Uwaga
Serwis Wedateka jest portalem tematycznym prowadzonym przez Grupę Wedamedia. Aby zostać wedapedystą, czyli Użytkownikiem z prawem do tworzenia i edycji artykułów, wystarczy zarejestrować się na tej witrynie poprzez złożenie wniosku o utworzenie konta, co można zrobić tutaj. Liczymy na Waszą pomoc oraz wsparcie merytoryczne przy rozwoju także naszych innych serwisów tematycznych.

Czas który minął i inne wiersze/całość

Z Wedateka, archiwa
< Czas który minął i inne wiersze
Wersja z dnia 02:03, 14 wrz 2021 autorstwa imported>Tommy Jantarek (przypisy)
(różn.) ← poprzednia wersja | przejdź do aktualnej wersji (różn.) | następna wersja → (różn.)
Przejdź do nawigacji Przejdź do wyszukiwania
>>> Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Hollender
Tytuł Czas który minął i inne wiersze
Wydawca A. Krawczyński
Data wydania 1936
Miejsce wyd. Lwów
Źródło skany na Commons
Inne Pobierz jako: Pobierz jako ePub Pobierz jako PDF Pobierz jako MOBI
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
TADEUSZ HOLLENDER
CZAS
KTÓRY MINĄŁ
I INNE WIERSZE
1936

CZAS KTÓRY MINĄŁ
I INNE WIERSZE
Juljanowi Tuwimowi
<
Kazimierzowi Wierzyńskiemu
<
<
<
<



WYTŁOCZONO W DRUKARNI ZAKŁADU
NARODOWEGO IMIENIA OSSOLIŃSKICH
WE LWOWIE I ODDANO DO SPRZEDAŻY
250 EGZEMPLARZY NUMEROWANYCH.
NUMERY 1-25, NA PAPIERZE ŻEBER-
KOWYM, Z AUTOGRAFEM AUTORA.
W STYCZNIU 1936.


>


Przeminął lekki czas, przeminął,
zgnieciony wagą cięższych słów,
zegary warczą złą godziną...
— Teraz, dojrzała muzo, mów.

„Marzyłem cudnie“. Obudzony
na ciemnych oknach staje wzrok,
i twardym ściany stoją pionem,
i twardo warczy godzin tok.

Zdaleka młyny dudnią młodo,
parskają konie w falach łąk,
w noc białą rzeką, srebrną wodą
odpływa drżący słońca krąg.

Pod białe chmurki las się pręży,
w błękit się wpiera, tęskni las,
za lasem siny, chory księżyc
za horyzontem bladym zgasł.

Na ręce wsparty, przed ogniskiem
znów horacjański sławię wiersz,
i w samem sercu pęki iskier
o leśną modlą mi się śmierć.

Mrowisko nieba świt różowi,
spłowiało trzepotanie gwiazd...

— Muzo dojrzała, teraz powiedz,
że wiecznie mija mrok i blask.

Z dyszlem złamanym, siedmiogwiezdny
wozie, w samotny mrok się wlecz!
— Uchodź, na pustkach dróg bezbrzeżnych
czyha Orjonów czujny miecz.

Komu dym z ognisk powrót wróży,
a noc oddechem grozi złym?
— Teraz, dojrzała, powiedz, muzo,
że tamta noc i świt — to dym.

Gdy tam się dalej wody toczą,
i ognie palą, i noc rży,
tu wraca dym, i głupio oczom
oglądać dawny świat przez łzy.

Mrok teraz inny, noc nie jasna,
a trzeba jeszcze długo biec,
dmie wiatr, i trzecia świeca zgasła,
może ostatnia z moich świec.

Nie mnie zatrzymać bieg godzinom,
gdy rośnie, grozi obcy świat,
i, muzo, — czas, czas, który minął...

— Śmieszne to wiersze. Lecz z tych lat.



>


Kiedy zdaleka wieje wiatrami,
wcześniejszem słońcem spływa różowo,
wtedy pocieszam się ulicami
— Polną, Zieloną i Czereśniową.
Chmurki wieczorem kwitną jak bukiet
pełny liljowo żółtych kolorów,
dziewczęta sypią z szelestem sukien
zapachy kwiatów, bzów i wieczorów.
Dymy nad miastem — uliczka pusta
za miastem — w Leśnej, czy w Ogrodowej...
— Pani ma dziwnie pachnące usta,
lepkie, jak krągłe pąki wierzbowe.
Płynie i śpiewa park nad głowami,
nad parkiem płyną cieniście chmury...
— nim korek słońca pryśnie do góry
sprężona wiosna musuje — nami!



>


Noc darła ci białe żagle,
świecił zdradliwie księżyc,
niepokój dali naglił,
kiedyś się we śnie prężył.
Czasem daleki okręt
światłami oczy otworzył,
zgarniałeś włosy mokre
i znowu — sam byłeś na morzu
Pewnie myślałeś o Bogu,
och, miałeś czas na myślenie,
gdyś bewietrznie, nogą za nogą
wędrował jak gwiazda w przestrzeni.
Gdy przechylony, na burcie,
w uścisku wichru namiętnym,
w marynarskiej podartej kurcie
obmyślałeś swój dziwny pamiętnik.
Na Oceanie Spokojnym
coraz w innej sypiałeś przystani,
jak pątnik bogobojny
liczyłeś sznur wysp jak różaniec.
Kiedy ci było smutno,
mewy biły późnem świtaniem
skrzydłami w żaglowe płótno
i wołały — Allanie! Allanie!
I wiązałeś, jak liny podarte
dzień z nocą, noc z dniem, bez ustanku,

choć się darły — zuchwały, uparty,
wciąż łączyłeś je przez noc do poranku.
Jakiej jeszcze pożądasz podróży
przyjacielu West'u i Nord'u,
te trzy lata od szkwału do burzy,
już nie dadzą lepszego rekordu.
Gdzie pojedziesz, popłyniesz, polecisz?
Chciałeś ziemię kuliście wyminąć,
poleciałeś kołem po świecie,
aby wrócić tam, skądś wypłynął.
Chyba jeszcze przypomnisz się Bogu
i dziób statku ku niebu obrócisz,
pożeglujesz rzeką — Mleczną drogą
Lecz Allanie — czy wrócisz? czy wrócisz?



