przepowiedni téj serce mu zadrgało żywiéj. Łoktek smutnie się uśmiechał.
— Nie ty ich poskromisz... — dodał — nie, tobie nie dano! Ty gdzieindziéj musisz szukać zwycięstwa.
— Ojcze mój — ozwał się Kaźmirz, gdy stary zamilkł nieco — ojcze mój, ja nie mam miecza twojego, ani dłoni twéj...
— Da ci je Bóg, gdy będzie potrzeba — przemówił król — nie miecz wojuje, ani ludzka dłoń, ale wola i opieka boża. Spełni się wszystko, jak on postanowił. Ty, ty kleić i spajać musisz, co rozerwały wieki, żelazną wiązać obręczą... miłością ożenić, prawem zjednać...
Ostatnie słowa wyrzekł gorąco i znużony nagle mówić poprzestał. Zdala ujrzał stojącą z głową zwieszoną królowę.
Wpatrzył się w jéj postać smutną i wejrzeniem żegnali się długo.
Jadwiga stała chwilę, i milczeniem króla odprawiona, odeszła. On mowę odzyskiwał tylko dla syna.
— Bóg z tobą — rzekł — on dla mnie czynił cuda, on przezemnie słabego i małego stworzył znów królestwo, które do potęgi wielkiéj urośnie... Dziś ta stara szata królewska poszarpana na skrajach; zszywać ją trzeba, odbierać obcięte kawały, wojować, na straży stać i łatać, aż płaszcz z niéj będzie pański... Bóg wielki tworzy z niczego i przez małych.
Po krótkiém milczeniu szepnął cicho:
— Błogosławię!
Głos zamierać się zdawał, oczy się przymykały. Wtém wpośród ciszy szelest dał się słyszéć, naprzód niewyraźny, stłumione mowy kilku ludzi, sprzeczkę jakąś u progów.
Łoktek oczy otworzył niespokojnie, królewicz powstał. Niepojętém to było, by w ostatniéj godzinie pokoju pana umierającego nie poszanowano.
Spór coraz dobitniéj dawał się rozpoznać w pomieszanych głosach, na ostatek błagające, płaczliwe doleciały wyrazy.
— Puśćcie mnie, puśćcie mnie, ja-m najstarszy jego sługa.
Poruszył się Łoktek niespokojnie i oczy jego synowi znak dały, aby drzwi nie zamykano proszącemu.
Nim Kaźmirz miał czas spełnić rozkazanie ojcowskie, zwolna odchyliły się podwoje i w nich dziwna ukazała się postać.
Był to starzec zgarbiony z długą za pas, zrzedłą brodą siwą i czaszką wyłysiałą, na któréj lśniącéj skórze mnogie szramy widać było... Odziany suknią tercyarską dzieci Franciszka świętego, zgrzybiały człek nie mógł już iść o swéj sile... Dwóch chłopaków ubogo odzianych, na których ramionach się opierał, wiodło go pod ręce. Twarz z oczami zakrwawionemi pomarszczona, biała, miała wyraz niepokoju i zarazem radości... Ręce trzymał złożone, jakby szedł do ołtarza.
— Król mój! pan mój! — wołał głosem drżącym — puszczajcie mnie do niego... Niech pożegnam pana mego!
Z ust Łoktka wyrwało się:
— Jarosz... Jarosz... pójdź tu! do mnie, stary!
Potoczył się powołany do łoża, cały drżąc z radości i dopadłszy do nóg króla, płacząc ściskać je począł.
— Król mój! pan mój! a mnie do ojca mego puszczać nie chcieli — wołał. — A myśmy razem dziećmi biegali, a ja-m z nim był i w bojach, i na tułactwie, i w Rzymie, i po jaskiniach, i na pobojowiskach, i na noclegach, i w niewoli, i wszędzie...
Królowi oczy drżały i pod osłoną poruszał rękoma, których dobyć nie miał siły.
— Ty idziesz — mówił płaczliwie Jarosz, klęknąwszy u łoża — weźmijże mnie z sobą, życie już cięży. Za grzechy pokutę sprawiłem, oczy zagasły, ręce obezwładniały... Weźmij mnie z sobą, jak-eś brał dawniéj...
Z drugiéj komnaty wybiegli wszyscy i ksiądz Wacław pierwszy chciał starego odciągnąć sługę, lecz król dał znak, Jarosz pozostał u nóg jego.
— Kiedy tobie, panie mój, Bóg zesłał wyzwolenia godzinę, może i mnie w miłosierdziu swém zabierzesz z sobą. Jabym się u stóp twych położył, jako legałem po lasach, gdyśmy sami byli, biedni, głodni, a ścigani.
Twarz królewska ożywiła się temi wspomnieniami, nie mówił, ale się na niéj rysowało rozrzewnienie pogodne.
Jarosz ledwie odetchnąwszy ciągnął daléj:
— Król mój, pan mój! a mnie do niego puszczać nie chcieli. Jam-że powinien tu był być w godzinę śmierci, bom w życiu wiernym był towarzyszem.
Łkanie mu przerywało.
— Nie zlękniemy się śmierci, widzieliśmy ją nieraz — mówił spokojniéj. — Spocząć czas!
Kończył te słowa Jarosz, gdy król dobył głosu z piersi.
— Ojcze Heliaszu! — zawołał. — Heliasz!
Mnich, który się spodziewał być powołanym, stał już blizko i przysunął się do łoża samego, krzyż podnosząc w ręku.
Kaźmirz usunął się nieco, Jarosz milczał i modlił się.
Wśród ciszy zabrzmiała uroczysta kapłana modlitwa. Była to ta ostatnia, którą żywi przeprowadzają duszę ku lepszym ulatującą światom.
Oddech umierającego stał się nagle żywszym i cięższym, w piersiach wyraźniéj odzywało się chrząszczenie, pot występował na czoło. Śmierć, która się oddalać zdawała, wracała po swoję ofiarę.
Z drugiéj strony łoża stojący kanonik Wacław wejrzeniem i ruchami dawał poznać, iż stanowcza chwila nadeszła.
Głowa króla głębiéj w pościel i niżéj opadała na piersi. Wysiłek jakiś poruszał całém ciałem, które okrycia podnosiło i ściągało na przemiany.
Królowa klęczała przy mężu, tuż obok starego Jarosza.
Głos mnicha coraz wyraźniéj, coraz mocniéj podnosząc się, aby stępiałego już doszedł ucha, rozbrzmiewał po całéj sali.
Oczekujący w sąsiednich komnatach, usłyszawszy go, zjawili się na progu gromadnie. Byli to ludzie poważni; w szatach ciemnych, smutnego a zadumanego oblicza. Oko ich na przemiany to szukało łoża, na którém spoczywał umierający, to pochylonéj młodego królewicza głowy.
Niespokojni szeptali po cichu, Jarosz opadłszy ku ziemi, z głową na piersi zwieszoną, bezsilny zdawał się razem z królem swym dogorywać.
Kapłan w głos już, z zapałem odmawiał resztę modlitwy.
Poklękli wszyscy. Królowa twarz spłakaną zanurzyła w pościeli i łkała z bólu.
Raz jeszcze podniosła się twarz starca, powieki odsłoniły oczy zbladłe, westchnął ciężko.
Westchnienie to odbiło się w piersi Jarosza, którego chłopcy utrzymać nie mogli, potoczył się na ziemię.
Lekki okrzyk stłumiony wyrwał się z ust królowéj.

∗             ∗
Zrana już na łożu w téj saméj sali rozpostartém szeroko spoczywały Łoktka zwłoki, przyodziane do grobu, w hełmie na skroni z koroną, pasem objęte, z mieczem wiernym u boku, z berłem w dłoni, w spiczastém obuwiu ze złoconemi ostrogami, z twarzą wypogodzoną, jaką mu dał zgon.

Dokoła stali posiwiali jego towarzysze broni ostatni, najmłodsi, a najstarszy z młodości czasów sługa leżał w kaplicy u Franciszkanów, w tercyarskiéj sukni, czekając téż pogrzebu. Rycerze spoglądali na wyciągnionego konaniem, drobnych zawsze rozmiarów, człowieczka tego, którego żelazny miecz, nieruchomy teraz, wyciosał królestwo wielkie.
Patrzyli i milczeli.
Podwórza zalegały ciche tłumy. Smutek był na twarzach wszystkich.
W przedsieni, na marcowego wiatru zimnym przewiewie, nie czując go, poopierani o słupy, nieruchomi, jak posągi, stali u wnijścia, Trepka Jerzy, który królewiczowi towarzyszył nieodstępnie w latach ostatnich; poważny Jaśko z Melsztyna, którego król synowi do rady naznaczył, Mikołaj Wierzynek rajca krakowski, starego i młodego pana ulubiony sługa; Kochan Rawa, powierny dworzanin Kaźmirza, i Suchywilk, kapłan, siostrzeniec arcybiskupi.
Kochan Rawa, którego wszyscy znali najbliższym królewicza, choć się powinien był radować z tego, iż pan, którego był ulubieńcem, miał włożyć koronę, posępny stał i smutny.
Mężczyzna to był młody, silny, przystojny, w kwiecie wieku, Kaźmirza rówieśny, twarzy rozumnéj, lecz namiętnego i zuchwałego wyrazu.
W bystrych oczach jego czytać było można, iż sprawcą mógł być lepszym, niż doradcą. Marszczyło mu się białe czoło od myśli ciężkich. Ręką ująwszy się w bok, a razem rękojeść miecza ściskając; drugą, to czoło pocierał, to wąs targał i brodę.
Zbliżył się doń Trepka, wyglądający poważnie a rycersko.
— Nie pójdziecie zajrzéć — spytał — co się z młodym panem dzieje?
— Byłem tam — odparł krótko Kochan — spoczynku mu potrzeba. Sam pozostał... Królowa stara modli się, młoda krząta się niespokojna. Ja-m go zamknął od nich, bo siły pokrzepić trzeba. Teraz ich dużo miéć musi.
Zbliżył się do rozmawiających Wierzynek.
— Straciliśmy ojca! — jęknął smutnie.
Nie odpowiadali mu długo.
— Ktoby tego pana nie żałował!.. — podchodząc począł spokojnie Suchywilk, którego twarz rozumna we wszystkich uszanowanie wzbudzała. — Strata to niepowetowana, aleć Bóg opatrzny dał nam godnego z lędźwi jego następcę. Ten podejmie i dokona, co tamten rozpoczął. Nie trapmy się zbytnio. Czas było znużonemu spocząć i pójść po zasłużoną nagrodę. Któryż z królów tak długo i skutecznie dla téj korony pracował? Starzy tylko pomną początki, my z ich ust o nich wiemy... Z niczego on stworzył koronę tę na kawałki rozbitą, a pomyślcie, z jakimi o nią walczył mocarzami! Z liczbą, z przewagą, ze złotem, ze złością, ze sprzymierzonemi, sam, nie mając nic nad łaskę pańską! Cuda przezeń czynił Bóg!
— Tak! — potwierdził głowę skłaniając Jaśko z Melsztyna — a tém trudniejsze zostawił dziecku dzieło na wpół dokonane, gdy pamięć trwa, ile uczynił, i nadzieja z nią, ile dopełnić syn musi. Ani się dziwować, iż królewicz po ojcu tak boleje i pod brzemieniem się ugina. Wielkie ono.
— Każdy dzień ludzki ma troskę swą — odrzekł Suchywilk — lecz na ciężkie godziny z pomocą Opatrzność śpieszy.
Spoglądali po sobie smutni.
— My wszyscy téż tak winniśmy młodemu służyć, jak-eśmy starego miłowali.
Głosy się podniosły potwierdzające. Kochan Rawa obojętnie na nich spoglądał.
— Mnie pana mojego żal — rzekł popędliwie — srogi żal! Skończyły się dla nas dni swobody i wesela. Z kolei zaprzężecie go do tego pługa, z którego jarzma ani się na godzinę wyzwolić! Tak! teraz ani dnia, ani nocy, ani wytchnienia miéć nie będzie... We snach nawet troska zajrzy w oczy. Biedny pan mój! Korona śliczna, ale nie samę skroń, ciśnie ona całego człowieka, a zrzucić jéj ani na chwilę nie można. Wojna? — musi być żołnierzem; pokój? — gospodarzem mu być trzeba; nocą — stróżem... Hej! hej! dola nasza! Królem się będzie zwał, a w rzeczy niewolnikiem zostanie!..
Jaśko z Melsztyna potwierdzał, głowę pochylając.
— Tak jest — rzekł — ale królestwo — kapłaństwo, królestwo — ojcowstwo! Przez króle mówi Bóg, i żeby się stać godnym tego, wielkim a czystym trzeba być.
Kochan Rawa wąsa pokręcił i skrzywił się.
— No — dodał — i człowieczeństwa się wyrzec. Mnie mojego pana żal!
Spojrzeli na niego drudzy, nie odpowiadając.
Kochan posunął się zwolna ku drzwiom, które wiodły do izb królewicza, inni pozostali w przedsieni.
— Mnie się zda — rzekł Suchywilk, spoglądając za odchodzącym — iż temu Rawie nie tyle królewicza żal, co samego siebie. Lęka się, aby z łask nie wypadł i przystęp mu się nie utrudnił. Nie byłoby to może wielką szkodą dla młodego pana, choć on służy mu wiernie, lecz człek gorący, popędliwy, pan młody... Oliwy do ognia dolewać nie jest bezpiecznie.
Jaśko z Melsztyna spojrzał na mówiącego i zamilkł. Inni ani przeczyli, ni potakiwali. Wierzynek, trochę na bok się usunąwszy, stał sam zadumany. Nadciągała starszyzna i dzwony pogrzebowe wszystkich kościołów w mieście jęczéć zaczęły.
Lud na Wawel płynął...

1881.





Jak się dawniéj listy pisały.


Było to późną jesienią. Podkomorzy Wereszczaka, powróciwszy z małéj w pole wycieczki, dla obejrzenia posiewów, jak się one przed zimą prezentowały, chodził po wielkiéj izbie gościnnéj, w któréj nigdy bardzo ciepło nie bywało, a dnia tego szczególniéj przenikliwy chłód czuć się dawał.
Podkomorzy, który na cierpkiém powietrzu i wietrze ostrym trochę już był przemarzł, nogami tupał, ręce zacierał, poruszał się, wyciągał, a rozgrzać nie mógł.
Na dworze zmierzchać zaczynało. Przed domem z okien widać było dziedziniec szeroki, prawdą a Bogiem, dosyć niedbale utrzymywany. Z jednego boku przypierały do niego stajnie, przed któremi zawsze coś stało, albo prosty wóz drabiasty, albo ze zwieszonemi na ziemię smutnie hołoblami odarta bieda.
Nie mówię o tém, że siano rozsypane, słoma roztrzęsiona i inne nieuchronne następstwa pobytu koni zdobiły część podwórza bliższą stajen. Z drugiéj strony duża oficyna służyła za dom folwarczny, czeladni, kuchnią, praczkarnię i na wszelki użytek, do którego dom nie starczył.
Naturalnie téż okolice jéj zbyt czysto utrzymać się nie mogły. Tu rąbano drewka, szczepano skałki, wyrzucano węgle i popioły, pozostałości kuchenne, wylewano pomyje, a psy gończe Podkomorzego, ilekroć je wypuszczono, same podobno ten śmietnik z grubszego oporządzały.
Wprost naprzeciw okien były wrota, stojące tak nałogowo otworem, iż byli ludzie, co powątpiewali, czyby je już zamknąć można. Nabrały od téj nieruchomości fizyognomii dziwnéj, zdawały się walić — lecz stały tak już od bardzo dawna i wrósłszy w ziemię, obiecywały trwać lata.
Gdy Podkomorzy chodził rozgrzewając się po izbie, temi wrotami właśnie wjeżdżał konny, w którym najniewprawniejsze oko mogło poznać posłańca.
Jest to postać przedpotopowa, dziś już zaginiona i z tradycyi tylko znana, ale dawniéj istnieli tacy ludzie, co przez całe życie sprawiali obowiązki posłańców, było to ich powołanie. Takiego: „umyślnego” poznać było można zaraz z fizyognomii. Człowiek to zwykle bywał śmiały, z ludźmi obyty, dróg świadomy, zahartowany na wszystko i chętnie przewożący różne wiadomości. Nie gardził on kieliszkiem w szynku i koń jego miewał zwyczaj nawet przed każdym się zatrzymywać proprio motu.
Więksi panowie mieli takich bojarów wielu, szlachta wybierała zdolniejszych z włościan.
List, który zwykł był posłaniec przywozić, często do rąk własnych adresowany, zawijany był w szmatkę, trzymany za nadrą, niekiedy pod koszulą na gołém ciele, aby go czuł zawsze poseł, czasem zatykał się w baranią czapkę, między dwie jéj ściany.
Pismu niekiedy towarzyszyło ustne pozdrowienie i jaki dodatek słowny. Przyjmowano posłańca różnie, ale najczęściéj i kieliszkiem i miską. Czasem garść jaka i konikowi się dostała, który albo szedł do gościnnéj stajni, lub — drzémał u płotu.
Podkomorzy Wereszczaka w nadjeżdżającym konno, na srokatym koniu człowieku, który szkapę do kołka przywiązał i nie zważając na szczekanie psów odprowadzających go do dworu, skierował się ku gankowi, poznał zaraz posłańca.
Od kogo? to było dlań tajemnicą, lecz bądź co bądź — zafrasował się. Posłaniec wiózł list, który potrzeba było przeczytać — a co gorzéj — odpisać nań. A trzeba wiedziéć, że od czasu gdy go u jezuitów w Lublinie męczono pisaniem, Podkomorzy, równie manipulacyi saméj, jak tego wytężenia myśli, którego pisanie wymaga, cierpiéć nie mógł.
— Otóż masz! — rzekł w duchu. — Posłaniec i — list! a Jéjmości w domu niéma.
Wistocie Podkomorzyna była u córki.., a Wereszczaka sam w domu.
W sieniach już słychać było, jak się ów posłaniec zaczął targować ze służącym Jakóbem. Podkomorzy drzwi otworzył.
— Co tam?
Z odkrytą głową łysawą, stojący poseł, szybko odpowiedział.
— Z listem do Jaśnie Pana.
— Od kogo?
— Od Podskarbiego.
To mówiąc, i czapkę położywszy na ławie, posłaniec sięgnął za nadrę, wyjął z niéj czerwoną chustynkę, rozwinął i dobywszy z niéj na szarym papierze z wielką pieczęcią list, z pokornym wręczył go ukłonem.
Podkomorzy przyjął go zmartwiony. Przewidywał widać, iż z odpowiedzią ciężko mu będzie, bo się po chwili odezwał łagodnie:
— Niech Jakób powié, aby konia do stajni wzięto, a posłańca na folwark.
I szepnąwszy coś staremu słudze, Podkomorzy drzwi zamknął. W pokoju szaro już było, list położył a raczéj rzucił na stół, kwaśny.
— Jezu mój miłosierny — stęknął — czego on znowu pisze? Pewnie o sejmik i swojego kandydata! ale, niechby go z nim... dałbym głos i ja i moi, żeby mnie listami nie nasyłał. Co tu teraz robić bez Podkomorzyny!?
Oprócz starego Jakóba, który był i sługą i rodzajem majordoma, Podkomorzy miał chłopca — Jaśka, do tych usług pomniejszych, jak naprzykład: zdejmowanie butów, nader zawsze mozolne, któremu przekleństwa i stękania towarzyszyły — przynoszenie drewek na komin i t. p.
Tym razem właśnie Jasiek wyprawiony był po suche drewka i miał na kominie zapalić. Poszedł, lecz była to rzecz znana powszechnie, że mimo kuksów, jakie za to odbierał, Jasiek wszelkie po za oczyma odbywane funkcye — pełnił z niezmierną czasu stratą.
Co robił w czasie tych wycieczek? nie było docieczono dokładnie. Wedle pory roku i zmiennych okoliczności, drażnił indyka, niekiedy do najwyższéj doprowadzając go pasyi, pędzał kury, dłubał w nosie, wymykał się ku ogórkom i t. p.
Dnia tego nie można go było o co innego posądzić, chyba o kaczany od kapusty, na które był téż łasy. Klucznica przysięgała się, że marchew surową jadał, cóż dopiéro słodkie kaczany!...
I nie było go, choć drewka leżały na drewutni w szopce tuż około kuchni; a Podkomorzy klął i gderał. Miał ten zły zwyczaj, chociaż skutkiem częstego powtarzania doz — nie robiły skutku.
Wołał półgłosem:
— Gdzie ta jucha Jasiek? kiedy poszedł!... a dotąd nie wraca! A, żeby go...
Tu następowało wyliczenie wszystkich plag egipskich, których życzył Jaśkowi. Wchodziły w lik — deptanie kaczek, — zczeznięcie marne — skiśnięcie, i t. p. Podkomorzy miał wielką tych wyrażeń obfitość.
Jakkolwiek list zbyt ciekawym być nie mógł — drażnił jednak i niecierpliwił leżąc zawarty. Podkomorzy bez świecy go czytać nie mógł, a nawet przy niéj nie obchodził się bez okularów.
Zawołał Jakóba, aby przyśpieszył powrót Jaśka. Jakób leniwy równie jak poczciwy, pofatygował się tylko na ganek i huknął na stróża; rozkazując mu, aby dezertera przyprowadził za uszy.
Lecz w tém i on sam ze ścierką ogromną, pełną drewek na plecach, uginając się pod jéj ciężarem, ukazał się od strony drewutni. Wyłajał go naprzód stróż, potém Jakób po drodze, naostatek sam pan przypadł, któremu żywo począł coś Jasiek prawić niezrozumiałego — i rzuciwszy drewka, pobiegł po świece.
Świece te dla Podkomorzego nie było łatwo tak na zawołanie podać.
Rurkowe łojowe, jakich na codzień używano, miała klucznica pod swém zawiadywaniem, trzeba więc było biedz na folwark po nie, potém je w papier oprawić, zapalić, lichtarz z umbrelką oczyścić, i szczypce zawsze pełne, fundamentalnie z knotów wczorajszych wychędożyć.
A że Jasiek zwykł to był czynić nie śpiesząc się, zwlokło się zapalenie świec tak, że Podkomorzego niecierpliwość do tego stopnia urosła, iż Jaśkowi wnoszącemu światło i wedle zwyczaju — odzywającemu się w progu — niech będzie pochwalony Jezus Chrystus — pięścią pogroził.
Teraz należało krzesło przysunąć, podać stołeczek pod nogi.
Podkomorzy usiadł.
— Podaj okulary.
Z okularami od niepamiętnych czasów była zawsze turbacya niesłychana. Wereszczaka dbał niezmiernie o te okulary, które sobie do oczów dobrał z niemałą biedą, czasu swéj bytności w Warszawie; chował je, ale nigdy nie pamiętał, gdzie położył.
Miały one dwa czy trzy miejsca, przeznaczone dla siebie, w których się jednak nigdy nie znajdowały. Urzędowe ich ulokowanie było w szufladce przy kartach od maryasza i kabały, niekiedy znajdowano je na komodzie około niebieskiéj filiżanki, czasem walały się na dużym stole, a raz nawet przydybano je na oknie, co Podkomorzego oburzyło, choć sam je tam położył.
W kieszeni od kapoty extra-rzadko się trafiały.
Poczęło się poszukiwanie okularów, macanie po ciemku, bo duże łojówki z umbrelką niedaleko światło rzucały, — i klątwy. Szukał Podkomorzy sam, Jasiek, zawołano Jakóba. — Rozstąp się ziemio! okularów ani słychu.
Powstała burza. Przybiegła stara Dorota ze stoczkiem w ręku na pomoc, i udało się jéj, prawdziwym cudem, albo dziwną domyślnością niewieścią odkryć je utkwione... pomiędzy komodą a ścianą.
Tu dopiéro potrzeba było posłuchać dociekań, czyją winą one się tam dostały, bo, rzecz oczywista — same one, jak powiadał Podkomorzy, wléźć tam nie mogły, ale ktoś sprzątający na komodzie z lekceważeniem karygodném sprzęt ten drogi — nie dość, że zrzucił, lecz nawet występku tego nie był świadom... lub... mogła w tém być niepoczciwa złośliwość.
Przekonawszy się dopiéro, że zsunięcie się za komodę okularom nie zaszkodziło, i futerał ich tylko szwankował nieco, Podkomorzy włożył je na nos, kopertę rozciął, list dobył, zbliżył go do świec i z uwagą rozpoczął czytanie, od intytulacyi.
„Jaśnie Wielmożny Podkomorzy dobrodzieju, a mnie wielce miłościwy panie a bracie.“
Zwykłe listy, tylko dla formalności pisywane, na ćwiartce papieru, rzadko zajmowały więcéj niż jednę stronicę, i obrachowywane bywały tak, że podpis w pewnym odstępie u dołu się mieszczący, wypadał jeszcze nie na samym skraju. Z przerażeniem dostrzegł naprzód podkomorzy, iż na pierwszéj téj stronie nietylko nie było podpisu, ale ani nawet formuł go poprzedzających, odwrócił niespokojnie papier i przekonał się iż list miał trzy całe stronice, a opatrzony był jeszcze — postscriptem.
Oczywiście kuso nań odpisać, per dominum pstrum, nie godziło się, zwłaszcza Podskarbiemu; sprawa być musiała magni momenti, ważna.
Opadły mu ręce.
— Masz tobie! — rzekł w duchu — nie mówiłem?
Podkomorzy wistocie nie mówił nic — lecz zwykł był wyrażenia tego używać, pocieszając się w każdym kłopocie przenikliwością swoją.
Bądź co bądź, potrzeba było zacząć czytać. Operacya ta, niewprawnemu Podkomorzemu, który i z powodu oczów i dla wstrętu do papieru, zawsze się kimś posługiwał — nie przychodziła łatwo z drukowanego — a cóż dopiero z tych zygzaków kancelaryi Podskarbiego, którego „amanuensis“ grzebał jak kura.
Wereszczaka, któremu przed chwilą było zimno, potniéć zaczynał; a nie stało się to od ognia rozpalonego na kominie, bo Jasiek ledwie go rozdmuchał, lecz z niezmiernego wysiłku wszystkich władz umysłowych, jakiego odczytywanie i sylabizowanie wymagało.
Przerywał sobie tylko.
— A niech że go! — O to pisze!... Cóż to znowu jest? — Niéma końca.
Sprawa była skomplikowana dosyć. Nie szło o sejmik, ale o dawny proces z powodu zbiegłego poddanego, którego tożsamości Fleming dowodził, a Podkomorzy przeczył.
Rzecz ta uśpioną była przez czas jakiś, teraz ją wznawiano.
Pomijając to, że sama rzecz niemiłe czyniła wrażenie i groziła procesem, — potrzeba było odpisać.
Przenikliwy Podkomorzy odgadywał, że wznowienie pretensyi było tylko sztuką, ażeby kosztem umorzenia jéj, pozyskać sobie na sejmiku poparcie.
Należało więc tak odpisać, aby i nie dać poznać, że się zwąchało pismo nosem — (wyraził się Podkomorzy) — i podrożyć się... a potém...
Podparłszy się na łokciu Wereszczaka, dumał i wzdychał długo. Zwlekać z odpowiedzią, i po dniu albo dwóch dopiéro, wysłać ją drugim umyślnym do Terespola — nie wypadało.
Dowiodłoby to, że się zbyt namyślano i strwożono. Stante pede należało odpowiedziéć.
W tém był sęk.
Nadchodził czas wieczerzy, po jedzeniu zaś miał Wereszczaka za stałe prawidło wstrzymywać się od wszelkiéj pracy umysłowéj, oprócz wieczornego pacierza.
Trzymał się téż reguły starożytnéj: mille passus meabis, i chodził, pisać więc nie mógł.
Musiał natychmiast zasiąść do listu, wieczerzę odroczyć, kieliszkiem tylko ratafii się pokrzepić i — zbyć się tego licha.
Zawołał Jakóba, który stanął u progu.
— Słyszysz stary, — rzekł — ten list przeklęty od Podskarbiego! Oto mi w porę! Muszę zaraz odpisać... a tu — wieczerza, a po wieczerzy nie mogę.
— Niech z tą kolacyą zaczekają, czy co?
Jakób ręką zamachnął.
— A toż kaczka na rożnie — rzekł — to się w niwecz spali.
— Bodajby go z tym listem — zamruczał Podkomorzy i dodał z heroizmem: — No — to niech się spali. Kat ją bierz... Daj mi kieliszek ratafii, z wieczerzą czekać.
Wereszczace gdy tym tonem mówił, niepodobna było już żadnych czynić uwag. Jakób poszedł po ratafię.
Podkomorzy mentalnie przygotowywał odpowiedź swą, nie szła mu...
Natchnienia nie miał. Dać je mogła ratafia — ale różnie i z tém się trafia. Bywa, że co ma pokrzepić, to w głowie zamęt sprawi.
Jakób przyniósł chleb, sól i flaszkę owéj ratafii, którą Podkomorzy badawczém okiem zmierzył, bo mu się coś zdawało, że ostatnią razą we flaszce jéj zostawił więcéj.
Podejrzenie padło na Jakóba, lecz czasu nie było się o to spierać.
W chwilkę potém, zakąsiwszy chlebem, wistocie uczuł Podkomorzy, iż w głowie mu się wyklarowało...
Wyrazy i wyrażenia ustawiały mu się jakoś zręcznie, przybiegały na zawołanie, wiązały z sobą pięknie; uśmiechał się niektórym z nich.
A chociaż list-by był mógł w takiéj chwili natchnienia zaimprowizować śmiało; ponieważ szło o sprawę z Podskarbiną, bezpieczniéj było i namyśléć się i brulion sobie zostawić. Raptularz taki przydać się może.
Szło więc już tylko o — pisanie.
Stęknął biedny Wereszczaka, bo ręce miał zawsze trochę nabrzękłe i pióro brał ze wstrętem. Lecz dura necessitas.
Otworzył szufladę, w któréj zawsze bywało kilka arkuszy papieru, jeśli nie rygałowego, to wcale przyzwoitego... Spojrzał, wpuścił rękę — dobył, ale zamiast białego — siny, prosty, gruby, rejestrowy, na którym wstyd było odpisywać.
Gorączkowe wypróżnienie szuflady z łona jéj wydobyło: nożyczki stare, kłębuszek wyporków nawinięty na asa kierowego, kawałek wosku, naparstek podkomorzyny, dwie stare koperty, już na kwitki do arendy poobrzynane — i lineał.
Papieru białego — ani śladu.
Krzyknął Podkomorzy — Jakób! aż na drugim końcu domu wszystko się poruszyło — Jakób!
Stary, którego już odroczenie wieczerzy podrażniło, wszedł nadąsany.
— Gdzie papier? papieru niéma? Gdzie się mógł podziać? kto śmiał ruszyć? Sześć arkuszy tu, w téj szufladzie, sam włożyłem.
Jakób o papierze nie wiedział wcale, pobiegł po Dorotę. Dorota zaklinała się wcześnie, że z papierem nie miała do czynienia nigdy; a na wielkanoc pod placki, oprócz starych rejestrów, żadnego innego nie brano. Być wszakże mogło, iż pani Podkomorzyna, obawiając się nadużycia, zamknęła go do swojéj komody, któréj klucz wzięła z sobą.
Wereszczaka w taką już wpadł rozpacz, iż Jaśka natychmiast wykomenderował na wieś po ślusarza, aby komodę otworzył gwałtem — Dorota protestowała — nie pomogło. Jasiek już ruszał, gdy Jakób poważny i milczący z drugiego pokoju przyniósł znalezione, prawdziwém jasnowidzeniem trzy arkusze papieru, które w stoliku saméj Podkomorzyny spoczywały.
Było ich tylko trzy... lecz mogło się to późniéj wyjaśnić, Podkomorzy ochłonął i siadł...
Rozkazał Jakóbowi przynieść kałamarz.
Sprzęt ten, rzadko bardzo będący w użyciu, szeroki u dołu, z szyjką zwężoną, zwykle zatykany korkiem, stał zawsze, od czasów niepamiętnych na komodzie w sypialni. Jakoż znalazł się w swém miejscu, zapylony, ale bez korka...
Pomimo szkła ciemno-szafirowego, z którego był odlany, przeciw świecy okazał się próżnym — atramentu nie było w nim ani kropli.
Lecz na to znany był sposób, wlewało się trochę wody ciepłéj, a osad na dnie przyschły, dawał wcale przyjemnéj barwy ciecz szarawą, z prószynkami pyłu, która na papierze przybierała kolor niezdecydowany lecz czytelny. Dorota podjęła się wskrzeszenia inkaustu.
Teraz dopiéro Wereszczaka przypomniał sobie, że oprócz papieru i atramentu, potrzeba było koniecznie pióra do pisania. Jakób poszedł ich szukać i znalazł dwa. Jedno z długim ogonem białym, pokaźne na oko, lecz gdy mu się Wereszczaka przy świecy przypatrzył, okazało się tragicznie rozdarte na dwie części, i każda z nich wykręconą była tak, jakby zaprzysięgła, że papieru nigdy nie dotknie.
Drugie pióro, mało obcięte, jak więźniom głowy strzygą, było długie, wyglądało na dające się zużytkować, lecz rozeschłe, starte na końcu — nie spuszczało wcale i pierwszym jego owocem był żyd, którego Podkomorzy, papieru żałując, po studencku językiem zlizał.
Splunął zaraz, lecz smak mu pozostał potém tak niemiły, że musiał sobie kazać dać kapkę ratafii i chleba z soli prószynką. Dopiéro to przeszło.
Zamachnął się już poczynać raptularz — i Jakób uspokojony szedł do progu, gdy krzyk się dał słyszéć, który Podkomorzy, tylko w chwilach zupełnego zapomnienia się wydawał.
— A! wciornastki-by cię...
Jakób stanął.
— Nie pisze — szelma!
I cisnął w stół piórem tak, że gdyby nawet potém chciało mu się akomodować, nie mogłoby, gdyż zdruzgotał je w kawałki.
— Biegaj mi zaraz do ekonoma na folwark... pióra! na rany ludzkie, pióra! Żeby téż w domu jednego poczciwego pióra nie było! A to skaranie — a to nieszczęście jakieś...
Jakób wyprawił Jaśka po pióra, a chłopiec nie miał zwyczaju się śpieszyć. Przytém sprawa z ekonomem przedstawiała, mimo prostoty swéj, niektóre trudności wykonania.
Ekonoma nie było w domu. O tych absencyach jego wieczornych, ponieważ nie był żonaty, chodziły wieści różne; zwyczajnie plotki. Oficyalnie zaś ekonom miał się znajdować u arendarza z powodu wątpliwości o wódkę znajdującą się w beczce. Posądzano go o dolewanie pokryjomu sprowadzanéj.
Jasiek więc musiał biedz do karczmy, a karczma znajdowała się o dobry kawał od dworu. Przyszedłszy tu, ekonoma nie zastał, tylko co się oddalił, lecz gdzie był, nie wiedziano.
Tymczasem podkomorzy klął, a że upływały kwadranse, wpadł na pomysł gienialny pisania raptularza ołówkiem.
Egzystencya ołówka w domu, mityczna trochę, nie dawała się dowieść.
Dorota przysięgała, że raz tylko maleńki kawałek jego widziała, którym, śliniąc go mocno, deseń na perkalu panna Petronela rysowała. Nie wiadomo jednak było, czy ołówek ten jéj był własnością, czy skarbową.
Jakób mówił odważnie, że ołówka nie znał żadnego, bo nikt go tu nie potrzebował.
Podkomorzy przypominał sobie, iż coś walającego się w szufladce, podobnego do ołówka, na swe oczy widział.
Strzęsiono wszelkie możliwe kryjówki, w których ołówek miałby prawo spoczywać — nie znaleziono nic.
Tymczasem co się działo z ową kaczką już na rożnie będącą, strach pomyśléć.
Jasiek wrócił w dobre pół godziny, ze trzema piórami, używanemi, zamazanemi, z których jedno zalecał ekonom szczególniéj, jako piszące dobrze, lecz zawczasu zastrzegał się, że on sam nigdy piór temperować nie umiał, scyzoryka po temu nie miał i zwykle pióro dostawał od krewnego swego dominikana w Brześciu.
Przeciwko świecy wzięte pióro owo polecone, jako dobrze piszące, zdawało się miéć wszelkie warunki wymagalne. Ani zbyt spisane, ani zbyt świeże, z nosem trochę przytartym, rozłupane miernie, wyglądało sobie na przyzwoite pióro ekonomskie.
Podkomorzy umoczył je, otrząsnął, przyłożył do papieru — pisało! Odetchnął.
Cienkich rysów nie można było nim nakreślić, ale zgruba, równo mazało znośnie.
Natychmiast Wereszczaka wystylizował: Jaśnie Wielmożny Podskarbi dobrodzieju, mnie wielce miłościwy panie a bracie!
Lecz, tu był sęk. Fleminga niektórzy zwali — grafem, inni ze względu, iż w Polsce równość szlachecka tytułom się przeciwiła, tego sasko-niemieckiego atrybutu odmawiali mu.
Nie ulegało wątpliwości, iż — Graf musiał Flemingowi smakować, z drugiéj strony było to — przylizywanie się magnatowi, o które nie chciał być posądzonym Wereszczaka.
Położył pióro — i — uderzył w palce.
— Niech go kaczki, dać mu grafa, kiedy mu to miłe.
Skasowawszy więc intytulacyę, napisał na nowo:
— Jaśnie Wielmożny Grafie, panie Podskarbi dobrodzieju, mnie wielce...
Znowu sęk. Miał-li Grafa nazwać bratem? Ten tytuł nie dopuszczał już braterstwa.
Wereszczaka wstał zmęczony i przeszedł się parę razy po izbie.
Potniał — na zegarze było pół do dziewiątéj. Kaczka — nie chciał myśléć o kaczce, choć była to cyranka, po któréj palce sobie oblizywać.
Musiała się spalić na węgiel.
Siadł do pisania, lecz sprawę tytułu, braterstwa i t. d. odkładając na późniéj, począł układać raptularz daléj.
Myśli, które w pierwszéj chwili po ratafii tak żwawo i ochoczo mu przychodziły — znikły gdzieś, pochowały się, szło jak z kamienia.
— „Zaszczycony szacownym listem, J. W. Pana, dla którego estymacyi mojéj i wysokiéj weneracyi zawsze...“
Znowu sęk.
Czy weneracya powinna była być — głęboką czy wysoką? — Podkomorzy zaciekał się, splątał — i zaczęło mu się robić na przemiany zimno i gorąco.
Rozstrzygnięcie między: wysoką a głęboką, mógł tylko stanowić usus, potrzeba więc było szukać w listach. Wereszczace zrobiło się zimno — wolał już cały ten początek obrócić inaczéj. Zmazawszy więc — rozpoczął na nowo.
Nie daléj, jak w czwartym wierszu, zaszła trudność nowa, — utknął.
Położył pióro, westchnął, wtém wszedł Jakób i chrząknął.
— Cóż będzie z kolacyą? — spytał.
Wyglądało to na urągowisko — krew się w nim poruszyła.
— A idźże ty mnie, trutniu, do kroć sto tysięcy... nie przeszkadzaj, słyszysz.
Mężny Jakób nie wahał się jednak dodać:
— Blizko dziewiątéj.
— Choćby i dwunasta była! — zawołał podkomorzy i pochylił się nad stołem.
Lecz przerwa w pracy umysłowéj — ciąg myśli rozbity — przytém samo poruszenie gniewne działa zwykle fatalnie. Podkomorzy pogubił wszystko, co miał już przygotowaném, połapać się nie mógł, odczytał, co napisał — daléj ani — rusz. Jednym zamachem przekreślił całą robotę swoję i zniszczył ją. Musiał począć raz jeszcze na nowo.
Szło nadzwyczaj tępo, stało przecież półczwarta wiersza ukośnie i fantastycznie nagryzmolonych, tak, że jedne od drugich uciekać się zdawały — bo Podkomorzy pojechawszy zanadto do góry, posuwał się potém nadto w dół, — powracał do pierwszego i t. d. Wtém odczytując redakcyę tę, która mu się nową wydawała — postrzegł się, że powtórzył tylko najpierwszy swój koncept. Zdumiało go to — bo nie miał poczucia plagiatu popełnionego na samym sobie.
Rozmyślał więc, jakim trybem się to stać mogło? — a czas upływał.
Listu jak nie było tak nie było — bo to, co raz się wydało złém — pomimo recydywy — znajdował podejrzaném.
Pot kroplami spadał mu z czoła — czynił wymówki Opatrzności, która go naraziła na tak nieprzyjemny wysiłek. Czekał natchnienia — nie przychodziło.
Upokorzony, ze smutkiem w duszy, pochylił się i rozpoczął czwarty raz, dając sobie słowo, że bądź-co-bądź wypadnie — nie będzie się już wysilał nadaremnie, i — praeter propter odpowiedziawszy — wyśle podskarbiemu, co Bóg da.
Tymrazem po słowie, zwolna stawiąc, kreśląc, zmieniając, o pół dziesiątéj dokończył mozolnie sklejoną odpowiedź.
Odczytując, chociaż nie był nią zaspokojony, znajdował uchodzącą. Jasną nie była, ale interes wymagał, aby wątpliwości rzucić umyślnie. W kilku miejscach, styl do życzenia coś zostawiał — lecz do piękności wysłowienia podkomorzy nie miał żadnéj pretensyi. Szło o to, aby czarno na białém, przeciw sobie nie wydać świadectwa.
— Pal go licho! — rzekł, wzdychając — jeżeli nie zrozumie, niech głowę łamie. Moja rzecz, odpisać, a jego tłómaczyć sobie i ciągnąć z tego konsekwencye, jakie chce.
Szło tedy teraz już tylko o przepisanie.
Podkomorzy obciął trzęsącą się ręką papier niezupełnie równo — poprawił linie krzywe i zasiadł, trzymając w lewéj ręce raptularz za świecą, a prawą rozpoczynając, Jaśnie...
Papier nie przytrzymywany, poruszeniem ręki prawéj pociągnięty zjechał w dół, a „Jaśnie Wielmożny“ niepostrzeżenie ruszył tak szpetnie w górę, że oparł się na saméj krawędzi.
Wereszczaka zajęty kaligrafowaniem, nie widział, co robił, i pióro dopiéro spadające na podłożony arkusz, oznajmiło mu, że się zaawanturował.
Ćwiartka papieru była zepsutą.
Wprawiło to podkomorzego w taką rozpacz, że, nie zważając na to, iż się przydać mogła na notatki, kwitki, na pomniejsze listy, zdusił ją w garści namiętnie i cisnął w komin.
Papier, jak wiadomo, jest rzeczą zapalną. W zetknięciu z ogniem zajął się płomieniem, i stoczył na posadzkę tak nieszczęśliwie, że, nim podkomorzy ruszył się z krzesła, zapalił zwieszoną ku ziemi serwetę na stole.
Ogień ten potężną garścią zdusił zaraz Wereszczaka, ale co się z nim działo — niepodobna opisać. Szalał po prostu.
Ręce się mu tak trzęsły, że obcięcie drugiego półarkuszka przyszło z większą jeszcze trudnością, niż pierwszego, a po brzegach był powykąsywany obrzydliwie.
— Niech sobie kancelarya się śmieje — mówił w duchu — nie jestem tak wielkim panem, żebym trzymał gryzipiórków, skryptorów, darmozjadów...
Tymrazem tytuł wyszedł, z opuszczeniem jednéj litery, niedostrzeżoném — jako tako. Podkomorzy śpieszył się, bo nawykły do regularnego życia, obdarzony apetytem znakomitym — czuł głód nie żartem. W żołądku odzywały się głosy — owo charakterystyczne burczenie, które było, jakby przemówieniem natury do sumienia! Trzeba było jednak naprzód raz koniec położyć temu nieszczęśliwemu pisaniu.
Do połowy szło jako tako, gdy, zmuszony uciec się do chustki do nosa, i przerwać kopiowanie — Wereszczaka ani się opatrzył, jak pół wiersza już napisanego, powtórzył iterum...
Dopiéro kończąc ten duplikat, powziął podejrzenie!
— Masz tobie!
Nastąpiła chwila zwątpienia takiego, że ktoby był naówczas poczciwego Wereszczakę zobaczył, miałby litość nad nim.
Przepisywać raz jeszcze? — nie miał już siły. Przemazać te wyrazy było to przyznać się do błędu, i obrazić podskarbiego wysłaniem pisma tak niedbale wykonanego.
Podkomorzy powiedział sobie, że mógł to — ignorować.
Zresztą powtórzenie wyrazów, ściśle wzięte, nie było tak wielkim grzechem.
Jednakże siadając pisać daléj Wereszczaka narzekał na los, który mu się dał rodzić w epoce, gdy listy pisać ludzie musieli.
Wrażenie tego usterku tak podziałało na rękę jego, że prawie wyrazu jednego nie mógł napisać teraz, któryby coś do życzenia nie miał. Jednym brakło liter, drugie nadto stały ściśnięte, inne zbyt luźne. O interpunkcyi mowy nie było, gdyż podkomorzy zawsze ją uważał za zbyteczną. Pieścić tak czytelnika, żeby mu pokazywać, gdzie się miał strzymać, gdzie głos zawiesić, gdzie się myśl jedna kończyła, druga poczynała — znajdował Wereszczaka rodzajem rozpusty.
Do końca pierwszéj stronicy dojechawszy, odetchnął. Spojrzał na dokonane dzieło. Nie wyglądało ono wprawdzie lepiéj nad inne współczesne — ale téż nie gorzéj.
— Ujdzie — rzekł w duchu — pal go tam... z elegancyą...
Wziął pióro w rękę i razem półarkuszek dla odwrócenia go, spostrzegłszy dopiéro, że grubego pióra rysy nie były jeszcze suche.
Tak już się czuł znękanym i był nieprzytomnym, iż jakimś studenckim dawnym zwyczajem bezmyślnym, jakgdyby piaseczniczkę miał przed sobą, z najzimniejszą krwią, atrament wylał na papier. Postrzegł zapóźno swój błąd i krzyknął.
Z kałamarza wytoczyła się rzeczułka czarna — i kreśląc kilka meandrów na papierze, a słuchając prawa ciężkości, z arkusza listowego polała się na czysty, a z niego na kolana podkomorzego...
Wereszczaka dłonie załamał, podniósł oczy, Jakób skrzywiony stał przed nim. Pokazał mu, co się za nieszczęście przytrafiło, lecz niepodobieństwo było temu zaradzić, bo pod ręką miał tylko Jakób serwetę, a wiadomo, jakiéj reputacyi zażywają plamy atramentowe. Ruszył po ścierkę.
Wereszczaka zdrętwiały i zrezygnowany siedział — czekając. Jasiek ze ścierką, i to starą, Jakób dla dozoru, a Dorota przez ciekawość, ze stoczkiem w ręku, zjawili się przy stoliku.
Tymczasem Wereszczaka w stoliku dopytał kawałka bibuły, i list nią uwalniał od resztek powodzi atramentowéj; zdecydowany trzeci półarkuszek obcinać i pisać na nowo.
Nikt nie zaprzeczy, że dawał dowody anielskiéj cierpliwości.
Już miał zabrać się do pisania, gdy Dorota, jak wszystkie niewiasty, przewidująca, wzięła do rąk kałamarz, i naprzeciw świecy patrząc, przekonała się, iż — suchuteńki był, atrament z niego wylał się do kropli...
— A co? — zapytał z obawą podkomorzy.
— Niéma nic...
— Dolać wody... ciepłéj — rzekł Wereszczaka — albo z listem, na folwark do ekonoma posłać po atrament.
— Gdzie u niego atrament! — zamruczała, zostająca w niedobrych z nim stosunkach, panna Dorota, i wyszła.
Podkomorzy miał czas odetchnąć.
Zegar wybijał dziesiątą.
Tymczasem papier został ostrzyżony na nowo — podkomorzy nie tracąc chwili usiadł tak gotów, że mu nic nie pozostawało, tylko pióro umoczyć. Jakoż zanurzył je natychmiast, lecz był to dzień feralny (kalendarz stary stuletni świadczył o tém), panna Dorota przepełniła już poprzednio spłukanego staruszka, i miasto atramentu — stał się barszcz, jak mówił podkomorzy.
Dorota utrzymywała nadąsana, że właśnie taki blady atrament najlepiéj czernieje — zresztą innego nie było. Siadł pisać Wereszczaka, chociaż pismo zaledwie było znaczne.
— Pal go, niech sobie oczy psuje! Co mi tam! — rzekł w duchu podkomorzy — pisać moja rzecz, jego czytać.
Tymrazem szło nierównie lepiéj, ręka nieco nabyła wprawy przez poprzedzające próby — przy odwracaniu stronicy zachował wszelkie należyte ostrożności, dobił się aż do respektu i estymacyi, z którą zostawał, zakreślił zygzak ku dołowi, podpisał się z tytułem i manu propria — położył datę — odetchnął...
Odczytać list nie było sposobu — lecz nie czuł się téż podkomorzy w obowiązku.
Teraz szło już tylko o skrojenie koperty, któréj teorya była znaną podkomorzemu, lecz w praktyce nastręczało się trudności nieprzewidzianych mnóstwo. Stare nożyczki, których bez miłosierdzia wszyscy nadużywali, krajały jeszcze, nie tak jednak gładko i równo, jakby były powinny.
Koperta wyszła fantastycznie i krzywo, lecz tém się już podkomorzy nie frasował. Sygnet herbowny, na krwawniku, ut decet, rznięty miał na palcu. Szło o lak.
Klasnął w ręce na Jakóba.
Stary przywlókł się z posępną twarzą.
— Nie wiesz, gdzie lak!
— Jaki?
— Głupi! a jakiż ma być? Lak do pieczętowania... bałwan!
— Laku u nas dawno niéma — odparł Jakób spokojnie.
— Jakto niéma!
— Bo wyszedł — mówił sługa. — Pani podkomorzyna ostatni raz, gdy chciała pieczętować list do kanonika, to wiem, że odrobinę znalazłszy, na pióro nasadziła, żeby palców nie popiekła, i pióro osmoliła... a na pieczątkę nie starczyło...
Dzień był najdowodniéj feralny.
Podkomorzy zażądał opłatka. Był to jedyny surrogat możliwy — Dorota znalazła szczątki czerwonego na komodzie i Wereszczaka się wziął do zalepiania koperty...
Dzieło to niezupełnie się szczęśliwie powiodło, lecz szło o to, aby się do Terespola trzymały z sobą końce. Drżącą ręką położył adres podkomorzy i głosem grzmiącym zawołał o wieczerzę. List do jutra rana miał pozostać na stoliku, gdyż atrament był tak blady, iż należało po dniu sprawdzić czy zczernieje, wedle zapewnienia Doroty.
Kluseczki na mleku, przydymione, zjadł Wereszczaka z apetytem, po nich nastąpiła wysuszona cyranka, którą na głodny ząb — przyjąć było potrzeba. Podkomorzy wstał, przeżegnał się i z przerażeniem spostrzegł, że on co regularnie po pacierzach o godzinie dziewiątéj bywał w łóżku, miał jeszcze przed sobą mille passus i pacierze; a na zegarze północ dochodziła...
A no! dobrze, że się jeszcze i tak skończyło.
Wróciwszy do pokoju, w którym list leżał na stoliku, chcąc się przekonać o czernieniu atramentu — Wereszczaka wziął go do rąk i — dostrzegł tylko, że... przeciwnie atrament, jakby pobladł... Ale — nie mogło to być — po dniu się on musiał wydać inaczéj.
Jak potém zasnął znużony, jak okrutnie chrapał, jakie miał sny, w których przypominało się owo pisanie — opowiadać nie widzimy potrzeby. Obudziwszy się rano, pierwszą myślą było, odprawić posłańca... Zaledwie się przeżegnawszy, pobiegł do pokoju, chwycił przygotowane pismo i z nim pośpieszył do okna.
Okulary wziął, nałożył... patrzy... adresu położonego — ani śladu... atramentu ani znaku — papier przybrukany, więcéj nic.
Uniósł się niepotrzebnie Podkomorzy, i w drobne kawałki podarł wczorajszą pracę.
— Jakób, Jakób!
Jakób z nieodstępnym Jaśkiem biegli oba...
— Posłańca z Terespola mi wołaj!
— On tu już w kredensie czeka od rana...
Podkomorzy w palcach dusił dobytego z sakiewki najpaskudniejszego tynfa, jakiego miał.
U drzwi stał kłaniając się poseł.
— Kłaniaj się, moja duszko, panu podskarbiemu i — powiedz, że ja z odpowiedzią ustną sam przyjadę...
To mówiąc wręczył tynfa posłańcowi i dodał:
— Każ-że sobie dać półkwartek gorzałki!...
Tak skończyła się ta historya, w życiu pana Wereszczaki pamiętna, listu do podskarbiego — a gdy pani podkomorzyna wróciła — miała czego słuchać, bo wszystkie tragiczne jéj przejścia opowiedział żonie — i długo, długo wydychać jéj nie mógł.

