Uwaga
Serwis Wedateka jest portalem tematycznym prowadzonym przez Grupę Wedamedia. Aby zostać wedapedystą, czyli Użytkownikiem z prawem do tworzenia i edycji artykułów, wystarczy zarejestrować się na tej witrynie poprzez złożenie wniosku o utworzenie konta, co można zrobić tutaj. Liczymy na Waszą pomoc oraz wsparcie merytoryczne przy rozwoju także naszych innych serwisów tematycznych.

Nędznicy/Część druga/Księga szósta/całość

Z Wedateka, archiwa
Przejdź do nawigacji Przejdź do wyszukiwania
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Nędznicy
Data wydania 1900
Wydawnictwo Księgarnia S. Bukowieckiego
Drukarz W. Dunin
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Misérables
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: Pobierz jako ePub Pobierz jako PDF Pobierz jako MOBI
Cała część druga
Pobierz jako: Pobierz Cała część druga jako ePub Pobierz Cała część druga jako PDF Pobierz Cała część druga jako MOBI
Indeks stron
KSIĘGA SZÓSTA.
PICPUS MAŁY.
I.
Mała ulica Picpus, № 62.

Przed pięćdziesięciu laty nic nie było podobniejsze do pierwszej lepszej bramy, jak brama pod numerem 62 przy małej ulicy Picpus. Przez tę bramę, zwykle bardzo gościnnie otwartą, można było widzieć dwie rzeczy, miny wcale nie grobowej: podwórko otoczone murami, na których wiła się winna latorośl, i twarz wałęsającego się stróża. W głębi nad murem widać było wysokie drzewa. Gdy promień słońca rozweselił podwórko, a szklanka wina obliczę stróża, przechodzący około numeru 62 małej ulicy Picpus mimowoli unosił z sobą najmilsze wrażenie. A jednak, jakeśmy widzieli, było to miejsce ponure.
Próg się uśmiechał; dom modlił i płakał.
Jeśli przeszedłeś za furtę, co było niełatwem, a nawet prawie niepodobnem, bo należało znać pewne hasło niby Sezam, otwórz się! — jeśli przeszedłeś za furtę, dostawałeś się na prawo do małego przedsionka, zkąd prowadziły schody zaciśnięte między dwoma murami i tak wązkie, że dwie osoby razem iść po nich nie mogły; jeśli nie odstraszały cię jasno-żółto pomalowane ściany z czekoladowem podmurowaniem, wchodziłeś na pierwsze piętro na korytarz, gdzie jasno-żółte malowanie i czekoladowy lampas towarzyszyły ci ze spokojną zawziętością. Dwa piękne okna oświecały schody i korytarz. Korytarz przy skręcie pod kątem prostym stawał się ciemnym. Zapuściwszy się w tę ciemną część korytarza, po kilku krokach dochodziłeś do drzwi tembardziej tajemniczych, że nie były zamknięte. Pchnąwszy je, znajdowałeś się w pokoiku sześć stóp kwadratowych przestrzeni, wyłożonym posadzką taflową, wymytym, czystym, obitym papierem nankinowym z zielonemi kwiatkami, rulon po piętnaście su. Blade światło przedzierało się dużem oknem z małemi szybkami, będącem na lewo i zajmującem całą szerokość ściany. Patrzyłeś i nic nie widziałeś; słuchałeś i nie słyszałeś ani stąpania, ani szmeru ludzkiego. Ściany nagie, w pokoju żadnych sprzętów, nawet krzesła.
Patrzyłeś jeszcze i dostrzegałeś w murze naprzeciwko drzwi otwór czworograniasty obszerności stopy kwadratowej, gęsto wzdłuż i wszersz okratowany żelaznemi pręty, które czarne i mocne tworzyły kwadraciki, powiedziałbym prawie oka, mające półtora cala średnicy. Zielone kwiatki nankinowego papieru spokojnie w porządku dochodziły do krat żelaznych; to grobowe zetknięcie nie przestraszało ich ani płoszyło. Przypuszczając, że jest istota ludzka dość przedziwnie chuda, coby próbowała wejść lub wyjść przez otwór kwadratowy, krata byłaby jej nie puściła. Ciało tędy nie przeszło, ale przechodził wzrok, to jest duch. Widać pomyślano o tem, bo w tyle za kratą zasłaniała otwór blacha osadzona w murze i pokłuta na tysiączne drobne dziurki, jak przetak. U spodu blachy wązka szczelina, podobna do otworów w skrzynkach na listy. Pas spokojny z szyjką od dzwonka wisiał na prawo okratowanego otworu.
Gdy pociągnął za pasek, dzwonek zabrzęczał i usłyszałeś głos tuż przy sobie, co cię przejmowało dreszczem.
— Kto tam? — zapytywał głos.
Był to głos kobiecy, głos cichy, tak cichy, że zdawał się grobowym.
I tu należało znać słówko magiczne. Jeśliś go nie umiał, głos umilkał, ściany stawały się ciche i milczące, jakby z drugiej strony zaległa wystraszona noc grobowa.
Jeśliś znał słówko, głos odzywał się znowu:
— Wejdźcie na prawo.
Wówczas spostrzegałeś na prawo, naprzeciw okna, drzwi szklane w ramach pomalawanych zielono. Podnosiłeś zasówkę, przechodziłeś drzwi i doświadczałeś zupełnie podobnego wrażenia, jak gdy wchodzisz na widowisko do loży okratowanej, nim kratę spuszczą i zapalą pająki. W istocie byłeś w rodzaju loży teatralnej, oświeconej bladem światłem drzwi oszklonych, wązkiej, z dwoma staremi krzesełkami i wystrzępioną matą; prawdziwa loża z przodem po pas, na którym leżała czarna, drewniana tabliczka. Loża była okratowaną, ale nie drewnianą wyzłacaną kratą, jak w teatrze Opery, ale potworną siecią prętów żelaznych, strasznie poplątanych i przykutych do muru ogromnemi końcami, niby zamknięte pięści.
Upłynęło kilka minut nim wzrok przyzwyczaił się do tego półświatła piwnicy i spróbował przedrzeć się za kratę, lecz dalej nad sześć cali nie sięgał. Tu spotykał zawadę w czarnej okienicy, umocnionej poprzecznemi listwami drewnianemi, pomalowanemi żółto-piernikowym kolorem. Okienice złożone z wązkich, długich deszczułek, zakrywały całą długość kraty. Były zawsze zamknięte.
Po chwili słyszałeś głos, wołający na cię z za okienicy i mówiący:
— Jestem tu. Czego chcesz odemnie?
Był to głos kochany, niegdyś może ubóstwiany. Nie widziałeś nikogo. Ledwieś słyszał szmer oddechu. Zdawało się, że wywołany cień rozmawiał z tobą przez grobową deskę.
Gdy byłeś w pewnych wymaganych warunkach, nader rzadkich, wązka deszczułka okiennicy otwierała się na prost ciebie, i wywołany cień stawał się widzeniem. Za kratą, za okiennicą dostrzegałeś o ile dozwalała widzieć krata, głowę a właściwie tylko usta i brodę, reszta pokryta czarna zasłoną. Dostrzegałeś czarny zakonny fartuszek na piersiach i zaledwie wyraźne kształty osłonione czarnym całunem. Ta głowa mówiła do ciebie, ale nie patrzyła na cię i nie uśmiechała się nigdy.
Światło z tyłu ciebie padało w ten sposób, że widziałeś ją białą, a ona ciebie czarnym. To światło było symbolem.
Tymczasem oczy zatapiały się chciwie przez wązki otwór w miejscu zamkniętem wszystkim spojrzeniom. Głęboka ciemność otaczała tę postać w żałobie. Oczy szperały w ciemności, pragnąc rozpoznać co było dokoła widziadła. Po pewnym czasie spostrzegałeś, żeś nic nie widział. Widziałeś noc, próżnię, ciemności, zmrok zimowy, pomięszany z wyziewami grobu, rodzaj strasznego spokoju, milczenie, w którem nie dolatywało twych uszów nawet westchnienie, ciemność, w której nawet widm nie dostrzegałeś.
Coś widział, było to wnętrze klasztoru.
Było to wnętrze posępnego i surowego domu, który zwano klasztorem Bernardynek Nieustającej Adoracji. Ta loża to parlatorjum. Ten głos pierwszy, który do ciebie przemówił, to głoś furtjanki, która nieustannie siedziała nieruchoma i milcząca z drugiej strony muru przy kwadratowym otworze, opatrzonym kratą żelazną i blachą o tysiącu dziurkach niby podwójną przyłbicą.
Ciemność, zalegająca okratowaną lożę, ztąd pochodziła, że parlatorjum miało jedno okno od strony świata, a żadnego od strony klasztoru. Oczy profanów nie powinny były nic widzieć w tem świętem miejscu.
Jednakże było coś po za tą ciemnością, było światło; było życie w tej śmierci. Chociaż klasztor zamurowany był dla wszystkich, spróbujemy do niego wprowadzić czytelnika, i z zachowaniem pewnego umiarkowania opowiedzieć rzeczy, których powieściopisarze nigdy nie widzieli, a następnie też, nigdy nie opowiadali.






