Uwaga
Serwis Wedateka jest portalem tematycznym prowadzonym przez Grupę Wedamedia. Aby zostać wedapedystą, czyli Użytkownikiem z prawem do tworzenia i edycji artykułów, wystarczy zarejestrować się na tej witrynie poprzez złożenie wniosku o utworzenie konta, co można zrobić tutaj. Liczymy na Waszą pomoc oraz wsparcie merytoryczne przy rozwoju także naszych innych serwisów tematycznych.

Villette/całość

Z Wedateka, archiwa
Przejdź do nawigacji Przejdź do wyszukiwania
<<< Dane tekstu >>>
Autor Charlotte Brontë
Tytuł Villette
Rozdział Szczęśliwe stadło
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wydania 1939
Druk Drukarnia „Linolit“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. Villette
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: Pobierz jako ePub Pobierz jako PDF Pobierz jako MOBI
Plik:PL Bronte - Villette.djvu
Indeks stron

Z pochyloną głową i czołem opartym na dłoniach siedziałam ukryta pośród splecionych w jedną łączną grupę trzech pni drzewnych i gąszczu niższych krzewów. Z tego miejsca słyszeć mogłam wyraźnie, o ile chciałam, każde słowo, wypowiadane przez panią Walravens i jej otoczenie, tak blisko nich siedziałam. Przez jakiś czas jednak nie mówili o niczym takim, co mogłoby usprawiedliwić moje wsłuchiwanie się w ich słowa. Rozmowy krążyły dokoła strojów, muzyki, iluminacji, pięknej nocy. Czekałam na to tylko, aby bodaj jedno z nich wspomniało: „Powietrze jest spokojne, wiatr pomyślny sprzyja jego podróży. Antigua (jego okręt) odpłynie w dobrą chwilę“. Z niczyich ust nie padła jednak taka uwaga. Ani Antigua, ani jej kurs, ani też jej pasażer, nie zostali wspomnieni ani jednym słówkiem przez nikogo.
Możliwe, że lekka, pusta pogawędka równie mało jak mnie interesowała i Madame Walravens także. Zdradzała ona pewien niepokój, odwracała głowę to w jedną, to w drugą stronę i ciekawie zapuszczała raz w raz wzrok poprzez drzewa i zgromadzony tłum, jak gdyby wyczekiwała kogoś i niecierpliwiło ją opóźnianie się owego spodziewanego osobnika czy osobników.
Óu sont — ils? Pourquoi ne viennent — ils pas?[1] — usłyszałam ją, pomrukującą kilkakrotnie, i wreszcie, jak gdyby zdecydowana była otrzymać odpowiedź na swoje pytanie — które, jak dotychczas nie zdawało się interesować nikogo — wypowiedziała głośno zdanie dość krótkie i proste, na którego dźwięk wzdrygnęłam się jednak gwałtownie:
Messieurs et Mesdames — rzekła — ou donc est Justine-Marie?[2]
Justine-Marie?... Co to znaczy?... Justine-Marie — zmarła zakonnica?!... Gdzież ona jest? Jakto?! Pani, Madame Walravens, wie wszak najlepiej, że Justyna-Maria spoczywa od dwudziestu lat w grobie, czegoż więc jeszcze może pani żądać od niej? Pani będzie musiała pójść do niej, ona wszakże nie będzie mogła przyjść do pani.
Tak powinna byłabym odpowiedzieć, o ile moją rzeczą byłoby udzielenie odpowiedzi na natarczywe pytanie Madame Walravens, nikt wszelako nie zdawał się zapatrywać tak jak ja, nikt nie zdawał się zdumiony, ani zaskoczony, nikt nie zdradzał wahania co ma odpowiedzieć. Osobliwe, dziwaczne, oszałamiające, zagadkowe pytanie, zadane przez Madame Walravens spotkało się z najzwyklejszą, najpospolitszą odpowiedzią:
— Justyna Maria — rzekła jedna z otaczających ją osób — przyjdzie niebawem; jest w kiosku. Będzie tutaj za chwilę.
Po tym pytaniu i po tej odpowiedzi zmienił się nieco nastrój i ton pogawędki, która pozostała jednak w dalszym ciągu równie swobodna, lekka, powierzchowna, nieco bezładna i przeplatana drobnymi ploteczkami, jak poprzednio. Słyszeć się jedynie dawały nowe nie zaznaczone dotychczas wzmianki, aluzje, komentarze, docinki, wszystkie wszakże były tak niejasne i urywane, tak ściśle dotyczyły osób niewymienianych z imienia ani nazwiska, czy okoliczności bliżej nieokreślanych, że mimo starannego wsłuchiwania się — a rozmyślnie wsłuchiwałam się z taką uwagą, jak gdyby od tego co usłyszę zależały własne moje losy — nie mogłam wyciągnąć z wysłuchanych słów nic więcej ponad to, że projektowany był jakiś plan, dotyczący upiornej owej Justyny Marii martwej, czy żywej. Rodzinna junta zdawała się planować jakiś zamach na nią z niewiadomego mi, ale im wszystkim bardzo leżącego na sercu powodu. O ile się zdawało, była mowa o małżeństwie, o majątku — nie mogłam jednak domyśleć się dla kogo — może dla Wiktora Kinta, a może dla Monsieur Josepha Emanuela, jako że obaj oni byli bezżenni. Wydało mi się nawet w pewnej chwili, że wzmianki owe, docinki i żarciki miały na względzie młodego jasnowłosego cudzoziemca, należącego do tego samego towarzystwa, które, mówiąc do niego i o nim, nazywało go „Heinrich Müller“. Do całej tej beztroskiej paplaniny natrętnie od czasu do czasu dorzucała Madame Walravens swoim ochrypłym, skrzekliwym głosem dziwaczne jakieś, nie wiążące się z sobą wzajem zdania; niecierpliwość jej znajdowała chwilami jedyne oderwanie w nieubłaganym pilnowaniu Desirée, której nie wolno było zrobić kroku, ani poruszyć się, aby stara wiedźma nie pogroziła jej swoją laską.
La voilà — oto ona! — zawołał nagle jeden z panów — voilà Justine-Marie qui arrive![3]
Chwila ta była dla mnie osobliwa. Pamięć moja wyczarowała przed oczami mojej duszy, wpuszczony w ścianę, portret zakonnicy, przynosząc mi zarazem echo smutnych dziejów miłosnych; wskrzesiła wizję poddasza, alei, berceau. Miałam przeczucie rozwiązania wreszcie zagadki, niezłomne przeświadczenie, że wyjaśni się ona w następnym momencie. Z chwilą, gdy pozwalamy sobie puścić wodze fantazji, gdzie zatrzyma się ona? Czy istnieje tak nagie drzewo zimowe, tak pokorne, trzymające się z dala od drogi, obrywające korę z żywopłotów bydlątko, aby fantazja, przepływający obłok, czy przedzierający się przez chmury promień księżyca nie nadały jednemu i drugiemu cech zjawy nadziemskiej?
Niezwykłym ciężarem legło mi na serce uroczyste wyczekiwanie wyjaśnienia tajemnicy: dotychczas oglądałam zjawę mniszki mętnie jedynie, z oddalenia; teraz stanąć miałam twarzą w twarz z nią w pełni oświetlenia. Przechyliłam się naprzód i wpiłam oczy w drogę.
— Idzie! — zawołał Monsieur Joseph Emanuel.
Koło otworzyło się, jak gdyby na przyjęcie nowego, upragnionego członka. W tym samym momencie przeszedł ktoś przypadkowo z płonącą pochodnią w ręku; jej blask uzupełnił blade światło księżyca, wyraźnie uwypuklając łącznym wysiłkiem bliski już moment dénouement — rozwiązania. Niepodobna, aby tym, którzy stali tak blisko mnie, nie udzielił się w drobnej części bodaj niepokój, jaki mną miotał w stopniu tak niebywałym. Najchłodniejszy z grupy musiał niewątpliwie powstrzymać oddech na chwilę. Co się mnie tyczy, krew zakrzepła we mnie, życie moje pozostało w zawieszeniu.
Po wszystkim. Chwila i mniszka nadeszła. Rewelacyjny moment przełomowy minął.
Blask pochodni, trzymanej wciąż jeszcze w pobliżu przez jednego z dozorców parku, rzuca w dalszym ciągu łunę świetlną muska nieomal twarz wyczekiwanej w sposób, czyni ją dla mnie najdoskonalej widzialną. Jak wygląda? Jaki ma na sobie strój? Kim jest?
Snuje się tego wieczora wiele masek po alejach parku, że zaś pora jest późna, tak dziwnie wszechwładnie panować zaczyna poczucie tajemniczości i zjawowej upiorności, że gotów byłbyś chyba uwierzyć mi, czytelniku, gdybym ci powiedziała, iż wydała mi się ona podobna do zakonnicy z poddasza, obleczona jak tamta w czarno-białe szaty, w biały zawój na głowie, że wygląda jak zmartwychwstała Justyna-Maria, że jest jej powstałym z grobu duchem.
Wszystko to fałsz, zmyślenie! Nie będziemy się w nie bawili! Bądźmy uczciwi i trzymajmy się, jak to czyniliśmy dotychczas, ścisłej, niezafałszowanej prawdy. Prostej, zwykłej, może nie ponętnej, ale niewątpliwej prawdy.
Prostej, zwykłej, nieponętnej?! — Źle w danym wypadku dobrane określenia. Ta, którą mam przed sobą, nie jest w ścisłym znaczeniu tego wyrazu ani prosta, ani zwykła, ani tym mniej nieponętna. Stoi tu młode dziewczątko z Villette — świeżo po ukończeniu pensjonatu. Jest bardzo ładna, urodą typowo tubylczą. Wydaje się dobrze odżywiona, jasna, o wybitnie zaokrąglonych kształtach. Pulchniutka. Ma pełne policzki, poczciwy wyraz oczu, bujne włosy. Jest ładnie ubrana. Nie przyszła sama. Eskorta jej składa się z trzech osób: dwóch starszych, które nazywa: „Mon oncle“ — mój wuj — i „ma tante“ — moja ciocia. — Śmieje się, szczebiocze, wesoła, żwawa, kwitnąca. Typowa belle bourgeoise — piękna mieszczka. Pod każdym względem.
Tyle o „Justynie-Marii“; tyle o duchach i tajemnicach. Nie znaczy to, aby ta, która szczególnie mnie interesowała, została wyjaśniona: dziewczątko, które mam przed sobą, nie jest na pewno moją mniszką; zjawa, oglądana przeze mnie na poddaszu i w ogrodzie, była o wiele wyższa.