1882.





Koncert w Krynicy.


— Pan dobrodziej daruje, jeżeli, może w niewłaściwą porę, ośmieliłem się go inkomodować. Okoliczności, nadzwyczaj naglące, skłoniły mnie do tego kroku.
Z tym frazesem trochę wyszukanym na ustach, stał przede mną, w skromnéj ciupce, w któréj w roku 1866 mieściłem się w Krynicy — unikając nieprzyjemnych odwiedzin pruskich w Dreźnie — człowieczek niewielkiego wzrostu, fizyognomii ożywionéj, blady, ogolony, ale przed trzema dniami, z włosami niepewnego koloru rozrzuconemi fantastycznie dokoła twarzy zmizerowanéj, z oczyma, których wyraz trochę obłąkanego przypominał. Ubranie jego było najosobliwszą mieszaniną ubóstwa i elegancyi. Na kołnierzu od bardzo zbrukanéj koszuli zawiązana była niedbale, rażąco niebieska chusteczka, ręce nie myte, ozdobione były dwoma dużemi pierścieniami, paltocik z kieszeniami powypychanemi, pomięty, zszarzany, leżał na nim obwisło, a reszta ubrania z pod niego wyglądająca, niegdyś stalowego koloru, dziś i rozmiarami i barwą wiele zostawiała do życzenia. Buty naostatek, może niegdyś lakierowane, popękane, wykoszlawione, kazały powątpiewać, czy pod niemi znajdowały się podeszwy. W ręku trzymał cylinder zrudziały i chustkę fularową ogromną, któréj czerwoność nie mogła już skryć brudu.
Pomimo téj powierzchowności, obudzającéj i litość i powątpiewanie o człowieku, minę miał jak najwyśmienitszą, uśmiech na bladych ustach, wiele ognia w wejrzeniu i ruchy śmiałe, a niemal poufałe. Było w nim coś wędrownego, biednego artysty, — pół-waryata, a lekki zapach kminu i atmosfera wódczana, — mówiły, że świeżo gdzieś pokrzepić się musiał.
— Czémże panu służyć mogę? — rzekłem trochę sucho.
— Pozwoli pan dobrodziej naprzód, że się wytłómaczę — przerwał żywo — nie chciałbym być posądzonym o jakieś natręctwo nikczemne.
Tu pochwyciwszy za blizko stojące krzesełko, przysunął je sobie, siadł na niém, kapelusz na ziemi, pod opieką szeroko rozsuniętych nóg, ustawił, starł pot fularem, chrząknął i mówić zaczął:
Nie wiem, czy panu dobrodziejowi znajome jest imię moje, chociaż ma ono pewien rozgłos w świecie.
— Mikołaj Dereczko!
Widząc, że w milczeniu chłodném słucham, sięgnął do kieszeni paltota, dobył z niego plik mocno zatłuszczonych papierów i zabierał się poświadczyć niemi, gdy ruchem ręki wstrzymałem go — i natychmiast archiwum to podróżne nazad wpuszczone zostało do kieszeni.
— Tak! Mikołaj Dereczko — dodał z westchnieniem — to dosyć powiedziéć! Wirtuoz na gitarze i skrzypcach, uczeń Ernsta. Tak jest.
Uśmiechnął się dumnie.
— Ofiara przeciwnych losów, które się na niego spiknęły. Oprócz tego swego czasu poeta liryczny i dramatyczny. Rozmaitości lwowskie drukowały niektóre moje utwory. Napisałem poemat „Obrona Olsztyna,“ dwadzieścia cztery pieśni, dotąd niewydany. Nieszczęściem zastawić go musiałem u Igla. Potomność go ocenić potrafi, nie obecnie! nie! Smak dziś jest zepsuty i świat ostygły. Tak, czcigodny panie, ofiara losu!
Tu parę razy powtórzona czkawka przerwała mu potok wyrazów, które jak lawa gorąco z ust mu płynęły.
Chciałem zapytaniem przerwać mu — aby rozmowę zwrócić do właściwego kierunku, nie mogąc znieść zapachu kminu ani anyżu, lecz pan Mikołaj Dereczko prosił o cierpliwość. Potarł czoło i włosy.
— W tym nieszczęśliwym kraju, który się na niczém nie zna, a o wszystkiém chce wyrokować — rzekł z westchnieniem — potrzeba koniecznie przybyć z patentem z zagranicy, aby zostać uznanym, a w dodatku miéć palto eleganckie i nie wyglądać jak ja... negliżowo! Naprzód słuchać nie raczą, a potém złego od dobrego, miernego od gienialnego nie mogą rozeznać, takich skromnych męczenników gieniuszu jak ja, wprost za drzwi wypychają. Bo, że mam gieniusz, to nie ulega wątpliwości, czuję go w piersiach moich, pod tém czołem! Ale z losem walczyć!...
Przerwałem mu nieśmiało:
— Czémże mu służyć mogę?
— W téj chwili, najprzód odrobiną cierpliwości — przerwał śmiejąc się. — Widzi pan, walczę mężnie z losem. Gdybym był sam, niczém-by to było, ale anioł niewiasta związała los swój z moim, zwierzyła go mnie. Mam dziecinę śliczną... a tu — niesposób dobić się do niczego.
Uśmiechał się mówiąc to.
— Nie rozpaczam — dodał — daleki jestem od tego. Gdybym nawet został pochłonięty przez fale i poszedł na dno; anioł mój weźmie w spuściźnie imię, które kiedyś wypłynie... Dziś niepodobna się wybić z tłumu. Poezyj Milikowski drukować nie chce, kompozycyj moich nie mogę wydać; aby koncert dać, potrzeba środków i poparcia.
Dorozumiewając się, o co chodziło, zwolna zacząłem dobywać pugilares, lecz zobaczywszy ten ruch, pan Dereczko rzucił się gwałtownie.
— Niechże mnie pan wysłucha — zawołał — nie idzie tu o żadną żebraninę, ale o objawienie się ludziom, o wyzwanie ich sądu. Pomiędzy zebranemi tu choremi, jest wielu znawców i miłośników muzyki, może się ktoś znajdzie, co zechce jéj słuchać nie patrząc na człowieka. Pragnąłem dać koncert. Poczciwy Deszkiewicz, gramatyk, pan dobrodziéj go zna, chce się nim zająć, przyjdź mi pan w pomoc...
— W jaki sposób? — odezwałem się. — Jestem tu prawie obcy, znajomości nie mam i nie zabieram... Gdybym chciał...
— Przyjdź pan na koncert — dodał Dereczko.
— Z największą chęcią — dodałem, ujęty tą nędzą uśmiechniętą, choć od niéj kminkówkę czuć było. Będę się starał nawet namówić innych, jeżeli mi się uda.
— Ja o więcéj nie proszę — westchnął Dereczko. — Domagam się od ludzi sprawiedliwości, posłuchania, najbiedniejszemu z ludzi odmawiać się go nie godzi. Prawda! wyglądam bardzo nie obiecująco... — uśmiechnął się — ale trzeba przezwyciężyć uprzedzenie.
Ne chciałem już podsycać rozmowy; i spytałem tylko o czas i miejsce, gdzie się miał koncert odbywać.
Dereczko wskazał mi nowo pobudowaną willę, trochę oddaloną od deptaka i naszych gospód, gdzie był salon dosyć duży i, co rzecz główna, fortepian naówczas może w Krynicy jedyny.
— Szukam jeszcze miłosiernéj duszy i palców, któreby mi akompaniować chciały... kto wié? może je znajdę. Fortepian trzeba podstroić, to już sam dopełnię.
Czkawka się powtórzyła.
— Niech pan dobrodziéj nie zważa na to, że mi ta przeklęta czkawka dokucza — rzekł żywo. — Chcąc się jéj pozbyć, napiłem się wódki, i musiałem się czémś pokrzepić, bo siłę miéć potrzeba, aby grać, a obiad jest bardzo problematyczny.
Pośpieszyłem z ofiarą za bilety, co Dereczko przyjął w milczeniu, jako rzecz naturalną.
Zerwał się potém z siedzenia, skłonił z daleka z wyrazem bardzo miłym biednéj twarzy, i zniknął.
Na deptaku spotkałem kilka osób i wspomniałem o koncercie. Ruszano ramionami.
— Ale któżby na niego poszedł? — odzywali się wszyscy prawie. — W ostateczności bilet wziąć, cóż robić? jest to podatek, jałmużna, ale iść, słuchać!
— Znaż go kto z panów?
Nikt a nikt nie słyszał nigdy tego nieszczęśliwego Dereczki, ale nikt téż posłyszéć go nie był ciekawy, i dać biednemu nietylko jałmużnę grosza, ale ucha jałmużnę.
Około restauracyi zobaczyłem go na ławce wśród małego gronka milczących ludzi, którym opowiadał coś żywo. Był w humorze tym wesołym, który mi serce krajał, śmiał się i niezmiernie wydał mi się ożywionym. Minąłem go idąc daléj.
Jużem się był oddalił kawał drogi, gdy usłyszałem chód prędki za sobą, i zobaczyłem pędzącego za mną Dereczkę, który podskakiwał, kapeluszem dając mi znaki. Musiałem się zatrzymać.
— Bardzo jestem szczęśliwy, że pana łapię — zawołał zdyszany. — Pan pozwoli, tu niedaleko, żonę moję, tego anioła, i cherubinka mego Stasieczka chcę przedstawić.
Niepodobna było odmówić — ciągnął tuż do domku na uboczu stojącego, i śmiejąc się poprzedzał.
Niezajęte to dla wilgoci domostwo, dosyć opuszczone — było schronieniem Dereczki, który tu jednę izdebkę sobie wyprosił — nie darmo.
Wyprzedziwszy mnie, w otwartych drzwiach stojąc, wcale nie zakłopotany tém, że żonie uczyni przykrość, popisując się ze swém ubóstwem, zapraszał do środka.
Pokoik, w którym oddawna nikt nie stał, od tyłu, pełen woni stęchlizny i próchniejącego drzewa, z zapylonemi szybami, miał zaledwie parę stołków, lichy stoliczek, maleńkie na wysokich nogach łóżeczko, a w kącie garść słomy — widocznie posłanie gienialnego wirtuoza, okryte zmiętym i dziwacznym płaszczem starym.
Kobieta wyżółkła, chuda, ze smutnym wyrazem twarzy, tuląca dziecko do piersi, zmieszana, zakłopotana, była tym zapowiedzianym aniołem i cherubinkiem.
Wistocie młoda jeszcze twarz jéj miała na sobie ślady piękności, niebieskie oczy pełne były wyrazu — lecz nędza nielitościwa już starła z tego oblicza ochotę do życia i wiarę w przyszłość. Była to cicha męczennica, za chwilę uniesienia odpokutowująca boleśnie, cierpiąca za dwoje. Dziecię, które na ręku trzymała, smutne, chorobliwie wyglądające — zdawało się równie wygłodniałe i zmęczone jak ona.
Szybko chwyciła z łóżka chustkę dużą, aby nią okryć trochę siebie i bardzo spraną i biedną sukienczynę. Wejrzenie jéj zdawało się mężowi czynić wymówki, iż ją niepotrzebnie wystawiał na oczy ludzi.
Pan Mikołaj udawał, że tego nie rozumie, i dumnym był, że się znalazła na świecie istota, co mu zawierzyła, co los swój z jego losem związała.
— Liziu, kochaneczko... gość...
Zarumieniona kobieta nie wiedziała co począć z sobą. Dereczko gwałtem zapraszał i podawał stołek, z którego zrzucił na ziemię paczkę nut i gruby ręcznik.
— Pragnąłem koniecznie, abyś pan Lizkę zobaczył — mówił ożywiony. — Panie, to istota anielska! to dusza złocista... to święta i męczennica! Gdyby nie ona, dawno by mnie na świecie nie było, a ona i Stasieczek trzymają mnie na nim! Dla nich ciernistą noszę koronę i w walce nie ustaję.
Otarł czoło, uśmiechnął się do żony, pocałował Stasieczka, który trochę przestraszony w początku, bułkę w rączynie ściśniętą na nowo zajadać poczynał. To przypomniało Dereczce, że w kieszeni niósł obiad dla nich i — wcale nie zważając na mnie, dobył w bibułę pozawijaną szynkę, chleb, salceson — sér... kawałek pieczonego mięsa. Wszystko to pośpiesznie na stoliczku przy łóżku porozkładał, żonie podawał i zawołał:
— Siadaj i jedzcie... Pan dobrodziéj pozwolisz! kobiecisko głodne. Zapewne ciepła kuchnia, talerz rosołu... ba i befsztyk a pieczyste i melszpajs, lepsze-by były — ale... trzeba żyć jak się da. To święta niewiasta! Dla mnie i dla Stasieczka od gęby sobie odejmuje. Jedz-że, Lizko, nie zważaj! — szepnął cicho.
Głodny dzieciak tak się napiérał, że biedna kobieta, uśmiechnąwszy się smutnie, jakby mnie przeprosić chciała, musiała siąść wistocie do tego zaimprowizowanego obiadu.
Dereczko patrzał z rozkoszą, jak Stasieczek drżący, wypuściwszy z ręki bułkę, rwał się do mięsa. Żal mu jednak było tego kawałka upadłego na ziemię, i zręcznie podniósłszy, schował do kieszeni.
Milcząca pani Dereczkowa budziła wielkie współczucie — była jakąś istotą skromną, bojaźliwą a znękaną niezmiernie. Wirtuoz usiadł przy mnie i począł szeptać wskazując na nią:
— Ona jedna, gieniusz mój potrafiła ocenić; poświęciła dla niego wszystko... Panie, anioł to jest... a jeśli ja chcę się do czegoś dobić, to tylko dla niéj... Córka zamożnych ludzi, u których dawałem lekcye muzyki, ale to szlachta, dziedzice, ani przystępu. Pogniewali się, córce nic nie chcieli dać, ani ją widziéć na oczy. Wszystko zniosła! — Złożył ręce. — Ale i im się téż nie poszczęściło — dodał — z kretesem stracili, co mieli, i pomarli. Teraz my oboje sieroty. Niegodziwi ludzie rozchwytali, co pozostało.
Westchnął.
— Rajskie to były chwile — szepnął cicho i w oczach mu się łzy zakręciły — gdy ja i Lizka schodziliśmy się, aby wieczorami pomówić z sobą, jak dwie dusze pokrewne. Stawała przy oknie mojéj izdebki, sparta na krawędzi... czatując, czy kto nie podgląda. Bzy kwitły i jaśminy, słowik śpiewał. Jednéj takiéj nocy wykradliśmy się do wiejskiego kościołka...
Westchnął, czoło mu się zasępiło.
— No, i poczęliśmy życie pielgrzymką o chłodzie i głodzie.
Kobieta była tak dzieckiem zajętą, że nic nie słyszała. Dereczko w oczach miał łzy. Zerwał się nagle i otrząsnął.
— Gieniusz zwyciężyć musi! — zawołał, podnosząc rękę.
W obrazku, który miałem naówczas przed sobą, a nigdy go zapomniéć nie będę mógł, tyle było zarazem trywialności i tragiczności, realizmu straszliwego i poezyi krwawéj, tak się to dziwnie w całość zlewało, żem doznał wrażenia nadzwyczaj boleśnego.
Sam bohater, zarazem śmieszny i obudzający pewne współczucie dla swéj odwagi i wiary w siebie — milcząca matka z dzieckiem, oboje na rozdrożu, bez przyszłości, na jutro nawet obiadu pewnego, suknie podarte.... Serca jak one — a przy tém wszystkiém ten uśmiech na pół wesoły, pół ironiczny na ustach...
Wyszedłem wzruszony.
Deszkiewicz ze swą długą brodą i białym płaszczem, który mu dawał fizyognomię dziada kościelnego, siedział w progu mieszkania. Pisał naówczas dyalogi historyczne, którym dawał tytuł dramatów.
— Skądże pan Bóg prowadzi? — zapytał.
Opowiedziałem mu o Dereczce.
— Ale ja znam dawno tego trutnia — zawołał. — Żal mi go wielki, a większy jeszcze téj nieszczęśliwéj kobiety; ale poradzić Dereczce niéma sposobu. Istotnie ma talent, ale zarozumiałość większą jeszcze; pracować nie umiał nigdy, fantazya go niesie na bezdroża. Jutro można mu dać tysiąc guldenów, w tydzień ich nie będzie. Najprzód wystroi żonę i dziecko, potém sam się cudacko ubierze, będzie jadł i pił, dokazywał, szalał, aż wszystko straci.
— Żona-by go powinna wstrzymać, ma przecie nad nim władzę, bo do niéj i do dziecka jest przywiązany — rzekłem, siadając.
— To głupia baba, za pozwoleniem — odparł nielitościwy Deszkiewicz. — Czy uwierzysz? zakochana w nim; nie śmie mu się sprzeciwić, adoruje go! Wszystko, co on robi, dla niéj doskonałe... Napoił ją już goryczą dosyć, a pomimo to, ubóstwia go.
— No, ale i on ją kocha.
— Jeszczeby téż! — krzyknął Deszkiewicz — najniewdzięczniejszym byłby z ludzi, gdyby nie umiał ocenić tego serca. Prawda to istotna, ja najlepiéj wiem, bo historya ta się działa niedaleko od Łańcuta; była córką zamożnych dosyć rodziców, mogła zrobić partyę świetną... ten ją oczarował swojemi poezyami i muzyką.
Splunął stary gramatyk.
— Co to za koniec temu będzie? — odezwał się.
— Przewidziéć go łatwo — rzekłem. — Smutny być musi, a jednak nie godzi się utyskiwać nad losem dwojga ludzi, którzy choć o głodzie mieli błysk i chwilkę szczęścia.
Koncert był oznaczony za dwa dni.
Dereczko biegał, przysposabiając się do niego gorączkowo. Salę sobie wyprosił, fortepian wymodlił, panienkę jakąś do akompaniowania zdołał skłonić tém, że i ona popisowemi waryacyami miała się do koncertu przyłożyć.
Wszystko to jednak było niczém, główném zaś, aby znaléźć chętnych słuchaczy, coby choć po pół guldena dać chcieli.
Śmietanka towarzystwa nie myślała się kompromitować, słuchając nieznanego a niepozornego rzępoły...
Tam zaś, gdzie niéma śmietanki, i mleko bywać nie zwykło. Zostaje tylko serwatka w najlepszym razie, która często pięćdziesięciu centów nie ma do wyrzucenia, a dla któréj muzyka jest obojętną.
Liszt, albo węgierska kapela z czardaszem, śpiewaczka głośna, wirtuoz z orderami, ha! to jeszcze! ale taki nieznany biedaczysko... Widziałem zawczasu z całego usposobienia, że na koncercie będzie pusto.
Nawet ci, co przymuszeni bilety pobrali, kręcili nosami. My ze starym Deszkiewiczem, bądź co bądź, obiecywaliśmy sobie placu dotrzymać Dereczce.
Spotykałem go biegającego z końca w koniec Krynicy, zdyszanego, zmęczonego, ale dobréj myśli, z tym wiecznym uśmieszkiem, który go w najgorszych nie opuszczał chwilach, a może mu je osładzał.
— Anonsuje się wcale nie źle — mówił mi spotykając się — bilety idą, powoli, ale idą. Wiele osób w chwili ostatniéj brać zwykło. Rachuję, że sala będzie plus minus pełna. Postanowiłem zrobić siurpryzę. Pomiędzy elegią Ernst’a, a karnawałem Paganiniego...
— Jakto! ma pan go na programie! — zawołałem zdziwiony.
— A cóż pan myślisz; ja go nawet gram najlepiéj, bo jest w nim piekielnego szału dużo, a to odpowiada mojemu temperamentowi muzycznemu. Otóż, pomiędzy elegią Ernsta a karnawałem, odczytam epizod z mojego poematu. „Śmierć samobójcy!“
— Nie śmiem odradzać, ale przedmiot!
— Wzniosły, tragiczny, dramatyczny, bajronowski! Pisałem ten epizod w chwilach rozpaczy, gdym zwątpił o tym aniele moim... czy on zdoła poświęcić się dla mnie... Laudanum stało na stoliku... wiersz!... posłyszysz pan... strach.. jak wąż mieniący się wszystkiemi barwami wije się... syczy, bryzga jadem rozpaczy.. błyska oczyma fascynującemi... Nie chwaląc się, panie dobrodzieju, co to Słowacki przy mnie! Być może, iż nie jest to tak wykończone, ale ogień i siła, piekielne...

„Ziemio, ty krwi kałużo błotnista!..

Zaczynał deklamować wśród ulicy, gdym go pożegnał, tłómacząc się, że nie chcę, aby mi przedwcześnie psuł wrażenie...
Nadszedł dzień przeznaczony na koncert... Pogoda, która trwała do wieczora, popsuła się o zachodzie słońca, mały deszczyk padać zaczynał.
Deszkiewicz, opiekujący się poczciwie niepraktycznym Dereczką, pierwszy się znalazł przy nim na miejscu.
Widząc mnie nadchodzącego, wciągnął do pokoiku, w którym już Dereczko się znajdował. Przywdział on swój zwykły strój koncertowy. Ponieważ szło mu o to, aby i powierzchownością zajął publikę, kazał się ufryzować.
Śmiesznie mu z tém było.
Koszula nieposzlakowanéj, śnieżnéj białości, krochmalna jak deska, okrywała piersi, spięta dwoma guziczkami pseudo-koralowemi. Frak, mocno zużyty, był przecież nie gorszy od tych, w których kielnerowie posługują. Chociaż zdaje się, że Dereczko zegarka nie miał, łańcuszek na kamizelce kłamał jego przytomność.
Buty były tak misternie wyświeżone, iż zdawały się wychodzić od szewca.
Głowę podnosił ku górze — zawcześnie lubując się muzyką, którą miał nas napawać. Skrzypce swe nosił już w rękach, coraz to po strunach ich przebierając, i uchylając drzwi do sali, aby się przekonać, czy publika nie zaczyna przybywać.
Wistocie zjawiła się dotąd tylko akompaniatorka z mamą. Panna słusznego wzrostu, z minką pogardliwą, strojna niesmacznie, kwaśna... znudzona.
Mama, w czépku przedpotopowym, zajęła zaraz jedno z najlepszych miejsc w pierwszym rzędzie.
Tymczasem wirtuozka przysiadała się do fortepianu i kilka razy przebiegłszy po klawiszach, dała nam przedsmak okropności, które uszy czekały.
Waliła w ten nieszczęsny fortepian, jakby rozbić chciała, a że pedał trzymała ciągle, rodziła się z tego przeraźliwa kakofonia.
Dereczko słuchając, drżał i zżymał się.
Deszkiewicz klął dyabłami.
Muzyk stawał się niecierpliwszym coraz. Zmierzchało, świece pozapalano. Gramatyk, któremu o zmniejszenie kosztów chodziło, sprzeczał się, że dużo światła nie było potrzeba.
Dereczko chciał wystąpić świetnie.
Godzina, o któréj miał się odbyć koncert, nadchodziła, nadeszła — w sali oprócz dwu pań, znajdowało się dwie osoby w kącie, z biletami gratisowemi.
Widząc zniecierpliwienie Dereczki i nie chcąc patrzéć na nie, bo mi przykrém było, wysunąłem się do sali.
Widok był przerażająco smutny.
Świece gorzały pogrzebowo. Całe rzędy poustawianych krzeseł czekały. Panna chodziła w coraz gorszym humorze. Mama to wstawała do niéj, to powracała na krzesło mrucząc, z obawy, aby go kto nie zajął.
Zaczynało kapać z dachu złowrogo — nikt nie przybywał. Nastawiałem ucha ku sieni — grobowe milczenie.
Dereczko coraz to wyzierał z pokoiku i drzwi za sobą zamykał.
Nareszcie — słychać ocieranie nóg na progu, drzwi się otwierają — dwóch panów: jeden otyły bardzo w taratatce, o kiju, łysy, drugi w surducie! chudy — wchodzą. Obejrzeli się po sali, zamruczeli coś do siebie.
Widocznie jeden z nich wotuje za wyjściem, drugi za zostaniem. Siedli w kącie.
Po chwili nie młoda kobieta z ogromnym parasolem, z którego ciecze... zjawia się, zajęta bardzo tym zabytkiem starożytnym, którego w sieniach zostawić się obawiała. Szukała dla niego kąta. Mruczy... usiadła w pośrodku.
Znowu milczenie. Wciska się jeden gratisowy słuchać i zamaszysto potrącając krzesła, rozsiada się w rzędach ostatnich.
Niektóre świece zaczynały płynąć, jak gdyby los nieszczęśliwego Dereczki opłakiwały. Nie śmiem zajrzéć do niego. Żal mi serdeczny.
Wtém panna akompaniatorka, która coraz żywsze dawała oznaki zniecierpliwienia, przybiega do matki. Schyla się jéj do ucha, mówi żywo.
Nie słyszę nic, lecz przysiągłbym, że napiera się wyjść, że przed salą próżną popisywać się nie chce. Matka stara się ją utrzymać, przebłagać. Nie pomaga nic, nie piękna wirtuozka trzaskając drzwiami opuszcza salę, matka wynosi się za nią.
Dereczko na pół drzwi uchylił, zrozumiał ten despekt, jaki go ma spotkać, lecz impavidum ferient ruinae, nie idzie prosić.
Wybiega gramatyk do sieni, aby gorącą wymową powstrzymać rozdąsaną niewiastę. Ale niéma sposobu.
Obrażona, rozpłakana z gniewu, uchodzi.
— Niech-że ją kaci biorą; to sekutnica! — woła dotknięty do żywego Deszkiewicz.
Żal mi się zrobiło biednego Dereczki, wszedłem do pokoiku.
Niepojęta rzecz — znalazłem go w pozie dramatycznéj, uśmiechniętego, tulącego skrzypki do piersi, i wcale nie zmieszanego afrontem, którego doznał.
— Oczywista rzecz — rzekł — że tu deszcz winien wszystkiemu! To darmo, z losem walczyć trudno. Lecz, ponieważ kilka osób naraziło się na błoto i niepogodę, zaprawdę, Dereczko nie zawiedzie ich zaufania. Akompaniatorka, prawdę rzekłszy, szczęście, że sobie poszła, nie potrzebuję jéj. Zagram solo, i w ten sposób cała czystość tonów i ich potęga wyjdą świetnie.
To mówiąc, Dereczko przejrzał się w źwierciadle... i zuchwałym krokiem bohaterskim wpadł na salę.
Prześwietna publiczność ze mną i gramatykiem, składała się z osób ośmiu, lecz — zawsze byli to dobréj woli słuchacze. Ale, z powodu dezercyi akompaniatorki, program musiał być zmieniony.
Zaszyłem się w kątek. Dereczko począł z furyą improwizować.
Gra to była osobliwa, oryginalna, czasem przypominająca cygańską, z niezmierną werwą i ogniem, niekiedy łagodna i delikatna, w któréj się nauczyciel Ernst przebijał.
Dereczko grał niepoprawnie, technikę miał dziwaczną, tony nie zawsze czyste, lecz niepodobna było nie uczuć w jego improwizacyi natchnienia i ducha, artystycznego temperamentu, talentu niezaprzeczonego.
Innego ostudziłaby ta sala pusta... on widocznie grał sam dla siebie, zapomniał, gdzie był, czy go kto słuchał. Było to dla niego zupełnie obojętném.
Skrzypce namiętnie przyciskał do piersi, oczy mu ogniem pałały, ręce poruszały się gwałtownie, dobywał tony dziwaczne, latał, rwał się, warczał...
Ani razu nie dostrzegłem, żeby ku nam się zwrócił. Téj pomocy, jaką dają oklaski, nie potrzebował wcale, ognia miał tyle w sobie, że mu na opalenie téj ogromnéj sali pustéj starczyło.
Grał, grał, nie mógł skończyć. Nie stał w miejscu — poruszał się po estradzie i biegał, wyginał się, schylał, szalał.
Czyniło to wrażenie czegoś tak niezwyczajnego, strasznego, że chwilami dreszcze przebiegały po całém ciele. Jemu pot się lał ze skroni...
Całą swą poranioną duszę, wszystko swe zbolałe serce, historyą swojéj walki wyśpiewał tak, dla siebie samego.
Sił mu nareszcie nie stało, zachwiał się, oczyma dopiéro po sali potoczył, opamiętał się. Sypnęliśmy oklaskami — uciekł.
Pierwsza część koncertu była skończoną.
Pobiegłem za nim.
Znalazłem go wyczerpanego, dyszącego, na jedyném krzesełku, jakie się tu znajdowało. Zobaczywszy nas wchodzących z Deszkiewiczem, podniósł się z uśmiechem na ustach.
— A co? — krzyknął gorączkowo. — A co? grałem? Słyszeliście, jak-em grał. A te bałwany nie chcieli przyjść napoić się tą muzyką. Mieli słuszność! mieli! Taka muzyka nie dla tych, co noszą kalosze i chodzą z parasolami. Oni-by jéj nie zrozumieli. Trzeba miéć duszę, aby się ona w niéj odbiła, a oni mają tylko flaki w sobie. Ale kat ich bierz z oślemi uszami! ja ich nie potrzebuję! ja gram sobie... Pan Bóg mnie słucha i rozumie. Jam się skarżył, a On mi odpowiadał: Męcz się, męcz, bo gdybyś gnuśnie gnił, nie kosztowałbyś tych rozkoszy, które ci daje muzyka.
Zaschło mu w gębie i przypomniawszy sobie, że miał coś w butelce, pobiegł do kąta, przyłożył ją do ust, pociągnął długo. Twarz mu się cała okryła purpurą i poweselała jeszcze.
Schwycił skrzypce swe, starannie je ocierając fularem, tak jakby swojego Stasieczka pieścił. Wdzięczył się do nich.
— Czekajcie — rzekł — wyjdźcie do sali, rezonans tém lepszy, że pusta. Gdyby się tu tych kłód nawaliło, głos-by się tak nie rozchodził. Zobaczycie, zagram wam teraz rozkosze niebieskie. Proszę nie sądzić, że ja tylko piekło umiem grać, jak w pierwszéj części? nie, nie. Kląłem ludzi, ale teraz zaśpiewam z aniołami.
Rozśmiał się i już nie patrząc na nas, wybiegł do sali.
Szliśmy za nim.
W sali parę osób, zapewne domowych, zwabionych ciekawością, przybyło. Do tych nowych słuchaczów należała dziewka, która dzbanek chowała za siebie i zasłaniała się fartuszkiem.
Poważny i spokojny wystąpił na estradę Dereczko. Znowu cały zatopił się w sobie i skrzypcach.
Poczęło się to jak oddalony szmer jakiś, łagodnie, lecz niewyraźnie, zbliżać zaczęło stopniowo. Jeden głos naprzód śpiewał pieśń nadzwyczaj prostą, połączył się z nim drugi — szły tak razem w parze, powoli, aż do chóru, który ten sam śpiew podjął z całą siłą, i wlał w niego charakter nowy.
Nie była to może muzyka aniołów, pomimo spokoju w pierwszéj jego części, nadto z niéj tryskało namiętności ziemskiéj, a czasem smutek i tęsknota tętniała, ale pieśń była szeroka i wielka... Z chóru Dereczko spadł do duetu, do głosu jednego, który cichnął... i umarł w szmerze niedosłyszanym.
Lecz w téj chwili, gdyśmy mu brawo dać chcieli, obudził się, drgnął, podniósł głowę. Przypomniał sobie, że czegoś nie dopowiedział. Na tle ostatniéj pieśni począł coś szyderskiego, złego, kapryśnego, poplątanego dziwacznie, a ciągle zrywającego się do śmiechu.
Śmiech to był tego tajemniczego ptaka, który czasem w puszczy głos ludzki naśladuje szatańsko.
Dereczko na pożegnanie wylał resztki żółci z siebie...
Wódka czy wino, którego się napił przed wyjściem, grały w nim teraz wesołością niezdrową, krzykliwą, zbójecką...
I znowu latał po estradzie, a skrzypce te ukochane, zdawało się, że w drobne kawałki pokruszy w rękach, na których nabrzmiałe żyły występowały, jakby miały popękać i krwią wytrysnąć.
Deszkiewicz, wystraszony tym wysiłkiem, wstał i poszedł ku niemu, chcąc go poskromić, uprowadzić, ale Dereczko go odtrącił. Wszystkich jeszcze szatańskich śmiechów nie wyśpiewał, wszystkiego zgrzytania zębów nie wyrzępolił...
Jak długo to trwało, nie wiem. Na dworze deszcz w początku cichy, jakimś wichrem od gór zmienił się w burzę. Okna sali chwilami oświecone błyskawicami sinemi, stawały jak jakieś otwory płomienistych przepaści...
Kilka razy rozległ się grzmot przeciągły. Huk ten, towarzyszący jego muzyce, zdawał się czynić Dereczce nadzwyczajną przyjemność.
Ludzie wprawdzie na koncert nie przyszli, ale burza przyleciała... i akompaniowała mu dzielnie.
Nawet ulewa, strumieniami z dachów spływająca, dostrajała się do pieśni nieszczęśliwego wirtuoza....
Piorun uderzył tak blizko, że stara jéjmość z parasolem krzyknęła: — a słowo stało się ciałem!
W téjże chwili Dereczko skończył...
Skłonił się ku oknom oblanym blaskiem błyskawicy i noga za nogą powlókł się do pokoiku. Nimeśmy tu przyszli, już złożywszy skrzypce, dorwał się do butelki i wypił, co w niéj było, do dna, roztrzaskał ją o podłogę i rzucił się na krzesełko.
Nie mówił nic. Wesołość jego znikła, a śmiech, co go nigdy nie opuszczał, znikł z twarzy, zrozpaczony się zdawał, smutny i przybity.
Deszkiewicz począł coś mówić, odpowiedział mu, potrząsając tylko głową.
Daliśmy mu spocząć naturalnie — po takim wysiłku, ale spoczywając usnął, i gramatyk wziął go pod swoję opiekę, podejmując się odprowadzić do żony i dziecka.
Nazajutrz trochę niespokojny, co się z nieborakiem stało, nie mając się od kogo dowiedziéć, bo Deszkiewicza nie mogłem spotkać nigdzie, po południu poszedłem do domku, w którym Dereczko mieszkał.
Nie było tu już nikogo. Stancyjka przez nich zajęta stała otworem i okna były także, jakby dla przewietrzenia, szeroko poodmykane. Na łóżeczku leżało stare siano, po podłodze walało się mnóstwo papierków zatłuszczonych, sznurków i strzępek.
Nie miano jeszcze czasu przymieść po nich... ale gdzieindziéj czyż wiele więcéj pozostaje po życiu biednego człowieka?
Stałem zamyślony smutnie, gdy Deszkiewicz się przywlókł.
— A co? — zawołał pojrzawszy — nie mówiłem? Byłem pewny, że już go tu dziś nie będzie. Odprowadziłem wczoraj żonie i położyłem spać; jedno miał na myśli tylko, że ślicznie grał!! Słuchał go kto, czy nie, mniéj dbał o to.
— Nie udało się w Krynicy — rzekł do żony — no, to cóż? Trzeba próbować gdzieindziéj... w końcu albo się gdzieś uda, albo wszystkie struny pękną i będzie finał!!

