Uwaga
Serwis Wedateka jest portalem tematycznym prowadzonym przez Grupę Wedamedia. Aby zostać wedapedystą, czyli Użytkownikiem z prawem do tworzenia i edycji artykułów, wystarczy zarejestrować się na tej witrynie poprzez złożenie wniosku o utworzenie konta, co można zrobić tutaj. Liczymy na Waszą pomoc oraz wsparcie merytoryczne przy rozwoju także naszych innych serwisów tematycznych.

Powrót do gniazda/XIV

Z Wedateka, archiwa
< Powrót do gniazda
Wersja z dnia 16:03, 12 wrz 2021 autorstwa imported>Draco flavus
(różn.) ← poprzednia wersja | przejdź do aktualnej wersji (różn.) | następna wersja → (różn.)
Przejdź do nawigacji Przejdź do wyszukiwania
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Powrót do gniazda
Podtytuł Powieść z podań XVI. wieku
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wydania 1929
Druk Wilhelm Zukerkandel
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: Pobierz Cały tekst jako ePub Pobierz Cały tekst jako PDF Pobierz Cały tekst jako MOBI
Indeks stron

{{#lst:Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powrót do gniazda.pdf/249|X14|}} i szpitalem — od rozgospodarowania się w niej Zaranka przedstawiała nowe wcale i ciekawe widowisko, na które starzy ludzie, ze zgrozą ją mijając, patrzali. Cisza i pokój jakie tu dawniej panowały, musiały ustąpić przed wrzawą i zamętem, jaki tu wszedł wraz z nowym gospodarzem.
Trudnoby opowiedzieć jak ów cichy, pokorny, biedny i na pozór nic nie znaczący zbieg w wyszarzanej sutannie potrafił nieznacznie przyjść do tego, że starego proboszcza wygnał z probostwa, a starą wiarę z kościoła, pierwszego do nędznej chaty, drugą do naprędce skleconej szopy. Sprawił on to zjednawszy sobie ludzi przez ich słabości, podparłszy kilku hałaśliwymi Niemcami, dawniej osiadłymi w Zalesiu, a że ci więcej się ruszali i krzyczeli głośniej niż cała parafia, uszli za prawowitych jej przedstawicieli.
Domostwo murowane, dosyć szczupłe, wyśmienicie starczyło dla dawnych proboszczów, ale dla Zaranka zaczynało być za ciasnem i za ubogiem. Uważał się on tu za reprezentanta nowego kościoła i z tego powodu rościł sobie wielkie prawa, a panu pisarzowi wmawiał, że jak Radziwiłł w Litwie, tak on będzie miał sławę i znaczenie protektora czystej wiary ewangelickiej.
Pisarz słabym był, chwilami i próżności się w nim trochę odzywało, nałajawszy zrazu, w końcu na wszystko przyzwalał, a Zaranek gospodarzył czynnie, zabiegliwie, i dawne sługi kościoła rozpędziwszy, z nowymi, przybłędami z całego świata, przerabiał wszystko tak, aby i pamięć dawnej postaci domu Bożego nie pozostała. U przyczółka stały dwa stare kamienne posągi świętych: Stanisława i Wojciecha, które naprzód, sznury na nie założywszy, obalono. Wyrzucono potem ołtarze, popalono obrazy świętych, zniszczono cechowe chorągwie, dlatego że na nich były pobożne wizerunki patronów, a kościół tak wyczyszczono, że miejscowi ludzie zajrzawszy doń, płakali.
Na probostwie w inny sposób sobie przybysz postąpił. Tu ubóstwo zawadzało nowemu życiu reformatorów, skromność dawnego urządzenia nie mogła im dogodzić. Ponieważ różni wysłańcy, nowych wiar apostołowie, zjeżdżali doń często, a na plebanii bywały Conciliabula liczne i goście a słuchacze zbierali się czasem tłumnie, Zaranek chciał występować szumno, na pisarzu wymógłszy, iż go zaopatrzył w sprzęt i przybory wykwintniejsze. Zabrano ze dworu co się pochwycić dało, pomimo protestacyi Borzykowskiego. Było więc teraz na probostwie dosyć pokaźno i dostatnio, bo czego brakło, dwór dostarczał. Nie upłynął prawie dzień, by jaki nowy podróżny, dążący gdzieś zbór zakładać lub apostołować pokryjomu, nie zawadził o Zalesie. Byli to po większej części tacy duchowni, którym ich suknia nie smakowała i ciasno się im było w niej poruszać, rozpuszczali więc więzy powoli, by im z tem wygodniej było. Szło to z zachodu, od granic Niemiec, z Niemiec samych, z Czech i Szlązka, płynęło i ze stron innych. Wszystkie męty społeczne, jak zwykle każde zburzenie, ruch ten powołał do życia i na wierzch wyrzucił. Byłyć między nimi i najpiękniejsze postacie ludzi gorąco miłujących prawdę a niewidzących gdzie jej szukać, i najbrudniejsze istoty, co z tego ruchu czyniły sobie rachubę na korzyść własną, a odwagę swą sprzedawały drogo.