Przyjrzałam się dokładnie pięknej mieszczce z Villette, ogarnęłam gniewnym wzrokiem jej godnych „oncle“ i „tante“. Czy zdołałam rzucić jeszcze przelotne chociażby spojrzenie na trzeciego jej towarzysza? Czy mogłam poświęcić mu źdźbło uwagi bodaj? Powinna byłam, mój czytelniku, rozpoznać go od razu, na pierwszy rzut oka; miał niezaprzeczone prawo do tego. Należy mu się, abym go rozpoznała. Nie spotykamy się po raz pierwszy. Zacisnęłam dłonie aż do bólu, wciągnęłam w płuca głęboki haust powietrza: powstrzymałam okrzyk, przełknęłam cisnący mi się na usta wyraz zdumienia, nie pozwoliłam sobie na wzdrygnięcie się nawet, byłam nieporuszona i niema jak kamień. A przecież wiedziałam, na kogo patrzyły moje oczy: poznałam go poprzez ich zamglenie, jakie pozostawiły im przepłakane noce. Miał odpłynąć na pokładzie okrętu „Antigua“. Tak powiedziała Madame Beck. Skłamała, albo też powiedziała to, co było pierwotnie prawdą i czego nie sprostowała, kiedy okazało się fałszem. „Antigua“ odpłynęła, a tu, o parę kroków przede mną, stał Paul Emanuel.
Czy byłam rada? Olbrzymi ciężar spadł z mojego serca. Czy ten nieulegający kwestii fakt był dla mnie zapowiedzią radosną? Nie wiem. Należałoby zbadać jakim okolicznościom zawdzięczałam opóźnienie jego wyjazdu. W jakim stopniu pozostawało ono w związku z moją osobą? Czy nie istnieli tacy, których sprawa ta dotyczyła bliżej, znacznie bliżej, aniżeli mnie?
Kim mogła ostatecznie być ta młoda dziewczyna, ta Justine-Marie? Nie była dla mnie osobistością zupełnie obcą, mój czytelniku: odwiedzała często pensjonat na Rue Fossette; bywała stale na niedzielnych zebraniach prywatnych u Madame Beck. Jest krewną zarówno Becków jak Walrevensów: nadano jej imię chrzestne od czczonej owej zakonnicy, która, gdyby żyła w dobie narodzin dziewczątka, byłaby jego ciotką. Nazwisko obecnej Justyny-Marii brzmi Sauveur; jest spadkobierczynią znacznej fortuny i sierotą; Monsieur Emanuel pełni obowiązki jej opiekuna; jest, jak mówią niektórzy, jej ojcem chrzestnym. Junta rodzinna pragnie, aby Justyna-Maria poślubiła jednego z otaczającej ją grupy młodych panów — który z nich ma być tym wybranym? Najważniejsza, rozstrzygająca dla mnie kwestia: który z nich?
Byłam bardzo rada, że lek, jakim napoiła mnie Madame Beck, natchnął mnie uczuciem niepokonanego wstrętu do pozostawania w sypialni pensjonatowej i w moim łóżku. Zawsze, przez całe moje życie, lubiłam i usiłowałam docierać do rdzenia prawdy, zwykłam szukać bóstwa w jego świątyni, unosić zasłonę kryjącą właściwe jądro rzeczy, narażać się bodaj na grozę wyjawienia. O, Tytanko pośród bogiń! Zamglone zasłoną zarysy twojej postaci stają się jeszcze bardziej dokuczliwie niewyraźne z powodu niepewności swojej, uwydatniają się, natomiast, z całą wyrazistością, uwypuklają wszystkie swoje linie, o ile zastosujemy przy ich badaniu okrutną, bezlitosną, nie uznającą żadnych kompromisów, bezpośredniość i szczerość. To, co ujrzymy, może zaprzeć nam dech z niewypowiedzianego przerażenia, zarazem jednak wchłaniamy w siebie w tym momencie tchnienie boskości. Serce nasze dygoce i prądy jego falują jak rzeki, podniesione z łożysk wstrząsem, jakiemu uległa ziemia, zarazem jednak wchłonęliśmy w siebie siłę. Widzieć i wiedzieć najgorsze — to pozbawić Lęk jego głównej przewagi, największego jego atutu.
Powiększone w ten sposób o trzy osoby towarzystwo pani Walravens ożywiło się i rozweseliło. Panowie przynieśli łakocie i napoje z kiosku; wszyscy rozsiedli się na murawie pod drzewami; pili i wygłaszali toasty, śmieli się, dowcipkowali. Monsieur Emanuel stał się przedmiotem żartów i drwinek na wpół niewinnych i, jak mi się wydało, na wpół złośliwych, o ile zwłaszcza wychodziły z ust Madame Beck. Wywnioskowałam z nich w każdym razie, że jego podróż została chwilowo odroczona na jego własne żądanie, wbrew życzeniom jego przyjaciół, a nawet wbrew ich naleganiom i radom. Pozwolił statkowi „Antigua“ odpłynąć i zamówił kajutę na pokładzie „Pawła i Wirginii“, który miał wyruszyć w podróż o dwa tygodnie później. Droczono się z nim na temat powodów, jakie skłoniły go do tej zwłoki, domagając się, aby je ujawnił. On wszelako niewyraźnie jedynie wzmiankował, że musi przed tym jeszcze załatwić pewną ściśle prywatną swoją sprawę, na której pomyślnym przeprowadzeniu osobliwie mu zależy. Jaka mogła to być sprawa? Nikt nie wiedział. A właściwie był ktoś, częściowo przynajmniej wtajemniczony w jego zamiary: podchwyciłam porozumiewawcze spojrzenie, jakie zamienili z sobą — on i Justyna-Maria.
La petite va m‘aider, n‘est — ce pas?[4] — zapytał.
Mais oui, je vous aiderai de tout mon coeur. Vous ferez de moi tout ce que vous voudrez, mon parrain[5]
Drogi „parrain“ — ojciec chrzestny — ujął jej rączkę i podniósł ją gestem pełnym wdzięczności do swoich ust. Dostrzegłam, że jasnowłosy i różowolicy młody Teutończyk, Heinrich Müller, wzdrygnął się na widok takiej demonstracji uczuć, która najwidoczniej nie zyskała jego uznania. Pozwolił sobie nawet mruknąć parę gniewnych słów, na co Monsieur Paul roześmiał się tylko i z niezachwianą pewnością siebie zdobywcy przyciągnął młodą wychowankę bliżej jeszcze ku sobie.
Monsieur Paul był w istocie bardzo wesoły tego wieczora, a raczej tej nocy. Był duszą całej gromadki; nieco despotyczny może, dążący, jak zawsze, do przewodzenia i w zabawie także, jak bywał w pracy, z każdą chwilą też bardziej uwydatniał górującą, kierowniczą swoją rolę. Z jego ust wychodziły najprzednejsze dowcipy, najweselsze anegdoty, najszczerszy śmiech. Niezmordowanie czynny swoim zwyczajem, rozrywał się formalnie, aby zabawić wszystkich, aby wszystkich zadowolnić, widziałam jednak, aż nadto dobrze widziałam kto jest jego faworytką. Widziałam u czyich stóp leżał na murawie, kogo osłaniał pieczołowicie przed nocnym chłodem, kim opiekował się czule i kogo strzegł czujnie jak oka w głowie.
Żartobliwe wzmianki i docinki sypały się w dalszym ciągu jak z rogu obfitości. Łatwo było mi zrozumieć z nich, że wszyscy obecni uspokajali Monsieur Paula zapewnianiem go, iż przez cały czas jego nieobecności będą przez wdzięczność, świadomi ile mu są winni, strzegli dla niego skarbu, jaki pozostawi w Europie. Niech tylko przywiezie im z Indii Zachodnich wielką fortunę, a dadzą mu w zamian młodą oblubienicę, która wniesie mu sute wiano. Puścili znać całkowicie w niepamięć uczyniony przez niego ślub wierności: kwitnąca, czarująca Teraźniejszość kazała zapomnieć o upiornej Przeszłości, odnosząc łatwą nad nią przewagę. Jego zmarła mniszka została więc nareszcie pogrzebana na dobre.
Musiało być tak w istocie. Przyszło zatem objawienie. Moje przeczucia nie omyliły mnie; istnieje rodzaj przeczuć, które nigdy nie mylą; to ja sama tylko źle obliczyłam się na razie, nie dostrzegłszy właściwego znaczenia wyroczni, sądząc że ma ona na względzie wizję, majaki fantazji jedynie; gdy, wręcz przeciwnie, orzeczenie jej dotyczyło tętniącej życiem rzeczywistości.
Powinna byłam zatrzymać dłużej uwagę moją na tym, co widziałam; rozpatrzeć dokładnie stan rzeczy, zanim wyciągnęłam wnioski. Znaleźliby się może tacy, którzy uważaliby podstawy wnioskowania mojego za nazbyt kruche dowody — za niewystarczające; sceptycy zbadaliby nieufnie wszystkie dane, zanim zdobyliby się w ostatecznym wyniku na przypuszczenie możliwości projektów połączenia węzłem małżeńskim biednego i wyzbytego cienia samolubstwa mężczyzny czterdziestoletniego z jego bogatą osiemnastoletnią wychowanką i córką chrzestną; dalekie było jednak ode mnie podobne usiłowanie złagodzenia zabójczego ciosu, dalekie podobnie tchórzliwe uciekanie od rzeczywistości, podobna niechęć spojrzenia faktom, chociażby najokrutniejszym, prosto w oczy, dalekie wyłamywanie się z obowiązku bezwzględnego hołdowania jedynej władczyni, kroczącej stale w zwycięskim pochodzie naprzód — PRAWDZIE.
Nie. Wszystko to było dalekie ode mnie, jak najdalsze. Pośpieszyłam też przyjąć cały plan za rzecz faktyczną, uznać go za nieulegający wątpliwości. Wraz z nim przyjęłam za fakt i wszystko inne także. Usiłowałam skupić wszystko dokoła siebie, z rodzajem gorączkowego pośpiechu, jak chorąży, padający na polu bitwy, zbiera dokoła siebie fałdy swojego sztandaru. Błagałam Przeświadczenie, aby wbiło we mnie głęboko gwoździe niezłomnej pewności, nienawidzonej przeze mnie w momencie przyjmowania jej, mimo to przyjmowanej, aby trwale umocowało je najmocniejszymi uderzeniami, na jakie mogło zdobyć się, a kiedy żelazo wbiło się głęboko w moją duszę, podniosłam się, odrodzona, jak mi się wydało.
