Uwaga
Serwis Wedateka jest portalem tematycznym prowadzonym przez Grupę Wedamedia. Aby zostać wedapedystą, czyli Użytkownikiem z prawem do tworzenia i edycji artykułów, wystarczy zarejestrować się na tej witrynie poprzez złożenie wniosku o utworzenie konta, co można zrobić tutaj. Liczymy na Waszą pomoc oraz wsparcie merytoryczne przy rozwoju także naszych innych serwisów tematycznych.

Bezimienna/Tom I/LXVII

Z Wedateka, archiwa
Przejdź do nawigacji Przejdź do wyszukiwania
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bezimienna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wydania 1912
Druk Drukiem Piotra Laskauera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: Pobierz Cały tekst jako ePub Pobierz Cały tekst jako PDF Pobierz Cały tekst jako MOBI
Indeks stron


{{#lst:Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 1.djvu/202|X167|}} swojej, którą zajęty, całkiem o świecie i o tem, co go otaczało, zapominał. Wiedziano w domu, iż, siadłszy w laboratoryum, stawał się obcym przyjaciołom, znajomym i głuchym nawet na wymagania świata wielkiego, które był nawykł szanować.
Z komina pracowni wstęga czarnego dymu ukazała się znowu i nocą rumieniła się od blasków jakiegoś czerwonego ognia w chemicznym piecyku księcia. Ludzie, pokazując to sobie, głowami tylko milcząco potrząsali.
Wojewoda chybiał na obiady, wymawiał się od wieczerzy, pracował, nie mając prawie czasu zjeść. Gdy raz zasiadł w laboratoryum, najsurowsze były wydane rozkazy, aby mu nikt nie śmiał przeszkadzać. To też, gdyby się paliło w domu, pókiby nie zadzwonił, nikt doń wchodzić nie śmiał.
Gdyby król sam (który naówczas z wizytami wcale nie jeździł) chciał zaszczycić wojewodę odwiedzinami, prawdopodobnie odprawionoby go ze schodów, jeśli książę pracował.
Pewnego dnia dano obiad o zwykłej godzinie. Kazał przeprosić księżnę, iż nie przyjdzie i, wypiwszy filiżankę bulionu, zamknął drzwi za sobą. Pani domu, panna Babska i stary ksiądz spowiednik usiedli sami do stołu. Po południu wojewoda zajęty nie pokazał się na pokojach, ani na wieczerzę nie przyszedł.
Dziwniejsza rzecz była, że się od dawna z komina laboratoryum kurzyć przestało, a książę nie dzwonił. Słudzy jednak nie ośmielili się przeszkodzić, choć wiedzieli, że nic nie wziął w usta przez cały dzień, prócz bulionu.
Do gabinetu tylko o mroku wniósłszy świece, czekano.
O północy jeszcze książę nie zawołał nikogo, dwór więc pozostał na nogach w oczekiwaniu. Wybijały z kolei pierwsza, druga, trzecia... żadnego znaku.
Dziwne to już było, ale mając do czynienia z dziwakiem a despotą, nie dziwiono się wcale.
Zaczęło dnieć, służba drzemała, ale się nie kładła; rozedniało, ruch zwykły dom ożywił. Marszałek dworu poszedł do księżnej zapytać, coby czynić należało; księżna odpowiedziała, że rozporządzać nie śmie, że wojewoda przy swych zatrudnieniach często na chwilę odstąpić ich nie może, bo od tego skutek zależy.
Ale niepokoiło to już wszystkich; kamerdyner ośmielił się wnijść na palcach do gabinetu, przyległego do laboratoryum, i usiłował zajrzeć przez dziurkę, lecz klucz hermetycznie ją zasłaniał.
W pracowni najmniejszego nie było słychać szelestu.
Po długich naradach, wahaniu, marszałek wziął na siebie odpowiedzialność, ośmielił się i zapukał...
Raz, dwa, trzy razy głośniej, a mocniej bijąc, nie otrzymał żadnej odpowiedzi. — Książę mógł zasnąć, przy robocie znużony; zdawało się to naturalnem. Czekano.
O południu już i ciekawość i niecierpliwość doszły do tego stopnia, iż posłano po najbliższego krewnego księcia, pana podczaszyca, którego on, mimo lekkości charakteru, dosyć lubił.
Podczaszyc nadjechał, zaczął pukać, a nie otrzymawszy odpowiedzi, otworzył drzwi. Ale od progu uderzył go swąd taki, iż się musiał cofnąć przerażony.
Laboratoryum pełne było jakiegoś gęstego, białego dymu, cuchnącego silnie i przykro. Za tym dymem nic dojrzeć nie było podobna... Słudzy rzucili się do okien, aby je otwierać, dwóch upadło... ale nareszcie weszło powietrze, zrobiło się jaśniej.
Książę wojewoda siedział nad pękniętą retortą... książka, która mu z ręki wypadła, leżała przy nim... przechylony był, znać gwałtownym ruchem, na poręcz krzesła, ręce miał wyprężone, całe ciało wyciągnięte... wyraz twarzy straszliwy... oczy otwarte, już jakby mgłą zaciągnięte.
Doktór przytomny chwycił za rękę, dotknął piersi — trup już dawno był ostygły. Śmierć musiała, jak się zdawało, nastąpić wczoraj jeszcze. Palna jakaś mieszanina z retorty wypadła, powoli się jeszcze na niedogasłych węglach żarzyła i wydawała ten dym duszący, którego izba była pełna.
Na krzyk łudzi i wrzawę, która napełniła pałac cały, wbiegła przestraszona wojewodzina i, spojrzawszy tylko, upadła na progu... Przeraził ją widok trupa, który się {{#lst:Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 1.djvu/205||X167}}


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.