W tej chwili reformacya zajmowała umysły wszystkich, w Polsce zaś stawała się rzeczą mody i dobrego tonu, znamieniem jakiejś wyższości; witano więc tu posłów nowej ewangelii, czystej, z honorami i ciekawością rozgorączkowaną. Oburzenie mas, opór katolickiego duchowieństwa, porywy naprzeciw tym apostołom, pozór niebezpieczeństwa, na jakie się narażali wobec rozdrażnionego ludu — czynił z nich niemal bohaterów. Z zajęciem żywem poglądano na owych pełnych męstwa lub chlubiących się niem rycerzy prawdy, którzy szli, wojując za nią, nawracać narody. Z jednej i drugiej strony walka rodziła szaty i fanatyzmy.
Świetne i piękne osobistości reformatorów szczerze szukających światła w prostocie ducha, z przekonaniem o potrzebie obalenia nadużyć ludzkich, z nieświadomością tego, że mogli prawa boskie obalić, w mniejszości wszędzie i u nas naówczas w niewielkiej liczbie się znajdowały; główny żołnierz tego zastępu nowatorów składał się z najdziwaczniejszego zbiorowiska: z niedokończonych studentów, z głów zawichrzonych myślami niejasnemi, ze zmęczonych karnością mnichów co zrzucili habit w krzaki, z zapaleńców upijających się własnemi słowy, marzycieli i awanturników czepiających się każdej wyprawy, w której się hałas i wrzawa obiecywała.
Zaranek należał właściwie do tego tłumu, który nie wiedział dokąd idzie, byle szyby tłuc, choćby guzem dorobić się chleba i sławy, a dawne plamy pokryć suknią nową i winy własne zrzucić na barki cudze. Nikt nad niego gorliwiej na pozór się nie krzątał, głośniej nie krzyczał, chociaż nie zawsze wiedział, dlaczego i niespełna, o co chodziło. Żądał on wogóle wszystkiego, co było niedozwolone; żony, o którą się już był postarał, chcąc dać drugim dobry przykład; uwolnienia od postów, od świąt, od starych patronów, a najbardziej od wszelkiego zwierzchnictwa i posłuszeństwa. Nie był całkowicie pewnym, jakiego chwyci się dogmatu i konfesyi, ale rad był wybrać taką, któraby mu jak najszersze dawała swobody.
Tilius przybyły z Wittenbergi, ścisły wyznawca konfesyi Lutra, choć nie zbywało mu na nowinkach, wydawał się śmielszemu daleko Zarankowi bardzo zacofanym. Słuchał on go z ciekawością, zapożyczał od niego niektórych argumentów; ale znajdował, że gdy się już raz zabrało do tłuczenia i łamania, należało, korzystając ze zręczności, walić do ostatniego obłamka.
Parafianie nowi zaczynali już nań nawet patrzeć koso, tak sobie wiele pozwalał; ale Zaranek, wielki partyzant swobody dla siebie, im po staroświecku groził ekskomuniką i stosem, a zakrzyczeć i sfukać najlepiej umiał. Właściwie liczba jego owieczek nader była szczupła, a nietylko że się nie pomnażała, zdawała się owszem ubywać, co Zaranek przypisywał intrygom duchowieństwa i ślepocie ludu.
Nabrawszy apetytu po zdobyciu kościoła i plebanii, wołał teraz o propagandę i na wzór Radziwiłłowskiej chciał w Zalesiu drukarnię zakładać. Sięgnął do kieszeni pana pisarza, ale ten pieniędzy odmówił, bo ich nie miał, i wywołał srogie narzekanie.
Co wieczora na cichem dawniej probostwie ucztowano z gośćmi, zabawiając się ochoczo. Zaranek bowiem, który widać dużo biedy przecierpiał, chciał sobie teraz przymusową wstrzemięźliwość wetować.