II.
Reguła Marcina Verga.

Klasztor, który w roku 1824 istniał od dawnych czasów przy małej ulicy Picpus, należał do zgromadzenia Bernardynek reguły Marcina Verga.
Bernardynki te nie stanowiły gałęzi zakonu Klerwalonskiego, jak Bernardyni, lecz z Benedyktynami należały do Citeaux. Czyli innemi słowy, podlegały Świętemu Benedyktowi, nie zaś Świętemu Bernardowi.
Kto trochę grzebał w starych księgach wie, że Marcin Verga założył w roku 1425 zgromadzenie Bernardynek-Benedyktynek, którego główną stolicę, była Salamanca, a filją Alcala.
Zgromadzenie to rozgałęziło się po wszystkich katolickich krajach Europy.
Te szczepienia jednego zakonu na drugim nie są niezwyczajne w kościele łacińskim. Że wymienim tylko sam zakon Św. Benedykta, o którym tu mowa; z zakonem tym łączyły się, nie licząc reguły Marcina Verga, cztery kongregacje: dwie we Włoszech, Monte Cassino i, Św. Justyny Padewskiej, dwie we Francji, Cluny i Św. Maur, i dziewięć zakonów, Valambrosa, Grammont, Celestyni, Kameduły, Kartuzi, Pokorni, Oliwatorowie, Sylwestrjanie i nakoniec Cystersi; albowiem Cystersi, będący pniem innych zakonów, sami są odnogą św. Benedykta. Cystersi datują od Św. Roberta, opata Molesme w djecezji Langres w r. 1098. Wiadomo zaś, że w roku 529 djabła, który osiadł na pustyni Subiaco (był już stary, czy dlatego stał się pustelnikiem?) wypędził siedemnastoletni Ś-ty Benedykt z dawnej świątyni Apollina, w której zamieszkiwał.
Po regule Karmelitów bosych, chodzących bez obuwia, noszących na szyi sznur z Łoziny i nie siedzących nigdy, najtwardszą jest reguła Bernardynek-Benedyktynek Marcina Verga. Ubrane są czarno z fartuszkiem, który według wyraźnego przepisu Św. Benedykta, dochodzi pod brodę. Suknia z grubego sukna z szerokiemi rękawami, długa zasłona wełniana, fartuszek sięgający twarzy, kwadratowy na piersiach, przepaska dochodząca do oczów, taki był ich habit. Wszystko czarne, wyjąwszy przepaski, która była białą. Nowicjuszki noszą taki sam habit, cały białego koloru. Profeski mają prócz tego różaniec przy boku.
Bernardynki-Benedyktynki Marcina Verga praktykują Nieustającą Adorację, podobnie jak Benedyktynki zwane Pannami Sakramentkami, które na początku bieżącego stulecia miały w Paryżu dwa domy, jeden w Tempie, drugi przy ulicy Nowej Św. Genowefy. Zresztą Bernardynki-Benedyktynki Picpusa Małego, o którym mówimy, były zupełnie innego zakonu, niż Panny Sakramentki, zamknięte w Tempie i na ulicy Nowej Św. Genowefy. Liczne różnice zachodziły w regule, były także i w ubiorze. Bernardynki-Benedyktynki Picpusa Małego nosiły fartuszki czarne, a Benedyktynki Sakramentki z ulicy Nowej Św. Genowefy białe, nadto miały na piersiach wizerunek Najśw. Sakramentu z pozłacanego srebra lub miedzi, wielkości prawie trzech cali. Zakonnice Picpusa Małego wcale nie nosiły Najśw. Sakramentu. Pomimo Nieustającej Adoracji, wspólnej klasztorowi Piepus Mały i domowi Tempie, dwa te zakony były zupełnie różne. Podobieństwo było jedynie w odprawianiu nabożeństw do Najświętszego Sakramentu; zupełnie tak samo jak w czczeniu wszelkich tajemnic, dotyczących dziecinnego wieku życia i śmierci Jezusa Chrystusa i Najświętszej Panny; podobne były dwa zakony zresztą bardzo różne, a czasem nawet sobie nieprzyjazne, do Oratorjanów włoskich, ustanowionych we Florencji przez Filipa Nereusza i Oratarjanów francuzkich, ustanowionych w Paryżu przez Piotra Berulle. Oratorjanie paryscy chcieli mieć pierwszeństwo, gdyż Filip Nereusz był tylko świętym, a Berulle był kardynałem.
Wróćmy do twardej reguły hiszpańskiej Marcina Verga.
Bernardynki-Benedyktynki tej obserwacji poszczą rok cały, suszą w poście i wielu innych dniach, im tylko właściwych; w stają z pierwszego snu o pierwszej po północy i do trzeciej godziny czytają brewiarz i śpiewają jutrznię, śpią pod grubą sukienną kołdrą w każdej porze roku, na sienniku, nie używają nigdy kąpieli, nie palą w piecach, biją się dyscyplinami w piątek, przestrzegają ścisłego milczenia, mówią tylko w czasie rekreacji bardzo krótkich, i zamiast koszuli noszą włosiennicę przez sześć miesięcy od 14 września, uroczystości Podniesienia Krzyża, aż do Wielkiej Nocy. Te sześć miesięcy są złagodzeniem reguły, która przepisuje nosić włosiennicę rok cały, ale w lecie jest tak nieznośną, że sprowadza gorączki i spazmy nerwowe. Należało ograniczyć jej użycie. Pomimo nawet tego złagodzenia, gdy 14 września zakonnice włożą tę koszulę, przez trzy lub cztery dni chorują na gorączkę. Posłuszeństwo, ubóstwo, czystość, nieustanna klauzura, takie są śluby, które reguła jeszcze zaostrza.
Przełożoną wybierają na trzy lata matki, zwane matkami głosującemi, bo mają głos w kapitule. Przełożoną można powtórnie wybrać tylko dwa razy, panowanie jej przeto nigdy nie trwa dłużej nad lat dziewięć.
Nigdy nie widzą księdza odprawiającego nabożeństwo, zakrywa go zawsze zasłona z grubego sukna, dziewięć stóp długa. W czasie kazania, gdy kaznodzieja jest w kaplicy, spuszczają na twarz woale; muszą zawsze mówić pocichu, chodzić ze spuszczoną głową i oczyma utkwionemi w ziemię. Jeden tylko mężczyzna może wejść do klasztoru — arcybiskup djecezji.
Jest tam wprawdzie i drugi, ogrodnik, ale tym zawsze bywa starzec, i żeby nieustannie był samotny i przestrzegał zakonnice, by go unikały, przywiązują mu dzwonek do kolana.
Ulegają przełożonej z posłuszeństwem bezwarunkowem i biernem. Jest to uległość kanoniczna z całem zaparciem siebie. Jak na głos Chrystusa, ut voci Christi, na skinienie, na pierwszy znak, ad nutum, ad primum signum, natychmiast z radością, wytrwałością i pewnem ślepem posłuszeństwem, prompte, hilariter, perseveranter et coeca quadem obedientia; nie mogą czytać ani pisać bez wyraźnego pozwolenia, legere vel scribere non adiscerit sine expressa superioris licentia.
Każda z nich kolejno odbywa to, co nazywają przebłaganiem. Przebłaganie jest to modlitwa za wszystkie zdrożności, gwałty, niegodziwości i zbrodnie, jakie się popełniają na ziemi. Przez dwanaście godzin z rzędu, od czwartej wieczór do czwartej z rana, lub od czwartej z rana do czwartej wieczór siostra, odbywająca przebłaganie, klęczy na kamieniach przed Najświętszym Sakramentem, ze złożonemi rękoma i stryczkiem u szyj. Gdy nie może wytrzymać ze znużenia, pada krzyżem, twarzą do ziemi, z wyciągniętemi na krzyż rękoma; to cała ulga. W takiej postawie modli się za wszystkich winowajców na święcie. Jest to wielkie aż do szczytności.
Akt ten spełnia się przed słupem, na którym goreje świeca woskowa; mówią też bez różnicy, czynić przebłaganie, lub być u słupa. Zakonnice przez pokorę wolą nawet to ostatnie wyrażenie, bo zawiera myśl kary i poniżenia.
Czynność taka pochłania całą duszę. Siostra u słupa nie obróciłaby się, choćby za nią piorun uderzył.
Prócz tego zawsze jedna zakonnica klęczy przed Najświętszym Sakramentem. Stacja trwa godzinę. Zmieniają się jak żołnierze na warcie. W tem jest Nieustająca Adoracja.
Przełożone i matki zwykle miewają imiona, tchnące niezwykłą powagą, przypominające nie już świętych i męczenników, ale ważniejsze chwile z życia Jezusa Chrystusa, jako to: matka Narodzenie, matka Poczęcie, matka Męka i t. p. Wszelako imiona świętych nie są zabronione.
Gdy na nie patrzysz, spostrzegasz tylko ich usta. Wszystkie mają żółte zęby. Nigdy szczoteczka od zębów nie postała w klasztorze. Czyszczenie zębów mieści się na najwyższym szczeblu drabiny, u której spodu czytasz: zguba duszy.
Nie zowią nic mój, moja, moje. Nie mają nic własnego i nie powinny być do niczego przywiązane. O każdej rzeczy mówią: nasza, tak: nasza zasłona, nasz szkaplerz; mówiąc o swej koszuli powiedziałyby nasza koszula. Niekiedy przywiązują się do dobrej rzeczy, do książki z godzinkami, do relikwji, do święconego medalika. Skoro spostrzegą to przywiązanie, powinny natychmiast rzecz oddać. Przypomina to słówko Ś-ej Teresy, do której pewna wielka dama, w chwili wstąpienia do zakonu, powiedziała: Pozwól mi matko posłać po moją Biblję, mam do niej wielkie przywiązanie. — A! masz przywiązanie do czegoś! W takim razie nie wchodź do klasztoru.
Żadnej nie wolno się zamknąć, mieć swój kącik, swój pokój. Mieszkają w otwartych celach. Spotykając się, jedna mówi: Niech bądzie pochwalony i uwielbiony Przenajświętszy Sakrament Ołtarza. Druga odpowiada: Na wieki wieków! Jak we wszystkich praktykach, staje się to mechanicznem z nałogu; często się zdarza, że jedna powie na wieki wieków, nim druga ma czas wypowiedzieć dość długi zresztą frazes: Niech będzie pochwalony i uwielbiony Najświętszy Sakrament Ołtarza!
U Wizytek wchodząca mówi: Ave Maria, a ta, do której wchodzi, odpowiada: Gratia plena. Powitanie pełne wdzięku w istocie.
O każdej godzinie dnia biją trzy dodatkowe uderzenia we dzwon kościelny klasztoru. Na ten znak przełożona, matki głosujące, profeski, siostry służebne, nowicjuszki i aspirantki przerywają cokolwiek mówiły, czyniły, lub myślały, i wszystkie mówią, jeśli naprzykład wybije piąta: — O piątej godzinie i w każdej godzinie niech będzie pochwalony i uwielbiony Przenajświętszy Sakramant Ołtarza! Jeśli wybije ósma: O ósmej godzinie i w każdej godzinie i t. d., i t. d., stosownie do godziny.
Zwyczaj ten, mający na celu przerywać myśli i zawsze je zwracać do Boga, istnieje w wielu zgromadzeniach; tylko formula się zmienia. Tak u Dzieciątka Jezus mówią: — W godzinie obecnej i w każdej godzinie niech miłość Jezusa zapala me serce!
Benedyktynki-Bernardynki Marcina Verga przed laty pięćdziesięciu zamknięte w klasztorze Picpusa Małego, śpiewają nabożne pieśni tonem poważnym, śpiewem czysto chóralnym, zawsze głośno przez cały czas trwania nabożeństwa. Gdziekolwiek jest w mszale przestanek, milkną, dodając pocichu: Jezus-Marja-Józef. Podczas nabożeństwa za umarłych dobierają tak nizkiego tonu, że głos kobiecy prawie nie może się bardziej zniżyć. Sprawia to przejmująco tragiczne wrażenie.
Zakonnice Picpusa Małego kazały zrobić groby pod wielkim ołtarzem dla chowania swych zmarłych. Rząd, jak one mówią, nie pozwala, żeby do tych grobów składano trupy. Więc po śmierci opuszczały klasztor. Smuciło to je i przerażało, jakby wielkie naruszenie reguły.
Ustąpiono im w tem — co je zresztą nie bardzo pocieszyło — iż dozwolono grzebać ciała w oznaczonej przez nie godzinie na dawnym cmentarzu Vaugirard, który niegdyś był własnością zgromadzenia.
We czwartki zakonnice te słuchają sumy, nieszporów i całego nabożeństwa jak w niedzielę. Prócz tego skrupulatnie obchodzą wszelkie drobne święta, których ludzie światowi nie znają, a których pełno było niegdyś we Francji i dziś jest w Hiszpanji i we Włoszech. Stacje ich w kaplicy nie mają końca. Co do długości trwania ich modłów najlepsze damy o niej wyobrażenie, powtarzając naiwne słówko jednej zakonnicy: Modlitwy aspirantek są straszne, modlitwy nowicjuszek jeszcze straszniejsze, gorsze, a modlitwy profesek jeszcze straszniejsze.
Raz na tydzień zbiera się kapituła, prezyduje przełożona, asystują matki głosujące. Każda siostra przychodzi z kolei, klęka na posadzce kamiennej, i głośno wyznaje przed wszystkiemi swe błędy i grzechy, które popełniła w ciągu tygodnia. Po każdej spowiedzi naradzają się matki głosujące, i naznaczają pokutę.
Oprócz głośnej spowiedzi z grzechów ważniejszych, za grzechy powszednie czynią tak zwaną winę. Odpokutować swą winę, znaczy leżeć podczas nabożeństwa krzyżem przed przełożoną, dopóki ta, którą nie inaczej nazywają jak matką, nie zawiadomi pokutnicy stuknięciem w stalę, że może powstać. Odpokutowuje się winę za byle co, za stłuczenie szklanki, za rozdarcie zasłony, za mimowolne opóźnienie o kilka sekund na nabożeństwo, za fałszywą nutę w kościele i t. p.; więcej nie potrzeba, by odbywać pokutę. Pokuta ta zresztą jest dobrowolną, która zawiniła sama się sądzi i wyznacza sobie karę. W niedziele i dni świąteczne, cztery matki kantorki śpiewają w czasie nabożeństwa przy wielkim pulpicie czworobocznym. Pewnego dnia jedna matka kantorka zaintonowała psalm, rozpoczynający się od Ecce, lecz zamiast Ecce zaśpiewała głośno te trzy nuty: ut, si, sol i za to roztargnienie pokutowała przez cały czas trwania nabożeństwa. Wina była tem większą, że kapituła się śmiała.
Gdy zakonnica wezwaną jest do parlatorjum, choćby to była przełożona, spuszcza zasłonę tak, iż, jak sobie przypominacie, widać tylko jej usta.
Tylko przełożona ma styczność z obcemi. Inne mogą się widywać z najbliższem rodzeństwem i to bardzo rzadko. Jeśli przypadkiem ktoś chce zobaczyć zakonnicę, którą znał lub kochał na świecie, musi zawiązywać długie negocjacje. Jeżeli kobieta czasami otrzymuje upoważnienie: zakonnica przychodzi i mówi przez okienicę, która otwiera się tylko dla matki lub siostry. Zbytecznem byłoby dodawać, że mężczyznom zawsze jest odmówione pozwolenie.
Taką jest reguła Ś-go Benedykta, obostrzona przez Marcina Verga.
Zakonnice te nie są wesołe, rumiane i świeże, jak często bywają w innych klasztorach. Są poważne i blade. Od r. 1825 do 1880 trzy z nich dostały pomięszania zmysłów.






