Uwaga
Serwis Wedateka jest portalem tematycznym prowadzonym przez Grupę Wedamedia. Aby zostać wedapedystą, czyli Użytkownikiem z prawem do tworzenia i edycji artykułów, wystarczy zarejestrować się na tej witrynie poprzez złożenie wniosku o utworzenie konta, co można zrobić tutaj. Liczymy na Waszą pomoc oraz wsparcie merytoryczne przy rozwoju także naszych innych serwisów tematycznych.

Powrót do gniazda/II

Z Wedateka, archiwa
< Powrót do gniazda
Wersja z dnia 11:02, 12 wrz 2021 autorstwa imported>Draco flavus
(różn.) ← poprzednia wersja | przejdź do aktualnej wersji (różn.) | następna wersja → (różn.)
Przejdź do nawigacji Przejdź do wyszukiwania
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Powrót do gniazda
Podtytuł Powieść z podań XVI. wieku
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wydania 1929
Druk Wilhelm Zukerkandel
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: Pobierz Cały tekst jako ePub Pobierz Cały tekst jako PDF Pobierz Cały tekst jako MOBI
Indeks stron

{{#lst:Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powrót do gniazda.pdf/28|X02|}} drewniane swawoliły aniołki, z drugiej wisiały obrazy, na półkach pełno było poustawianych srebrnych naczyń i rzeźb z kości i bursztynu.
Od sklepienia zwieszał się bronzony świecznik złocony, którego gałęziste ramiona połyskiwały w blasku ognia i jarzących świec zapalonych na drugim stole pod ścianą.
Gdyby izba była pustą, każdyby się w niej dziewiczego mieszkania domyślił, z takim wdziękiem zebrane tu było wszystko, z tak niewymuszonym smakiem poustawiane. Zarazem musiałby też był pieszczonego domyślać się dziecięcia, którego najmniejsza zachcianka spełnioną być musiała. Kilka krzeseł i stołków rzeźbionych pod ścianami i przy stole okrywały kobiece stroje zrzucone znać po przechadzce. Na jednym jubka oszyta galonami, na drugim cienka zasłona, a przy niej oszyte wstęgami wonne rękawiczki.
W środku ściany wielkie weneckie zwierciadło, w ramach szklannych połyskujących brylantowemi rznięciami i załamy, spuszczało się na pół jakby dla przypatrzenia pięknej twarzyczce, która właśnie sama się w niem smutno jakoś przeglądała. Stała oparta o stół, z główką na ręku i zamyślona; oczy miała wpatrzone sama w siebie, zdając się pytać, dlaczego była tak smutną.
W istocie trudną była odpowiedź na to pytanie, bo piękniejszej twarzyczki i postaci, bo świeższego, niemal dziecięcego oblicza niktby nie znalazł na sto mil w koło — a takim obrazkom pieszczonym zwykle dobrze bywa na świecie.
I dziewczę miało wszelkie szczęścia pozory, a jednak smutek na czole. Wiek jego trudno odgadnąć było... piętnaście wiosen ledwie przeżyła może... a wykwitła w tym domku kobiercami wysłanym, wśród cacek misternych, jak lilijka biała, delikatna, drobniuchna, że zdawało się straszno zbliżyć do niej, aby jak widmo czarowne nie roztopiła się w mgle sinej. Na twarzy przecie nie było rumieńca, rączki miała marmurowe, a niebieskich, dużych oczów para i maleńkich warg różowe listki zdawały się zapożyczone z cudnego obrazka Van Dyka. Może dla tej piękności tak wątłej, tak bladej i nie ziemskiej trzymano ten kwiatek tak osłoniony i ukryty, pieszcząc i chuchając nań, aby nie zwiądł przed rozwinięciem...
Jasnych włosów warkocze z uplecionemi wstęgami spadały z jej główki na ramiona. Miała czarną sukienkę na sobie, a u pasa torebkę nabijaną złotem.
Strój, ruch i twarz raczej pańskie dziecię niż mieszczańską córkę oznaczały. Ale też córka Hansa Hennichena, cesarskiego złotnika i mistrza w swej sztuce, z książęcą nie jedną dziedziczką iść mogła o lepsze, a była u ojca jedyną; nie miała dawno matki i królowała w tym domu, przy ojcu starym, który nie kochał ją, ale bałwochwalczo padał przed nią.
