Uwaga
Serwis Wedateka jest portalem tematycznym prowadzonym przez Grupę Wedamedia. Aby zostać wedapedystą, czyli Użytkownikiem z prawem do tworzenia i edycji artykułów, wystarczy zarejestrować się na tej witrynie poprzez złożenie wniosku o utworzenie konta, co można zrobić tutaj. Liczymy na Waszą pomoc oraz wsparcie merytoryczne przy rozwoju także naszych innych serwisów tematycznych.

Nędznicy/Część trzecia/Księga trzecia/VI

Z Wedateka, archiwa
Przejdź do nawigacji Przejdź do wyszukiwania
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Nędznicy
Data wydania 1900
Wydawnictwo Księgarnia S. Bukowieckiego
Drukarz W. Dunin
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Misérables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała księga trzecia
Pobierz jako: Pobierz Cała księga trzecia jako ePub Pobierz Cała księga trzecia jako PDF Pobierz Cała księga trzecia jako MOBI
Cała część trzecia
Pobierz jako: Pobierz Cała część trzecia jako ePub Pobierz Cała część trzecia jako PDF Pobierz Cała część trzecia jako MOBI
Indeks stron
VI.
Co to jest spotkać się ze skarbnikiem parafii.

Dokąd udał się Marjusz, wkrótce o tem się dowiemy.
Marjusz był trzy dni nieobecny, później wrócił do Paryża, poszedł wprost do bibljoteki prawa i zażądał kompletu Monitora.
Czytał Monitora, czytał wszystkie historje rzeczypospolitej i cesarstwa, pamiętniki ze św. Heleny; wszystkie pamiętniki, dzienniki, biuletyny, proklamacje, pochłonął wszystko. Pierwszy raz, kiedy napotkał nazwisko swego ojca w biuletynach wielkiej armji, był w gorączce przez cały tydzień. Udawał się do jenerałów, pod któremi służył Jerzy Pontmercy, pomiędzy innemi do hrabiego H. Skarbnik Mabeuf, którego poszedł odwiedzić, opowiadał mu o życiu w Vernon, o ustroniu pułkownika, jego kwiatach, samotności. Marjusz wreszcie poznał dokładnie tego rzadkiego człowieka, wzniosłego i łagodnego, ten rodzaj lwa-jagnięcia, jakim był jego ojciec. Tymczasem, zajęty temi studjami, które pochłaniały wszystkie jego myśli, prawie nie widywał Gillenormandów. Zjawił się, kiedy dawano do stołu; później go szukano, lecz go już nie było. Ciotka mruczała. Ojciec Gillenormand uśmiechał się. — Ba! ba! To pora dziewcząt! Niekiedy starzec dodawał: — Do djabła! Sądziłem, że to romansik; zdaje się jednak że to miłość.
W samej rzeczy, była to miłość. Marjusz zaczynał uwielbiać swego ojca.
Równocześnie w myślach jego odbywała się nadzwyczajna zmiana. Fazy tej zmiany były liczne i kolejno po sobie następujące. Ponieważ są to dzieje wielu umysłów naszego czasu, uważamy więc za pożyteczne prześledzić te fazy, jedna za drugą, i zaznaczyć je wszystkie. Historja ta, do której zajrzał, w prawiła go w pomięszanie. Pierwszym skutkiem było olśnienie.
Rzeczpospolita, cesarstwo, były to dla niego wyrazy potworne. Rzeczpospolita, to gilotyna w mroku; cesarstwo, to płaszcz w nocy. Zajrzał w nie i tam, gdzie spodziewał się znaleźć tylko chaos ciemności, zobaczyć z pewnym rodzajem niesłychanego zadziwienia, pomięszanego z obawą i radością, iskrzące się gwiazdy, takie jak Mirabeau, Vergniaud, Saint-Just, Robespierre, Kamil Desmoulins, Danton i wschodzące słońce, Napoleona! Powoli, kiedy zdumienie minęło, przyzwyczaił się do tego blasku, patrzał bez zawrotu głowy na czyny, badał bez strachu osoby; rewolucja i cesarstwo stanęły jasno w oddaleniu przed jego źrenicą, duchową, widział, jak obie te grupy wypadków i ludzi streszczały się w dwa olbrzymie fakty: rzeczpospolita w wszechwładztwo prawa cywilnego, przywrócone masom, cesarstwo w wszechwładztwo idei francuskiej, narzucone Europie; widział, jak z rewolucji wystąpiła wielka postać ludu, a z cesarstwa wielka postać Francji. W sumieniu swojem uznał, że to wszystko było dobre.