III.
Surowość klasztorna.

Najmniej dwa lata trwa postulacja, często cztery, cztery lata nowicjat. Rzadko czynią ostatnie śluby przed dwudziestym trzecim lub dwudziestym czwartym rokiem. Bernardynki-Benedyktynki Marcina Verga nie przyjmują wdów do swego zakonu.
W celach swoich zadają sobie mnóstwo nieznanych umartwień cielesnych, o których nie powinny nigdy mówić.
W dniu, w którym nowicjuszka czyni profesję, stroją ją w najpiękniejsze szaty, głowę zdobią białemi różami, włosy pomadują i zwijają w sploty, — potem pada krzyżem na ziemię; rozciągają nad nią wielką czarną zasłonę i śpiewają psalmy za umarłych. Zakonnice dzielą się na dwa szeregi, jeden przechodzi koło niej, śpiewając żałośnie: nasza siostra umarła, drugi rzęd odpowiada na wysoką nutę: żyje w Jezusie Chrystusie!
W epoce, na którą przypada nasze opowiadanie, do klasztoru przyłączoną została pensja panien. Pensja dziewcząt szlacheckich, po większej części bogatych, między któremi były panny Saint-Aulaire i Béllissen i angielka, nosząca znakomite nazwisko katolickie Talbot, Te dziewczynki, wychowywane przez zakonnice, rosły z uczuciem zgrozy dla świata i jego marności. Jedna z nich mówiła nam pewnego dnia: na widok bruku ulicy drżałam od stóp do głów. Nosiły sukienki niebieskie, białe czepeczki, a na piersiach pozłacane wyobrażenie Św. Ducha ze srebra lub miedzi. W pewne dni uroczyste, szczególniej na Św. Martę, pozwalano im, jako najwyższy dowód łaski i niewymowne szczęście, przebierać się za zakonnice, odprawiać przez cały dzień modlitwy i odbywać wszelkie praktyki wedle reguły Św. Benedykta. Dawniej zakonnice pożyczały im swych sukien czarnych. Wydało się to profanacją, i przełożona zabroniła. Godnem jest uwagi, że te reprezentacje, którym zakonnice pobłażały, a nawet zachęcały do nich, kierowane tajemną, myślą prozelityzmu, i dla dania dzieciom pewnego przedsmaku rozkoszy świętego habitu — były rzeczywistem szczęściem i prawdziwą rozrywką dla pensjonarek. Po prostu bawiło je to bardzo. Była to nowość, to je zmieniało. Naiwne pobudki dziecinnego wieku, które przecież nie przekonywają nas światowców, że może być szczęście w trzymaniu kropielnicy i staniu po całych godzinach przed pulpitem, śpiewając na cztery głosy.
Wychowanki, z wyjątkiem surowości umartwień, zresztą stosowały się do wszystkich praktyk klasztoru. Niejedna młoda kobieta, wróciwszy do świata, po kilkoletniem pożyciu małżeńskiem nic mogła się odzwyczaić od wołania z pośpiechem, ilekroć zapukano do drzwi: na wieki wieków! Jak zakonnice, pensjonarki widywały rodziców i krewnych tylko w parlatorjum. Nawet matkom nie pozwalano ich całować. Tak daleko posuwano surowość. Pewnego dnia przyszła do pensjonarki matka z trzyletnią siostrzyczką. Dziewczynka się rozpłakała, bo chciała pocałować siostrę. Niepodobna. Błagała przynajmniej, żeby pozwolono przesunąć rączkę dziecięcia za kratę, by ją pocałowała. I tego odmówiono prawie z oburzeniem.