>


Choćby obciąć ramiona i przyprawić skrzydła,
piersią — niby trójkątem siwy przestwór pruć,
ciąć warkotem jak słowem — nową mową śmigła
— choćby w piersiach zabrakło koniecznego tchu...

To życie! — nad błękitnym łukiem Atlantyku
morskim, nagim boginkom pocałunki słać —
z dreszczem zachwytu skoczyć przez skalę okrzyków,
choćby rozśmiane usta zalepiła mgła.

Tysiąc koni — a jutro? — choćby sto tysięcy,
huraganem w szczyt nieba, albo w morskie dno!
Oto skala uniesień liczona na tęczy,
to — wichr, wściekłość, młodzieńczość — zamieniona w lot.

O poeci, marzący w szumach fal, na brzegach,
patrzący jak na bóstwo na księżyc we mgle...
Aluminjowe skrzydła ma nasz stary Pegaz,
a w sercu, w piersiach bije miljony H.-P.



>


Ktoś pod drzwiami podsłuchiwał,
ktoś przylepił twarz do drzwi,
od drzwi uszu nie odrywał,
oddech siłą powstrzymywał,
słyszał w skroniach tętno krwi.....

— A za drzwiami zamkniętemi
ktoś kroczkami dreptał, dreptał,
szept kroczkami biegł po ziemi,
nieustannie szeptał, szeptał,
jakiś ktoś i jeszcze ktoś,
twardym krokiem słowa deptał
— tamto, owo, jeszcze coś,
szeptał, szeptał, szeptał, szeptał
jakiś ktoś i jeszcze ktoś.

— To i tamto i tak dalej....
tak się w ścianach rozszeptali
przechodziło cichcem w szept....
i gadali, i gadali...

Po dywanie, po kilimach
szeptanina trwa i trwa....
— nie wytrzymasz, nie wytrzymasz,
w skroniach huknie wściekle gniew
gdy usłyszysz pst, pssssst, — sza!

— Psia.... krew....!



>


Tęczą się kwiaty, kwiaty w kwiaty...
w szybach i lustrach, szkłach, wystawach
zatacza się kwiecista sprawa
i kolorami niebo plami,
i wiosna — brukiem — kwiaty w kwiaty,
fiolety, zieleń, biel, bławaty,
środkiem, zukosa, zlewa, zprawa....
Szumią ulice kobietami.

Panie wysmukłe, panie śniade,
różowoskóre, białoskóre,
te trzepocące i te blade,
w półświatłach, gazach, mgłach, ażurach,
seledynowych i różowych
tiulową wieją w świat poezją...
Strzelistych palm rozwiane pióra...
— Nad nietutejszą polinezją
witaj deszczyku cytrynowy!

W nudę perspektyw, pion kamienic,
w codzienność zwykłą żon i matek
niechże się wlewa, niech się pieni,
mieni w zieleni i czerwieni
kobiecość inna, zwiewna, modra,
rozkołysana w śpiewne łuki,
w ramiona słodkie, w płynne biodra,
fontanna papug ponad brukiem,

i wędrujące klomby kwiecia,
uśmiechniętemi pastelami
na placach miast — jak na palecie..
...Niech miasta szumią kobietami...

Niechże się ścielą różem, bielą
stukolorowych sukien płatki,
niech wieją świętem i niedzielą,
a zanim żony, zanim matki
zamyślą się nad czarnym chlebem,
niech biódr strzeliste wiolonczele,
zazdrość najwyższa śmigłym ptakom
za jasność słońcu się ukłoni,
za barwy dzwięki, ruchy, wonie...
Drażniący błękit świetny akord
błyśnie jak śpiewny wiersz poety.
Wiecznie pod każdem świetnem niebem
więdnieją kwiaty i kobiety.

A nam obrzędy i urzędy,
zdobycze, wojny, ameryki,
sprawy zawiłe i wspaniałe,
podróże, gwiazdy i zapędy,
idee, burze, kryminały,
na słoneczny blask motyki,
ubrania sztywne, kołnierzyki,
i pod gwiazdami noce białe.
Jak serce w piersiach, w bzach słowiki
skrzydłami w ściany świata trzepią,
a księżyc runął w staw jak kamień
i właśnie — słodko tak umierał...
pod tęczą barw tragiczny ślepiec
konał w wezbranych ścianach czterech,
gdy tam — sterując ramionami
kobiety kwitły ulicami,
ulice kwitły kobietami.



>


W zieleni płaskich brzegów, pod niebem kolorowem,
w zalotnem rąk przegięciu ocieniasz dłonią twarz,
w zieleni płaskich brzegów ten basen kapielowy
i mała, płaska plaża, najmniejsza z wszystkich plaż.

Liljowo kwitną uda, i chwieją się błękitnie,
błękitnie cię otoczył twój kapielowy strój,
na wodzie, sennej wodzie jak lilja wodna kwitniesz,
i taką cię zabiera zbyt śmiały zachwyt mój.

Na małej, zwinnej łódce wiosłami fale toczysz,
wzburzając senne wody, aż liżą płaski brzeg,
zalotnie zgiętą dłonią osłaniasz modre oczy,
by zniknąć, by odpłynąć — i nawet nie wiem gdzie.