I tego wieczora dość huczno było na probostwie. Pożyczone z kościoła lichtarze, a bodaj i świece, rzęsisto oświetlały izbę sklepioną, jedyną obszerniejszą w całym domu. Stół w pośrodku zastawiony był przekąskami wieczornemi, z mięsiwa i kilku potraw złożonemi. Dwa ogromne dzbany pisane, pełne piwa, i flasza miodu, z kubkami cynowymi, miejsce poczestne zajmowały w pośrodku. Sam gospodarz rozsiadł się wygodnie w krześle, niepoczesna figura, ubrana jak najdziwaczniej. Niemłody, sterany, niemiłej twarzy, postaci niezgrabnej, starać się zdawał aby w nim duchownego jak najmniej znać było. Zapuścił więc chudy wąs, krótką odzież sprawił, a pod pozorem niebezpieczeństwa chodził nawet zwykle z orężem, z tulichem u pasa nie rozstając się nigdy. Zręczny bardzo, choć krzyczał wiele i zdawał się mówić dużo, w istocie nigdy się nie wygadał jasno, ale chodził drogami różnemi i cichemi do celu, dobierając dogodniejsze.
Tego wieczora przyjmował właśnie na plebanii narzeczoną. Była to córka mieszczanina, wdowca, dziewczynina młodziuchna, osowiała, wystraszona, zahukana, dosyć pięknej twarzyczki, która widocznie szła przeciw woli, dla posłuszeństwa ojcu. Stary ojciec, człek prosty, ograniczony a filut, z wielką był dla przyszłego zięcia weneracyą. Śmiał się, potakiwał każdemu jego słowu, gładząc brodę i czuprynę, to chrząkając, to wąsa kręcąc, aby nie być obojętnym widzem, a nie mówił więcej, bo nie mógł biedaczysko, tylko: „A no! pewnie! a jużcić!“ Znać było, że nie rozumiał nic i nudził się okrutnie, ale córkę mu było z domu wydać pilno, bo się pono sam chciał żenić.
Dziewczę przystrojone dziwacznie, w to co było w domu najlepszego, siedziało wyprostowane, wodząc oczyma przelękłemi, to spuszczając źrenice nagle, aby ohydnego narzeczonego nie widzieć. Słowa z niej dopytać nie było można, czerwieniła się, łzy się jej kręciły w oczach, zwijała chusteczkę, którą trzymała na kolanach, a wydawała się tem, czem istotnie była — nieszczęśliwą ofiarą.
Surowy snać ojciec kiedy niekiedy nakazującem wejrzeniem przywodził jej na pamięć, jak się znajdować była powinna. Napróżno Zaranek, usiłując się jej przypodobać, przysuwał jadło, podawał kubek, szeptał coś do ucha, — dziewczę ze wstrętem hamowanym cofało się, czerwieniło, płakało, a im więcej około niej zabiegał, zdawało się nieszczęśliwszem.
Tilius, siedzący za stołem, spoglądał na tę parę zdziwiony i zafrasowany. Oprócz niego, gospodarza i starego mieszczanina z córką, znajdował się jeszcze ksiądz przejeżdżający, eks-franciszkanin, który podobno w swem życiu, do czego się sam przyznawał, był już i żołnierzem i rolnikiem i kupcem, a nigdzie jakoś miejsca zagrzać nie mogąc, poczynał teraz nowej wiary próbować, dla kawałka chleba. Człek był chudy, wysoki, wejrzenia bystrego, ruchów zręcznych, bywalec i jak wielu jemu podobnych, na pozór zdolny do wszystkiego, w istocie na nic nieprzydatny. Przybywszy tu przed godziną, i wprosiwszy się na nowy przytułek, bo się lękał pogoni, dniem wprzódy z niedalekiego umknąwszy klasztoru, miał jeszcze mniszą suknię na sobie. Napiwszy się i najadłszy siedział teraz pod piecem skromnie i drzemał. Kiedy niekiedy przebudzony, z wielką umiejętnością przypochlebienia się wtórował Zarankowi, akomodował mu się zręcznie, a po chwili znowu sparty na łokciu drzemać zaczynał.
Otoczenie, w jakiem się gospodarz znajdował, mogło mu być wielce do smaku: Niemiec trzymał się na uboczu milczący, oczyma tylko chodząc po ludziach; stary mieszczanin śmiał się powtarzając: „a jużcić“; eks-franciszkanin, szybko mówiący, aplaudował potrosze, a nie przeszkadzał wcale; dziewczę słuchało wylękłe. Zaranek grając łatwo rolę pierwszą, wymownymi wyrazy przeciw nadużyciom hałasować mógł jak chciał i wyklinać bałwochwalców.