I sam mistrz Hans nie pospolitym był złotnikiem, ale rzeźbiarzem, który kunsztu swojego uczył się po świecie i tworzył arcydzieła, które po królewskich dworach nie na wagę złota, ale pięć kroć i dziesięć kroć kupowano drożej. Wziąwszy warsztat po ojcu, Hans wziął z nim zamiłowanie swej sztuki i podniósł też ją wysoko; a że dostatek był w domu od dwóch pokoleń, w trzeciem znalazło się bogactwo. Handel kamieniami drogimi powiększył je znacznie jeszcze. W skrzyniach leżały sreber stosy, klejnotów garście, pieniędzy wory, a w szafie znalazłyby się pargaminy i pieczęcie książąt i panów, co znaczne sumy winni byli Hennichenowi.
Bogactw tych swoich nie żałował on dla jedynego dziecięcia; chował je jak królewskie, a gdy piękna Fryda westchnęła ku czemuś, ojciec nie uspokoił się, póki westchnieniu nie uczynił zadość.
Mimo to dziecię było czegoś smutne, patrzało w zwierciadło i pytać się go zdawało, jak takiej główce ślicznej źle być może wśród tak brzydkich ludzi.
Stało tak dziewczę zadumane przed zwierciadłem. niekiedy drgając, gdy w kominie żywiej sucha buczyna zapłonęła, i byłoby długo nie ruszyło się może, gdyby drzwi zwolna się nie otwarły i nie weszła niemłoda już kobieta. A że na próg wstąpiła po cichu i drzwi przenikniętych nie słyszała Fryda, miała czas wchodząca niewiasta popatrzeć na nią nie spostrzeżona. Zamyślenie dziewczęcia wyraźnie ją przelękło; załamała ręce, zmarszczyła brwi, twarz jej sposępniała. Zaszeleściała jej suknia jedwabna i pobrzękły klucze u pasa. Fryda odwróciła się żywo, postrzegła szpiega.
Wchodząca kobieta, na której czole czarne zębate czółko schodzące nizko stan wdowi oznaczało, była niemłoda, z twarzą żółtą, długą, pomarszczoną, i oczyma mocno wypukłemi. Skromny jej ubiór ciemny, domowy, nie odznaczał się niczem, a wyraz nieodgadnięty oblicza, pełen słodyczy i pokory, odstręczał raczej niż pociągał ku sobie.
Dziewczę też zobaczywszy ją nie stało się weselszem, ale zdało się zakłopotanem. Upadłą na ziemię chusteczkę podniósłszy, opamiętała się i pobiegła ku ławce, na której cytra leżała. Zdjęła ją z przed ognia troskliwie i schowała do szafy, potem zaczęła się krzątać przy stole, ustawiając porozrzucane sprzęciki.
Ochmistrzyni, a razem pokrewna domu, pani Gertruda, patrzała na to gorączkowe niemal zajęcie z takim przestrachem jak wprzódy na smutek. Słowa jeszcze nie powiedziały do siebie; na ostatek przybliżyła się cichymi kroki wdowa do gospodarzącego dziewczęcia i ozwała głosem miodowym, cichym, usiłującym przypochlebić się Frydzie:
— Moje dziecko! cóż ci to jest! Stałam i patrzałam chwilę... i przeraziłaś mnie, tak cię znalazłam posępną. Czyżby kochanemu dziecięciu braknąć co miało? Czybyś była niezdrową? Czyby się co stało? Mów! proszę cię! Stryj Hans gdy cię tak zobaczy, na nas winę zrzuci... a my, Bóg widzi, chciałybyśmy odgadnąć każdą myśl twoją.
Gdy pani Gertruda to mówiła, dziewczę składało książkę, to zamykało skrzyneczkę i unikało spojrzenia na nią, szukając środka, aby odpowiedź zamącić.
— Ciociu Gertrudo! nie widzieliście nożyczek moich?
Wdowa poczęła ich szukać, były pod rękę właśnie.
— Ale ty mi nie mówisz o smutku?
