Uwaga
Serwis Wedateka jest portalem tematycznym prowadzonym przez Grupę Wedamedia. Aby zostać wedapedystą, czyli Użytkownikiem z prawem do tworzenia i edycji artykułów, wystarczy zarejestrować się na tej witrynie poprzez złożenie wniosku o utworzenie konta, co można zrobić tutaj. Liczymy na Waszą pomoc oraz wsparcie merytoryczne przy rozwoju także naszych innych serwisów tematycznych.

Nędznicy/Część trzecia/Księga czwarta/całość

Z Wedateka, archiwa
Przejdź do nawigacji Przejdź do wyszukiwania
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Nędznicy
Data wydania 1900
Wydawnictwo Księgarnia S. Bukowieckiego
Drukarz W. Dunin
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Misérables
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: Pobierz jako ePub Pobierz jako PDF Pobierz jako MOBI
Cała część trzecia
Pobierz jako: Pobierz Cała część trzecia jako ePub Pobierz Cała część trzecia jako PDF Pobierz Cała część trzecia jako MOBI
Indeks stron
KSIĘGA CZWARTA.
PRZYJACIELE ABECADŁA.
I.
Grupa, która o mało co nie stała się historyczną.

W tej epoce, indyferentnej pozornie, przebiegał niewyraźnie pewien dreszcz rewolucyjny. W powietrzu czuć było powiewy, które wracały z głębin 1789 i 1792 roku. Młodzież była w porze — że użyjemy wyrazu — lenienia się. Zachodziła zmiana, której prawie nie spostrzegano, w skutek samego biegu czasu. Wskazówka, co się posuwa na tarczy zegarowej, posuwa się także w duszach ludzkich. Każdy robił krok naprzód, jaki miał do zrobienia. Rojaliści stawali się liberałami, liberali stawali się demokratami.
Było to przybieranie morza, skomplikowane tysiącznemi odpływami; odpływy mają tę własność, że przyczyniają się do mieszania, ztąd połączenia najdziwniejszych rozmaitych przekonań: wielbiono równocześnie Napoleona i wolność. Piszemy tu historję. Były to ówczesne miraże. Opinje przechodzą fazy. Rojalizm wolterjański, dziwaczna odmiana, odpowiada również dziwnej odmianie, liberalizmowi bonapartystowskiemu.
Inne grupy umysłów poważniej myślały. Tam gruntowano zasadę, tam przywiązywano się do prawa. Roznamiętniano się do absolutu, przewidywano nieskończony szereg urzeczywistnień; absolut, z powodu samej swej surowości, pcha umysły ku błękitom i daje im bujać w bezmiarze. Nic tak nie sprzyja powstaniu marzenia jak dogmat. I nic tak nie sprzyja powodzeniu przyszłości jak marzenie. Utopja dzisiaj, ciało i kości jutro.
Opinje postępowe miały podwójne tło. Początek tajemnic groził „porządkowi ustalonemu“, który był podejrzany i skryty. Znamię w najwyższym stopniu rewolucyjne. Ukryta myśl władzy napotyka w podminowaniu ukrytą myśl narodu. Przygotowanie się do powstania służy za odpowiedź na zamierzony zamach stanu. Nie było jeszcze wówczas we Francji takich rozległych organizacyj jak Tugenbund niemiecki i Karbonaryzm włoski; lecz tu i ówdzie skryte krzewiło się podkopywanie. Cougourda powstała w Akwisgranie; w Paryżu, pomiędzy rozgałęzieniami tego rodzaju, było Towarzystwo Przyjaciół Abecadła.
Co to byli za jedni Przyjaciele Abecadła? Było to towarzystwo, mające na celu pozornie wychowanie dzieci, w szczególności zaś naprawę ludzi. Oświadczam się z przyjaźnią dla ABC[1], Abaisseé, był to lud. Chciano go podnieść. Kalambur, z którego nie należy się śmiać. Kalambury bywają niekiedy ważne w polityce, świadczy o tem Castratus ad castra, które zrobiło Narsesa jenerałem armji; świadczy: Barberi et Barberini; świadczy: Fueros y Fuegos; świadczy: Tu es Petrus et super hanc Petram.
Przyjaciele Abecadła byli, bardzo nieliczni; stanowili oni stowarzyszenie tajne w stanie zaczątkowym, prawie koterję — powiedzielibyśmy — gdyby kotęrje wydawały bohaterów. Zgromadzali się w dwóch miejscach: koło targowiska, w szynku zwanym Corinthe, o którym później będzie mowa, i w pobliżu Panteonu, na placu Saint-Michel, w małej kawiarni, Café Musain, dzisiaj zburzonej; pierwsze z tych miejsc zgromadzania się było bliższe dla robotników, drugie dla studjującej młodzieży. Zwykłe schadzki przyjaciół Abecadła odbywały się w tylnej sali kawiarni Musain. Sala ta, dość oddalona od kawiarni, z którą łączyła się bardzo długim korytarzem, miała dwa okna i wyjście z ukrytemi schodami na uliczkę des Grès. Tam palono, pito, bawiono się, śmiano się. Mówiono bardzo głośno o wszystkiem i z cicha o niektórych rzeczach. Na ścianie była przybita dawna mapa Francji za czasów Rzeczypospolitej, dostateczna oznaka dla obudzenia czujności ajenta policyjnego.
Większa część przyjaciół Abecadła byli to studenci, pozostający w serdecznych stosunkach z niektórymi robotnikami. Oto są nazwiska głównych osób. W pewnej mierze należą już one do historji: Enjolras, Combeferre, Jan Proudaire, Feuilly, Courfeyrac, Bahorel, Les gle czyli Laigle Joly, Grantaire. Młodzi ci ludzie tworzyli pomiędzy, sobą pewien rodzaj rodziny, opartej na przyjaźni. Wszyscy, z wyjątkiem Laiglea. pochodzili z południa. Grupa ta godną była uwagi. Zniknęła ona w niewidzialnych głębokościach, które są po za nami. W tym punkcie dramatu, do którego doszliśmy, nie jest rzeczą bezużyteczną rzucić światło na te młode głowy, zanim czytelnik je ujrzy, gdy się zapadały w ciemności tragicznej przygody. Enjolras, którego wymieniliśmy pierwszego — a dla czego, zobaczymy później — był jedynakiem bogatych rodziców. Był to młodzieniec czarujący, mający zostać strasznym. Był anielsko piękny. Był to Antinous dziki. Widząc zadumę w jego wzroku, możnaby powiedzieć, że w jakiemś poprzedniem istnieniu przeszedł apokalipsę rewolucyjną. Miał o niej tradycję, jakby był jej świadkiem. Znał najdrobniejsze szczegóły tej wielkiej sprawy. Natura kapłańska i żołnierska, dziwna w młodzieńcu. Był to kapłan i żołnierz; z punktu widzenia bezpośredniego, żołnierz demokracji; patrząc z góry na ruch spółczesny, kapłan ideału. Miał źrenicę głęboką, powiekę zaczerwienioną, dolną wargę grubą i łatwo pogardliwą, czoło wysokie. Dużo czoła na twarzy jest jakby dużo nieba na widnokręgu. Tak, jak pewni młodzi ludzie z początku tego stulecia i końca przeszłego, którzy stali się sławnymi wcześnie, miał on zbytek młodości, świeżość dziewczyny, chociaż z chwilami bladości. Już mężczyzna, wydawał się jeszcze dzieckiem. Jego dwadzieścia dwa lata wyglądały na siedmnaście; był poważny; zdawał się nie wiedzieć, że jest na świecie istota, nazywająca się kobietą. Miał jedną namiętność — prawo; jedną myśl — obalenie przeszkody. Na górze Awentyńskiej byłby Grakchiem; w konwencji byłby Saint-Justem. Róż prawie nie widział, nie znał wiosny, nie słyszał śpiewu ptaków; pierś odkryta Ewandy nie poruszyłaby go więcej aniżeli Aristogitona; dla niego, jak dla Harmodjusza, kwiaty były tylko po to, by ukrywały miecz. Był surowy w uciechach. Przed wszystkiem, co nie było Rzeczpospolitą, skromnie spuszczał oczy. Kochał się w marmurze wolności. Słowo jego było cierpko natchnione i miało drżenie hymnu. Niespodziewanie rozpościerał skrzydła. Biada zalotom, które zwracały się ku niemu! Jeżeli która gryzetka z placu Cambrai lub z ulicy Saint-Jean-de-Beauvais, widząc tę postać jakby ucznia, co się wymknął z kolegium, tę minę pazia, długie jasne rzęsy, oczy szafirowe, włosy gęste i rozrzucone, policzki różowe, usta świeże, ładne zęby, byłaby zapragnęła tej całej jutrzenki i starałaby się spróbować wpływu swej piękności na Enjolrasa, zdumiony i straszny wzrok wskazałby jej nagle przepaść i nauczyłby ją nie mieszać strasznego cherubina Ezechjela z zalotnym cherubinem Beaumarchais’go.
