Uwaga
Serwis Wedateka jest portalem tematycznym prowadzonym przez Grupę Wedamedia. Aby zostać wedapedystą, czyli Użytkownikiem z prawem do tworzenia i edycji artykułów, wystarczy zarejestrować się na tej witrynie poprzez złożenie wniosku o utworzenie konta, co można zrobić tutaj. Liczymy na Waszą pomoc oraz wsparcie merytoryczne przy rozwoju także naszych innych serwisów tematycznych.

Nędznicy/Część piąta/Księga ósma/II

Z Wedateka, archiwa
Przejdź do nawigacji Przejdź do wyszukiwania
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Nędznicy
Data wydania 1900
Wydawnictwo Księgarnia S. Bukowieckiego
Druk W. Dunin
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Misérables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała księga ósma
Pobierz jako: Pobierz Cała księga ósma jako ePub Pobierz Cała księga ósma jako PDF Pobierz Cała księga ósma jako MOBI
Cała część piąta
Pobierz jako: Pobierz Cała część piąta jako ePub Pobierz Cała część piąta jako PDF Pobierz Cała część piąta jako MOBI
Indeks stron
II.
Dalsze cofanie.

Następnego dnia Jan Valjean przyszedł o tej samej godzinie.
Cozetta już go nie wypytywała, nie dziwiła się wcale, nie narzekała na zimno, nie wspomniała o salonie i unikała starannie mówić do Jana Valjean ojcze, lub panie Janie. Nie gniewała się, że przestał jej mówić ty, pozwoliła nazywać się panią. Tylko była mniej wesołą. Może nawet byłaby smutną, gdyby w jej położeniu smutek był możliwy.
Prawdopodobnie miała z Marjuszem jedną z tych rozmów, w których mężczyzna kochany mówi co zechce, nie tłómaczy się z pobudek i zadawala kobietę kochaną. Ciekawość zakochanych nie sięga dalej po za ich miłość.
Izba na dole nieco się przystroiła. Baskijczyk wyniósł butelki, a Nicoletta wymietła pajęczynę.
Jan Valjean przychodził codziennie o tej samej godzinie, nie mając sił inaczej jak dosłownie tłómaczyć słowa Marjusza. Marjusz zawsze wychodził z domu, gdy Jan Valjean przychodził. Domownicy przyzwyczaili się do dziwnego obejścia pana Fauchelevent. Toussaint tłómaczyła go, mówiąc: jegomość zawsze był taki. Dziadek wydał następujący wyrok. — To oryginał. I tego było dosyć. Zresztą w dziewięćdziesiątym drugim roku życia nie łatwo zawierają, się nowe stosunki; nowy przybysz nie pomaga lecz zawadza. Nie ma już dla niego miejsca, przyzwyczajać się w tym wieku do nowych ludzi niepodobna. Ojciec Gillenormand rad był wielce, że się uwolnił od tego pana Fauchelevent czy Trancelevent. Powiedział w dodatku: — Nic pospolitszego nad takich oryginałów. Wyrabiają dziwactw bez liku, a bez żadnego powodu. Margrabia Canaples był jeszcze gorszy. Kupił sobie wspaniały pałac umyślnie, by zamieszkać pod strychem. Ludzie lubią sobie nadawać te pozory fantastyczne.
Nikt nie dostrzegł, co się ukrywało złowrogiego pod tem dziwactwem. Ktoby odgadnął zresztą? Bywają takie trzęsawiska w Indjach. Woda zdaje się niezwykłą, choć nie ma wiatru, drży i burzy się tam, gdzieby powinna być spokojną. Przypatrują się na powierzchni temu wrzeniu bez przyczyny, a nie spostrzegają przechowującej się w głębi hydry.