W ekstatycznym upojeniu zawołałam; — „Jesteś dobrą panią, o, Prawdo, dla wiernych sług twoich!“ Kiedy tłoczyło mnie Kłamstwo, jakże cierpiałam okrutnie! Mimo że Fałsz był słodki, złudnie kołyszący wyobraźnię i rozgrzewający serce, dręczył mnie nieustannie. Przeświadczenie o zyskanym przywiązaniu nie było ani na chwilę wolne od obawy, że przy następnym obrocie koła fortuny może łatwo być utracone. Prawda usunęła bezpowrotnie Fałsz, nie ugruntowane na niczym próżne Wmawianie sobie i nieuzasadnioną Nadzieję — i, oto, stoję wolna!
Nie pozostało mi już nic innego, jeno powrócić z tym moim uczuciem wyzwolenia do mojego pokoju, zabrać je z sobą do mojego łóżka i przekonać się jak sobie z nim poradzę. Gra nie była jednak jeszcze całkowicie rozegrana. Powinna byłam zaczekać jeszcze i dłużej przyglądać się tej scenie miłosnej pod drzewami, tej sielance leśnej. Gdyby nawet w przejawach tych nie było cienia prawdziwej miłości, była jednak wyobraźnia moja wówczas tak szczodra i taka twórcza, że mogłaby sama wymodelować najbardziej znamienne jej rysy i nadać im największą siłę życia, najżywsze zabarwienie uczucia. Nie chciałam jednak patrzeć; zdobyłam się na uczynienie nieodwołalnego postanowienia, nie mogłam wszelako gwałcić mojej natury. A zresztą, coś tak straszliwie szarpało mnie pod moim szalem, coś tak świdrująco wwiercało mi się w bok — sęp o tak ostrych szponach i tak okrutnym dziobie — że musiałam być sama, aby dać sobie z tym radę. Zdaje mi się, że nigdy do tej chwili nie odczuwałam zazdrości. Nie było to podobne do mojego reagowania na widok uczuciowego stosunku doktora Johna i Pauliny, na którego objawy zamknęłam oczy i uszy, a chociaż nie chciałam o nich myśleć, musiało jednak moje poczucie harmonii przyznać im ich czar niewątpliwy. Nie dla mnie była miłość zrodzona z piękna, oparta na urodzie; nie miałam z nią nic wspólnego: nie mogłam pokusić się o nią. Inna wszelako miłość, nieufnie torująca sobie drogę poprzez długą znajomość, wypróbowana w ogniu cierpienia, nacechowana stałością, umocniona domieszką trwałego, czystego przywiązania, poddana przez rozum intelektualnemu tyglowi probierczemu, ukształtowana własną zasługą i doprowadzona do stanu doskonałego — tak Miłość, nie znająca namiętnych, ale nazbyt szybko wybuchających zapałów i równie szybkiego i namiętnego ich wygasania, pochłonęła najgłębsze moje zainteresowanie, oddane całkowicie w jej władzę. Cokolwiek też przyczyniało się bądź do jej podtrzymania i rozwoju, bądź też do jej zaniku, nie mogło być traktowane przeze mnie bez głębokiego przejęcia się.
Zawróciłam i odeszłam od „wesołego towarzystwa“ pod drzewami. Było już dawno po północy; koncert był skończony tłumy zaczęły rozchodzić się. Poszłam i ja także za tą odpływającą falą. Opuściwszy jaśniejący wciąż jeszcze mnóstwem świateł park i suto oświetlone ulice Haute-Ville (latarnie paliły się przez całą noc; miała to być, jak się zdaje, „une nuit blanche“ — biała noc w Villette) skierowałam się ku mrocznej dolnej części miasta.
Niesłusznie właściwie nazywam ją mroczną, bowiem piękno poświaty księżycowej, które poszło w zapomnienie w parku, dało tutaj ponownie znać o sobie, ujawniając się nieco mgliście. Księżyc płynął wysoko na niebie, oblewając równym, nieskazitelnym swoim światłem ziemię i wszystko co było na niej. Muzyka i wesołość wielkiej Fête, jasne światła pochodni i sutej iluminacji zaćmiły je i wyparły na godzinę, teraz wszelako triumfowała srebrzysta jego wspaniałość, jego niezmącona cisza. Współzawodniczące ze światłem księżycowym latarnie dogasały, ale księżyc płynął i świecił w dalszym ciągu, ni to białe przeznaczenie. Rogi i surmy wyładowały ze siebie góry dźwięków i zostały zapomniane, księżyc natomiast, nieprzerwanie promieniami swoimi kreślił na niebie i na ziemi karty wiecznie trwałych archiwów. On i gwiazdy wydali mi się nagle głoskami i świadkami wszechwładnej prawdy. Nocne niebo znaczyło poświatą swoją granice jej królestwa: jego zwolna toczące się posuwanie ustalało jego zwycięstwo — ów prący naprzód ruch, który powtarzał się, powtarza się i będzie powtarzał się poprzez wieczność.
Migotliwie oświetlone naftowymi latarniami ulice są bardzo ciche: lubię je za to, że są takie miłe i że tchną takim spokojem. Śpieszący do domów swoich Bürger mijają mnie od czasu do czasu, wszyscy oni wszakże idą pieszo, mało robią hałasu i szybko znikają. Tak bardzo podoba mi się obecny wygląd Villette, że nie powróciłabym dobrowolnie pod dach, zmuszona jednak jestem, chcąc szczęśliwie zakończyć osobliwą moją przygodę, znaleźć się ponownie w moim łóżku w sypialni, zanim Madame Beck powróci do domu.
Od Rue Foseette dzieli mnie jedna już tylko ulica; w momencie wkroczenia mojego w jej obręb, zamąca po raz pierwszy głęboką ciszę dzielnicy turkot kół powozowych. Zbliża się ku mnie, zbliża się bardzo szybko. Jak rażąco głośno rozlega się wskutek wyboistego bruku! Ulica jest wąska, a ja trzymam się przezornie chodnika. Powóz przemyka z hukiem. Co jednak widzę, albo też co wyobrażam sobie, że widzę w momencie jego przejeżdżania pędem? Nie, wydaje mi się. Nie ulega wątpliwości, że coś białego wionęło z okna powozu — ręka czyjaś dała znak chusteczką. Czy ten sygnał miał mnie na względzie? Komu jestem znana? Kto mógł poznać mnie o tej porze? Nie był to powóz pana de Bassompierre, ani pani Bretton; a zresztą ani Hôtel Crécy, ani La Terrasse nie są położone w tej okolicy, ani też nie prowadzi tędy droga do nich. Nie mam zresztą czasu na snucie domysłów — muszę śpieszyć do domu.
Kiedy wreszcie dotarłam do pensjonatu, panowała tu cisza bezwzględna. Żaden powóz, ani żadna dorożka nie przywiozły jeszcze Madame Beck i Desirée z powrotem. Pozostawiłam wielkie frontowe drzwi uchylone; czy znajdę je w tym samym stanie? Wiatr, czy inny przypadek, mógł spowodować zatrzaśnięcie się ich sprężyny. Gdyby miało stać się tak, beznadziejne byłoby moje usiłowanie dostania się do wnętrza: moja awanturnicza przygoda musiałaby mieć katastrofalne skutki. Nacisnęłam ciężką zasuwę — czy podda się? Czy ustąpi pod naciśnięciem?
Tak. Ustąpiła tak bezszelestnie, tak bez oporu, jak gdyby dobry jakiś ukryty w przedsionku duszek sprawował tutaj czary sezamowe. Wchodząc z zapartym oddechem, cichuteńko, po zdjęciu obuwia, wspinając się po schodach, namacałam drzwi sypialni, wślizgnęłam się do niej i podeszłam do mojego łóżka.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

O! Podeszłam i odetchnęłam z ulgą. Już w następnej chwili wszakże omal nie krzyknęłam. Omal. Nie krzyknęłam jednak dzięki Niebu.
W całej sypialni, w całym domu panowała o tej porze cisza grobowa. Wszyscy spali, tak cicho, jak gdyby nikomu nic nie śniło się nawet. Na dziewiętnastu łóżkach leżało wyciągniętych bez ruchu w całej długości dziewiętnaście postaci. Na moim — dwudziestym — nie powinno było nic leżeć: pozostawiłam je puste, powinna więc byłam zastać je tak samo niezajęte przez nikogo. Co jednak dostrzegam spoza na wpół zaciągniętych zasłon? Jaki ciemny, bezprawnie zajmujący to miejsce, wyciągnięty wzdłuż, dziwny kształt? Czyżby to był rabuś-włamywacz, który dostał się tutaj przez uchylone drzwi wejściowe i leży na moim łóżku w oczekiwaniu chwili odpowiedniej? Osobliwie czarno wygląda, jak gdyby nie był żywym człowiekiem. A może to jakiś bezpański, wałęsający się pies wsunął się tutaj z ulicy i przyczaił się na moim posłaniu? Czy nie wskoczy i nie rzuci się na mnie w chwili gdy odważę się podejść? Muszę jednak zbliżyć się. Odwagi! Jeden krok...
Zakręciło mi się w głowie. Przy mdłym, pełgającym świetle lampki nocnej ujrzałam wyciągniętą na moim łóżku dawną zjawę — ZAKONNICĘ.
Wydanie okrzyku w tym momencie zgubiłoby mnie niechybnie. Bez względu na straszliwy, upiorny widok nie mogłam pozwolić sobie ani na głośny okrzyk przerażenia, ani na zemdlenie. Nie byłam zresztą przewrażliwiona. Moje nerwy, zahartowane ostatnimi wypadkami, nie znały histerii. Ożywiona i rozgrzana tysiącami świateł iluminacji, muzyką, widokiem rozbawionych tłumów, ochłostana biczem nowej klęski, nie ulękłam się zjawy. Nie wydawszy dźwięku, rzuciłam się bez namysłu ku mojemu nieszczęsnemu, nawiedzonemu przez niewczesnego intruza posłaniu; nic nie poruszyło się, nic nie skoczyło na mnie. Czułam instynktownie, że ja jedna tylko jestem tu żywą istotą, ja jedna zdolna jestem poruszyć się, ja jedna jestem rzeczywistością, materią, siłą. Ściągnęłam z łóżka zmorę! Podniosłam zjawę wysoko w górę i potrząsnęłam nią z rozmachem. Szarpnęłam i potrząsnęłam z całych sił — tajemnicę! Rymnęła na podłogę, rozlatując się dokoła mnie w strzępy, rozpadając się na kawałki, które potratowałam nogami.