Obok Enjolrasa, który przedstawiał logikę rewolucji, Combeferre przedstawiał jej filozofię. Pomiędzy logiką rewolucji i jej filozofią, jest ta różnica, że jej logika może doprowadzić do wojny, kiedy tymczasem jej filozofia może skończyć się tylko pokojem. Combeferre uzupełniał i prostował Enjolrasa. Był mniej wysoki, a więcej szeroki. Chciał, ażeby wpajano w umysły zasady rozległe idei ogólnych; — mówił: — Rewolucja lub cywilizacja, i dokoła góry stromej odsłaniał szeroki widnokrąg błękitu. Ztąd we wszystkich poglądach Combeferrea było coś przystępnego i dającego się wykonać. Łatwiej było oddychać rewolucją z Combeferrem, aniżeli z Enjolrasem. Enjolras wyrażał jej prawo boskie, Combeferre — jej prawo przyrodzone. Pierwszy wiązał się z Robespierrem, drugi zbliżał się do Condorceta. Combeferre żył więcej, aniżeli Enjolras, życiem całego świata. Gdyby dano było tym dwóm młodzieńcom przejść do historji: jeden z nich nazywałby się sprawiedliwym, drugi mądrym. Enjolras był więcej męzki, Combeferre więcej ludzki. Homo i Vir, to była właściwa pomiędzy nimi różnica, Combeferre był łagodny, tak jak Enjolras był surowy przez wrodzoną czystość. Lubił wyraz: obywatel, lecz wolał wyraz człowiek. Chętnieby mówił: Hombre, ja k Hiszpanie. Czytał wszystko, chodził do teatrów, uczęszczał na kursa publiczne, uczył się u Arago polaryzacyi światła, namiętnie śledził za wykładami Geoffroy-Saint-Hilairea, kiedy ten objaśnił podwójną funkcję arterji carotidis externae i arterji carotidis internae, z tych jedna odżywia twarz, druga mózg; śledził za wszystkiem, szedł w raz z postępem nauki, porównywał Saint-Simona z Fourierem, odczytywał hieroglify, rozbijał znajdowane kamyki i rozprawiał o geologji, rysował z pamięci motyle i jedwabnika, wytykał błędy francuskiego języka w Słowniku Akademji, studjował Puységura i Deleuza, nie twierdził nic, nawet istnienia cudów, nie przeczył niczemu, nawet upiorom; przeglądał zbiór Monitora, marzył. Twierdził, iż przyszłość jest w ręku nauczyciela szkolnego i zajmował się mocno kwestjami wychowania. Chciał, ażeby społeczeństwo pracowało nieustannie nad podniesieniem poziomu umysłowego i moralnego, nad spopularyzowaniem wiedzy, nad puszczeniem idei w obieg powszechny, nad wzmożeniem ducha w młodzieży, i obawiał się, ażeby ubóstwo obecne metod nauczania, nędza poglądu literackiego, ograniczonego na dwa lub trzy stulecia, tak zwane klasyczne, dogmatyzm tyrański pedantów urzędowych, przesądy scholastyczne i rutyna nie przetworzyły ostatecznie kolegjów naszych (gimnazjów) na ślimaczarnie sztuczne. Był to uczony, purysta, ścisły politechnik, szperacz, a równocześnie zadumany „aż do chimery“ — powiadali jego przyjaciele. Wierzył we wszystkie marzenia: koleje żelazne, usunięcie bólu przy operacjach chirurgicznych, ustalenie obrazu kamery obskury, telegraf elektryczny, kierowanie balonami powietrznemi. Z resztą mało się lękał cytadel, które ze wszystkich stron zabobony, despotyzmy i przesądy pobudowały przeciwko rodzajowi ludzkiemu. Należał do tych, którzy są tego zdania, że nauka wreszcie obejdzie wrogą pozycję. Enjolras był dowódzcą. Combeferre był przewodnikiem. Chciałoby się walczyć z pierwszym, a iść z drugim. Nie znaczyło to, ażeby Combeferre nie był zdolny do walki, ażeby uchylał się od zapasów z przeszkodami, od użycia przeciwko nim ciosu i strzału, ale że czuł więcej upodobania do tego, ażeby przez nauczanie rzeczy pewnych i ogłaszanie praw pozytywnych, godzić rodzaj ludzki z jego losami: wybierając z dwóch jasności, skłaniał się raczej ku oświetleniu, aniżeli zapaleniu. Pożar niewątpliwie może zastąpić brzask, lecz dla czego nie zaczekać na świt? Wulkan oświeca, lecz świt jeszcze lepiej to robi. Combeferre wolałby może białość piękna, aniżeli ognistość wzniosłego. Jasność zaciemniona dymem, postęp, opłacony gwałtem, zadawalniały tylko przez połowę ten czuły i poważny umysł. Szalony pęd ludu do prawdy, jak w roku 1793 przerażał go: zastój jednak był mu wstrętny, czuł tam gnicie i śmierć; wszystko biorąc na uwagę, wolał pianę, aniżeli wyziewy zaraźliwe, przenosił potok nad kloakę, wodospad Niagary nad jezioro Montfaucon. W ogóle, nie chciał ani stania, ani pośpiechu. Kiedy burzliwi jego przyjaciele, po rycersku rozmiłowani w absolucie, uwielbiali przygody rewolucyjne i nazywali je świetnemi, Combeferre skłaniał się ku temu, by pozwolić postępowi robić swoje, dobremu postępowi; zimnemu być może, lecz czystemu, metodycznemu, lecz nieskazitelnemu; flegmatycznemu, lecz niewzruszonemu. Combeferre ukląkby i złożyłby ręce, błagając, by przyszłość nastąpiła z całą swoją czystością, i ażeby nić nie mąciło wielkiej ewolucji cnotliwej ludów. Trzeba, ażeby dobro było niewinne — powtarzał nieustannie. I w samej rzeczy, jeżeli wielkość rewolucji polega na tem, by utkwić wzrok w olśniewający ideał i lecieć po przez błyskawice z krwią i ogniem w jego objęcia; to piękność postępu zależy na tem, by być bez zmazy. I pomiędzy Waszyngtonem, przedstawicielem drugiego, i Dantonem, wcieleniem pierwszej, zachodzi — taka różnica, jaka istnieje pomiędzy aniołem, ze skrzydłami łabędzia i aniołem ze skrzydłami orła.
Jan Prouvaire stanowił jeszcze łagodniejszą odmianę, aniżeli Combeferre. Nazywał siebie Jehan wskutek tej chwilowej fantazji, co łączyła się z potężnym i głębokim ruchem, który dał początek tak niezbędnym badaniom nad wiekami średniemi. Jan Prouvaire kochał się, pielęgnował kwiaty, grał na flecie, pisał wiersze, miłował lud, litował się nad kobietą, płakał nad dzieckiem, jednem uczuciem ufności obejmował przyszłość i Boga i potępiał rewolucję za to, że ścięła głowę królewską, głowę Andrzeja Chenier. Miał zwykle głos łagodny, a chwilami tylko męzki. Był uczony aż do erudycji i prawie orjentalista. Nadewszystko był dobry i — rzecz zupełnie prosta dla tych co wiedzą, jak dobroć blizko graniczy z wielkością — w poezji przekładał bezgraniczność. Umiał po włosku, po łacinie, po grecku, i po hebrajsku i korzystał z tego tylko dla czytania czterech poetów: Dantego, Juvenala, Eschila i Izajasza. We francuskiej literaturze dawał pierwszeństwo Korneljuszowi nad Rasinem a Agrippie d’Aubigne nad Korneljuszem. Włóczył się chętnie po polach, usianych owieskami i bławatkami, i zajmował się obłokami tyleż co i wypadkami politycznemi. Umysł jego był dwustronny: z jednej strony zwracał się do człowieka, z drugiej do Boga, badał lub rozmyślał. Przez cały dzień zgłębiał zagadnienia społeczne: płacę zarobkową, kapitał, kredyt, małżeństwo, religję; wolność myśli, swobodną miłość, wychowanie, kary, nędzę, stowarzyszenia, własność, wytwór i podział, zagadki ziemskie, które roztaczają ciemność nad mrowiskiem ludzkiem; wieczorem patrzał na gwiazdy, te olbrzymie istoty. Tak jak Enjolras, był bogatym jedynakiem. Mówił łagodnie, pochylał głowę, spuszczał oczy, uśmiechał się z zakłopotaniem, ubierał się źle, był niezgrabny, czerwieniał o lada co, był bardzo lękliwy. Zresztą — nieustraszony.
Courfeyrac miał ojca, który nazywał się pan de Courfeyrac. Jedną z błędnych myśli, którą miała burżuazja z czasów Restauracji o arystokracji i szlachcie, była ta, że wierzyła w słówko: de. Słówko to, jak wiadomo, nie ma żadnego znaczenia. Lecz mieszczanie z czasów Minerwy tak wielce szacowali to biedne de, że uważano za obowiązek zrzekania się go. Pan de Chauvelin zaczął nazywać się panem Chauvelin, pan de Caumartin — panem Caumartin, pan de Constant de Rebecque — panem Benjaminem Constant, pan de Lafayette — panem Lafayette. Courfeyrac nie chciał pozostać w tyle i nazywał się po prostu Courfeyrac’em. Co dotyczy Courfeyrac’a, moglibyśmy prawie poprzestać na tem i ograniczyć się co do reszty słowami: Courfeyrac, patrz Tholomyès.
Courfeyrac istotnie miał tę werwę młodości, którą by można nazwać djabelskim dowcipem. Później znika to jak miła figlarność koteczki i cały ten wdzięk kończy się mieszczaninem na dwóch nogach i kotem na czterech łapach. Pokolenia, przechodzące przez szkoły, kolejne zaciągi młodzieży, przekazują sobie ten rodzaj dowcipu i oddają go z ręki do ręki, quasi cursores, prawie zawsze ten sam, do tego stopnia, że ktokolwiek by słyszał Courfeyrac’a w roku 1828, mógłby mniemać, że słyszy Tholomyèsa w roku 1817. Tylko Courfeyrac był dzielnym chłopcem. Przy pozornem podobieństwie zewnętrznego dowcipu, różnica pomiędzy Tholomyèsem i nim była wielką. Człowiek ukryty, który istniał w nich, był w pierwszym wcale innym, jak w drugim. W Tholomyèsie był prokurator a w Courfeyrac‘u paladyn.
Enjolras był naczelnikiem, Combeferre przewodnikiem, Courfeyrac punktem środkowym. Inni dawali więcej światła, on dawał więcej ciepła; faktem było, że miał wszystkie przymioty środka: okrągłość i promieniowanie.