Z najmniejszej w świecie plaży, daleka pani modra,
w twym małym pokoiku, pięć kroków wzdłuż i wszerz,
na ustach i na piersiach, na udach i na biodrach
niech ci położy księżyc ten nazbyt śmiały wiersz.



>


Jak polami przeleci, przewieje,
jak się słońcem wiosennem rozcudni,
to się wtedy słonecznie rozśmiejem
w nasze pierwsze, wiosenne południe.

Jak nam wiatrem przeleci przez włosy,
jak rozdzwoni, rozśpiewa skowrończo,
to będziemy rosą gonić boso
bez myśli, bez trzewików, bez pończoch.

A gdy nagle z zakrętu liljowo
krzak bzu tryśnie radośnie przed nami,
krzak ku naszym przechylimy głowom,
by scałować liljowość ustami.

Ludzie wszyscy będą nam zazdrościć,
co mi tam, kiedy chodzę po niebie,
kiedy serce mam pełne jasności,
kiedy ręce mam pełne — ciebie.



>


Księżyc rudoczerwony stukał w okna panieńskie,
strome dachy ocierał — ptak puszysty i kot,
dźwięcznie dachy zadrgały pod rudawem, mdłem cielskiem.
— Drogą panny wracały, pełną kałuż i błot.

Ledwie pulchne panienki weszły skromnie do siebie,
w krąg czerwony wpatrzone „przędzę marzeń swych snuć“,
on się wspinał po dachach, dumnie stawał na niebie,
na suficie niebiosów — pająk, kropla i łódź.

I wyzywał, przyzywał, głową miotał po chmurach,
wszystkie — jednę po drugiej brać, mieć, rzucać je mógł
nierealny i mglisty jak perfidna lektura,
niedosiężny a bliski — obłok, płomień i bóg.

Pożądany i celny, i dlatego zwycięski,
że na zawsze samotny chwiejnie może się piąć,
że tym udom i piersiom i westchnieniom paniéńskim
nigdy przygiąć się nie da, ni rozigrać, ni wziąć.

On — kawaler, on — partja, wiecznie w ślubnej podróży,
facet złoty jak złoto, ptak niebieski, a prince,

może drasnąć poduszki, a nie wejdzie do łóżek,
rozesłanych miłośnie — mgiełka, samiec i bies.

No i nie dał się pannom, pulchnym pannom się nie dał,
nocnik wyjrzał spod łóżek, klomb się skrwawił od róż,
puchną tłusto pierzyny, dymi wątła rezeda,
i odpływa kochanek — okręt, widmo i nóż.

Białe rączki powieją, białe chustki się wzbiją
z wszystkich okien ku niebu — jak motyle i ćmy...
— Żegnaj, książę, odpływaj w inne miasta — addio!
Niech cię senne prowadzą mgły, westchnienia i psy.

A on znowu na dachach nisko płonął, inaczej,
i płomieniem czerwonym spadł jak pożar na las,
aż trzasnęły łożnice pod panieńską rozpaczą,
gdy na szczyty sosnowe wiatr go popchnął — aż zgasł.



>


Gwiazd jest więcej niż ludzi i noc jest za gęsta,
olejna zieleń krzaków marszczy się w ogrodzie,
ku nabrzmiałej gwiazdami, wygładzonej wodzie
zwisają ciężko liście jak kawały mięsa.

Nie pytaj mnie o listy, czarnowłosa Kalli,
kalinowe masz imię, a mój czas się spala,
to tylko twoje listy są jak słodka fala,
a tylko moje słowo podnieca i pali.

To noc mi wtłacza serce w najczarniejsze gąszcza,
noce są złe, i wierz mi, noc wiosenna dusi,
wywodzi ostry księżyc, w dźwięczne szyby pruszy
kosmatem ptactwem mroku — ciem, muszek, chrabąszczy...

Noc każe ludzkim sercom wyć przeciągłe pieśni,
psom tęsknić, a słowikom żarzyć mokre krzaki,
nocą zakwita tytoń, opjumowe maki,
noc wodzi wiatr puszysty z miejsc najbardziej leśnych.

Życie dzieje się w nocy, na łysych mieliznach.
Ledwie się żyć odważam, oddychać ukradkiem.
Gdy gwiazdy drasną wodę, by lgnąć w niej jak płatki,
zaczyna dziać się moja pierwotna ojczyzna.

Nisko gaśnie miasteczko. Nigdy go nie było,
nie było tej bielizny, wiszącej na krześle,

wróciło wszystko straszne, pierwotne i przeszłe.
Zniknął dom, w którym mieszkam. To wszystko się śniło.

Jest nagi wódz miedziany, wyje w czarną wodę,
bierze na oszczep księżyc, by go wlec po rzece,
by śpiące, srebrne ryby siec na dnie jak mieczem,
aż na piachu mielizny ulgnie srebrną kłodą.

Jest nagi wódz, poluje, nie chodzi, lecz kroczy,
nie mija, lecz obala, i uderza pierwszy,
śpiewa krwawe zwycięstwa grzmotem prostych wierszy,
rany obmywa w rzece, nie lęka się nocy.

Nie zna lęku, bo nawet nazwać go nie umie,
na drzewo mówi — drzewo i na księżyc — księżyc...
— Bezsilnie drobne ręce, wąskie piersi prężę,
zawsze będzie silniejsza noc w swym strasznym szumie.

Przez okno płynie ogród i siada na piersi...
Już mi śpiewać bezsilnie[1], papierosy palić,
już ci nic nie napiszę, czarnowłosa Kalli,
bo znów mam noc przed sobą. A lękam się śmierci.



>


Nie uwierzę w wymiary, cyfry i kwadraty,
nie zmierzą kątów gwiezdnych żadne kątomierze...
— Słuchajcie, owej nocy ktoś we mnie uderzył,
ktoś nazawsze mnie zamknął w ramionach kosmatych.