Nie sądzimy, ażeby trzeba było tu wskazywać, co jego zaślepienie pomijało w tem pierwszem ocenieniu zanadto systematycznem. Przedstawiamy tu stan umysłu, który szedł naprzód. Postęp cały nie odbywa się w jednym etapie. Powiedziawszy to, raz na zawsze tak dla tego, co było poprzednio, jak dla tego, co nastąpi, idziemy dalej. Spostrzegł się wówczas, że do tej chwili tak samo nie rozumiał swego kraju jak nie rozumiał swego ojca. Nie znał ani jednego ani drugiego i miał pewien rodzaj nocy dobrowolnej na oczach. Teraz przejrzał i z jednej strony uwielbiał a z drugiej ubóstwiał.
Był pełen żalu i wyrzutów sumienia i z rozpaczą myślał o tem, że wszystko, co miał w duszy, mógł teraz powierzyć tylko grobowi. Ach! gdyby był ojciec, gdyby go miał, gdyby Bóg w swojem miłosierdziu i dobroci był pozwolił, ażeby ten ojciec żył jeszcze, jakżeby biegł do niego, jakżeby się rzucił ku niemu, jakżeby wołał do ojca: Ojcze! masz mnie! Oto jestem! Mam to samo serce co ty! Jakżeby obejmował jego białą głowę, oblewał łzami jego włosy, przypatrywał się jego bliźnie, ściskał jego ręce, ubóstwiał jego odzież, całował jego stopy! Ach! Dlaczego ojciec umarł tak wcześnie, przed wiekiem, przed sprawiedliwością, przed miłością swego syna! Serce Marjusza łkało ciągle, mówiąc co chwilę: Niestety! Równocześnie coraz poważniej zapatrywał się na wszystko, stawał się coraz prawdziwiej poważnym, pewniejszym swojej wiary i swojej myśli. Co chwilę blaski prawdy uzupełniały jego rozum. Zdawało się, że rósł wewnętrznie. Czuł w sobie pewien rodzaj wewnętrznego wzrostu, który był następstwem dwóch nowych rzeczy dla niego: myśli o ojcu i myśli o ojczyźnie.
Tak, jak mając klucz, wszystko można otwierać, tak on tłumaczy! to, czego nienawidził, rozumiał to, czego niecierpiał; teraz widział jasno myśl opatrznościową, boską i ludzką, wielkie rzeczy, które nauczono go nienawidzieć, i wielkich ludzi, którym przyzwyczajono go złorzeczyć. Kiedy myślał o poprzednich swoich przekonaniach, które były wczorajszemi, a które wydawały się jednak tak dawnemi, oburzał się i uśmiechał. Rehabilitacja ojca naturalnie poprowadziła do rehabilitacji Napoleona. Jednakże ta ostatnia — wyznajemy — poszła nie bez trudności.
Od dzieciństwa wpajano w niego to, co stronnictwo 1814 r. myślało o Bonapartem. Otóż, wszystkie przesądy Restauracji, wszystkie jej interesy, wszystkie jej instynkty dążyły do poniżenia Napoleona. Nienawidziła go jeszcze więcej niż Robespiera. Dosyć zręcznie wyzyskiwała zmęczenie narodu i nienawiść matek. Bonaparte stał się pewnym rodzajem potwora bajecznego, i żeby odmalować go przed wyobraźnią ludu, która — jak mówiliśmy to przed chwilą — podobną jest do wyobraźni dziecinnej, stronnictwo 1814 r. ukazało go kolejno pod wszelkiemi przerażającemi postaciami, zaczynając od tego, co jest straszne i nie przestaje być wielkiem, a kończąc na tem, co jest straszne i staje się śmiesznem, od Tyberjusza aż do stracha zmyślonego na dzieci. I tak mówiąc o Bonapartem, można było płakać albo wybuchać śmiechem, byle tylko czuć było w tem nienawiść. Marjusz nigdy inaczej nie myślał o tym człowieku — jak go nazywano. Zdanie jego zmięszało się z uporem, który był w jego naturze. Był w nim cały człowiek uparty, który nienawidził Napoleona.