Bahorel występował w krwawem zbiegowisku, z powodu pogrzebu młodego Lallemanda, w czerwcu roku 1822. Bahorel był istotą dobrego humoru i złego towarzystwa, odważny, wór dziurawy, marnotrawny, czasami aż do wspaniałomyślności, gaduła, czasami aż do wymowy, śmiały, czasami aż do bezczelności; najlepsze w świecie człeczysko; mający krzyczące kamizelki i szkarłatne opinje; hałaburda na wielką skalę, t. j. lubiący kłótnię więcej niż cokolwiekbądź, z wyjątkiem chyba buntu i lubiący bunt więcej niż cokolwiekbądź z wyjątkiem chyba rewolucji; zawsze gotowy wszystko potłuc, później zburzyć bruk, później obalić rząd, a wszystko dlatego, ażeby widzieć, jakie będą tego następstwa. Od lat jedenastu był studentem. Chodził na prawo, lecz nie uczył się go. Wziął za dewizę: nigdy adwokatem, a za herb: stoliczek nocny, na którym niewyraźnie dawała się widzieć czapeczka doktorska. Za każdym razem, kiedy przechodził koło szkoły prawa, co mu się rzadko zdarzało, zapinał swój surdut (paltota jeszcze nie znano) i przedsiębrał ostrożności hygieniczne. O gmachu szkoły powiadał: — co za piękny starzec! O dziekanie, panu Delvincourt, mówił: — co za monument! W wykładach upatrywał przedmiot do piosenek, a w profesorach wzory do karykatur. Nic nie robiąc, przejadał dość wielkie pieniądze, coś około trzech tysięcy franków. Rodzicami jego byli włościanie, w których umiał wmówić szacunek dla syna. Mówił o nich: — to włościanie, a nie mieszczanie, i dla tego mają rozum.
Bahorel, człowiek kaprysu, chodził do rozmaitych kawiarń. Inni mieli pewne przyzwyczajenia, on ich nie miał. Włóczył się. Błądzić, jest to rzecz ludzka. Włóczyć się (flâner), jest to rzecz paryzka. W gruncie rzeczy był to umysł przenikliwy i więcej myślący, aniżeli zdawało się. Był on łącznikiem między Przyjaciółmi Abecadła i innemi jeszcze niezupełnie sformowanemi grupami, które dopiero później zarysowały się.
W tem zgromadzeniu był jeden człowiek łysy. Margrabia d’Avaray, którego Ludwik XVIII zrobił księciem za to, że mu dopomógł wsiąść do kabrjoletu w dzień jego wyjazdu na emigrację. Opowiadał, że w roku 1814, kiedy król wracając do Francji, wylądował w Calais, pewien człowiek podał mu proźbę.
— O co pan prosisz? — zapytał król.
— Najjaśniejszy panie, o posadę naczelnika poczty.
— Jak się pan nazywasz?
— L’Aigle (orzeł).
Król zmarszczył brwi, spojrzał na podpis na prośbie i zobaczył nazwisko napisane w ten sposób: Lesgle. Ortografia ta, mało bonapartystowska, zajęła króla i zaczął się uśmiechać.
— Najjaśniejszy panie — tłómaczył człowiek podający prośbę — przodkiem moim był pisarz, którego przezwano Lesgueules (paszcze). Przezwisko to stało się mojem nazwiskiem. Nazywam się Lesgueules, przez skrócenie Lesgle, a przez błędne wymawianie L’Aligle.
Król przestał się uśmiechać. Później wszakże dał temu człowiekowi posadę naczelnika poczty w Meaux, umyślnie lub przez nieuwagę.
Łysy człowiek tej przyjacielskiej grupy był synem tego Lesgle’a czyli Légle’a i podpisywał się Légle (z Meaux). Koledzy dla skrócenia nazywali go Bossuet’em. Był on chłopcem wesołym, którego udziałem było nieszczęście. Specjalnością jego było niepowodzenie we wszystkiem. W zamian za to, żartował ze wszystkiego. Mając dwadzieścia pięć lat, był łysy. Ojciec jego dorobił się wreszcie domu i pola; lecz on, syn, nic nie miał pilniejszego, jak w chybionej spekulacji stracić ten dom i to pole. Wszystko mu nie dopisywało, wszystko go zwodziło; to, co budował, waliło się na niego. Jeżeli łupał drzewo, kaleczył się w palec. Jeżeli miał kochankę, rychło spostrzegł, że miał przyjaciela. Co chwila spotykało go jakieś nieszczęście, ztąd jego wesołość. Mawiał: „Mieszkam pod dachem z dachówek, które spadają“. Mało się dziwiąc, ponieważ wszelki przypadek był dla niego rzeczą przewidzianą, spokojnie przyjmował złą przygodę i uśmiechał się na drażnienia losu, jak ten, co rozumie się na żartach. Był ubogi, lecz miał niewyczerpany zasób dobrego humoru. Często dochodził do ostatniego sous, nigdy do ostatniego uśmiechu. Kiedy zły los go spotykał, witał serdecznie tego dawnego znajomego; klepał po brzuchu katastrofy; był poufały z przeznaczeniem do tego stopnia, że nazywał je zdrobniałem imieniem.
Prześladowania losu czyniły go pomysłowym. Miał mnóstwo zawsze sposobów. Bywał bez pieniędzy, lecz znajdował możność, kiedy mu się podobało, robić „wyuzdane wybryki“. Pewnej nocy przejadł aż „sto franków“ z pewną błaźnicą, co go natchnęła podczas orgji pamiętnemi słowami: „Dziewczyno pięciu-luidorowa, zdejmij mi buty“. Bossuet szedł zwolna do zawodu adwokata; uczył się prawa, na sposób Bahorel’a. Bossuet prawie nie miał mieszkania, czasami zupełnie go nie miał. Mieszkał to u jednego, to u drugiego, najczęściej u Joly. Joly studjował medycynę. Był o dwa lata młodszy od Bossueta.
Joly był to młodzieniec chorujący przez imaginację. Z medycyny skorzystał tyle, że został więcej chorym, niż lekarzem. W dwudziestym trzecim roku życia uważał się za schorowanego i przez całe życie patrzał sobie w zwierciadło na język. Utrzymywał, że człowiek namagnesowywa się jak igła, i w swoim pokoju ustawiał łóżko tak, ażeby głowa znajdowała się na południu, a nogi na północ, a to dla tego, żeby wielki prąd magnetyczny kuli ziemskiej nie przeszkadzał krążeniu krwi. Podczas burzy próbował pulsu. Zresztą, był najweselszy ze wszystkich. Niekonsekwencje te wszystkie, młody manjak, stękający, wesoły, godziły się razem dobrze i tworzyły istotę ekscentryczną i przyjemną, którą koledzy, hojni na spółgłoski płynne, nazywali Jolllly. Możesz ulecieć na czterech L[2] — powiadał do niego Jan Prouvaire. Jolly miał przyzwyczajenie końcem laski dotykać swego nosa, co jest oznaką umysłu przenikliwego.
Wszyscy ci młodzi ludzie, tak różni, a o których wogóle wypada mówić tylko poważnie, mieli jedną i tę samą religję: Postęp. Wszyscy byli synami bezpośredniej rewolucji francuskiej. Najlekkomyślniejsi z pomiędzy nich stawali się uroczystymi, gdy wymawiali rok 89. Ojcowie ich, stosownie do temperamentu, byli fenillauci, rojaliści, doktrynerowie; mniejsza o to; mięsząnina ta poprzednia mało obchodziła ich młodych; czysta krew zasad płynęła w ich żyłach. Bez odmiany pośredniej, stawali odrazu po stronie prawa nieskazitelnego i obowiązku bezwzględnego.
Przyjęci i wtajemniczeni, zarysowywali w podziemnej pracy ideał.
Pomiędzy wszystkiemi temi gorącemi sercami i wierzącemi umysłami był jeden sceptyk. Jak się tam znalazł? Przez proste dodawanie. Niedowiarek ten nazywał się Grantaire i zwykle podpisywał się w ten sposób rebusowy R[3]. Grantaire był to człowiek, który bardzo wystrzegał się wierzyć w cokolwiek. Był to wreszcie jeden ze studentów, który podczas swych studjów w Paryżu najwięcej nauczył się: wiedział, że najlepsza kawa w kawiarni Lemblin i najlepszy bilard w kawiarni Voltaire, że można znaleść dobre placuszki i ładne dziewczęta w Ermitage na bulwarze du Maine, kurczęta à la crapaudine u matki Saguet, doskonałe matloty przy rogatce de la Cunette i pewne białe winko przy rogatce du Combat. Na wszystko znał dobre miejsca; umiał rozmaite gry, niektóre tańce i był bardzo zręczny w robieniu kijem. W dodatku pił dużo. Był brzydki nad miarę, Najpiękniejsza szewcowa z owych czasów, Irma Boissy, oburzona jego brzydotą, wydała taki wyrok: Grantaire jest niemożebny; lecz zarozumiałość Grantaire’a tem się nie zmięszała. Wpatrywał się czule we wszystkie kobiety, jak gdyby mówił o wszystkich: gdybym tylko chciał! i starał się przekonać swych kolegów, że był ogólnie pożądany.
Wszystkie te wyrazy: prawa ludu, prawa człowieka, umowa społeczna, rewolucja francuska, rzeczpospolita, demokracja, ludzkość, cywilizacja, religja, postęp dla Grantaire’a nie miały prawie żadnego znaczenia. Słysząc je, zawsze się uśmiechał. Niedowiarstwo, ta śniedź umysłowa, nie pozostawiła mu ani jednej myśli nie nadpsutej w głowie. Żył sobie z ironją na ustach. Miał za ulubiony aksiomat: Jedna jest tylko pewność na świecie, to szklanka pełna. Wyszydzał wszelkie poświęcenie w jakiembądź stronnictwie, choćby braterskie lub ojcowskie; choćby poświęcenie starego Loiseroll’a. „Wiele im też przyszło z tego, że umarli“, mawiał o nich. Latawiec, gracz, rozpustnik, często pijany, raził nieustannie uszy tych młodych myślicieli wyśpiewując na nutę: „Niech żyje Henryk IV!“