Wieczór byłby zszedł bardzo przyjemnie, gdyby nie to, że mimo spóźnionej pory z miasteczka przez stróża zapowiedział się gość jeszcze jakiś, na którego czekano. Nie było wątpliwości, iż i to być musiał jakiś wędrujący apostoł, któremu zbywało na wieczerzy i poduszce.
Usłyszawszy hałas w sieni, Zaranek był pewien, że to ów zapowiedziany gość przybywa; ruszył się, jakby iść naprzeciw niemu chciał, gdy drzwi się otworzyły i opasła postać, z rumianą, czysto wygoloną twarzą, w stroju jakimś nieokreślonym, w długich butach do kolan, z czapką na głowie, wtoczyła się — wiodąc pod rękę kobietę średnich lat, bladą, z wielkiemi oczyma czarnemi i nader ostrym twarzy wyrazem. Jejmość ta, obwiązana chustkami białemi, jakby dla niepoznania, w sukni czarnej obszernej, dziwnie przypominała zakonnicę. Mężczyzna, który ją prowadził, powiódł oczy do koła, dysząc ciężko, spojrzał na stół zastawiony, domyślił się w Zaranku gospodarza i niezgrabnie rubasznym tonem go pozdrowił:
— Wszak zapewne gospodarz tego domu... wielebny?
— Tak jest.
— Gościnności się więc jego polecam słynnej szeroko — dodał — niema się tu co taić. Eks-definitor, eks-dominikanin, Syncerski Jacek, a to, moja narzeczona, panna Felicyanna Markuszewska. Uchodzimy oboje z pod tyranii a prześladowania papistów; dajcie schronienie i pożywienie, ojcze wielebny, bośmy ledwie z duszą uciekli. Poświęciłem się, chcąc ludziom dać dobry przykład, i postanowiłem ożenić się, a dla lepszego zakumentowania nowej wiary — z zakonnicą. Jeślibyś jegomość, ojcze wielebny, ślub dać chciał, eo instante gotowiśmy stanąć na kobiercu...
Panna Felicya wzdychając oczy spuściła. Zaranek trochę zdumiony, pomyślał chwilę.
— A dlaczego nie? — rzekł — dlaczego nie? Trzeba takich oto wyśmienitych przykładów dla pokruszenia papistowskich przesądów. Gotówem! nie lękam się. Choćby zaraz!... Jak skoroście sobie słowo dali, poprzysięgli, idzie tylko o błogosławieństwo. Benedico vos i rzecz skończona.
Eks-dominikan, jakoś tą niezmierną łatwością zdziwiony, nieco sapnął.
— Nim co będzie jednakże, ojcze wielebny — rzekł — dajcie jeść, bo tymczasem z głodu poumieramy. Nie pamiętam już kiedy jadłem.
Zaranek wskazał na stół. Panna Felicyanna zajęła miejsce rozplątując chusty z twarzy, a przybyły eks-definitor przysunął stołek i z łapczywością rzucił się na jadło.
— Więc to wy zapowiedzieliście się mi przed godziną? — zapytał gospodarz, który z przestrachem przypatrywał się zawziętości, z jaką gość brał się do mis, przysuwając je z kolei, nie pytając o nic i częstując swą towarzyszkę.
— My? a! nie! Przed godziną byliśmy jeszcze na gościńcu... uchodząc od Filistynów... więc zapowiadać się nie mogliśmy... a zapowiadać się też do współwyznawcy nie widziałem potrzeby. Znana to na okół gospoda takich jak my nigdzie przytułku nie mających.
— Więc się jeszcze gościa jednego spodziewać mamy! — westchnął Zaranek, zwracając pilną na stół uwagę.
Eks-dominikan jadł z chciwością wygłodniałego, narzeczona jego namyśliwszy się, także się pożywiać zaczęła, — wszyscy się przypatrywali ciekawej tej parze, która tak obcesowo wpadła na pokarm dla kogo innego przygotowany i zdawała się chcieć posprzątać wszystko co Bóg dał.
— A skądże to przybywacie? — spytał Zaranek przerywając ogólne milczenie.