Całem ciałem go czułem i całym oddechem.
Trząsł ścianami mieszkania. Długim rzędem cieni
wyznawały go senne szeregi kamienic,
a dymy kominami waliły jak wiechy.

Kamienny szereg pieczar, nakrytych dachami
jak muzealne góry, załomy i skały,
w rzece nocy jak ryby olbrzymie pływały,
a księżyc w łusce dachów, tkwił jak lśniący kamień.

W kamienicznych aortach bulgotała woda,
adwokaci do okien twarzami przywarli,
po ulicach krążyli zbudzeni umarli,
i chrapał gdzieś w podziemiach pijany gospodarz.

W ciemnym szynku narożnym, na kręconych słupach,
przy ulicy nazwanej imieniem poety
kręciły się zalotnie półnagie kobiety,
a deszcz o trwożne szyby krwawem błotem chlupał.

Potem w pijanym szynku noc wyła pomocy,
i bezradni uczeni chlipali żałośnie,

obłoki się jak koty wspinały po sośnie
i jak koty po dachach dudniły tej nocy.

Niebo grzmiało i w czarne cofało się głębie,
napróżno astronomów lunety i głowy
szukały gwiazd — wstecz parły komety różowe,
konstellacje znikały jak stada gołębi.

Uciekające niebo żegnały kominy,
z płuc pieców w noc rzucając zatrute płomienie,
i nad spłoszonem stadem żyjących kamienic
szedł apokaliptyczny swąd ludzkiej padliny.

Sam czułem czas niezwykły — krążyła po ciele
zimność przeszła i straszna zaniedbanych godzin,
aż poznałem, że śmierć jest godziną narodzin,
że gdy traci się wszystko — nie traci się wiele.

Z umierającym światem zacząłem się łączyć,
na piersiach dusił straszny nietutejszy ciężar...
— Niech walczą, ty mijaniem będziesz ich zwyciężał,
o, wydrwiony przez żywych, więc — triumfujący!



>


No cóż, odjeżdżam — dymią piachy
pod szerokiego wiatru tchnieniem,
i ty ku wodzie oczy nachyl,
i tak się przez to nic nie zmieni.
No cóż — przyjazdy czy odjazdy
życia do śmierci nie wymierzą,
bez końca drążyć będą gwiazdy
szeroką Wisłę w Kazimierzu.
Tam noc chmurami się nie zmieści
po rozwichrzonych płynąc bukach,
— ja tylko w żadnem innem mieście
już się spokoju nie doszukam.
Mnie jak mityczny żółty Egipt
zastyga świat w kłamliwą rację,
mnie oba ciemne Wisły brzegi
zostaną zawsze — dekoracją.
Mnie nikt już świata nie uprości,
przetrwa do śmierci lśniące szkliwo,
mnie ledwie wiersze o miłości,
mogą miłością być — prawdziwą.
Ja tylko w zmienność się zanurzę,
byle wciąż różniej, wciąż inaczej,
mnie tylko czarna, smutna muza
w nienaturalnem oknie płacze.
I tylko mnie już dzień się każdy
życiu jak kłamstwu sprzeniewierzy...
Żegnaj — niech cicho kwitną gwiazdy
nad tobą — i nad Kazimierzem.


LEŚNE


>


Jeszcze wrócę, wrócę do was, lasy,
zagubione w zagajnikach ścieżki,
osmalone bursztynowym czasem,
pnie ogromne, zwaliste i ciężkie.

W dębach, zrębach i porębach leśnych,
w aksamitnych ciemnozielach darni,
raz chłopięctwo jeszcze bystre prześnię
w ostrym kłusie i tupocie sarnim.

Trop zarosłych odszukam wędrówek,
znów oczyma zapatrzę się nisko
w pulsujące pokolenia mrówek,
w niezmęczone, drgające mrowisko.

Jeszcze oczy na wierzchołkach powieszę,
porozpędzam nad sobą obłoki,
znów się będzie od czerwca po wrzesień
czas wakacyj rozpinał szeroki.

Znowu będą w pnie stukać dzięcioły,
znów hukanie prześwidruje przestrzeń,
aż zaszuszczą płynnym trawokołem
zeszłorocznych liści szelesty.

Mrok zadymi ciężkim aromatem,
wiatr przed słońcem szpar w liściach niedomknie,

późnem latem pod liściem zębatym
może znajdę spóźnioną poziomkę.

Sosnopienne, dęborodne strony,
nieszumiące już dzisiaj nikomu!
Bystronogi, prężny, opalony,
pod gwiazdami powracam do domu.

Cytrę nocy świerszcze stroją nisko,
popętane konie dudnią z lasu,
a ja grzebię w wygasłem ognisku,
jak w popiołach minionego czasu.

Znów chcę w domu zamknąć się sosnowym
groźnym cieniem zawisnąć przy świecy,
podsłuchiwać jak szaloną głowę
kąpie księżyc w rozpluskanej rzece.

Jak rokity od srebra namokną,
jak w nich wiatrem od rozkoszy rzęzi,
i już nie wiem kto w zamknięte okno
tłucze: — księżyc, wiatr, noc czy gałęzie.

Znajdę jeszcze minione? — już nie wiem,
nie przyniesie rzeka co uniesie,
ale jeszcze powracam choć w śpiewie,
bodaj wszeptam się, wśpiewam i wdrzewię
w ciebie, — młode, minione polesie.



>


Tumie zieleni, burzo liściasta,
woni surowych żywiczna strugo,
unieś mnie, wyrwij z kamieni miasta,
szumem uspokój, ukryj na długo!

Głowy żar szumem zagaś dojrzałym
wargom spieczonym daj mokry listek,
niech w gęstwie igieł słoneczne strzały
stracą swój biały żar płomienisty.