Kocham dziewczęta, lubię dobre wino.

Zresztą sceptyk ten miał także trochę fanatyzmu. Fanatyzmem tym nie była ani idea, ani żaden dogmat, ani sztuka, ani nauka; był to po prostu człowiek, mianowicie Enjolras. Grantaire podziwiał, kochał i ubóstwiał Enjolras’a. Do kogóż się wiązał ów anarchiczny niedowiarek w tym zastępie umysłów absolutnych? Do najabsolutniejszego. Jakim sposobem Enjolras umiał go ujarzmić? czy swojemi przekonaniami? Nie, swoim charakterem. Jest to zjawisko nieraz zauważane. Niedowiarek, lgnący do wierzącego, jest rzeczą naturalną, jakby według praw, któremi barwy wzajemnie się dopełniają. Pociąga nas zwykle to, czego brak nam samym. Nikt tak nie lubi światłości dziennej, jak ślepy. Karlica będzie przepadała za tamburmażorem. Ropucha ma zawsze wzrok wlepiony w niebo. Dla czego? żeby widzieć latającego ptaka. Grantaire, w którym pełzało zwątpienie, lubił widzieć w Enjolrasie wysoko bujającą wiarę. Potrzebował go. Nie zdając sobie jasno z tego sprawy i nie próbując nawet nad tem się zastanawiać, zostawał pod urokiem tej natury czystej, zdrowej, tęgiej, prawej, twardej, niepokalanej. Podziwiał instynktowo swoje przeciwieństwo. Jego pojęcia miałkie, mdłe, rozklekotane, chorobliwe, ułomne, przyczepiały się do Enjolras’a, jakby do kolumny pacierzowej. Jego cherlactwo moralne podpierało się na tej jędrności. Grantaire przy boku Enjolras’a stawał się kimś przecie. Zresztą sam był złożony z dwóch żywiołów na pozór sprzecznych. Był zarazem ironicznym i serdecznym. Obojętność jego miała w sobie coś miłości. Umysł jego obchodził się bez wiary, ale serce nie umiało się obywać bez przyjaźni. Głęboka sprzeczność; gdyż przywiązanie jest koniecznie przekonaniem. Ale już był tak urobionym z natury. Są to ludzie, którzy z urodzenia mają usposobienie być podszewką, odwrotną stronicą, wyłogiem. Takiem i byli: Pollux, Patrokles, Nisus, Eudamidas, Efest’on, Pichmeia. Warunkiem ich życia jest być przyczepionemi do kogoś drugiego. Imię ich jest niejako dalszym ciągiem i nie pisze się inaczej, jak tylko poprzedzone spójnikiem i; byt ich nie jest ich własnym, jest tylko drugą stroną przeznaczenia cudzego. Grantaire był jednym z tych ludzi. Był podszewką Enjolras’a.
Możnaby prawie powiedzieć, że powinowactwa duszy związane są zgłoskami abecadła. W porządku następstwa, O i P są nierozłącznemi. Możesz sobie, stosownie do wyboru, wymawiać O i P, albo Orestes i Pilades.
Grantaire, prawdziwy satelita Enjolras’a, nie mógł nie zajmować miejsca w tem kółku młodych ludzi; żył tam; tylko wśród nich było mu dobrze, był im nieodstępny, Jedyną jego radością było oglądać poruszające się ich cienie po nad tumany wyziewów wina. Tolerowano go dla jego dobrego humoru.
Enjolras, wierzący; pogardzał tym niedowiarkiem, wstrzemięźliwy, pogardzał tym pijakiem. Dawał mu z siebie, w sposobie jałmużny, trochę pogardliwej litości. Grantaire był zapoznanym Pyladesem;, zawsze odpychany przez Enjolras’a, poszturchiwany niemiłosiernie, odrzucany, a mimo to wracający bez ustanku, mawiał o nim; Co za piękny posąg.






II.
Bossuet jako mówca pogrzebowy.

Jednego po-popołudnia, które jak się okaże poniżej było w pewnym związku z wypadkami już opowiedzianemi, Laigle de Meaux stał sobie rozkosznie rozparty we drzwiach kawiarni Muzain. Wyglądał jak karjatyda próżnująca; dźwigał na sobie tylko własne marzenia. Patrzał w stronę placu świętego Michała. Stał rozpartym jest to poniekąd leżeć stojąc, co dosyć lubią marzyciele. Laigle de Meaux rozpamiętywał, bez przykrego uczucia, małą przygodę, która go właśnie spotkała dnia poprzedniego w szkole prawa, i wpływała nieco na jego osobiste plany co do przyszłości, plany zresztą dość jeszcze niejasne.
Zamyślenie nie przeszkadza dorożce przejeżdżać ulicą, jak również zamyślonemu spostrzedz dorożkę. Laigle de Meaux, którego oczy błąkały się wałęsając tu i owdzie bez celu, spostrzegł przez mgły tego niby jasnowidztwa, pojazd dwukołowy, jadący placem z wolna, i niewiedzący dokąd się uda. Co też miał na myśli ten kabrjolet? dla czego jechał sobie stępo? Laigle mocno się nad tem zastanowił. Przypatrzywszy się baczniej, spostrzegł siedzącego obok woźnicy jakiegoś młodego człowieka, a przed młodym człowiekiem jakiś dość duży tłomoczek, na którym ukazywało się przechodzącym, wypisane wielkiemi czarnemi literami na przyklejonej białej kartce, nazwisko: Marjusz Pontmercy.
Widok ten ruszył z miejsca patrzącego; postąpił on parę kroków i zawołał, zwracając się do młodego człowieka:
— Panie Pontmercy!
Zaczepiony kabrjolet zatrzymał się.
Młody człowiek, który zdawał się także być głęboko zamyślonym, podniósł oczy.
— Co takiego? — rzekł.
— Wszak pan jesteś Marjusz Pontmercy?
— Tak jest.
— Właśnie szukałem pana — rzekł Laigle de Meaux.
— Jakim że sposobem? — spytał Marjusz, właśnie w tej chwili wyjeżdżający z domu swojego dziadka, zagadnięty niespodzianie przez człowieka, którego widział raz pierwszy w życiu. Nie mam przyjemności znać pana.
— Zupełnie tak samo jak ja — odpowiedział Laigle.
Marjusz zaczął podejrzewać jaki studencki figiel, który się nieraz zdarza spotkać na ulicy. Nie będąc w cale usposobiony po temu w tej chwili, zmarszczył brwi, ale Laigle de Meaux z najzimniejszą krwią mówił dalej:
— Nie było pana onegdaj w szkole?
— Być może.
— Ależ — jestem pewny swego. — Pan jesteś studentem? — spytał Marjusz.
— Tak jest; jak pan. Onegdaj przypadkiem poszedłem do szkoły. Pan wiesz, czasem to przyjdzie człowiekowi do głowy. Profesor zabierał się właśnie do czytania listy. Jest to rzecz równie pocieszna, jak nieprzyjemna. Za trzecim razem jeżeliś się nie odezwał, wykreślają cię z wpisu. Sześćdziesiąt franków jak byś w błoto rzucił.
Obudziło to ciekawość Marjusza. Laigle mówił dalej:
— Blondeau czytał listę. Jak to panu wiadomo, ma ten człowiek nos wielce ostry i złośliwy, zdaje się stworzony do przewąchiwania nieobecnych, co robi nawet z wielką rozkoszą. Tym razem podstępnie zaczął od litery P. Słuchałem piąte przez dziesiąte, nie mając nic wspólnego z tą głoską.
Szło jakoś nieźle. Ani jednego wykreślenia — ludzie z całego świata zdawali się być obecnymi. Blondeau pękał ze złości. Mówiłem sobie w duchu: Blondeau, mój przyjacieleczku, nie uda ci się upolować dzisiaj ani jednego. Znagła, słyszę jak czyta nazwisko: Marjusz Pontmercy. Coś nikt nie odpowiada na to wezwanie. Blondeau pełen słodkiej nadziei, woła głośniej jeszcze: Marjusz Pontmercy i łapczywie chwyta za pióro. Już ja mam to do siebie, że jestem czuły. Słysząc to, powiedziałem sobie w duchu: Masz tobie, no i gotowi wykreślić chłopaka. Zastanówmy się tylko chwilkę: ten, którego często brakuje na lekcjach, jest istotnie człowiekiem, posiadającym umiejętność życia; nie jest to bynajmniej tak zwany dobry uczeń; nie jest to bynajmniej jeden z tych, co sobie do utrapienia przysiaduje fałdy; nie jest to uczeń, który się uczy, bakalarczyk napuszony, wielce nauczny, wielce biegły w literaturze, teologji i mądrości; nie żaden to famulus wyprężony aż mu — w karku trzaska, niby pauper wypowiadający swoją lekcję. Przeciwnie, to jakiś porządny leniwiec, który się sobie gdzieś wałęsa, używając może przyjemności życia wiejskiego, który uczęszcza do gryzetek, umizga się do ładnych dziewcząt i znajduje się może w tej chwili u własnej mojej kochanki. Nie trzeba żeby taki zginął. Raczej bodaj przepadł Blondeau. Właśnie w tej chwili, Blondeau umaczał w atramencie pióro już zasłużone tylu przekreśleniami, powlókł judaszowskiem spojrzeniem po sali, i potworzył po raz trzeci: Marjusz Pontmercy. Odpowiedziałem śmiało: jestem! To zrobiło, żeś pan nie został wykreślony.
— Ależ mój panie — przerwał Marjusz.
— I że ja na twojem miejscu wyleciałem jak z procy — dodał Laigle de Meaux.
— Nie rozumiem nic tego wszystkiego — rzekł Marjusz.
Laigle ciągnął dalej:
— Nic nad to prostszego. Umieścilem się naumyślnie w blizkości katedry, żeby módz odpowiedzieć że jestem, i zarazem w sąsiedztwie drzwi, żeby módz zemknąć potem. Ale profesor wpatrzył się we mnie jakoś zbyt uważnie. Znagła złośliwiec, który widać ma nos djable przebiegły, skacze jak z pieca na łeb do litery L., to coś jakby zmierzał ku mnie. A jestem rodem z Meaux i nazywam się Laigle.
— Laigle de Meaux (orzeł z Meaux) — przerwał Marjusz — cóż za piękne miano!
— Otóż tedy Blondeau, doszedłszy do tego pięknego miana, woła: Laigle! odpowiadam jak i wprzódy: jest! Wtedy spojrzał na mnie z tygrysią słodyczą, uśmiechnął się i rzekł: „Jeżeli pan jesteś Pontmercy, to nie możesz być Laigle (orłem)“. Wyrażenie nieco ubliżające pańskiej osobie, jeszcze mocniej tragicznego znaczenia dla mnie; gdyż zrobiwszy tę dowcipną uwagę, wykreślił mnie niemiłosiernie.
Marjusz wykrzyknął przykro wzruszony:
— Ależ panie prawdziwie mi jest dotkliwem...
— Przedewszystkiem, przerwał Laigle, życzę sobie pochować naszego prześladowcę w kilku gładko zaokrąglonych perjodach serdecznej pochwały. Przy puśćmy, że już nie żyje. Prawdę mówiąc, niewiele by już wtedy uległa zmianie jego chudość, bladość, lodowatość, sztywność i to czem on pachnie. Kładę tedy za epitaf: Erudimi qui judicatis terram. Dalej zaś: tu leży Blondeau, nos fizyczny i moralny, Naso i Nasica, wół w pługu karności, bos disciplinae, kundel uwiązany na łańcuchu służbistości, archanioł ostatecznego sądu czytania listy, który był prawym profesorem prawa, regularnym kwadratem z przykremi kantami, akuratny, sztywny, nieposzlakowanie uczciwy i przeto dziwnie szkaradny. Bóg go wykreślił z życia, jak on moje nazwisko z listy.
Marjusz chciał mówić znowu:
— Z prawdziwą przykrością...
— Młodzieńcze — rzekł poważnie Laigle de Meaux — niech ci to posłuży za naukę na przyszłość. Odtąd staraj się być akuratnym.
— W istocie, nie wiem sam jak pana przeprosić.
— Nie wystawiaj się więcej na to, aby z twej przyczyny twój bliźni miał być wykreślonym.
— Doprawdy jestem w rozpaczy...
Laigle, parsknął śmiechem.
— A ja w największem uszczęśliwieniu. Włoska tylko brakowało żebym się nie pośliznął na adwokata. Wykreślenie właśnie ocala mnie od tej smutnej kolei. Wyrzekam się laurów zakratkowych. Nie będę więcej bronił wdowy ani też świetnie nacierał na sieroty. Bywaj zdrowa togo, żegnaj trybunale! Otóż sobie zdobyłem wykreślenie! I to panu je zawdzięczam, panie Pontmercy. Życzę sobie mocno zrobić ci za to uroczyście dziękczynne odwiedziny. Gdzie pan mieszkasz?
— W tym kabrjolecie — rzekł Marjusz.
— To znak zamożności, odparł Laigle z flegmą. Winszuję panu. Jest to mieszkanie na dziewięć tysięcy rocznie.
W tej chwili Courfeyrac wyszedł z kawiarni.
Marjusz uśmiechnął się smutno.
— Mieszkam w tym apartamencie już od dwóch godzin i wzdycham do tego, żeby się z niego wyprowadzić, ale jest rzecz taka, że niewiem dokąd?
— Proszę pana do mnie — rzekł Courfeyrac.
— Powinienbym mieć pierwszeństwo — zrobił uwagę Laigle — ale znowu rzecz jest taka, że ja nigdzie nie mieszkam.
— Daj pokój Bossuet — przerwał Courfeyrac.
— Bossuet? — rzeki Marjusz; — ależ mi się zdaje, żeś się pan nazwał Laigle.
— Z Meaux — odpowiedział Laigle. Przez podstawienie przenośni: Bossuet.
Courfeyrac wsiadł do kabrjoletu.
— Przyjacielu — rzekł do dorożkarza — pojedziesz do hotelu przy bramie św. Jakóba.
Tegoż wieczora, Marjusz roztasował się na dobre w jednym z pokojów wspomnianego hotelu, tuż obok Courfeyrac’a.