IV.
Wesele.

Niemniej jednak młode dziewczęta zasiały rozkosznemi wspomnieniami ten dom poważny.
W pewnych godzinach dziecięca radość jaśniała na tle posępnego klasztoru. Wybiła godzina rekreacji, drzwi obróciły się na zawiasach. Ptaszki zawołały: brawo, przybywają dzieci! Powódź młodości zalewała ogród wycięty w krzyż, niby całun. Promieniejące twarze, jasne czoła, naiwne oczy pełne wesołego światła, różnego rodzaju jutrzenki promieniły się w ciemnościach. Po psalmach, śpiewach, sygnaturkach, grobowych biciach we dzwony, po różnych nabożeństwach, nagle rozlegał się szmer małych dziewczynek, milszy od szmeru pszczół około ula. Otwierał się ul wesołości, do którego każda swój miód przynosiła. Bawiły się, wołały na siebie, gromadziły się, biegały: piękne białe ząbki szczebiotały w kątach; zasłony zdala czuwały nad tym śmiechem, cienie szpiegowały te promienie, co to szkodzi! dziewczynki śmiały się i promieniały radością. Cztery posępne mury miały swe chwile jasne. Zlekka pobielone odblaskiem tyla radości, patrzyły na ten słodki gwar rojów wiosennych. Był to jakby deszcz z róz, przerywający żałobę. Dziewczynki swywoliły pod okiem zakonnic; spojrzenie bezgrzeszne nie kłopoce niewinności. Dzięki tym dzieciom, pośród tylu godzin surowych była godzina naiwna. Małe skakały, starsze tańczyły. Zabawa w klasztorze mieszała się z czemś niebiańskiem. Nic bardziej zachwycającego i dostojniejszego nad te świeże dusze, rozkwitłe radością. Homer byłby tu przyszedł śmiać się z Perraultem; w tym czarnym ogrodzie była młodość, wrzawa, krzyki, pustota, rozkosz i szczęście, mogące rozpogodzić zmarszczone czoła wszystkich prababek, z epopei czy baśni, czy siedziały na tronie, czy pod słomianą strzechą, od Hekuby do Matki Wielkiego.
W tym domu więcej może niż gdzieindziej wypowiedziano tych słówek dziecinnych, tak wdzięcznych, budzących śmiech pełen zadumy. Między temi posępnemi murami pięcioletnie dziecię zawołało pewnego razu: — Moja matko! ta duża powiada, że już mam tylko dziewięć lat i dziesięć miesięcy siedzieć tutaj! Co za szczęście!
Tu także miała miejsce ta pamiętna rozmowa:
Matka glosująca: — Czego płaczesz, moje dziecko?
Dziecko (sześcioletnie) łkając: — Mówiłam Alicji, że umiem historję francuzką. Powiedziała mi, że nie umiem, a ja umiem.
Alicja duża, (dziewięć lat). — Nie. Nie umie.
Matka. Dlaczego, moje dziecko?
Alicja. — Powiedziała, żebym otworzyła książkę gdziekolwiek i zadała jej pytanie, jakie natrafię, a ona odpowie.
— I cóż?
— Nie odpowiedziała.
— A o cóżeś ją pytała?
— Otworzyłam książkę, jak żądała, i zadałam jej pierwsze, na jakiem trafiła pytanie.
— Cóż to było za pytanie?
— Było takie: co dalej następuje?
Tu także uczyniono to głębokie spostrzeżenie o papudze trochę łakomej, która należała do pewnej damy pensjonarki.
— Doskonała sobie! ogryza mi z wierzchu grzankę jak słuszna osoba!
Na kamiennych taflach tego klasztoru znaleziono spowiedź, którą siedmioletnia grzesznica spisała na kartce, żeby nie zapomnieć:
„ — Mój ojcze, oskarżam się, że byłam łakomstwem.
„ — Mój ojcze, oskarżam się, że byłam cudzołóztwem.
„ — Mój ojcze, oskarżam się, że rzucałam oczyma na panów“.
Na murawie tego ogrodu różane usta sześcioletnie zaimprowizowały tę powieść, której słuchały niebieskie oczy cztero i pięcioletnie.
„Były sobie raz cztery koguciki i mieli sobie kraj pełen kwiatów. Zrywali kwiaty i chowali do kieszeni. Później oskubywali listki i kładli je do swych cacek. Był w kraju wilk, a było tam dużo lasów; wilk był w lesie, i zjadł koguciki“.
I ten drugi poemat.
„ — Trafiło się uderzenie od kija.
„To poliszynel wybił kota.
„Nie wyszło mu to na dobre, wyszło na złe.
„Wtedy dama zamknęła Poliszynela do więzienia“.
Tu także opuszczone dziecię, podrzutek, z miłosierdzia wychowywany w klasztorze, powiedział miłe i bolesne słówko. Słysząc inne mówiące o swych matkach, dziecię szepnęło w kąciku: — Ja, gdym się rodziła, nie było tam wtedy mojej matki.
Była gruba furtjanka, imieniem siostra Agata, która zawsze się uwijała po korytarzu z pękiem kluczy. Wielkie, duże — nad dziesięć lat — nazywały ją Agatoklesem.
Refektarz, duża sala w kształcie podłużnego prostokąta, oświecona jednemi drzwiami szklanemi, okratowanemi z archiwoltą, wychodzącemi na ogród, był ciemny i wilgotny, a jak mówiły dzieci — pełen zwierząt. Wszystkie sąsiednie miejsca dostarczały tu potrosze robactwa. Każdy z czterech kątów otrzymał w języku pensjonarek osobną wyrazistą nazwę. Był kąt Pająków, kąt Gąsiennic, kąt Stonogów i kąt Świerszczów. Kąt Świerszczów dotykał kuchni i był wielce ceniony. Nie był tak zimny, jak inne. Nazwy przeszły z refektarza na pensje i wyróżniały, jak w dawnem kolegjum Mazarina, cztery narody. Każda wychowanica należała do jednego z czterech narodów, stosownie do kąta refektarza, w którym siadała do obiadu. Pewnego dnia ksiądz arcybiskup, odbywając wizytę pasterską, zobaczył wchodzącą do klasy, przez którą przechodził, dziewczynkę rumianą z prześlicznemi jasnemi włosami, i zapytał drugiej pensjonarki pięknej brunetki o świeżych jagodach, przy nim stojącej:
— Co to za jedna ta mała?
— To pająk, proszę Waszej Ekscelencji.
— Ba, a ta druga?
— To świerszcz.
— A tamta?
— To gąsiennica.
— Doprawdy, a któż panna jesteś?
— Ja jestem stonóg, proszę Waszej Ekscelencji.
Każdy dom tego rodzaju ma swoje właściwości. Na początku bieżącego stulecia Ecouen było jednem z tych miejsc miłych i surowych, gdzie w cieniu prawie szczęśliwym, rosły sobie małe dziewczynki. W Ecouen podczas procesji z Najświętszym Sakramentem, panienki dzieliły się na dwa rzędy, na dziewice i kwieciarki. Były także „baldachimy“ i „kadzielnice“, bo jedne podtrzymywały końce baldachimu, a drugie okadzały Najświętszy Sakrament. Kwiaty z prawa dostawały się kwieciarkom. Cztery „dziewice“ szły na czele. Rano w tym dniu uroczystym często słyszano to zapytanie w sypialni:
— Która z was jest dziewicą?
Pani Campan przytacza te słówko „małej“ siedmioletniej, powiedziane do dużej szesnastoletniej, która szła na przodzie procesji, gdy ona, mała, zostawała w tyle: — Ty bo jesteś dziewicą, a ja nią nie jestem.