— Z Wilna, ojcze wielebny — wzdychając odparł eks-dominikan — dobrze żem z duszą uszedł z przeklętego konwentu. Muszę co najdalej od niego się ukryć, bo mnie gotowi przemocą wziąć. Mieli mnie kochani bracia od dawna na oku, o małom się nie dostał do karceresu, a byliby nieochybnie zamurowali na całe życie. Domyślali się już czegoś i pilnowali mnie, przełożony czyhał na mą zgubę. Szczęściem w porę potrafiłem skarbonkę otworzyć i w wiatyk się na wędrówkę zaopatrzyć. Siostra Felicyanna czekała już na mnie i uszliśmy nocą do przyjaciela, Tatara, a z jego pomocą udało się dalej w świat puścić i wyswobodzić z niewoli. Całą zgraję za mną wysłali. Teraz się ich już nie lękam, a gdyby dla świętej prawdy i cierpieć przyszło — dodał łykając łapczywie — ja na wszystko jestem gotów!!
W tem drzwi się otwarły i nowa postać pokazała się w progu. Był to mężczyzna surowej twarzy, wychudłej, z długimi rozrzuconymi włosami posiwiałymi, z kijem w ręku, odziany ubogo, niemal bosy, bo nogi miał tylko poobwijane płachtami. Oczy mu dzikim ogniem świeciły. Otworzywszy drzwi stanął, spoglądając osłupiały i zdziwiony, jak gdyby się chciał cofnąć.
Spojrzawszy nań Zaranek zadrżał widocznie, pobladł i zdawał się szukać oczyma miejsca, w któreby się mógł skryć, lub któremby ujść potrafił.
— Gdzie to ja jestem! — krzyknął przybyły surowo. — To? probostwo? a to mają być duchowni? To nie może być.
— Ale tak jest, — przebąknął niezrozumiale Zaranek.
Usłyszawszy głos jego, stary zasłonił się ręką od światła i zaczął mu przypatrywać się pilnie.
— Ty jesteś Zaranek! — zawołał.
Rodzaj wzgardy towarzyszył wyrazom wymówionym z podziwieniem szyderskiem.
Ręką zamachnął w powietrzu jakby od siebie widzenie złowrogie odpychał — odwrócił się splunąwszy, ale wnet nazad wszedł do izby i rozglądając się stanął.
— Ludzie nowej wiary! czystej wiary Chrystusowej! — począł szydersko, załamawszy ręce. — Otóż to ludzie, ewangelicznej nauki apostołowie! A to są agapy ich! O tej godzinie na modlitwie wam, w kościele na rozmyślaniu, w pracy, przy miłosiernych uczynkach przystałoby być, a nie za stołem i przy kuflach! Apostołowie! reformatory!... — zawołał śmiejąc się dziko.
Spuścił głowę na piersi i stał. Przytomni pomięszali się wielce, eks-dominikan porzucił jedzenie, siostra Felicyanna z przestrachem w kąt się cofnęła, mieszczanin wstał ze stołka nie wiedząc co począć ze sobą, jak na gorącym złapany uczynku, córka jego skryła się co prędzej za ojca, jakby tuląc się pod jego opiekę. Tilius tylko nie rozumiejący nic, z natężoną wpatrywał się ciekawością w tego obszarpanego a zuchwałego przybylca. Na gospodarzu znać było przerażenie.
— A ty Zaranku, Zaranku! — ozwał się ponuro — ty nowej wiary wyznawco, coś i bisurmana nie wart, ty duszpasterzem? ty, którybyś pod Piłatem w rynku stać z łańcuchem na szyi powinien a nie na kazalnicy. Wszak ja cię znam!!
Ręce podniósł do góry.
— I to ma być lepsza wiara, czysta wiara Chrystusowa, którą splugawione usta głoszą, takie jak twoje, przy kuflach i paniach duszkach! O Jezu! że piorun nie spadnie na tych świętokradców!
Obrócił się ruszając ramionami.
— Co pan tu wykrzykujesz, panie Szałaj — odezwał się zebrawszy na męstwo Zaranek — co pan tu dokazywać myślisz! Cóżeś to pan tu tak zdrożnego znalazł? Alboż to duchownemu grzesznego ciała posilić się nie godzi, lub w dobrem towarzystwie rozerwać?? Toć nie fanatycy jesteśmy, byśmy doskonałość chrześcijańską na głodzie fundowali i chorobie, aleśmy ludzie nowej wiary.
Z pogodą ostygły spojrzał nań Szałaj.
— Jak ty śmiesz — rzekł, — o wierze mówić, ty, który żadnej nie masz! Z twoich paskudnych ust najświętsza prawda wyszłaby obrukaną. Milcz przynajmniej przedemną! Znamże cię. O nowej wierze śmiesz rozprawiać! ty! ale i ja szukam wiary czystej i nowej się trzymam... ale nie waszej co Beliala i brzuch czcicie. Wy to czynicie, że się nami ludzie brzydzą, jako pogany, i żeśmy w pogardzie i prześladowaniu a gnani jako psy, za waszą sromotę i grzechy!... Wasze to apostolstwo sprawę świętą gubi.