— O jakim? ciociu Gertrudo?
— Przecieżem cię zastała tak zamyśloną, tak pogrążoną.
— A! zmęczyłam się tylko przechadzką! W tych dniach ciepłych jesieni powietrze takie dziwne...
— Ale nie jesteś chorą?
— Nie — nie — jak zawsze, Ciociu Gertrudo.
Wdowa znacząco pokiwała głową i złożywszy ręce jak do modlitwy stała przed nią.
— Ty bo nie jesteś szczera ze mną... coś ci jest, o czem mi mówić nie chcesz!
Dziewczę białe poruszyło ramiona.
— A! nic niema! i mówić niema o czem.
Szeptały tak, gdy druga postać niewieścia na ciemnem tle drzwi się pokazała. Była całkiem od pierwszej odmienną, słuszniejszą od niej, smuklejszą i z twarzy młodszą, choć do niej podobną. Ale na niej zamiast przybranej słodyczy malowała się znękana rezygnacya. Resztki wdzięku ją zdobiły... był to ostatni odbłysk młodości. Suknie jej jasne, włosy niepokryte i czoło nieosłonione dawały się domyślać, że nie była zamężną. Wzrok dziewczęcia szybko skierował się na nią; może widziała w przybyłej wybawienie od pytań natrętnych.
Ciocia Gertruda zwróciła się zaraz ku niej z wymówką.
— Cóż jest naszemu dziecięciu, Leno! Frydę znalazłam smutną.
Leny ramiona drgnęły i po ustach przebiegł niby półuśmiech dziwny.
— Ciociu Leno? wszak wieczerza gotowa? wszak i godzina wieczerzy dawno nadeszła? Gdzie ojciec? spytała Fryda.
— Ojciec na dole przy swoich rachunkach jeszcze. Kazał by mu znać dano. Czy każecie przynosić wieczerzę?
Dziewczę się zmięszało.
— A! rzekło, nie trzeba ojcu przeszkadzać.
Na wschodach dały się słyszeć kroki — zamilkły wszystkie, Fryda słuchała z uwagą, zdając się oddech tamować, lecz z większą jeszcze czujnością wpatrywała się w nią oczyma chciwemi ciocia Gertruda. Niepokoiło ją wszystko.
W tem dziewczę zadrżało, blady, ledwie dostrzeżony rumieniec, jak odblask chmurki różowej, przesunął się po białej twarzyczce i w progu stał, zdejmując czapeczkę i kłaniając się nizko, młody chłopak uśmiechnięty, kręcąc jedną ręką wąsik zaledwie znaczny, drugą opierając się na szabli zwieszonej u pasa.
Ciocia Gertruda musiała go po odbiciu tego rumieńca w twarzy Frydy odgadnąć i obróciła się ku drzwiom.
Wojewodzic pokłonił się cioci Lenie naprzód, bo ta najbliżej stała, ale na widok jego się cofnęła; potem pozdrowił dziewczę, na ostatek ciocię Gertrudę, która mu jego pokłon oddała uroczyście, w tył krok robiąc i uginając nieco kolana. Przybrała powagę wielką i spięła usta z wyrazem dumy.
Dziewczę rozrzucało na stoliku, co przed chwilą poskładało, a oczyma wpatrzyło się w przybysza. Oboje oni, piękny chłopak i biała lilijka, wzrokiem rozmawiali, nim zaczęli usty. Nie spuszczali z siebie wejrzenia — tylko Fryda smutniała a wojewodzie się uśmiechał.
— Późno przychodzicie na wieczerzę! — szepnęło dziewczę z wymówką, nie zważając na dwie ciotki, które powoli ku drzwiom w głąb pokoju się cofały, ciocia Lena pierwsza, Gertruda z wahaniem, czyby jej zostać nie należało.
— Piękna pani — ozwał się przybywający — alem ja i teraz was jeszcze zastać się nie spodziewał. Zdala widziałem, jakeście szły na przechadzkę, myślałem, że się ona dla pięknego przeciągnie wieczora.