V.
Roztargnienia.

Nad drzwiami refektarza napisaną, była dużemi czarnemi literami następująca modlitwa zwana białym Pacierzem i mająca tę własność, że prowadziła wprost do nieba.
„Paciorek biały, który Bóg ułożył, który Bóg odmawiał i który Bóg osadził w raju. Wieczorem idąc spać zastałam trzech aniołów przy mem łóżku, jednego w nogach, dwóch w głowach, a w środku świętą Panienkę Marją, która mi rzekła bym się położyła a o niczem nie wątpiła. Pan Bóg jest moim ojcem. Najświętsza Panna moją matką, trzej apostołowie memi braćmi, a trzy dziewice memi siostrami. Giezłeczko, w którem Bóg się urodził, osłania moje ciało; krzyż Św. Małgorzaty wyryty jest na mojej piersi. Najświętsza Panna szła w pole, Bóg płakał, spotkała pana Św. Jana. — Panie Św. Janie, zkąd przychodzisz? — Idę z Ave Salus. — Nie widziałeś Pana Boga, gdzie jest? Jest na drzewie krzyża, nogi zwieszone, ręce przybite gwoździami, kapelusik z białych cierniów na głowie. Kto odmówi tę modlitwę trzy razy wieczór i trzy razy rano, dostąpi w końcu raju.“
Charakterystyczna ta modlitwa zniknęła w r. 1827 z muru pod potrójnym pokładem wapna. Obecnie zaciera się w pamięci kilku naówczas młodych dziewcząt dziś starych kobiet.
Wielki krucyfiks, zawieszony na murze, dopełniał ozdób refektarza, którego jedyne drzwi — zdaje się żeśmy to już mówili — wychodziły na ogród. Dwa wązkie stoły, obok każdego dwie ławki drewniane, ciągnęły się linjami równoległemi wzdłuż refektarza z końca do końca. Ściany białe, stoły czarne; te dwa kolory są je dyną rozmaitością w klasztorach. Obiady i wieczerze niesmaczne, nawet posiłek dzieci surowy. Jedna potrawa z mięsa i jarzyn razem, lub ryba wędzona, to cały zbytek. Skromny ten posiłek przeznaczony dla samych pensjonarek, był jednak wyjątkiem. Dzieci jadły i milczały pod czujnem okiem matki dyrektorki, która czasami, gdy musze przyszła ochota latać i brzęczyć przeciw regule, hałaśliwie otwierała i zamykała księgę drewnianą. Milczenie to przyprawione było żywotami świętych, czytanemi głośno z małej katederki z pulpitem, stojącej u stóp krzyża. Lektorką była tygodniowo jedna ze starszych wychowanek. W pewnych odległościach stały na stole niepokrytym wazy gliniane polewane, w których uczennice same płukały swe kubki i talerze, a niekiedy rzucały tam niedojedzone potrawy, twarde mięso lub zepsutą rybę, za co bywały karane. Nazywano te wazy sadzawkami.
Dziecię, które przerwało milczenie, robiło krzyż językiem. Gdzie? na ziemi. Zlizywało podłogę. Proch, koniec wszelkich uciech, karał biedne małe listki za to, że śmiały szeleścić.
Była w klasztorze książka, której tylko jeden egzemplarz był wydrukowany; obcy jej czytać nie mieli prawa. Była to reguła św. Benedykta. Oko profana nie mogło przeniknąć tej tajemnicy. Nemo regulas, seu constitutiones nostras, externis communicabit.
Pewnego dnia pensjonarki ukradkiem wzięły tą książkę i zabrały się chciwie do czytania, często przerywając sobie z przerażeniem, by ich matki nie zeszły znienacka, i nagle zamykając książkę. Wielkie to jednak niebezpieczeństwo małą im przyjemność sprawiło. Najciekawszymi wydały się im kilka niezrozumiałych, stronnic o grzechach młodych chłopców.
Bawiły się w jednej alei ogrodu, wysadzonej lichemi drzewami owocowemi. Pomimo nadzwyczajnej czujności matek i surowości kar, gdy wiatr wstrząsnął drzewa, udawało się im niekiedy podnieść ukradkiem zielone jabłko, zepsutą brzoskwinię, lub robaczywą gruszkę. Przytaczamy tu dosłownie list pisany przed dwudziestu pięciu laty przez byłą pensjonarkę, dzisiejszą księżnę de —, jedną z najwykwintniejszych kobiet Paryża. „Ukrywa się jabłko lub gruszkę, jak kto może. Gdy wchodzim na górę posłać łóżko, nim podadzą wieczerzę, wsuwamy je pod poduszkę, a wieczorem jemy w łóżku, lub gdy nie można, jemy w komórce.“ Była to jedna z najżywszych rozkoszy.
Razu jednego, było to także w czasie wizyty księdza arcybiskupa, jedna z dziewczynek, panna Bouchard, pochodząca trochę z arystokracji rodowej, założyła się, że poprosi go o dzień urlopu, rzecz niesłychana w tak surowym klasztorze. Przyjęto zakład, ale żadna pensjonarka nie wierzyła, by był na serjo czyniony. Gdy chwila nadeszła i arcybiskup przechodził około pensjonarek, panna Bouchard, z nieopisanem przerażeniem swych koleżanek, wyszła z szeregu i rzekła: Wasza, Ekscellencja, proszę o dzień urlopu. Panna Bouchard była świeża i dorosła, miała najpiękniejsze jagody różowe. Ksiądz Quelen uśmiechnął się i odpowiedział: „Co znowu kochane dziecko, tylko jeden dzień urlopu! Trzy jeśli zechcesz. Udzielam trzy dni.“ Przełożona nie mogła przeszkodzić, arcybiskup zawyrokował. Zgorszenie dla klasztoru, ale radość dla pensjonarek. Możecie wyobrazić sobie jakie to sprawiło wrażenie.
Jednakże straszna klauzura nie była tak zamurowaną, by niekiedy nie przedzierały się do niej namiętności życia światowego, dramata a nawet romanse. Na dowód poprzestaniemy na opowiedzeniu tu pokrótce rzeczywistego i niezaprzeczonego wypadku, który zresztą nie ma żadnego związku z naszą powieścią. Wzmiankujemy o tym fakcie, by uzupełnić w myśli czytelnika fizjonomję klasztoru.
W owym czasie mieszkała w klasztorze kobieta tajemnicza, która nie była nawet zakonnicą; obchodzono się z nią z wielkiemi względami i nazywana ją panią Albertyną. Tyle tylko o niej wiedziano, że była warjatką i że na świecie miano ją za umarłą. Mówiono, że historja jej ukrywa pewne układy majątkowe, potrzebne do zawarcia świetnego małżeństwa.
Kobieta ta zaledwie trzydziestoletnia, dość piękna szatynka, błędnie patrzyła dużemi czarnemi oczyma, Czy co widziała? Wątpiono. Przesuwała się jak cień raczej niż chodziła; nigdy nie mówiła, powątpiewano nawet czy oddychała. Nozdrza jej były ściągnięte i blade, jak po skonaniu. Dotknąć jej ręki było to samo co dotknąć śniegu. Miała dziwne powaby widma, Gdziekolwiek weszła, uczuwano chłód. Jedna zakonnica, widząc ją przechodzącą, rzekła do drugiej: — Uchodzi za umarłą. — Może nią je st naprawdę, odpowiedziała druga.
Tysiące rzeczy opowiadano o pani Albertynie. Był to przedmiot ciągłej ciekawości pensjonarek. W kaplicy była loża zwana Wole oko. W tej loży, mającej tylko jeden otwór okrągły w kształcie oka, zwykle słuchała nabożeństwa Albertyna. Siedziała sama, loża była na pierwszem piętrze i można z niej było widzieć kaznodzieję lub celebransa, co było wzbronione zakonnicom. Pewnego dnia kazał młody ksiądz wysokiego stopnia, książę Rohan, par Francji, oficer muszkieterów czerwonych w r. 1815, gdy był księciem Leon, zmarły po r. 1830 kardynałem i arcybiskupem Besanęon. Po raz to pierwszy ksiądz Rohan miał kazanie w klasztorze Picpusa Małego. Pani Albertyna zwykle siedziała na kazaniu i nabożeństwie najspokojniejsza i jak głaz nieruchoma. W tym dniu, gdy zobaczyła księdza Rohan, podniosła się na pół z siedzenia i zawołała głośno wśród ciszy kaplicy: — A, to August! Całe zgromadzenie osłupiałe obróciło głowę, kaznodzieja podniósł oczy, ale pani Albertyna wpadła w zwykłą nieruchomość. Tchnienie zewnętrznego świata, promyk życia na chwilę przemknęły przez tę postać zagasłą, i zlodowaciałą, potem wszystko znikło, i obłąkana znowu została trupem.
Wszystko co żyło w klasztorze, gubiło się w domysłach z powodu tych słów.k. Ile odkryć w tem: A. to August! Oczywiście pani Albertyna pochodziła z najświetniejszego świata, kiedy znała pana Rohan; musiała sama zajmować wysokie stanowisko, kiedy tak poufale mówiła o tak wielkim panu; musiały zachodzić między niemi jakieś stosunki, może pokrewieństwa, ale najpewniej bardzo ścisłe, kiedy go nazwała po imieniu.
Dwie księżne surowych obyczajów, panie Choiseul i Serent, często odwiedzały klasztor, do którego wchodziły zapewne na mocy przywileju Magnates mulieres, i nabawiały strachu pensjonarki. Gdy około nich przechodziły te dwie stare damy, biedne dziewczynki drżały i spuszczały oczy.
Z resztą p. Rohan nie wiedząc o tem, był przedmiotem uwagi pensjonarek. W owym czasie mianowany został wikarjuszem jeneralnym arcybiskupa paryzkiego, i oczekiwał infuły. Miał zwyczaj przychodzić dość często do kaplicy zakonnic Picpusa Małego, i śpiewać nieszpory. Żadna z pensjonarek nie mogła go widzieć, bo go zasłaniała firanka z grubego sukna, ale miał głos łagodny, nieco stłumiony, po którym go poznawały. Był muszkieterem, a przytem uchodził za bardzo zalotnego, ciemne jego włosy pięknie ufryzowane, spadały w puklach dokoła głowy, miał na sobie szeroki pas ze wspaniałej mory i czarną sutannę najwykwintniejszego kroju. Szesnastoletnie wyobraźnie bardzo się nim zajmowały.
Żaden głos z zewnątrz nie dochodził do klasztoru, wszelako jednego roku przedarły się dźwięki fletu. Był to ważny wypadek i ówczesne pensjonarki dziś jeszcze go sobie przypominają.
Ktoś w sąsiedztwie wygrywał na flecie, zawsze jedną piosnkę, teraz zupełnie zapomnianą: Zetulbé moja, przyjdź królować mojej duszy. Słyszano ją dwa lub trzy razy dziennie. Młode dziewczęta słuchały po całych godzinach, matki głosujące były strwożone, roiło się w wyobraźniach, kary jak grad spadały. Trwało to kilka miesięcy. Wszystkie pensjonarki były mniej więcej zakochane w nieznajomym muzyku. Każda marzyła że jest Zetulbé. Dźwięk fletu dochodził od ulicy Droit-Mur; dałyby nie wiedzieć co, odważyłyby się na wszystko, żeby choć na chwilkę zobaczyć „młodzieńca“, który tak roskosznie wygrywał na flecie i nie domyślając się tego, współcześnie grał na wszystkich tych duszach. Kilka śmielszych pensjonarek chciały zakraść się za bramę i wejść na trzecie piętro wychodzące na ulicę Droit-Mur. Niepodobieństwo. Jedna wyciągnęła rękę przez kratę i po nad głową powiewała chustką białą. Inne były jeszcze odważniejsze. Udało im się wedrzeć na dach i nakoniec zobaczyły, „młodzieńca“. Był to stary szlachcic wychodziec, ślepy i biedny, który dla rozpędzenia nudów poddasza, wygrywał na flecie.