Ręce znowu łamał i patrzał po otaczających.
— Panie Szałaj, — odezwał się cicho i łagodnie Zaranek, jakby obelg nie rozumiał czy nie słyszał. — Człowiek może zgrzeszyć w życiu, ale się i poprawić! Co to tam stare jakieś wywlekać pogadanki! No, młodość, szaleństwo zwykle, z kimże to inaczej bywało? Teraz się człowiek skruszył i chce kościołowi prawdziwemu służyć.
— Nie bluźnij! — kijem stukając w podłogę krzyknął Szałaj — nie bluźnij! Ludzie co prawdę szukają, inaczej żyją, inaczej mówią i czynią, a do pary z tobą stanąć nie zechce nikt, ani się o ciebie otrzeć, czuć krew od ciebie! Jak ty się śmiesz zwać uczniem i sługą nowego kościoła! Ty! Dla ciebie nowa wiara, to rozpusta; a nowa prawda, to bezkarność.
Eks-dominikan zaciąwszy usta słuchał nie wiedząc co począć z sobą, eks-franciszkan wcisnął się w kąt ciemny, siostra Felicyanna rozpłakała się, a narzeczona Zaranka krzyknąwszy, gdy posłyszała o krwi, targała ojca za rękaw błagając go ażeby z nią wychodził. Stało się zamięszanie, któremu końca nie umiał położyć Zaranek, bo widocznie głowę stracił, wyglądał snać ażeby Szałaj wyszedł, a dopieroby się mógł wytłómaczyć. Ale starzec nasycać się zdawał tym niepokojem przytomnych, ruszyć się nie myślał wcale, a tymczasem przez drzwi stojące za nim otworem wszedł nowy, najniespodziewańszy z gości, — pan pisarz, prowadzący za sobą Janusza.
Jechali oba około probostwa, z polowania powracając, a ujrzawszy, w oknach jego rzęsiste światło, pisarz zapragnął zobaczyć co się u nowego księdza dzieje o tej porze. Zsiadł więc z konia i trafił właśnie na chwilę, gdy Szałaj smagając Zaranka stał w pośrodku izby.
Zdumiony wielce i tą postacią i zgromadzonem tu towarzystwem, pisarz zatrzymał się w progu i patrzał. Zaranek obawiając się niekorzystnego wrażenia na kollatorze, chcąc je uprzedzić, przecisnął się co żywiej do pana pisarza i szepnął mu w ucho:
— Fanatyk! Szalony!
Szałaj, odwróciwszy się, patrzał z uwagą na pana pisarza.
— Kto ty jesteś? — spytał go.
— Podobnobym ja miał prawo o to raczej waszmości się spytać — z dumą obrażony tą poufałością odparł dziedzic — ja tu na mojej ziemi stoję.
— A ja na Bożej — rzekł Szałaj. — Jeśli chcesz wiedzieć ktom jest, z nazwiskiem się nie taję, czyste ono jest: Jakób Szałaj, sługa Boży, szukający prawdy.
— Znalazłeś ją już waszmość, panie Jakóbie Szałaju, sługo Boży? — z przekąsem ozwał się pisarz.
— Nie szydź ze mnie, ty wielki panie dumny — odezwał się Szałaj — jam od ciebie większym panem, bo bosy i głodny nic nie pragnę tylko światła z góry i łaski Bożej. Miast śmiać się i urągać, poraby była płakać nad światem, nad wami, nad obłąkanymi i niegodziwcami! Wy się po pańsku ze wszystkiego urągacie, a na stróżów prawdy stawiacie oto takich Zaranków, co jej nie w studni, ale w dzbanach szukają.
Ręką wskazał na stół i splunął.
— Panem jesteś — dodał — a cóżeś to uczynił dobrego oddając kościół człowiekowi, któremuby chleba nie można dać pilnować! Jać go znam! Śmiecie obrzydliwe jest, a widzicie go zamiast nad biblią z dzieweczką i flaszką, apostoła. To u was taką tu ewangelię opowiadają? chyba w imię lucypera.
Pisarz zagryzł usta, koso i złośliwie spojrzał na zmięszanego Zaranka, ale ręką dał znak Szałajowi aby zamilkł.
Stojący za nim Janusz przesunął się do Tiliusa, rozpytując go po cichu; ale Niemiec nie rozumiał o co szło, nie wiedział co się stało, a w przybylcu szalonego odgadywał.