III.
Zdziwienia Marjusza.

W dni kilka Marjusz zaprzyjaźnił się z Courfeyrac’em. Młodość jest łatwą do połączeń i szybkich zabliźnień. Marjusz w tow arzystwie Courfeyrac’a wolniej jakoś odetchnął; było to dla niego rzeczą dość nową. Courfeyrac nie wypytywał go o nic, nawet nie pomyślał o tem na chwilę. W tym wieku, twarze wypowiadają od razu wszystko. Mowa niepotrzebna. Zdarza się nieraz widzieć młodego człowieka, o którym by można powiedzieć, że jego fizjognomja nic nie utaja; dość jego spojrzenia na zabranie znajomości.
Jednakże, pewnego poranku, Courfeyrac zapytał znagła Marjusza:
— Ale, ale, czy masz jakie wyznanie wiary polityczne?
— Cóż znowu! — rzekł Marjusz prawie obrażony zapytaniem.
— Więc czemże ty jesteś.
— Demokratą-bonapartystą.
— Odcień szaraczkowo-myszaty, barwa myszy bezpiecznej w swojej norze — rzekł Courfeyrac.
Nazajutrz Courfeyrac wprowadził Marjusza do kawiarni Muzain. Potem szepnął mu do ucha z uśmiechem: „Muszę ci urządzić wstęp do abecadła.“ Powiedziawszy to, zaprowadził go do sali przyjaciół abecadła. Tam go przedstawił innym kolegom z tem słowem niezrozumiałem dla Marjusza, które wyrzekł półgłosem: „to uczeń“.
Marjusz znagła wpadł jakby w gniazdo os, zbrojnych w żądła dowcipu. Zresztą, chociaż z pozoru milczący i poważny, nie był pomiędzy niemi ani najmniej skrzydlaty, ani najmniej zbrojny.
Aż dotąd samotny i usposobiony raczej do rozmowy z sobą, tak z przyzwyczajenia jak z zamiłowania, był zrazu odurzony tym rojem młodzieży, brzęczącym zewsząd w koło niego. Sama rozmaitość tych samoistności, pociągała go i niby drażniła zarazem. Gwarne rojenie się wszystkich swobodnych i pracujących umysłów, sprawiało jakby wirujący odmęt w jego myślach. Niekiedy, w swem wzburzeniu odlatywały one tak daleko od niego, że z trudnością udawało mu się połapać je na nowo. Słyszał prawiących o filozofji, literaturze, historji, sztukach, religji, w sposób całkiem mu niespodziany. Spostrzegał dziwne poglądy, a ponieważ nie umiał przedmiotów szykować w perspektywę, myślał nieraz, czy przypadkiem nie widzi chaosu. Porzucając przekonania swojego dziada dla przekonań ojca, sądził, że się na tem zatrzyma; podejrzywał teraz z niepokojem i nie śmiejąc tego samego wyznać przed sobą, że może wypadnie pójść dalej. Kąt, pod którym dotąd spoglądał na wszystko, zaczął znowu zmieniać kierunek. Jakiś rodzaj rozkołysania umysłowego począł wprawiać w drżenie wszystkie jego widnokręgi. Dziwaczny rwetes wewnętrzny. Prawie mu to sprawiało cierpienie.
Rzekłbyś, iż nie było dla tych młodych ludzi „rzeczy uświęconych“. Marjusz słyszał w każdym przedmiocie osobliwsze rozumowania, męczące dla jego umysłu jeszcze trwożliwego.
Przyniesiono naprzykład afisz teatralny, zdobny w klasyczny tytuł tragedji ze starego repertuaru.
— Precz z tragedją, owem bożyszczem mieszczan! wołał Bahorel.
Marjusz słyszał jak Combeferre mu odpowiadał na to:
— Sam nie wiesz, co gadasz, Bahorel’u. Jeżeli mieszczaństwo ceni tragedję, trzeba je na tym punkcie zostawić w spokoju. Tragedja perukowa ma swoje przyczyny istnienia, i nie jestem wcale z rzędu tych, którzy, w imię Eschylesa zaprzeczają jej do tego prawa. Znajdują się nieforemne szkice i w naturze, zdarzają się gotowe parodje i w dziełach Twórcy; dziób, który nie jest wcale dziobem, skrzydła, które nie są skrzydłami, skrzele, które nie są skrzelami, łapy, które nie są łapami, krzyk żałosny, który śmiech obudza — oto masz kaczkę.
A więc tedy, jeśli drób egzystować może obok ptaka, niewiem dla czegoby tragedja klasyczna nie mogła istnieć wobec tragedji starożytnej.
Lub też zdarzało się, że Marjusz przechodził ulicą Jana Jakóba Rousseau w towarzystwie Enjolras’a i Courfeyrac’a.
Courfeyrac brał go wtedy pod rękę:
— Uważasz — mówił. To jest ulica Kopalni Gipsu, przezwana dziś ulicą Jana Jakóba Rousseau, z powodu iż na niej mieszkało osobliwsze jedno małżeństwo, już temu lat z sześćdziesiąt. Byli to Jan Jakób i Teresa. Od czasu do czasu wylęgały się tam drobne istotki. Teresa je wydawała na świat, Jan Jakób oddawał do domu podrzutków.
Tu Enjolras karcił Courfeyrac’a.
— Wara o Janie Jakóbie! podziwiam tego człowieka. Wyparł się własnych dzieci, nie przeczę temu, ale przyjął społeczeństwo za dziecię.
Żaden z tych młodych ludzi nie wymawiał nigdy słowa: Cesarz. Jeden tylko Jan Prouvaire mówił czasem: Napoleon; wszyscy inni zwali go Bonaparte. Enjolra s wymawiał: Buonaparte.
Mariusz dziwował się temu wszystkiemu machinalnie. Initium sapientiae.[4]