VI.
Mały klasztor.

W obrębie murów Picpusa Małego były trzy zupełnie różne budynki: wielki klasztor zajmowany przez zakonnice, pensja, gdzie mieszkały wychowanice, i nakoniec to co nazywano małym klasztorem. Był to osobny budynek z ogrodem, w którym mieszkały wspólnie wszelkiego rodzaju stare zakonnice różnych reguł, szczątki klasztorów skasowanych w czasie rewolucji; połączenie wszelkiej, różnych odcieni pstrocizny; czarno-szaro-białej ze wszystkich zgromadzeń. Możnaby to nazwać, gdyby przyzwoitość nie wzbraniała podobnego łączenia wyrazów — rodzajem klasztoru-pstrokatego.
Za cesarstwa pozwolono wszystkim biednym zakonnicom, rozproszonym i pozbawionym rodzinnego kąta, schronić się pod skrzydła Bernardynek-benedyktynek. Rząd płacił im małą pensyjkę, a panny Picpusa Małego przyjęły je otwartemi rękoma. Była to dziwaczna mięszanina. Każda zakonnica zachowywała swoją regułę. Niekiedy pozwalano pensjonarkom odwiedzać je w czasie rekreacji, i dlatego niektóre z nich zachowywały pamięć matki świętej Bazylji, matki świętej Scholastyki i matki Św. Jakób.
Jedna z tych wygnanek wróciła prawie jakby do własnego domu. Była to zakonnica z Sainte-Aure, jedyna, która swój zakon przeżyła. Dawny klasztor panien Saint-Aure zajmował w początkach ośmnastego wieku ten dom właśnie, który później należał do Benedyktynek Marcina-Verga. Święta ta panna, zbyt uboga by nosić wspaniały habit swego zakonu, składający się z sukni białej i szkarłatnego szkaplerza, pobożnie ubrała weń dużą lalkę, którą pokazywała chętnie, a umierając zapisała klasztorowi. W r. 1824 z całego zakonu pozostała tylko jedna zakonnica, dziś została tylko lalka.
Oprócz zacnych tych matek, kilka starych kobiet światowych otrzymały od przełożonej, podobnie jak pani Albertyna, pozwolenie zamieszkania w małym klasztorze. W tej liczbie były pani Beaufort d’Hautpoul i margrabina Dufresne. Jeszcze jedną znano w klasztorze tylko ze strasznie głośnego ucierania nosa. Pensjonarki przezwały ją panią Grzmotnicką.
Około 1820 lub 1821 r. pani Genlis, która w owym czasie wydawała pismo perjodyczne pod t. Nieulękniony, prosiła o pozwolenie zamieszkania w klasztorze Picpus Mały. Książę Orleański ją polecał. Zrobił się popłoch w ulu; matki głosujące drżały z przerażenia; pani Genlis pisała romanse, oświadczyła jednak sama, że pierwsza się niemi brzydzi, a przytem w owym czasie stała się srogą dewotką. Przy pomocy Boga, i trochy księcia dostała się do klasztoru. Opuściła jednak klauzurę po sześciu czy ośmiu miesiącach pod pozorem, że w ogrodzie nie było cieniu. Zakonnice były zachwycone. Chociaż bardzo stara, grywała jeszcze na harfie i wcale dobrze.

Odchodząc zostawiła po sobie pamiątkę w celi. Pani Genlis była zabobonna i umiała po łacinie. Dwie te rzeczy już dają o niej wyobrażenie. Przed kilką laty widziano jeszcze przylepioną do szafki, w której zamykała swe srebra i kosztowności, żółtą kartkę z temi wierszami, własną ręką czerwonym atramentem napisanemi, które w jej przekonaniu miały moc odstraszania złodziejów:

Imparibus meritis pendent tria corpora ramis.
Dismas et Gesmas, media est divina potestas;
Alta petit Dismas, infelix infima Gesmas,
Nos et res nostras conservet summa potestas,
Hos versus dicas, ne tu furto tua perdas.[1]

Te wiersze pisane łaciną szóstego wieku, budzą wątpliwość czy dwaj łotry z Kalwarji nazywali się jak sądzą powszechnie Dimas i Gestas, czy też Dysmas i Gesmas. Pisownia ta mogła zaszkodzić roszczeniom wice hrabiego Gestas, który w zeszłym wieku wywodził swój ród od złego łotra. Zresztą moc przywiązywana do tych wierszy jest artykułem wiary w zakonach szpitalnych.
Kościół zakonu zbudowany w ten sposób, że zupełnie przedzielał wielki klasztor od pensji, ma się rozumieć był wspólnym dla pensji, wielkiego i małego klasztoru. Wpuszczano nawet publiczność przez pewnego rodzaju drzwiczki kwarantanny od ulicy. Wszystko jednak było w ten sposób urządzone, że żadna z mieszkanek klasztoru nie mogła widzieć twarzy zewnątrz będących. Przedstawcie sobie kościół, w którym jakaś ręka olbrzymia schwyciła chór i zgięła tak, iż nie tworzy jak zwykłe w kościołach przedłużenia za ołtarzem, ale rodzaj sali lub ciemnej jaskini po prawej stronie celebransa; przedstawcie sobie zamykającą tę salę firankę siedm stóp długą, o której jużeśmy mówili, nagromadźcie za tą firankę w cieniu, na drewnianych stalach chór zakonnic po lewej stronie, pensjonarki po prawej, a siostry służebne i nowicjuszki w głębi, a mieć będziecie niejakie wyobrażenie o zakonnicach Picpusa Małego, słuchających Mszy świętej. Tę pieczarę, którą, zwano chórem, łączył z klasztorem korytarz. Kościół miał światło od ogrodu. Gdy reguła przepisywała zakonnicom zachowywać milczenie podczas nabożeństwa w kościele, publiczność wiedziała o ich obecności tylko ze stuku ławeczek przy stalach, podnoszących się i opadających z łoskotem.






VII.
Kilka sylwetek z tych cieniów.

Przez sześć lat od r. 1819 do 1825 przełożoną Picpusa Małego była panna Blemeur, która w zakonie nazywała się matką Innocentą. Pochodziła z rodziny Małgorzaty Blemeur, autorki Żywotów świętych zakonu św. Benedykta. Wybrano ją powtórnie. Była to sześćdziesięcioletnia kobieta, niska, gruba, „śpiewająca jak garnek popękany“, powiada list, któryśmy już raz przytoczyli, zresztą wyborna kobieta, jedyna wesoła w całym klasztorze i za to uwielbiana.
Matka Innocenta, jak jej poprzedniczka Małgorzata, była brylantem zakonu. Ukształcona, uczona, biegła w historji i starożytnościach, nadziana łaciną, opchana greczyzną, pełna hebrajszczyzny, była raczej Benedyktynem niż Benedyktynką.
Podprzełożoną była stara zakonnica hiszpańska, prawie ociemniała, matka Cineres.
Najcelniejszemi z matek głosujących były: matka Honorata, podskarbini, matka Św. Gertruda, pierwsza mistrzyni nowicjuszek, matka Św. Anioł, druga mistrzyni, matka Annuncjata, zakrystjanka, matka Św. Augustyn infirmerka, jedyna istota złośliwa w całym klasztorze; potem matka Św. Mechtylda (panna Gaurain) młodziutka z cudownym głosem, matka Aniołów (panna Drouet), która była w klasztorze Panien Bożych i w klasztorze Skarbu między Girots i Magny; matka Św. Józef (panna Cogolludo), matka Św. Adelaida (panna D’Auverney), matka Miłosierdzie (panna Cifuentes, która nie mogła wytrzymać surowej reguły), matka Współczucie (panna de la Miltiere przyjęta w sześćdziesiątym roku życia przeciw regule, bardzo bogata); matka Opatrzność (panna de Laudinière), matka Presentacja (panna Liguenza), która była przełożoną w r. 1847, nakoniec matka Św. Celigna (siostra snycerza Ceracchi), która dostała pomięszania zmysłów, i matka św. Chantal (panna Duron), która także miała obłąkanie.
Pomiędzy najładniejszemi była śliczna panna dwudziestotrzyletnia rodem z wyspy Burbon, z rodziny kawalera Roze, która też nazywała się na świecie panną Roze, a w klasztorze matką Wniebowzięcie.
Matka Św. Mechtylda, przełożona nad śpiewem i chorem, chętnie używała do pomocy pensjonarek. Zwykle układała z nich całą gamę to jest siedm, od dziesięcio do szesnastoletnich włącznie, dobrawszy głosy i wzrosty, ustawiając je przy sobie od najmniejszej do największej. Tak ustawione tworzyły jakby piszczałki z dziewcząt, niby żywy flet Pana złożony z aniołów.
Z sióstr służebnych najbardziej lubiły pensjonarki siostrę Św. Eufrazję, siostrę Św. Małgorzatę, siostrę Św. Martę i siostrę święty Michał, której długi nos pobudzał je do śmiechu.
Kobiety te obchodziły się łagodnie z dziećmi. Zapalały w piecach tylko na pensji. Potrawy wychowanek w porównaniu z klasztornemi były wyszukane, przytem tysiączne dowody troskliwości. Ale gdy dziecię, przechodząc około zakonnicy zagadało do niej, zakonnica nigdy nie odpowiadała.
Ta reguła milczenia wydała to, że w całym klasztorze odjęto głos istotom ludzkim, a dano go przedmiotom nieżywym. To przemówił dzwon kościelny, to dzwoneczek ogrodnika. Bardzo głośny dzwonek przy kole furtjanki, słyszany w całym klasztorze wskazywał różnemi odcieniami głosu, niby telegraf akustyczny, wszelkie czynności materjalne i gdy była potrzeba, przywoływał do parlatorjum tę lub ową, mieszkankę domu. Każda osoba i każda rzecz miały właściwe swoje dzwonienie. Przełożona miała jedno i jedno; podprzełożona jedno i dwa. Sześć-pięć znaczyło klassę, to też uczennice nigdy nie mówiły wrócić do klassy, lecz iść do sześć-pięć. Cztery-cztery było dzwonienie na panią Genlis. Słyszano je bardzo często. To poczwórny djabeł, mówiły mniej miłosierne pensjonarki. Dziewiętnaście uderzeń oznaczało ważny wypadek. Było to otwarcie bramy klasztornej, strasznych wrót żelaznych nastrzępionych zamkami i ryglami, które okręcały się na zawiasach tylko dla arcybiskupa.
Wyjąwszy jego i ogrodnika, jakeśmy powiedzieli, żaden mężczyzna nie wchodził do klasztoru. Pensjonarki widywały jeszcze dwóch innych, kapelana, księdza Banès, starego i brzydkiego na, którego patrzyły przez kraty z chóru, i nauczyciela rysunku p. Ansiaux, którego list wyżej wspomniony, nazywa i tytułuje starym szkaradnym garbusem.
Jak widzimy, wszyscy mężczyźni byli dobrze wybrani.
Takim był ten dom ciekawy.