— Ależ już noc czarna! — szepnęło dziewczę zwracając się ku oknu, przez które w głębi na niebie ciemnem parę gwiazd brylantowych świeciło. — Przyznajcie się, hrabio Hans (tak tu zwano z niemiecka wojewodzica Janusza), woleliście studencką gospodę, niż cichą izdebkę moją. Przechodząc słyszałyśmy śpiewy. A! jakże śpiewacie strasznie... jak tam w tych głosach coś dzikiego brzmiało...
— Bo my — śmiejąc się ciągle i przybliżając do stołu, mówił Janusz — my dzikim jesteśmy ludem! Kiedy pieśń toczyć się zacznie z ust i piersi, to rośnie jak w górach śniegu bryłka, co mała z początku, dzióbkiem ptaszęcym ruszona spada i grzebie wioski lawiną. Tak i u nas! Zacznie któryś głos dziecięcy po cichu, a no zwolna, łączą się doń inne i wzrastają i grzmią i syczą... jakby pieśń wojenna...
— Ja takiego śpiewu nie lubię! O nie! nie! — trzęsąc główką rzekło dziewczę. Pieśń wojenna to ryk... ja lubię piosnkę kościelną i cichy śpiew, co płynie jak słowiczy głos nocny po rosie, i czasem wesołą nutę dziecięcą... a wy, wy, to się lubujecie we wrzawie.
— Nie ja! — wyparł się Janusz, — o! nie ja — ja to lubię co wy, piękna Frydo; ale z naszymi braćmi trzeba to czynić, to lubić, to pić i to śpiewać co oni. To prawo nasze.
Fryda skrzywiła się.
— Wyście nadto posłuszni, — szepnęła — tylko nie... mnie.
Z wyrzutem spojrzał na nią wojewodzic. Na wschodach słychać było chód ciężki i żywy, drzwi otwarły się z łoskotem, na próg wszedł głośno, śmiało pan domu... mężczyzna siwiejący, z głową krótko ostrzyżoną, z brodą krągłą, twarzy rumianej, oczów czarnych. Barczysty był jak robotnik, a na czole miał jasną myśl i oczy bystre i usta mowne i widać było nim przemówił, że ze słowem jak ze złotem, mistrzem być może. Twarz piękna, spokojna, dobra, miała i dumę i powagę, i nawykła była do niej, bo się niemi wówczas mieszczanin bronić musiał przewadze i dumie szlachcica. Hans Hennichen odziany był, jak dostatni pan, w aksamit i atłas, a na szyi na łańcuchu nosił złoty medal z cesarskim wizerunkiem. Krótki mieczyk na łańcuszku wisiał mu od pasa. W progu, zobaczywszy wojewodzica, troszkę głową poruszył, a namarszczyć się nie miał czasu, bo córka doń podbiegła z otwartemi rękami, i w uścisku dziecięcia, jeśli było o czem zapomnieć, zabył wiecznie.
Zwrócił się i wojewodzic ku niemu, a Hans podał mu rękę, z rozweseloną twarzą.
Hans potarł czoło.
— Teraz, gdy praca skończona, dajcie chleb w nagrodę. Siostro Gertrudo, każ przynieść misę i... do stołu!
Drzwi boczne zostały zamknięte, skierował się ku nim Hennichen, otworzył je sam pierwszy wchodząc. Za nim szła Fryda oczyma ciągnąc wojewodzica, a na ostatku wahająca się, ze złożonemi ciągle rękami, ciocia Gertruda. Ciocia Lena znikła drugiemi drzwiami.
Izba była wcale odmienna, długa, z sufitem drewnianym, pokrytym rzeźbą w kwadraty. Na jednej z jej ścian rozpięty kobierzec, tkanina flamandzka, przedstawiał jakby piękny obraz sąd Arachny. W kącie ogromna szafa, cała łyskała półmiskami, misami, roztruhanami i kredensem książęcym.
W pośrodku stół nizki, długi, na nogach krzyżowych, okryty bielizną jak śnieg białą, zastawiony był już talerzami i kuflami. Świecznik o dwu ramionach srebrny, przedstawiający drzewo oplecione winną latoroślą, palił się woskowemi świecami.
Gospodarz zajął miejsce w końcu stołu, po jednej stronie córce, po drugiej wojewodzicowi wskazawszy miejsca; dwa pozostałe miały zająć ciocia Lena i Gertruda.