IV.
Tylna sala w kawiarni Muzain.

Pomiędzy rozmowami tej młodzieży, której Marjusz bywał obecnym, a niekiedy i brał w nich udział, zdarzyła się jedna, która sprawiła w jego umyśle prawdziwe wstrząśnienie.
Działo się to w tylnej sali kawiarni Muzain. Wszyscy prawie przyjaciele abecadła byli tam zebrani tego wieczoru. Lampa ścienna została zapaloną, do tej uroczystości. Rozmawiano o tem i owem, hałaśliwie, lecz nie namiętnie. Z wyjątkiem Enjolras’a i Marjusza którzy milczeli, każdy tam perorował nieco na chybił trafił; w koleżeńskich pogadankach trafiają się nieraz owe gwary nic nie burzliwe. Była to plątanina i jakaś gra niby raczej, niż rozmowa. Rzucano sobie słowa i łapano je, grając niemi jakby w cztery kąty.
Żadna kobieta nie miewała wstępu do tej tylnej sali, oprócz Ludki, pomywaczki kawiarnianej, która przechodziła niekiedy tam tędy, idąc z bufetu do pokoju, gdzie myła filiżanki.
Grantaire doskonale podochocony, napełniał grzmiącym głosem cały kąt, który sobie był obrał, rozprawiał i bajał wrzeszcząc aż do ochrypnięcia:
— Pić mi się chce djabelnie! Posłuchajcie śmiertelnicy: oto śni mi się, że beczka Hajdelbergska dostała napadu apopleksji i że jestem jedną z dwunastu pijawek, które jej postawiono. Chciałbym się napić. Pragnę zapomnieć o życiu. Życie jest to obrzydliwy wynalazek nie wiedzieć czyj. To nic nie trwa i nic nie jest warte. Człowiek kark sobie kręci żyjąc. Życie jest to dekoracja, w której nic nie ma prawdziwego. Szczęście jest to stara rama od okna pomalowana tylko z jednej strony. Eklesia też powiada: „Wszystko jest marnością“, myślę właśnie tak samo jak ten poczciwiec, którego może nigdy nie było na świecie. Zero wstydząc się chodzić nagiem, przyoblekło się w próżność. O! próżności, która nadsztukowywasz wszystko wielkiemi słowami! Kuchnia jest według ciebie pracownią, baletnik profesorem, skoczek gimnastykiem, bokser artystą na pięście, aptekarz chemikiem, perukarz adeptem sztuki, bazgracz malarzem, dżokiej sportsmanem, chrabąszcz owadem tęgopokrywym. Próżność ma stronę prawą i odwrotną; strona, prawa jest bezrozumna: to murzyn ze swojem upodobaniem do blaszek i jaskrawych barw; strona odwrotna, głupia: to mędrzec ze swemi łachmanami. Płaczę nad jednem, śmieję się z drugiego. To, co nazywają godnościami i honorami, a nawet godnością i honorem, jest w ogóle z fałszywego złota. Królowie robią sobie zabawkę z dumy ludzkiej. Kaliguła zrobił konsulem konia; Karol II mianował kawalerem kawał mięsa. Wybierajże teraz między kawalerem Incitatus a baronetem Roastbeef. Co do wewnętrznej wartości ludzi, i ta nie więcej warta. Posłuchajcie panegiryku sąsiada o sąsiedzie. Białe srogo się obchodzi z białem; gdyby lilja mogła mówić, jakżeby pastwiła się nad gołąbką! Bigotka, która obgaduje dewotkę, zjadliwszą jest od żmii i jaszczurki. Szkoda, że ze mnie nieuk, byłbym wam powiedział dużo rzeczy, ale nie umiem nic. Ale za to zawsze miałem dosyć rozumu. Kiedy byłem uczniem u Grossa, zamiast mazać obrazki, wykradałem jabłka: zły uczeń i zły uczynek. Tyle co do mnie, co do was innych, tyleście warci co ja. Kpię z waszych doskonałości i przymiotów. Wszelki przymiot przechodzi w wodę; oszczędny graniczy ze skąpym, wspaniałomyślny z marnotrawnym, odważny z junakiem: kto mówi: bardzo pobożny, ten mówi, trochę bigot; je s t zgoła tyleż wad w cnocie, co dziur w płaszczu Diogenesa. Kogo uwielbiacie, zabitego czy też zabójcę, Cezara czy Brutusa? Powszechnie są za zabójcą. Niech żyje Brutus! On zabił. To jest właśnie cnotą. Niech będzie cnota, jest to zarazem szaleństwo. Bywają dziwaczne plamy na tych wielkich ludziach. Brutus, który zabił Cezara, był zakochany w posągu małego chłopca. Statua ta była dziełem snycerza greckiego, Strongyliona, który wyrzeźbił także postać amazonki, zwanej Piękną Nogą, Euknemos, którą Neron w swoich podróżach woził z sobą. Ten Strongylion pozostawił tylko dwa posągi, które pogodziły z sobą Brutusa i Nerona; Brutus był zakochany w jednym a Neron w drugim. Cała historja jest tylko długą klepaniną. Jeden wiek jest plagjaterem drugiego. Bitwa pod Marengo kopjuje bitwę pod Pydna; Tolbiac Klodoweusza i Austerlitz Napoleona, są podobne do siebie jak dwie krople krwi. Mało sobie ważą zwycięztwo. Nic nie ma głupszego jak zwyciężać, prawdziwa chwała jest przekonać. Lecz sprobójcie dowieść cokolwiek! Zadawalacie się powodzeniem — co za mierność! — Zwycięztwem — co za nędza! Niestety, próżność i nikczemność wszędzie. Wszystko ulega powodzeniu, nawet gramatyka. Si volet usus — powiada Horacjusz. A zatem pogardzam rodzajem ludzkim. Mamyż przejść od ogółu do szczegółów? Czy chcecie ażebym podziwiał ludy? Jaki lud, jeżeli łaska? Może Grecję? Ateńczycy, ci Paryżanie dawniejsi, zabijali Focjona, jak gdyby Coligniego, a pochlebiali tyranom do takiego stopnia, że Anacephor powiadał o Pizystracie: jego uryna przywabia pszczoły. Najznakomitszym człowiekiem Grecji przez lat pięćdziesiąt był ów gramatyk Phyletas, tak mały i tak wątły, że musiał trzewiki swoje podbijać ołowiem, ażeby go wiatr nie uniósł. Na wielkim placu Koryntu stał posąg dłuta Silaniona, wniesiony do katalogu przez Plinjusza; statua ta przedstawiała Episthata. Cóż zrobił Episthat? Wynalazł sztukę podstawiania nogi przeciwnikowi. To streszcza Grecję i sławę. Przejdźmy do innych ludów. Mamże podziwiać Anglję? Mamże podziwiać Francję? Francję? Za co? Z powodu Paryża? Powiedziałem wam moje zdanie o Atenach. Anglję? Za co? Z powodu Londynu? Nienawidzę Kartaginy. A przytem Londyn, metropolja zbytku, jest stolicą, nędzy. W jednej parafii Charing-Cros umiera około stu ludzi z głodu. Takim jest Albjon. Do tego dodam, że widziałem tańczącą Angielkę w wieńcu z róż i w okularach niebieskich. A więc do licha z Anglją! Jeżeli nie podziwiam John Bulla, może będę podziwiał brata Jonathana? Nie bardzo mi się podoba ten brat od niewolników. Odbierzcie Times is money, cóż się zostanie z Anglii? Odbierzcie Cotton is king, cóż się zostanie z Ameryki? Niemcy, to limfa; Włochy, to żółć. Wszystkie cywilizowane ludy każą podziwiać myślicielowi ten jeden szczegół: wojnę; tymczasem wojna, wojna cywilizowana, wyczerpuje i skupia w sobie wszystkie formy bandytyzmu, począwszy od rozboju w wąwozach góry Jaxa i skończywszy na łupieztwie Indjan z Comanches w Passe-Douteuse. Ba, powiecie mnie, Europa przecież więcej warta od Azji? Przyznaję, że Azja to farsa; ale nie widzę, dla czego macie śmiać się z wielkiego lamy, wy ludy zachodu, którzyście do waszych mód i elegancji przymieszali wszystkie skomplikowane śmiecie majestatu, począwszy od brudnej koszuli królowej Izabelli i skończywszy na dziurawem krześle delfina. Panowie humaniści, macie figę. W Brukselli wypijają najwięcej piwa, w Sztokholmie najwięcej wódki, w Madrycie czekolady, w Amsterdamie jałowcówki, w Londynie wina, w Konstantynopolu kawy, w Paryżu piołunówki; oto i wszystkie wiadomości korzystne. W ogóle Paryż ma przewagę. W Paryżu gałganiarze są nawet sybarytami; Diogenesowi wszystko jedno było, czy być gałganiarzem na placu Maubert, czy być filozofem w Pyreum. Wiedzcie jeszcze o tem, że szynki gałganiarzy nazywają się bibines; najsłynniejsze z nich są: La Casserole i L’Abattoir. Oberże, gospody, karczmy, piwiarnie, szynki, restauracje, traktjernie, tawerny, karawanseraje kalifów, bibiny gałganiarzy, świadczę się wami, jestem rozkosznikiem, jadam u Richarda po czterdzieści sous od osoby, potrzebuję kobierców perskich, by tarzać się tam z Kleopatrą nagą! Gdzie Kleopatra? Ach! To ty Ludwisiu! Dzień dobry.
Tak sypał słowami, czepiając się pomywaczki, gdy ta przechodziła, Grantaire, więcej niż pijany, siedząc w swoim kącie tylnej sali Musain.
Bossuet, wyciągając rękę ku niemu, starał się go uciszyć, lecz Grantaire paplał w najlepsze dalej:
— Orle z Meaux, precz z łapami! Twój gest Hipokratesa, odrzucającego kram starzyzny Artakserksesa, nie robi na mnie żadnego wrażenia. Zwalniam cię od tego, byś mię uspokajał. Zresztą, jestem smutny. Cóż chcecie żebym wam powiedział? Człowiek jest zły, człowiek jest szkaradny; motyl udał się, człowiek chybił. Zwierzę to nie udało się Bogu. Tłum jest to wybór brzydoty. Pierwszy lepszy jest nędznikiem. Kobietka rymuje z kokietka. Tak, mam splin, połączony z melancholją, z nostaglją, jeszcze z hipochondrją, i dąsam się, wściekam, poziewam, nudzę się, morduję, ogłupiam się! Do djabła z Bogiem!
— Milczeć, R. wielki! — zawołał Bossuet, który prowadził dyskusję prawną z kimś nieobecnym i który był w samym zapale terminów prawniczych i kończył je jak następuje:
—...A co do mnie, to chociaż jestem zaledwie prawnikiem, a co najwięcej prokuratorem z amatorstwa, utrzymuję: że w terminie, podług zwyczaju normandzkiego, na św. Michała, co rok, powinna być stała kwota wypłacona dziedzicowi, oprócz innych praw, przez wszystkich i każdego, tak właścicieli jak usuniętych z dziedzictwa, i to ze wszystkich dzierżaw emfiteutycznyeh, czynszów, gruntów alodjalnych, umów dominjalnych, hipotecznych...
— Echa, nimfy płaczliwe — rzucił Grantaire.
Tuż obok Gratitaira, na stole, przy którym prawie cisza panowała, arkusz papieru, kałamarz i pióro pomiędzy dwiema szklaneczkami zapowiadały, że szkicował wodewil. Nad tą wielką sprawą naradzano się po cichu, i dwie głowy pracujące prawie dotykały siebie:
— Zacznijmy od wyszukania nazwisk. Kiedy się ma nazwiska, znajduje się przedmiot.
— Słusznie. Dyktuj. Piszę.
— Pan Dorimon!
— Rentjer?
— Zapewne.
— Córka jego, Celestyna.
— yna...t. Dalej?
— Pułkownik Sainval.
— Sainval, to zużyte... Powiedziałbym: — Valsain.
Obok tych aspirantów wodewilistycznych, inna grupa, tak samo jak ja, korzystając z wrzawy, po cichu naradzała się nad pojedynkiem. Stary, trzydziestoletni dawał rady młodemu ośmnastoletniemu, i tłumaczył, z jakim przeciwnikiem ma do czynienia:
— Do djabła! Miej się na ostrożności. To jest dobra szpada. Gra jego czysta. Uderzenie, żadnego zamierzenia, na chybi trafi, po kostce, żywo, błysk, dobrze się zasłonić, matematycznie odeprzeć i uderzyć! a on jest mańkut.
W przeciwnym kącie od Grantaira, Joly i Bahorel grali w domino i rozmawiali o miłości.
— Ty jesteś szczęśliwy — odpowiedział Joly. Masz kochankę, która się ciągle śmieje.
— Źle robi — odpowiedział Bahorel. Kochanka nie powinna się śmiać. To zachęca do oszukiwania jej. Kiedy jest wesoła, znikają wszelkie wyrzuty, kiedy jest smutna, wówczas odkrywa się w tobie sumienie.
— Niewdzięczny! To tak dobrze mieć kobietę, co się śmieje! I nigdy nie kłóciliście się?
— To jest skutkiem układu, któryśmy zrobili. Zawierając nasze małe święte przymierze, oznaczyliśmy granice, których przekraczać nie powinniśmy nigdy. Co od strony bizy (bise wiatr północny), to należy do Vaud, co od strony wiatru, to Gex. Z tąd pokój.
— Pokój, jest to szczęście trawiące.
— A ty, Joly, jak daleko jesteś w poróżnieniu się twoim z panienką... wiesz, co chcę powiedzieć?
— Dąsa się na mnie z okrutną cierpliwością.
— A jednak jesteś kochankiem, który rozczula swoją chudością.
— Niestety!
— Na twojem miejscu, osadziłbym ją na koszu.
— Łatwo powiedzieć.
— I zrobić. Nieprawdaż, że się nazywa Musichetta?
— Tak. Ach! mój biedny Bahorelu, co za pyszna dziewczyna, oczytana, małe nóżki, małe rączki, ubiera się ładnie, biała, tłuściuchna, ma oczy kabalarki. Szaleję za nią.
— Mój kochany, trzeba więc przypodobać się jej, być elegantem i nad skakiwać. Kupże mi dobre spodnie u Stauba. To się przyda.
— Za ile? — zawołał Grantaire.
Trzeci kąt prowadził dyskusję poetyczną. Mytologja pogańska borykała się z mytologją chrześcijańską. Chodziło o Olimp, w którego obronie Jan Prouvaire stawał przed samym romantyzmem. Jan Prouvaire był tylko nieśmiały w chwilach spokoju. Jak tylko został podbudzony, wybuchał; pewien rodzaj wesołości cechował jego zapał, stawał się wówczas wesołym i lirycznym.
— Nie znieważajmy bogów — powiadał. Bogowie może jeszcze istnieją. Jowisz nie robi na mnie wrażenia umarłego. Bogowie są to marzenia, powiadacie. Otóż, nawet w naturze, takiej, jak jest dzisiaj, po zniknięciu wszystkich tych marzeń, spotykamy wszystkie te wielkie stare myty pogańskie. Góra, mająca profil cytadeli, jak Vignemale naprzykład, jest jeszcze dla mnie czepcem Cybeli; nie mam pewności, że pan nie gwiżdże po nocach w wydrążone pnie wierzb, zatykając kolejno ich dziury palcami swojemi i zawsze myślałem, że Jo ma jakąś łączność z kaskadą Pissevache.
W ostatnim kącie mówiono o polityce. Gromiono nadaną konstytucję. Combeferre słabo jej bronił. Courfeyrac uderzał na nią energicznie. Na stole leżał nieszczęsny egzemplarz słynnej Karty Touquet. Courfeyrac schwyciwszy ją, w strząsał, mieszając dowody swoje z szelestem tego arkusza papieru.
— Naprzód, nie chcę królów; nie chcę ich, chociażby tylko ze względu ekonomicznego; król jest pasożytem. Nie ma królów bezpłatnych. Słuchajcie, jaką jest drogość królów. Ze śmiercią Franciszka I, dług publiczny we Francji wynosił trzydzieści tysięcy liwrów renty; ze śmiercią Ludwika XIV, dług ten wynosił dwa miljardy sześćset miljonów, po dwadzieścia ośm liwrów na masę, co równało się w 1760 r., podług Desmuretsa, czterem miljardom pięciuset miljonom, a co równałoby się dzisiaj dwunastu miljardom. Powtóre — niech daruje Combeferre — karta oktrojowana jest złym środkiem cywilizacyjnym. Dopomódz rozwojowi, złagodzić przejście, zmniejszyć w strząśnienie, przeprowadzić nieznacznie naród od monarchji do demokracji przez zastosowanie fikcyj konstytucyjnych, wszystko to są obmierzłe sposoby. Nie! nie! Nie przedstawiajmy ludowi przedmiotów w fałszywem świetle. Zasady więdną i bledną w waszej piwnicy konstytucyjnej. Precz ze zbytkowaniem, spodleniem, precz z kompromisami, przecz z konstytucją oktrojowaną przez króla ludowi. We wszystkich tych oktrojowanych konstytucjach jest artykuł 14. Obok ręki, która daje, są szpony, które wydzierają. Odrzucam zgoła waszą kartę. Karta jest to maska; kłamstwo znajduje się pod nią. Naród, który przyjmuje kartę, abdykuje. Prawo tylko w całości jest prawem. Nie! Nie trzeba karty.
Było to zimą, na kominku paliły się dwa polana. Pokusa była wielka i Courfeyrac jej się nie oparł. Zgniótł w pięści biedną kartę Touqueta i rzucił ją w ogień. Papier zajął się płomieniem. Combeferre patrzał filozoficznie, jak się paliło arcydzieło Ludwika XVIII, i zadowolił się słowami:
Karta zamieniona w płomień.
Sarkazmy, dowcipy, koncepty, właściwy Fancuzom zapał, właściwy Anglikom humor, dobry i zły smak, dobre i złe dowody, rozmaite błyskotliwe zwroty — wybiegały naraz z wszystkich punktów sali i krzyżowały się z sobą, tworząc ponad głowami pewien rodzaj wesołego, krzyżowego ognia.