VIII.
Post corda lapides.

Skreśliwszy moralną postać domu, nie od rzeczy będzie wskazać jeszcze w kilku słowach jego kształty zewnętrzne. Czytelnik ma już o nich niejakie wyobrażenie.
Klasztor Picpusa Małego w. Antoniego zajmował prawie całkiem obszerny trapez, utworzony przez przecięcie ulic Polonceau, Droit-Mur, małej ulicy Picpus i uliczki zamkniętej, zwanej na starych planach ulicą Aumarais. Cztery te ulice niby rowy otaczały ów trapez. Ogół głównego gmachu, był gromadą luźnych budynków rozmaitej struktury, która widziana z góry miała kształt dość podobny do szubienicy wywróconej na ziemię. Wielkie ramię szubienicy zajmowało całą część ulicy Droit-Mur, zawartą między małą ulicą Picpus i ulicą Polonceau; najmniejsze ramię stanowiła wysoka, szara, surowej powierzchowności facjata okratowana, wychodząca na małą ulicę Picpus, w końcu której była brama Nr. 62. Ku środkowi facjaty kurz i popiół bieliły sine stare wrota kabłąkowate pajęczyną zasnute, które otwierały się na godzinę lub dwie w niedziele i w rzadkich przypadkach, gdy trumnę zakonnicy wynoszono z klasztoru. Było to wejście publiczne do kościoła. Kąt szubienicy tworzyła sala kwadratowa, służąca za kredens, przez zakonnice przezwana spiżarnią. W wielkiem ramieniu były celki matek, sióstr i nowicjat, W małem ramieniu kuchnie, refektarz i kościół. Między bramę Nr. 62 i rogiem zamkniętej ulicy Aumarais była pensja, której nie widziano od ulicy. Resztę trapezu dopełniał ogród nierównie niższy od poziomu ulicy Polonceau, i dlatego mury wewnątrz były wyższe niż od ulicy. Ogród lekko wypukły miał w środku u szczytu pagórka piękną jodłę szpiczastą w kształcie ostrosłupa, od której wychodziły niby od szczytu kręgu tarczy, cztery wielkie aleje i ośm mniejszych po dwie między wielkiemi, w taki sposób, że gdyby ogród był okrągły, jeometryczny plan alei przedstawiałby krzyż położony na kole. Wszystkie aleje dochodziły do murów ogrodu, tworzących linje bardzo nieforemne, ztąd i długość alei nie była jednaką. Aleje po obu stronach wysadzone były krzakami porzeczkowemi. W głębi ogrodu szła od zwalisk starego klasztoru w rogu ulicy Droit-Mur, do domu małego klasztoru, będącego w rogu uliczki Aumarais, aleja z wyniosłych topoli. Do tego ogółu dodajcie podwórko, wszelkiego rodzaju kąty i zagięcia w korpusie gmachu od wewnątrz, mury więzienne, jedyny widok i sąsiedztwo — długą czarną linją dachów z drugiej strony ulicy Polonceau, a mieć będziecie dokładne wyobrażenie o tem, czem przed czterdziestu pięciu laty był dom bernardynek Picpusa Małego, zbudowany w tem miejscu, gdzie odbywały się sławne w czternastym i szesnastym wieku gry w piłkę, zwane szulernią jedenastu tysięcy djabłów.
Zresztą uliczki te należały do najdawniejszych w Paryżu. Nazwiska Droit-Mur i Aumarais są bardzo stare, ale ulice noszące te nazwy są starsze jeszcze. Uliczka Aumarais zwała się dawniej Maugout, a DroitMur ulicą Róż polnych, gdyż Bóg wcześniej otworzył kielichy kwiatów nim człowiek pociosał kamienie.






IX.
Stulecie pod habitem.

Kiedyśmy się już raz zapuścili w szczegółowy spis tego, czem był niegdyś klasztor Picpusa Małego, i ośmielili otworzyć okienko na to tajemnicze schronienie, niechże czytelnik pozwoli nam zboczyć jeszcze od głównego wątka tej książki i dołączyć rys charakterystyczny, tem użyteczny, że pokaże, iż nawet za klauzurą bywają oryginalne postacie.
W małym klasztorze mieszkała stuletnia staruszka, pochodząca z opactwa Fontevrault. Przed rewolucją prowadziła nawet życie światowe. Wiele mówiła o p. Miromesnil, kanclerzu za Ludwika XVI, i o prezydentowej Duplat, którą dobrze znała. Z rozkoszą i pewną próżnością wtrącała te nazwiska do każdej rozmowy. Cuda opowiadała o opactwie Fontevrault, że wyglądało jakby miasto jakie, że były ulice w klasztorze.
Mówiła narzeczem pikardyjskiem, które śmieszyło pensjonarki. Corocznie uroczyście ponawiała śluby, i składając przysięgę mówiła do kapłana: Jego ekscelencja Święty Franciszek składał ją jego ekscelencji Świętemu Juljanowi, jego ekscelencja Święty Juljan składał ją jego ekscelencji Świętemu Euzebjuszowi, jego ekscelencja Święty Euzebjusz składał ją jego ekscelencji Świętemu Prokopowi i t. d., i t. d., podobnie i ja składam ją tobie, mój ojcze. Pensjonarki śmiały się pod zasłoną, a matki głosujące marszczyły brwi, patrząc na te miłe tłumione śmiechy.
Innym razem stuletnia staruszka opowiadała dykteryjki. Mówiła, że za młodych jej czasów Benardyni w niczem nie ustępowali muszkieterom. Tak mówiło stulecie, ale osiemnaste stulecie. Opowiadała o przedrewolucyjnym zwyczaju szampańskim i burgundzkim podawania czterech win. Gdy jaka znakomita osoba, marszałek francuzki, książę lub par, przejeżdżali przez które miasto Burgundji lub Szampanji, wychodziły naprzeciw nim władze municypalne, prawiły mowy i podawały cztery puhary srebrne, napełnione winem czterech różnych gatunków. Na pierwszym puharze stał napis: wino małpie, na drugim: wino lwie, na trzecim: wino baranie, na czwartym: wino świńskie. Cztery napisy oznaczały cztery stopnie pijaństwa; pierwszy stopień rozwesela, drugi drażni, trzeci ogłupia, czwarty zbydlęca. W szafce, pod kluczem miała jakiś przedmiot tajemniczy, do którego przywiązywała wielką wagę. Reguła jej tego nie zabraniała. Nikomu nie chciała pokazać tajemniczego przedmiotu. Zamykała się na klucz, co nie było przeciwne jej regule, i kryła się, ilekroć chciała mu się przypatrzyć. Usłyszawszy idących na korytarzu, jak mogła najprędzej zamykała szafkę drżącemi od starości rękoma. Gdy sprowadzono rozmowę na ten przedmiot, uporczywie milczała chociaż lubiła gawędkę. Najciekawsze nic nie wskórały z jej milczeniem, a najwytrwalsze z jej uporem. Był to także przedmiot mnóstwa domysłów mieszkanek klasztoru, znudzonych lub bez zajęcia. Jaką to rzecz szacowną trzymała w wielkiej tajemnicy i strzegła jak skarbu stuletnia staruszka? Może jaką pobożną książkę? jaki szkaplerz jedyny? prawdziwą relikwję? Gubiono się w domysłach. Gdy umarła staruszka, ciekawsze z większą może niż wypadało skwapliwością pobiegły do szafki i otworzyły. Znaleziono ów przedmiot owinięty potrójnie w płótno, jak święta patyna. Był to talerz fajansowy, wyobrażający amorków, które uciekały ścigane przez aptekarczyków, uzbrojonych w ogromne seryngi. Gonitwa pełna grymasów i postaw komicznych. Jeden śliczny amorek już siedzi nadziany na seryngę. Rzuca się, trzepocze skrzydełkami i próbuje odlecić; daremnie skoczny aptekarczyk śmieje się szatańskim śmiechem. Sens moralny: Ból żołądka silniejszym jest od miłości. Ciekawy ten talerz, który może miał szczęście podać myśl Molierowi, istniał jeszcze we wrześniu 1845; sprzedano go kramarzowi starzyzny na bulwarze Beaumarchais.
Poczciwa staruszka nie chciała widywać się z nikim z miasta, bo, jak mówiła, parlatorjum jest nazbyt smutne.