— Wasza miłość darujesz mi, że ja w mej obronie odezwać się muszę, — odezwał się jąkając Zaranek. — Cóż tu tak strasznego pan Szałaj znalazł? Toć narzeczona moja z ojcem swym, a to nowo nawrócony kapłan szanowny (wskazał na eks-definitora), który tu przybył żądając ślubu z zakonnicą, dla przykładu. Toć przecie miłości waszej powinnoby być przyjemnem, że się to miejsce tak sławi, a nowa wiara czynnie krzewi, że tu ludzie płyną, przytułku i opieki od prześladowania pod jego skrzydłami szukając.
— Bluźni ten człek! bluźni! — przerwał mu Szałaj — milczałby lepiej; nie chcę chwili dłużej pozostać pod tym dachem, który runąćby powinien na głowę tego niegodziwca.
Skierował się ku drzwiom, mówiąc te słowa, i chciał pisarza pominąć, ale go ten zatrzymał.
Nowy, śmiały człowiek podobał mu się.
— Dokądże waść po nocy pójdziesz — rzekł — stój, przenocuj we dworze u mnie, chętnie was i z serca proszę.
— Dasz mi kąt i barłóg? przyjmę chętnie — odezwał się Szałaj — tyś nie winien zgorszenia, ale tu zostać z tym samozwańcem i oszustem!!
Pisarz się rozśmiał na głos, skinął na Janusza, i za szlachcicem idąc w trop, nie pożegnawszy Zaranka, wysunął się z plebanii. W sieniach i na podwórzu słychać jeszcze było śmiech jego.
— A to im pieprzu zadał dobrego! — powtarzał rozweselony pisarz. — Musi on ich dobrze znać, bo to są takie trutnie, ile ich tam jest! dobrze im tak!
Uradowany pocieszną ową historyą, kazał zaraz łowczym na wóz wziąć Szałaja, ale ten się od jazdy wymówił.
— Mam nogi, pójdę do dworu pieszo — zawołał — szedłem ci dalej, a nic mi się nie stało.
I o kiju powlókł się za nimi powoli, gdy mu w dali dwór wskazano. Po wyjściu ich na plebanii długo jakoś nikt się nie śmiał odezwać. Zaranek potrzebował się wysapać, i nie rychło dopiero zawołał głośno:
Mente captus! ja go dawno znam! Szałaj. Jakób Szałaj! Miał parę wsi pięknych, majętny człek, ale w głowie pstro, oddał wszystko dzieciom, a sam się o kiju włóczy prawdy szukając, a w rzeczy aby burdy stroił, bo nikomu nie przepuści. Baje sam nie wie co, jużby go dawno do szpitala zamknąć należało. Do mnie ma złość, żem mu szaleństwo zawsze zadawał. Ot co!
— A jużcić! — dodał mieszczanin — a pewnie!
— Zuchwały jakiś człek — szepnął wzdychając i pot ocierając z czoła eks-definitor — żeby zaś tak wszedłszy do cudzego domu, zerwać się na wszystkich znanych i nieznanych, za to że spokojnie darów Bożych używają! A cóż to on sobie myśli, tośmy po to nową wiarę przyjęli, aby po staremu morzyć się postami i dyscyplinami katować, a życie przeciwko naturze prowadzić, kiedy pismo powiada: Vae soli!
— A jużcić! — szepnął znowu mieszczanin.
Zaranek chodząc niespokojnie ramionami ruszał.
— Otóż to taka dola nasza, — dodał — jego miłość, nasz protektor, pan pisarz, ten oto kolator a dobrodziej, coby miał stanąć w obronie pokrzywdzonych i w dyby kazać zabić włóczęgę, jeszcze go do dworu poprosił, aby mu tam niestworzone rzeczy plótł fanatyk bez mózgu!
— A jużcić — mruknął mieszczanin, i powoli ulegając ciągłym szeptom i nagleniu córki, wziął czapkę aby wyjść. Zaranek to spostrzegłszy zbliżył się doń.
— Więc panie teściu przyszły, słowo się rzekło, ślub jak najrychlej być musi. Najlepiejby pono z bytności szanownego ks. Syncerskiego korzystać, ja jemu dam ślub, on mnie i rzecz skończona.
Ks. Syncerski najzupełniej się na to zgadzał, ale biedna ofiara, widząc zbliżające się niebezpieczeństwo, rozpłakała się rzewnie i od głośnego prawie ryku wstrzymać nie mogła.
Na próżno ojciec fukając uspokoić się ją starał, przytulona do jego ramion, zapominała nawet o świadkach, ręką odpychając Zaranka, który stał wielce pomięszany.