V.
Widnokrąg się rozszerza.

Starcie się młodych umysłów tem zadziwia, że nigdy nie można przewidzieć iskry ani odgadnąć błyskawicy. Co nastąpi za chwilę? Niewiadomo! Wybuch śmiechu następuje po rozczuleniu. W chwili żartu pojawia się myśl poważna. Pobudki zależą od pierwszego lepszego słowa. Nastrój każdego jest najwyższy. Dosyć słówka dowcipnego, aby wywołać coś niespodziewanego. To są rozmowy z nagłemi zwrotami, gdzie perspektywa zmienia się odrazu. Przypadek jest maszynistą w tych rozmowach. Myśl poważna, która dziwacznie powstała z trzasku słów rzuconych, przeszyła naraz tę gmatwaninę wyrazów, któremi w nieładzie szermowali Grantaire, Bahorel, Preuvaire, Bossuet, Combeferre i Courfeyrac. W jaki sposób powstaje pewien frazes w rozmowie? Czem się to dzieje, że nagle zwraca on powszechną uwagę na siebie? Jak już powiedzieliśmy, nikt tego nie wie. Wśród wrzawy Bossuet zakończył naraz zwrot swój do Combeferrea następującą datą:
— W czerwcu 1815 r.: Waterloo.
Na ten wyraz: „Waterloo“ — Marjusz, który siedział oparty na łokciu przy szklance wody, stojącej na stole, usunął rękę z pod podbródka i zaczął uważnie wpatrywać się w mówiących.
Pardieu! — Zawołał Courfeyrac — (Parbleu w tej epoce wyszło z użycia) cyfra ta 18 jest dziwna i mnie zastanawia. Jest to cyfra fatalna dla Bonapartego. Postawcie przed nią Ludwika a poza nią brumaire, a będziecie mieli cały los tego człowieka, z tą wyraźną szczególnością, że za początkiem tuż idzie koniec.
Enjolras, dotąd milczący, przerwał milczenie i rzekł do Courfeyraca:
— Chcesz powiedzieć: za zbrodnią idzie odpokutowanie.
Wyraz: zbrodnia, dopełnił miary cierpliwości Marjusza, już bardzo wzruszonego nagłem wywołaniem Waterloo. Powstał i poszedł zwolna do mapy Francji, zawieszonej na ścianie; u dołu mapy widać było wyspę w osobnej klatce. Marjusz, postawiwszy palec na tę klatkę — rzekł:
— Korsyka. Mała wyspa, która Francję zrobiła wielką.
Był to niby powiew zimnego powietrza. Wszyscy umilkli. Przeczuwano, że coś ważnego ma nastąpić. Bahorel odcinając się Bossuetowi, już miał przybrać ulubioną postawę posągu. Wyrzekł się tego by słuchać. Enjolras, którego błękitne oko nie zwracało się na nikogo i zdawało się rozglądać w próżni, rzekł, nie patrząc na Marjusza.
— Francja nie potrzebuje żadnej Korsyki, ażeby być wielką! Francja jest wielką dlatego, że jest Francją! Quia nominor leo.
Marjusz nie uczuwał ochoty ustępować; zwrócił się do Enjolrasa, i głos jego zabrzmiał tem drżeniem, którego daje wewnętrzne wzruszenie:
— Broń Boże, żebym miał zmniejszać znaczenie Francji! lecz zespalać z Napoleonem, nie znaczy ją zmniejszać. Tak, pomówmy o tem. Jestem pomiędzy wami nowicjuszem, lecz przyznaję się, zadziwiacie mię. Gdzieśmy? Cośmy? Kto jesteście? Kto ja jestem? Porozumiejmy się co do cesarza. Słyszę jak mówicie Buonapart, akcentując jak rojaliści. Uprzedzam, że mój dziadek jeszcze lepiej robi: on mówi Buonaparte. Co wzbudza wasz zapał, i co z nim robicie? Kogo wielbicie, jeśli nie uwielbiacie cesarza? I kogo wam trzeba jeszcze więcej? Jeżeli nie chcecie tego wielkiego człowieka, to jakichże wielkich ludzi chcecie? On miał wszystko. On był zupełny. W mózgu swoim miał sześcian zdolności ludzkich. Układał kodeksy jak Justynian, dyktował jak Cezar, w rozmowie błyskawicę Paskala łączył z piorunem Tacyta, robił historję i pisał ją, biuletyny jego — to Iljady, kombiwał cyfrę Newtona z metaforą Mahometa, na Wschodzie pozostawił po za sobą słowa wielkie jak piramidy, w Tylży uczył cesarzów majestatu, w Akademji nauk dawał odpowiedź Laplacowi, w radzie państwa stawił czoło Merlinowi, wlewał duszę w geometrję jednych i w matactwo drugich, był legistą z prokuratorami i gwiaździarzem z astronomami; jak Kromwel, który gasił jednę z dwóch świec, chodził on do Tempie kupować chwasty do firanek; widział wszystko; znał wszystko; nie przeszkadzało mu to śmiać się śmiechem poczciwca przy kolebce swego małego dziecięcia; i na raz Europa przerażona słyszała, jak armje występowały w pochód, parki artyleryjskie toczyły się, mosty na łyżwach przeciągały się przez rzeki, chmury jazdy galopowały jak huragan, krzyki, trąby, trzęsienie się tronów wszędzie, granice królestw zmieniające się na mapie, słyszano szczęk nadludzkiego miecza, który wydobywał się z pochwy, widziano go, jak wstawał na widnokręgu z płomieniem w ręku i z blaskiem w oczach, rozwijający w piorun dwa swe skrzydła: wielką armję i starą, gwardję, był to archanioł wojny!
Wszyscy milczeli; Enjolras spuścił głowę. Milczenie zawsze jest potrosze skutkiem zgodzenia się, lub pewną oznaką przyparcia do muru. Marjusz prawie nie odetchnąwszy, mówił dalej w nadmiarze zapału:
— Bądźmy sprawiedliwi, przyjaciele! Być cesarstwem takiego cesarza, co za świetny los dla narodu, kiedy tym narodem jest Francja i kiedy swój genjusz dołącza do genjusza tego człowieka! Zjawić się i panować, iść i tryumfować, za etapy swoje mieć wszystkie stolice, z grenadjerów swoich robić króli, dekretować upadek dynastji, zmienić obraz Europy w pochodzie bojowym, ażeby widziano, kiedy ty grozisz, że dotykasz rękojeści miecza Bożego, iść za mężem, który sam jeden przedstawia Hannibala, Cezara i Karola Wielkiego, być narodem człowieka, który o świcie każdego dnia zapowiada świetną wygraną bitwę; budzić się przy odgłosie dział inwalidów, rzucać w przepaście światła cudowne wyrazy, które zawsze lśnić będą: Marengo, Arkole, Austerlitz, Jena, Wagram! rozpalać co chwila na zenicie wieków konstelacje zwycięztw, z cesarstwa francuskiego utworzyć podobiznę cesarstwa rzymskiego, być wielką narodowością i zrodzić wielką armję, puścić w lot po całej ziemi swoje legjony, jak góra posyła na wszystkie strony swoje orły, zwyciężać, władać, druzgotać, być w Europie niejako narodem promieniejącym sławą, brzmieć przez całe dzieje tataniczną muzyką trąb i rogów, zdobywać świat podwójnie: zwycięztwem i olśnieniem, to jest rzecz szczytna, i cóż jest większego?
— Być wolnym! — powiedział Combeferre.