1882.





Dowmund.
(kartka z życia artysty).


Nazywał się Dowmund, imię było piękne, ale on tak biedaczysko wyglądał, że nie przystawało do niego.
Niewielkiego wzrostu, niezręcznéj postaci, długiéj, bladéj twarzy, z oczyma dużemi, niebieskiemi, małomówny, bojaźliwy, niezgrabny, jąkał się, gdy mówił, wchodząc nie wiedział, na którą nogę miał stąpić, słowem, obudzał zarazem litość i współczucie.
Strój jego w najwyższym stopniu zaniedbany, nieoczyszczony, pomięty, ręce podrapane i zbrukane, włosy w nieładzie, obuwie zabłocone, na pierwszy rzut oka czyniły go podobnym do kogoś przychodzącego za jałmużną.
Pomimo to, wpatrzywszy się w jego czoło, chwytając czasem spojrzenia, można było odgadnąć coś pod tą skorupą ukrytego, ducha i myśl cielesném przywalone brzemieniem.
Jak się dostał do Drezna, o czém, było tajemnicą, z któréj się nie spowiadał. Zapytany, plątał się, bełkotał, ręką machał, zagadywał i tłómaczyć się nie chciał. Okrucieństwem badać go było.
Drezno niegdyś słynęło ze swéj akademii sztuk pięknych, ale się oddawna przeżyło; Monachium, Düsseldorf, Berlin o wiele je prześcignęły. Dziś już tu nad Elbą ani takich profesorów, jak Schnorr, ani wzorów (modeli), ani pracowni, ani naostatek tego natłoku cudzoziemców, których sztuki pociągają, nie znaléźć. Akademia istnieje resztką życia, zapożyczoną z przeszłości. Szczególną uwagę zwracają w niéj na dzieci kraju, obcym się trudno do czegoś docisnąć, a jako współzawodnicy, wcale nie są pożądani.
Z wielkiemi nadziejami przybywszy Dowmund, znalazł się wkrótce bez grosza, bez znajomych, stosunków, bez sposobu utrzymania i dalszego kształcenia.
Było nas wówczas więcéj niż dziś Polaków w Dreznie, ale o Dowmundzie nikt nie wiedział.
Jakimś dziwnym wypadkiem poznał się z nim mój przyjaciel X. naówczas już, kiedy Dowmund, w lichéj izdebce nędznéj gospody na przedmieściu, zadłużony, marł niemal z głodu.
Faktem było, że nie jadł nic nad chleb suchy, a resztę zastępowała, niestety, wódka... Gdy był głodny, przekąsiwszy chlebem, biedak upijał się, kładł na łóżko i zasypiał gorączkowo.
We dnie miał jeszcze siłę malować. W izdebce na strychu, w któréj światła było mało i to niegodziwego, stały na sztaludze i po kątach pozaczynane obrazki...
Kilka kopij z galeryi, do których zrobienia trudno mu się było docisnąć, wykonane dla chleba, sprzedane za bezcen, nie dawały mu umrzéć.
Gdyśmy się o nim dowiedzieli i starali przyjść w pomoc, Dowmund był już na zdrowiu, na umyśle, na energii wyczerpanym i złamanym.
Trochę nadziei wstąpiło w niego, lecz nie sztuka, którą kochał i dla któréj poświęcił siebie, zajmowała go, ale potrzeba utrzymania bytu... Gotów był malować co-bądź, aby żyć, a potém? życie znów oddać dla sztuki.
Mówić o niéj, jak o innych przedmiotach, nie umiał wcale. Gdy w galeryi obraz go jaki uderzył, zajął, stawał przed nim, stał godzinami, patrzał, potniał, ręce załamywał, ale zapytany, nie potrafił zdać sprawy z wrażenia..
Powtarzał z cicha:
— Panie, tego! cudowny! panie! klękać!
Nie pochodziło to z umysłowego ubóstwa, ale, nie był człowiekiem słowa... Bóg go stworzył do pędzla, to jest do czynu, który mu był wyznaczony.
Za to, gdy mówiono przy nim o sztuce, słuchał z uwagą niezmierną, z natężeniem, z głęboką wiarą, że mówiąc o sztuce, nikt, jak o świętości, bez przekonania i namaszczenia mówić nie mógł.
Z pierwszych jego szkiców i obrazków nie można go było sądzić, widoczném tylko z nich było, że ten człowiek, który nawet techniki dzisiejszéj uczyć się nie miał gdzie, wiele odgadł i stworzył dla siebie. Myśl jego własna krążyła dotąd w ciasném kółku kilku motywów wyniesionych z Litwy... Ubogie dzieci wiejskie, lasy stare, krajobrazy zadumane i smętne, i jakieś istoty bajeczne, legendowe powtarzały się na płótnach poczętych...
Gdy miał malować, brał go niepokój o wzór... bo nic bez natury robić nie chciał, nie pojmował nawet, jak się bez niéj obejść było można w najmniejszych akcesoryach... Wyśniwszy jakąś Ondynę, Rusałkę, Świteziankę, szukał jéj potém na ulicy, a gdy nie znalazł, brał odartego wyrostka i malował żebraczkę...
Wprawy miał już wiele i pewną własną fakturę, z któréj mogła się doskonała, oryginalna wyrobić technika. Z podziwieniem widzieliśmy, że rysunek był poprawny, staranny, a nie tak niewolniczy, aby ze wzoru nie stworzył coś własnego. Wzór był dla niego tylko podporą, na któréj opierając się, własnego ducha tchnąwszy w niego, dawał niby tylko to, co widział, ale przecudownie wyidealizowane w tym kierunku, jaki natura wskazywała. Idealizowanie to nie nadwerężało prototypu, podnosiło go do najwyższéj potęgi...
Dowmund, który ani się zastanawiał, jak to czynił, ani umiał wytłómaczyć, talentem od natury mu danym, instynktem dochodził do tego, co jest zadaniem sztuki, w śmiertelném i znikomém dojrzéć i wydobyć z niego nieśmiertelne i wiecznie prawdziwe...
Nic bez wzoru malować nie mogąc, a zapłacić za model nie mając czém, biedny człek dzielił się ostatniemi fenigami z najuboższą dziatwą uliczną i musiał się ograniczać jéj malowaniem.
Obdartusy te powtarzały się na jego obrazkach. Gdy mu lasu było potrzeba, szedł do Szwajcaryi saskiéj, ale tutejszy las po litewskim, wydawał mu się ironią.
Z saskich jodeł i sosen tworzył litewskie, których widma przyniósł z sobą w pamięci.
Gdyśmy się o nim dowiedzieli i nim mu można było przyjść w pomoc kupnem paru robót jego, Dowmund był już tak przybity nędzą, tak złamany walką, że choć podźwignąć się zapragnął, było zapóźno.
W dzień milczący, nieśmiały, osłupiały, zapracowawszy się, aby ze światła korzystać, wieczorem nie umiał sobie radzić inaczéj, albo szedł gdzieś do szynku, tam, gdzie się nie obawiał, aby go znaleziono, lub kupował flaszkę wódki i postawiwszy ją pod łóżkiem, póty pił, aż upojony nie zasnął snem gorączkowym.
Wstawał potém osłabiony, drżący, bezsilny i zjadłszy chleba, wracał do pracy, która go tak samo upajała, jak wódka.
Olbrzymie siły nie mogły podołać takiemu życiu wyczerpującemu, niszczącemu, zabójczemu. Dowmund téż wyglądał straszliwie i patrzéć nań było bolesném.
Starano się go oderwać od tego trybu życia, zapraszać, aby nakarmić, zatrzymywać, aby zmusić do zmiany nałogu i nawyknień. Niekiedy się to udawało chwilowo, lecz zostawiony sam sobie, powracał do wódki i do marzeń... Nie żył prawie z nikim. Napróżno starano go się ugłaskać, przyswoić, spoufalić, dziki był, a długa samotność uczyniła to zdziczenie naturą.
W czasie, gdy prawie trzeźwy, pracował z rana, bo niezwykł był pić, aż gdy zmrok go oderwał od sztalugi, Dowmund nie mając świadków, oprócz swych wzorów w łachmanach wziętych z ulicy, wpadał w jakieś marzenie i zapał, który go zmieniał.
X. podpatrzył go z pędzlem malującego rusałkę w lesie i zdumiał się ogromną metamorfozą. Oczy mu ciemniały i nabierały ognia, twarz — wyrazu energicznego, prostował się i rosnął, potężniał i malując mruczał coś sam do siebie... Śmiał się do obrazu, odchodził, przybliżał, rozgorączkowywał.
Pochwycony na uczynku, jak ślimak, który chowa rogi, natychmiast kurczył się, malał, milkł i ostygał...
Malować przy nikim nie mógł. Proces ten dla niego był aktem tajemniczym, którego oko ludzi profanować nie powinno było.
Przez dosyć długi czas połączone starania tych, co się nim zajmowali, niewiele skutkowały, lepszy byt lepszą tylko wódkę ciągnął za sobą, stopniami jednak Dowmund począł się wstydzić, zapragnął przezwyciężyć.
Jak się późniéj okazało, nie starania życzliwych, ale inna okoliczność podziałała na zmianę usposobień Dowmunda.
Stancyjka w hoteliku nędzna, była stosunkowo drogą, a w najwyższym stopniu niewygodną. Zaczęto go namawiać, że mógł i powinien był nająć parę umeblowanych pokoików skromnych, w odleglejszéj części miasta, gdzie było taniéj, i tam przenieść penaty.
Opierał się w początku, leniwy był i do zmian nie skory; w tym kwartale, w którym się zasiedział, znały go dzieci i łatwo się do stania, jako modele, ściągać dawały. Któż wié? miał może kredyt w jakim szynku, bo i to być mogło...
Lecz naostatek, gdy zamówiony obraz większych rozmiarów malować na poddaszu było niepodobna, Dowmund dał się skłonić do tego, aby szukać nowego mieszkania.
Niewybredny wcale, zdawało się, że z pierwszém lepszém się pogodzi, ale stawało to na przeszkodzie, że wszystkie niemal mieszkania, które się stręczyły, miały wnijścia wspólne z gospodarzami. Téj niewoli Dowmund się poddać nie chciał, upierał się przy wynalezieniu izdebek, do którychby miał wnijście osobne i gdzieby go nikt nie kontrolował... Bóg wié! powracał czasem mocno napiły i wstydził się tego...
X., który go raz w tym stanie złapał w ulicy, z trudnością w nim poznał nieśmiałego, milczącego Dowmunda.
Napój zupełną w nim dokonywał metamorfozę. Stawał się zuchwałym, szyderskim, wielomównym, a nawet, w co było najtrudniéj uwierzyć, zarozumiałym.
Gdy X. nam o tém rozpowiadał, sądziliśmy, że ogaduje nieszczęśliwego, lecz mieliśmy sposobność przekonać się, że tak było wistocie.
Dowmund zwykle unikał tego, aby z nami i przy nas sobie podchmielić! Wódki, nawet przed obiadem, odmawiał, siedział u stołu milczący i kwaśny.
W tym roku właśnie, gdy się liczba ziomków w Dreznie zmniejszyła, a domy, w których zwykle obchodziliśmy święta Bożego Narodzenia i Wielkiéj Nocy, znikły, przenosząc się gdzieindziéj, pozostała garstka nasza postanowiła na wigilię Bożego Narodzenia zebrać się gdzieś, bodaj w niemieckiéj restauracyi, byle być razem.
Niestety! wigilii polskiéj wedle starego obyczaju żadna siła ludzka tu na obczyźnie stworzyć nie mogła.
Niemcy za pieniądze gotowi są wszystko w świecie wykonać podług obstalunku, nie zbywało im na dobrych chęciach, ale ażeby ta wieczerza uczyniła wrażenie, którego wspomnienia pozostały z lat dziecinnych, brakło... wszystkiego!.. począwszy od powietrza, aż do snopka naszego zboża w kąciku.
Było to nędzne naśladowanie, obudzające większą tęsknicę tylko i niewysłowiony smutek...
Nasze odwieczne potrawy tu w parodyach jakichś występowały, siano na stole nie było naszém sianem, opłatki wyglądały inaczéj, ryby niepodobne były do naszych, a kutia i makowe przysmaki nie dały się nawet strawestować na żarty.
Cóż było robić przy takiéj chybionéj wieczerzy, któréj jedyną przyprawą była myśl, iż w téj saméj godzinie, gdzieś daleko szczątki rodzin naszych łamią opłatki i może... o nas pomyślą!
Krzepiono ducha butelkami wina, do którego wreszcie i Dowmund się dał namówić, ale pił je jak wodę i nie widać było, żeby go ono rozweselało nawet. Smutniejszym stawał się coraz.
Dopiéro gdy przy kawie przyniesiono koniak i likwory, a X. począł do dużego kieliszka nalewać ich Dowmundowi i parę gwałtem zmusił wypić, zobaczyliśmy zupełną malarza metamorfozę.
Otworzyły mu się usta, podniósł głowę, uśmiech twarz rozjaśnił, i począł mieszać się do rozmowy.
Nastrój ogólny był ożywiony i wesoły. Dowmund nie umiejąc się zastosować do niego, wpadł w zapał jakiś dziwny...
On, który nigdy słów kilkunastu związać nie umiał w rozmowie, stał się prawie wymownym.
X. dolewający mu koniaku, obrachował, że całą butelkę wyszafował na to obudzenie ducha...
Rozmowa, nie wiem jak, zwróciła się do sztuki.
— Co to mówić o sztuce? — zawołał, przysłuchawszy się temu, co X. zagaił ze mną — w tym przedmiocie nikt nie wié tajemnicy życia i nikt nie odgadnie tajemnicy sztuki... Prawidła! tu niéma żadnych prawideł! Nauka! sztuki się nauczyć nie można. Przynosi ją z sobą człowiek w tym węzełku, którym go wyposażono z tamtego świata, albo nigdy miéć nie będzie... Ja, gdym się do życia obudził, wiedziałem, że malarzem być muszę... Nędza połamała skrzydła! nie udało się. Nie wszystkie ziarna schodzą...
Ktoś począł o Dreznie i akademii. Dowmund się śmiał.
— Jaka to akademia? — rzekł — jedyna prawdziwa to galerya... a wszystko to, co o niéj z katedr bredzą, funta kłaków nie warte... Najwięksi malarze pewnie się u nikogo malować nie uczyli, tylko u siebie samych.
— Ależ technika! — przerwał mu X.
— Każdy miéć musi swoję — odparł Dowmund — a kto jéj stworzyć nie umié, nie jest artystą. Pożyczaną techniką nie zajedzie daleko...
Machnął ręką, aż kieliszek próżny wywrócił, ale i to go nawet nie zmieszało, tak był rozgorączkowany.
— Cała sztuka w duszy — zawołał. — Obraz trzeba miéć wprzódy w sobie, nim się go na świat wyda, a kto go szuka na płótnie, znajdzie tylko plagiat... Gdy mi się obraz śni, ja go węglem, palcem, nogą, biotem i gliną namaluję!
Słuchaliśmy zdziwieni mocno. Dowmund odrodzony, dumnie i zgóry na słuchaczów spoglądał.
Wkrótce jednak jakiś dysonans w rozmowie, jakieś niedostrzeżone słowo, które go otrzeźwiło, zamknęło mu usta.
Wieczór ten dla nas był rewelacyą człowieka, jakiegośmy w nim ani znali, ani się domyślali; na nieszczęście potrzeba było tego sztucznego środka, tego stanu nienaturalnego, aby się Dowmund objawił nam, jakim był wewnątrz.
Skorzystałem z tego rozwiązania ust, aby mu dodać odwagi i niepowodzenia pierwiastkowe, męczarnie, na jakie tu był wystawiony, wytłómaczyć wyborem tego nieszczęsnego Drezna, które wcale inaczéj się przedstawia z daleka, niżeli jest wistocie.
Słuchając, milczał.
— Pan nie jesteś fatalista? — zapytał po przestanku.
Nie odpowiedziałem na to pytanie, a Dowmund podchwycił zaraz:
— Ja wierzę w przeznaczenie, nikt losu swojego uniknąć nie może. Mój był taki, że musiałem wędrować tu i tu się zadławić nędzą, ale czy to koniec? Ja nie wiem. Nędza, widzi pan, to jak komu, jednych zabija, drugich odżywia... Kto wié, co czeka daléj?
Do późna w noc trwały rozmowy i po zanuceniu „W żłobie leży...“ rozeszliśmy się wszyscy rozmarzeni, smutni, a pocieszeni tém, że się w nas wspomnienia rozkołysały.
Gdym nierychło potém spotkał się z Dowmundem znowu i spodziewał się znaléźć go rozmowniejszym, ze zdumieniem postrzegłem, iż powrócił do swego normalnego milczenia, bojaźliwości, osłupienia. Słowa się od niego dopytać nie było podobna.
Na wiosnę, zmuszony do dłuższéj podróży, opuściłem Drezno na kilka miesięcy. Powróciwszy, wielu z ziomków nie zastałem, a Dowmund mi całkiem wypadł z pamięci.
Ponieważ co roku sławna galerya drezdeńska powiększa się nowemi nabyciami, a nie wszystkie z nich do nowszych szkół należą, ciekawy byłem, czy w czasie niebytności mojéj coś nie przybyło do dawnych malarstwa zabytków.
Jednego dnia więc poszedłem znowu do galeryi, poczynając mój obchód od Rafaelowskiéj Madonny. Nie było nowego tak jak nic, oprócz dwu krajobrazów Salvatora Rosy, w tym rodzaju jego, który tak naśladowano zręcznie późniéj, że niekoniecznie wszystkie Salvatory za autentyczne uchodzić mogą.
Przy téj sposobności, zwróciłem się naturalnie do Ruysdaela, aby podumać przy jego cmentarzu i nacieszyć się małemi obrazkami... Szedłem do cmentarza, gdy zdala już poznałem stojącego przed nim Dowmunda zapatrzonego, pogrążonego w téj kontemplacyi, obcego całemu światu... z rękoma, jak do modlitwy złożonemi.
Usiadłem z boku, nie chcąc mu być natrętnym i więcéj jemu, niż Ruysdaelowi, się przypatrując.
Tak, był to on, Dowmund, ale zaszła w jego powierzchowności zmiana wielka, dająca do myślenia.
Twarz miał innego wyrazu, ubiór staranniejszy, jakieś uspokojenie i pogodzenie się z życiem, zwiastowało wejrzenie jaśniejsze, oblicze nie tak jak dawniéj zamknięte.
Ale zarazem krótki ten przeciąg czasu okrutnie go zestarzył; wychudł, oczy mu się powiększyły, pierś zdawała wpadłą. Ręce, które trzymał przed sobą, uderzały tém, że się składały z kości i skóry tylko...
Nagle zakaszlał się mocno, przytknął chustkę do ust i ustąpił na bok, aby napad silny uśmierzyć... Potrzebował na to dosyć czasu, nim zmęczony, krokiem chwiejnym zdołał się przywlec do kanapki i, nie poznając mnie, siadł tu spocząć.
Podałem mu rękę. Przestraszył się i drgnął cały... nie poznał mnie odrazu, musiałem się przypominać.
— Jesteś pan ciągle w Dreźnie? — zapytałem go. — Słyszałem, żeś miał myśl udać się do Krakowa?
— A! tak, do Krakowa — rzekł roztargniony — tak, lecz nie myślę teraz się stąd wynosić. Do Drezna, jakie ono jest, można się przyzwyczaić i przyrosnąć.
— Jakże mu się powodzi? — zapytałem.
Rozśmiał się smutnie.
— Stosunkowo, nawet nie źle — odparł.
Z podziwieniem przekonywałem się, że był rozmowniejszy daleko, nie unikał rozmowy, śmieléj się odzywał i słowa mu płynęły łatwiéj, ochotniéj.
— Malujesz pan co?
— A! ja? — ja, zawsze! zawsze! — odparł. — Mam teraz wielki obraz w myśli... wielki, cudowny, ale mi się jeszcze tak przedstawia mglisto, że malowania począć niepodobna. Dobywam go dopiéro z tych mroków...
Po chwili spytałem, czy mi się pozwoli odwiedzić. Zmieszał się jakoś.
— Ale bo — rzekł — widzi pan, ja tak mieszkam i daleko i biednie, a u mnie tak mało do widzenia...
Zakaszlał się znowu i nie dawszy mi swego adresu, chustką zatuliwszy usta, zniknął, uchodząc jakby przed natręctwem mojém.
Kaszel jego nie podobał mi się, a zresztą zmiana, jaką dostrzegłem w nim, nie zdawała się na gorsze... Wolałem go teraz takim, jakim widziałem...
Nierychło potém, będąc u X., zagaiłem o Dowmunda.
— Co się z nim dzieje?
— A! — odparł mój przyjaciel — nie wiem, jak określić, co z nim jest; lepiéj, gorzéj!? Trudno powiedziéć... Byleby tylko suchot nie dostał.
Jakiś czas potém znowu nie widziałem artysty. Mówiono mi, że malował i udało mu się zbyć kilka swoich kompozycyj i kopij, co wszędzie, a szczególniéj w Dreźnie jest niepospolicie trudném.
Kopie z galeryi kupują tylko więksi właściciele magazynów artystycznych, a że i zarobić lubią i często nieprędko sprzedać im się uda, płacą więc artystom nie wiele więcéj nad to, co płótno i farby warte. Własne utwory malarzy, jeżeli nie są bardzo udatnemi krajobrazami z natury, mogą się przydać chyba „kochanym ziomkom“, a ci kupują z łaski... i t. d., i t. d.
Słowem, artysta, który jeszcze nie zdobył sobie imienia, ciężką walkę z losem staczać musi o suchy chleba kawałek...
Parę razy spostrzegłem zdaleka na ulicy Dowmunda i widok jego mnie pocieszył. Ubrany był prawie elegancko, a przynajmniéj z pewném staraniem, aby po ludzku wyglądać, włosy były przyczesane, buty całe, surdut nie tak zszarzany. Wszystko to mogło zwiastować pewne przejednanie się z rzeczywistością, nabranie ochoty do życia...
Upłynęło parę miesięcy znowu. X. przyszedł do mnie z życzeniem, abym obrazek Dowmunda, wymalowany dla pani Z., na jéj żądanie zobaczył, osądził i, gdyby potrzeba, uczynił jakąś uwagę... Sam Dowmund miał tego życzyć sobie, odmówić było i niegrzecznie i niesumiennie. Szło o przyszłość artysty.
Umówiliśmy się o dzień i o godzinę. Dowmund mieszkał w jednéj z uliczek, naówczas jeszcze istniejących, na stary sposób pobudowanych, tak zwanego pirnajskiego przedmieścia, dziś oddawna do miasta wcielonego.
Uliczka, któréj imienia nie przypominam sobie, miała jeszcze ogródki zielone, a domki jéj jednopiętrowe przypominały budowy XVIII wieku. Tu można się było jeszcze sądzić przeniesionym do małego prowincyonalnego miasteczka.
Życie w tych uliczkach było téż cale inne niż w mieście, rzadko się tu zjawiały powozy, a dzieci w koszulinkach zabawiały się swobodnie piaskiem na chodnikach. Akacye wychylały się z ogródków gałęźmi w ulicę, bielizna schła na drewnianych płotach. Ale w oknach skromnych mieszkań widać było doniczki z kwiatami i życie niemi przeglądało to stare, spokojne, poczciwe, nie dobijające się blasku, którego dziś trudno gdzie znaléźć.
Kamieniczka, do któréj weszliśmy, nie wielka, miała nad pierwszém piętrem w dachu parę pokojów, a te Dowmund zajmował. Schody były stare, ale czyste, budowa także nie zdawała się dzisiejszą ani rozmiarami, ni stylem. Jednę ścianę od dziedzińca okrywała stara winna latorośl, okryta bujnemi liśćmi, w ogródku pełno było róż i kwiatów.
Gdyśmy wchodząc, pomijali parter, otworzyły się drzwi z boku nagle i w nich ukazało się dziewczę, które zarumienione, zobaczywszy obcych, natychmiast drzwi zatrzasnęło i znikło, aleśmy mieli dosyć czasu, aby to piękne zjawisko widziéć w całym blasku.
W bardzo skromnéj, perkalikowéj sukience, która na niéj leżała jak ulana, panienka z chusteczką białą na szyi, z główką odkrytą, otoczoną warkoczami bujnych złocistych włosów, miała twarzyczkę idealnéj piękności, a tak poetycznego wyrazu, iż oba stanęliśmy zdumieni i zachwyt się musiał na nas malować, bo dziewczę zmieszane odwróciło się szybko i pierzchnęło.
Spojrzeliśmy na siebie z X., który uśmiechając się zrobił uwagę, że dla malarza miéć na parterze taki cudny wzór i spotykać go codzień może, było osobliwém szczęściem, bo cudniejszego wzoru trudno było znaléźć.
— Niepodobna, ażeby go nie natchnęła — zawołał X.
U góry czekał już na nas Dowmund we drzwiach otwartych, aby do pracowni wprowadzić.
Nie była ona tak zaniedbaną i brudną, jak pierwsza, ale ubóstwo i tu patrzało z każdego kątka. W pośrodku pokoju, w niezłém świetle na sztalugach, wystawiony był obrazek tak jak ukończony.
Dowmund milczący wprowadził nas wprost przed płótno.
Wystawiało ono jakąś rusałkę, czy świteziankę, istotę idealną, legendową, zaledwie dotykającą stopą ziemi, płynącą ponad nią. Skronie jéj były uwieńczone kwiatami wodnemi.
Na pierwsze spojrzenie poznałem w rusałce wzór, który tylko co się oczom naszym przedstawił, niepodobna się było omylić, ani wątpić, że to było studyum z natury. Malarz tylko z ziemi zupełnie tę istotę przeniósł w krainy nadpowietrzne i uczynił ją niemal bezcielesną.
Była prześliczna, a cały obrazek miał doskonale pochwycony charakter poetyczny, legendowy, jakiegoś podania ludu. Wyglądało to jak strofa z jakiéjś pieśni.
Szczególniéj pięknie był pojęty krajobraz i tło w mrokach, mgłach i światłach jakichś czarodziejskich, tajemniczo go przerzynających.
Staliśmy długo, nic nie mówiąc, i zdaje się, że to milczenie niepokoiło Dowmunda, bo się oglądał ciągle na mnie i na X., jakby wyzywał, abyśmy coś powiedzieli o obrazie.
Czerwieniał i bladł. Widząc go tak poruszonym, począłem pochwałą kompozycyi, na którą ona ze wszech miar zasługiwała.
X. jeszcze się więcéj unosił nad nią. Uścisnęliśmy rękę artysty, a ja obróciwszy się do niego, wpatrywałem się teraz w twarz uważniéj.
Uderzyła mnie wychudzeniem i jakby chorobliwym wyrazem, który dziwnie się na niéj zlewał i łączył z jakiémś wewnętrzném uspokojeniem i daleko większą pewnością siebie, niż dawniéj Dowmund okazywał.
Zmężniał i dojrzał, widocznie był panem swego talentu.
Na pochwały jednak odpowiedział bardzo skromnie, iż spodziewał się coś więcéj i lepszego stworzyć w przyszłości, że mu po głowie chodziły cudne pomysły, których wykonanie w warunkach, w jakich się znajdował, niestety, było niemożliwe.
Wistocie ta tak zwana pracownia była izdebką ciasną, nizką, a i okno tém tylko się odznaczało, że refleksów od ścian i murów nie przynosiło, bo umieszczone było dosyć wysoko.
Cokolwiek większych rozmiarów obraz niepodobieństwem było malować.
Oprócz rusałki już dokończonéj, do ścian poodwracane stały umyślnie płótna, których artysta nie chciał nam pokazywać, ale X. lepiej z nim spoufalony, nie zważając na opór i wymówki, kilka z nich wyciągnął.
Niemal na każdém z tych poczętych płócien, była główka niewieścia, zawsze taż sama, zawsze ta z dołu dzieweczka, ale w rozmaitych postaciach.
Artysta musiał czuć, że się tém zdradzał, bo czerwieniał mocno, jąkał się, odbierał p. X. szkice... i w końcu odwrócił jego uwagę, wyciągnąwszy zupełnie innego rodzaju scenę nocną, w któréj oprócz dość szczęśliwego studyum świateł, nie było nic nadzwyczajnego.
X. chociaż był z Dowmundem bardzo poufale, wstrzymał się od wszelkich uwag nad tą powtarzającą się twarzyczką, aby nieśmiałego człowieka nie wprawić w kłopot.
Zabawiliśmy chwilę, przysiadłszy naprzeciw obrazu. Dowmund, czy ze wzruszenia, czy od dymu cygar, parę razy się mocno zakaszlał. Kaszel ten, który mnie uderzył już w galeryi, miał charakter niedobry, poradziłem mu coś, podziękował, ale dodał, że to po prostu był katar zastarzały.
Zabawiwszy jakiś czas, wyszliśmy przeprowadzeni przez niego, a w ulicy X. odezwał się do mnie, iż bardzo się cieszy, bo wedle najpewniejszych wiadomości, jakie zasięgnął o Dowmundzie, artysta zupełny miał wziąć rozbrat z tą nieszczęsną wódką, którą się w początkach zalewał tak okrutnie.
— Ale teraz — dodał X. — lękam się, aby Dowmundowi nowe nie groziło niebezpieczeństwo. Niepodobieństwem jest, aby się nie zakochał w tym swoim cudnym modelu, któryśmy widzieli żywym i malowanym! To może być niemal straszniejszém od wódki, bo, jedno z dwojga, albo go poprowadzi do rozpaczy, lub do ożenienia. A taka Niemeczka śliczna — mówił daléj X. — ma tylko jednę w życiu godzinę, w któréj jest ideałem. Wkrótce potém przeradza się ona w bardzo pospolitą, prozaiczną istotę, która całém brzemieniem zaciąży na biednym artyście. Wątpię bardzo, aby zamożną była, a w takim razie nie wydadzą jéj za takiego biednego przybłędę i w dodatku Polaka; jeżeli jest ubogą, on dla niéj zabić się będzie musiał, i talent poświęci dla chleba... tak jak krewby swą wytoczył dla ukochanéj.
— Zdaje mi się — odparłem — gdyśmy wyszli na ulicę, że obawy są przedwczesne. Nie sądzę, aby Dowmund skłonnym był do zakochania się.
X., który był ciekawy i żywo go los biednego artysty obchodził, wkrótce potém doniósł mi, śmiejąc się, że nie mógł wytrzymać, aby nie zasięgnąć wiadomości o mieszkańcach domu, w którym stał Dowmund.
Dół zajmowała właścicielka kamieniczki odłużonéj, obarczona liczną rodziną. Była to wdowa po kamermuzyku Szmicie. Najstarsza jéj córka, ta piękność, którą widzieliśmy, kształciła się w konserwatoryum na śpiewaczkę, imię jéj było Gretchen.
Miała, jak się zdawało, przyszłość przed sobą i nie mogła bałamucić naszego biedaka, który téż nie miał nic w sobie, coby dziewczę pociągnąć mogło. Ani powierzchowność, ani wymowa go nie czyniła ponętnym.
X. słyszał, że zaledwie parę razy Gretchen się uprosić dała, aby ją Dowmund malował.
Obawy o zakochanie były, jak się okazało, płonne.
Przeszło znowu kilka miesięcy, straciliśmy go z oczów.
Piękny istotnie obrazek naszego artysty, który pani — — zamówiła przez litość, chociaż miał zalety niepospolite, ale imienia sławnego nie przynosił z sobą, został gdzieś do ciemnéj izdebki wygnany. Nikt go już nie widział potém.
Parę razy spotkałem na Tarasie Dowmunda, lecz ani się od niego nic dowiedziéć, ani po nim domyśléć nie umiałem. Raz zdawał mi się weselszy, to znów jakiś zrozpaczony.
Spytałem go, czy miał robotę, zapewnił, że na jakiś czas dosyć był zajęty. Nie skarżył się. Wkrótce jednak potém doniesiono mi, że należało poszukać mu jakiegoś zamówienia. Znalazłem parę portretów do przekopiowania, a oszczędzając jego miłość własną, sam poszedłem z tém do niego... i nie znalazłem w domu. Przypadkiem pannę Gretchen spotkałem znowu w kurytarzu, która mało co się rumieniąc, oznajmiła, że Herr von Dowmund, wyszedł.
Mówiąc z nią miałem czas lepiéj się jéj przypatrzéć. Była wistocie piękną, ale widziana bliżéj, robiła wrażenie szczególne. Rysy były cudownie czyste, regularne, klasyczne, ogół i wyraz trywialny i ogołocony z poezyi wszelkiéj.
Tłómaczyłem to sobie tém, że życie pracy i ubóstwa wyidealizować nie mogło. Śliczna ta istota nigdyby skrzydłami myśli nie mogła się podnieść nad poziom, chodziła po ziemi... uczucie nie mogło jéj dźwignąć, martwy chłód był wybitnym charakterem.
W tydzień potém na Tarasie, w czasie koncertu spotykam mojego X.
Zaczęliśmy od muzyki, przeszliśmy od niéj do Makarta, którego właśnie „Siedem grzechów“ (Mór we Florencyi) wystawione były. X. wspomniał nawiasem, że Dowmund był zachwycony tą kompozycyą.
— Ale, à propos Dowmunda — dodał wesoło. — Zaszła podobno wielka zmiana w jego losie.
— Na złe czy na dobre? — spytałem.
— Na dobre — odparł X. — Stryjaszek jakiś bezdzietny zmarł mu na Żmudzi czy na Litwie... i, Dowmund spadek po nim bierze.
X. śmiał się.
— Bardzo to niewielka rzecz, bo nie wiem, czy piętnaście tysięcy rubli wyniesie, ale dla kogoś, co nigdy nie miał nic, jest to bardzo wiele. Lękam się, aby upojony tą fortuną, nie puścił sobie cugli, i żeby piękna panna Szmitówna i jéj matka, sądząc go majętnym, nie pochwyciły w swe sieci.
Ledwie tych słów domawiał, gdy mijający nas pokazał się Dowmund, ale trudno mi go było poznać. Miał na szyi krawat niebieski, surducik aksamitny, kapelusz z ogromnemi skrzydłami, jak z igły, i piękną laskę w ręku. Z tém wszystkiém było mu najśmieszniéj nie do twarzy.
Szedł widocznie upojony szczęściem swojém, nie sam. Obok niego sucha, wyprostowana, z twarzą pomarszczoną, ubogo ale starannie ubrana kroczyła mama Szmitowa, a za nią śliczna Gretchen, na którą ze wszech stron padały wejrzenia, tak wistocie cudnie była piękną maseczką.
Zobaczywszy nas, Dowmund zmieszał się, bo nie rad był, żeśmy go w tém towarzystwie widzieli. Poszli razem ku kawiarni.
Pomimo rozpromienienia na twarzy artysty uderzał wyraz straszny wyniszczenia, wyżycia, trawiącéj gorączki. Nim znikł nam z oczów, dwa czy trzy razy usłyszałem kaszel jego suchy, straszny, który on usiłował śmiechem stłumić.
— Uważałeś — rzekłem do X. — jak on wymizerowany. Spadek przyszedł może w samę porę, aby mu na cmentarzu grób było za co zakupić.
— A! tak źle nie jest — odparł X. — Siły młodości wielkie, a potęga szczęścia także ogromna. Szczęście leczy. Dostać sukcesyę i kochać się w takiéj uroczéj Gretchen!..
Dziś, gdy to piszę, w opustoszałém, choć coraz piękniejszém Dreznie, nawet Taras nie jest już tém, czém był. Te tłumy cudzoziemców, które miasto całe zalegały, wieczorami przepełniały sale. Szło się nie tyle dla muzyki, jak dla tysiąca twarzy, które tam spotkać było można. Nie było téż prawie wieczora, ażeby się nie przeszło po Tarasie.
Wprędce potém znalazłem się znowu w sali obok Dowmunda, który pił grog i siedział, tym razem sam jeden, ale z tak tryumfatorskim twarzy wyrazem, że miłoby było na niego spojrzéć, gdyby nie wychudzone policzki i nie ciągły kaszel, który go dusił.
Przysiadłem się do niego, chcąc mu powinszować i przekonać się, jakie wrażenie uczyniła na nim zmiana losu.
— Cóż pan robisz teraz? — zapytałem.
Zwrócił się ku mnie.
— Pan wiész? — odparł drugiém pytaniem.
— Wiem, i winszuję.
— A! — zawołał cały ożywiony, ale razem w téj chwili zduszony kaszlem, który nierychło mu pozwolił mówić daléj. — A! cały jestem teraz w marzeniach. Cudowne obrazy chodzą mi po głowie, śnię o nich po nocach. Pani Szmit, u któréj mieszkam, kazała mi szopkę w dziedzińcu przerobić na pracownię. Kończą ją. Będzie nie wspaniałą, ale doskonałą. Płótna mam zamówione, nie potrzebuję się ograniczać rozmiarami małemi. Figury wielkości naturalnéj.
Potarł ręką po czole.
— Trudność będzie z modelami — odezwałem się — i z mnóstwem akcesoryów, o które w takich miastach jak Rzym, Paryż, Monachium bardzo łatwo, a w Dreznie ich prawie niéma.
Dowmund pomyślał.
— Ale Drezno z innych względów dla artysty ma nieoszacowane korzyści. Galeryę najprzód, potém spokój i ciszę, odosobnienie.
Zaczepiłem go o treść przyszłych kompozycyj.
— Mam ich dziesiątkami do wyboru — zawołał. — Najprzód taniec rusałek po księżycu w lesie, nad jeziorem... potém kilka ilustracyj do poezyj Krasińskiego i Słowackiego.
Oczy mu się paliły.
— Wybór był trudny. Sam nie wiem, od czego pocznę, a chciałbym stworzyć od razu arcydzieło.
Widać, że w głowie natłok myśli nie był jeszcze uporządkowany, bo, chcąc mi z nich zdać sprawę, przechodził z jednéj do drugiéj, plątał się, mieszał, zamyślał nagle, przerywał sobie. Oczy jego widziały już te kreacye przyszłe, ale usta opowiedziéć ich nie umiały.
Potrzebował czasu, aby wszystko to w nim osiadło, ułożyło się i przybrało formy więcéj oznaczone, ale umysł był ogromnie zajęty.
Przyznał mi się, że po całych nocach śnił o tych przyszłych obrazach swoich, że je czasem w marzeniach widział już wykończonemi, a przebudziwszy się, nie mógł sobie jasno i wyraziście przypomniéć.
Po pierwszéj szklance grogu nastąpiła druga, kaszlał coraz mocniéj i w końcu z sali ustąpić musiał.
Ciekawy nowéj pracowni i biednego Dowmunda, którego stan zdrowia mnie niepokoił, poszedłem w kilka dni na małą uliczkę zastukać do tego domu, w którym się mieścił.
Służąca wskazała w dziedzińcu, świeżo, naprędce skleconą pracownię.
Była to wielka izba naga, z oknem olbrzymiém ku północy — wistocie doskonała dla malarza, ale czuć w niéj było jeszcze mocno wilgoć, wapno, farbę, pokost i powietrze było nieznośne.
Dowmund się właśnie przenosił z malarskiemi przyrządami, gdyż mieszkanie zatrzymywał na górze. Dwa ogromne płótna od Gellera, stały już na nowiuteńkich sztalugach, ale dotąd niedotknięte węglem. Na stoliczku przygotowane były farby i pędzle pokupowane. Dowmund krzątał się, ustawiał, i w chwili, gdym wszedł, próbował giętkości manekina, który był kupił, i niezmiernie się nim cieszył.
Przywitał się ze mną wesoło, lecz spostrzegłem, jak wprzódy, że żywsze poruszenie, ożywiona rozmowa, natychmiast kaszel obudzały.
— Czemu pan się nie radzisz na ten kaszel? — zapytałem.
— A! to samo przejdzie — rzekł — nawet się już zmniejszył. Cudowne światło!! Moje dwa ogromne płótna stoją tak wygodnie, tak przestronno, że to rozkosz prawdziwa.
— No, ale cóż malujesz?
— Właśnie się z tém biję — zawołał. — Sam nie wiem, od czego począć. Zdaje się, że ulegnę pokusie i będę rusałki malował.
Uśmiechnął się zagadkowo.
— Bądź co bądź — dodał — charakter w obrazie wiele znaczy, ale główne zadanie sztuki — odtworzyć piękność, wydzielić ją z tych ułomności, jakie wszelki objaw cielesny piętnują, uczynić nieśmiertelną... Stworzę cały wieniec rusałek tak pięknych... tak pięknych...
Mówił jeszcze, gdy, zapewne o gościu nie wiedząc, w progu stanęła, jak ilustracya do jego słów — Gretchen. Była tego dnia cudowniéj piękna, niż kiedy, bo coś w niéj rozbudziło ducha... i zdawała się nie tém, czém była wistocie, ale stokroć nad siebie samę piękniejszą.
Dowmund zobaczywszy ją, oniemiał. Dziewczę, gdy mnie spostrzegło, chciało się cofnąć, ale nie zmieszało się do zbytku. Uśmieszek przebiegł jéj przez usteczka, zaszwargotata coś prędko, główką potrząsnęła i znikła.
Dowmund stał wpatrzony we drzwi.
— A cóż panie! czy nie ideał? — zawołał — królowa rusałek... ale ja, ja z niéj jednéj dobędę kilkanaście coraz odmiennych.
Szybkim krokiem zbliżył się do mnie.
— Alem nie powiedział panu; to moja narzeczona, córka pani Szmit. Jestem szczęśliwy! nad wyraz wszelki szczęśliwy! Nie wiem, czém Opatrzności za to szczęście wywdzięczę, jak mam Bogu za nie dziękować. Wszystko, com przecierpiał, zapomniane. To anioł, panie! A przede mną pole do tworzenia... olbrzymie. Czuję w sobie siłę ogromną.
Kaszel mówić mu nie dał.
W chwilę potém tłómaczył mi, że to było czysto nerwowe krztuszenie się, nic więcéj.
Upojonego szczęściem tém, pożegnałem wkrótce i wyszedłem z sercem ściśniętém. Stan jego zdrowia, nawet dla profana, był tak dobitnie, wyraziście niebezpiecznym, że widziéć go uśmiechniętym na brzegu przepaści, sprawiało boleść niewysłowioną.
Wszystkie znamiona suchot, w tym wieku zabójczych, objawiały się tak stanowczo, iż wątpić nie było można, że dni jego są policzone.
Ale Gretchen mu się uśmiechała — i płótna czekały, aby myśl się na ich białych przestworzach wcieliła barwna i żywa.
Ten, niegdyś tak milczący i bojaźliwy Dowmund, cały zamknięty w sobie, pod wpływem choroby może, stanu ducha, nadziei szczęścia i ziszczenia swych artystycznych marzeń, był nowym odrodzonym człowiekiem, a w piersi jego śmierć już zaczajona siedziała, czyhając na swą ofiarę.
Nie można się było powściągnąć od uczucia politowania, od najżywszego zajęcia jego stanem. Namówiłem doktora W., ażeby ze mną pod pozorem zamiłowania w sztuce i jako amator poszedł do Dowmunda, starając się zbadać stan jego, czy była jeszcze jaka ocalenia nadzieja.
W kilka dni potém, spóźniwszy się trochę, ku wieczorowi, znaleźliśmy się z nim razem w pracowni malarza. Czując zapewne osłabienie, kazał tu sobie urządzić rodzaj sofki do spoczynku, na któréj-by się mógł położyć i odpocząć.
Zastaliśmy go naprzeciw białego jeszcze płótna, wyciągniętego na tém łóżku zaimprowizowaném, z twarzą dziwnie ogorzałą, z rumieńcami wypalonemi.
Przypisywałem to rozbudzonéj wyobraźni i chorobliwemu stanowi artysty. Wstał pośpiesznie na przyjęcie nasze, poruszony bardzo i zmieszany razem, witając mnie i doktora z pewném zafrasowaniem, i oglądając się dokoła niespokojnie.
Naówczas śledząc jego wejrzenia, spostrzegłem nad sofką na półce butelkę, w której łatwo było poznać wódkę, zwaną Nordhäuser. Wśród rozmowy z nami, Dowmund nieznacznie chustkę rzucił na półkę, widocznie aby zasłonić tę oskarżającą butelkę.
Był tak nienaturalnie podbudzony, ożywiony, iż nie mogłem wątpić, że osłabiony wrócił do dawnego nałogu, szukając w nim sił, których czuł, że mu brakło. Doktor nie spostrzegał może tego, ale się przysiadł do niego, począł żywą rozmowę o sztuce, i pilno mu się przyglądał, przysłuchiwał, w oddechu, w barwie twarzy, w wyrazie oczu szukając symptomów do dyagnozy.
— Nic więc jeszcze zaczętego niéma? — zapytałem Dowmunda.
— Dotąd, niestety! nie! — odparł żywo. — Biję się z myślami, tłoczą mi się jedne od drugich świetniejsze, nie wiem, od czego mam poczynać! Rzuciłem już kilka rysów na płótno, bo kartonów robić nie lubię, cały zapał i natchnienie od razu rzucając na obraz. Z kartonu robiąc, zawsze się już artysta staje kopistą i stygnie. To ostygnięcie może być czasem dla niego korzystne, ale zawsze osłabia, odejmuje ogień, którego nadto miéć nie można. Myślałem już o czémś podobném do bitwy Hunnów Kaulbacha — dodał — bo mój obraz musi coś przedstawiać nadziemskiego w obłokach, ale bitwa, pochód apokaliptyczny śmierci, wojny i moru, nie odpowiadają mojemu usposobieniu, wolę rusałki!
Mówił potém długo o tych niewieścich, idealnych, w mgły rozpływających się postaciach, o ich oświetleniu, o liniach kompozycyi — rozmarzony, zadyszany, zakaszlał się i padł na sofkę, nie mogąc wybuchu tego uśmierzyć.
Spoglądaliśmy na siebie z doktorem, który sam zakatarzony, podał mu parę pastylków Dr. Waltera. Dowmund przyjął je i na chwilę kaszel ustał. Zabawiliśmy jeszcze do zmierzchu, i wyszli, przeprowadzeni przez niego aż do bramy. Silił się na wesołość i dobry humor.
Gdyśmy się oddalili nieco, pośpieszyłem spytać mojego towarzysza, co sądził o stanie chorego.
— Daj Boże, abym się mylił — rzekł — ale znajduję go bardzo źle... Głos dowodzi i oddech, że płuca są mocno zaatakowane... ma gorączkę.
O butelce z wódką nie śmiałem wspomniéć, ale przenikliwe oko doktora, nie widząc jéj — domyśliło się czegoś. Zapytał mnie, czy nie wiedziałem co o dawnym trybie życia Dowmunda — powiedziałem prawdę.
— Niéma wątpliwości — przerwał doktór — że mógł powrócić do nałogu, czując się osłabionym. Chwilowo nawet może doznać łudzącéj ulgi, a że wątpię bardzo, aby mu życie uratować można... niéma nawet co tu robić, trzeba zostawić go losowi... Przynajmniéj nie czuje się ani zagrożonym, ani nieszczęśliwym, i cały żyje nadziejami. To mu koniec osłodzi.
Starałem się pomimo smutnego tego wyroku nakłonić doktora, ażeby odwiedził artystę, lepiéj się mu przypatrzył, i jeśliby czém mógł ulżyć mu w cierpieniu lub być pomocnym, nie usuwał się od tego.
— Tu nic już do zrobienia niéma — rzekł wzdychając mój towarzysz — ale będę zaglądał. Smętne to a ciekawe razem widowisko.
Ponieważ Dowmund miał wprędce rozpocząć swoje rusałki i spodziewał się w chwili natchnienia rzucić główny zarys kompozycyi na płótno, a życzył sobie, aby widziano jego pomysł i krytykowano go, po niejakim czasie znalazłem się znowu w pracowni. Zastałem go, jak niedawno wyciągniętego na sofce, znużonego, naprzeciw płótna, na którém nie było nic, oprócz kilku liniami oznaczonego lasu, i tła, na którém postacie rusałek malować się miały.
Żadna z nich nie była nawet naszkicowaną.
Zarumienił się widząc, żem z ciekawością wpatrywał się w płótno, na którém trudno coś było rozeznać.
— Leniwym i niedołęgą mnie pan możesz nazwać — począł prędko — ale, doprawdy natłok myśli jest takiém nieszczęściem, jak brak ich zupełny. Nie mogę się zdecydować. W głowie mam obraz czasem cały, ale w chwilę potém zmienia mi się i wpadam w stan niepewności, co lepiéj... a potém? potém godzinami marzę, patrzę, męczę się i nużę.
— Mnie się zdaje — odparłem nieśmiało — że w takim razie szkic, próba... mogłaby najlepiéj rozstrzygnąć.
— A! nie — zawołał — nie, na te próby i szkice artysta się zużywa, zniechęca, osłabia. W pełni sił chcę przystąpić do dzieła.
Tymrazem nie mogłem rozpoznać, czy biedny Dowmund miał gorączki trochę, czy ona była sztucznie wywołaną napojem. Poskarżył mi się na osłabienie, które przypisywał katarowi, radziłem się położyć, spocząć i z naciskiem dodałem radę, aby chłodzącego coś użył, a strzegł się wszelkich napojów rozgrzewających.
Posłyszawszy to, zmieszany mocno, począł bardzo żywo tłómaczyć się, że zachowywał jaknajściślejszą dyetę.
Nie pozwalając mu się odprowadzać, wyszedłem smutny, i miałem już pominąć dom, gdy stara pani Szmitowa, która mnie tu widywała, zatrzymała ukłonem w progu.
— A! — odezwała się po cichu i nieśmiało. — Gdybyś pan był łaskaw na chwileczkę wstąpić do mnie.
To mówiąc wprowadziła mnie do „gute Stube“ z małomieszczańską, ubogą elegancyą urządzonéj. Brak smaku i ubóstwo, które wielka czystość znośném czyniła, charakteryzowały salonik.
Nie brakło w nim ani na komódce saskiéj porcelany i podarków z dawnych lat, ani lichtarzy ze świecami w koronkowych z papieru kołnierzykach, ani haftowanych a okrytych kapkami stołeczków, ani familijnych fotografij i portrecików na ścianach.
Zaledwieśmy próg przeszli, obróciła się ku mnie z twarzą stroskaną, ręce składając obie jak do modlitwy.
— Mój dobry panie... Jesteś ziomkiem pana von Dowmund... Zmiłuj się, widujesz go dosyć często... powiedz, jestem przestraszona... Zdaje mi się chory, i coraz gorzéj, więcéj osłabiony... Oświadczył się o moję Gretchen... mówiono, że wziął spadek znaczny, że mógł być bogatym. Myśmy biedni, ja i Gretchen zgodziliśmy się na zaręczyny. Co teraz począć! Doktór F., nasz przyjaciel, który go widział, mówił mi poufnie, iż życiu jego zagraża niebezpieczeństwo. Biedna Gretchen!
I ocierając łzy szepnęła cicho pani Szmitowa:
— Żebyś pan przynajmniéj mu przypomniał obowiązki, powinien narzeczonéj zapisać, co ma... Ta biedna Gretchen... Ona takie około niego ma staranie... Sześć koszul uszyła na maszynie... i wszystkę bieliznę dla niego prasuje...
Nie wiedziałem wistocie co odpowiedziéć, lecz zdało mi się, że obawy dodawać nie powinienem... i starałem się uspokoić staruszkę.
— My bo, proszę pana — odparła po chwili — do niczego szczęścia nie mamy. Ot i z tym Polakiem. Gdyby żył, Gretchen byłaby może szczęśliwą, ja spokojną. Tak się stało ze mną, nieboszczyk nie dosłużył emerytury całéj, a niewiele mu do niéj brakło.
Nie śmiałem ostrzedz wdowy, aby Dowmundowi nic pić nie pozwalała... bałem się wspomniéć o Nordhäuserce... napomknąłem tylko, że ścisła dyeta w jedzeniu i napojach była konieczną.
— A! już co do tego pan może być spokojnym — odparła. — I ja i Gretchen gotujemy mu same. Ma codzień Fleisch mit Gemüse, a piwo leciuchne, nic więcéj. Sałaty ze śledziem i kartoflami, którą lubi, nie pozwalamy mu.
W progu jeszcze, podając mi rękę pani Szmitowa, powtórzyła, iż jeśliby narzeczonemu się pogorszyło, rachuje na mnie, abym mu obowiązek względem Gretchen przypomniał.
Ta mieszanina najsmutniejszéj w świecie tragiedyi z najtrywialniejszą rzeczywistością, tak mnie dotknęła nieprzyjemnie, żem długo potém unikał nawet dowiadywania się o Dowmunda...
Pomocą mu być stawało się niepodobieństwem, a patrzéć na ten zgon artysty, na którym można było wielkie pokładać nadzieje, boleśnie ściskało serce.
Późną jesienią wszedł do mnie X. z twarzą posępną.
— Dowmund mnie po kilkakroć pytał o was — rzekł. — Dlaczegożbyście go nie odwiedzili? jeżeli kiedy, to dziś jestto obowiązkiem.
— Dlaczego dziś? — zapytałem.
— Bo, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, jutro będzie zapóźno — rzekł X. lakonicznie.
— Jakto?
— Dowmund niewątpliwie dogorywa — odparł mój przyjaciel. — Boleśnie jest patrzéć na niego, ale okrucieństwem byłoby go opuścić.
Oświadczyłem się natychmiast z gotowością towarzyszenia X., który miał po południu odwiedzić artystę. Nie chciał mi nic więcéj powiedziéć o stanie jego, oprócz, że zdawał się zrozpaczony.
Przed zmierzchem znaleźliśmy się znowu w pracowni, bo Dowmund doznając trudności wchodzenia na wschodki do dawnego mieszkania, przeniósł się tu już całkiem. Gdyśmy wchodzili, usiłował się dźwignąć z sofki, ale natychmiast opadł na nią. Był straszliwie wychudzony, oddech miał krótki, ale twarz mu się śmiała i oczy błyskały jasno.
— Chwilowe osłabienie — odezwał się do mnie — wkrótce to przejdzie. Czuję się zupełnie dobrze.
Tuż przy sofce siedziała, gdyśmy weszli, Gretchen z małą siostrzyczką, miała jakąś robótkę w ręku. Piękna, spokojna, zimna, zrezygnowana, starała się uśmiechać.
— Pan widzi — odezwał się Dowmund do mnie, chwytając rączkę narzeczonéj i okrywając ją namiętnemi pocałunkami — jakiego mam anioła stróża przy sobie. A! jestem téż prawdziwie szczęśliwy... Teraz już nic nie staje na przeszkodzie, abym wielki mój obraz rozpoczął... Siły powrócą wprędce, natchnienie czuję potężne. Spójrz pan tam — wskazał na płótno. — Królowa rusałek już się unosi w powietrzu, ale to tylko cień zaledwie tego, czém ona będzie!
Wistocie na płótnie, blado podmalowana, sama jedna, jak widmo, zawieszona w powietrzu, leciała Gretchen wyidealizowana, podobna do niéj, ale nie taka, jaką była żywa, stokroć piękniejsza nad nią, a wzór siedzący obok wydawał się dziwnie zimnym i zastygłym obok téj postaci, która z niego stworzoną została.
Z wielkim zapałem Dowmund począł mówić o obrazie razem i o przyszłém swém małżeństwie, o szczęściu, które go czekało. Mówiąc zwracał się do ładnéj Niemeczki, chwytał ją za ręce, które ona mu posłusznie dawała, zapalał się, szalał, śmiał się...
Kaszel przerywał mu to uniesienie, przykładał chustkę do ust. Gretchen podawała pastylki, a Dowmund znowu wracał do gorączkowego marzenia.
X. i ja staraliśmy się przerywać mu, nie dając mówić nadto. Gretchen szeptała, że doktór nakazał nie męczyć się, ale to nic nie pomagało, Dowmund potrzebował dzielić się z nami szczęściem swojém.
Widok był przejmujący.
Dziewczę, które się obyło z tém, lub może nie widziało niebezpieczeństwa, siedziało wyprostowane, zimne, obojętne, i czasem tylko półuśmieszkiem odpowiadało na zaczepki artysty.
Ten chłód nie raził Dowmunda, miał w sobie namiętności za dwoje, a ostygłość Gretchen przypisywał zapewne jéj skromności przy obcych.
— Do wesela wszystko już jest przygotowane — rzekł zwracając się ku mnie. — Potrzebuję tylko dni parę, aby osłabienie przeszło. Dziś już ono znacznie się zmniejszyło, jestem dużo lepiéj. Kaszel tylko trochę uparty pozostał. Nie proszę nikogo na skromne moje wesele — dodał — chcę, aby było ciche i nie męczyło mnie zbytnio, bo jeszcze zawsze jestem konwalescentem. Natychmiast potém wezmę się do płótna, i czuję, że praca pójdzie mi teraz łatwo. A! jak jestem szczęśliwy!
Zaczęło zmierzchać, Gretchen wstała, aby lampkę zapalić. Złożyła bardzo systematycznie swą robótkę, zdjęła mitenki i z wielką ostrożnością dopełniła swojego obowiązku, poczém dygnąwszy nam, razem z siostrzyczką poszła do matki.
Zaledwie się drzwi za nią zamknęły, gdy Dowmund podniósł się na sofce, składając wychudzone ręce.
— Trzeba mojego szczęścia — zawołał — aby natrafić na taką perłę! Piękna jest, to najmniejsza... ale jéj złote serce, ale jéj rozum, jéj talent! Nie słyszeliście, jak śpiewa... a przytém, anioł miłosierdzia! Wprawdzie nie byłem ja tak mocno chory, jak się troskliwéj matce i córce i doktorom zdawało... lecz jak chodziły koło mnie! Co to za istoty łagodne, dobre, ciche!...
Raz rozpocząwszy pochwały swéj Gretchen, Dowmund nie mógł już mówić o niczém więcéj. Chcieliśmy go namówić do spoczynku i odejść, nie puścił nas... Potrzebował obszernie wyłożyć plan, teraz już stale obmyślony, obrazu.
— Nie chcę się naprzód wychwalać — dokończył kaszląc — ale czuję, że stworzę coś natchnionego. Mogą być błędy... lecz będzie życie i poezya...
Postrzegliśmy oba, gdy kończył, że się rozmową znużył i wyczerpał zupełnie. X. zamknął mu usta, zmusił położyć się i zamilknąć.
Był posłusznym. Leżącemu już na sofie i okrytemu pledem podaliśmy ręce, życząc dobréj nocy...
I była to, noc dobra, ostatnia.
Rozmarzony usnął z obrazem ideału w oczach, aby się nie zbudzić więcéj... We dwa dni potém szliśmy za jego pogrzebem, a za trumną postępowały w żałobie, narzeczona i jéj matka... Nie wiem już, czy co więcéj wzięły po nim w spadku, nad płótno, na którém blada... smutna unosiła się Gretchen, jakby goniła w obłokach ducha, który uleciał przed nią...