I oto znów ogołocone z liści i gałęzi drzewa zimowe, nieosiodłany Rosynant, który wyrwał się ze stajni; welon chmur; migotanie światła księżycowego. Wysoka zakonnica okazała się długą deską drewnianą, ustrojoną w długą czarną szatę i kunsztownie owiniętą białym welonem. Ubranie jej, jakkolwiek może wydać się to dziwne, było naprawdę ubraniem zakonnicy, zręczną czyjąś ręką nałożone do złudzenia wiernie na gołą deskę. Skąd wziął się ten strój? Kto obmyślił podobną maskaradę? W jakim celu? Na wszystkie te pytania nie znalazłam jeszcze odpowiedzi. Do zawoju zakonnicy przypięty był szpilką skrawek papieru, na którym nagryzmolone były na prędce ołówkiem zagadkowe słowa szydercze:
„Mniszka z poddasza przekazuje Lucy Snowe swoją garderobę. Nie będzie już więcej oglądana na Rue Fossette.“
Co to było, czy kto to był? Kto nawiedzał mnie? A raczej co? Widziałam zjawę trzykrotnie. Ani jedna ze znanych mi kobiet nie posiadała jej wzrostu. Nie był to w ogóle wzrost kobiety. Żadnemu zaś z mężczyzn, jakich znałam, nie mogłam ani na chwilę przypisać zdolności zdobycia się na podobne wyczyny.
Wciąż jeszcze stojąc wobec nierozwiązanej i nierozwiązalnej zagadki, równie jednak całkowicie, jak nagle, uwolniona od wszelkiego poczucia zjaw nieziemskich, upiornych, ani myśląc zresztą zaprzątać sobie dłużej głowy usiłowaniem zbadania tajemnicy, pozbawionej dla mnie głębszego znaczenia, zwinęłam w jedną małą paczkę szatę, zasłonę i zawoje, wsunęłam ją sobie pod poduszkę i położyłam się, nadsłuchując, dopóki nie doleciał do moich uszu stuk kół dorożki, która przywiozła Madame Beck z powrotem do domu. Usłyszawszy ten odgłos, odwróciłam się i, wyczerpana czuwaniem w ciągu szeregu nocy, może także rozmarzona zaczynającym wreszcie właściwie działać narkotykiem, usnęłam głęboko.




ROZDZIAŁ XL
SZCZĘŚLIWE STADŁO

Dzień, który nastąpił po owej znamiennej nocy letniej, okazał się dniem niezwykłym. Nie znaczy to, aby ujawniły się znaki szczególne na niebie czy na ziemi, ani też nie mam na myśli osobliwych zjawisk meteorologicznych — burz, potopów, czy wichrów zawrotnych. Wprost przeciwnie; słońce wstało nazajutrz wesołe, o świetnej glorii lipcowej. Poranek okrył jej piękno blaskiem rubinów i tak wypełnił ją promiennością różaną, że lała się z niej na ziemię potokiem, rumieniąc jej drogę: godziny rodziły się hoze jak nimfy i, pozostawiwszy na wzgórzach całe swoje zapasy mgieł, wynurzały się wolne od nich: lazurowe, olśniewające, bez śladu cienia, wiodły one rumaki słoneczne w ich obieg prażący, nieskażony plamką chmurki najlżejszej.
Słowem, był to najpiękniejszy z dni, jakimi może poszczycić się najpiękniejsze lato; wątpię wszelako, czy znalazła się poza mną jeszcze jedna mieszkanka pensjonatu przy Rue Fossette, która zwróciła uwagę na ten miły fakt, lub zdołała zapamiętać go. Inna myśl zaprzątała wszystkie głowy: myśl, której i ja poświęciłam nieco rozważań. Wzgląd ten wszakże, który dla mnie specjalnie nie posiadał uroku tak oszałamiającej niespodzianki, który nie zaskoczył mnie nagle w sposób tak zgoła nieoczekiwany, a nade wszystko nie był dla mnie owiany równie nieprzeniknioną tajemniczością i zagadkowością jak dla współtowarzyszek moich, umożliwił mi — z większą swobodą niż im wszystkim — czynienie uwag osobistych i zdobycie się na bardziej objektywną ocenę doznanych wrażeń.
Mimo to, przechadzając się po ogrodzie, wygrzewając się z lubością na słońcu i obserwując rozwój i rozkwit roślin, myślałam o tym samym przedmiocie, który był treścią rozmów wszystkich domowników.
O jakim przedmiocie?
Otóż o tym jedynie: Podczas odmawiania modlitw porannych uderzyło wszystkich puste miejsce w pierwszym szeregu stałych pensjonarek. Przy podaniu śniadania nie upomniano się o jeszcze jedną filiżankę kawy. Służąca, która przyszła zasłać łóżka, znalazła w jednym z nich deskę, położoną wzdłuż posłania i przystrojoną w koszulę nocną i w nocny czepeczek; a kiedy nauczycielka muzyki panny Ginevry Fanshave przyszła o wczesnej porze, jak zwykle, aby udzielić jej lekcji porannej, nie mogła dowołać się tej utalentowanej i wiele obiecującej młodej uczennicy swojej.
Szukano Miss Fanshave wszędzie od strychu do piwnic; przetrząśnięto dom cały wszerz i wzdłuż — nadaremnie. Żadnego śladu, żadnej wskazówki, ani skrawka papieru nawet, jako wyniku mozolnych poszukiwań: nimfa znikła, pochłonięta niedosięgalnie, ni to spadająca, zagasła w mrokach nocy, gwiazda.
Głębokie przerażenie ogarnęło personel nauczycielski i wychowawczy, który miał sobie poruczoną surveillance, głębsze jeszcze najbardziej odpowiedzialną i poczuwającą się do winy przełożoną. Nigdy dotychczas nie widziałam Madame Beck tak bladej i zgnębionej. Cios ugodził w najczulsze jej miejsce, w najsłabszy jej punkt: jej interesy materialne były nie tylko zagrożone, ale poniosły faktyczny poważny uszczerbek. W jaki sposób mogło wydarzyć się coś podobnie niepojętego, coś tak niesłychanego, opacznego? Pod czyje skrzydła opiekuńcze schronił się zbieg? Jaką drogą mogło nastąpić porwanie? Ani jedno okno nie było otwarte, czy niezahaczone, ani jedna szyba wybita, wszystkie drzwi wyjściowe należycie zaryglowane. Nigdy, do dnia dzisiejszego, nie udało się Madame Beck zaspokoić swojej ciekawości na tym punkcie, tak samo, jak nikt inny z zainteresowanych, z wyjątkiem jednej jedynej Lucy Snowe, która nie mogła zapomnieć, że, celem ułatwienia niezwykłej eskapady, zasuwa wielkich drzwi frontowych została leciutko pchnięta, a same drzwi zamknięte wprawdzie, ale nie zatarasowane należycie i nie zabezpieczone. Lucy przypomniała sobie także uwożący młodą parę powóz, który przejechał pędem z grzmiącym turkotem kół po nierównym bruku, jak również zagadkową sygnalizację powiewaniem z okna powozu białą chusteczką.
Na podstawie tych danych oraz paru jeszcze innych niedostępnych dla nikogo prócz mnie jednej tylko, mogłam wyciągnąć decydujący wniosek: był to niewątpliwy wypadek potrwania. Przeświadczona moralnie o niezbitej prawdzie tego faktu, uważałam za właściwe, widząc głębokie stropienie i szczerą udrękę Madame Beck, podzielić się z nią moim przekonaniem. Wspomniawszy o zalotach pana de Hamala, stwierdziłam, będąc zresztą z góry pewną tego, że Madame była w zupełności au fait — świadoma — całej sprawy i że dawno już przeprowadziła długą, szczegółową dyskusję na ten temat z panią Cholmondeley, złożywszy na barki godnej damy całą odpowiedzialność co do niemiłej tej afery. I teraz też zwróciła się nade wszystko do niej i do pana de Bassompierre, jako do finansującego pobyt Ginevry na pensji.
Jak się okazało, był Hôtel Crécy powiadomiony o tym, co zaszło. Ginevra napisała do kuzynki swojej, Pauliny, wzmiankując niewyraźnie o swoim zamiarze zamążpójścia; podobnie brzmiące zawiadomienia nadeszły również od rodziny pana de Hamala. Pan de Bassompierre był już na tropie uciekinierów. Przychwycił ich jednak za późno.
Tego samego tygodnia jeszcze przyniosła mi poczta list. Sądzę, że najlepiej zrobię, przytaczając dosłownie jego treść, jako że zawiera on wyjaśnienia niejednego ciemnego dotychczas punktu:

„Drogi mój stary Tymie (skrót Tymona). Znikłam, jak widzi pani, i nie ma po mnie śladu. Zamiarem Alfreda i moim od samego początku było pobrać się w ten sposób. Nie chcieliśmy nigdy połączyć się węzłem małżeńskim przy stałym, utartym ceremoniale, jak czynić to zwykli wszyscy inni. — Dieu merci! — chwała Bogu! — Wie pani, że Alfred, który z początku nazywał panią „smokiem“, tylokrotnie widywał panią w ciągu ostatnich dwóch miesięcy, że zaczyna doświadczać zupełnie przyjaznych uczuć dla pani. Ma nadzieję, że nie będzie pani odczuwała braku jego osoby — a raczej jego aparycji — teraz, kiedy znikł z pola widzenia pani, prosi mnie też, abym usprawiedliwiła go przed panią za wszelkie drobne przykrości, jakie zdarzyło mu się wyrządzić; obawia się, że nieprzyjemnie zaskoczył panią, ukazawszy się pani pewnego razu na poddaszu w chwili, kiedy nasz kochany stary Tym pogrążony był w odczytywanie listu, jak mu się wydało, tak osobliwie dla dawnego „smoka“ interesującego, że nie mógł oprzeć się pokusie przestraszenia go: bardzo porwany wydawał się swoją korespondencją. En revanche — w zamian — opowiada, że innym razem pani znów przeraziła go, wpadając na poddasze po jakiś szal, czy inne okrycie, w momencie, kiedy potarł zapałkę, aby spokojnie wypalić cygaro podczas czekania na mnie.