Tumie zieleni, burzo iglasta,
zatop mnie swoją szumiącą treścią,
nagi w kamiennym domu obrastam
liści twych pierzem, igieł twych sierścią!

Wiatrem mnie rozwiej, rozprósz mnie cieniem,
w śródleśnej rzeki rozrzuć mnie żwirze,
nazwij mnie takiem leśnem imieniem,
jakiego nigdy nie można wyrzec.

Burzo iglasta, w żywicznym dymie
rozwiej mnie cicho, zniszcz bezboleśnie,
zgubione echo daj mi na imię,
najbardziej ciche, najbardziej — leśne.



>


Kwitnąć na brzegu — rzecz niepospolita,
burzliwe myśli wymienić na liście,
gdy najzwyklejszy człowiek mnie zapyta
— jak pragniesz rosnąć? — odpowiem — puszyście.

Tak. Gdzieś na brzegu szumnołuskiej rzeki
w zielonym, bystrym utonąć rozumie,
i jeśli — drzewo — spotkam się z człowiekiem,
nie rzec nic słowem, tylko liśćmi szumieć.

A niżej — wartko, i bystro się toczy,
wód płynne szkliwo ściera śliski kamień,
błękitny błękit głaska chłodno oczy...
— Żyć — to zielono wdół spływać strugami.

Dotykać wody, pić z ruchliwej ściany,
liśćmi, wodami, całą rzeką — płynąć.
— Pniem sobie rosnę, szumem wymijany,
a liśćmi mijam, by nigdy nie minąć.



>


Tutaj nic — ten zmierzch, te dymy,
rozpełzane nad zachodem...
temu życiu sen na imię,
sen bez daty, bez powodu.

Ledwie klomb, zielona głowo,
uschła tyczka z pękiem liści,
gdy dębowo, modrzewiowo
leśną ścieżką, życie, iść ci...

Tutaj płyniesz gładkim stołem,
trumną lśniącą, trumną czarną,
dęboszumem, trawokołem,
w południową godzin parność,

Płynąć, sennie czuć się niczem,
w las się wliścić, wssać, wgryźć, weśnić,
ziołem wyjrzeć tajemniczem
z wnętrza chłodnej ziemi leśnej.

Tu na chwilę mrok się zdrzemnie,
noc nakryje smutek miasta...
— I ten wiersz tak wyrósł ze mnie,
jak gdzieś z ziemi — kwiat wyrasta.



>


Jeszcze wczoraj akacje płocho i puszyście
duszącą wonią nozdrza otulały miękko,
wabiły jak dziewczęta kremową sukienką
i siały młode słońce przez płatki i liście.

A oto krągła ława napęczniałą lipę
otuliła w zielonym starych mchów uścisku
i mądrym, innym szumem schodzi lipa blisko,
i płatki zgasłych kwiatków na głowy nam sypie.

Zrozumieć trudne życie w jej dojrzałym chłodzie
można, gdy się wychodzi z życia jak ze szkoły,
gdy czarno aksamitne, wirujące pszczoły
brzęczeniem jak miód słodkiem szumią pieśń o miodzie

Wiem, że się nie domyślę, wiem, że nie zrozumiem,
i głowę, ciężką głowę na pień kładę bliski...
Opadły już z akacji i płatki i listki,
już lipa, stara lipa ponad głową szumi.



>


Słonecznie jest i miodnie na naszem wielkiem polu,
niebo pęka z gorąca, trzeszczy błękitny sklep,
oddech mam krótki, szybki, oczy mnie z światła bolą,
na ścierniach pachnie miękko złożony w kopy chleb.
Leżę tak. — Dionizosie, w winnicach słońcem miodnych
zawarł się, spęczniał, stężał wina młodego chłód,
zaleje noc jak wino ten pożar mrokiem chłodnym,
zawiesi winną wiechę u mych słonecznych wrót.
Nim dzisiaj słońce skona, zanim się dzień dokona,
można się rzucić ciałem w szerokie rzędy niw
i słuchać jak odchodzi śmiertelna pieśń, szalona,
ostatnia pieśń chrzęszczących, umierających żniw.
Na wozie pozłacanym, wozie pachnącym zbożem
powiezie nas, powiezie brunatny, krępy chłop
i w miodny chłód stodoły położy nas, ułoży,
zamiesza świętą ręką, jak napęczniały snop.
Tak giętko, modro, biało, tak szeleszcząco, cudnie
wdychać ostatek lata, tętnić spęcznieniem żył,
liljowy mrok szelestnie osnuwa sen południa
i żniwa mrą na ścierniach i resztki młodych sił.
— A ty się w las dziewczyno wybrałaś szukać malin,
przykładam dłonie do ust i hukam w stary las...
— Wracaj, padają zboża, słońce przestaje palić,
już jutro żniw nie będzie — i nas, i nas, i nas!...



>

BALLADA


Niech się zacznie od kurów,
od śpiewaków szatana...
Księżyc nakrył się chmurą,
mleczna pieni się piana...

— Czarne ręce noc wznosi ku górze.

— A ty drobny, niezmęczony chodzisz,
ziemię tłustą obwąchujesz, węszysz,
nieustanny ścieg idących godzin
w sercu ostrzem znaczy się najcieńszem...

— Dziś noc jedna jest kresem podróży.

Aż wyskoczy tajemnie spod ziemi,
siwych włosów rozprysła się piana.
nogi grzęzną w trawy po kolana,
i napróżno pytaniami pójdziesz w mrok niespokojnemi.
— Rzecz zwyczajna, choć — niespodziewana.

— Jeśli możesz słuchać — słuchaj dłużej.