Zasłona, która zakrywała Napoleona przed oczyma Marjusza, rozdzierała się zwolna, kiedy czytał historję, a zwłaszcza badał ją w dokumentach i materjałach. Widział, że jest tam coś wielkiego i podejrzywał, że aż do tej chwili mylił się co do Bonapartego tak samo jak co do wszystkiego innego; codziennie widział lepiej; zwolna, krok za krokiem, z początku prawie z niechęcią, później z upojeniem i jakby pociągany nieprzepartym czarem, zaczął wstępować po stopniach, naprzód ciemnych, później słabo oświetlonych, wreszcie jasnych i opromienionych zapałem.
Pewnej nocy był sam jeden w swoim pokoiku pod dachem. Świeca się paliła. Przy otwartem oknie oparłszy się o stół, czytał. Wszelkiego rodzaju rojenia płynęły z przestworzów i mięszały się z jego myślą. Cóż to za widok ta noc! Słychać głuchy szum, niewiadomo skąd pochodzący, widać, ja księ iskrzy niby rozpalony węgiel Jowisz, dwanaście razy większy od ziemi; błękit czarny; gwiazdy błyszczą, to straszne!
Czytał biuletyny wielkiej armji, strofy bohaterskiego pisma na polu bitwy; napotykał w nich czasem nazwisko ojca a ciągle imię cesarza: całe wielkie cesarstwo zjawiało się przed nim; czuł, jak przypływ jakiś wzbierał i w nim się podnosił; zdawało mu się chwilami, że ojciec przesuwał się koło niego, jakby powiew jaki i szeptał mu do ucha; zwolna zachodziła w nim dziwna zmiana; zdawało mu się, że słyszy bębny, działa, trąby, krok mierzony bataljonów, głuchy i daleki galop jazdy; niekiedy oczy jego podnosiły się ku niebiosom i patrzyły, jak w głębokościach bezdennych świeciły olbrzymie konstelacje, i znowu zwracały się ku książce i widziały, jak tam niewyraźnie poruszały się inne olbrzymie rzeczy. Miał serce ścieśnione. Był uniesiony, drżący, zadyszany; nagle nie wiedząc sam co się w nim dzieje i co go porusza, w stał wyprostowany, wyciągnął obie ręce za okno, utkwił wzrok w cienie, milczenie, ciemną nieskończoność, wieczną przestrzeń bez granic — i zawołał:
— Niech żyje cesarz!
Od tej chwili wszystko się zmieniło. Ludożerca korsykański — uzurpator — tyran — potwór — który był kochankiem własnych sióstr, komedjant, który brał lekcye u Talmy — truciciel z Jafty — tygrys — Bonaparte — wszystko to się ulotniło, a na miejscu tego, w jego umyśle powstała jakaś niejasna i błyszcząca promienność, w której z niedostępnej wysokości jaśniało blade, marmurowe widmo Cezara! Cesarz dla jego ojca był tylko ukochanym dowódcą, którego żołnierz uwielbia i za którego się poświęca; dla Marjusza był czemś więcej. Był budowniczym dziejowym rzeszy francuskiej, która po rzeszy rzymskiej obejmowała panowanie nad światem. Był nadzwyczajnym architektą na ruinach, który dalej prowadził dzieło Karola Wielkiego, Ludwika XI, Henryka IV, Richelieugo, Ludwika XIV i komitetu bezpieczeństwa publicznego, bez wątpienia nie wolny od plam, błędów, a nawet zbrodni, to jest będący człowiekiem, lecz wielki w błędach, świetny w planach potężny w zbrodni.
Był człowiekiem przeznaczonym przez dzieje, który zmusił wszystkie narody do powiedzenia: wielki naród. Był jeszcze czemś więcej; był wcieleniem Francji, zdobywając Europę mieczem, który trzymał, i świat jasnością, którą rzucał. Marjusz widział w Bonapartem olśniewające widmo, które zawsze stać będzie na granicy i strzedz będzie przyszłości. Despota, lecz dyktator, despota, będący rezultatem rzeczypospolitej i streszczeniem rewolucji. Napoleon stał się dla niego człowiekiem-ludem jak Jezus był człowiekiem-Bogiem.