„Czy zrozumiała pani wreszcie, że to pan de Hamal był ową zjawą mniszki, ukazującą się na poddaszu, dokąd przychodził celem widzenia się z pokorną służką łaskawej pani? Wyjaśnię pani w jaki sposób radził sobie. Otóż, wiadomo pani, że miał wolne — entrée — wstęp — do Athenée, którego wychowankami są dwaj czy trzej jego siostrzeńcy, synowie siostry jego, Madame de Meley. Wie pani na pewno, że dziedziniec kolegium mieści się po drugiej stronie wysokiego muru, okalającego ogród od strony ulubionej pani allée défendue. Alfred umie równie zręcznie wspinać się na najwyższe mury, jak tańczyć, czy fechtować się; bawiło go dostawanie się do naszego pensjonatu drogą wdrapywania się nasamprzód po murze, a potem korzystania z pomocy wysokiego drzewa, rozpościerającego się ponad berceau i opierającego część swoich gałęzi o dach niższego budynku naszej siedziby. Tą drogą dostawał się do pierwszej klasy i do grande salle. Pewnej nocy, notabene, spadł z tego drzewa, odłamawszy ciężarem swoim niektóre gałęzie jego. Omal nie skręcił przy tym karku, nade wszystko jednak straszliwie przeraził się, o mały włos bowiem nie został przyłapany przez dwoje ludzi: przez Madame Beck i Monsieur Emanuela, jak mu się wydało, którzy przechadzali się o tej porze po alei. Z grande salle nietrudno jest przedostać się do najwyższego gmachu mieszkalnego, zakończonego obszernym poddaszem. Okienko w dachu pozostaje, jak pani wiadomo, otwarte do połowy dniem i nocą dla umożliwienia dostępu powietrza; tym właśnie okienkiem dostał się na poddasze. Przed rokiem mniej więcej powtórzyłam mu przy jakiejś okazji krążącą tutaj legendę o mniszce, i to właśnie nasunęło mu romantyczną myśl przebrania się za jej widmo. Przyzna pani chyba, że nader sprytnie zaaranżował całą rzecz i umiejętnie ją przeprowadzał.
Gdyby nie ta czarna szata mniszki i biały jej welon byłby niechybnie przyłapany nie dziś to jutro przez panią i przez tego tygrysa-jezuitę, Monsieur Paula. Uważał was oboje, jego i panią, za zdolnych uwierzyć w duchy i zjawy, wędrujące po ziemi, zarazem jednak za ludzi bardzo odważnych. Co się mnie tyczy, bardziej podziwiam zdolność pani dochowania tajemnicy, aniżeli odwagę pani. Jak była pani w stanie znieść nawiedzanie pani co pewien czas przez wysokiego upiora, nie krzyknąwszy nawet, nie opowiedziawszy każdemu napotkanemu o swojej przygodzie i nie poruszywszy tą wieścią całego domu wraz z najbliższym sąsiedztwem?
„O, a jak podobała się pani zakonnica jako towarzyszka, dzieląca z panią jej łóżko? To ja ustroiłam tak tę kukłę — prawda, że wcale zręcznie udało mi się? Ciekawa jestem, czy pani wrzasnęła, zobaczywszy ją? Ja na pani miejscu oszalałabym chyba z przestrachu. Ale pani ma nerwy prawdziwie jak ze stali. Albo może jak postronki. Myślę, że pani nie potrafi nic odczuwać. A w każdym razie pozbawiona jest pani wrażliwości, jaką posiada osoba taka jak ja. Wydaje mi się pani nieczułą zarówno na ból, jak na strach, czy smutek. Jest pani prawdziwym starym Diogenesem z beczki.
„I cóż, droga prababuniu, bardzo jest pani zła na mnie za moją ucieczkę w noc księżycową i na moje małżeństwo przez porwanie? Zapewniam panią, że to świetna zabawa; po części zrobiłam to na przekór tej woskowej lali, Paulinie, i temu niedźwiedziowi, doktorowi Johnowi: ażeby im dać dowód, tym nadętym pyszałkom, że tak samo łatwo mogę wyjść za mąż, jak ona. Pan de Bassompierre był z początku dziwnie rozwścieczony na Alfreda, zagroził mu nawet pociągnięciem go do odpowiedzialności sądowej za „detournement de mineure“ — uwiedzenie nieletniej — i Bóg wie czym jeszcze; zachowywał się tak wstrętnie, że byłam zmuszona odegrać małą scenkę melodramatyczną: paść przed nim na kolana, płakać, łkać, przemoczyć łzami trzy chusteczki do nosa. „Mon oncle“ ustąpił wnet, rozumie się. Jaki był właściwie cel robienia takiego hałasu? Jestem zamężna i na tym koniec. Nie da się to odrobić. Utrzymuje on wprawdzie wciąż jeszcze, że nasze małżeństwo nie jest legalne, jako że nie jestem pełnoletnia. Też mi gadanie! Jak gdyby na tym miała polegać cała różnica! Jestem zupełnie w takim samym stopniu mężatką, jak gdybym miała sto lat. Musimy jednak, jak się okazuje, zawrzeć wkrótce powtórny ślub. Nie mam nic przeciwko temu, bo dostanę wyprawę, której sporządzeniem zajmie się pani Cholmondeley. Istnieje nawet nadzieja, że pan de Bassompierre nie poskąpi mi przyzwoitego posagu, co bardzo nam się przyda; biedny Alfred nie posiada nic prócz swojego klejnotu szlacheckiego, z którym przyszedł na świat, odziedziczywszy go po swoich przodkach, a także prócz swojej gaży oficerskiej. Żałuję tylko, że wuj nie okazał się prawdziwym gentlemanem i nie potrafi szeroko, bez żadnych zastrzeżeń i warunków, otworzyć swojej kieszeni. Niestety, okazał się tak dalece przykry, że uzależnił danie mi posagu od złożenia przez Alfreda zobowiązania na piśmie, że nigdy więcej, od dnia, kiedy posag będzie mu wypłacony, nie weźmie do ręki kart, ani kości do gry. Pomawiają mojego anioła o skłonność do gry hazardowej: nic mi o tym nie wiadomo, wiem, natomiast z całą pewnością, że jest on najukochańszą, najdroższą, czarującą istotą.
„Brak mi słów na dostateczne wychwalanie geniusza, z jakim de Hamal urządził naszą ucieczkę. Jak mądrym krokiem było z jego strony obranie w tym celu nocy fête, kiedy Madame (której obyczaje zna dobrze, jak zapewnia) wydali się z domu, aby być obecną na koncercie w parku. Przypuszczam, że i pani musiała pojechać razem z nią. Widziałam panią wstającą i wychodzącą z sypialni około jedenastej w nocy. Jak to się jednak stało, że pani powróciła sama i pieszo, nie mogę zupełnie zrozumieć. Bo przecież na pewno pani była tą osobą, którą widzieliśmy w starej wąskiej uliczce Świętego Jana? Czy zauważyła pani moje powiewanie w pani stronę chusteczką z okna powozu?
„Adieu! Niech się pani cieszy moim szczęściem: niech mi pani powinszuje losu, jaki mnie spotkał i niech pani, drogi mój cyniku i mizantropie, przyjmie, będąc w najlepszym zdrowiu i usposobieniu, zapewnienia mojej przyjaźni i oddania,

z jakim pozostaje GINEVRA LAURA DE HAMAL
née — urodzona — FANSHAVE.“

P. S. Niech pani pamięta, że jestem hrabiną teraz. Mój ojciec, moja matka i dziewczęta w domu będą zachwyceni, gdy się o tym dowiedzą. „Moja córka, hrabina!“... „Moja siostra, hrabina!“ Brawo! Lepiej to brzmi, aniżeli „Pani doktorowa Johnowa Bretton“... Jak się pani wydaje, co?...“
Wnioskując na podstawie tego listu oraz tego, co sam wie o pannie Fanshave i o jej wielbicielu, będzie czytelnik niewątpliwie spodziewał się usłyszeć rychło o gorzkim żałowaniu przez nią młodzieńczej jej płochości. Nie ulega oczywiście kwestii, że czekało ją w życiu wiele jeszcze cierpień i trosk. Na razie jednak wyglądało wszystko bardzo różowo.
Parę słów wystarczy, aby zdać sprawę z tego, co wiadomo mi o dalszych jej losach.
Widziałam ją ku końcowi miodowego jej miesiąca. Złożyła wizytę Madame Beck i posłała po mnie, abym przyszła do niej do salonu. Zaraz na wstępie rzuciła się, roześmiana, w moje objęcia. Wyglądała kwitnąco i bardzo pięknie: loki jej były dłuższe, policzki bardziej zaróżowione niż kiedykolwiek: jej biały kapelusz i wual z brabanckich koronek, przybrane bukiecikami kwiatu pomarańczowego składały się na jej strój oblubienicy, w którym było jej prześlicznie.
— Dostałam posag! — oznajmiła mi przede wszystkim (jak zawsze dbała najbardziej o stronę materialną; uważałam, że tkwi w niej dużo z kupcowej, mimo całej pogardy jej dla burżuazji). — Wuj de Bassompierre jest prawie zupełnie pogodzony — dodała. — Niewiele sobie robię z jego nazywania Alfreda „durniem“ — to tylko jego zwykła szorstkość szkocka i szkocki brak wychowania. Myślę nawet, czy Paulina nie żałuje w głębi duszy, że nie jest na moim miejscu, a doktór John wścieka się z zazdrości, jestem tego pewna. Gotów pęknąć z niej!... Taka jestem szczęśliwa! Nie wyobrażam sobie, abym mogła życzyć sobie jeszcze czegoś więcej — chyba tylko powozu i własnego pałacu, i... ale muszę przedstawić pani, Miss Lucy, „mon mari“ — mojego męża! Alfredzie, chodź tutaj do nas!
Alfred zjawił się, przyszedłszy z wewnętrznego salonu, gdzie rozmawiał z Madame Beck, przyjmując tyleż powinszowania ile łajania godnej przełożonej. Przedstawiona zostałam panu hrabiemu pod rozmaitymi moimi nazwami: Smoka, Diogenesa i Tymona. Piękny pułkownik był uprzedzająco grzeczny. W nader zręcznej formie usprawiedliwił się przede mną, prosząc o wybaczenie mu wizyt zjawy zakonnicy i zakończył przeprosiny swoje słowami: „najlepsze i wystarczające chyba usprawiedliwienie wszystkich popełnionych przeze mnie niegodziwości stoi tutaj przed nami!“, — przy czym wskazał na młodziutką swoją żonę.