1883.





Radca Maciek.
(nowella).


Ludzie — mawiał jeden ze starych moich, którym się przysłuchiwałem w młodości — ludzie są jak jabłka. Na téjże jabłoni, proszę się przypatrzyć, wisi jedno zwrócone ku słońcu, drugie w cieniu, trzecie przykryte liśćmi, czwarte ściśnięte — a każde ci inaczéj dojrzeje i smakować będą różnie.
To, któremu słoneczko przyświecało zawczasu, jedno z dwojga: albo się rozwinie ślicznie, zarumieni cudnie i słodyczy nabierze, lub zeschnie przedwcześnie — dojrzałe i zarobaczone.
W cieniu rośnie czasem na to, aby kwaśne było długo, ale gdy dojrzeje — i trwa i smakuje.
Słowem, każdy owoc nawet ma swą dolę, a ta sama gałąź daje i najpiękniejsze i najnędzniejsze.
Toż samo z ludźmi się dzieje.
Lat temu dwadzieścia i kilka, poznałem w Warszawie pana Macieja, naówczas rzeczywistego radcę stanu, powszechnie szanowanego urzędnika.
Był to mężczyzna, którego wiek trudno się dawał odgadnąć i oznaczyć. Widać było po nim, że żył długo i wiele przeżyć musiał, ale się tém raczéj zahartował niż zmęczył. Słusznego wzrostu, silny, blondyn i mało co posiwiały, cery żółtawéj, oczu szarych — przy swych latach miał jeszcze ruchy młodzieńcze, a gdy za rękę ścisnął zapomniawszy się, niejeden z bólu sykał. Dłoń miał potężną, jakby pracą namulaną i wyrobioną.
Nigdym go nie widział smutnym, ani kwaśnym; twarz nosił zawsze pogodną, uśmiechniętą i napiętnowaną męstwem takiém, jakby się niczego nie obawiał. Nie znosił szczególniéj młodzieży męskiéj, tchórzliwéj i bez energii.
Do przymiotów tego człowieka, w którym wszystko znamionowało autodydakta (z czém się nie taił), należało to, że go, starego już, wszystko żywo obchodziło... Nowe odkrycie, nowa książka, każda rzecz, w któréj było życie — zajmowała go, pociągała. Nie opuścił żadnego odczytu, nie uspokoił się, aż to, o czém mówiono wiele, bliżéj poznał i zbadał.
Bezdzietny — wdowiec, swobodny, niemajętny, ale téż nie cierpiący niedostatku, służbą swą niewiele zajęty, pan Maciéj wiódł życie, które zdala przynajmniéj musiało się wielu wydawać szczęśliwém.
Nie widziałem go nigdy ani znudzonym, ani nieświadomym, co ma począć z czasem. Śpieszył się, rachował z godzinami — dni miał zapełnione, wyobraźnię zawsze czémś zajętą, w kieszeni jakąś książkę, przed sobą jakieś oczekiwanie.
W rozmowie najczęściéj starał się jéj nadać nastrój żartobliwy, ale złośliwym nie był, owszem, czuł w nim każdy łagodnego i gotowego na usługi człowieka.
Jak-eśmy się poznajomili i zbliżyli, trudno mi dziś to wytłómaczyć; przyszło to samo z siebie, zwolna, gdy każde spotkanie więcéj nas spoufalało.
W końcu staliśmy się przyjaciołmi, wzajemnie sobie zwierzając, widując chętnie, coraz częściéj; stosunek nasz nabrał tego charakteru, jaki częstokroć tylko długie lata nadają.
Pan radca Maciéj mówił dużo i chętnie, ja słuchać lubię; a ze swego życia miał zawsze tyle epizodów do opowiadania, iż nigdy mu na nich nie zbywało. Wspominał chętnie dawniejsze czasy. Z tych jednak urywanych epizodów o jego własnéj przeszłości trudno było powziąć jakieś wyobrażenie. Dowodziły one tylko, iż się ocierał o wielu bardzo ludzi, przebywał w sferach różnych — i wędrował dużo po bożym świecie.
O sobie mówił nawiasowo, nie zwierzając się z tego, co osobiście go dotykało.
Raz jednak wieczorem, u mnie, gdy się mała gromadka gości rozeszła, i pozostaliśmy we trzech tylko — z panem Stanisławem, z którym radca był tak spoufalony jak ze mną — ożywił się więcéj niż zwykle.
Wyszedł był właśnie pewien jegomość, o którym wiedzieliśmy, iż się własną siłą dobił w świecie znakomitego położenia. Ta krescytywa była ze wszech miar zagadkową, gdyż nasz dorobkowicz nie miał nadzwyczajnych przymiotów — nauki mało, zdolności mierne, charakter niemiły i szorstki. Odznaczało go jedno — to upór rzeczywiście zdumiewający; szedł zawsze i wszędzie przebojem, mówił głośno, nie ustępował nikomu.
Gdyśmy o tém raz prawili, co w praktyczném życiu najważniejszém jest, aby człowiekowi znośny byt zapewnić — radca się odezwał, machając ręką:
— Wierzcie mi, silna wola i zimna krew to są najlepsze i najskuteczniejsze narzędzia. Rozumie się, że szczęścia téż potrzeba i okoliczności, jeśli nie pomyślnych, to przynajmniéj nie — gwałt zadających i niszczących wszystko. Uporem idzie się daleko — miękkich los i ludzie bez miłosierdzia gniotą.
Nikt mu nie zaprzeczał. Pan radca Maciéj paląc cygaro, sparty na kolanie, zapatrzył się w ogień na kominku.
Milczeliśmy wszyscy.
Długo był jakby sam w sobie i wspomnieniach swych zatopiony.
— Najlepszą ilustracyą tego, com rzekł — dodał po chwili — byłaby moja własna historya.
Szepnąłem nieśmiało:
— Jeżeli ona sama się na usta napiera, dlaczegóżby jéj nie powiedziéć nam kwoli zbudowaniu??
— Dlatego się jéj boję rozpocząć — odparł, śmiejąc się pan radca Maciéj — że siebie znam, gdy z tego kłębuszka nić rozwinę, nie skończę jednego wieczora...
Westchnął.
— Myśmy i trzy i cztery słuchać gotowi — dodał Stanisław.
Radca się zamyślił.
— Z temi wspomnieniami — dodał żywo — gra niebezpieczna. Ruszywszy je, niepodobna pyłu i kurzawy nie podnieść, a te nie są zdrowe...
Nikt z nas już mu gwałtu zadawać nie myślał — milczeliśmy. Pan Maciéj nie patrzył na nas, ale w kominek, i począł mówić, dziwnie — jak gdyby sam do siebie i dla siebie.
— Najstarsze moje wspomnienia sięgają tego czasu, gdym był nie panem Mateuszem, ani panem Maciejem, ale najprościejszym w świecie, Maćkiem... Ojciec mój miał kawałek ziemi w osadzie szlacheckiéj, w któréj było nas tylko dwie rodziny rozrodzone tak, iż z tego urosła wioska cała, przy szabelce chodzących za pługiem ludzi rycerskiego stanu. Połowa była Wieniawitów, połowa Rawiczów... Wcisnęło się dwóch czy trzech Dołęgów, jeden Pobóg... ale tych w gromadzie naszéj, ani znać, ni czuć nie było.
Ojciec, o ile wiem, przypominam sobie i słyszałem o nim, niepowodzeniami przybity, oprócz tego ze krwi już niecierpliwy, gorączka, w końcu życia potrafił się tak ze wszystkiemi poróżnić, iż nikogo w osadzie, nawet z najbliższych krewnych, przyjaznym sobie nie miał. Żył zupełnie odosobniony, ubożejąc coraz, wyrzekając na los swój, odgrażając się niebu, a co krok zapadając głębiéj.
Siedział w długach po uszy, miał w sądzie spraw kilka, z sąsiadami na miedzach spotkać się nie mógł, ażeby do kłótni, łajania i odgróżek nie przychodziło.
Z żydem arendarzem, który mniéj więcéj wszystkich głaskał i z nikim się nie rad był zadzierać, także od dawna się skłócił; proboszcz go strofował, łagodził, więc od niego uciekał. Dosyć powiedziéć, że z rodzonym bratem Joachimem, od piętnastu lat, szli na noże.
Pamiętam, jak za mgłą widząc, ostatnie lata życia ojca mego. W domu niedostatek był graniczący istotnie z nędzą; ojciec, wyrostek sierota najęty, łobuz, złodziéj, szkodnik i zuchwalec, stara baba pijaczka, i ja — sierota — mieściliśmy się w walącym domku, którego dach zaciekał, ściany w ziemię zapadały, gdzie często nie było z czego ognia rozpalić i co przy nim ugotować.
Żyliśmy na wiosnę — zieleniną, kartoflami, drobiem, którego mało co było, kaszą stęchłą, czasem bez soli... słoniną starą, któréj skąpiono...
Nie zawsze był chleb, a nigdy do syta...
Ojciec, już złamany, często musiał leżéć, nie mogąc się podnieść, bo w kościach go łamało, a ręce miał pokurczone i nabrzękłe.
Jeśli nie jęczał, to kłócić się musiał...
Żywa dusza do nas nie zajrzała nigdy, nie pomógł nikt.
W polu o jednym koniu i jednéj chudéj krowie, niewiele zrobić było można. Orano licho, siano pośladem, gnoju téż nie mieliśmy, aby zajałowiałe zagony zasilić.
Często kawał dobry zostawał nie orany, nie zasiany, bo ani czasu, ni sił na to nie stało.
Na mnie naówczas nikt nie zwracał uwagi; włóczyłem się samopas, rzadko mogąc do innych dzieci przystąpić, bo nienawiść ku ojcu spadała téż na mnie. Pijaczka gospodyni biła, popychała, parobczak prześladował.
Ojciec zdawał się nie chciéć patrzyć na mnie, aby nie myśléć, co mnie czeka, i serca sobie nie krwawić.
Zawczasu téż nauczyłem się sam myśléć o sobie... a gdym był głodny, pojęcie cudzéj własności zupełnie się zacierało...
Szczęściem, przeznaczając mnie na tak twardy los, natura dała zdrowie i siły, jakich najrozpieszczeńszym dzieciom braknie. Mogłem wytrzymać chłód, głód, pragnienie, znużenie największe, a wygód nie potrzebowałem żadnych.
Zostawiony sam sobie — tę walkę o byt poczułem ledwie spiąwszy się na nogi, i w niéj się zahartowałem.
W osadzie znano mnie naówczas z tego, żem był zuchwałym szkodnikiem, i gdzie mnie zobaczył kto, wnet wołał i pędzał, bo się domyślał, żem bez przyczyny się nie podkradł.
Pędzano i szczuto... nie wiedząc nawet za co...
Ostatnie dni ojca przypominam téż sobie.
Z łóżka już nie wstawał, w nocy chrzęszczało mu w piersiach okropnie, a kaszel straszny go dusił... klął i rzucał się — wołał gospodyni — dawano mu wody, przegotowanéj ze skórką od chleba; naostatek słabnąć począł i senność go objęła gorączkowa.
Było to latem... W chacie panował zaduch i skwar niedowytrzymania, choć okienko było wyjęte. Leżałem na moim barłogu, spać nie mogąc, bom był téż głodny. Dopiéro, gdy się na dzień brało, snem kamiennym zasnąłem.
Zbudziłem się, gdy mnie ktoś nogą kopnął, i zląkłem mocno, bo izba, zwykle pusta, pełną była ludzi. Hałas w niéj panował, a głosy podniesione, krzykliwe około łoża ojcowskiego, napaść jakąś zdawały mi się oznaczać.
Porwałem się na nogi i padłem, bo ludzie, którzy się cisnęli, nie zważając na mnie, nie dawali ruszyć z miejsca.
Co się stało, zrozumieć nie mogłem.
Ojciec leżał niedaleko odemnie, na nizko wysłanéj pościeli, żółty, siny, nieruchomy, z ustami i oczyma otwartemi, z piersią obnażoną.
Brat Joachim, jego żona, kilku sąsiadów, parobcy, wyrostki, cisnęli się zaglądając, swarząc, kłócąc.
Coraz to ktoś nowy zaglądał przeze drzwi i starał tu się wcisnąć.
Gospodyni z fartuchem na oczach, u pieca stojąc płakała...
O śmierci naówczas słyszałem już wiele, alem nigdy zblizka nie widział umarłego, dlatego nie odrazu zrozumiałem, iż ojciec nie żył.
Gdym o tém wreszcie posłyszał, nie rozpłakałem się. Ogarnął mnie jakiś strach, zdziwienie, ciekawość, ale żalu nie czułem. Nieboszczyk, choć kochał mnie pewnie, obchodził się ostro, i pędzał jak inni. Rzadko bardzo pogłaskał po głowie. Nie lubił patrzéć na mnie, bo widok ten mu serce krwawił.
Gromada ludzi dokoła tych zwłok, o które się nikt nie troszczył, nikt ich nie tknął, stała gwarząc, śmiejąc się nawet zcicha, popychając. Wchodzili, wychodzili, aż w progu się pokazał z krzyżykiem i książką w ręku proboszcz, ksiądz Słotwina, w wytartéj, staréj sutannie.
Na widok jego uciszyli się ludzie, rozpierzchiwać i rozstępować zaczęli.
Surowym wzrokiem powiódł po tym tłumie niesfornym, który dobrze znał księdza Słotwina; bali się go wszyscy, ruchem ręki wnet zrobił porządek.
Kląkł się modlić i wszyscy go w cichości naśladowali.
Wstał potém, szukając kogoś oczyma. Brata Joachima już tu nie było. Zapytał gospodyni o szczegóły śmierci, ale ta wiedziała tylko, że zrana znalazła ojca nieżywym.
Postrzegł potém mnie leżącego na ziemi i smutnie poruszył głową, obejrzał się po chacie, namyślał, co ma począć.
Mówić tu nie było z kim.
Wyszedł, wołając, aby mu pana Joachima ściągnięto; a ja, korzystając z tego, iż miejsce zrobiono, wymknąłem się za nim na podwórze.
Stryj szedł już, bez czapki, bez kapoty, ręce w tył założywszy, i zimno, ale z poszanowaniem powitał proboszcza.
— Co myślicie? — zapytał proboszcz.
Joachim brodę potarł.
— A mnie co do tego! — odparł. Alboż on mi bratem był za życia? Niech go sobie kto chce grzebie i myśli o tém, ja palcem nie ruszę...
Przecież to wam należy z prawa, i opieka nad dziećmi! — dodał ksiądz.
Aż się wstrząsnął pan Joachim.
— Znać ni wiedziéć nie chcę — rzekł stanowczo. — Grunt i dom sprzedadzą, bo na nich więcéj długu, niż ten chłopiec wart. Chłopiec łotr, ja mam swoje dzieci, a chleba nie do zbytku... Niech dobrodziéj czyni, co chce — dokończył — ja ani dam, ani zrobię nic... Stał on mi za życia ot tu (pokazał na gardło), niech na sądzie bożym odpowiada!!
Skłonił się pan Joachim i odszedł...
Proboszcz mówił potém z innemi, radził, zwoływał, szło oporem.
Nie słyszałem już nic, tylkom widział, że do południa nikt się niczego nie tknął.
Wyrostek, zabrawszy, co miał i co mógł schwycić, zniknął zaraz, baba wiązała węzełki. O mnie nie pomyślał nikt.
Chata stała otworem, a ciało nieruszone.
Dopiéro wieczorem ksiądz proboszcz przysłał zakrystyana; dwóch starszych z bractwa weszło do izby, i pomyślano o trumnie, którą z opiłków starych zbił cieśla...
Nie wiem, co tego dnia jadłem, ale mi się zdaje, żem suchego chleba kawałek znalazł i jaje zepsute, które wypiłem... Bałem się iść do chaty, więc na noc pod szopką, na garści słomy spałem razem ze starym psem, który mi pod bokiem się umieścił i odpędzić się nie dawał, a nocą ciągle się zrywał, naszczekiwał i wył...
Tak mnie ranek zastał i deszcz z burzą zmusił pod dachem szukać schronienia. Głód czułem okrutny, a sposobu zaspokojenia go nie mogłem znaléźć...
Nie płakałem jednak, alem zły był...
Musiałem po sąsiednich ogrodach polować, czy czego nie znajdę. Przekradającego się tak już opodal od chaty złapała dziewczyna od sąsiada, i na pierwsze jéj odezwanie się, przestraszony, chciałem uciekać, ale mnie za kołnierz chwyciła.
Nie znałem jéj dotąd, ledwie kiedy widując zdaleka.
Była silna i dorosła, więc się jéj z rąk wydrzéć nie mogłem. Nie poznała i ona mnie, aż nierychło domyśliła się, żem być musiał sierotą po nieboszczyku.
Spytała mnie, czym jadł; powiedziałem jéj płacząc, bo dopiéro teraz na łzy mi się zebrało, żem prawie nic w gębie nie miał, bo w domu nie było nikogo. Padłem tam zaraz pod płotem na ziemię, obawiając się, aby mnie nie biła.
Dziewczyna patrzyła na mnie długo; nie powiedziała nic i dała znak, abym za nią szedł! Ciężko się było ruszyć z pod płota, a iść nie myślałem, aby było po co, więc zostałem na ziemi, gdziem był, niemal ogłupiawszy z głodu i zmęczenia.
Spuściłem oczy i dłubałem trawę...
Chwila upłynęła, gdym dwie bose nogi zobaczył przed sobą — podniosłem głowę i spostrzegłem dziewczynę tęż samę, która mi kromkę chleba z kawałkiem séra podawszy, sama, nie czekając podziękowania, uciekła.
Jak-em jadł ze zwierzęcą chciwością, musiało się dobrze wbić w pamięć, gdy po dziś dzień rozkosz tę jeszcze mam przytomną.
Wróciłem potém przez płoty pod naszę szopę, gdzie, wody się napiwszy przy studni, zasnąłem znowu.
Gdym się obudził, w uszach dźwięczał mi śpiew... podniosłem głowę, przecierając oczy, i zobaczyłem księdza w komży stojącego w podwórzu, a dwóch ludzi żółtą trumnę dźwigających we drzwiach naszego dworku... Organista śpiewał coś.
W dziedzińcu nie było nikogo, oprócz kościelnéj służby i księdza; ludzie ciekawi stali poza płotami zdaleka, poza chatami, nikt za trumną ojcowską iść nie chciał, nawet stryj Joachim.
Takiego pogrzebu, jak późniéj mówiono, nikt w naszéj osadzie nie pamiętał.
Prawda, że ojciec sobie nieprzyjaciół wielu zrobił, ale téż nikt a nikt mu w godzinę zgonu nie przebaczył.
Nie lepsi więc byli od niego.
Widząc, że trumnę wyniesiono, coś mnie tknęło, żem ja powinien był za nią pójść. Przypomniałem sobie, iż na pogrzebie idące widywałem dzieci; ale spojrzawszy na siebie, żem był bosy, odarty, niemyty i nieczesany, zawstydziłem się tak pokazać...
Byłbym pod szopą został, gdyby mi zakrystyan nie dał znaku nakazującego, abym się stawił bliżéj.
Sam mnie wziąwszy za ramiona, ręce mi złożył jak do pacierza i kazał iść tuż za trumną.
Byłem posłuszny. Szedłem z suchemi oczyma, nie mogąc płakać. Zdala ludzie, krewni nasi, za płotami i przy domach stojący, pokazywali na mnie palcami.
Zakrystyan coś śpiewał czasami na przemiany z księdzem, to znowu szli milczący, i tak ciągnęliśmy do cmentarza, a w kościołku w dzwon żałobny bito przez cały czas.
Nie pamiętam już innych szczegółów pogrzebu. Zakrystyan kilka razy to mnie popychał, to odpychał... Ziemia zaczęła się sypać na trumnę.
Wszystko to krótko trwało.
Leżałem skurczony na mogile, obok grobu ojca, gdy mnie człek jakiś za barki wziął, wskazał na wrota i kazał iść precz.
Na cmentarzu nie było już nikogo.
Bezwiednie prawie powlókłem się do naszéj chaty. W ulicy, która niedawno pełna była ludzi w zagrodach stojących i przypatrujących się pogrzebowi, teraz pusto było, mroczno i czerwonawe światełka błyszczały po oknach.
W podwórzu stary pies mnie przywitał... nie było żywéj duszy. Podszedłszy, znalazłem drzwi domu zamknięte, drągiem zaparte i zapieczętowane; okno było deską z wnętrza założone.
W pobliżu nikogo...
Z obojętnością psią, razem z moim towarzyszem psem, skierowałem się pod szopę. Nie byłem głodny, a o jutrze nie umiałem myśléć... Jedno mi się ciągle przypominało: co ja jeść będę? i skąd co dostać potrafię?
W tych marzeniach, sam nie wiem jak zasnąłem.
W nocy przez sen słyszałem parę razy naszczekiwanie psa, ale dopiéro słońce poranne ze snu twardego mnie przebudziło.
Kobieta otyła, czerwona, z głową, ogromną chustą, jak dziś pamiętam żółto-czerwoną, zawiązaną, z policzkami świecącemi, stała nade mną.
Była to żona zakrystyana Fabisza, Marcicha.
Widywałem ją dawniéj zdaleka.
Nic nie mówiąc, z palcem tłustym przyłożonym do ust, stała długo nieruchoma nade mną, jakby chciała zagadkę jakąś odgadnąć.
Parę razy jéj w oczy spojrzałem — pies siedzący przy mnie poszedł ją obwąchać dokoła, powrócił, ziewnął i siadł obok mnie...
Zakrystyanicha odchrząknęła.
— Chodź ze mną! — rzekła krótko, jakby miała prawo rozkazywania.
Zdawało mi się teraz, gdy ojca nie stało, że każdy kto chciał, mógł mi rozkazywać; wstałem natychmiast i powlókłem się za nią.
Pies, ostrożniejszy, odprowadził mnie do wrót i tu pozostał na starych swych śmieciach.
Moja przewodniczka potoczyła się zwolna ulicą i weszła do zagrody stryja Joachima.
Zmiarkowawszy, że mnie może do niego prowadzić, od któregom brał nieraz cięgi i boksy, bylem miedzę przestąpił, znając jego nienawiść ku ojcu, zatrzymałem się u wrót. Marcicha obejrzała się razy parę i stanęła w podwórku, u drzwi, wołając stryja Joachima.
Wyszedł powoli z krótką fajeczką, któréj nigdy z ust nie wypuszczał.
— Cóż, wy o synowcu waszym, Maćku nie myślicie? Chłopca znalazłam pod szopką... Chata zaparta, żywéj duszy, toć z głodu zdechnie.
Stryj zwolna odjął fajkę od ust, splunął daleko, ze świstem jakimś rzucając ślinę, i rzekł sucho:
— A to niech sobie zdycha.
— I myślicie, że Pan Bóg się nie upomni za sierotą? — poczęła Marcicha — toć to wasza krew!
Joachim patrzył w inną stronę i pykał...
Zaczął coś potém jakby nucić pod nosem...
— Któż się nim opiekować będzie? — spytała litościwa kobieta.
— A mnie co do tego? Za życia my się z bratem nie znali, po śmierci ja o dziecku wiedziéć nie chcę. Chatę już zapieczętowano... Sprzedadzą ją i nie starczy na długi. Ja mam moje dzieci...
Wydrapałem się był, gdy to mówił, głową ponad płot; zobaczył mnie i zaraz się odwrócił.
— Choćby mi nakazano z urzędu — dodał — ja chłopca nie wezmę!... — zawołał gniewnie. — Przepadnie licho, nie wielka szkoda!
I wszedł napowrót do chaty, drzwi za sobą zamykając, aby się nawet Marcicha nie spodziewała po nim przedłużenia rozmowy.
Gdy wyszła z podwórza Fabiszowa, trochę się zawahała co zrobić, spojrzała na mnie. Stałem pod płotem, czekając rozkazów i gryząc w ustach kawałek kory odartéj od kołka.
Pokiwała głową, poczciwa kobiecisko.
— Chodź tymczasem za mną!
Szedłem znowu posłuszny.
Na pół drogi do probostwa, przy którém w osobném domostwie zakrystyan Fabisz mieszkał, stała karczma.
Znałem ją dobrze, bom nieraz tam ojca musiał szukać...
Bogaty Hersz w niéj gospodarował, z panami szlachtą, od których trzymał karczmę, umiejąc sobie dawać rady tak, że on tu ważniejszą grał rolę, niż każdy z nich. Człowiek był przebiegły, wymowny, nie zbyt sumienny, ale nadzwyczaj, jak dziś zowią, bo dawniéj tego wyrażenia nie znano — praktyczny.
Zakrystyanichę przyjął zdejmując jarmułkę i prowadząc do wielkiéj szynkowni, z wielką uprzejmością. Ja się za próg nie ważyłem, stanąłem przy uszaku od drzwi, które były otworem.
Marcicha i on gwarzyli bardzo żywo, widocznie radziła się go i narzekała na coś, rękami szeroko rozkładając i poruszając na poparcie słów.
Gdy doszli do szynkwasu, Marcicha parę obwarzanków wziąwszy, przyniosła mi je do drzwi, za co aż w rękę-m ją pocałował, bo mi się do nich oczy śmiały.
Marcicha kazała sobie podać kieliszeczek czegoś czerwonego, wypiła, tupnęła nogą, coś na ucho szepnęła arendarzowi, alem tylko słyszał: Jak Boga kocham! Uderzyła się w piersi, i powróciwszy do progu, mrugnęła, abym za nią szedł.
Obwarzanki, o które się obawiałem, aby mi ich kto nie odebrał, skonsumowałem tak żywo, że gdyśmy doszli do probostwa, śladu ich nie było.
Fabiszowie mieścili się w chacie, — bo inaczéj tego nazwać było trudno — stojącéj w dziedzińcu probostwa, obrosłéj dokoła olchami. Bardzo w miejscu je tu posadzono, bo gałęźmi gęstemi osłaniały budynek, w takim stanie opuszczenia będący, tak nędzny, iż się go wstydzić trzeba było.
Wprawdzie i probostwo niewiele lepiéj wyglądało — ale przynajmniéj je raz w rok na Wielkanocne święta bielono.
Fabisz był człowiek niemłody, między swojemi uchodzący za rozumnego, a nawet uczonego. Faktem było, iż niekiedy brał książkę i siadłszy na ławce, czytał z uwagą wielką.
Człek był spokojny, a przypadek w młodości jeszcze uczynił go kulawym, co się téż do uspokojenia przyczyniło. Małego wzrostu, czarnego włosa, bystrych oczu, powolnego słowa, gdy się odezwał, wyważywszy co powiedziéć miał, i poparł to, podnosząc wskazujący palec do góry — nie łatwo go było już zbić z tropu i przekonanie zmienić.
Uczciwy, regularny, chodził jak zegarek — ksiądz mógł mu skarbonki i wszystko powierzyć, więc szanował go i, w czém mógł, dopomagał.
Marcicha Fabiszowa była kobietą żywą, gadatliwą, chętnie się w nieswoje rzeczy mieszającą, ale dobrego serca. Lubiła czasem kieliszek wódki, na co mąż się krzywił.
Dziecko mieli jedno, Julisię, chude, blade, nędzne, pieszczone i z nóżkami pokrzywionemi.
Aż do progu domostwa szedłem za jéjmością, tu mi się kazała zatrzymać. Nie było nikogo w podwórku, ogromny kot czarny siedział na przyzbie, łapę lizał i nią się czesał... co zwróciło zaraz całą moję uwagę...
Wydał mi się strasznym.
Z za drzwi otwartych posłyszałem rozmowę Fabiszowéj z mężem. Zaczęła od opowiadania o tych niepoczciwych ludziach, co przez zemstę sierocie dawali z głodu umrzéć. Mowa była o mnie i o stryju Joachimie.
Fabisz ostrożnie wypytywał.
— On tu się za mną przywlókł — dodała Marcicha. — Słuchaj, Fabisz, jesteśmy nadto ubodzy sami, abyśmy go mieli brać, zresztą, Bóg go wie, co za natura, jeśli się w ojca wdał! — ale tymczasem łyżkę strawy... jak Boga kocham. Posłuży, wody przyniesie... A nie może być, aby się kto z familii nie zlitował, aby ich sumienie nie ruszyło...
Fabisz coś mruczał tak cicho, żem nie mógł dosłyszéć, potém ona głośniéj znowu:
— Ja bo nie powiadam, żebyśmy mieli się nim obciążać na wiekuistość... ale, jak Boga kocham, ty w kościele, mnie trzeba wyjść, baba, co przychodzi, nie zawsze jest, Julusi saméj zostawić strach... czasem-by jéj dopilnował, czasem gołębi i kur, co nam kradną.
Fabisz odezwał się:
— Ale to w tym wieku żre, ty nie wiesz, jak... klusek i chleba temu nie nastarczyć. Ja to wiem! to to!!
Znowu ciszéj mówili, alem przeczuwał, że się zgodzą. Wyszła Fabiszowa; bo przy niéj tu zawsze była prawda, wzięła mnie za rękę, przyprowadziła do męża, siedzącego przy oknie i kazała go pocałować w nastawione palce...
— A teraz, ino żywo — rzekła — idź mi wody przynieś, rozumiesz. Wiadro tu stoi. Naprzód je popłóczesz... Potrafisz wody dostać?
— Czemu nie? — odparłem, szukając wiadra.
Wśród izby na podłodze, na kawałku starego, podartego i pokapanego woskiem kilimka, siedziała w jednéj koszulinie mała, chuda Julusia... O małom z pośpiechu jéj nie potrącił...
Dziecko za mną ciekawemi wodziło oczyma.
Zaraz téż w godzinę może potém, jużem ją na rękach miał i nosił... od czego się służba moja poczęła.
Dokończywszy téj pierwszéj części opowiadania, radca westchnął i zwrócił się ku nam.
— Mógłżem się ja wówczas spodziewać — odezwał się smutnie — że z takiéj nędzy, opustoszenia i sieroctwa, kiedykolwiek się potrafię wydostać?
Opatrzności Bożéj pewnie winienem wiele, ale i własnéj sile téż trochę.
Zrozpaczone położenie daje męstwo wielkie. Nie miałem naówczas lat dziesięciu, nie umiałem nic; jakim sposobem zbudziła się we mnie siła i chęć wydobycia z téj nędzy, tego nie potrafię wytłómaczyć.
Patrzyłem z ciekawością nadzwyczajną na wszystko, co mnie otaczało — i w głupiéj mojéj głowie starałem się wyciągać pewne wnioski dla własnego użytku.
Zakrystyan czytywał — był on dla mnie pierwszym wzorem i ideałem człowieka... Zapragnąłem umieć czytać jak on. Nie pamiętam, jak doszedłem do posiadania elementarza, a liter mnie nauczył Fabisz.
Czytałem chciwie, ale nie rozumiałem nic...
Między językiem książki i jéj myślami a pospolitą mową, nie było dla mnie żadnego jeszcze związku.
Niezrozumiałe zupełnie rzeczy stopniowo mi się objawiały. Padała na nie jakaś jasność nagle i poczynałem potrosze pojmować ich znaczenie.
Nie rozumiejąc téż ani jednego słowa ministrantury, nauczyłem się służyć do mszy świętéj, a gdym doszedł do téj perfekcyi, iż przed proboszczem mogłem mszał nieść do ołtarza, zająłem niejako urzędowe stanowisko w zakrystyi.
Wyręczałem Fabisza, który z powagą mógł we drzwiach zakrystyi przypatrywać się i doglądać świec, aby nie topniały.
Słyszałem proboszcza, który raz odezwał się do zakrystyana:
— Ale to szkoda tego chłopca, żeby się tak zmarnował.
Tymczasem ja zrana nosiłem wodę, późniéj Julusię na rękach, niekiedy mszał, i wodę znowu... zdawało mi się, że w przyszłości miejsce zakrystyana zająć będę zdolnym, co za szczyt najwyższy i cel ostateczny zabiegów poczytywałem.
Gdy się to działo, sprzedano za długi zagon ojcowski; kupił go stryj Joachim. Miał naówczas dzieci kilkoro... Ponieważ ojcowiznę moję nabył tanio, proboszcz podobno kołatał do jego sumienia, aby coś dla mnie przeznaczył, ale się zaklął z furyą wielką:
— Ani złamanego szeląga!
Na tém się skończyło.
Jakby wistocie mściwa ręka boża dosięgła późniéj nielitościwego człowieka: zmarł mu synaczek jeden najulubieńszy, w pół roku na ospę dwoje; z pozostałych syna i córki, w kilka miesięcy gardlana choroba zabrała pierwszego... Jedno dziecię pozostało mu tylko...
Naówczas grzebiąc małego, proboszcz mu rzekł do serca:
— Widzisz, panie Joachimie, nie miałeś litości nad sierotą, teraz Bóg nad tobą jéj nie ma.
Trafiło mu to potém do serca, bo przyszedł na probostwo w kilka dni i ofiarował się wziąć mnie do siebie.
Nie wiedziałem, o co chodziło, gdy mnie na probostwo zawołano, ale tu zobaczywszy stryja, o małom zaraz nie pierzchnął. Ledwie mnie proboszcz siłą za rękę wciągnął do izby.