— Wiecie, hrabio — ozwał się gospodarz wesoło poczynając rozmowę, — żem ja mało w którym nie bywał kraju. Byłem młodym naówczas i ciekaw poznać ludzi i państwa różne. Wiedziałem, że się nie wszędzie nauczę co dla mej sztuki, bo ta, oprócz Włoch i Niemiec, mało gdzie równie kwitnie, ale rzemieślnikowi nie wadzi im więcej widzi i pamięta. Więc się przejeździło od Rzymu, od Grenady, aż po Wisłę i po Karpaty i było się na Węgrzech i zachwyciło tureckich krajów. I nauczyłem się naówczas poznawać ludzi jakiej są narodowości. Mówię wam o tem, byście mogli być pewni, iż się omylić nie powinienem. Widzieliście tu dziś z Polski kogo? Jam widział...
Wojewodzic się zdziwił.
— Widziałżebym i ja — rzekł — miasto nie zbyt rozlegle... a gdyby kto był, w rynkuby przecie stanął.
— Ulicą ciągnęli do dnia, trzech ich było — mówił Hans — jeden jechał na dzielnym koniu. Po rzędzie go poznać było łatwo, i po krzywej szabli u boku i po szerokich strzemionach coście je od Turka wzięli. Wprawdzie twarz miał osłonioną, ale mu z obu stron polskie wąsy wisiały; a dwóch pachołków za nim i troki u siodeł i koszule ich żelazne i uzbrojenie, wszystko świadczyło, że Polacy.
— Dziś rano? — ruszając ramionami powtórzył wojewodzic — dziś rano? chybaby nie stając miasto przejechali; ale któryż cudzoziemiec nie zatrzyma się w Wittenberdze i nie stanie choć popatrzeć na te drzwi kościelne, na których Luter przybił tezy swoje?
— Wielu z nich od tych drzwi ucieka — mruknął kupiec cicho z westchnieniem, ale zamilkł jakby więcej mówić nie chciał. — Szło mi o to — dokończył głos podnosząc — czyście kogo z Polski nie mieli!
— Nikogo! — odparł wojewodzic. — Ani się przez cały dzień nic podobnego nie pokazało w ulicach, boćbym lub ja spotkał, lub mi kto powiedział o tem.
Służąca która misę z polewką przyniosła, stała właśnie przy gospodarzu.
— A wasz sługa? pytaliście go? rzekł Hans.
— Małom z nim dziś mówił.
— Każcież go przywołać — odezwał się Hennichen — może on coś wie o tem.
I spojrzał na sługę, która głową dała znać, iż wie co ma uczynić.
Po chwili wszedł Józiak.
Spytał go po polsku wojewodzic, czyby kogo z Polski nie widział; i zdziwił się on, a bardziej wszyscy, gdy chłopak zbladł, przestraszony jąkać się zaczął i wypierać, że nie widział nikogo.
Pomięszanie na jego twarzy tak było widocznem, iż Janusz postrzegłszy je odprawił go przez litość, a zapewnił gospodarza, że chłopiec nie spotkał nikogo. Umilkli więc, choć i wojewodzic pozostał zamyślony i Hans nie bardzo wierzył jakoś w chłopca zeznanie.
Piękna Fryda, której wzroku nic nie uszło, dziwnie też patrzała na Jóźka i spuściła potem oczy zamilkłszy.
— Możnaby powiedzieć — szepnął Hans po odejściu chłopaka — iż sumienie ma nieczyste, tak był zmięszany pytaniem.
Janusz począł go tłumaczyć.
— Bojaźliwy jest, — rzekł, a mięsza go lada niespodziane słowo.
— Cóżby tu zresztą taka kawalkata polska robiła w Wittenberdze, gdyby się w niej zatrzymywać nie potrzebowała?
— Niemniej ją oczy moje widziały — ozwał się Hennichen — za to wam ręczyć mogę.
— Ani wątpię — dokończył wojewodzic — tylko się dziwuję, bo po gospodach o niej słychać nie było.
— Że godzina ranna była bardzo niezwyczajna, któż wie dokąd pociągnęli? — dodał Hans.