Odesłała go ona niebawem z powrotem do Madame Beck, objąwszy mnie w wyłączne posiadanie, aby oszołomić mnie do reszty swoim nieposkromionym temperamentem, swoim beztroskim, prawdziwie pensjonarskim humorem. Nie przestawała z wyrazem dziecięcego triumfu popisywać się swoją obrączką, nazywać siebie samą „Madame la Comtesse de Hamal“, pytając mnie za każdym razem jak to brzmi. Prawie nic nie odpowiadałam jej, nie mając zamiaru wyjawiać co o tym wszystkim w duszy myślę. Nie płoszyło jej to bynajmniej. Nie spodziewała się po mnie niczego lepszego: znała mnie zbyt dobrze, aby łudzić się nadzieją usłyszenia z moich ust komplementów — suche moje zbywanie jej lakonicznymi odpowiedziami, a raczej monosylabami, zupełnie jej wystarczało, im sztywniej też i obojętniej zachowywałam się, tym weselej śmiała się i dowcipkowała.
Wkrótce po ślubie zdołano przekonać pana de Hamala, że winien wystąpić z wojska, jeśli chce znaleźć najskuteczniejszy sposób uwolnienia się od pewnych niepożądanych, niekorzystnie wpływających na niego towarzyszy i zerwać raz na zawsze ze złymi nawykami. Wystarano się dla niego o stanowisko attaché przy jednym z poselstw, wskutek czego on i jego młoda żona przenieśli się na stałe za granicę. Przypuszczałam, że Ginevra zapomni o naszej znajomości, omyliłam się jednak. W ciągu wielu lat podtrzymywała nieregularną wprawdzie, dorywczą korespondencję ze mną, bądź co bądź jednak pisywała od czasu do czasu. W pierwszym roku pisała wyłącznie o sobie i o Alfredzie; stopniowo zaczęła osoba i imię Alfreda powtarzać się coraz rzadziej w jej listach; była już w nich przeważnie mowa o niej samej tylko oraz o nowym przybytku. Alfred Fanshave de Bassompierre de Hamal zapanował w jej sercu wszechwładnie, zająwszy miejsce, niegdyś należne tu jego ojcu. Unosiła się zachwytami nad nowym tym osobnikiem, przytaczała, wyraźnie przesadzone, opisy cudów jego przedwczesnego rozwoju, do których dołączała wyrazy najgwałtowniejszego oburzenia na okazywane przeze mnie niedowiarstwo na tym punkcie. Wymawiała mi, że nie mam pojęcia co to jest „być matką“, że jestem nieczuła jak głaz, że uczucia macierzyńskie są mi równie obce, jak język grecki i hebrajski, i tak dalej i tym podobne. We właściwym czasie przechodził młody gentleman ząbkowanie, odrę, koklusz — były to straszne okresy dla mnie: listy młodej mamusi stawały się nieustannym krzykiem rozpaczy; nie było na świecie kobiety, dotkniętej cięższymi klęskami; żadna istota ludzka nie zasługiwała w takim jak ona stopniu na okazywanie jej współczucia. Z razu byłam przerażona, odpisywałam jej też czule, z prawdziwym wzruszeniem, przekonawszy się jednak rychło, że więcej było w tym wszystkim z jej strony krzyku niż bólu, powróciłam do dawnego obojętnego tonu. Co się tyczy samego młodego cierpiętnika, wychodził on ze wszystkich opałów zwycięsko, jak prawdziwy bohater. Znalazłszy się pięciokrotnie „in articulo morti“, zmartwychwstawał cudownie pięć razy.
W następnych latach zaczęły w listach Ginevry pojawiać się złowrogie wzmianki o Alfredzie Pierwszym: zaszła konieczność zwrócenia się do pana de Bassompierre z prośbą o pospłacanie długów pięknego dyplomaty, a zwłaszcza długów o brzydkim posmaku, tak zwanych długów honorowych, nie zasługujących zresztą bynajmniej na takie miano. Mnożyły się coraz bardziej nieprzynoszące zaszczytu panu hrabiemu skargi i powikłania. Każda chmura, bez względu na jej rodzaj, przysłaniająca horyzont Ginevry, wywoływała z jej strony niepowstrzymywane utyskiwania na los, żądania współczucia i pomocy. Nie przychodziło jej nigdy na myśl, że można i należy samej brać się za bary z życiem i jego trudnościami. Była zawsze pewna, że z jakiejś strony i w jakiejś formie przyjdzie pomoc i ratunek, że sprawy ułożą się wedle jej chęci i woli i dlatego w dalszym ciągu prowadziła walkę z życiem za pośrednictwem trzecich osób, zaś ona sama cierpiała przy tym na ogół mniej, niż ktokolwiek z ludzi, jakich miałam sposobność znać kiedykolwiek.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .



ROZDZIAŁ XLI
FAUBOURG CLOTILDE

Czy muszę koniecznie, zanim skończę moją opowieść, zdać jeszcze sprawę z owej Wolności i Odrodzenia, jakie zdobyłam w noc uroczystego święta? Czy muszę opowiedzieć, w jaki sposób ja i tych dwoje dzielnych moich towarzyszy, których sprowadziłam z sobą z jarząco iluminowanego parku, wytrzymaliśmy próbę bliższego wzajemnego zetknięcia się, poufniejszej znajomości wzajemnej?
Poddałam ich oboje próbie zaraz nazajutrz. Przechwalali się głośno swoją siłą, próbując perswazją wyzwolić mnie z więzów miłości i jej niewoli, gdy wszakże zażądałam czynów, a nie słów tylko, jakiegoś dowodu skuteczniejszej pociechy, zaznania prawdziwie wyzwolonego życia — usprawiedliwiła się chwilowo wolność, że, zubożała, nie jest na razie w możności dopomóc mi. Odrodzenie nie dało żadnej odpowiedzi; zamarło nagle tej samej nocy.
Nic mi więc nie pozostało — o ile zdolna być miałam do zniesienia gnębiących chwil przypominania sobie o wynaturzającym i zniekształcającym wpływie zazdrości — jak tylko ufać w głębi duszy, że wyciągnęłam wnioski nazbyt pośpiesznie i że zaprowadziły one mnie nazbyt daleko. Po krótkiej i daremnej walce przekonałam się, że ponownie pozostaję w dawnych pętach zawieszenia i niepewności, skrępowana nimi na nowo i wydana na łup nowych nadziei i zawodów.
Czy zobaczę go przed jego odjazdem? Czy zachowa mnie w pamięci? Czy zamierza przyjść? Czy ten dzień, czy następna godzina, sprowadzi go do mnie? Czy też w dalszym ciągu znosić będę musiała trawiącą mękę daremnego wyczekiwania; długie powolne konanie przed ostatecznym momentem zerwania; nieme, znoszone bez słowa skargi, zabójcze chwile załamywania się wewnętrznego pomiędzy wybłyskującą chwilowo iskierką nadziei, a omraczającymi ją ponownie wątpliwościami.
Nadszedł dzień 15 sierpnia, obchodzony w katolickiej Belgii, jako Wniebowzięcie Najświętszej Marii Panny. Tego dnia nie było oczywiście szkoły. Pensjonarki i nauczycielki poszły po mszy porannej na daleki spacer na wieś, aby spożyć swój gouter — podwieczorek — na jednej z ferm okolicznych. Nie poszłam z nimi. Pozostawały już teraz dwa dni tylko do odpłynięcia „Pawła i Wirginii“, czepiałam się też wciąż jeszcze ostatniej słomki nadziei, jak jedyny, pozostały przy życiu po rozbiciu okrętu marynarz kurczowo czepia się wciąż jeszcze do ostatka resztek strzaskanego masztu czy porwanej liny.
W pierwszej klasie była do wykonania jakaś robota stolarska czy ciesielska, jakaś uszkodzona ławka czy tablica, którą należało doprowadzić do porządku — święta bywały często obracane na dokonywanie takich drobnych naprawek, niemożliwych do uskutecznienia, kiedy pokoje pełne były uczennic. Siedząc samotnie w pierwszej klasie i zamierzając udać się do ogrodu, aby opróżnić miejsce i nie krępować ludzi przy ich pracy, zbyt bezwolna jednak, aby wprowadzić zamierzenie moje w czyn, usłyszałam kroki nadchodzących robotników.
Zagraniczni rzemieślnicy i najemnicy zwykli robić wszystko we dwoje. Wkładając na głowę ogrodową moją pasterkę, którą dotychczas trzymałam zawieszoną bezczynnie na ręku, usłyszałam niewyraźnie, z pewnym zdziwieniem poniekąd, krok jeszcze jednego „ouvrier“ — robotnika.
Zauważywszy, ni to więzień w lochu, mający czas skrzętnie notować najbłahsze drobiazgi — że człowiek ten nie miał na nogach sabotów, ale buty, wywnioskowałam, że musi to być sam majster ciesielski, który przyszedł dozorować swoich najemników. Zarzuciłam na siebie szal gazowy. Kroki zbliżały się, otworzono drzwi, do których odwrócona byłam plecami — poczułam jakiś lekki dreszczyk — dziwne wrażenie, zbyt szybkie jednak i przelotne, abym zdolna była analizować je. Odwróciłam się, chcąc stanąć wobec przypuszczalnego majstra: spojrzawszy w kierunku drzwi, ujrzałam w nich dobrze znaną postać, oczy moje odbiły na mózgu obraz Monsieur Paula.
Setki modłów, jakimi zanudzamy niebiosa, nie darzą błagających spełnieniem się. Raz jeden trafem szczególnym spada nam dar złoty wprost na kolana — jedno dobrodziejstwo pełne i jasne, zesłane nam zostaje z mennicy twórczej w stanie doskonałym, gotowe do skorzystania z niego.