Rozpłakawszy się, odmówiłem stanowczo pójść do stryja; pamiętałem, jak był okrutny i jak ojca prześladował.
Padłem księdzu do nóg, nie było sposobu skłonić mnie; dano pokój.
Zostałem więc przy Fabiszu.
Na początku drugiego roku, za dziećmi płacząc nieustannie, umarła żona Joachimowi — poszła za nią córeczka. Stary opuścił gospodarstwo i na cmentarzu siedząc, płakał po całych dniach. Potém pić zaczął i napiłego, śpiącego musiano z mogiłek do domu odnosić.
Dopieroż wszyscy w osadzie za księdzem powtarzać zaczęli, że to jest boży palec za sierotę.
We dwa lata, gdy ja się w zakrystyi, coraz większe zdobywając zaufanie, krzątałem jak w domu, wyręczając doskonale Fabisza, wiedząc, na jaki dzień który ornat i kapę gotować, kiedy obrusy na ołtarzu zmienić, utrzymując ampułki w pożądanym stanie czystości, zbierając wosk, dając sobie rady z gaszeniem i zapalaniem świec, lampy przed ołtarzem i t. p., stryj Joachim nieszczęśliwego żywota dokonał...
Ponieważ po nim nie pozostał nikt, ja-m był najbliższym i jedynym spadkobiercą. Mogłem się od téj chwili uważać za jednego z dostatniejszych w naszéj osadzie. Naznaczono mi opiekunów, a raczéj sami się oni teraz znaleźli... Proboszcz z tytułu tego, żem w zakrystyi posługiwał, także w opiece głos pozyskał.
Pamiętam, jak mnie przyprowadzono przed moich panów opiekunów, dwunastoletniego wyrostka.
Z moich krewnych jedni głosowali, żebym przy kim ze starszych począł się wdrażać do gospodarstwa, drudzy byli za tém, aby mnie dać do bakałarza...
Wtém proboszcz skinął na mnie.
— A ty Maćku? czegobyś sobie życzył?
W dwunastym poczynającym się roku, miałem już dosyć otwartą głowę, aby nie lękając się szkoły, odpowiedziéć otwarcie:
— Ja, proszę ojca dobrodzieja, chcę się uczyć!
Ten mój mniemany dostatek, który tak cudownie spadł na mnie, na miarę naszéj biedy mógł się chyba nim nazwać.
Rozumie się, że ksiądz, pocałowawszy mnie w głowę, głosował za mną i przy téj zręczności stojącym u drzwi opiekunom powiedział kazanie.
— Widzicie, że ten smarkacz ma więcéj rozumu niż wy wszyscy... Nie byłoby tych waśni, zajadłości, niepokojów i téj nędzy między wami, gdybyście się czegokolwiek uczyli i cokolwiek umieli. Ale u waszmościów tak, jeszcze się wąs nie wysypał, parobczak nic nie umiejąc, żeni się, dzieciska go obsiądą, i z pokolenia w pokolenie coraz większa ciemnota i nędza... Zobaczycie, że z tego błazna człowiek będzie.
Gdy mnie do Białéj do szkoły odwieziono, okazało się, że dochody z całych posiadłości ś. p. stryja Joachima ledwie starczą na utrzymanie ubogie i korepetycyę. Być może, iż dzierżawca i opiekunowie korzystali z sierocego mienia, tego tam nie wiem, ale to pamiętam, że życie musiałem opędzać najskromniejszém utrzymaniem się zaspokajając.
Dawano za mną ordynaryę jéjmości, u któréj byłem na stancyi, która pochodziła także z naszéj osady, gotowemi pieniędzmi bardzo mało. Oporządzenie moje było więcéj niż skromne: surducina z sukna grubego, późniéj i łatany na łokciach, z butami wiekuisty kłopot, bo ledwie jedne podzelowano, już drugim odpadały podeszwy.
Mnie to wcale nie obchodziło...
Wszedłem do szkoły z dobréj woli, i z najmocniejszém postanowieniem teraz już nie na zakrystyana się sposobić, ale na księdza...
Rozumiałem to, że wszystko zależało od nauki... Słyszałem po raz pierwszy tę sentencyę z ust Fabisza i ona w umyśle moim utkwiła na wieki, że im kto więcéj umié, tém wyżéj stanąć może.
Poprzysiągłem więc sobie, iż uczyć się i uczyć będę aż do... wyczerpania téj studni nauk, a byłem tak, z pozwoleniem, głupi, żem sobie wyobrażał naukę, jako rzecz ograniczoną, zamkniętą. Chciałem naturalnie, wedle systemu Fabisza, doścignąć jaknajwyżéj...
Poprzysiągłem sobie przed ołtarzem, iż wszystko poświęcę dla nauki...
Żelazna wola i upór dziecka zrodziły się z tego postanowienia. Roiłem, że nauką dojdę do najwyższych szczeblów, i że dosyć ją będzie posiąść, aby się dopomniéć o to, co jéj należało.
Z głową do góry i ogromną pewnością siebie, kroczyłem daléj. Nie szło mi jednak, jak po maśle.
Nie upłynął rok, gdy w odsyłaniu ordynaryi i wypłacie tego, co na utrzymanie moje było nieodzownie potrzebném, zaszły trudności... ani ordynaryi, ani pieniędzy nie było. Przez kogoś trzeciego proboszcz mi dał znać, iż potrzebował widziéć się ze mną.
Z Białéj do Tucznéj drogi kawał. Na piechotę trudno się było samemu ważyć, a okazyi do miejsca nie mogłem znaléźć. Tymczasem gospodyni nieopłacona patrzyła krzywém okiem i wyrzucała mi to, że karmiła na kredyt. Zniecierpliwiony musiałem szukać sposobu dostania się na miejsce, przysiadając z żydkami, którzy od wsi do wsi mnie przewozili za małą opłatą. Nierychło dostałem się do naszéj osady i zaraz po drodze wysiadłem u wrót plebanii. Poszedłem naprzód do Fabiszów, którzy mnie poznawszy, niezmiernie byli radzi, lecz z pierwszych ich głosów dowiedziałem się, że około mojego dziedzictwa było krucho i że coś zaszło dla mnie bardzo niepomyślnego.
Pobiegłem na plebanię.
Ksiądz zobaczywszy mnie, brewiarz złożył, z którego się modlił.
Pytał naprzód, jak-em się tu dostał? potém zawahał się trochę, nim przystąpił do tego, co mi miał zwiastować.
— Żal mi cię, Maćku — rzekł — ale cośmy się cieszyli, żeś po nieboszczyku Joachimie miał dziedziczyć i ja-m się spodziewał z ciebie tu miéć człowieka, coby drugich pokrzywionych prostował, a podobno... wszystkie te nadzieje pójdą marnie. Zjawił się jakiś zapomniany trzeci brat ojca twego i Joachima, poszło na prawo wszystko i, jak mnie się widzi, tobie się z tego nic nie dostanie! Już teraz — dodał proboszcz — na twojéj schedzie sekwestr, adwokaci gospodarują, nim słońce wejdzie, rosa oczy wyje...
Milczałem słuchając.
— Cóż ty myślisz? — zapytał ksiądz czule i troskliwie. Nie wrócić-by ci do zakrystyi?
Ja-m się zadumał, ale odwaga mnie nie odeszła.
— A cóż? — rzekłem wzdychając — w szkołach się już nasłuchałem tego, jak sobie ubodzy radę dają, popróbuję i ja. Są tacy, co majętniejszym buty czyszczą za kawałek chleba i schronienie przy nich, i ja-m gotów, a uczyć się muszę... Ale możeż to być, aby mnie ojcowiznę odebrano? — spytałem.
— Wszystko może być — odpowiedział ksiądz — bo nieprawość i chciwość ludzka jest większą i silniejszą niż miłość chrześcijańska i bojaźń boża. Ja tu praw twoich bronić będę, ale, co ja mogę? Jeżeli ci się co okroi, a ocalę, dam znać, ale mało na to rachuj, a niech ci Bóg błogosławi, dawaj sobie rady, nie oglądając się na nikogo.
Pocieszał mnie, jak mógł, starowina, lecz widać było, że sam niewiele ufał, aby mógł co uratować.
Poszedłem przenocować do Fabiszów, gdzieśmy dopóźna przesiedzieli gwarząc. Nazajutrz próbowałem dowiedziéć się o mojéj schedzie, alem tylko tyle zrozumiał, że teraz do niéj przystąpić nawet nie było mi wolno. Pretensye wydziedziczonego przez lat tyle brata, koszta różne, miały mi wszystko odebrać.
Fabisz także mnie chciał do zakrystyi zwerbować, ale mnie do szkoły ciągnęło coś; po dwóch dniach rozsłuchów daremnych, nie dostawszy ani grosza, ani nadziei, abym co mógł miéć stąd, poszedłem napowrót do szkoły.
Przez całą drogę myślałem, co pocznę, alem męstwa i ducha nie stracił.
— Choćby o żebranym chlebie, choćby przyszło u żyda służyć — mówiłem sobie — uczyć się będę.
Ponieważ trochę moich rzeczy u gospodyni zostało, musiałem do miasteczka powróciwszy, zajść do niéj. Odgadła z twarzy, żem z próżnemi rękoma powracał, ale niebardzo się pogniewała za to na mnie. Rozumiała, że w tém winy mojéj nie było. Pozwoliła, aby do czasu węzełek mój u niéj pozostał, gotową była nawet czasem łyżką strawy pożywić, ale darmo na stancyę wziąć nie mogła...
Ja-m téż o to żalu do niéj nie miał, bo sama ubogą była.
Drugiego dnia jużem po mieście sznurkował, czy się gdzie nie wszrubuję.
Właśnie przybył do szkół nowy profesor matematyki, którego zwano Rzymskim. Nikt go tu nie znał. Stary kawaler, sam jeden, jak palec, ubogi, rozglądał się tak po mieście, jak ja za służbą.
Narajono mi go, że chłopca potrzebował; poszedłem do niego.
Człowieka takiego jeszczem w życiu nie widział.
Wyprostowany, jakby drewniany, suchy, chudy, żółty, ruchy miał machiny, zawsze jednakowe. Oczy ogromne siedziały mu na wierzchu głowy nic nie mówiąc, usta téż nie więcéj lubiły się rozgadywać. Zamiast mówienia krzywił twarzą dziwacznie, mrugał, brwi ściągał, usta wydymał i zacinał, chrząkał i często słowa nie odpowiadając, ręką tylko coś wskazał, na tém kończąc.
Zdawał się zawsze jakby osłupiały, zamyślony głęboko i nieprzytomny, goszcząc gdzieś na innym świecie duchem. Obracał się, chodził tak, że kto go raz widział, pewnym być mógł, że za drugim razem zobaczy go znów słowo w słowo poruszającym się tak samo, bez najmniejszéj zmiany.
Żadna lalka, nakręcona sprężyną, nie mogła być sztywniejszą a bardziéj milczącą.
Ale, gdy stanął przy tablicy, zawinąwszy rękawy, wziął kredkę w palce długie i począł wykładać, słowa mu z ust płynęły bez namysłu, bez przerwy, bez zająknienia, tak samo machinalnie, jasno, wyraźnie, łatwo, i wówczas wstępował w niego jakiś duch... ożywiał się...
Kredkę i gąbkę położywszy, stawał się napowrót milczącą, zadumaną lalką.
Od ludzi stronił i nie potrzebował ich... W domu, powróciwszy z lekcyi, chodził, fajkę palił, jadł o danéj godzinie, co mu podano, regulował się ściśle wedle zegarka, i był téż machiną.
Gdym przyszedł mu się rekomendować, obejrzał mnie, skrzywił się, nos ściągnął, jakby mi chciał kichnąć w oczy, obszedł raz i drugi dokoła i w dwóch słowach kazał się wprowadzić, a w niewielu więcéj wyłożył mi moje obowiązki.
Oprócz mnie, była przyjęta stara kucharka.
Miałem czyścić buty i odzienie, zamiatać, posługiwać.
Usługa ciężką nie była, tylko musiała stosować się do godzin, bo gdym się opóźnił z czém, słowa nie mówiąc, za ucho mnie brał, prowadził do zegara, pokazywał godzinę i groził.
U niegom się nauczył, jaka była wartość czasu. Zresztą człowiek był równie dobry, jak dziwaczny, i równie zimny, jak regularny.
Naglądał na moje zatrudnienia i na mnie, ale się zbyt drobnostkowo nie mieszał w to, com poczynał. Mijało czasem dni trzy, cztery, a literalnie ani jednego słowa z ust jego nie słyszałem. Drudzy nie byli szczęśliwsi. W korytarzach spotykając się z kolegami profesorami, stawał czasem na momencik w ich kółku i słuchał, ale nigdy się nie odzywał z niczém. Postawszy, posłuchawszy, kłaniał się dokoła i szybkim krokiem odchodził. Ktoby myślał — do pilnéj roboty? Po to tylko, aby wielkiemi krokami z fajką po pokoju swoim spacerować. Gdy był w bardzo dobrym humorze, widywałem go tak sam-na-sam, podnoszącego wysoko nogi, przypatrującego się własnym ruchom, stąpającego to szybciej, to powolniéj, i uśmiechającego się do siebie.
Jawném było, że w obcowaniu z samym sobą miał największą i jedyną przyjemność.
Przy tablicy téż był w swoim żywiole. Mówił, jakby recytował rzecz wyuczoną, ale żaden zarzut i trudność nigdy go nie zmieszały, był panem tego, co wykładał.
Dziwak ten zakrawał na monomana. Wszyscy koledzy wyśmiewali się z niego, ale jako nauczycielowi nic mu zarzucić nie było można.
W życiu domowém odznaczało go skąpstwo nadzwyczajne. Grosz dać było dla niego męczarnią, a oszczędzić rozkoszą najżywszą. Nie czynił jednak żadnych wysiłków, aby zdobyć pieniądz.
W tych terminach, gdy u nas są we zwyczaju kolędy, podarki i t. p., profesor Rzymski wpadał w niepokój widoczny. I gospodynię i mnie starał się zbyć — in natura, jakimś podarkiem, aby grosza nie dobyć.
Nie wiem dobrze, co się dostawało gospodyni, która na śpiżarni i kuchni się mściła za jego skąpstwo, a ja dostawałem stare buty, po dziesięć razy obejrzane, lub jeszcze starszą odzież jakąś.
On sam dla siebie równie był skąpym. Cośmy jadali, Bogu tylko wiadomo, kucharka karmiła nas tém, co było najgorsze i najtańsze.
Profesor zdawał się tego ani widziéć, ani czuć... To co ja często młody i głodny psom oddawać musiałem, on spożywał cierpliwie, nie czując różnicy najlepszego od najobrzydliwszego. Miałem tu swobody dosyć, i nauka mi szła z łatwością, o niéj tylko myślałem...
Dwa lata bez najmniejszéj zmiany upłynęło na usługach Rzymskiego, jeszcze rok mi pozostał tylko do skończenia szkoły wydziałowéj. Mogłem miéć wygodniejsze miejsce korepetytora, alem wolał zostać przy Rzymskim, bom tu dla siebie miał więcéj czasu.
Co się tyczy mojéj ojcowizny, stało się z nią, co przepowiedział proboszcz, znikła i roztopiła się w rękach prawników i spadkobiercy. Zostało dla mnie wszystkiego trzysta złotych, które proboszcz siłą prawie wyrwał i zachował u siebie, nie chcąc mi ich dać, aż póki bym do szkół wojewódzkich nie przeszedł.
Upragniony ten dla mnie moment zbliżył się nareszcie.
Ksiądz wcale się nie sprzeciwiał temu, abym naukę kontynuował, ale przepowiadał mi, że będę miał wiele trudności do zwalczenia. Dał mi półtorasta złotych na drogę i z temi dostałem się do najbliższego Lublina.
Świadectwa miałem tak dobre, że mi o korepetycye nie było trudno...
Historya tych lat, gdym szkolne nauki aż do maturitatis kończył, niéma w sobie nic osobliwego. Uczyłem się dobrze i nabierałem zarozumiałości ogromnéj.
Najpewniejszy byłem, że raz dobiwszy się do ostatniéj klasy, albo wnet znajdę świetne pomieszczenie, lub marzyłem już o uniwersytecie...
Co obrać sobie? Żadna nauka mi się nie uśmiechała zalotniéj od innych... Wszystkie równie były ponętne i nie wiem, co mnie skłoniło do wybrania wydziału prawnego...
Zdaje się, żem już wówczas marzył o karyerze urzędowéj.
W uniwersytecie siedziałem jak mól nad książkami. Wszystkie egzamina zdawałem szczęśliwie, zdania miałem najlepsze..
Zazdrościli mi drudzy.
Stałem trochę odosobniony i milczący, jak mój Rzymski.
Stopień pozyskałem cum eximia laude. Suknie miałem wytarte, koszule grube i stare, buty niezawsze całe, ale głowę zadzierałem do góry, pewny tego, że dokończywszy tak wydziału, pomieszczę się świetnie i z jaknajwiększą łatwością.
Nie miałem przyjaciół, o tych więc nadziejach przyszłości nie było komu mówić i nikt mnie nie rozczarowywał.
Dwóchset złotych nie miałem całego majątku, gdy pozyskawszy stopień, co mi się zdawało najwyższym szczeblem... ostatnim celem, odetchnąłem, pewien, że dziś lub jutro ubiegać się o mnie będą.
Szło o wybór zajęcia.
Podałem się do służby, do któréj mnie stopień i nauka kwalifikowały. Prośba i papiery zostały przyjęte, i po nich nastąpiło głuche milczenie.
Trwało ono trzy miesiące.
Poszedłem się przypomniéć.
Nikt nie wiedział, gdzie była moja prośba, gdzie papiery, i po długiém szukaniu, chodzeniu, znaleziono je nietkniętemi.
Po drugich trzech miesiącach, chociaż mi się udało znaléźć tanie lekcye jakieś, zagrażał już wprost głód.
Dróg, któremi potrzeba było się przedzierać, aby dostać pomieszczenie, nie znałem. Nikt mnie nie popierał.
W kancelaryach słuchano mnie ziewając, albo nawet i słuchać nie chciano.
Po upływie pół roku, jak dziś pamiętam, trafiłem do biura, w którém prośbę i papiery złożyłem, w popołudniowéj godzinie. Stoliki, pulpity i izby były puste.
Jeden jedyny stary urzędnik, z twarzą czerwoną i opryszczoną, z nosem nabrzękłym, w wice-mundurze wytartym, chodził zażywając tabakę po kancelaryi. Zobaczywszy mnie, po raz... może dwudziesty, począł mi się w oczy śmiać.
— A wiesz! — zawołał — że jesteś pan do pokazywania za biletami. Co waćpan sobie myślisz, że to tak łatwo, choćby dyurnisty miejsce pozyskać dlatego, że masz kwalifikacyę? A gdzie plecy? kto tu się o waćpana troszczy? Urzędników, nas jest więcéj niż potrzeba. Myślisz, że cię puszczą dlatego, żeś zdatny, ażebyś drugim tém łatwiéj chleb odbierał? Toś mi naiwny! Czy z księżyca spadłeś? hę?
Stałem nie mówiąc słowa, a on śmiał się coraz serdeczniéj.
— Przedziwny pan jesteś! — mówił. — Możesz tu posiwiéć, stojąc tak na jednéj nodze...
— Cóż mam począć? — spytałem.
— Albo ja wiem? Znajdź plecy! Kłaniaj się, stań się potrzebnym! Śmieszna pretensya dlatego chciéć posady, że się na nią zasłużyło?
— Ja na początek nie wymagam wiele — rzekłem pokorniejąc.
— Ale waćpanu nie dadzą nic a nic! — odparł napiły. — Próbuj waćpan zapisać się gdzie do teatru...
Odszedłem mocno zgryziony.
Dopiéro późniéj pocieszałem się tém, że to, com słyszał, wyszło z ust pijanego i nie miało sensu. Tymczasem jednak sprawdzało się, co przepowiedział.
Miałem wówczas stancyjkę na Podwalu, w poddaszu, wyczerpywały się ostatki, lekcyj nawet trudno było znaléźć.
Myślicie, że mi to odebrało ducha? jako żywo! Obliczywszy kasę, znalazłem w niéj dwadzieścia złotych.
Garderoba była w tym stanie redukcyi, iż z niéj nic na żydy puścić nie mogłem, bobym nie miał w czém chodzić. Buty na nogach schadzałem ostatnie, używając ich tak ostrożnie, iż powróciwszy do domu, natychmiast z nóg zrzucałem.
Ale na ulicy głowa była do góry! a co się w sercu działo, o tém ja tylko wiedziałem i Bóg.
Do nielicznych moich znajomych z uniwersytetu i kolegów prawnego wydziału należał Wrzesiński, syn urzędnika, głowa nieosobliwa, nauki niewiele, ale w salonie uchodzący za pełnego nadziei młodzieńca.
Byliśmy z nim wcale nie źle, bo mu nieraz pomagałem. Spotykam go w ulicy z ogromną pliką papierów pod pachą, śpieszącego do kancelaryi, bo on już posadę uzyskał, mając ojca na urzędzie.
Spostrzegłszy mnie, stanął i przywitał się.
— Prawdziwe to szczęście, że pana Mateusza spotykam — rzekł. — Mam nawał roboty, i nie mogę jéj podołać, a oto właśnie mi dziś narzucono napisanie memoryału... Nie mógłbyś mi dopomódz?
Rzuciłem okiem na zadanie. Zmiarkowałem, dlaczego się z niém zwracał do mnie, było nadzwyczaj zawikłane i trudne, wymagało erudycyi, któréj nie miał.
Uśmiechnąłem się.
— Czasu mam do zbytku — rzekłem — ale, z najżywszą chęcią pomożenia koledze, ja na chleb, którego nie zapewniłem sobie dotąd, pracować muszę.
— Ja najchętniéj będę... bonifikował — zająknął się Wrzesiński.
— Tak — rzekłem — ale nadto jesteś delikatnym, abyś miał sobie cudzą pracę przywłaszczyć.
Zarumienił się mocno kolega. Mnie szło wielce o to, abym, choćby ofiarą pracy, zdobył tymczasem bonifikacyę.
Wziąłem z rąk jego papiery i dodałem:
— Potrzebuję zarobku, dopóki nie pozyskam miejsca, więc zgoda. Wyręczę cię, ale...
— Zapłacę, co postanowisz — żywo wtrącił Wrzesiński. — Kiedy to może być gotowe?
Potrzeba było dobrze fałdów przysiedziéć, aby dać rady zadaniu, ale ja nie miałem nic do czynienia. Obiecałem zrobić prędko, i, jak się spodziewałem, dobrze...
Przedmiot mi nie był obcy. Potrzebowałem do niego świeższego materyału z biblioteki. Notatki moje starczyły do dawniejszych sprawozdań. W dziesięć dni już przepisywałem na czysto ów memoryał. Kolega zapłacił go, jak chciałem, i zabrał... Miałem znowu na kilka tygodni zapewnione liche utrzymanie.
Jak się wówczas żywiło? tak, jak tylko młodość i nadzieja mogą się przeżywiać.
Kawa w rozmaitych porach dnia, lub to, co się w lichych kawiarniach nazywa tém imieniem, była rzeczywistą podstawą. Bułka ją dopełniała. W lichéj restauracyjce podejrzany bulion, często cuchnący kożuchem, ladajaki kawałek mięsa zastępował obiad. Po obiedzie szły znowu kawy i bułka.
W tym programie jednostajnym bardzo rzadko zachodziły waryanty. Nie pozwalałem sobie, a nie byłem téż do wygódek nawykłym.
Jaki był los mojego memoryału, o tém się dowiedziałem nierychło. Wrzesiński go przepisał naturalnie, przedstawił i został awansem wynagrodzony.
Ruszyło go sumienie.
Postarał się dla mnie o umieszczenie, ale w hierarchii gryzipiórków było ono tak skromném, że dla człowieka ze stopniem uniwersyteckim stawało się śmieszném. Cóż miałem począć? przyjąłem je... z ironią w duszy i zasiadłem do kopiowania niedorzeczności, które czasem śmiech we mnie wzbudzały nonsensami, jakie w sobie zawierały.
Stało się, iż raz, gdym tak przepisywał coś, a potém przez pół dnia nic do czynienia nie miałem, żem siedząc za stolikiem, opatrzył jakby komentarzem nieustającym ów niedorzeczny dokument. Co tam na marginesach popisałem, wiedział Pan Bóg; nie miałem litości, szyderstwo było zjadliwe.
Przez nieuwagę owę makulaturę zostawiłem na stole.
Jakkolwiek podrzędne zajmowałem miejsce, i tego mi zazdroszczono. Ktoś z tych, co do mnie urazę mieli, iż zasiadłem na twardym stołku, na który on spodziewał się dostać, napatrzył mój komentarz i poniósł się z nim do starszyzny.
Oburzenie i zgorszenie wybuchnęły z gwałtownością niezmierną. Nie dano mi się tłómaczyć, nie spytano nawet, straciłem liche owo miejsce...
Ale z rąk do rąk przechodzący papier inkryminowany zwrócił na mnie uwagę. Znalazł się ktoś, co uznając mnie niebezpiecznym, zarazem przyznał i to, że mogłem być użytecznym bardzo.
Gdym się najmniéj spodziewał, dano mi posadę lichą, małą, w innéj dykasteryi.
Tu jeden ze zwierzchników mnie potrzebował... tak samo, jak Wrzesiński.
Zrażony, zniechęcony, tymczasowo gotów byłem dać się wyzyskać, byle nareszcie zdobyć jakieś miejsce i zrobić sobie początek.
Nie byłoby mi to dopomogło, niestety, gdyby...
Tu radca śmiać się począł.
— Posłuchajcie — dodał. — Ulicą szły dwie panie, jedna niemłoda, nieładna, otyła, bardzo strojna... druga obok niéj, do niéj podobna, młoda, ułomna, smutnéj twarzy i zbiedzona swą powierzchownością; za niemi z językiem wystającym, wlókł się faworyt piesek, niepomiernie wypasiony, z trudnością na krótkich nóżkach niosący brzuszynę, która się prawie wlokła po ziemi.
Na zawrocie ulicy — panie przechodzą ją szybko, psiak niemogący podążyć za niemi, wpada... tuż, tuż pod koła pędzącéj dorożki. Przez litość nad psiakiem, porywam go z pod kół niemal na ręce i ratuję...
Krzyk się daje słyszéć. Widzę starszą panią, załamującą ręce. Obie przypadają do mnie z wyrazami najżywszéj wdzięczności.
Okazuje się, żem ocalił faworyta pani prezydentowéj, która nie wiedząc, jak mi odwdzięczyć, po zarekomendowaniu się mojém, zaprosiła mnie na herbatę.
Piesek pani prezydentowéj był moim jedynym, najpierwszym protektorem, jemu winienem, żem na szczeblu drabiny hierarchicznéj mógł postawić nogę.
Wieczorem nie było nikogo na zaproszonéj herbacie, oprócz pani, jéj córki, ocalonego pieska i mnie. Dopiéro, gdym odchodzić miał, zjawił się sam pan prezydent. Rodzina cała składała się, jak się tu dowiedziałem, z tych pań tylko... Bardzo niepiękna panna Wanda, nieco ułomna, z wyrazem twarzy łagodnym i cierpiącym, była jedynaczką.
Z początku małomówna, późniéj ośmieliła się i w kółku tém, spędziłem wieczór dość przyjemnie. Sama pani matka, bardzo zręcznie rozpytała mnie o wszystko, co się tyczyło mojéj osoby.
Nigdym nie umiał kłamać, ani się przechwalać, a mam i miałem zwyczaj żartobliwie swoją biedą potrząsać; tak samo téż, nie kryjąc się wcale z tém, co zacz byłem, naiwnie i poprostu opowiedziałem pani prezydentowej moje sieroce dzieje.
Słuchano mnie ze współczuciem.
Nie taiłem nic, ani nawet, żem się spodziewał pracą i wytrwałością mój zły los zwyciężyć. Gdy pod koniec wieczoru nadszedł prezydent, człek poważny, zimny na pozór i znudzony, przedstawiono mnie jemu i przyjęty zostałem dosyć łaskawie. Przy pożegnaniu zaproszono wreszcie, abym czasem odwiedzał państwa M...
Przez kilka tygodni wszakże nie poszedłem tam, i byłaby się może znajomość rozchwiała, gdybym znowu na ulicy nie spotkał pani z panną i nie został powtórnie zaproszonym.
Przyjęto mnie jak dawnego znajomego, a pies uratowany przeze mnie, znalazł się tak przyzwoicie, iż sam przyszedł do mnie z powitaniem. Prezydentówna téż była bardzo grzeczną.
I znowu pod schyłek wieczoru przybył gospodarz domu, tym razem w rozmowie informując się staranniéj, jakim sposobem o miejsce etatowe zabiegałem, do kogo prośbę podałem i t. p.
W parę tygodni, niespodzianie otrzymałem odpowiedź na moję przestarzałą petycyą, iż na posadę w kancelaryi pana prezydenta byłem naznaczony. Poszedłem dziękować naturalnie panu i pani, nie wątpiąc na chwilę, komu to zawdzięczać miałem.
Na początek miejsce owo było nadzwyczaj — skromne, ale i roboty niewiele przy niém. Prezydent więc, aby wypróbować siły moje, dawał mi zadania do opracowania wyjątkowe. Wywiązywałem się z nich, starając okazać, co umiałem.
Pierwszym skutkiem tego było, żem sobie nieprzyjaciół i zazdrosnych siła pozyskał. Wiedziano jednak, żem bywał u prezydenta, żem miał jego protekcyę i obawiano się. Niewiele mi szkodzić kto mógł, ale psot płatano dosyć, aby życie zatruć.
Szczęściem nie przylegało to do mnie; wesołą twarzą, umysłem spokojnym znosiłem wszystko.
Tymczasem coraz ściślejsze zawiązywały się stosunki pomiędzy mną, a niepiękną i ułomną prezydentówną. Byłem naówczas młodym i przystojnym mężczyzną — ludzie z pewnością posądzali mnie, że zbliżałem się do panny dla krescytywy i protekcyi.
Mogę poprzysiądz, że tak nie było.
Biedna panienka zyskała moje współczucie dobrocią, uprzejmością, i tém, żem ją widział opuszczoną i nieszczęśliwą. Przywiązałem się do niéj nie w widokach ambicyi, ale z potrzeby serdecznéj.
Z pierwszego szczebla, gdym dał dowody pracowitości i zdolności, postąpiłem wprędce na wyższy. Nadzieja teraz już mnie podtrzymywała i sił dodawała.
Matka panny dała mi do zrozumienia, że choć ubogi i na teraz nie mający środków utrzymania rodziny, o córkę starać się mogłem.
Ojciec nie bardzo był rad z tego, ale się nie przeciwił. Nastąpiły zaręczyny.
Pensya moja wówczas nie wynosiła więcéj, nad parę tysięcy złotych — musiałem czekać. Ojciec obiecywał popchnąć mnie wyżéj, jak tylko-by się wakans trafił — ale tego nie było.
Gdy się to działo, nagle jednego wieczoru przybywszy do prezydentowstwa, znalazłem cały dom rozstrojony. Prezydent leżał paraliżem tknięty. Sprowadzono doktorów, zostałem na posługach, czuwałem dni kilka przy chorym, który zmarł, mogę powiedziéć, na moich rękach.
Z nim razem wszystkie nadzieje moje poszły do grobu, pozostała tylko niepiękna narzeczona, dane jéj słowo, a ze spadku po ojcu nic, oprócz pensyi wdowy, bardzo szczupłej.
Wszyscy, począwszy od panny — sądzili, że się cofnę — ale téj nikczemności, dzięki Bogu, nie popełniłem. Oświadczyłem, że słowa dotrzymam, jak tylko się dobiję możności wyżywienia rodziny.
Nie odebrano mi miejsca — i być może, iż postępowanie moje z prezydentówną zjednało mi u zwierzchności szacunek..
Lat trzy ciężkiéj pracy ubiegło, nim się mogłem ożenić. Położenie wcale było nie świetne, żona bez posagu, ale miałem z niéj towarzyszkę tak dobrą, przywiązaną, pracowitą i rozumną, że gdym ją po kilku leciech utracił, nie chciałem już po raz drugi stawić na loteryą małżeńską.
Żonie winienem, żem w ciężkim zawodzie urzędnika mógł wytrwać, nie schodząc z prostéj drogi — nie zrozpaczywszy o sobie, nie trwożąc się trudnościami, jakie spotykałem na téj drodze — żonie winienem, żem się nie splamił przedajnością.
Męstwem i pogodnym umysłem pokonywałem nieustanne trudności, jakie miałem do zwalczenia.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Radca zapatrzył się w ogień kończąc swe opowiadanie, westchnął — i już więcéj z niego dobyć nie mogliśmy.