Bo on będzie z kwiatuszkami gadał,
w pantofelkach sam tańcząc kwiatowych,
będzie w rosie — nagle purpurowej
krążył, ciskał sobą w noc, przysiadał,

iskry nagle wyskoczą mu z głowy
i okropnem zapowie się słowem.

— Księżyc w czarnej zatrzaśnie się chmurze...

I już wtedy — wszystko, co schowane,
co ukryte, a niespodziewane
wyjdzie, wymknie, wyśliźnie się nocy.
I na lasu żywą dekorację
czart wyjedzie w antycznej karocy
w smoki, ryby, gryfy, inkrustacje,
które spłyną po jej lśniących ścianach,
aby pełzać po leśnych polanach.

— By syczało dookolne wzgórze...

Już i strzygi, już i czarownice,
kozłoludzie i nagie dziewice,
i koboldy na słomianych nóżkach
w trepkach śmiesznych — kwiatowych ostróżkach,
i po ścieżce głowa się potoczy
w przerażone oczy wpije oczy,
i kochanka, co truła się kiedyś
wyobłoczy się, bielsza od kredy,
i pod rękę przemkną się po ścieżce
pan wąż z kretem w czerwonej czapeczce,
i kosmatki i włochatki, nietoperze,
i jabłkami nabijane jeże,
garbus nożem rozpłata dwa garby,
by wysypać nieprzebrane skarby,
co się w ręce wzięte, oczywiście,
zmienią w próchno, dym i w zwiędłe liście.
Aż nad wszystkiem, znad dziwnej polany
bies się wzniesie, o twarzy nieznanej.

— I zadymią zapachami róże...

Już nie będzie złorzeczył nauce,
go z ludzkich mózgów wymazała.
Cały w czarnej pogrążony sztuce,
cały w czarnych czarnoskrętach ciała,
arcypłynny, mądry i nadludzki
skarby swoje przyciśnie do piersi
i usiądzie zadumany w kucki,
by zakończyć opowieść tę wierszem,
aby znowu podnieść ku niebiosom
czarną, śliską, pokrwawioną rosą
ziemską kulę...
— Na jednym pazurze.

— Powiedz — możesz posłuchać i dłużej?

— Spójrz — on siedzi, zgarbiony nad rzeczką,
purpurową nakryty czapeczką.

— Spójrz — drży z chłodu, starości i nocy,
a podnosi zielonawe oczy.

— Spójrz — pokornie, nisko czapkę trzyma,
a przebija zielonemi oczyma.

— Spójrz — skulony, sam, niemocny siedzi,
a zapyta cię zawsze — chcesz wiedzieć?

— Wiedz — to ledwie początek podróży.


LUDZKIE

>


Tutaj do jedenastej łukami perspektyw
przesuwa noc latarnie jak perły na sznurach,
szumi park, drzemie głowa nad paskiem korekty,
noc usiada chmurami na siedmiu pagórach.

Może Rzym, może Londyn morzem mgły podpływa,
może florencki Kraków na tym lwowskim rynku,
bo któż wie ile troski i życia ubywa
w spłakanym harmonjami łyczakowskim szynku.

O, bo żadne Warszawy, Paryże ni Rzymy
nie kryją takiej pustki na wylotach ulic,
gdy w mrok bram, po dziesiątej zamkniętych, tulimy
twarze — i tylko smutku już nam nie utulić.

Tu patrzymy z teatru w najpiękniejszą w świecie
perspektywę, utkaną lampami przez mroki,
tu wracamy uliczką przez mgliste stulecia
pod ormiańską katedrę, prującą obłoki,

tu śpiewamy piosenki, wychodzimy z kina,
tu znudzeni czytamy prasę po kawiarniach,
tu długo się nam młodość kończy i zaczyna,
tu zagarniamy życie, nim nas śmierć zagarnie.

Tu nagle, niespodzianie — Bernardyński kościół,
po nieprzespanej nocy, o którejś nad ranem,

prosty, śmigły, cudowny, piękny jaknajprościej
pod pogodą niebiosów i burzą kasztanów.

Tu miłość. Tu aleje. Tu jesienią cmentarz.
Tu wszystkie parki lwowskie w niebo strzelające.
Tu włóczęgi po mieście, jeśli noc przeklęta,
a gdy słodka — czekanie na wybuchy słońca.

Czekanie na wybuchy, na świty czerwieńsze,
które wciąż burza czasów niepewnych odwleka.
Piszę — noc dziś jest słodka — na swem trzeciem piętrze.
zamykam wiersz nad miastem — i czekam. I czekam.



>


Jak mi tych lat dwadzieścia i kilka pomieścić
w owym Lwowie centusiów, radców i endeków,
w tem wiecznie śpiewającem, w tem zielonem mieście.
jakże młodość mą górną a durną przeczekam.
Tu miejscowo tutejszych widzę literatów
jak nieśmiertelność pragną jednym wierszem kupić,
jak okazują trwogą wstrząsanemu światu
małość zlęknionych myśli w pustych słów skorupie.
Przysiadło śpiewne miasto — chmurą dymów chlusta,
w błękitach szumią wiekiem przywalone drzewa,
i młodą pieśń śpiewają przedmieść brudne usta,
eh, alboż wie ktoś tutaj — jak się w tobie śpiewa.
Kto z was zna te przedmieścia — może wy, pissaże,
chrystusiki za grosze dla domowych wampów...
— Wierzę w was czarni chłopcy, co dziś pod pasażem
zaglądacie mi w oczy pod kinową lampą.
Wierzę w wasz czarny pierścień dookolnej sitwy,
że kiedyś dumny ratusz ramionami ściśnie,
że jeszcze i zaśpiewam wam kiedyś do bitwy,
synkowie strasznych matek — z ustami jak wiśnie.
Że się jeszcze z tym dumnym zadrę patrycjatem,
że kiedyś Marsyljanką te lata odkupię,