Z kolei Marjusz spuścił głowę; proste to i zimne słowo nagle powstrzymało jego potok epiczny i uczuł, jak zapał jego stygnął. Kiedy podniósł oczy, Combeferrea już nie było. Prawdopodobnie, zadowolony ze swej odpowiedzi na wypowiedzianą apoteozę, wyszedł i wszyscy z wyjątkiem Enjolrasa, poszli za nim. Sala się wypróżniła. Enjolras, pozostawszy sam z Marjuszem, patrzał na niego poważnie. Tymczasem Marjusz, zebrawszy trochę myśli, nie uważał się za pobitego; wrzało w nim jeszcze, co bezwątpienia wylałoby się w sylogizmy, któreby skierował przeciwko Enjolrasowi, kiedy nagle usłyszał, jak ktoś śpiewał schodząc po schodach. Był to Combeferre i oto co śpiewał:

Si Cesar m’avait donné
La gloire et la guerre,
El qu’il me fallnt quitter
L’amour de ma mere,
Je dirais an grand Cesar:
Reprends ton sceptre et ton char,
J’aime mieux me mere, ôgue!
J’aime mieux ma mere[5].

Czuła, a zarazem dzika nuta, która brzmiała w śpiewie Combeferra nadawała tej zwrotce pewną dziwną wielkość. Marjusz zamyślony i z okiem utkwionem w sufit, powtórzył praw ie machinalnie: „Moja matka“.
W tej chwili uczuł na swojem ramieniu rękę Enjolrasa.
— Obywatelu — rzekł Enjolras — moją matką jest rzeczpospolita!






VI.
Res Augusta.

Wieczór ten wstrząsnął silnie Marjuszem, i smutna ciemność zapanowała w jego duszy. Doznał tego, czego doznaje, być może, ziemia w chwili, gdy żelazo otwiera jej łono dla złożenia ziarna zbożowego; czuje tylko ranę; drżenie poczęcia i radość płodu następują później. Marjusz był ponury. Zaledwie wyrobił w sobie wiarę i miałbyż już ją odrzucić? Sam zapewniał siebie że nie. Oświadczał, że nie chce wątpić i zaczął wątpić pomimo woli. Być pomiędzy dwiema religjami — jedną, z której jeszcze się nie wyszło, drugą, do której jeszcze się nie weszło — jest rzeczą nieznośną; zmierzch podoba się tylko duszom-nietoperzom. Marjusz miał źrenicę otwartą i trzeba mu było prawdziwego światła. Mrok wątpliwości sprawiał mu boleść. Jakkolwiek silnem było jego pragnienie pozostać tam gdzie był, i trzymać się tego co zdobył, wszystko zmuszało go nieprzezwyciężenie iść dalej, posuwać się naprzód, badać myśleć, postępować coraz dalej. Dokąd miało to go zaprowadzić? Lękał się, ażeby zrobiwszy tyle kroków, by zbliżyć się do swego ojca, teraz nie robił kroków, któreby oddalały go od niego. Tłoczą ce się myśli wzmagały jego niemoc. Urwista pochyłość zarysowała się dokoła niego. Nie zgadzał się on ani z dziadkiem ani ze swymi przyjaciółmi; zuchwały dla pierwszego, zacofany dla drugich, ujrzał się podwójnie osamotnionym, tak wobec starych, jak wobec młodzieży. Przestał uczęszczać do kawiarni Musain.
W tym niepokoju wewnętrznym nie myślał zgoła. O pewnych ważnych stronach codziennego istnienia. Rzeczywistość życia nie daje się jednak zapomnieć. Gwałtownie potraciła go ona. Pewnego poranku gospodarz hotelu wszedł do pokoju Marjusza i rzekł do niego:
— Pan Courfeyrac poręczył za pana.
— Tak.
— Lecz potrzebowałbym pieniędzy.
— Proś pan Courfeyraca, by przyszedł rozmówić się ze mną — powiedział Marjusz.
Kiedy Courfeyrac przyszedł, gospodarz ich zostawił. Marjusz opowiedział wówczas, czego dotąd jeszcze nie zrobił, że jest sam na świecie i że nie ma rodziców.
— Cóż poczniesz — zapytał Courfeyrac.
— Nic nie wiem — odpowiedział Marjusz.
— Cóż będziesz robił?
— Nic nie wiem.
— Masz pieniądze?
— Piętnaście franków.
— Chcesz, ażebym ci pożyczył?
— Za nic.
— Masz odzienie?
— Oto jest.
— Masz jakie klejnoty?
— Zegarek.
— Srebrny?
— Złoty. Oto jest.
— Znam kupca, który kupi surdut od ciebie i pantalony.
— Dobrze.
— Będziesz miał tylko jedne pantalony, kamizelkę, kapelusz i tużurek.
— I buty.
— I cóż znowu! Przecież boso chodzić nie będziesz? Co za bogactwo!
— Wystarczy.
— Znam zegarmistrza, który kupi zegarek.
— Dobrze.
— Nie, nie dobrze. Co robić będziesz później?
— Wszystko co potrzeba będzie. Przynajmniej wszystko co uczciwe.
— Umiesz po angielsku?
— Nie.
— Umiesz po niemiecku?
— Nie.
— Tem gorzej.
— Dla czego?
— Dla tego, że jeden z moich przyjaciół, księgarz, układa coś w rodzaju encyklopedji, do której moglibyście tłómaczyć artykuły niemieckie lub angielskie. Licho to płatne, lecz można żyć.
— Nauczę się po angielsku i po niemiecku.
— A tymczasem?
— A tymczasem jeść będę moje odzienie i mój zegarek.
Przywołano tandeciarza. Kupił odzienie używane za dwadzieścia franków. Poszli do zegarmistrza. Kupił zegarek za czterdzieści pięć franków.
— To nieźle — powiedział Marjusz do Courfeyraca, wchodząc do hotelu — wraz z piętnastu frankami, które miałem, czyni to ośmdziesiąt franków.
— A rachunek hotelowy? — zauważył Courfeyrac.
— Masz tobie, zapomniałem! — powiedział Marjusz.
Gospodarz doręczył rachunek, który należało natychmiast zapłacić. Wynosił siedmdziesiąt franków.
— Pozostaje mi dziesięć franków — powiedział Marjusz.
— Do djabła — w trącił Courfeyrac: — będziesz jadł pięć franków, ucząc się po angielsku, i pięć franków, ucząc się po niemiecku. Trzeba będzie albo bardzo szybko połykać język, albo bardzo powoli stosusową monetę.
Tymczasem ciotka Gillenormand, w gruncie dosyć dobra osoba, w chwilach smutnych odszukała wreszcie mieszkanie Marjusza. Pewnego poranku, kiedy Marjusz wrócił ze szkoły, znalazł u siebie list ciotki i w pudełku zapieczętowane sześćdziesiąt pistolów, t. j. sześćset franków w złocie.
Marjusz odesłał ciotce trzydzieści luidorów w raz z listem pełnym szacunku, w którym oświadczał, że ma środki do życia i że odtąd może zaspokoić wszystkie swoje potrzeby. Miał wówczas jeszcze trzy franki.
Ciotka nie wspominała nic dziadkowi o tej odmowie, bojąc się go rozgniewać do reszty. Zresztą — on sam powiedział: Niech mnie nikt nie wspomina o tym krwiożercy.
Marjusz opuścił hotel Porte Saint Jacques nie chcąc się w nim zadłużyć.






Przypisy

  1. Po francusku wymawia się A Be Ce (Abaissé — poniżony.)
  2. L — ailes — skrzydła — gra wyrazów.
  3. R — grand r (wielkie r).
  4. Przypis własny Wikiźródeł Początek mądrości.
  5. Gdyby Cezar dawał mnie — Sławę i wojnę — A musiałbym wyrzec się miłości matki mojej — Byłbym powiedział wielkiemu Cezarowi — Zabierz swoje berło i swój wóz tryumfalny — Wolę moją matkę — Wolę moją matkę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.