1884.





Trzej królowie.
(Wspomnienie akademickie, napisane w twierdzy magdeburskiéj).


Było to w Wilnie, ale o wiele późniéj od téj szopki, w któréj pokazywano:

To profesor Rustem,
Co maluje z gustem.

Garstka młodzieży akademickiéj, zagrzana duchem wielkiego poety, który niedawno wyszedł z jéj łona, roiła poemata, dramata, romanse na tle podań ludowych i religijnych osnute, lub w formy ludowe przyodziane.
Urywki dramatów, które razem z szopką po domach chodziły z Herodem, z dyabłem, z żydem i żydówką, ekonomem i chłopem, wielce rozpoetyzowanemu naówczas panu Józefowi Podolakowi (nazwijmy go tak, nie chcąc prawdziwego podawać nazwiska) nastręczyły myśl napisania czegoś dla szopki.
Gorączka we wszystkiém, co czynił, pan Józef, między nami przezwany Beppo, z powodu miłości literatury włoskiéj, chwycił się szopki z niewymownym zapałem. Nie tylko, że sam obiecywał napisać coś dla tego teatru, z którym téż zamierzał chodzić po domach, ale namówił i niemal zmusił kilku innych do spółdziałania.
Wymawiano się, ale myśl pusta nie była tak bardzo wstrętną, a fantastyczność jéj i swoboda, z jaką można było puścić sobie cugle, młodym poetom się uśmiechały.
Jeden skorzystał niepoczciwie z szopki i spróbował w nią wcisnąć fragment swojego naśladowania Manfreda, czemu Beppo zapobiegł. Nastawał on na przedmioty ludowe, legendowe i t. p.; nie łatwo było coś nowego znaléźć.
— Pocóż szukać nowego? — wołał Beppo — dosyć stare odświeżyć.
Bądź-co-bądź myśl zaczynała się uśmiechać, starano się o szopkę i wszyscy zasiedli do tworzenia dramatów.
Ażeby się dwu nie zeszło z sobą na jednéj myśli lub zbyt pokrewnéj scenie, po kilku dniach, rozpytali się o udział biorący w szopce, kto co sobie wybiera.
Beppo oświadczył, że konfiskuje „Trzech królów“.
— Ale cóż ty z niemi zrobisz? — zapytał ktoś z nas.
— Zobaczycie!
— Boję się, ażebyś nie obszedł się z niemi bez należytéj rewerencyi i szydersko; to w szopce nie uchodzi — rzekł drugi.
— Proszęż cię, nie ucz mnie elementarnych rzeczy! — odparł obrażony Beppo.
Temat Trzech królów, przypuszczając, iż poeta mógł z niego coś nowego wydobyć, był dla szopki właściwy, lękaliśmy się jednak jakiegoś wybryku Włocha, który czasem dla ekscentryczności wiele był gotów poświęcić.
Idąc wzorem Beppa, inni téż ograniczyli się motywami odświeżonemi, wzięto Heroda, ktoś sobie wymówił karczmę i żyda, inny ekonoma i chłopa i t. p.
Jeden nawet czarownicę i dyabła sobie zapewnił. Szopka obiecywała się na tle ludowém i tradycyjném z nową siłą rozwinąć.
Beppo cieszył się ideą, drudzy szczególniéj figlami, do których chodzenie po znajomych domach z szopką asumpt dawało.
Wielu owych Trzech królów było ciekawych, gdyż Beppo mocno się niemi zajmował.
Jednego wieczora wyrwało mu się, że on w formie dramatu ludowego zmuszonym jest zaprowadzić zmianę i dopełnić go opowiadaniem.
— Jeżeli Grekom wolno było miéć chóry, dlaczego ja sobie nie mogę pozwolić jakiegoś deklamatora, który mi namaluje to, czego w szopce pokazać niepodobna?
— Ale cóż to będzie za potworna mieszanina? — rozśmiał się jeden.
Beppo zagryzł usta.
— Zobaczycie — odrzekł sucho.
Teofil, któregośmy posądzali wszyscy, iż chociaż przyrzekł nam kolaboracyę, w ostatniéj chwili skrewi i z placu dmuchnie, z wielką powagą wniósł, gdy się już zbliżały dni oznaczone na naszę peregrynacyę, że bez próby ani myśléć się wybierać.
Zdania były podzielone, ale, przy całém lekceważeniu szopki, wymaganie to nie było bez podstawy.
Szopka akademicka nie powinna była w żadnym razie narazić się na śmiech, na fiasco, które z nieprzygotowania wyniknąć mogło.
Zgodziła się większość na to, aby w dużéj izbie, niemal salce na górze w domu Orłowskiéj, którą ja naówczas zajmowałem, z pomocą parawanu, wielkiéj sofy i t. p. urządzić rodzaj teatrzyku i na nim próbę odbyć gieneralną z lalkami i z tekstem do ich dramatów.
Ciężar przyjęcia i urządzenia spadał na mnie, ale go przyjąłem z ochotą i choć, jak zwykle, bez grosza będąc, osnułem wielką operacyę kredytową, aby koledzy mieli tytuń, herbatę i coś do tego jeszcze. Nie byliśmy naówczas wymagający.
Jużeśmy wszyscy obłokami dymu napełnili salkę i rozmowa nadzwyczaj była ożywioną, gdy nareszcie z urzędniczą swą powagą, szeroko drzwi otwierając, z rękopismem widomie tkwiącym na piersiach, wszedł oczekiwany Beppo.
Czoło jego okryte było zmarszczkami, a twarz miał posępną.
Zaledwie rzuciwszy rękawiczki na stół, zapytał o królów, chcąc ich widziéć i poznać osobiście.
Prawdę rzekłszy, chociaż zmagaliśmy się na figurynki, aby one coś więcéj warte były od pospolitych, nie były to arcydzieła.
Trzej królowie, ze wszystkiemi atrybutami swego dostojeństwa, dosyć biednie wyglądali i łatano! Zwłaszcza płaszcze z czerwonéj bawełnicy od poszewek z poduszek zapożyczonéj, wiotkie, nie układały się w fałdy malownicze...
Beppo się skrzywił.
Napił się potém herbaty, ciągle obcując ze swym rękopismem, nie z nami, gotował się do popisu.
Ten przyjść miał dopiéro z kolei po żłobku, po pieśniach pastuszych i dramacie sielankowym więcéj rozwiniętym niż zwykle, wedle pierwowzoru w kantyczkach...
Beppo zatopiony w sobie mało co słuchał. Naostatek nakazał milczenie i rozpoczął.
Niepodobna mi tu powtórzyć téj fantazyi, gdyż zaledwie ogólne jéj rysy i niektóre szczegóły pozostały w pamięci, starać się będę jednak dać o niéj wyobrażenie.
Teatr w pierwszéj scenie ma wyobrażać górne strefy powietrzne, noc gwiaździstą ponad grodem, w którym złożone są relikwie Trzech królów; Kaspra, Malchera i Baltazara.
Święci stąpają w powietrzu... przeprowadzani przez aniołów... jakby się wybrali na wycieczkę. Północ bije, od któréj rozpoczyna się dzień Trzem królom poświęcony.
Dawni towarzysze podróży idą wesoło, rozmawiając, a z rozmowy téj dowiadujemy się, że mają ten przywiléj, na pamiątkę ich ofiary złożonéj niegdyś przy Żłobku w Betleemie, że w rocznicę dnia każdy z nich jednemu niemowlęciu w kolebce na ziemi, ma prawo dać na życie: mirrę, kadzidło i złoto.
Trzech staruszków bawić się zdaje ta wycieczka ponad ziemią, to zaglądanie do kolebek ubogich, ku którym ich aniołowie prowadzą. Rozumie się, iż obdarzonemi w tym dniu dziećmi są biedni...
Wśród rozmowy, królowie spoglądają na biedną ziemię i wielką litością serce ich się porusza.
Chociaż wszyscy trzej szli obok siebie, mając w pośrodku króla Złota, działo się to mimowolnie i bez rozmysłu, że on swych towarzyszów wyprzedzał nieco i jakby prowadził.
Król Kadzidła, równie jak pierwszy wspaniale szatami z wschodnich tkanin okryty, był po nim najokazalszym.
Król Mirry, w płaszczu ciemnym, obramowanym ledwie dostrzeżonym sznurkiem złota, szedł skromny, milczący i zadumany.
Niekiedy zatrzymywali się, opierając na lekkich obłoczkach przesuwających się nad ziemią, naówczas one posłuszne stawały i układały się wedle ich myśli.
Aniołowie téż przestawali leciéć i czekali, aż królowie nowym dla siebie nasycą się widokiem.
Nagle król Złota stanął i zwrócił się do króla Kadzidła.
— Bracie — rzekł — przychodzimy raz w rok z darem i pomocą jednemu z dzieci człowieka. Bóg nam dozwolił pociechę i zasiłek złożyć w kolebce biednych zapaśników, którym życie tak ciężkie... aleśmy jeszcze nigdy nie starali się dowiedziéć i popatrzéć, co się z naszemi darami dzieje i jaką z nich korzyść wyciągają obdarowani. Nie wątpię, że za łaską bożą, moje złoto ulgę przynosi człowiekowi, życie mu ozłaca, ale wasze dary?
Tu zwrócił się do króla Kadzidła, który żywo odparł:
— Ani ja téż nie powątpiewam, że komu ludzie kadzidło święcą i kto niém oddycha, musi się stać lepszym... że ono go upajając uszlachetnia i podnosi.
Król Mirry milczał, nie zdając się miéć ochoty odgadywania skutków swojego daru, ani wątpliwości, iż on téż na dobre wychodzi ludziom.
— Cóż wy myślicie, bracie? — zapytał go król Złota.
— Myślę, że i mirra na coś się przydać może — szepnął poważny staruszek.
— Ale, przyznaj, że gorzka jest — rozśmiał się król Złota — i że ten, co ma otrzymać złoto, nie zamieniłby go na wasz kosztowny lek.
— A jabym tego leku na żadne nie zamienił złoto — rzekł król Mirry spokojnie.
— Każdy z nas przyniósł, co miał najdroższego i najlepszego — odezwał się król Kadzidła — ja téż przy wartości mojéj ofiary stoję...
Król Złota zdawał się tak być pewnym, iż jego dar był najprzedniejszym, że się tylko uśmiechał.
— Wiecie co, bracia — odezwał się po namyśle — łatwo możemy naszę ciekawość zaspokoić i spór ten rozstrzygnąć. Od lat tylu co roku roznosimy dary, a nigdyśmy nie dowiadywali się, jak one zużytkowane zostały i co z nich dla dzieci urosło... Wszystko wiedzący aniołowie, towarzysze nasi, gdy zażądamy, łatwo nas zaprowadzą do tych chat i domków, których kolebki obdarzaliśmy. Poświęćmy jednę tę noc, cóż myślicie? kilku naprzód moim dzieciakom?...
— Dlaczegoż nie? — odparł król Kadzidła — mamy zupełną swobodę wędrówki téj nocy, a noc nasza jest długa. Dosyć będzie trzech twoich, królu, odszukać.
Król Mirry zgodził się milczący na wszystko.
Aniołowie nie potrzebowali, aby im wolę objawiono; czuli oni ją i odgadywali, i jasny, biały przewodnik ze złotą laską pielgrzymią w ręku, spojrzawszy na króla Złota, zwolna począł spuszczać się ponad ziemię.
Nie potrzebował szukać dziecięcia, któremu przed półwiekiem złoto wsypano w kolebkę... sama wola i myśl poprowadziły ich ku niemu.
A że wola świętych była silną, prąd, który się z niéj zrodził, uniósł ich tak chyżo ku celowi, że w mgnieniu oka stali u wspaniałych wrót ogromnego i cudnie pięknego ogrodu, wśród którego tysiącem świateł połyskiwała budowa królewskiéj wspaniałości i przepychu.
Złoto dokazało tu cudów wistocie. Kątek ten ziemi nie był wcale podobnym do kraju, który go otaczał. Wszystko stworzyła w nim praca i sztuka. Drzewa z całego świata zwiezione, zasadzone, pielęgnowane, zakryte od wichrów, osłonione od burz, obwarowane od zimna, rozrastały się w tysiącznych kształtach, okryte kwiatami i owocami. Wody opanowane wytryskiwały do góry, rozbijały się o skały, zanurzały pod ziemię, rozlewały w jeziora. Jak raj wyglądał ten ogród na sztucznych górach, z zielonemi dolinami, rozlegający się tak, iż końca jego dojrzéć nie było można.
Budowy w środku świeciły od złota, barw świeżych i rzeźb wspaniałych. Na dachu stał cały las marmurowych posągów.
Około pałacu roiła się służba liczna, wytwornie ubrana, śmiejąca się, wesoła.
Trzej królowie weszli niewidzialni do wnętrza. Szczęśliwość zdawała się tu panować.
Król Złota tryumfował. Wkoło słychać było pochwały człowieka, który umiał używać bogactw i korzystając z nich dla siebie, zarazem dzielił się niemi z ubogiemi, szukał ich i czynił tyle dobrego, ile zdołał...
Król Złota był szczęśliwym.
— Widzicie — rzekł — mówią, że złoto psuje! Nie! ono wspomaga cnotę, ale gdzie występek jest zakorzeniony, gdzie zło zapanowało, tam zapewne i złoto musi być na zło zyskane. Nie psuje ono, ani zatruwa, równie na dobre, jak na złe obrócone być może. Macie oto przykład...
— Jeden — odparł król Mirry — szukajmy więcéj tych twoich obdarzonych, jeżeli wszyscy równie dobrze wyszli...
Anioł, odgadujący ich myśli, już torował im drogę do powrotu, pałace i ogrody znikły z oczów, i znowu pod niebem gwiaździstém lecieli, gdzie ich prowadził.
Okolica posępna, dzika otaczała miasto jakieś przeludnione, ogromne, jak w czarnych powijakach całe zakute w obłokach duszącego dymu... Stali ponad domem olbrzymio rozrosłym, ciemnym, wyglądającym jak twierdza... i weszli za przewodnikiem do izby sklepionéj, w któréj sam jeden nad księgą wielką rachunków siedział człowiek z głową wypełzłą, z wejrzeniem dumném i srogiém... wychudły, żółty i niewydający się szczęśliwym.
Był to dzień jakichś rachunków dorocznych... stosy papierów liczbami zadrukowanych, skrzynie złota i srebra w sztabach i pieniądzach, pootwierane były przed nim.
Liczył swe miliony.
Czytali z łatwością w jego myśli. Miał kilkaset milionów w swém władaniu, na których ile łez, krwi, ruin, przekleństw leżało... nie liczył, ale rachował, że jeszcze tego wszystkiego było mu mało. W téj chwili potrzebował obalić jakiegoś spółzawodnika, pozbawić chleba tysiące robotników, aby miliony nowe popłynęły do skrzyń jego... W duszy téj nie było iskierki miłości dla niczego, dla nikogo, tylko niepomierna żądza panowania przez złoto...
Król Złota zasmucił się wielce... i smutek ten wyrwał go zaraz na górę, stracili z oczów milionera i jego skarby.
Wszyscy milczeli.
Jeszcze jednego chciał widziéć król, a anioł sunął już w odległą stronę... i przebiegli jednym polotem przestrzenie wielkie, aż przewódca spuścił się ku ziemi.
Na półwyspie zakrytym górami od północy i wiecznie kwitnącą wiosną, na wyniosłości nad morzem stał gmach rozległy, o dwóch wieżycach, o mnogich podwórcach, o sadzie, który platany, drzewa figowe, dęby zawsze zielone ocieniały...
Powietrze mimo nocy i powiewu wiatru od morza było łagodne i miłe. Pałac stał czarny i we śnie pogrążony, w jedném tylko oknie gorzało światełko.
W pokoju, z którego ono połyskiwało, siedział otoczony wszystkiém, co rozpieszczone ciało dla wygody wymagać mogło, człowiek nie stary a zniszczony. Na twarzy jego malowało się wyżycie, znużenie, znękanie niewysłowione.
Król Złota, który czytał z łatwością w umysłach ludzi, stanąwszy przed nim, zatrzymał się przed zagadką... Myśli tego złamanego życiem bogacza tak były poplątane, zwikłane, zaciemnione, iż ich on nawet rozplątać nie umiał.
Spytał go więc duchem:
— Powiedz mi, co ci jest? co cierpisz i czego pragniesz?
Odpowiedź, do któréj był zmuszonym zapytany, przyszła niełatwo i nieprędko.
— Sam nie wiem — rzekł — co mi jest... co mnie szczęśliwymby mogło uczynić, a co zrobiło nieszczęśliwym. Nie smakuje mi nic, nie pragnę niczego, wyczerpałem wszystko do dna, nic dla mnie powabu niéma. Śmierci się lękam, choć życie dla mnie stało się męczarnią. Zaledwie zamarzę o czémś, złoto mi dostarcza, czego pragnę; a gdy pożądane przyjdzie, niesmak mu towarzyszy.
Król Złota nie pytał się więcéj, oczy spuścił i dał znak aniołom, podnieśli się do góry... półwysep, pałac, ogrody, morze, znikły im z oczów...
Kolej zatém przyszła na króla Kadzidła, który uśmiechnął się do anioła i wezwał go, ażeby tych jego wybrańców ukazał im dla porównania...
Król Złota szedł z niemi milcząc i wzdychając.
Lecz anioł już znowu z górnych stref, z pod obłoków zniżał się ku czarnéj ziemi, posypanéj światełkami, jak gwiazdkami. Lecieli ponad wielką stolicą, gwarną pomimo nocy i poruszającą się życiem jéj właściwém. Spali jedni... część tymczasem jutrzejszego dnia żywot przygotowywała.
Na oddaloném ubogiém przedmieściu, w domu zabrukanym, na piętrze, do którego po ciasnych wschodkach trzeba się wspinać było... w maleńkiéj izdebce ubogo zaopatrzonéj, mężczyzna osiwiały, z długim włosem rozrzuconym na ramiona, z czołem jasném myślą i natchnieniem, ale pomarszczoném troską, siedział i pisał.
Niekiedy powstawał, zadumany przechadzał się i powracał do stolika, rzucając na papier wierszy kilka. Niekiedy pocichu, na palcach wymykał się ze swéj izdebki i szedł posłuchać oddechu uśpionéj żony choréj, leżących w kolebkach dzieci... Wszędzie widać było więcéj niż ubóstwo, niedostatek, brak najpotrzebniejszych w życiu posiłków, które czynią je znośném.
Obok tego ogołocenia, wszędzie wisiały wieńce laurowe, pochwalne hymny, apoteozy malowane i pisane.
Był to jeden z najsłynniejszych poetów swojego wieku, wieszcz, przed którym kłonili głowy swoi i obcy, mąż, którego słowa słuchano, jak wyroczni z poszanowaniem, ale mu dawano z głodu umierać.
Mówili jedni:
— Nie prosi przecie?
Drudzy:
— Obraziłby się ofiarą!
Inni, odkładali pomoc do obrad, do namysłu, do jakiegoś daru narodowego, któryby miłości własnéj nie obrażał.
Tymczasem wieszcz — wieszcz z głodu, z troski o rodzinę obumierał. Miałże się skarżyć? nie mówiłoż wymownie za niego położenie? Nie wiedzieliż oni wszyscy, że nie miał nic...
Król Kadzidła patrzył długo na swą ofiarę... milczał, a król Złota szepnął:
— I sława nie daje szczęścia...
Nie było tu już nic więcéj do badania, do widzenia, ale król z tego jednego przykładu o swych darach sądzić nie mógł. Cóż dziwnego, że poeta był nieszczęśliwym?... zawsze brakłoby mu tych ideałów, za któremi gonił.
I znowu lecieli daléj, ale już żaden z nich nie otwierał ust.
Widok tych losów ludzkich tak różnych, tak dziwnych, tak do dźwigania ciężkich, przygniatał szczęśliwe i do kontemplacyi szczęścia nawykłe duchy.
W chwili, gdy anioł ich wiódł do pałacu, który jak gmach urzędowy wyglądał, i był nim, ogromna kupa zburzonego motłochu opasywała dziedzińce... a straszliwa kocia muzyka przerywała sen najsławniejszemu z mężów stanu tego wieku.
Nie wiedzieli, co zawinił i czy był winnym, lecz oburzyło ich to ściganie, a król Kadzidła zgorszył się tém, iż ujrzał twarz swego wybrańca z za szyb odgrażającą się i pięść jego wyciągniętą do góry, jakby na karki gminowi zburzonemu spaść miała.
Szybko dał znak aniołowi, aby ukazał ostatniego z okadzonych... wzdychając już, aby choć jednego znalazł szczęśliwym...
Stanęli nad brzegiem Renu, u którego wznosiła się piękna willa w ogródku. Widok z niéj roztaczał się szeroko na rozlaną rzekę i na przeciwległe brzegi okryte gniazdami starożytnemi, ruinami burgów i zamczysk.
W willi mieszkał poeta...
Wszystkie warunki szczęścia zdawały się go otaczać. Kochająca, troskliwa, kochana żona, pięknie rozkwitłe dzieci, zamożność, która się o jutro nie potrzebuje troszczyć, a na piękném licu uwieńczonego poety, który bezsenną noc spędzał przy lampie nad stołem, okrytym papierami, wypisany był nieuleczony smutek, nieprzebłagany ból.
I tu zeschłe wieńce wisiały na ścianach, a miały znaczenie wielkie, bo one były tą boleścią, co go pożerała.
Stary pił długo z kielicha uwielbień, karmił się oklaskami, czuł się ulubieńcom, noszono go na rękach. Słowo jego brzmiało, jak słowo wieku, ale ten zachwyt trwał przelotną chwilę. Na trybunę sławy wystąpił człowiek nowy i zagłuszył go, zepchnął...
Tłum biegł za nowym apostołem idei, odpychając starca i mówiąc mu:
— Miałeś godzinę swoję, masz kartę, ale wiecznie nam starczyć nie możesz, bo ludzie są szczeblami, a po nich spinamy się ku niebu...
Więc troska zagryzała — zapomnianego... i na gwałt z piersi dobywał pieśni to wyrzutów, to rozpaczy, to błagające politowania.
Ale tłum, gdy głuchym być chce, okrutnym jest.
Gdy wpatrzywszy się w bolejącego, trzej królowie cofnęli się milczący, król Złota zwrócił się do króla Mirry.
— Chcesz-że i ty próbować owocu darów? — rzekł — gdy my tak zasmuceni odchodzimy, zaspokoiwszy grzeszną może ciekawość? Zaprawdę, ani lepiéj, ani inaczéj być nie może z twojemi jak z naszemi...
— Nie wiem, jak jest — odparł zagadnięty — lecz jeśliście wy, bracia moi, przeszli przez rozczarowanie, nie godzi się, abym ja go sobie oszczędzał. Idźmy...
Anioł już podnosił skrzydła i puścili się nizko, ponad ziemią, bo droga do jednéj z kolebek nie była daleką.
Stanęli u wrót niepozornego domku, w którym nic dostatku ani wytworności nie zdradzało, ale twardą pracę i zapasy z życiem.
W oknach świeciło się jeszcze, mimo późnéj godziny. Około komina rozsiadła była rodzina liczna; mąż w sile wieku, olbrzymiego wzrostu, ogorzały, z rękami zapracowanemi, trzymał na kolanach najmłodsze chłopię... córeczkę złotowłosą tuliła do siebie matka, dwoje starszych, syn i córka, posługiwali ojcu i matce...
Wesoły gwar, jak muzyka harmonijna, mile zabrzmiał w uszach niewidzialnych gości.
A mężczyzna mówił do żony:
— Ani ty, ani ja, nieprawdaż, nie będziemy się skarżyć na życie, choć było ono goryczy pełne i walk pełne i spocząć nie dające. Ale goryczą hartował się i krzepił człowiek, ona go wzmacniała i jak trunek siły podnosiła. Kto wié, czy w miękkich pieluchach jabym się wyrobił na człowieka, czy zmarniał gnuśnie, jak jeden z tych biedaków, co karmieni słodyczami... samych potém słodyczy od życia potrzebowali. Niech żyje ta siła tajemnicza, która mi wśród przeciwności przychodziła w pomoc i Bóg niech będzie błogosławiony....
Król Złota spojrzał na anioła, a wzrok jego mówił:
— Chodźmy! Cóż my tu więcéj do czynienia mamy? Zobaczymy dwu innych.
Król Mirry nie odpowiadając nic, nie sprzeciwiał się, ani okazywał, iż mu zwycięstwo pochlebiało. Szedł skromny za towarzyszami.
Anioł z uśmiechem błogim zatrzymał się... u wrót, nad któremi przybity krzyż drewniany, boży dom lub sług bożych przytułek oznaczał.
Był to klasztorek ubogi, mały, w jedném z odludnych przedmieść niezbyt rozległego grodu; ale obok niego, szeroko rozwijały się mury budynków, w których oknach z zasłonami... ledwie dostrzeżone tliły się światełka nocne.
Wielka, uroczysta cisza otulała to schronienie bólu, cierpień, choroby.
Szpital to był... a anioł z królami stał w maleńkiéj celce zakonnicy, która klęcząc modliła się przed krzyżem.
W tym zachwycie była tak piękną, twarz jéj promieniała jasnością taką, że się aniołowie nią radowali i królowie stali zdumieni.
Jak ona być musiała szczęśliwą... jak na gładkiém czole jéj najmniejsza troska nie spoczęła, jak dusza wznosiła się swobodnie ku Bogu, jak błogo jéj było!
A modlitwa z ust płynąca brzmiała:

„Dziękuję ci, o Boże mój, żeś mi dał zakosztować goryczy i bólu, że twardą ręką losu chłostałeś mnie, albowiem w boleściach oczyszczał się duch mój i wzmacniałam się przeciw nim i były mi do noszenia coraz lżejsze. Dziękuję ci, Boże mój, żeś mnie, wołającéj o miłosierdzie, nie wysłuchał, bo cierpienie stało się lekarstwem, dolegliwości nauką, męczarnia błogosławieństwem. Dziękuję ci, Boże mój, za ten kielich zaprawiony goryczą, ale zbawienny, na którego dnie czysty napój dla ducha znalazłam“.

Wśród modlitwy téj, godzina wybiła, dzwonek się dał słyszéć i zakonnica, przeżegnawszy się, pobiegła krokiem żywym na służbę boleści.
I po téj drugiéj próbie król Mirry nie tryumfował, ale mu żal trochę było brata, króla Złota, któremu owoc jego darów czoło zachmurzał...
Tymczasem noc się zbliżała w tych wędrówkach do końca, a jeszcze królowie darów swych nie rozdali. Anioł przewódca leciał więc na trzecią próbę goryczy.
Sam los ją oznaczał, bo wybrańcy z jednych lat wskazani byli.
Mieścina była mała, a chata w końcu jéj, napół w ziemię zapadła, nie obiecywała, aby tu obraz miły miał się ich oczom nastręczyć.
Drzwi stały już otworem, a we wnętrzu światełko widać było i głos się rozlegał śpiewający raźnie poranną pieśń pobożną.
Człowiek barczysty z łopatą i miotłą na plecach, zabierał się wychodzić z domu, latareńkę miał u pasa. Rozglądał się po chacie i zdrowemi jeszcze, białemi zębami kąsał kawał chleba, który trzymał w ręku. Chleb był czerstwy, ale zęby mocne i podniebienie nie pieszczone.
Na twarzy pomarszczonéj, w każdéj zmarszczce zdawało się zaczajone siedziéć szyderstwo...
Żartował sobie z chłodu, którego nie czuł, z głodu, który lada czém uspokajał, z pracy, która mu była rozrywką.
Wyglądał na żebraka, a królewską miał butę i pogardę ludzi i świata.
Nie potrzeba go było ani pytać, ani badać, cały on mówił za siebie. Można było przewidziéć, że na nim ani złociste powozy, ani marmurowe pałace, ani szamerowani szwajcarowie stojący w ich bramach, nie uczynią żadnego wrażenia, oprócz szyderstwa.
Można było zarazem odgadnąć, przez co ten człowiek przechodził, nim się dobił do tego portu... spokoju i zobojętnienia...
Po-za nim stało życie, jak czarny pas, polany srebrnemi łzami, ale teraz droga już stała się szerszą i szedł po niéj nie patrząc, co nadepcze.
Królowie milcząc przypatrywali się, gdy ostatni kęs chleba połknąwszy, drzwi chaty za sobą zatrzasnął i majestatycznie szedł w swoję ulicę, na któréj odpadki życia cudzego dla utrzymania bytu swego zmiatał i zbierał...
Był szczęśliwy.
Nikt z królów nie rzekł nic, aż po długiém milczeniu król Złota zwrócił się do króla Mirry.
— Bracie, myśmy życia zapomnieli, a może i nie znaliśmy go siedząc na wyżynach, z których tylko wierzchołki dostrzegaliśmy. Nie wina więc nasza, żeśmy pobłądzili.
— W czém? — odparł król Mirry.
— Zamiast nieść wybranym tak samo, jak Chrystusowi Panu wszystkie trzy dary razem, myśmy każdy zosobna obdzielali ludzi bogactwem, sławą i goryczą. Z tego trojga twoja tylko mirra jedna okazała się naturze człowieka zbawienną. Zmieńmy więc obyczaj i zamiast każdy z nas zosobna, darzmy wszyscy razem naszych wybrańców. Trochę złota, trochę sławy, trochę goryczy, pewniéj ich szczęśliwemi uczyni...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Taki był pomysł dramatu do szopki akademickiéj, napisanego z wielką werwą, przez Beppa, który uważał swoję elukubracyą za arcydzieło.
Tymczasem, choć słuchaliśmy go cierpliwie, gdy nareszcie dokończył i zwycięskim wzrokiem potoczył po słuchaczach, w których licu spodziewał się czytać uwielbienie, zdumiał się oziębłości wypiętnowanéj na twarzach.
— Strasznie to górnolotne! — rzekł pierwszy Teofil. — Gdzieżeś ty widział, aby co podobnego w ludowéj szopce mogło ujść, być zrozumianém i ocenioném. Zrób z tego, co chcesz, choć mnie się zdaje, że z tego, jak bicza z piasku, ukręcić nic nie można.
Zmarszczyło się straszliwie lice Beppa.
— Nie rozumiecie nic! — zawołał — jesteście ludźmi rutyny i zacofania...
— Cała fabuła — odezwał się drugi z towarzyszów — sztucznie naciągnięta, a tak sklejona, że w niéj niepodobna uniknąć nieustannych nielogiczności i kontradykcyi. Ci królowie tacy są symplicyusze, że muszą aż zobaczyć, aby się dorozumiéć najprostszych rzeczy, ta wędrówka ich z niebios dla rekreacyi..
Ruszył ramionami, niektórzy śmiać się zaczęli,
Beppo gorączkowemi ruchami zgarniał porozrzucane karty swojego rękopismu, dusił je, miął, łamał i pakował za pazuchę.
— Dajcież mi pokój! — zawołał — z waszą głupią szopką, i z całą tą niedorzeczną zabawą... Wolicie żyda i żydówkę, dyabła i czarownicę? de gustibus non est disputandum, a ja z tego zrobię...
— Co? — rozśmiał się Teofil. — Wyzywam cię, abyś znalazł przyzwoitą formę, w którąbyś potrafił wtłoczyć fantastyczny pomysł.
Beppo zapalił fajkę, milczał, ale inni téż rozpraw o szopce wznawiać nie myśleli.
Dopiéro pod koniec, rzucono pytanie:
— Cóż będzie z szopką?
— A no, nic! — zawołał Beppo — ja umywam ręce; pomysł mój był niedorzeczny, jak się tu grzecznie wyrażono, a ja mówię, że i cała wasza szopka nie wiele więcéj warta nad niego. Dać temu pokój!
I nie było szopki... ani poematu.

1885.





Disce.
(fragment).


Dante mnie wiódł do niego.
Mrok naprzód gęsty, potém ogarnęły nas ciemności. Staliśmy na jakimś skraju ziemi — krok daléj była przepaść — mnie nogi więzły do skały... Wlepiłem oczy w czarną zasłonę nocy, którą mi wskazywał poeta... Lecz nie widziałem nic jeszcze... Z ciemnego tego tła, w którego głębinach seciny tysięcy lat utonęły i znikły — zwolna przed oczyma mojemi począł się wynurzać szereg postaci w koronach, z berłami w dłoni. Na ramionach jednych siedziały orły ze skrzydłami opuszczonemi, u boku innych stały lwy z paszczęką krwawą; pod stopami jednego leżał smok włócznią przebity.
Z tych cieniów ostatni, w głębi stojący, zanurzony był napół w mrokach i ledwie dojrzéć się dawał, — najbliższy leżał na ziemi w rozdartym płaszczu, z obnażoną głową. Trup to był jeszcze za żywota...
W tym świecie przeszłości, prawa wzroku na opak były zmienione. Najdalsi, w mroku stojący, wydawali się olbrzymami, daléj zmniejszały się cienie, najbliżsi karłów mieli rozmiary.
Niektórzy naprężali się, aby swoich poprzedników dorosnąć — napróżno — do łątek byli podobni.
Oblicza zamglone, dalekie, na krańcach, rycerskie były, poważne, majestatem odziane. Szły po nich dumne, aż w końcu bezwstydne, zmęczone. Ostatni — trup leżący na ziemi, zamiast oręża i berła, trzymał chusteczkę batystową podartą, którą łzy niewieście ociérać musiał.
W tym długim cieniów łańcuchu szukałem jednego tylko. Pomiędzy Francuzem, w którym czuć było pół Włocha, z piórkiem nad czołem i kolczykami brylantowemi w uszach — a Szwedem, w którym kropla krwi Jagiełłów płynęła, ujrzałem go... Stał odosobniony, oparty na krzywéj szabli, w kołpaku z piórem zamiast korony, odziany pancerzem żelaznym, okryty płaszczem zszarzanym w bojach. Twarz miał bladą i ogorzałą, płeć ciemną, włos czarny. Tuż za nim z głową do góry, z brwią ściągniętą, oparty na hetmańskiéj buławie, z księgą pod pachą — stał, jak na straży, mąż rozumnego oblicza.
Czy hetman był królem? czy król hetmanem tylko? nie podobna było rozeznać, ani na jednego patrząc, nie widziéć drugiego. Zrosłemi z sobą być się zdawali.
W tym cieniów świecie milczącym, myśl nie potrzebuje głosu, aby na jego skrzydłach uleciała; niewidoma przebywa mil tysiące i dostaje się tam, dokąd je wola posłała.
Widziałem, jak się zmarszczył, czując, że myśl czyjaś nad nim ulatywała.
Dźwięczało w niéj wiekopomne: — Disce, puer!
Ściągała mu się brew i falowało czoło, szukając w pamięci tego ubogiego chłopięcia, które spotkawszy idące do szkoły, uginające się pod ciężarem dźwiganéj księgi — obdarzył nieśmiertelném słowem.
Na obłoku, nad głową jego, zarysował się obrazek...
Był dzień jesienny, słotny i zimny. Szare chmury goniły się na niebie zamgloném. W ulicach Wilna świeciły błotniste kałuże. On i hetman wracali pieszo z téj góry, na któréj urwisku stanąć miała wieża grobowa dla Bekiesza, bo dla kacerza na cmentarzu miejsca nie było.
Wróg, współzawodnik, przyjaciel od serca potém, Bekiesz miał tu pomnik otrzymać z ręki Stefana.
Król szedł smutny — Zamojski zadumany o ludzkich losach.
Przed niemi na pustym placyku nie było nikogo, krom chłopięcia idącego do szkoły. Był to pauper z miseczką drewnianą u pasa, w połatanym kubraczku, w skórzniach sznurkami pościąganych, w czapeczce staréj z uszami. Twarz miał bladą, policzki wpadłe, ale w oczach jakąś gorączkę i męstwo.
Ciężka, ogromna księga w drzewo oprawna, z mosiężnemi klamrami, spoczywała na słabém ramieniu, ale ją dźwigał dumnie a śmiało, choć mu pot lał się z czoła.
Stanął król i usta mu się otwarły, z poza warg uśmiechniętych wilcze białe zęby błysnęły. Czekał. Gdy chłopię się zbliżyło, uderzył je po ramieniu.
Pauper podniósł ciekawe, ale nieulękłe oczy.
Disce, puer — odezwał się król — faciam te Mości panie!...
Zamojski szepnął dziecku:
— To król.
Chłopak zwolna poprawił księgę, zsuwającą się z ramienia, i zdjął czapczynę, a król powtórzył mu: Disce, puer.
Siłą tego słowa, dzieciak później urósł na dostojnika kościoła, ale naród, który je słyszał, nie wziął do serca.
— Nie wiem, czy ten, komum rzekł: Disce, zrozumiał mnie w téj chwili... — począł mówić cień — ale zrozumiał słowo. Naród je słyszał także, ale nie zrozumiał nigdy.
Przyszedłem do niego więcéj jako nauczyciel, niż jako żołnierz i obrońca, a powtarzałem od pierwszéj chwili, gdym stopą dotknął téj ziemi, aż do ostatniéj, gdym konał z gorzką myślą, że mnie struto — jedno tylko: Disce...
Światła potrzeba było wszędzie, a ja je niosłem, oni się nic uczyć nie chcieli.
Znalazłem rozbujałą swobodę, a odumarłem ją rozgorzałą do buntu. I mój Zamojski, co ją chciał dla mnie ukrócić, dla następcy stał się rozprzężenia wodzem. Z krwi Zborowskich urodził się rokosz, z rokoszów wyrosły konfederacye.
Kazałem ściąć zuchwałego Zborowskiego, upokorzyłem ród jego... było to moje: Disce — dla szlachty. Krwią tego nieszczęśliwego podzieliliśmy się z Zamojskim, aby nią napisać na szkolnéj tablicy narodu: Disce.
Ale naprzeciwko nam wyniesiono posąg pogański Wolności ukoronowanéj, i postawiono go na ołtarzu...
Wszyscy się jéj kłaniać musieli — nikt tknąć nie ważył. Kazali i mnie bić jéj czołem, gdy mi dłonie krępowała. Na sejmach, gdym żądał posłuszeństwa i ofiary dla wspólnéj ojczyzny, gdym oddawszy, com miał, nawoływał do podatku dla obrony — oni mnie zadawać śmieli marnotrawstwo i samowolę. Zuchwałe słowa nieraz mi rękę do miecza ściągnęły, a łzy na powieki...
Poili mnie żółcią, gorszą od trucizny.
Disce moje rozbijało się o twarde głowy, o rozkołysane serca, i moje nauczycielstwo szło marnie, bo nie chcieli swobody od swawoli, ani karności od niewoli rozeznać.
Wszystko przerabiać było potrzeba, a nas dwu tylko stało do roboty — hetman i ja...
Mężny i bitny naród cały siedział na koniu, a pieszego żołnierza nie znał, bo szlachcicowi z konia zsiąść wstyd było... a nie w polu walczyć, ale grody zdobywać mieliśmy.
Stanęła najemna piechota — krzyknęli na zdradę, jakbym wojsko zaciągał nie przeciw wrogowi, ale przeciwko bóstwu ich.
Przeciwko burzliwéj szlachcie, która w szable tylko dzwoniła — zaczęliśmy tworzyć nową, tych, co pomagali żołnierzowi głową, piórem, pędzlem, dłutem, kunsztem... szlachtę z mieszczan i ludu... rozdając jéj herbowne znaki nasze, ja wilcze zęby i skrzydła krwawe, Zamojski włócznie swoje krwawe. Na każdéj z tych tarcz nowych, stało niewidzialnemi wypisane głoskami: Disce — faciam te Mości panie!
W całéj téj lesistéj, w borach i puszczach zamkniętéj ziemi, w której spoczywał Bekiesz, nie było wyższéj szkoły, światło się leniwie przedzierało. Ludzi, coby je przynieśli — brakło. Jeden zakon naówczas miał siły młode i zapał do walki i zdobyczy, do pracy i męczeństwa. Zawołałem go na pustkowie, aby budowali i karczowali. Uczyniono mi z tego zbrodnię... choć sumienia nie ucisnąłem nikomu, niczyjéj nie tknąłem wiary.
Rosło mi czasem serce, boć nie wszystka praca szła marnie. Jak na wiosnę odzywały się głosy śpiewaków...
Zamojski nauczył mnie imion Reja, Kochanowskiego, Sępa. Za niemi szli, któremi naród się miał chlubić — dziejopisowie, mówcy, uczeni, pobożni — mojemi wychowańcami posługiwały się panowania następców. Ja im wykołysałem Skargę, ja dałem Kromera, Sarnickiego, Solikowskiego.. cały zastęp ludzi, co zasłynąć mieli i chórem za mną powtarzali: Disce...
Głos słabnął i twarz blada cienia królewskiego mieniła się jakby męczarnią wewnętrzną... Wzrokiem ścigał snadź lata, co po mogile jego przepłynęły... w których ucichło: Disce, a rozległo się: Nie pozwalam!... Myśl stąpała po ruinach... usta milczały...