gdym z młodością i z laską za żydami latał,
zaczadzony jak wszyscy okrzykami głupich.
Może jeszcze zobaczę w tem endeckiem gnieździe
przywódców z owych czasów, raz w smole, raz w pierzu,
z wami, chłopcy, pohulam w ostatnim zajeździe,
gdy odpowie ulica ulicznym rycerzom.
Zatrzepoce na rogach krzyk jedwabnych paniuś
w owym dniu poetycko marzonych uniesień,
ano — jeszcze zobaczę jak dzisiejszych draniów
gniew ulicy na mury rzuci i rozniesie.
Tak mi się wtedy zbudzisz — już nie w bucie znaków
narodowych, jak dotąd, na Marjackim Placu,
nie poznam w tłumie żydów, nie dojrzę polaków,
nie ukraińców, — ludzi nareszcie zobaczę.
Bo znam moc, co potrafi tak was wziąć za gardło
jak was dziś biorą wszystkie hymny i brygady,
jeszcze, jeszcze doczekam, jeszcze nie umarło
Słowo, które was rzuci na pierś barykady.
Może jeszcze doczekam — śmiechu smukłych dziewcząt,
co dziś płatną miłością muszą gości bawić,
innego krzyku dzieci, które dzisiaj wrzeszczą,
niosąc w wieczornych szmatach głupstwo i nienawiść.

Dlatego nie ustanę — i niech sobie warczą,
niech grożą, plują, wyklną, wyświecą z narodu,
niech mi już tylko miłość do ciebie wystarczy,
miasto marzeń i zdarzeń, pieśni i ogrodów.
Wzburzać cię zwykła jesień — w jeden obłąkańczy
listopad, gdy znów dziejów wichr w nas będzie dął,
w locie kul, w szepcie liści strącanych — zatańczę...
— Ja — dziś l'enfant terrible, l'enfant terrible de Leopol.



>


Już się brama za nami zatrzasła,
i dzieciństwo zapadło jak w przepaść,
mocno, twardo przez złowrogie miasta
trzeba iść zachmurzonym — i nie paść.
I zapomnieć o kroku tanecznym,
pochylonym, ciężkim i szerokim,
w niepotrzebność, w własną niedorzeczność
walić chwiejnym, robociarskim krokiem.
A ojcowie w podniszczonych futrach
drobią kroczkiem do biur, do urzędów,
niepewni, zatrwożeni, czy i jutro
nad aktami za biurkami usiędą.
— Czy i jutro — dziwią się i trwożą,
wciąż zdumionych na ulicy mijam...
— Jutro, było zawsze — jutro, o Boże!
Takich czasów nie widzieli jak żyją.
Nie im, nie im fabryczne kominy
rozwlekają swe łuny i chmury,
to ich synom, niepotrzebnym synom
dano krwawą bawić się purpurą.
Nam zaciskać i zęby i pięści,
bezrobotnym obiecywać jutro,
ojcom tylko biura i boleści,
kraty, łaty, i na raty futro.
Nam pomruki burz chwytać ukradkiem,
przy obiadach miąć w złości serwetki,

gdy trawimy z rodzinnym obiadkiem
wszystkie bujdy o złach piatiletki.
Cóż dziwnego, że nocą podniebną
wyszydzamy domowe ogniska.
— Że pytamy zapatrzeni w własną niepotrzebność,
kiedy skończy się i zacznie — nam — wszystko.



>


Znów miedzianem błyskasz obliczem,
wzdymasz krwawych sztandarów chmury,
znów krew ludu płynie ulicą,
obryzguje ręce i mury.

Krok znów dudnił, rynsztunek chrzęścił,
w oknach lufy, okrzyki wieją,
tłukły w szyby powietrza pięści
detonacyj onomotopeją.

Nie od dziś zdecydował o wszystkiem
żołdaków ćwiczony krok,
tylko nowszy karabinów system
częściej krajał czerwienią mrok.

Pocisk jęczał, nad dachem pękał...
Bladym chłopcom pieśni miłosne
długowłose śpiewały dziewczęta
w Czterdziesty ósmy rok, na wiosnę.

Patetycznie, z ręką na sercu
carbonerzy marli u barykad...
— Patrz — a dzisiaj wczorajsi mordercy
patetycznie drzemią na pomnikach!

Nic nowego. — W komunikatach:
— W Austrji spokój — płynnie donoszą.

Tylko dymią na wzgórzach armaty,
i spocone wracają do koszar.

W tumach modły wznoszą dziękczynne:
— Quod peractum'st — jako być musi.
Nikt za ciebie nie żądał innych
komunikatów — Chrystusie.

Czyich uszu doleciał, gdzie dobiegł,
krzyk o odsiecz, wołanie — Ratunku!
Nie w tym świecie, nie w tej Europie
żądać tobie uczciwych rachunków.

Wrzask bezmyślnych, ulicznych awantur
cieniem ciężkim na młodość nam spadł...
Żydzi bici przez tłum korporantów,
oto — naszych dwadzieścia lat.

Księżyc miedzią brzęczy, gdy wchodzi
w miasto, w bezsens kolorowych flag.
Bezrobotni kładą się powodzią
pod karabinów maszynowych takt.


Tylko ciszą z kasztanów wiało,
kiedy wojsko szło ulicy środkiem,
gdy na lufy i hełmy, nieśmiało
wiatr rozrzucał płatków ulotki.

Lecą płatki kasztanów, akacyj,
woń żołnierze wciągają w płuca...
Nie przeczuwa nikt — agitacji,
że to prawie — już — rewolucja.

Ulicami mgły rude opary
wsiąkają podstępnie jak gaz...

Z trudem na historji zegarach
bagnetami wstrzymują czas.