Jak widzimy, nowa wiara tak jak wszystkich nowo nawróconych upajała go; szedł za nią ślepo i szedł za daleko. Natura jego była taka; raz stanąwszy na pochyłości, prawie nie mógł się zatrzymać. Fanatyzm dla miecza owładnął nim i połączył się w umyśle jego z zapałem dla idei. Nie spostrzegał, że wraz z genjuszem i łącznie z nim uwielbiał siłę, to jest na dwóch piedestałach swego bałwochwalstwa stawiał z jednej strony to, co było boskiego, a z drugiej to, co było zwierzęcego. W niektórych względach, mylił się inaczej. Przypuszczał wszystko. Jest sposób napotykania błędu, idąc do prawdy. Miał pewnego rodzaju gwałtowną dobrą miarę, która przyjmowała wszystko ogółem. Na nowej drodze, na którą wszedł, nie zwracał uwagi na żadne okoliczności, tak oceniając winy dawnego rządu, jak mierząc sławę Napoleona.
Bądź co bądź, zaszła w nim nadzwyczajna zmiana. Tam, gdzie kiedyś widział upadek monarchji, teraz widział wzniesienie się Francji. Punkt, z którego patrzył, zmienił się. Co było zachodem, stało się wschodem. Odwrócił się...
Wszystkie te rewolucje odbywały się w nim, a rodzina jego nic o tem nie wiedziała. Kiedy w tej tajemniczej pracy zrzucił zupełnie dawną, skórę burbońską i ultrasową, kiedy zdarł z siebie arystokratę, jakobitę i rojalistę, kiedy został zupełnie rewolucjonistą, demokratą i prawie republikaninem, wówczas poszedł do rytownika na ulicy des Orfevres i zamówił sto kartek z napisem: „Baron Marjusz Pontmercy.“
Było to bardzo logicznem następstwem zmiany, która w nim zaszła, zmiany, która cała krążyła około jego ojca. Tylko nie mając żadnych znajomości i nie mając gdzie rozdawać swych kart, schował je do kieszeni.
Drugiem naturalnem tego następswem było to, że się oddalił od dziadka, w miarę jak się zbliżał do ojca, do jego pamięci i do sprawy, za którą pułkownik walczył był przez dwadzieścia pięć lat. Powiedzieliśmy już, że usposobienie p. Gillenormanda oddawna mu się nie podobało. Była dysharmonja pomiędzy poważnym młodzieńcem i starcem płochym. Wesołość Gérontea razi i doprowadza do rozpaczy melancholję Wertera. Dokąd te same przekonania polityczne i te same ideje były im wspólne, dotąd w dziedzinie ich jakby na jakim moście schodził się on z panem Gillenormand. Skoro jednak ten most runął, otwarła się przepaść. A nadto Marjusz doznawał niewysłowionych uczuć rokoszu, gdy pomyślał o tem, że pan Gillenormand dla głupich powodów oderwał go był bez litości od pułkownika, pozbawiając w ten sposób ojca dziecka i dziecię ojca.
Z miłości dla ojca uczuł prawie wstręt do dziadka. Z resztą — jak powiedzieliśmy — niczem nie zdradzało się to na zewnątrz. Marjusz tylko był coraz zimniejszy, lakoniczny za stołem i rzadko bywający w domu. Kiedy ciotka to mu wymawiała, słuchał bardzo łagodnie i tłumaczył się studjami, kursami, egzaminami, konferencjami i t. d. Dziadek zawsze pozostawał przy nieomylnej swej djagnostyce: — Zakochany! znamy się na tem!...
Marjusz czasem robił wycieczki.
— Dokąd on jeździ? — pytała ciotka.
W jednej z tych przejażdżek, trwających bardzo krótko, Marjusz zwiedził Montfermeil, wypełniając rozkaz ojca, i szukał tam byłego sierżanta z pod Waterloo, oberżystę Thenardier’a. Thenardier zbankrutował, oberżę zamknięto, i co się stało z gospodarzem, nie wiedziano. Z powodu tego poszukiwania, Marjusz cztery dni nie był w domu.
— Stanowczo — powiedział dziadek — bałamuci się!..
Zdawało się im, że Marjusz nosił na piersiach i pod koszulą coś takiego, co było przywiązane do szyi czarną wstążką.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.