— Gdyby tylko przez Wittenbergę kto miał jechać, pochlebiam sobie, iżby zlecenie do mnie dostał i przyszedł z pozdrowieniem — mówił wojewodzic zamyślony. — Lecz mogli to być kupcy lub wędrowcy z jakiego sąsiedniego kraju.
— Bóg z nimi — przerwał gospodarz — nie mamy się co frasować, niech jadą zdrowi; mówiłem o tem, aby się moją znajomością stroju pochwalić.
Fryda spoglądała to na ojca, to na wojewodzica, którego przypomnienie kraju widocznie chmurnym uczyniło.
Tak przeszła wprędce wieczerza i gdy od stołu kobiety wstały, a Hans trochę przy kuflu pozostał, zatrzymał się wojewodzic także, choć go oczy Frydy wabiły. Dopiero po chwili, widząc milczącym Hansa i zabierającą się ku niemu na zwykłą wieczorną pogadankę ciocię Gertrudę, podniósł się Janusz i zwolna ku drzwiom posunął. Stały one otworem do drugiej komnaty, po której dziewczę niespokojnymi chodziło krokami.
Cioci Leny nie było dawno. Znaleźli się więc tak jak sami, na co ani ojciec, ani druga z ciotek nie zdawali się zwracać uwagi. Może też sądzili, iż Lena była z nimi. Oglądając się bojaźliwie do koła, Janusz pospieszył ku dziewczęciu, które stanęło patrząc nań długo jasnemi oczyma niebieskiemi.
— Nieprawdaż — szepnęło — ja to czuję, wy pewnie o wyjeździe myślicie? Wam dawno tęskno do kraju powracać?
Zmięszał się nieco wojewodzic.
— Gdybym i rozkaz ojca musiał spełnić — odezwał się — nie pozostanę tam długo. Pociągnie mnie Wittenberga ku sobie nazad... i skrzydeł pożyczywszy powrócę tu.
Dziewczę główką potrzęsło.
— O, wątpię, — rzekło — o! boję się... tam was tyle węzłów trzyma... tu — nic...
Janusz spojrzał na nią.
— Tak sądzicie? — spytał.
Zarumieniła się znowu lilijka i spuściła oczy.
— Matka! ojciec! dom, rodzina! ziemia, powietrze, mowa!! a wszystko to drogie.
— Czytaliście biblię? — zapytał wojewodzic.
— Codzień ją czytuję — rzekła Fryda.
— W niejbyście powinni znaleźć odpowiedź.
— A w waszych ustach jej niema?
— Bo dziś, ja niemam prawa jeszcze dać tej odpowiedzi — odezwał się wojewodzic — jam nie swój.
— I na odpowiedź czekać każecie, póki ciocia Gertruda drugiego nie znajdzie męża? — uśmiechając się smutnie odezwała się Fryda.
Nic nie odpowiadając na to, Janusz obejrzał się szybko, w izbie nie było nikogo, z drugiej dochodziły głosy cichej rozmowy cioci Gertrudy, bawiącej Hennichena plotkami miejskiemi. Janusz zbliżył się i wyciągnął rękę żebrząc...
Na tę dłoń męską zwolna padła biała, maleńka, drżąca ręka dziewczęcia i przylgnęła do niej, przyrosła. Janusz zwolna pochylił się ku niej, przyłożył usta i pieczęć gorącą położył. Uczuwszy ją Fryda wyrwała mu dłoń i pospieszyła twarz osłaniając ku oknu. Nie mówili nic...
Na kominie dogasał ogień, po którym karmazynowy żar tylko już został, ciemno płonęły świece w lichtarzach, u okien był mrok szary. Stanęli sparci o nie, twarzą do komnaty, blizko siebie, z trwogą spoglądając ku drzwiom... bo rączka Frydy znowu ukradkiem spoczęła na dłoni wojewodzica.
— Nie lękaj się — mówił półgłosem coraz się ożywiając Janusz — ja mam serce co nie zapomina... a pięknej Frydy któżby mógł zapomnieć? Ja tobym więcej daleko lękać się miał prawo, jeżeli zabawię dłużej...