— Niechno jegomość nie uważa — odezwał się mieszczanin — zwyczajna to rzecz, że dziewczęta przed ślubem płaczą; ale ja jej, do domu wróciwszy, dam dobrą naukę, a no będzie inaczej.
Zaranek zbliżyć się chciał do dziewczęcia, które szybko się cofnąwszy, za ojcem się wysunęło do sieni.
Eks-definitor uznał tę chwilę właściwą, by zająć miejsce u stołu i powrócić do przerwanej wieczerzy. Tilius, już od pół godziny foliant wziąwszy z półki, jako prawy Niemiec, rozpatrywał się w nim, zapomniawszy o reszcie. Eks-franciszkanin znowu na łokciu się sparł i drzemał.
Ks. Syncerski na Tiliusa popatrzywszy szepnął: — A toż kto!
— To znakomity teolog z Wittenbergii, który bodaj nie samego doktora Marcina Lutra słuchał. Człek bardzo uczony, ale Niemiec.
Popatrzyli nań z daleka i między sobą szeptać zaczęli.
Wypadek tego wieczora silne wrażenie uczynił na Zaranku. Zostawiwszy wszystkie izby gościom, aby się w nich rozgospodarowali jak chcieli, sam ponury wyszedł do alkierza, gdzie się zaraz zaryglował. Słyszano go tu do późnej nocy chodzącego i jakby jeszcze gospodarującego, bo rzeczy zrzucał i sprzętami stukał, i nad ranem dopiero u niego ucichło.
Nazajutrz, gdy wszyscy powstawali, a Tilius nie mogąc się gospodarza i śniadania doczekać, u sług się o niego dopytywać zaczął niespokojnie, okazało się, że go nikt nie widział od wczoraj. W alkierzu nie było nikogo i rzeczy brakło, w kościele też i we dworze nie widziano Zaranka. Około południa, gdy coraz się bardziej o niego niepokojono, przyszły teść dobadał się od innego mieszczanina, iż ten nocą odwiózł proboszcza do blizkiego miasteczka, skąd na inną furę siadłszy, miał gdzieś dalej w świat wyruszyć.
Żegnając się z woźnicą miał doń powiedzieć: Wy nie warci jesteście aby taki człowiek jak ja dla waszego dobra pracował. Niema co u was robić! Powiedzcie tam, niech na mnie nie czekają, więcej już mnie nie zobaczą. Niewdzięcznicy jesteście.
Jakoż nie powrócił już Zaranek i nikt tak dalece nie płakał po nim, wyjąwszy mieszczanina, który się córki chciał pozbyć. Najdziwniejsza rzecz, iż pan pisarz po namyśle posłał do starego proboszcza i pozwolił mu się na nowo instalować w kościele.
— A to już tamtego wolę, choć mnie łajał żem nie pościł, niż tych nowych, którzy dyabła wszyscy warci, — mruknął — dosyć mnie próbki kosztowały.
Lecz że człowiekiem był istotnie „dziwnego nabożeństwa“, Tiliusa przez litość do dworu zabrał, a w kościele się nie pokazał.
Sądząc z dawnej gorliwości mieszczan, można się było spodziewać, iż się będą opierali oddaniu kościoła. Stało się przeciwnie, nie ruszył się nikt, milczeli wszyscy. Proboszcz z szopy wrócił do domu i do kościoła; oni szopę zajęli na swe nabożeństwo, a była ich garstka mała, jak się okazało, i wielu z tych co z Zarankiem chadzali, z księdzem się starym pojednali.
Ks. eks-definitor napróżno dzień cały wyczekując na Zaranka, gdy się wyczerpały zapasy spiżarniane, których nie stało na długo, a nadzieja powrotu zbiega straconą została, widząc że tu ślubu nie dostanie, puścił się na furze najętej do najbliższego zboru.
Najszczęśliwszym ten obrót sprawy był dla biednej narzeczonej Zaranka, która dowiedziawszy się, iż nie powróci, ojcu z radości do nóg upadła. Jakkolwiek markotny był stary, musiał jej innego męża szukać i nie uspokoił się, aż wydawszy ją, sam z napatrzoną wdową co prędzej się też ożenił. Nie miał czasu do stracenia, bo liczył sobie pono lat sześćdziesiąt, choć się do pięćdziesięciu tylko przyznawał. I gdy teraz przed nim na zbiegłego niedobrze mówiono, a zwano go łotrem z pod ciemnej gwiazdy, powtarzał, wedle nawyknienia: a pewnie!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.