Niknął mi z oczu... a z nim cały ów szereg jakby drogą mleczną rozpostarł się na tle nocy i w łonie jéj utonął.

San Remo, d. 12 listopada 1886 r. w nocy.





Psiarek.
(opowiadanie).


Wzięto go do dworu przez miłosierdzie.
Matki nie miał dawno, ojciec się puścił na żebry i jemu się kazał prowadzić, bo chociaż nie oślepł zupełnie, ale mało co widział, a robić nic już nie zdążał.
Chodził więc boso, głodny, od wsi do wsi, od chaty do chaty, żyjąc suchym chleba kawałkiem i wodą.
Sypiali latem pod płotem, zimą po szopach, rzadko w ciepłéj izbie.
Psom się musiał opędzać, a ojciec znędzniały, zbolały, nie oszczędzał dziecka.
Jednego dnia zaniemógł idąc na gościńcu, położył się w rowie, przykrył siermięgą, otulił jak do snu, stęknął razy parę i nie wstał więcéj.
Chłopak siedział przy nim, budził go nazajutrz próżno, płakał, aż urzędnik nadjechał. Starego pochowano a jego wzięto, aby odstawić do miejsca urodzenia.
Wodzili go długo, nim się tam dostał, i rzucono sierotę na łaskę gromady. Krewnych, takich, co by się do niego przyznali, nie było. Doniesiono do dworu; nie wiadomo, kto się tam zlitował — kazano wziąć go na folwark.
Posługiwali się nim wszyscy, bo nawet psom pańskim on osypkę dawać musiał: stróż, stróżka, a cóż dopiéro ekonom, ekonomowa, oficyaliści...
Byle przysiadł, ktoś już wołał i kazał mu gdzieś iść, lub coś robić.
Dobrego słowa dać nikt nigdy nie myślał, a strawę i odzież dostawał jakimś zawsze przypadkiem; co drudzy nie pojedli lub nie donosili — ochłapki i łachmany.
O duszyczkę, w tém biedném ciele zamkniętą niewolnicę, któżby się troszczył? Że Iwaś mówić umiał, zawdzięczał to poczciwéj naturze człowieka, która naśladować lubi i musi, powtarza i przedrzeźnia jak ptaszki, co się śpiewać uczą. Jednakże w téj życia jego dobie, ktoby był sobie zadał pracę policzyć wyrazy, które w skarbcu swoim miał Iwaś — znalazłby ich na podziw mało.
Z tych pewnie trzecia część była dla niego pustym dźwiękiem, bez znaczenia. Wielką rozkoszą był czasem sen — bo jest jakby śmierć chwilowa, i chleb, gdy był głodny.
Przysmaków wonią tylko mógł się napawać.
Z przyjaciół, miał naówczas jednego starego psa, z którym się czasem suchym chlebem dzielił.
Na folwarku, przy kuchni, potém w stajni, gdzie podściół wymiatał, doszedł lat kilkunastu. Był chudy, osmalony, ale silny i zręczny.
Zabrakło we dworze chłopca przy kredensie, bo ostatni umarł dostawszy ospy. W przewietrzone jego odzienie przyobleczono Iwasia.
Służba była nowa, któréj uczyć się musiał, ale korzyści jéj tak ogromne, że chłopiec miał się za najszczęśliwszego z ludzi.
Wylizywał talerze, ogryzał kości, udawało się pochwycić potrosze niedojadków pańskiego stołu.
Miał odzież całą i buty.
Smutném było, że bił go, kto chciał, łajał, kto zamarzył; nie odzywano się prawie nigdy do niego, bez jakiego epitetu ornans — ty kanalio, ty łotrze, Iwaś, paskudo jakiś, lub t. p.
Na to wszystko chłopiec ani odpowiedziéć, ani ust nawet otworzyć nie śmiał. Zawołany poruszał się, słuchał, biegł, robił, co mu kazano, i milczał.
W rozmowę z Iwasiem nikt się wdawać nie myślał; był istotą tak dalece upośledzoną, że wszelkiego zetknięcia z nią unikano.
Właściwie były to ręce, nogi, jakaś siła do zużytkowania — nie widziano w nim człowieka.
On zaś sam, ażeby się ośmielił do kogo przemówić, spytać, zażądać czego — nie było przykładu. Wiedział, czul, jakie-by to wywołało oburzenie i pociągnęło za sobą skutki.
Nawykł więc zupełnie się zamykać w sobie, i nie miéć w świecie nikogo, oprócz siebie.
Taki stan sieroctwa, nawet nie wszystkie sieroty dotyka — był on wyjątkowy... i nie mógł pozostać bez skutku na rozwijającego się właśnie, na rosnącego człowieczka.
Tak samo jak na roślinę działa słońce, powietrze, rosa i miejsce, wśród którego rozkłada liście i gałązki — to odcięcie od społeczności ludzkiéj; pozostawienie samemu sobie, musiało oddziaływać na Iwasia.
Chłopiec, aby nie uschnąć i nie zemrzéć, musiał się niejako rozdwoić, być w sobie dwiema istotami — Iwasiem i jakimś bezimiennym towarzyszem jego; musiał mówić z sobą, nauki dawać sam sobie, łajać i pochwalać.
Nie dawało to spoczywać umysłowi, ale ruch jego w ciasnych ramach, bojaźliwie, ostrożnie się odbywał. Ze wszystkich stron jak ściany stały zagadki, co chwila spotykał coś niezrozumiałego.
Uczyło go nie słowo — bo tego nikt mu nie dawał — ale życie, wypadki; gdy dla drugich ono poprzedza czyny, dla niego było ich następstwem, które z mozołem musiał wyciągać z guza częstokroć i bólu.
Nie koniecznie najmilszy i najłatwiejszy to był sposób uczenia się — myślenia, lecz nie dawał spoczywać... chodziło o skórę. Czujnym być musiał.
Brak zupełny towarzystwa, zespolenia z czémś, z kimś, zmusił go szukać sobie znajomości i przyjaciół gdzieś-indziéj, nie między ludźmi. Milczący po całych dniach, z myślą zastygłą, Iwaś oglądał się za życiem jakiémś, któreby ze swojém mógł związać i porównać.
Stało się to, niewiedziéć jak i kiedy, poczęło, nie wiem od czego. Iwaś zawiązał przyjaźń i najściślejsze stosunki ze zwierzętami i roślinami.
Gdy tylko czas pozwalał, największą dla niego przyjemnością było godzinami całemi siedziéć nieporuszonemu, z oczyma wlepionemi — naprzykład w stado wróbli, albo przypatrywać się bodaj pająkom i muchom. Wcielał się tak w ich naturę i czynności, zdawał się je rozumiéć tak, że się do nich uśmiechał.
Nie miał ulubieńszéj nad tę rozrywki, albo raczéj zatrudnienia, gdyż brał tę zabawkę bardzo seryo i dla niego była ona jedyną prawie ważną życia sprawą.
Na wiosnę, gdy z ziemi poczynają kiełkować rośliny, siadał na ziemi i badał, jak się to one dobywają, rosną, rozkładają liście, obracają ku słońcu i przybierają kwitnąć. Niektóre z nich nawet poświęcał nienasyconéj ciekawości swéj, usiłując odkryć — może tajemnicze źródło życia...
Tak samo żywo go interesowały drobne stworzonka, muszki i to mnóstwo bezimiennych włóczęgów, które w trawie i po ziemi nieustannie się zwija, rodzi niedostrzeżone i ginie i odżywa.
Nie było istoty żywéj, któraby nie pociągała Iwasia, chociaż względem ludzi obojętnym był i ledwie na nich patrzył. Uważał ich za nieprzyjaciół, przeciw którym się ciągle musiał bronić i miéć na baczności.
W kredensie nie dawano mu wypoczynku, więc chwile te kontemplacyi, w których mógł zasiąść przypatrywać się, były bardzo rzadkie, kradzione.
Od świtu zaczynała się robota — zamiatanie, czyszczenie, bieganie z posyłkami; rosła ona w ciągu dnia, po obiedzie, czasem nieco późniéj, gdy wszyscy odpoczywali, nieco wolniała, a wieczorem powracała z nową gwałtownością. Dopiéro późną nocą, gdy wszystko było pomyte, poustawiane, gdy ludzie się porozchodzili, pospali, Iwaś mógł spocząć także.
Zdaje się, że pierwszemi przyjaciołmi jego, musiały być psy podwórzowe, z któremi poznał się, wylewając pomyje.
Oczekiwały one na niego zwykle, wychodziły naprzeciw znajomego ceberka, ruszając ogonami; towarzyszyły mu w krzaki za kuchnią, gdzie ceberek wylewał, a potém niektóre z nich, poznawszy jego usposobienie łagodne, ważyły się w okolice i pod same drzwi kredensu.
Z niektóremi z nich Iwaś rozmawiał pocichu.
Lecz myliłby się, kto by sądził, że psy przenosił nad inne zwierzęta; były one dla niego zbyt już cywilizowane i nadto podobne do człowieka. Daleko wolał wróble dzikie i stworzenia, które ze światem, do którego on należał, nie miały związku.
W nich, on bez innego nad instynkt nauczyciela podpatrywał to, co nie wiedział jak nazwać, ale co w jego pojęciu było prawdziwém życiem natury.
Gdyby Iwaś umiał mówić, coby on za śliczne historyjki mógł prawić o muchach, o stonogach i pająkach, których obyczaje tak pilnie studyował.
Największą rozkoszą dla niego było, gdy potrafił odgadnąć, intuicyą cudowną, naprzykład dokąd mucha leci, co robić będzie i jaki ją los spotka. Niekiedy cudownie mu się to udawało; naówczas aż w ręce plaskał z uciechy.
W kredensie, pracując zasmolony, wyrosnął Iwaś.
Natura nie dała mu najmniejszego wdzięku, nawet w młodości.
Był silny, zdrów, wytrzymały, zahartowany — ale twarz miał smutną, na pozór bez wyrazu, rysów nieregularnych, zwiędłą przed czasem, włos najeżony, oczy jakieś, jakby obłąkane. Zdawał się niezgrabnym, poruszał się niezręcznie.
Powierzchownością więc losu, sobie poprawić nie miał nadziei.
Zdawało się, że go natura przeznaczyła do prostéj pracy, do zwierzęcego tylko zużywania siły.
Nie miał nieprzyjaciół, bo posłuszny i cichy, nie narażał się nikomu, słowa nie burknął, nie zniecierpliwił się nigdy, ale pokochać go, ulitować mu się téż nikt nie myślał.
Była to istota obojętna; przechodzono około niego, nie patrząc, nikt się nim nie zajmował.
Gdy nareszcie wzrost już na chłopca kredensowego uczynił go zasilnym, zadużym, jednego pięknego poranku dano mu suknie lokajskie, rozumie się noszone i najgorsze.
Rozpoczynał nowy zawód, jako służka sług, przeznaczony do najutrapieńszych posług, które dla innych były wstrętnemi.
Zawsze jednak była to krescytywa.
Z niezmierną czułością spojrzał Iwaś na swojego następcę, chłopaka nieskończenie żwawszego i więcéj rozbudzonego, niż on był.
Jako lokaj początkujący miał wprawdzie robotę za wszystkich, ale zawsze więcéj wśród niéj chwil wytchnienia i swobody.
Wyrobiło się o nim naówczas przekonanie, które, jasno sformułowane, on sam podsłuchał.
— Głupi chłopiec, tępy, ale pracowity i nie ma złych nałogów. Niewiele z niego zrobić będzie można, ale się na machinę wykształci nie gorszą od innych.
Iwaś niezupełnie to zrozumiał, lecz rzecz była zresztą dla niego obojętną. Nigdy nie miał żadnéj nadziei i żadnych pragnień, nie czuł się zdolnym do władania sobą i los swój zdawał zupełnie na ludzi.
Co z nim miano zrobić? Więcéj czuł ciekawości niż strachu.
Prawie w ten sam czas, gdy Iwaś przeobleczony został lokaikiem, panicz przyjechał na wakacye. Dano mu go do posług.
Młode chłopię było żywe, ogniste, ciekawe, rozpuszczone i wydało się Iwasiowi przynajmniéj tak ciekawe, jak wróble.
Bawił go nadzwyczaj Alfredek, który w Iwasiu chciał napróżno znaléźć powiernika, towarzysza, wspólnika do wybryków, a znalazł tylko sługę, ale bezprzykładnego poświęcenia.
Iwaś czuł, że było zupełnie naturalném, aby on poddał się temu temperamentowi stworzonemu do rozkazywania; słuchał go z rozkoszą, gotów był skoczyć w ogień i w wodę.
Bawił go panicz.
Alfredek nadużywał chłopca z egoizmem młodości chciwéj życia, ale złym nie był.
Zaraz w czasie tych pierwszych wakacyj, palec mu u lewéj ręki ustrzelił, lecz Iwaś ani pisnął, ani się poskarżył. Dostał za to starą chusteczkę na szyję i dwa złote.
Bez palca tego doskonale się obchodził, a rana zgoiła się bardzo prędko.
Następnego roku nogę złamał, usiłując przy koniu pomódz Alfredowi i ratując jego. Leżał dosyć długo, ale noga się zrosła dobrze.
Iwaś więcéj się przez to przywiązał do Alfreda niż on do niego, to pewna.
Pan niewdzięcznym nie był, lecz zdawało mu się, że Iwasiowi niewiele potrzeba. Byt Iwasia nie polepszył się, tylko więcéj nierównie miał czasu na swe zabawianie się naturą, ptakami, robakami i wszelkiém bożém stworzeniem.
Było mu to zawsze najulubieńszém zajęciem.
Ale miłość ta i ciekawość stworzeń różnych nigdy go nie skłoniła do łapania ich i osadzania w niewoli. Instynkt jakiś mówił mu, że naówczas już by ich takiemi, jakiemi są, nie widział, ale jakiemi się stają w pętach. Ogród był dla niego rajem a najdziksze kąty najrozkoszniejszemi.
Bardzo naturalném téż było, że ta ciekawość życia zapoznała go z pasiecznikiem i zbliżyła do pszczół; zachwycony został ich rozumem.
Byłby może nazawsze pozostał tak na wsi, nie wychodząc poza dwór, ogród i pasiekę, gdyby wojna nie wybuchła, a panicz nie potrzebował iść na tę wojnę.
Złożyło się tak, iż pachołka wierniejszego dać mu rodzice nie mogli nad Iwasia.
Z początku ta ogromna zmiana, która wprawić miała w ruch, pchnąć w świat, przeraziła go; ale Alfredek był wesół, radował się i śmiał z trwogi swego sługi. Iwaś musiał być posłusznym.
Nauczono go, co miał robić z koniem, jak się obchodzić z pańską bronią, co czynić, czém i jak.
Z niewygodami był od dawna obyty... głód i chłód znosił lepiéj niż inni.
Gdy wyciągnęli w pole, Iwaś, człowiek nowy, znalazł się tu lepiéj przygotowanym do życia żołnierskiego, niż ci nawet, co z niém byli oswojeni. Odgadywał instynktem wiele rzeczy, bo w naturze tkwi bój i ona do niego potajemnie usposabia.
Zwierzęce niemal rozwinęły się w nim władze i przeczucia.
Nikt nie słyszał w nocy lepiéj najmniejszego w powietrzu drgnięcia, ziemi dźwięku, tego co wiatr przynosił, co mruczało w jego powiewach.
Z podziwieniem późniéj radzono się Iwasia, gdy się jego przepowiednie ziściły nieraz.
W pierwszéj bitwie, Iwaś, zdala przy obozie będąc, oczyma ścigał pana... i przyniósł go rannego na swych rękach, płacząc, a uratował kosztem ran, których nawet nie czuł.
Alfredek winien był mu życie, ale to tak się zdawało obowiązkowém, naturalném, że mu nawet nie dziękował. Iwaś téżby nie zrozumiał podziękowania; serce go poprowadziło.
Długi czas upłynął, nim się ranny wyleczył, nim chodzić począł, nim się wojna skończyła i oba mogli powrócić do domu.
Iwaś miał tyle, jeśli nie więcéj, ran i blizn co pan jego, ale o tych nie wspominał wcale.
Doskonały na wojnie, nieopłacony w obozie, Iwaś w domu nie mógł się przydać panu Alfredowi. Był w najwyższym stopniu niepokaźny, niepozorny, niezgrabny, milczący i w pokojach czynił wrażenie niemiłe.
Przez czas jakiś los jego zostawał nierozstrzygniętym. On sam, choć mu go wolno było wybierać, nie myślał wcale o sobie. Chciał tylko pozostać w miejscu i przy Alfredzie.
Nie rozumiał życia gdzieindziéj, tylko tu, gdzie był od niepamiętnych czasów.
Po długiém wahaniu się, dano mu miejsce przy kredensie. Powracał niejako do swych wspomnień dziecinnych, do lat chłopięcych.
Taż sama obojętność na los, która go dawniéj odznaczała, została cechą jego charakteru. Nic nie żądał, niczego się nie spodziewał, sam nic dla siebie wymyśléć nie umiał.
Stara miłość zwierząt, gdy powrócili na wieś, obudziła się w nim z siłą nową.
Nigdy za to w życiu nie spojrzał na kobietę Iwaś bez jakiegoś strachu, którego sam nie rozumiał. To pewna, że się ich obawiał wszystkich i uciekał od nich.
Czy się do tego przyczyniało to, że go dawniéj chłopięciem baby nielitościwie tłukły? trudno zgadnąć, lecz w życiu żadnéj nie pokochał i ani próbował się zbliżyć.
W rzadkich wypadkach, gdy która sobie z niego zażartować chciała, albo istotnie bałamucić zamierzyła, Iwaś uchodził, wymykał się, unikał i tak był zafrasowany, jakby go największe nieszczęście spotkało.
Wiadomém było wszystkim, że nawet w dłuższe rozmowy z kobietami nigdy się nie wdawał. Odpowiadał nie patrząc im w oczy, zbywał słowami krótkiemi, odwracał się, wymykał.
W kredensie, mimo pracowitości Iwasia, czasu wiele zostawało mu niezajętego. Naówczas szedł albo do pasieki lub w ogród, w gąszcze, kładł się na ziemi i przypatrywał życiu, które go otaczało.
Nikt tak dobrze nie znał gospodarstwa mrówek, jak on, dróżyn, któremi chodziły, ciężarów, które dźwigały, kryjówek, w jakich składały swe zapasy. Poznawał ich wiek po barwie i kształtach.
Tak samo robaczki, ślimaki, muszki, których nazwisk nie znał po swojemu je mianując, miał w pamięci i rozpoznawał wszystkie.
Nikt nad niego obyczaju ptaków, ich gniazd budowy, śpiewu, znaczenia nie wiedział lepiéj nad niego. Niektórych roślin i traw imiona, jakie im lud nadawał, ponauczał się Iwaś, innym sam je wymyślał. Miał między niemi ulubione i wstrętne, przyjaciół i nienawidzonych. Tych gnębił i wyrywał, w chwilach rzadkich większego roznamiętnienia. Wogóle jednak był spokojny, nie poruszał się łatwo, i zimną krew miał zawsze.
Ludzie, wśród których żył, patrzyli nań z rodzajem politowania, był im obcym, oni jemu. Daleko poufaléj czuł się ze zwierzętami.
Tak powoli doszedł Iwaś do lat średnich, nie postrzegłszy nawet, że w tym kredensie i w domu, z którym się zrósł, coraz było biedniéj, głodniéj i chłodniéj.
Zaraz po wojnie to się zwolna czuć dawało.
Alfred naprzód żył bardzo pańsko, potém ożenił się i życie jeszcze się więcéj ożywiło. Pracy było wiele, często po całych nocach.
Hulanki te i zbytki im mniéj na nie stawało, tém większym szałem się odznaczały, jakby się chciano upoić, aby końca nie widziéć. Jeden może Iwaś go nie przeczuwał, nie rozumiał...
Jak piorun to spadło na niego, gdy się dowiedział nagle, iż Alfred majątek sprzedawał, albo raczéj, iż mu go sprzedać miano. Nie rozumiał, czy ma zawsze pozostać przy kredensie, czy iść? dokąd?...
Gdy naostatek i resztki kredensu zostały zlicytowane, poszukał pana. Alfred nie miał nic, wynosił się szukać biednego chleba kawałka do miasta.
Iwaś ani mógł pojąć, ażeby opuścił swego pana; był to jedyny człowiek, z którym go coś łączyło.
Niewymowny, z trudnością Alfredowi mógł się dać zrozumiéć.
— Ale, mój Iwaś, co ja tam z tobą zrobię? Ja sam nie wiem, co jeść będę? Służącego trzymać nie mam za co...
Iwaś nic a nic nie potrzebował.
Naprzód w ciągu życia nic nie wydawał na siebie, więc nie chcąc, grosza zebrał trochę, którego ani liczył, ani o niego dbał; powtóre, mógł pracować... Nie dał się więc odpędzić panu i wybrał się z nim do miasta.
Prawda, że rozczulony tém poświęceniem pan Alfred go uściskał; Iwaś nie wiedział, za co on mu mógł tak dziękować? Szedł za instynktem... inaczéj nie mógł postąpić.
Z nowemi ludźmi żyć nie potrafiłby nigdy.
Z kredencerza wrócił tedy na sługę do wszystkiego, jakim był w wojsku.
Alfred najął gdzieś izdebkę na czwartém piętrze, w alkierzyku barłóg sobie wysłał Iwaś.
Z początku szło jako tako, późniéj pan Alfred nie zawsze trzeźwy do domu powracać zaczął. To była klęska straszna dla Iwasia, który nie pił nigdy nic oprócz wody.
Opłakał to po cichu.
Zamiast znaléźć zajęcie w mieście, znalazł tu stary żołnierz towarzyszy i zabawiał, otumaniał biedę swoję.
Iwaś musiał czatować, aby go na schody wciągnąć, rozebrać, położyć, otulić, przesiedziéć przy nim część nocy. Żałował tego swojego pana, nie mogąc zrozumiéć nałogu jego.
— Musi pić z desperacyi — mówił w duchu. — Taki piękny majątek mu zabrali.
Za temi staremi drzewami, które Iwaś znał od dzieciństwa, i on tęsknił bolejąc, a we snach nigdy o niczém inném prócz nich nie marzył.
Panu Alfredowi uwag czynić, przestrogi mu dawać, nigdyby nie śmiał stary sługa. Myślał, co to będzie? i oczy ocierał.
Z początku wypadki te z paniczem, bo Iwaś Alfreda i teraz jeszcze tak nazywał, trafiały się rzadziéj, potém przypadać zaczęły częściéj coraz, naostatek weszły tak we zwyczaj, że sługa musiał czatować na powracającego, którego zawsze ktoś odprowadzał do wrót kamienicy.
Pomimo takiego życia Alfred, dzięki znajomym, przyjaciołom, rodzinie, utrzymywał się przez czas jakiś, płacił komorne i chodził dosyć porządnie odziany.
Iwaś jednak dostrzegał, że coraz ciaśniéj być musiało.
Gdy zaczynało braknąć na pierwsze życia potrzeby, bardzo nieznacznie, aby panicza nie obrazić, spróbował czerpać z własnych oszczędności, byle mu na niczém nie zbywało.
Pan Alfred wcale się na tém nie poznawał, szło jak z płatka.
Iwaś mówił sobie:
— Do czego mnie to potrzebne? Uchowaj Boże nieszczęścia, a nie będzie nic, no, to co? pójdę żebrać pod kościół; albo to mnie wiele potrzeba! Byle suchar a woda.
W ciągłém prawie upojeniu, pan Alfred nie domyślał się nawet ofiary swojego sługi. Najsmutniejszém to było, że im gorzéj szło, tém biedny stary żołnierz był weselszym. Powtarzał:
— Kiep świat — i zasypiał nucąc piosenkę żołnierską.
Iwaś słuchał jéj i płakał.
Jednego wieczoru pana Alfreda we dwóch musieli wciągnąć na wschody i ledwie na łóżku mogli położyć, tak zbytkował, wyrywał się i dokazywał.
Nazajutrz zachorował mocno.
W domu nie było ani złamanego szeląga. Iwaś dobył swojego skórzanego woreczka i czerpać zaczął z niego, nie myśląc o jutrze.
Alfred téż się niczém nie troszczył. Potrzeba było doktora, lekarstw, dozoru przy chorym, jadła.
Płacił, milcząc, sługa za wszystko.
Z przyjaciół i towarzyszy mało się kto dowiadywał, a nie pomagał tak jak nikt.
Parę razy jednak znalazło się coś na stoliku przy łóżku, ale tego Iwaś nie tknął; Alfred wprędce tém sam rozporządził.
Z chorobą, pomimo starania lekarzy, szło gorzéj coraz.
Jednego dnia w korytarz wyprowadziwszy doktora, Iwaś pocałował go w rękę i śmiał zapytać:
— Co będzie z paniczem?
Doktor mu w oczy popatrzył, poklepał go po ramieniu i ruszywszy głową, rzekł:
— Wstać nie wstanie, ale pociągnie jeszcze...
I odszedł.
Wistocie Alfred ciągnął.
Polepszyło mu się nawet o tyle, że mógł na łóżku siąść, obstawiony poduszkami, i zdawało mu się, że wkrótce wstanie. Przyjaciele czasem przychodzili, grali w karty; zjawiały się butelczyny.
Iwaś szepnął o nich doktorowi, ale ten zbył go obojętném ramion ruszeniem.
Ciągnęło się tak daléj.
Gorzéj bywało, lepiéj na przemiany, a stary żołnierz wysechł na drzazgę i ledwie już dyszał.
W woreczku Iwasia było właśnie może tyle, ile na pogrzeb ubogi potrzeba.
I jednego wieczoru zasnął panicz, aby się już nie obudzić.
Sługa był przy nim jeden, na nim wszystko, ale na chwilę nie stracił potrzebnéj przytomności umysłu. Wcześnie był przygotowany do téj chwili, a nawet w duchu obrachował, co ona kosztować będzie.
Nie zabrakło więc niczego, i pogrzeb ubogi odbył się tak, jak należało, nawet się znalazł towarzysz, co krzyż żołnierza poniósł za trumną na poduszce.
Po pogrzebie, zaledwie Iwaś mógł swoje łachmany wydobyć z alkierza, wszystko opieczętowano.
Znalazł się we wrotach kamienicy, z węzełkiem na plecach i z próżnym woreczkiem skórzanym, w którym kilka tylko złotych pozostało.
Nie umiał sobie powiedziéć co czynić i nie wiedział nawet, gdzie przenocuje.
Szczęściem litościwy stróż domu, który go widywał często, a znał z milczenia i pracowitości, na tę jednę noc dał mu przytułek u siebie.
Długo rozmawiali półsłowami.
Iwaś chciał pod kościół. Stróż mu dowodził, że miejsca żebraków nie stały otworem pierwszemu lepszemu do zajęcia, że się o nie dobijano, i nie bardzo łatwo było dostać się na wschodki. Musiał się wkupić lub wprosić.
Cóż tu było począć z sobą?
Sił miał jeszcze tyle, że coś robić mógł łatwo... ale co i gdzie?
Przychodziło mu na myśl o żebraninie na wieś, choć tam już nikogo nie było, powrócić.
Znał każdy kątek w niegdyś swojéj wiosce. Zdawało mu się obowiązkiem tam pójść umierać.
Kawał drogi!
Przyjaciel stróż nastręczył mu w biednéj ubogiéj kamieniczce dziurę, nie izdebkę, i obowiązki odźwiernego. Tymczasem, było to błogosławieństwo boże. Iwaś tak mało potrzebował, byle gdzie głowę przytulić... Zamiatał więc, porządkował, pracował i zasługiwał się jak umiał, aby go nie wypędzono.
Nawykły do zajęcia jakiegoś, pomimo, że je sobie wyszukiwał, że się do niego nastręczał, okrutnie nudził się długiemi godziny.
Siadał naówczas w swojéj dziurze, i myślał.. Błądził po pustéj i wymarłéj przeszłości swojéj.
Izdebka była zdawna zaniedbana i opustoszała. Przed Iwasiem mieszkały w niéj i rządziły się swobodnie myszy. Z wielką przyjemnością ujrzał on je, powracające nieśmiało.
Żywo przypomniała mu się młodość owa, gdy ze zwierzętami myślą i duchem obcował...
Myszy, jakby w nim przeczuwały przyjaciela, oswoiły się wprędce. Miał więc przyjemność przypatrywać się im, wkrótce coraz swobodniéj harcującym po podłodze. Żywił je okruszynami swojego chleba i stworzył sobie z nich właśnie takie towarzystwo, jakiego mu było potrzeba.
Rozumieli się, jak nie można lepiéj... Znał z nich każdą osobiście... a one się go bynajmniéj nie obawiały.
Oprócz myszy izdebka obfitowała w pająki, które sieci swe swobodnie po kątach rozpościerały. Bawiły i one Iwasia i znajdował je rozumnemi bardzo.
Być może, iż inne jeszcze pomniejsze stworzenia nie uszły jego baczności, bo to pewna, iż nigdy żadnego żyjątka nie zabił, ani się niém brzydził.
Życie, we wszystkich swych tajemniczych przejawach, było dla niego rzeczą jakąś świętą... wielką, poszanowania godną.
W dziedzińcu zamiatając, razu jednego znalazł Iwaś zrzucony niewiadomo skąd wazonik rozbity, z resztką ziemi i tkwiącą w niéj na pół zeschłą nieznaną roślinką.
Stał długo nad tym trupem i myślał... Naostatek wziął go i zaniósł do swéj ciupy.
Ziemię poprawiwszy, doniczkę związawszy, podlawszy zwiędłą roślinkę, począł ją hodować.
— A nuż? — mówił sobie.
Zeschła nasturcya, bo ona to była, cudem jakimś przyszła do siebie z omdlenia i poczęła blade puszczać listki; blade, bo światła było tak mało i tak biedne, że zabrakło promieni, któreby ją pomalowały zielono.
Zawsze to jednak było... życie!
Iwaś tryumfował prawie tak, jakby je człowiekowi ocalił.
Myszy straciły trochę jego serca... całe niemal wrosło do wazonika...
Oprócz nasturcyi, puściły w nim dokoła jakieś trawy i mchy z nasionek w ziemi uśpionych...
Iwaś ich wyrywać nie śmiał.
Dla niego trawa miała też same prawa do życia co najwspanialsza arystokracya kwiatowa.
Jedna doniczka, jakim sposobem potém pomnożyła się towarzyszkami kilkoma na oknie, o tém wiedział tylko on, co je gdzieś na bruku i śmietniskach pozbierał.
Ogródek był osobliwy, z którego śmiałby się każdy, oprócz tego, co go stworzył. Dla niego było to czémś tak piękném, jak najwspanialsze orchidee, które się złotem opłacają.
Godzinami siedział nad niemi i podziwiał, podziwiał to życie, które się tak cudownie dobywało z niczego... z siłą niepochwyconą...
Gdybyśmy zaręczyli, że Iwaś bywał szczęśliwym w swych kontemplacyach natury téj biednéj, chorowitéj, cierpiącéj, niktby nie uwierzył; ale jemu tak mało było potrzeba...
Zwolna dziecinniał, powracał do tego stanu ducha i umysłu, z jakiego wyszedł.
Był to ten sam Iwaś, który, przy kredensie pomywając, legiwał pod płotem wśród pokrzyw i przyglądał się na wiosnę kiełkującéj trawie.
I tak, jednego dnia rano, gdy się na podwórzu o swojéj nie pokazał godzinie, gospodarz wszedłszy do izdebki zastał go na łóżku ostygłym... a wśród podłogi tańcujące myszy, które się przerażone rozbiegły.
Na oknie kwitła nasturcya, chora na bladaczkę...

1886.





Rejent Wątróbka.


Kto miał szczęście znać rejenta Wątróbkę, ten go nigdy nie zapomni, ale trzeba było wiedziéć szczegółowo główniejsze przynajmniéj wypadki jego życia, aby tego poczciwego oryginała ocenić.
Naprzód co do jego nieszczęśliwego nazwiska, z którego był dumny, musimy objaśnić, że Wątróbków jest stary ród szlachecki, prosapia niepoślednia; z razu jednak wygląda to na przezwisko, ma fałszywą woń i pozór plebejuszowski. Tymczasem ekscerpt z drzewa gienealogicznego Wątróbków, wykazujący biskupów, opatów i kasztelanów w XIV wieku, poczciwy rejent Wątróbka nosił zawsze w kieszeni.
Ogromny spis wszystkich dóbr, które Wątróbkowie posiadali, z nadzwyczajną dokładnością dokonany, nie przeszkadzał temu, że zdawna byli oni podupadli, zubożali a rejent nie mógł się nazwać posesyonatem.
Postać i fizys jego nie były już wcale arystokratyczne, z wyjątkiem jednéj cechy: miał bardzo małe ręce, choć nie ładne, bo o to się nie starał. Na krwawniku rznięty sygnet ojcowski, aby mógł nosić i klejnotu tego nie gubić, zmuszonym został jedwabną nitką obmotać obrączkę. Jakiéj barwy potém była ta nić, wątpię, ażeby ktokolwiek oznaczyć potrafił.
W drugim dziesiątku tego wieku po raz w życiu pierwszy miałem przyjemność spotkać pana rejenta, przypadkiem na popasie w drodze. Dowiedział się o mojém nazwisku, a że znał mojego ojca, przyszedł zaraz poznać się i za mną.
Było to jesienią późną i w porze najnieprzyjemniejszéj: słotnéj, zimnéj. Mały, ruchawy niezmiernie, z twarzą nieustannie się wykrzywiającą, wyrazistą, nie piękną ale uderzającą oryginalnemi rysy, rejent miał na sobie lisiurkę wytartą, około szyi okręcony szal stary i spłowiały, na nogach berlacze osobliwych kształtów...
Zacząwszy od zapytań:
— Co kawaler tu porabia, w tym kącie zapadłym; dokąd i z czém jedzie; czy ma co do przekąszenia i nie jest głodny? i t. p. — rejent jak siadł na ławce i począł opowiadać, badać, śmiać się, prawić anegdotki, przebałakał tak cały czas aż do zaprzężenia moich koni, poświęciwszy swoje, które oddawna na niego czekały.
Zastanowiło mnie w rozmowie z nim, że wszystkich znał, a o czémkolwiek mówić przyszło, ze wszystkiém był oświadomiony, nic mu nie było obcém, obchodziło go wszystko.
Wiadomości najprzerozmaitsze sięgały nawet aż do literatury, któréj nowości znał; choć kilka słów francuskich, straszliwie wymówionych, wprawy w języku tym nie dowodziły, rozumiał go dobrze.
Musiał miéć naówczas z górą lat pięćdziesiąt, ale żywość miał prawdziwą młodzieńczą, dziarskość dwudziestokilkoletniego chłopaka i, choć okutany, poobwijany od zimna i wilgoci, kręcił się, jakby mu zimno zawadzało.
Króciuchna ta znajomość, na gościńcu zawarta, gdym o niéj ojcu, powróciwszy do domu, wspomniał, wywołała wesoły wykrzyknik:
— Poczciwe rejencisko! a, prawda, że oryginał?
Ja niewiele o téj oryginalności mogłem sądzić, ale ojciec, który znał go zdawna, utrzymywał, że to była istota wyjątkowa.
Na imieninach u państwa W..., wśród bardzo licznego zjazdu, po raz wtóry zetknąłem się z nieoszacowanym rejentem. Wyglądał wcale inaczéj, miał bowiem naówczas używany frak granatowy z guzikami błyszczącemi, kamizelkę kaszmirową, chustkę na duczce niebieską, popielate spodnie, a włosy najdziwniéj do góry nastrzępione, które nieustannie rękoma roztrząsał i znowu wygładzał.
Wszyscy go witali wesoło i uprzejmie, zdawał się miłym wszędzie a czynnym był i osobą i mową tak, że na chwilę nie spoczywał. Jego szybką ale dobitną mowę i śmiech klarowny, jasny, czysty, bez żółci, słychać było z kolei po wszystkich kątach domu.
Niekiedy powoływano się na niego i słychać było:
— Rejencie! rejencie!
Wezwany nadbiegał i kupka ludzi gromadziła się zaraz koło niego, któréj gwar wesoły towarzystwo ożywiał.
Niezawsze przebywając w tych stronach, nie miałem tu wielu znajomych, oprócz trochę dzikiego, bardzo czasem dziwacznego, ale nie bez dowcipu i złośliwości pana B. z Czachca.
Ten zwykle w towarzystwie był, jak korek w wodzie, spływał po wierzchu nie zanurzając się, obserwował a czasem słówkiem rzucił ostrém i okrutnie bolesném, choć tak ogładzoném, że trzeba je było przełknąć w milczeniu.
Tego dnia, dzikszy może niż zazwyczaj, p. B. nie mając kogo, trącał mnie łokciem i bawił się rejentem, który mu się wydawał śmiesznym.
— Czy pan pierwszy raz dziś spotykasz tego nieoszacowanego Wątróbkę? — zapytał mnie potém, szczególnie dnia tego będąc usposobionym, bo zwykle nie lubił mówić; wolał słuchać i śmiać się.
— Tak dobrze, jak pierwszy raz — odpowiedziałem — bo raz tylko spotkaliśmy się na gościńcu.
Pan B. począł się śmiać z tym wyrazem satyra, który mu był właściwy; ciągnął daléj po francusku, bo ten język był mu najmilszym:
— Ale to unikat! Zapytaj go pan, co robi cesarz chiński i jak stoi sprawa w komisyi radziwiłłowskiéj, i co się dzieje w parlamencie angielskim, i kto wygra proces o grunta w Połonnym Hrodzie, ręczę, że z równą dokładnością potrafi wszystko objaśnić. Ale toby jeszcze było niczém, gdyby zarówno do wszystkiego nie chciał się mieszać.
Spojrzał na mnie pan B. Słuchałem z uwagą, postrzegł się, że już zawiele jak na siebie powiedział, ściągnął więc usta, wedle swego zwyczaju, w rodzaj ryjka, i zamilkł.
Ciekawość moja była tak rozbudzona że nie mając wśród tych imienin nic lepszego do roboty, nieznacznie chodziłem w ślad za Wątróbką i niedyskretnie się przysłuchiwałem.
Charakterystyka pana B. okazała się trafną, gdyż wistocie Wątróbka był niezmiernie oświadomiony i żywo zajmował się najmniejszego z sobą związku niemającemi osobami i okolicznościami.
Z mowy jego wnosić mogłem, że nie wzywany, ale sam z własnéj woli mieszał się tak czynnie do wszystkiego. Z kilku napomknień widać było, że nie zawsze nawet bezkarnie mu to uchodziło, ale nic go nie zrażało.
Przy stole traf mnie posadził obok pana B., który był milczący tak, że na parę pytań moich nie odpowiedział wcale. Raz tylko, jakby mimowolnie rzucił mi w ucho, patrząc na Wątróbkę:
— Don Kiszot!