Kiełkuj mocy podziemna, rośnij
chodnikami pod chwałą pomników.
— Rewolucjo — i nas matko młodości
przygarniesz do piersi barykad!

Narodowych flag bezsens łopoce
pod chmur gęstszych i cięższych oponą.
Tylko wierszem skneblowanej mocy
pozdrawiamy twoich powieszonych.

Fioletowe zygzaki przed burzą
coraz mocniej pękają z hukiem...
Patrz! — führerzy władcze oczy mrużą,
burza dudni nie niebem — lecz brukiem.

Krwią zachodu asfalt ulic mości,
sztandarami chmur pęka krwawemi.
— Sława! Sława! Wiosno Wolności!
Wiedniowy dniu nowej ziemi!

Pręż się! Pękaj w młodem przededniu,
słów iskry wyrzucaj — niech płoną!
Przedwiośniem zaczęło się — Wiedniu,
jeszcze zacznie się wiosną — czerwoną!



>

HALINIE GÓRSKIEJ


Wypływa z brzucha miasta, gęsta i nieczysta,
pod niebem raz z ołowiu, raz z błękitnej bieli.
Wiecznie w czarnych kanałach charczy, parska, śwista
w zwyczajne dni tygodnia i w białe niedziele.
Wtłoczona najprzezorniej w kazamaty sklepień,
odgrodzona od świata kratą i kanałem.
— Smutno — nigdy błękitów malowanych nie pić;
— Ciężko — nazwać nurt życia — czarnym kryminałem.
Trudno być czarną wodą, smutno wiecznie pluskać
w szachownicę z żelaza przemądrze splecioną,
i zbierać brudy miasta w skneblowane usta,
wiecznie dusić się w sobie, być wodą — a płonąć.
I z wszystkich strasznych mieszkań, z mieszczańskich wychodków
brać przetrawione żarcie. I nie móc zawrotnym
nurtem jak czarny wulkan trysnąć w miasta środku,
na rynku, gdzie zasiłki dają bezrobotnym.
Płynąć, płynąć złowrogo i długo — jak życie,
zdechłe szczury, odpadki i gazety toczyć,
zgniłemi jarzynami codziennie się sycić,
a zapijać gruźlicą, mydlinami, moczem...

Gdzieś za miastem wstydliwie spod ziemi wychynąć,
jak kiszka odchodowa smrodem w niebo buchnąć,
i tam płytko po drutach, puszkach, blachach — płynąć,
nocami pod księżycem lśnić jak martwe próchno,
nad sobą czuć tramwaje i tysiące kroków,
bijących w czarny sufit jak serce bezmyślnie,
i tylko czarną ziemię ryć i ryć — głęboko,
przy elektrycznych drganiach w nadziemnym przemyśle,
I nic nie móc, straszliwie — nie móc, nie być w stanie,
tłuc tylko łbem w przemądre, inżynierskie pęta.
— A na górze są oni — panowie i panie,
ulepszone, w surdutach i sukniach — zwierzęta.
Sine trupki niemowląt, rude szczątki szczurów
tłoczą się przy odchodzie, w strasznej wodzie mokną,
narasta wał rozkładu pod cuchnącą dziurą,
wzbiera nurt, będzie czarno wyczyszczonym oknom.
...Kiedy w nie lepkie chlusty z wnętrza ziemi trysną,
gdy się gejzer jak czarna chorągiew podniesie...

— Nazywają ją Renem, Tamizą czy Wisłą,
U nas płynie pod miastem. U nas Pełtwią zwie się.



>


Na pierś, zżartą na proch iperytem,
gdzie się bagnet rdzawił jak gwóźdź —
legli ciężko wyzłacaną płytą,
twardym marszem przytłukli. Nawskróś!

Rozsypali po niebie sztandary,
dzieci rzędem wzdłuż płyty i tłum,
znicz się krwawił i krwawił pożarem,
cisza rosła pod niebo — jak tum.

Salwy, wieńce, okrzyki wezbrane,
mowy, kwiaty. — Żołnierze! — och, wyjść,
krzyknąć — Milczcie! Żołnierzem Nieznanym
nigdy, nigdy nie potrafię być.

Posłuchajcie mnie bracia, co teraz
defiladą łamiecie mi pierś.
— Najstraszniejsza rzecz — to umierać!
Nastraszniejsza jest — dusząca śmierć!

— Ja nie umiem być bohaterem,
ciężko na pierś z marmuru brać łom...
— A w okopach miałem wszystkie papiery,
i nazwisko... i dzieci... i dom...

— Za coś, Wrogu Nieznany, czy Bracie
w piersi bagnet zębaty mi wparł,

— za coś moje nazwisko zatracił,
kiedym ziemię pazurami darł.

To przez ciebie, i widzisz, przez ciebie,
Wrogu, Bracie Nieznany, aż stąd
znowu kwitną chorągwie na niebie,
i daleki majaczy znów front.

Aż pod taktem defilad i butów
taki wstrząśnie kolumnami szloch,
że miljony Nieznanych Rekrutów
płytę z piersi rozniosą... — Na proch!


Przypisy

  1. Uwaga dla przyszłych komentatorów: Przecinek następuje po „bezsilnie“. Zaznaczam to, ponieważ sam byłem żałobnym świadkiem znęcania się na ćwiczeniach nad narodowym, bądź co bądź, wieszczem — Słowackim. Chcę tego kiedyś uniknąć. Rozchodziło się o to, czy poeta napisał „palmy, zamki na Bosforze“ (w znaczeniu drzewa i zamki), czy „palmy zamki na Bosforze“ (zapalajmy!). Ta kwestja jednego przecinka zajęła nam kiedyś na seminarjum bite dwie godziny. Prosząc o względy przyszłych komentatorów, wolę sprawę swojej interpunkcji sam wyjaśnić.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Hollender.