Monsieur Emanuel miał na sobie ubranie, w którym zamierzał prawdopodobnie odbyć podróż — zwierzchnie okrycie z aksamitnym kołnierzem — mogłabym też przypuszczać, że przygotowany jest do niezwłocznego wyruszenia w drogę, o ile jednak wyrozumować mogłam z tego, co doszło do moich uszu, dwa dni oddzielały go jeszcze od wypłynięcia statku z portu. Miał minę wesołą i zadowoloną, na twarzy jego jaśniał wyraz życzliwej dobrotliwości: wszedł żwawym, młodzieńczo sprężystym krokiem; w mgnieniu oka był przy mnie, niezwykle serdeczny. Może to stan narzeczeński rozpromieniał go tak bardzo? Jakakolwiek wszakże była przyczyna tego rozpromienienia, nie mogłam odpowiedzieć na nie posępną chmurnością. Jeśli miała to być ostatnia moja chwila spędzona z nim, nie chciałam marnować jej utrzymywaniem sztucznego, wymuszonego dystansu. Zbyt go kochałam, aby nie móc wznieść się do usunięcia z drogi mojej samego nawet uczucia zazdrości, o ile miałoby ono rzucić przykry cień na serdeczność naszego pożegnania. Życzliwe słowo z jego ust, ciepłe, łagodne spojrzenie jego oczu, wpłynęłyby na mnie kojąco, przyniosłyby mi ulgę na resztę dni mojego życia, byłyby pociechą w oczekującej mnie pustce i samotności, pragnęłam więc wchłonąć je, pragnęłam zakosztować ożywczego eliksiru tego. Postanowiłam nie pozwolić, aby duma, fałszywa duma, pozbawiła mnie jednej bodaj cennej jego kropli.
Wiedziałam oczywiście, że widzenie się nasze będzie musiało z konieczności trwać krótko: powie mi to samo ściśle, co miał do powiedzenia każdej ze zgromadzonych wówczas w klasie uczennic; uściśnie na chwilę moją rękę, dotknie po raz pierwszy, ostatni i jedyny ustami swoimi moich policzków — a potem nie zobaczę go już nigdy więcej. Nastąpi ostateczne rozstanie, rozdzieli nas nie tylko olbrzymia odległość, ale niezgłębiona przepaść, po przez którą nie będę mogła przerzucić mostu, zdolnego połączyć mnie z nim, przepaść, po przez którą przypadkowo nawet nie rzuci nigdy okiem, aby przypomnieć mnie sobie.
Ujął moją rękę w jedną z swoich rąk, a drugą zsunął mi z głowy słomkową pasterę; spojrzał wnikliwie na moją twarz i w tym momencie promienny uśmiech zgasł na jego twarzy, na wargach jego zarysował się wyraz czegoś, przypominającego nieomal bezsłowną mowę matki, która znajduje dziecię swoje niespodziewanie bardzo zmienione, złamane chorobą, czy zgnębione troską nadmierną... W tej samej chwili wdarła się pomiędzy nas niespodziewana przeszkoda.
— Pawle! Pawle! — zawołał z nagła głos kobiecy tuż obok. — Chodź do salonu, Pawle, mam ci jeszcze bardzo wiele rzeczy do powiedzenia — rozmowa nasza zajmie nam cały dzień. I Wiktor także i Józef, który jest tutaj ze mną, chcą z tobą pomówić. Chodź, Pawle, do twoich przyjaciół!
Madame Beck, przynęcona czujnością, czy niepojętym instynktem tropicielskim, wpadła do pokoju, wciskając się przemocą nieomal pomiędzy mnie i Monsieur Paula.
— Chodź, Pawle! — powtórzyła, przeszywając mnie twardym błyskiem oczu ni to ostrzem sztyletu i nacierając otwarcie, bez ceremonii, na swojego krewniaka. Przypuszczałam, że ustąpi on jej, jak zazwyczaj, że pójdzie za nią. Ugodzona głębiej, aniżeli byłam w stanie znieść, doprowadzona do niemożności powstrzymywania się już dłużej, jęknęłam:
— Serce pęknie mi chyba!
Czułam naprawdę, że serce pęka mi w piersi; naprężenie było tak wielkie, że wezbrały we mnie tajone dotychczas i zamknięte na siedem pieczęci uczucia. Szepnięcie Monsieur Paula: — „Niech mi pani zaufa!“ — zdjęło od razu z duszy mej przygniatający ją ciężar nieznośny i utorowało mu ujście na zewnątrz. Wstrząsana lodowatym dreszczem, dygocąc całym ciałem, dławiąc się powstrzymywanym łkaniem, rozszlochałam się. Ten wyzwolony wreszcie płacz przyniósł mi nieco ulgi.
— Pozostaw ją mnie — to atak histerii: dam jej środek uspokajający; wszystko przejdzie od razu.
Być oddaną na łup jej i jej środków uspokajających wydało mi się równe wydaniu mnie w ręce trucicielki i jej czary morderczej. Ale Monsieur Paul za całą odpowiedź ofuknął ją krótko i ostro:
Laissez moi! — Pozostaw mnie! — Ten szorstki ton był dla mnie muzyką najbardziej pieściwą, przywracającą mnie od razu do życia.
„Laissez-moi“ — powtórzył z drgającymi z gniewu nozdrzami i wszystkimi mięśniami twarzy.
— Ależ to do niczego niepodobne! To nie ma sensu! — surowo zgromiła go Madame. Krewniak jej nie uląkł się wszakże tego jej tonu i zawołał jeszcze surowiej:
Sortez d‘ici! — Wyjdź stąd!
— Poślę po Ojca Silasa, natychmiast poślę po niego — zagroziła z niepoddającym się uporem.
Femme! — Kobieto! — wrzasnął profesor, doprowadzony już do najwyższej pasji. — Femme! Sortez à l‘instant!“ — kobieto, wynoś się natychmiast!
Był rozwścieczony, ja wszelako kochałam go w tym jego gniewie tak, jak nigdy jeszcze dotychczas.
— To, co robisz, jest złe — upierała się Madame — jest czynem cechującym mężczyznę o twoim nieposkromionym temperamencie; jest krokiem podyktowanym chwilowym popędem, nieusprawiedliwionym, niegodnym — zachowanie twoje jest obrażające, nie zasługuje na szacunek ludzi o charakterze prawdziwie stałym, ludzi przywykłych działać rozważnie.
— Nie znasz mnie, nie masz pojęcia jak bardzo stały potrafię być, stały i stanowczy — rzekł — ale przekonasz się o tym, pouczą cię fakty. — Modesto — dodał nieco łagodniej — zdobądź się na odrobinę dobroci, wykrzesz z siebie iskierkę współczucia, bądź prawdziwą kobietą; spójrz na tę biedną wymizerowaną twarz i ustąp. Wiadomo ci przecież, że jestem twoim przyjacielem i przyjacielem twoich przyjaciół; pomimo opacznego, nieufnego twojego stosunku do ludzi wiesz dobrze i jesteś najgłębiej przekonana, że zasługuję na zaufanie. Nie robiłem żadnych trudności, kiedy szło o uczynienie ofiary ze mnie samego, to wszelako, co widzę w tej chwili, rani zbyt boleśnie moje serce; musi to ustać, musi zmienić się. Wyjdź stąd! Pozostaw mnie w spokoju!
Tym razem było w słowach „Wyjdź stąd! Pozostaw mnie w spokoju!“ — tyle goryczy, tyle władczego nakazu, że nie mogłam pojąć, w jaki sposób nawet osoba taka, jak Madame Beck, mogła chwilę jeszcze chociażby ociągać się z usłuchaniem go. Nie poruszyła się jednak, stała jak wkopana, utkwiwszy w nim nieulękłe spojrzenie, patrząc mu wprost w oczy z kamiennie niezachwianym spokojem. Otworzyła już nawet usta, aby odpowiedzieć coś. Na twarzy Monsieur Paula drgnął nagle błysk ognisty; nie umiałabym powiedzieć na czym polegał ten wyraz, który nie zdawał się zdradzać gwałtownego gniewu: zachowując pozornie formy grzeczności, wyciągnął rękę, zaledwie, jak mi się wydało, dotknąwszy nią Madame, ona jednak pod tym dotknięciem zawróciła błyskawicznie i wybiegła pędem z pokoju, zatrzasnąwszy za sobą drzwi. Jej nagły odwrót trwał sekundę zaledwie.
Nagły błysk rozwścieczenia znikł natychmiast z twarzy Monsieur Paula. Z uśmiechem poradził mi, abym otarła oczy, czekał cierpliwie dopóki nie uspokoiłam się i tylko od czasu do czasu rzucał mi kojące, pocieszające słówko. Niebawem siedziałam już obok niego, pokrzepiona na duchu, nie martwiąc się już więcej, ani nie rozpaczając: nie czułam się już opuszczona i zapomniana przez człowieka najbliższego, wyzbyta nadziei, zniechęcona do życia; przestałam pragnąć śmierci.
— Tak bardzo więc zasmucało panią, że traci pani swojego przyjaciela? — zapytał.
— Zabija mnie poczucie, że zapomniał o mnie — odparłam. — W ciągu szeregu dręczących tych dni nie słyszałam z ust jego ani jednego słowa, zgnębiła mnie też możliwość że odjedzie, nie pożegnawszy się ze mną.
— Czy mam pani powiedzieć to samo, co powiedziałem Modeście Beck — że nie zna mnie pani? Czy muszę dopiero wykazać pani kim jestem i jaki jest mój właściwy charakter? Będzie pani miała dowód mojej stałości, przekona się pani, że umiem być wiernym przyjacielem. Bez wyraźnego dowodu nie będzie ręka ta spoczywała w mojej, nie zaufa mojemu ramieniu, jako bezpiecznej oporze. Zgoda? Dowód jest gotów. Przyszedłem usprawiedliwić się.
— Cokolwiek pan powie, czegokolwiek zechce pan dowieść, o czymkolwiek zechce pan pouczyć mnie — wysłucham wszystkiego z ufnością.
— Jeśli tak jest w istocie, musi pani przede wszystkim wyjść ze mną, aby towarzyszyć mi dość daleko w głąb miasta. Przyszedłem po panią właśnie.
Nie zadając żadnych pytań o co mu idzie, nie badając jaki plan ma na względzie, nie myśląc ani na chwilę o stawianiu jakichkolwiek sprzeciwów, zawiązałam ponownie wstążki mojego kapelusza i byłam gotowa do wyjścia.
Droga, jaką mnie poprowadził, wiodła przez bulwary: kilkakrotnie zmuszał mnie podczas niej do odpoczywania na ławkach, ustawionych w alei pod lipami. Nie pytał wcale czy jestem zmęczona, patrzył tylko na mnie i sam wyprowadzał wnioski.