— Kobieta pamięta — cicho rzekło dziewczę — bo ona ma jedno w myśli. A jakże się nie trwożyć? Sądzicież, że ja nie znam co nas dzieli, że nie wiem, jak daleko z Polski do Niemiec i od syna wojewody do córki złotnika...? Słuchałam, uczyłam się, dowiadywałam o was. Tam inny świat, obyczaj, ludzie. Tutaj zaciera się wam rysów wiele, tu zapominacie niepodobieństwa, lecz gdy powrócicie tam!
Spuściła głowę na piersi.
— Lecz po co wracać tam macie?? A! nie! nie — poprawiła się sama — ja kocham ojca... i wy, wy także ojca i matkę macie... nie chcę was czynić nieposłusznym, ni ściągać na głowę waszą przekleństwa. Wróćcie tam... ale ztamtąd wracajcie do mnie... ja czekać was będę... cierpliwie!
— A ja niecierpliwie wyrwę się, by tu przybyć...
Mówił i znać wspomnienie domu padło mu kamieniem na piersi, a kłamać nie chciał i zaręczyć nie mógł za przyszłość.
Sam on czuł, iż to o czem marzyli, było prawie niepodobieństwem...
Duma pańskiego domu choćby uszlachconego bogacza odepchnąć musiała ze wzgardą. Tu nienawiść rodowa do Niemca zwiększała jeszcze trudność, tu różnica wiary stawała się nieprzełamaną zaporą.
Hans Hennichen i jego córka należeli do nowego protestanckiego kościoła.
Sam on powracał do domu upojony szałem nauki nowej, której widział tylko blaski, nie chcąc i nie mogąc widzieć cieniów.
Jeszcze raz niósł do ust białą rękę Frydy, gdy zbliżające się głosy zwiastowały powrót ojca i cioci Gertrudy. Dziewczę szybko ustąpiło ku środkowi komnaty. Janusz założywszy ręce na piersi u okna pozostał.
Wtoczył się Hennichen szukając córki oczyma, która ze stołu robotę wziąwszy pilno się jej przypatrywała.
Oczy cioci Gertrudy pobiegły ciekawie także ku parze, którą zostawili tam samą, i więcej się pewnie domyśliły z oddalenia dziewczęcia, z zajęcia robotą, niż stary Hans, który rzekł śmiejąc się do nich:
— Zmieniły się bardzo czasy!... Za mojej młodości dwoje ludzi, którym razem czterdziestu lat niema, słychaćby było z daleka, po śmiechu i śpiewie; dziś!!! stoją milczący i smutni... Fryda nie wzięła cytry, hrabia nie zabawił kapryśnego dziecka nawet trafną zagadką.
Ciocia Gertruda z tylu stojąc, głową poruszała w różne strony, jakby potakiwała gospodarzowi lub inaczej chciała to tłómaczyć — lub wreszcie nie myślała nic. Z twarzy jej trudno coś było odgadnąć.
— Ja — rzekł wojewodzic kłamiąc — prosiłem o piosenkę, ale mi jej odmówiono.
— Dlaczego? — ojciec spytał — ja stary byłbym się pożywił przy tem, coby młody wyprosił.
— Hrabia dziś piosnki cichej nie zrozumie, odezwała się Fryda, nasłuchał się tam studenckich pieśni, jeszcze mu w uszach tętnić muszą.
— A ty skąd wiesz o tem?
— Szłyśmy na przechadzkę mimo studenckiej gospody. Trzęsła się od pieśni młodych rycerzy, — odpowiedziała Fryda. Miałażbym po niej śmieć zaśpiewać moją prostą:
Komm, Trost der Nacht, o Nachtigall[1] a! nigdy... Dziś żadnej pieśni... nawet godzina późna... Stróże obwołują gaszenie ognia... Ojciec zmęczony... jam nie do śpiewu i lutni... O! nie... nie...
Hans spojrzał na zegar stojący u ściany, który wskazywał godziny wszystkie (dwadzieścia cztery), i miesiące i dnie, i księżyce; było to misterne dzieło francuskiego mechanika, {{#lst:Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powrót do gniazda.pdf/48||X02}}

Przypisy

  1. Dawna piosnka ludowa niemiecka:
    „Chodź, nocy pociecho, słowiku“.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.