Podobnie wielu ludzi mają ukryty w duszy potwór, chorobę wewnętrzną, toczącego ich serce smoka, rozpacz, gnieżdżącą się w ciemnościach ich duszy. Nie jeden podobny jest zupełnie do wszystkich ludzi i nikt nie wie, że ma w duszy straszną pasożytnią o stu zębach boleść, żywiącą się sercem biedaka, który od niej umiera. Nikt nie wie, że człowiek ten jest przepaścią. Wody jej są stojące, ale bezdenne. Czasami zaburzy się powierzchnia przepaści i nikt nie pojmuje dlaczego. Tajemnicze zmarszczki ukażą się na gładkiej wód szybie i znikną, wydmie się bąbel powietrzny i pęknie. Zdaje się fraszką, a rzecz to straszna. To oddychanie nieznanego zwierza.
Mieć pewne dziwne zwyczaje, przychodzić wówczas gdy inni odchodzą, ukrywać się gdy inni radzi się pokazać, wszędzie i zawsze starać się być niespostrzeżonym, wybierać aleje samotne, ulice puste, nie mieszać się do rozmowy, unikać tłumów i uroczystości, wydawać się zamożnym, a żyć ubogo, będąc bogatym, nosić klucz w kieszeni i mieć świeczkę u stróża domu, wchodzić od podwórka tylnemi schodami — wszystkie te nieznaczące dziwactwa, te zmarszczki, te bąble na wodzie, te chwilowe fałdy na powierzchni, często pochodzą ze strasznej głębiny.
Tak minęło kilka tygodni. Powoli rozpoczęło się nowe życie dla Cozetty; nowe stosunki towarzyskie, odwiedziny, zajęcia gospodarskie i przyjemności życia, te sprawy najważniejsze. Przyjemności Cozetty nie były kosztowne; być z Marjuszem, oto cała jej rozkosz. Wyjść z nim, pozostać z nim, oto najważniejsze zajęcie jej życia. Dla nich była to zawsze nowa radość wyjść, wziąwszy się pod ręce i przechadzać się we dwoje na słońcu, na ulicy, wobec całego świata. Cozetta miała jedną przykrość. Toussaint nie mogła się zgodzić z Nicolettą; spoić w jedno te dwie stare dziewczyny było niepodobieństwem. Dziadek był zdrów. Marjusz bronił czasami jaką sprawę, ciotka Gillenormand wiodła w ciszy obok młodej pary żywot spokojny i nieznaczący, który ją zadowalał. Jan Valjean przychodził codziennie.
Tykanie znikło, mówiono sobie: wy, pani, panie Janie i Cozetta zaczęła jakoś inaczej patrzeć na dawnego ojca. Rzekłbyś, powiodły mu się starania, by ją odstręczyć od siebie. Była coraz weselsza, a coraz mniej czuła. A jednak kochała go zawsze i wiedział o tem. Jednego dnia rzekła doń z nienacka. — Byliście moim ojcem, teraz nim nie jesteście, byliście panem Fauchelevent, a teraz jesteście Janem. Czemże w istocie jesteście? wcale mi się to nie podoba. Gdyby nie to, że jesteście tak dobrzy, tobym się was bała.
Mieszkał zawsze przy ulicy Człowieka Zbrojnego, nie mogąc się odważyć na wyprowadzenie z dzielnicy, w której mieszkała Cozetta.
W pierwszych dniach ledwie kilka minut zostawał z Cozettą i zaraz odchodził.
Powoli przyzwyczajał się do dłuższych odwiedzin.
Rzekłbyś, że korzysta z upoważnienia dni, które stawały się dłuższe: przychodził wcześnie, odchodził później.
Pewnego dnia Cozetta mimowolnie powiedziała: Ojcze. Błyskawica radości oświeciła starą, posępną twarz Jana Valjean. Poprawił ją: Nazywaj mnie Janem.
— Ach, prawda — odpowiedziała, wybuchając śmiechem — pan Jan. — Dobrze — rzekł — i odwrócił głowę, by nie widziała łez w jego oczach.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.