X.
Początek Zakonu.

Zresztą, to grobowe prawie parlatorjum, o którem próbowaliśmy dać wyobrażenie, miało charakter czysto miejscowy, surowy i straszniejszy, niż w innych klasztorach. Tak w klasztorze przy ulicy Temple, wprawdzie należącym do innego zakonu, zamiast czarnych okiennic były ciemne zasłony, a samo parlatorjum stanawił piękny salon z woskowaną, posadzką, którego okna zdobiły firanki z białego muślinu, a na ścianach wisiały wszelkiego rodzaju obrazy, portret Benedyktynki z odsłonioną twarzą, kwiaty malowane, nawet głowa Turka.
W ogrodzie klasztoru przy ulicy Temple, rosł ów sławny dziki kasztan, który uchodził za najpiękniejszy i największy w całej Francji, i zyskał sobie u poczciwego ludku osiemnastoletniego stulecia nazwę ojca wszystkich kasztanów królestwa.
Jakeśmy powiedzieli, klasztor Tempie zajmowały Benedyktynki Nieustającej Adoracji, ale Benedyktynki zupełnie inne od tych, które zależały od Citeaux. Zakon ten Nieustającej Adoracji nie jest bardzo dawny, nie sięga dalej nad lat dwieście. W r. 1649 Najświętszy Sakrament został znieważony dwa razy w przeciągu dni kilku w dwóch kościołach Paryzkich, Świętego Sulpicjusza i Ś-go Jana Grève; straszne to i niesłychane świętokradztwo poruszyło całe miasto. Ksiądz przeor wielki wikarjusz St. Germain de Prés, nakazał uroczystą procesję całego duchowieństwa, na której celebrował sam nuncjusz papiezki. Przebłaganie to wszakże nie wystarczało dwom zacnym kobietom, pani Courtin margrabinie Bouc i hrabini Chateauvieux. Dwie te święte dusze miały ciągle przed oczyma obelgę, wyrządzoną Przenajświętszemu Sakramentowi Ołtarza, sądziły też, że jedynie wystarczającem przebłaganiem może być Nieustająca Adoracja w kilku panieńskich klasztorach. Obydwie, jedna w r. 1652, druga w r. 1653 zapisały znaczne sumy matce Katarzynie Bar, Sakramentce zakonu benedyktyńskiego, aby w tym celu pobożnym założyła klasztor zakonu Św. Benedykta; pierwsze pozwolenie na tę fundację dał matce Katarzynie Bar ksiądz Metz, opat Saint-Germain, z warunkiem, że nie może być przyjętą do tego zakonu panna, która nie wniesie najmniej trzysta liwrów rocznego dochodu, lub sześć tysięcy liwrów kapitału. Po opacie Saint-Germain król udzielił przywilej i kartę opata, a patent królewski ulegalizowały w r. 1654 izba obrachunkowa i parlament.
Taki jest początek i zatwierdzenie legalne zakładu paryzkiego Benedyktynek Nieustającej Adoracji Najświętszego Sakramentu. Pierwszy ich klasztor zbudowano nowy przy ulicy Casette za pieniądze pp. Bouc i Chateauvieux.
Jak widzimy, zakon ten wcale nie łączył się z Benedyktynkami, zwanemi Citeaux. Zależały od opata Saint-Germain de Prés, tak samo jak panny Serca Jezusowego zależały od jenerała Jezuitów, a Siostry Miłosierdzia od jenerała księży Misjonarzy.
Podobnie różni się ono zupełnie od Bernardynek Picpusa Małego, których pokazaliśmy mieszkanie. W r. 1657 papież Aleksander VII w osobnem breve upoważnił Bernardynki Picpusa Małego do praktykowania Nieustającej Adoracji, podobnie jak panny Sakramentki-benedyktynki. Niemniej jednak obydwa zakony były różne.






XI.
Koniec Picpusa Małego.

Z początkiem restauracji klasztor Picpusa Małego zaczął upadać, biorąc udział w ogólnej śmierci zakonu, który po osiemnastym wieku znika jak niemal wszystkie zakony. Rozmyślanie zarówno jak modlitwa są potrzebą ludzkości, ale jak wszystko, czego tknęła się rewolucja francuzka, muszą się przeistoczyć i nieprzyjazne dotychczas postępowi społecznemu, staną się jego podporą.
Dom Picpusa Małego nagle się wyludnił. W roku 1840 mały klasztor i pensja znikły. Nie było już ani starych kobiet, ani młodych dziewcząt, jedne umarły, drugie rozproszyły się po świecie. Volaverunt.
Reguła Nieustającej Adoracji jest tak ostra, że odstrasza powołanie; zakonowi zabrakło aspirantek. W r. 1845 znalazło się jeszcze kilka sióstr służebnych, ale zakonnic chórzystek ani jednej. Przed czterdziestu laty było do stu zakonnic, przed piętnastu ledwie dwadzieścia osiem. Ile ich dziś zostało? W r. 1847 przełożona była młodą, znak to, że zmniejszył się okręg wyborczy. Nie miała lat czterdziestu. W miarę zmniejszania się liczby wzrastają trudy, służba każdej staje się uciążliwszą; przewidywano już chwilę, gdy będzie ledwie dwanaście zbolałych, pochylonych ramion, by dźwigać brzemię reguły Ś-go Benedykta. Brzemie nieubłagane zostaje jednakiem dla kilku, jak dla wielu. Dawniej ciężyło, teraz gniecie. To też umierają. W czasie, gdy autor tej książki mieszkał w Paryżu, dwie umarły. Jedna miała lat dwadzieścia pięć, druga dwadzieścia trzy. Młodsza może powiedzieć jak Julja Apianla: Hic jaceo. Vixi annos viginti et tres. Z powodu tego upadku klasztor przestał zajmować się wychowaniem panien.
Nie mogliśmy przejść obok tego nadzwyczajnego domu, nieznanego i ciemnego, by nie zajrzeć tam i nie wprowadzić z sobą dusz, które towarzyszą nam, słuchając opowiadania melancholicznych dziejów Jana Valjean, może nie dla wszystkich nieużytecznego. Przeniknęliśmy do wnętrza murów tego zgromadzenia, pełnego starych praktyk, które dziś wydają się nowemi. Jest ono jak ogród zamknięty, Hortus conclusus. Mówiliśmy o tem osobliwem miejscu ze szczegółami, ale też i z uszanowaniem, o ile przynajmniej dadzą się pogodzić szczegóły z uszanowaniem. Nie wszystko pojmujemy, ale niczego nie znieważamy. Zarówno jesteśmy dalecy od panegiryków Józefa de Maistre, który skończył na uświęceniu kata, jak od szyderstw Voltaira, który posunął się aż do szyderstwa z krzyża.
Powiedzmy mimochodem — była to nieloiczność Voltaire’a, gdyż Vojtaire powinien był bronić Jezusa Chrystusa, jak bronił Calasa, a zresztą dla tych nawet, co zaprzeczają wcieleń nadludzkich, cóż przedstawia krucyfiks? Umęczonego mędrca.
W dziewiętnastym wieku idea religijna uległa przesileniu. Świat oducza się pewnych rzeczy i dobrze czyni, byle oduczając się jednego przyuczył się drugiego. Nie masz próżni w sercu ludzkiem. Muszą być ruiny, dobrze, że one są, ale pod warunkiem, by w ślad za niemi szło odbudowanie.
Tymczasem badajmy rzeczy, które już należą do przeszłości. Należy je poznać choćby tylko dlatego, żeby ich unikać. Przedrzeźniania przeszłości przybierają, fałszywe nazwy i chętnie mianują się przyszłością. Ten upiór przeszłości fałszuje sobie pasport. Zapamiętajmy ten podstęp. Nie dowierzajmy. Przeszłość ma swe właściwe oblicze — przesąd i swą maskę — obłudę. Odsłońmy twarz, a zedrzyjmy maskę.
Co do zakonów, kwestja to zawikłana. Jest to kwestja cywilizacji, która je potępia i kwestja swobody, która daje im opiekę.






Przypisy

  1. Nierównych zasług wiszą trzy ciała na krzyżu,
    Dyzmas i Gesmas a w środku boska potęga;
    Do nieba poszedł Dysmas, nieszczęsny Gesmas do piekła,
    Nas i rzeczy nasze niech uchowa moc Najwyższa!
    Te wiersze odmawiaj, by nie skradziono twoich.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.