∗             ∗

Jakoś w kilka tygodni po tych imieninach, trafił się wypadek w sąsiedztwie, w domu ze wszech miar poszanowania godnym, w rodzinie nie majętnéj, ale zacnéj. Przyjęty do chłopców nauczyciel, rozkochał w sobie jednę z córek państwa X. i wykradł ją. Ojciec wyparł się dziecięcia; nic go nie mogło przebłagać.
Zrobiło to wrażenie ogromne, bo wszystkim i rodziców i téj biednéj panienki wielce żal było.
Jeszcze się tém zajmowano, gdy jednego dnia zajechał do nas rejent Wątróbka.
Ojciec go otwartemi przyjął rękoma, rad niezmiernie i miłemu gościowi i może nadziei, że po południu wraz z komornikiem, wezwanym z Bogusławców, zaprosi go do wista po trzy grosze.
Ale z Wątróbką ani było mówić można o czém inném, oprócz awantury owéj w sąsiedztwie, dla któréj, jak się okazało, przybył do nas umyślnie.
Główną kwaterę założywszy u nas, miał stąd czynić wyprawy do L., aby ojca przebłagać, a córce i uwodzicielowi wyjednać przebaczenie.
Téj ciężkiéj roli pośrednika dobrowolnie się podjął, a gotował się do niéj z taką gorączką, jakby ona mu do serca przyrosła i obchodziła najbliższe pokrewne osoby. Rejent pannę raz w życiu widział, nieszczęśliwego zaś guwernera ani razu.
— Kochany rejencie — odezwał się zaraz w początku mój ojciec — jest to sprawa tak delikatnéj natury, bolesna, że obcemu się do niéj mieszać niepodobna. Tylko czas ułagodzi słuszny żal.
— A tymczasem oni z głodu poumierają! — zawołał rejent. — Sprawa delikatna, tak, drażliwa niewątpliwie, dlatego właśnie powinien się każdy starać dopomódz, aby się to szczęśliwie skończyło. Byłem już w Kobryniu, gdzie oni we dwoje u żyda na komornem siedzą, i złajałem tego chłystka. Spłakałem się nad panienką, a teraz jadę... i choćby plackiem przyszło paść do nóg... padnę, ale muszę gniew zażegnać.
— A mnie się zdaje — rzekł ojciec — bogdajbyś nie podraźnił gorzéj jeszcze! Daj teraz pokój, czekaj!
— Ale nie mogę! — wykrzyknął rejent. — Obowiązek sumienia.
Ojciec chciał zmienić rozmowę, nie było sposobu: Wątróbka, przejęty, poruszony, ciągle powracał do swego.
Należy dodać, że naszego sąsiada X. znał bardzo mało, stosunków z nim nie miał żadnych; przewidziéć więc było łatwo, iż jego wmieszanie się źle zostanie przyjęte.
Wiedzieliśmy, iż pan X., do najwyższego stopnia zrozpaczony postępkiem córki, wpadał prawie we wściekłość, gdy się nawet matka ośmielała wstawiać za córką.
Wszystko to Wątróbkę, zamiast zrażać, podniecało jeszcze i zachęcało.
Do wista nie dał się nakłonić; po obiedzie zaraz pojechał do L., zabawił krótko, i powrócił o mroku.
Ojciec, swym zwyczajem, siedział z fajką na baryerze przed domkiem, gdy rejent się zjawił.
— A cóż? — zapytał.
— No, nic, ale zrobiłem początek.
— Jakiż?
— Wypchnął mię za drzwi, powiadając, abym nosa nie wścibiał, gdzie nie należy — rzekł rejent spokojnie, i tylko włosy ręką czochrał i następnie gładził. — Na dziś dosyć, jutro rekapituluję... Pan chorąży mnie nie wypędzisz? Przenocuję gdziekolwiekbądź.
— Nocuj i siedź, póki tylko chcesz — odparł ojciec — admiruję twe poświęcenie się, ale ci przepowiadam, że przykrość miéć będziesz a nic nie wskórasz... Znam jego, jest zacięty, niełatwo go zmiękczyć.
— Ale próbować należy — odparł rejent — to darmo! Żeby z tego powodu córki się wypierać i wydziedziczać i nie dać się jéj na oczy pokazywać... to się nie godzi! Serce miéć potrzeba! W pierwszéj chwili pojmuję oburzenie, uniesienie, ale teraz czas ochłonąć.
Rejent pozostał na noc, nazajutrz znowu pojechał do rozgniewanego ojca, który schował się przed nim. Rejent siedział i czekał do wieczora o głodzie i powrócił z niczém do nas. Ruszył po raz trzeci i skończyło się na tém, że u zamkniętych wrót pan X... kijem mu zagroził.
Wątróbka wrócił skonfundowany wprawdzie niepowodzeniem, ale bynajmniéj nie zrażony... Uznał tylko, że potrzeba było ojcu więcéj dać czasu na wyburzenie się całkowite. Pożegnał więc nas i odjechał.
Dowiedzieliśmy się późniéj, iż wygnanym onym młodym państwu dał naprzód schronienie u siebie, a potém póty pracował, biegał i prosił, aż byłemu guwernerowi wynalazł zajęcie.
Ale ponowione próby przebłagania ojca zupełnie mu się nie powiodły.
Ten jeden wypadek dał mi wyobrażenie o rejencie. Był ubogi, a niezamożność swą zawdzięczał tylko temu mieszaniu się do spraw cudzych. Śmiano się z niego, wstrzymywano go, ale natura jego była taka, więc nic nie pomagało. Zaledwie zasłyszał o czémś, zrywał się i szedł złapać guza.
Naówczas gdym go poznał, był wdowcem bezdzietnym, ale historya jego ożenienia należała także do ekscentrycznych wybryków. Dlaczego nigdy nikt nie uznał w nim heroizmu i bezprzykładnego poświęcenia się, a wszyscy się z niego naśmiewali? nie wiemy; dlaczego ci nawet, którym służył z takiém zaparciem się siebie, nie okazywali mu wdzięczności, rzecz niepojęta.
Pan B. z Czachca zwał go Don Kiszotem i miał po części słuszność; obok heroizmu była śmieszną ta jawność, jaką mimowoli nadawał swoim uczynkom. Śmieszność zaś nawet cnotę na tym padole zabija.
Rejent ożenił się był, jak mi późniéj opowiadano, po roku 1831. Tę, która miała być jego żoną, poznał przypadkiem w domu, w którym jéj czasowo dano przytułek. Była to osoba nadzwyczajnéj piękności, świetnego wychowania, ale sentymentalizmu chorobliwego i egzaltacyi nadzwyczajnéj. Mieszkając u majętnych krewnych, czasu pewnego poznała pięknego sąsiada, który się w niéj zakochał i w którym téż ona się rozmiłowała. Nastąpiły zaręczyny, ale nie było czasu na wesele: narzeczony, rozchorowawszy się nagle, umarł po kilku dniach męczarni.
Rozpacz narzeczonéj dochodziła do szaleństwa; musiano ją gwałtem oderwać od zwłok, a że bogatsi krewni, u których się wychowywała, już nie chcieli być jéj dobrodziejami, wzięli ją biedniejsi.
Od nich dowiedział się Wątróbka o historyi panny Waleryi, ulitował się nad biedactwem i postanowił ożenić się z nią. W chwili uniesienia, nie obrachowując następstw, nie zastanawiając się nad przyszłością, Wątróbka oświadczył, że gotów jest, chociaż nie kochany i nie kochający, iść z sierotą do ołtarza.
Nie widział jéj nigdy w życiu, gdy to postanowienie uczynił. Nikt naówczas nie śmiał go odwodzić od poświęcenia, które istotnie piękném było i szlachetném.
Krewni pochwycili go za słowo, sierota zezwoliła na ślub z człowiekiem zupełnie obcym.
Przy bardzo szczupłéj fortunce Wątróbki, ożenienie to musiało pociągnąć za sobą najopłakańsze następstwa. Nieszczęśliwa Walerya była i wychowaniem i losem swym do najwyższego stopnia rozdrażnioną, niecierpliwą, w pożyciu nieznośną. Czuła swą wyższość jakąś nad biednym człowiekiem, który się dla niéj poświęcił, i obchodziła się z nim w sposób nieznośny. Wymagająca, wiecznie skarżąca się, dumna, zatruła życie rejentowi i w dodatku, bez względu na jego położenie, wydatkami bez rachuby, zrujnowała go.
Wątróbka z cierpliwością anielską znosił swe męczeństwo. Szczęściem, trwało ono niedługo, gdyż biedna kobieta, wydając na świat syna, który żył tylko godzin kilka, sama po nim wkrótce umarła.
Można było powiedziéć, że się niebo nad poczciwym ale nieopatrznym człowiekiem zlitowało.
Nigdy najmniejsza skarga nie wyrwała się z ust jego. Pamięć okrutnéj żony szanował i wystawił jéj wspaniały nagrobek.
To ożenienie było może najheroiczniejszym ze wszystkich czynów poczciwego rejenta, innych pomniejszych zliczyć niepodobna. Nie gardził bowiem najdrobniejszą okazyjką uczynienia komuś przysługi.
A ludzie śmieli się z niego!
Nikt nie ocenił człowieka, któremu tylko przydomek „wścibskiego” narzucano, i ten mu do śmierci pozostał.
Śmierć w opuszczeniu była logiczném zamknięciem długiego, powolnego, dobrowolnego męczeństwa.
W ostatnich czasach podupadł majątkowo do tego stopnia, iż się już zaledwie na dzierżawie kilku chat mógł utrzymać. Nakoniec dziedzic, nie odebrawszy tenuty, wygnał go z dzierżawy. Rejent z resztkami rupieci i starą, kulawą gospodynią, któréj sam więcéj niż ona jemu służył, wyniósł się do małéj mieściny, na komorne do żyda.
Z czego i jak żył, to było nierozwikłaném zadaniem; wiedziano tylko, że potrzebował bardzo mało.
Posługiwali się nim szczególniéj żydzi do pisania próśb i układania dokumentów, które wedle formy stylizował. Jeden z żydów, którzy go najwięcéj wyzyskiwali, w najniepoczciwszy sposób wciągnął go w jakąś szalbierską spółkę, i sam uciekłszy za granicę, rejenta, jako spólnika, podał w podejrzenie. Biednego Wątróbkę wsadzono do więzienia.
Ktoby sądził, że mu to wielką boleść sprawiło, myliłby się wielce.
Zapominając o sobie, Wątróbka znalazł tu biedniejszych od siebie, bo potrzebujących pociechy i moralnego sprostowania. Nawracał więc ludzi, którzy tak samo się z niego śmieli tu, jak wprzódy, gdy był w lepszym bycie, jego znajomi i przyjaciele.
Żywa dusza nie ujęła się za niewinnego, który lat dwa pozostał pod kluczem, nim go dla braku dowodów wypuszczono.
Z węzełkiem resztki łachmanów, których w więzieniu nie porozdawał, znalazł się jednego rana stary, złamany, ale pogodnego oblicza rejent na ulicy, wcale nie wiedząc, ani dokąd się uda, ani co jeść będzie.
Zdawało mu się nadzwyczaj prostém, że każdy, do kogo zapuka, da mu przytułek.
Okazało się jednak, że nikt go znać nie chciał.
Aby miéć wyobrażenie o nikczemności człowieka, potrzeba w nieszczęściu tylko żądać pomocy.
Psy gdy widzą, że jednego z nich gryzą inne i że napadnięty skomli z bólu, mają zwyczaj rzucać się na niego i dogryzają ofiarę.
Coś podobnego czynią ludzie; nieszczęście, zamiast obudzić litość, niecierpliwi ich i gniewa.
Faktem jest, że Wątróbka idąc pieszo w mróz od jednego przyjaciela, który mu drzwi zamknął przed nosem, do drugiego, któryby był niechybnie toż samo uczynił, siadłszy pod krzyżem, zasnął i we śnie śmierć litościwa uniosła duszę jego do nieba...
Pozostało po nim wspomnienie... dziwaka. Ludzie tak dalece go nie mogli zrozumiéć, iż się aż do obłąkania uciekali, aby sobie wytłómaczyć tę namiętną ofiarność.
Wszystkim o nim anegdotkom, najsmutniejszym nawet, nadano koloryt komiczny; i w czapce błazeńskiéj z dzwonkami odszedł zacny człowiek z tego świata, który go zrozumiéć nie umiał.
Pochowano go z urzędu, jako włóczęgę, w jakimś wspólnym dole.
I jest mu w nim najlepiéj!

1886.





W oknie.
(poemat żałobny).


Naprzeciw mojego domku w ... miałem długo plac pusty, zagrodzony deskami i dotąd niezabudowany, chociaż dokoła już stały dosyć pokaźne kamienice.
Ale pośpiesznie, jak grzyby, powyrastały one z ziemi w téj części miasta odległéj od głównego ogniska, która życia jeszcze nie miała i spodziewała się je pozyskać. Zbyt świetne nadzieje zawiodły spekulantów i o ów nieszczęsny plac nikt się już nie kusił.
Widok z okien moich wcale miłym nie był. Zaniedbany grunt służył tymczasowo właścicielowi i sąsiadom za rodzaj śmietniska, na które zwożono wszystko, co gdzieindziéj zawadzało. Oprócz tego, ponieważ plac był piaszczysty, kopano doły i dobywano piasek w potrzebie, który furami stąd zabierano.
Nie można sobie wystawić nic smutniejszego nad ten opuszczony, zapomniany kawałek ziemi.
Powierzchnia jego nierówna, poryta, porosła w lecie zielskiem nędzném, brudna — w jednym końcu garbiła się górami śmieci, w drugim zapadała w doły po deszczach, pełne gnijącego błota. Boki tych śmietnisk świeciły wszelkiemi resztkami i łupinami żywota, jakie tylko sobie wyobrazić można: skorupami garnków, szczątkami butelek, obłamkami talerzy, zrzynkami gnijących papierów, poszarpaném obuwiem, kośćmi zżółkłemi, popiołem i węglami.
Zsiadało się to w jednę masę dla przyszłych badaczów i archeologów, a drugiego roku już z nasion, które wiatry przyniosły, coś kiełkowało i zieleniało. Uważałem przez lat kilka, że zawsze prawie jedne i też same rośliny rozpoczynały wegetacyą, a po nich przychodziły i następowały szeregiem inne — w porządku niezmiennym.
W drugim końcu placu rosła jedna jedyna, stara, obłamana akacya, mizerna, biedna, u góry tylko zieleniejąca w lecie, rozpłatana na pół od wiatru.
Jak i czém ona tam żyła — jest jéj tajemnicą. Po pod nędzném ogrodzeniem, gdzieniegdzie rosły jakieś krzewy, których rozpoznać nie umiałem. Plac miał téż swych lokatorów, do których należały krety, myszy i szczury — nieliczne ptastwo.
Kiedy niekiedy otrzymywał ktoś pozwolenie złożenia tu desek, tarcic, opiłków, cegły; wówczas otwierały się wrota — plac zmieniał swą jednostajną fizyognomią nudną i smutną.
Unikałem, o ile mogłem, wyglądania przez okno w tę stronę, i długi czas jakoś plac pusty wcale mojéj nie zwrócił uwagi. Jednego dnia, przypadkiem rzuciwszy okiem, dostrzegłem ogromne stosy cegły ustawione od ulicy i, co mnie najmocniéj zdziwiło, kilku ludzi, którzy kopali.
Kupy żółtawéj ziemi wznosiły się już na prawo i na lewo. Domyśliłem się łatwo, iż naostatek ktoś na osieroconym tak długo placyku budować się ośmielił. Było to razem pociechą dla mnie i mogło trwożyć, bo sąsiedztwo domu stawiło zagadkę, co w tym i z tego domu być miało.
Nie każda kamienica jest miłą, pod bokiem.
Nie dziw, że potém z wielką ciekawością śledziłem cały postęp w budowaniu nowego domu.
Z fundamentów nic wnieść nie umiałem; bardzo szybko i niezbyt, jak mi się zdawało, starannie uwinął się z niemi budowniczy; dom jak grzyb do góry się podnosić zaczął. Nie wielki, miał tylko pięć okien od frontu, a formy jego architektoniczne dosyć zwyczajne domyślać się kazały, że jaknajoszczędniéj murowano — prostą kamieniczkę, dla dochodu.
Pierwsze belki, które przywieziono, z drzewa nie bardzo suchego, cienkie, jeszcze mocniéj mnie utwierdziły w przekonaniu, że dom ozdoby naszéj części miasta nie przyczyni.
Mur z cegieł był cienki, cegła rozsypująca się i nieosobliwa. Starania nie widać było o nic, oprócz, aby to stanęło jaknajtaniéj a może jaknajprędzéj.
Przed jesienią téż dom był pod dachem z takich cieniuchnych krokiewek skleconym, że mi się wierzyć nie chciało, iż dachówkę utrzymać potrafią.
Gdy do wykończenia przyszło — przekonałem się, że to będzie mieszkalne pudełko bez żadnych ozdób i najmniejszego starania, aby oko mile na niém spoczęło. Szła za to budowa niewypowiedzianie szybko, a nim zaczęto tynkować, już na płocie wisiała karta z napisem — „Do najęcia“.
Zima się w tym roku spóźniła tak, że domostwo przed mrozami stało już z zapadniętemi oknami, gotowe... na przyjęcie tych, co się w niém zamieszkać odważą.
Jednego ranka zjawiła się na dole tablica niewytwornie malowana, zwiastująca: „Wyszynk rozmaitych trónkuw, wudek, pywa i t. d.“. Niewiele to było obiecującém — a sąsiedztwo takiego szynku bywa prawdziwém utrapieniem. Nie chciało mi się już patrzéć w tę stronę.
Wiedziałem tylko, iż w ciągu zimy, oprócz szynku na dole, nikt się do domu nie wprowadził.
Pośpiesznie nalepione tynki, od pierwszych mrozów popękane, stały się obrzydliwie plamiste; dom, choć nowy, powierzchowność miał odrażającą.
Deszcz, śnieg i pluchy zmywały napróżno wywieszone karty, oznajmujące, iż wszystko było w porządku.
Nadeszła wiosna, właściciel trochę ściany pomazał na nowo, zabrano się do uporządkowania podwórka i ogrodzenia, placyk przybrał nową fizyognomię — nie ładną ale znośną.
Kwiecień się już rozpoczął, gdy jednego dnia rano spostrzegłem, znanego mi z migdałowego surduta wyszarzanego, właściciela nowéj kamieniczki, który prowadził z sobą kobietę średniego wzrostu, otuloną wielką, wyblakłą i wynoszoną chustką.
Gdy się zwróciła, mogłem tylko rozpoznać bladą i młodą twarzyczkę. Ubranie było ubogie, ale chędogie.
Trwożliwie, pośpiesznie dziewczyna z właścicielem weszła do wnętrza i w chwilę potém ujrzałem gospodarza otwierającego okna drugiego piętra. Pokazywał i zalecał części mieszkania tam się znajdującego.
Oględziny domu trwały dosyć długo, poczém kobieta sama już wybiegła szybko i rzuciwszy okiem na dom raz jeszcze, bardzo przyśpieszonym krokiem puściła się ulicą i z oczów mi znikła.
Mogłem się jéj teraz lepiéj przypatrzeć. Twarzyczkę miała dosyć przystojną, lecz troski życia wyryły się na niéj tak straszliwie, tak dobitnie, iż los nieszczęśliwy odrazu z niéj wyczytać było można. Szła jakby przestraszona i nieprzytomna — zatopiona w myślach.
Ubiór czysty był niezmiernie ubogi, począwszy od obuwia do okrycia głowy. Nie widać w nim było najmniejszéj kokieteryi, która nawet przy ubóstwie objawiać się umie; pomimo to wyglądała przyzwoicie i nie było zaniedbania rozpaczliwego w ubraniu.
Zagadką było dla mnie, czy mieszkanie zostało najęte, ale po południu rozwiązała się ona, bo stróż zaczął myć okna, zamiatać i oczywiście przygotowywać pół pięterka na przyjęcie lokatorów.
Przez cały dzień następny trwały te przygotowania; trzeciego rano zajechał wózek biedny i ciągnięty przez dwóch ludzi, starego w łachmanach i chłopię bosonogie. Pełen on był sprzętów, na które rzut oka starczył, aby poznać, że należały do ludzi nietylko ubogich, ale najuboższych.
Były to nieodzownie potrzebne szafeczki sosnowe, stoły, stołki, łóżka, od siekiery przed laty wyciosane, połamane, łatane — zczerniałe... biedne nad wyraz wszelki... Wśród nich leżały węzełki, pościel, łachmany i strzępki różne, których użytku odgadnąć było trudno. Rozpoznałem części krosienek, deski obszyte suknem do prasowania, wałki do maglowania, kuchenne naczynia.
Wszystko było stare, poszczerbione i zużyte.
Zaczęto wnosić te ruchomości na górę, wózek potoczył się nazad i raz jeszcze przywiózł ładunek podobny. Tu już i para skrzynek i kufer ze skóry odarty się mieścił.
Za tym wozem można się było i lokatorów spodziewać. Jakoż, niebawem ukazała się młoda owa dziewczyna, tak samo przyodziana jak pierwszym razem. Na nędzném, starém krześle z kółkami, obok niéj ciągnięto, a ona popychała téż — siedzącego, skurczonego, obwiniętego kołdrą pstrą i dywanikiem podartym staruszka, który głowę miał na piersi bezwładnie zwisłą, tak, że twarzy jego wcale widać nie było i nic oprócz żółto siwych, długich, okalających ją włosów. Chustka kobieca otaczała jego ramiona.
Z jednéj strony wózka tego była dziewczyna, z workiem dużym w ręku, z drugiéj stara kobieta, która także usiłowała popychać — okrywały ją niemal łachmany. I ona trzymała torbę w ręku, a zawiniątko jakieś pod pachą.
Z wielkim trudem wtoczyło się to na podwórko, a tu dopiéro rozpoczęto dobywanie starca z krzesła, którego prawie na rękach do domu wniesiono. Jak późniéj dostał się na drugie piętro, anim mógł, ani chciałem się przyglądać, tak mnie widok téj niedoli głęboko poruszył.
Wieczorem w jedném z okien zabłysło po raz pierwszy światełko, a cień na storze plamistéj przesuwający się — przypominał postać dziewczęcia.
Przez długi czas nie miałem odwagi, przyznam się, spojrzéć na okna kamienicy. Nic téż tam do widzenia nie było; nie przyozdobiono ich niczém, nie ukazał się ani wazonik, ni kwiatek, ni firanka.
W kilka dni późniéj dostrzegłem tylko przy ostatniém oknie głowę dziewczęcia pochyloną tak, że się domyślić było łatwo, iż w krosnach nad jakąś robotą pracowała.
Na ciemném tle profil malował się bardzo wyraziście, jakby w dwubarwnéj kamei; rysy były regularne, piękne, ale oblane niewypowiedzianym smutkiem.
Godzinami siedziała tak nieruchomie nad robotą; czasami znowu zrywała się co chwila, odwoływana od niéj, i jakby każda minuta była jéj drogą, powracała z pośpiechem, aby natychmiast oderwać się znowu.
Zaledwie siadła — już niespokojnie podnosiła głowę i biegła. Znikała, ukazywała się niespokojna. Wszystko tam musiało być na jéj rękach.
Na twarzy wyraz się nie zmieniał — nie widać było zniecierpliwienia — niepokoju, rysy jak skamieniałe, nieporuszone, ani uśmiech rozjaśnił, ani zniechęcenie ich nie zmarszczyło. Starca ani staruszki w tém oknie, ani w innych nie widać było nigdy.
Czasami w popołudniowych godzinach dziewczyna, zawsze jednakowo ubrana, wyrywała się z domu pośpiesznie z jakiémś pudełkiem w ręku i bardzo żywo biegnąc ulicą znikała z oczów, tak samo śpiesząc, gdy późniéj wracała.
Można było odgadnąć z tych niewielu oznak życie smętne i biedne, jakie tam prowadzono, którego dziewczę stanowiło jedyną podporę.
Ubóstwo nie ma przyjaciół, ludzie się do niego zbliżyć lękają, nie zawsze z obawy aby mu nie potrzebowali przyjść w pomoc, więcéj dlatego, że widok téj walki o byt jest smutnym.
Tu téż do nowych lokatorów przez czas długi nikt nie przychodził, zresztą gości, jakich oni przyjmować mogli, trudno było rozróżnić od tych, którzy szynk na dole odwiedzali.
Upłynęło kilka miesięcy, lato nadeszło, a oprócz otwierających się teraz okien, w mieszkaniu żadna zmiana nie zaszła. W lipcu wszakże dziewczę mniéj u krosien siedziało, nieustannie od nich odrywane, a po kilku tygodniach już tylko przemykające się pośpiesznie przez izdebki niekiedy się ukazywało.
Raz dostrzegłem znajomego mi dobrze doktora ubogich, który wsunął się do kamienicy naprzeciwko. Czatowałem na niego, gdy powracał, aby się coś dowiedzieć, bo mnie to ciche ubóstwo mocno zajmowało.
Pochwyciłem wychodzącego — aby spoczął u mnie.
— Masz, widzę, praktykę w sąsiednim domu — rzekłem, sadzając go w biblioteczce.
— Dopiero od dziś — odparł smutnie — biedna to praktyka, bo ja tam nic pomódz nie będę mógł, a...
Nie dokończył.
— Domyślam się wielkiego niedostatku — wtrąciłem.
— Nie mylisz się — rzekł doktór, zapalając cygaro i wzdychając. — Potrzeba koniecznie duszę jakąś miłosierną tam posłać — ale z temi ludźmi trudno będzie, bo duma ich równa się ubóstwu... Nic od nikogo przyjąć nie zechcą. Byli niegdyś zamożni, a z przeszłości pozostało im uczucie godności, które nie dopuści ręki wyciągać. Panna Adela pracując, zabija się, ojciec dogorywa, matka rękami pokurczonemi od reumatyzmu pończochy wełniane robi — głodem mrą, a przyjąć pomocy nie chcą.
— Znam ich oddawna — dodał doktór — ale mi wyniósłszy się tu znikli z oczów. Poczciwi, zacni ludzie; na nieszczęście, które ich dotknęło, wcale nie zasłużyli, znoszą je nie szemrząc. Widok ten serce rozdziera...
— Nie mająż rodziny? nikogo?
— A! rozrodzoną bardzo i majętną — dodał doktór — ale bez serca. W takich warunkach przyjąć pomoc, w jakich ją ofiarowano, nie dozwalało poczucie godności własnéj. Wszystko to smutno się skończy!!
— Mój Boże — przerwałem doktorowi — przecież-by téż jakiś środek pomożenia w sposób delikatny mógł się znaléźć.
Lekarz ruszył ramionami i milcząco potrząsnął głową.
— Żal dziewczęcia, które się tak zmarnuje i zamęczy — dodałem.
— Żal — potwierdził doktór zadumany — tém bardziéj, że takiego poświęcenia dla rodziców, takiéj cichéj, spokojnéj ofiarności dziecięcia — trudno drugiéj znaléźć na świecie.
Niewiele mając czasu, doktor spojrzał na zegarek i pożegnał mnie. Ciekawość, podbudzona teraz żywiéj jeszcze, prowadziła mnie często do okna.
Nadeszła jesień, naprzód ta urocza, która czasem wiosnę-by przypominała, gdyby liście z drzew nie opadały; potém słotna zimna i dla starych, a chorych zabójcza.
Okna naprzeciwko stały zamknięte; nic widać nie było przez nie.
Zrana raz, w dzień wichru i pluchy, wbiegł do mnie doktór ubogich, jak powiadał, aby się ogrzać trochę. Siadł u komina i zadumał się smutny. Domyślałem się, że wracał z przeciwka. Na twarzy jego poczciwéj malowało się to współczucie bezsilne, które przejmuje serce wobec nieszczęścia bez ratunku.
Nie śmiałem go rozpytywać, a on sam nie śpieszył wygadać się przede mną.
Napoiłem go herbatą. Kilka razy podchodził do okien zobaczyć, czy się nie wyjaśniło, ale prawdziwie jesienna słota bez nadziei szarym, wilgotnym płaszczem pokrywała wszystko. Świat stał mokry, zmarzły — zbiedzony jak ludzie, drzewa ogołocone z liści zdawały się trząść od zimna.
— Byliście naprzeciwko? — spytałem.
— Tak jest — westchnął z cicha. — Staruszek nocy nie dożyje.
— Niéma na to ratunku? — spytałem.
— Żadnego; było to przewidziane oddawna — rzekł doktór. — Kto wie, może to lepiéj; przestanie się męczyć...
Nie dokończył, zatopiwszy się w myślach.
Gdym po wyjściu doktora poszedł do mojego okna wieczorem, spostrzegłem, że jedno naprzeciw było otwarte. Co to znaczyło, domyśliłem się łatwo...
Stary, którego widziałem niesionego w krześle, nie żył. W nocy kilka świeczek płonęło przy łożu, na którém spoczywały zwłoki, oczekując na trumnę. Okryta wyszarzaną narzutką dziewczyna biegała ciągle, nie mając czasu płakać. Na niéj jednéj leżało wszystko, pogrzeb, przygotowania do niego, wydatki, oznajmienie urzędowe o śmierci, formalności... Aż do późna widziałem ją z pośpiechem, zdyszaną, wymykającą się z domu, powracającą samą lub z kimś potrzebnym... a w nocy na piętrze widać było ruch nieustający.
Nim się rozwidniło, przyniesiono prostą trumnę.
Staruszki nie widać było; musiała bezsilna leżéć zapewne, a córka dzieliła się pomiędzy zmarłym ojcem, a rozpaczającą matką.
Litościwi ludzie z dołu pomagali jéj potrosze. Pogrzebu aniśmy w ulicy posłyszeli ani postrzegli; był to pogrzeb nędzarza, na który się nikt nie ciśnie, bo nie ciekawym jest człowiek podobnego obrzędu. Z urzędu i obowiązku przybywają ci, co muszą.
Przez cały ten dzień jeszcze okno pokoju, który zajmował, stało otwarte. Córka, z pogrzebu powróciwszy, nie ukazała się już, była przy matce. Pracującéj przy oknie nie widziałem przez dni kilka, bo musiała zapewne siedziéć przy choréj. Doktór mój znajomy parę razy zachodził tu, co mnie utwierdziło w przekonaniu, że matka chorować musiała. Nie wstępował jednak do mnie, aż zapukałem w szybę raz i dałem mu znak, że go proszę. Spojrzał na zegarek, bo czas miał wymierzony poczciwy staruszek, i szybko wszedł do mnie, nie zrzucając paltota.
— Nie chcecie nawet spocząć? — spytałem.
— Czasu nie mam — odparł, witając się — jesień zawsze roboty nam przysparza, szczególniéj pomiędzy ubogiemi. Dnia zamało, aby obowiązkom podołać.
— Stary umarł! — dodałem — a jednak zachodzicie tu.
— Teraz koléj na staruszkę — odezwał się doktór siadając na chwilę. — Ci, których nędza do jednego przykuła łańcucha, najczęściéj gdy śmierć porwie towarzysza, przeżyć go nie mogą. Wątpię, ażeby staruszka długo pociągnęła. Nie wstaje już z łóżka. Strach pomyśléć, co się stanie z osieroconém dzieckiem, które téż ostatkiem sił goni... Pogrzeb ojca wyczerpał grosz, zapracować go niepodobieństwo...
— Ale czyż nikt w pomoc nie przyjdzie? — zapytałem.
— Pomoc przychodzi — szepnął lekarz — ale ona upokarza i dobija, a harda dziewczyna uważa ją za pożyczkę tylko, którą zwrócić jest obowiązaną.
W kilka dni potém sprawdziła się przepowiednia doktora: staruszka skończyła życie. Pogrzeb był tak cichy i biedny jak pierwszy...
Wieczorem w jedném oknie się świeciło, czuwała za niém biedna sierota.
Znając zacnego doktora, który nie tylko lekarstwami ale radą i opieką służył swéj ubogiéj klienteli, byłem pewnym, że nie opuści dziewczęcia, którego rodzinę znał; stosunki w mieście liczne dozwalały mu łatwiéj niż komukolwiek znaléźć środki nieupokarzające — zaopiekowania się sierotą. Ale z doktora dobyć coś nie było łatwo, bo się chwalić i mówić o tém, co czynił, nie lubił.
W kilka dni po pogrzebie staruszki, w oknie zjawiła się blada twarzyczka dziewczęcia pochylona nad robotą. Teraz ją nic po całych dniach nie odrywało od niéj. Nie wychodziła prawie z domu i domyślałem się, że w szynku na dole żywić się czémś musiała.
Zrana, jak tylko dobrze rozwidniało, siadała do krosien, nie wstawała do południa, przerywała pracę na czas bardzo krótki i wracała do niéj; siedziała do wieczora, a potém przy zapalonéj lampce prawie zawsze do późnéj nocy.
Można było dostrzedz niekiedy, jak szybko ocierała łzy z oczów, aby na to czasu nie tracić.
Nieruchomy ten profil ze swym wyrazem smutku skamieniałego robił takie wrażenie przejmujące, iż długo mu się przypatrywać nie było można. Co dni kilka wybiegało dziewczę na miasto z pudełkiem w ręku i niedługo zabawiwszy powracało. W stroju, w ruchach — w obliczu nic się nie zmieniło. Zdawała się tylko oswojoną z tym bytem i jakby bezmyślną; duszą była gdzieindziéj.
O ilem mógł dostrzedz, do niéj nie przychodził nikt przez całą zimę; i aż do wiosny lampka się paliła dopóźna, dziewczę wstawało ze świtem, a pracowało, gdy gdzieindziéj wszyscy już spali.
Wrzawy i hałasy, które często całemu sąsiedztwu bardzo się niemile czuć dawały, bo szynki nocami napełniała gawiedź i włóczęgi — jéj zdawały się nawet nie zwracać uwagi.
Z nadchodzącą wiosną, gdy się rok kończył mieszkania, jednego dnia nadszedł właściciel kamienicy.
Okna w mieszkaniu dziewczęcia pootwierano — ruch jakiś widać było, i drugie piętro opróżnione zostało.
Ponieważ nie widać było, aby sprzęty wynoszono, domyślałem się, iż biedna pracownica przeniosła się na poddasze.
Tak było wistocie, puste dotąd nędzne izdebki na strychu ożywiły się tu twarzyczką, która w jedném z okien zasiadła u krosien i nanowo poczęła swą pracę Penelopy nieskończoną.
Jak sobie sama starczyć mogła, usłużyć, wydołać wszystkiemu, czém żyła — zaledwiem się umiał domyślać.
Zdala twarz, oddawna wychudzona i zmizerowana, wydała mi się jeszcze bledszą i smutniejszą niż kiedy, ale godziny pracy się nie zmieniły.
Niekiedy tylko widać ją było podpartą na ręku i zadumaną — z oczyma wlepionemi w ścianę. Nagle po takiém zapomnieniu się, chwytała za igłę i z podwojonym pośpiechem i gorliwością do roboty powracała.
W czerwcu, na mieście, spotkałem się z dawno niewidzianym doktorem ubogich, który się tak śpieszył jak zawsze. Zatrzymałem go.
— Nie bywasz już na mojéj ulicy? — zapytałem — nie chcesz nawet przyjść na chwilę spocząć u mnie.
— A! — odparł doktór — właśniem chciał was spytać, co się stało z tą sierotą z naprzeciwka? Mieszka ona tam jeszcze?
— W tym samym domu, ale pod strychem — odpowiedziałem — i tak pracuje jak dawniéj. Mówiliście o rodzinie i krewnych zamożnych, żeby téż kto z nich nie dał jéj przytułku!!
— Ofiarowano go — rzekł — ale nie przyjęła. Może miała słuszność — jest biedną ale swobodną i nie potrzebuje się rumienić za to, że żyje na łasce rodziny.
— To zależy od... rodziny — odezwałem się. Wy, co ją znacie, powinnibyście choć inne zajęcie znaléźć dla sieroty, która się niewdzięczną igiełką zamęcza, ledwie mogąc pewnie na kawałek chleba zarobić.
— I to trudno — odparł doktór. — Dumna jest, a przytém...
Machnął ręką, ale z miny téj i z ruchu odgadnąć nie umiałem, co miał na myśli.
Po krótkim przestanku, stary szepnął niewyraźnie:
— Nie będzie się męczyć długo!
Pożegnał mnie i poszedł.
Przypomniałem sobie wychudzoną twarz, zapadłe oczy, ręce białe, które zdala nawet wydawały się jakby wyschłemi.
Wiosna nie odżywiła biednéj. W miarę jak się wzmagało gorąco, uważałem, że częściéj opadały jéj ręce bezwładnie. Dłużéj siadywała zadumana, chusteczką ocierała twarz ciągle okrywającą się potem. Wydawała mi się chorą i osłabioną.
Za pierwszém spotkaniem z doktorem, doniosłem mu o swojém spostrzeżeniu.
— Jutro muszę u niéj być — odparł mi krótko i zanotował sobie w książeczce.
Jakoż nazajutrz, czatując, pochwyciłem go, gdy wychodził z przeciwka i zaciągnąłem na spoczynek do mnie.
— Jakżeście ją znaleźli? — zapytałem.
Nie odpowiadając mi doktór, począł chodzić po pokoju krzywiąc się. Odwrócił się potém ku mnie.
— A cóż? — rzekł — jest źle, ale ja na to nic nie poradzę. Gdyby była wielką panią i miała ochotę do życia — czas-by jeszcze może ocalił ją i przedłużył... egzystencyą. Gdym się jéj dziś począł rozpytywać o zdrowie, uśmiechnęła mi się smutnie.
— Jestem wistocie chora, słabnę, wieczorami mam gorączkę, w nocy się ona wzmaga — ale — tém lepiéj, krócéj się męczyć będę. Żyć nie mam ochoty.
Starałem się jéj dowieść, że utrzymanie życia jest obowiązkiem.
— Tak, rzekła spokojnie, gdy człowiek jest na coś światu potrzebny, ale istota jak ja będąca sobie ciężarem, a drugim zawadą — poco ma żyć? Nie mam już na świecie nikogo, a dla mnie spocząć, zasnąć na wieki — będzie największém szczęściem. Nie próbujcie mnie leczyć — dodała — naprzód dlatego, że leczenie się z mojém życiem nie da pogodzić, powtóre, że — mnie tém nie uczynicie przysługi.
Chciałem ją przekonać, że powinna była przyjąć od krewnych pomieszczenie na wsi, gdzieby odżyć mogła.
— A! nie! nie! — zawołała — wolę tu sobie umrzéć spokojnie, niewidziana, niż tam być ludziom widowiskiem wstrętliwém. Wyjść z tego położenia, w jakiém zostaję, najusilniejszą pracą niepodobna — dodała. — Zarabiam tyle, aby z głodu nie umrzéć i zostawić na pogrzeb...
— Na tém się rozmowa skończyła — dodał doktór. Nie widzę sposobu wyrwania jéj — nieuchronnéj śmierci. Może pociągnąć tak rok, półtora — ale, jeżeli nie zmieni myśli, nie zapragnie sama uratować się, nie pokocha życia...
Nie mówiliśmy więcéj, bo nam przeszkodzono. Opowiadanie lekarza uczyniło na mnie tak bolesne wrażenie, żem długo potém na okno w poddaszu nie spoglądał.
Jesienią już podniósłszy oczy przypadkiem, w oknie ujrzałem naprzód profil znajomy dziewczęcia, a naprzeciw niego nową twarz męską... młodego człowieka, bladego jak ona, smutnie się w nią wpatrującego. Rysy twarzy miał sympatyczne.
Ciekawość, obudzona tém we mnie, zatrzymała dłużéj w oknie, chciałem widziéć niespodzianego gościa tego, gdy z domu będzie wychodził, i odgadnąć stosunek, jaki mógł łączyć tę niedawno rozpaczającą istotę z tym kimś — jéj obcym.
W dobre pół-godziny dopiero znikła twarz mężczyzny w oknie, a ukazała się we drzwiach domu. Nieznajomy ubrany był ubogo ale czysto... cała postać zwiastowała w nim wykształcenie i wyszlachetnioną naturę.
Nie miał lat trzydziestu... Wyszedł powoli upojony i zadumany z tego domu, niepewien, gdzie się zwróci; postał trochę w progu i zwolna pociągnął ku miastu.
Z okna dziewczę wyjrzało za nim i znikło.
Miałaż to być opatrznościowa do życia zachęta?
Następnych dni kilka nie zjawił mi się ów gość, a dziewczę siedziało przy krosienkach. Zdala twarz zdawała się nie tak bladą i jakby leciuchnym okraszoną rumieńcem.
Wstąpiłaż w nią nadzieja?
W sobotę następną wieczór był piękny i pogodny, młody gość zjawił się u drzwi. W kwadrans potém razem z nim wyszło dziewczę. Zblizka je zobaczywszy, przekonałem się, że ów rumieniec i odrodzenie zrozpaczonéj było złudzeniem. Twarz wprawdzie idealnego nabrała wdzięku, ale piętno śmierci już na niéj było wyryte.
Szła nadzwyczaj powoli, z widocznym wysiłkiem, niekiedy rękę przykładając do piersi i stając, aby odetchnąć. Naówczas towarzysz jéj zatrzymywał się także, zwalniał kroku, pochylał się troskliwie, i szli znowu daléj.
Kawałek ulicy, który z okna mojego widać było, przeszli tak wolnym krokiem, iż długo mogłem się im przypatrywać. Mężczyzna był nadzwyczaj zajęty swą towarzyszką, ona téż niby udawała ożywioną i wesołą. Znikli mi z oczów.
Doktór, z którym co kilka dni się zawsze prawie gdzieś spotkałem, gdym go zapytał o sierotę, smutnie się uśmiechnął.
— Gorzéj jest — rzekł krótko.
Opisałem mu to, com z mojego obserwatoryum mógł postrzedz.
— Wiem o tém — rzekł. — Młody, poczciwy ale nieszczęśliwy... bez przyszłości... w niéj się rozmiłował... Gotów się żenić, ale ona zna swój stan, czuje, że żyć nie może i wyjść za niego nie chce. Fantazya poprostu. Małżeństwo, jeśliby życia nie ocaliło, mogłoby je przedłużyć... Bywały wypadki... Ale dziewczę uparte i dziwnie rozmarzone!...
Zmuszony wyjechać na kilka miesięcy, w podróży zapomniałem o tym dramacie, który się przed oknem mojém odegrywał. Tyle ich przechodzi ciągle przed oczyma naszemi, których widzimy tylko pierwsze sceny lub ostatnie.
Wiosna była znowu, gdy szukając czegoś w pokoju, usłyszałem śpiew w ulicy, jakby żałobny... Wyjrzałem...
Przed domem stała spora ludzi gromada i wóz z karawanem o dwóch koniach; w téj chwili właśnie wynoszono trumnę otwartą, w któréj wieńcami i kwiatami okryta spoczywała marmurowa twarzyczka sieroty z idealnym wyrazem, jaki śmierć rysom człowieka nadaje, nim się one w proch rozsypią. Leżała w białéj sukience, w zasłonkach, ukwiecona, jakby szła do ołtarza, do ślubu.
Tuż przy trumnie szedł blady z wypłakanemi oczyma przyjaciel ostatni. Miał tyle męstwa, że sam kierował wszystkiém i dźwigał na wóz zwłoki. Pot ciekł mu z białego czoła.
Gdy wóz ruszył z przed kamienicy, on jeden poszedł za trumną daléj. Ludzie się powoli rozpływać zaczęli. Ksiądz zaśpiewał... zaturkotało i karawan pociągnął ku cmentarzowi.
Okna na strychu stały szeroko pootwierane. W jedném z nich wazonik zielony sam pozostał, a zdawał mi się zdaleka pączkiem mirtu spóźnionym.

∗             ∗

Nazajutrz przyszedł mnie doktór odwiedzić i zaledwie stąpił na próg, ręką wskazał w stronę kamienicy.
— A co? — rzekł z tym spokojem, jaki częsty widok śmierci daje wszystkim lekarzom — a co? dramat skończony, jak przewidywałem. Sierota poszła na cmentarz, a ostatnie jéj dnie promyk złoty oświecił.
— Na tak krótko! — rzekłem.
— A komuż on przyświeca stale i długo? — rzekł lekarz. — Nie doznała zawodu; biedny chłopiec kochał ją tém goręcéj, że miał utracić. Dłoń jego zamknęła znużone powieki.
Doktór zadumał się trochę i nagle zwracając ku mnie, rzekł żywo:
— Nie jest-że to poemat?

1886.


KONIEC.



Przypisy


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.