— W ciągu wszystkich tych dręczących dni — powtórzył moje słowa łagodnym, miłym przedrzeźnianiem mojego głosu i cudzoziemskiego akcentu (tonem, który nie był dla mnie nowy w jego ustach, ale którego żartobliwe brzmienie nigdy mnie nie raniło, i wówczas nawet, kiedy szło z nim w parze utrzymywanie, że jakkolwiek władam wcale poprawnie w piśmie ojczystym jego językiem, mówię i zawsze będę nim mówiła, wadliwie i niepewnie). — W ciągu wszystkich tych dręczących dni — rzekł — ani na jedną godzinę nie zapomniałem o pani. Wierne kobiety błądzą, uważając się za jedyne dochowujące wiary istoty na ziemi. I ja także aż do ostatnich dni nie śmiałem liczyć na niczyje prawdziwe, trwałe uczucie dla mojej osoby, a jednak... niech pani spojrzy na mnie.
Podniosłam rozradowane oczy: o, naprawdę rozradowane w tej chwili, nie byłyby bowiem w przeciwnym razie wyrazicielami moich uczuć.
— Otóż, widzi pani, — rzekł po paru sekundach wpatrywania się — nie podobna zaprzeczyć prawdzie tego, co w nich czytam: Wierność wypisała te litery; jej pióro jest z żelaza. Czy zapisywanie to było bolesne?
— Okrutnie bolesne — rzekłam szczerze. — Niech pan wycofa jej rękę; nie mogłabym znieść jej rylca w moim sercu.
Elle est toute pâle — szepnął jak gdyby sam do siebie — cette figure — là me fait mal[6].
— O wiem, że nie jest przyjemnie patrzeć na mnie..!
Nie mogłam powstrzymać się od powiedzenia tych słów, które zerwały się z moich ust nieomal wbrew mojej woli: nie mogę przypomnieć sobie czasu, kiedy nie dawałby mi boleśnie znać o sobie dręczący niepokój o to jak wielki może być stopień moich braków zewnętrznych: w danym momencie zaciążył mi lęk o to wyjątkowo dokuczliwie.
Zdziwiła mnie bezmierna miękkość, jaką tchnęło w tej chwili całe jego zachowanie. Jego fiołkowe oczy zaszkliły się, lśniąc wilgotnym blaskiem spod długich hiszpańskich rzęs: zerwał się nagle: — Chodźmy! — rzekł.
— Czy bardzo nie podobam się panu? — zdobyłam się na odwagę zapytania: punkt ten miał dla mnie znaczenie decydujące.
Zatrzymał się i dał mi krótką, mocną odpowiedź, która pokonała mnie, zamknęła mi usta, a równocześnie głęboko zadowolniła mnie. Odtąd wiedziałam już raz na zawsze kim byłam dla niego, kim zaś mogłam być w oczach reszty świata, przestało mnie tak boleśnie interesować. Czy było słabością z mojej strony przywiązywać tak wielką wagę do sądu o mojej powierzchowności? Muszę przyznać się do odczuwania szczerego lęku, że nie podobam się Monsieur Paulowi, a zarazem do wielkiego pragnienia podobania mu się umiarkowanie bodaj.
Dokąd wędrowaliśmy, nie miałam pojęcia. Nasza droga była długa, wydawała mi się krótką jednak: była przyjemna, dzień prześliczny. Monsieur Emanuel mówił o swojej podróży — zamierzał być poza Europą trzy lata. Spodziewał się, że po powrocie z Gwadelupy będzie wolny od przyjętych na siebie zobowiązań. A co ja zamierzam robić podczas jego nieobecności w kraju? — zapytał. Przypomniał mi, że kiedyś zwierzyłam mu się z planu uniezależnienia się i otworzenia własnej niewielkiej szkoły: czy poniechałam tej myśli?
— Oczywiście nie poniechałam: robię co jest w mojej mocy, aby zaoszczędzić sumę, która umożliwiłaby mi wprowadzenie w czyn tego zamiaru.
— To dobrze — rzekł. — Niechętnie patrzyłbym na pozostanie pani na Rue Fossette. Obawiam się, że zanadto dawałaby się tam pani we znaki moja nieobecność — czułaby się pani osamotniona, byłoby pani smutno...
Miał słuszność. Przyobiecałam mu, że uczynię co tylko będę mogła, aby wytrwać jednak dopóki to okaże się konieczne.
— Poza tym — dodał, przyciszając głos — pozostawanie pani nadal gdzie pani jest teraz, natrafia na inny jeszcze szkopuł. Pragnąłbym móc pisywać do pani od czasu do czasu, a źle byłoby nie mieć pewności, czy listy moje będą doręczane pani skrupulatnie. Na Rue Fosette... krótko mówiąc, nasza katolicka dyscyplina na niektórych punktach — jakkolwiek w zupełności usprawiedliwiona i owocna — mogłaby w pewnych osobliwych warunkach i okolicznościach być źle zastosowana, a nawet nadużywana.
— Jeśli jednak będzie pan pisał do mnie, muszę przecież otrzymywać pańskie listy; chcę je mieć: dziesięciu dyrektorów i dwadzieścia pań przełożonych nie może przejmować ich zamiast mnie, pozbawiając mnie ich tym samym. Jestem protestantką, monsieur. Nie pozwolę stosować do siebie tego rodzaju dyscypliny; nie życzę sobie jej.
Doucement, doucement — spokojnie, spokojnie — odparł — obmyślimy plan; mamy nasze sposoby — soyez tranquille — niech pani będzie dobrej myśli.
Nie dokończył. Wypowiedziawszy te słowa, zatrzymał się.
Stanęliśmy, jak się zdawało, u kresu długiej naszej wędrówki. Znaleźliśmy się w pośrodku czystego faubourg — przedmieścia — gdzie domy były niewielkie, wyglądały jednak mile. Monsieur Paul zatrzymał się przed białymi schodkami, prowadzącymi do bardzo schludnej, estetycznej siedziby.
— Wejdziemy tutaj — rzekł.
Nie zapukał, ale wyjętym z własnej kieszeni kluczem otworzył drzwi i wszedł bez pytania. Wpuściwszy mnie do środka, zamknął drzwi ponownie. Nie ukazał się na nasze powitanie nikt z mieszkańców ani ze służby. Przedpokój był mały, tak samo jak dom, ale miał świeżo i gustownie wymalowane ściany i sufit; światło wpadało przez szerokie weneckie okno, oplecione pędami dzikiego wina; pączki i liście dotykały szyb. W miłym tym wnętrzu panowała cudowna cisza.
Otworzywszy jedne z wewnętrznych drzwi, wprowadził mnie Monsieur Paul do gabineciku, czy saloniku, bardzo maleńkiego, ale ślicznego na mój gust. Ściany jego były delikatnej barwy rumieniejącej zorzy porannej, podłoga starannie wywoskowana; czworobok jasnego dywana pokrywał jej środek, na którym stał mały okrągły stolik o blacie lśniącym tak samo nieskazitelnie, jak lustro nad kominkiem. Stała tu jeszcze niewielka kanapka, mała szafka, której na wpół otwarte, zaciągnięte szkarłatnym jedwabiem oszklone drzwi ukazywały porcelanę na półkach; był prócz tego stojący zegar i lampa, było trochę ozdobnych figurek z niewypalanej porcelany, czyli tak zwanego biskwitu; z umieszczonej pod oknem skrzynki wyrastały trzy bujnie ulistwione i pstrzące się bukietami kwiatów rośliny doniczkowe; w jednym rogu stał gierydon z marmurową płytą, na którym mieścił się koszyk z przyborami do szycia i robót ręcznych oraz wazonik pełen fijołków. Przez otwarte okno wpadały swobodnie z zewnątrz fale świeżego powietrza; słodki zapach fijołków wypełniał cały pokój.
— Śliczne, urocze miejsce! — zawołałam z zachwytem. Monsieur Paul uśmiechnął się, widząc szczere moje zadowolenie.
— Czy możemy usiąść tutaj i zaczekać? — zapytałam szeptem, onieśmielona niezwykłością otoczenia i panującą dokoła ciszą.
— Zajrzymy przed tym jeszcze do paru zakątków tej łupiny orzecha — odparł.
— Odważa się pan krążyć tak bez ceremonii po całym domu?
— Tak, odważam się — odrzekł spokojnie.
Poszedł pierwszy, aby wskazać mi drogę i przede wszystkim wprowadził mnie do miniaturowej kuchenki z małym paleniskiem i piecykiem, których mosiężne obramowania błyszczały niczym złoto. W kuchence stał stół i dwa krzesła. Mały kredensik mieścił skromny, ale dobrze zaopatrzony serwisik fajansowych talerzy, filiżanek i spodków.
— Porcelanowy serwis do kawy jest w saloniku — pouczył mnie Monsieur Paul, widząc, że przyglądam się sześciu zielono-białym talerzom; czterem dopasowanym do nich półmiseczkom, filiżankom i dzbanuszkom.
W dalszym ciągu zaprowadził mnie po wąskich, ale czyściutkich schodach, na górne piętro — raczej pięterko — gdzie pokazał mi dwie ładne sypialki, i wreszcie, raz jeszcze powróciwszy ze mną na dół, zatrzymał się w sposób osobliwie uroczysty przed drzwiami większymi od wszystkich, jakie otwierał przede mną dotychczas.
Wyciągnąwszy z kieszeni jeszcze jeden klucz, wsadził go Monsieur Emanuel w zamek, otworzył szeroko drzwi i wpuścił mnie pierwszą do środka.
Voici! — oto jest! — zawołał.
Znalazłam się w dość obszernym — w porównaniu z resztą pokojów w tym domu — pomieszczeniu, olśniewającym nieposzlakowanie skrupulatną czystością, względnie pustym wszelako. Wyszorowane do białości podłogi nie były pokryte żadnym chodnikiem, ani dywanem; jedyne umeblowanie stanowiły tu dwa rzędy zielonych ławek i pulpitów, przedzielonych po środku przejściem, prowadzącym ku wzniesieniu, rodzajowi estrady, na której stał stół i krzesło, a za nimi czarna tablica. Na ścianach rozwieszone były mapy, na oknach ustawione kwitnące rośliny doniczkowe, słowem — była to mała, ale prawdziwie wzorowa sala szkolna — kompletnie urządzona, czyściutka, sprawiająca nader miłe wrażenie.
— To szkoła? — rzekłam. — Kto ją prowadzi? Nie słyszałam nigdy o zakładzie szkolnym na tym faubourg.
— Zechce pani być tak dobra i przyjąć trochę prospektów do rozdawania na rzecz mojej przyjaciółki? — zapytał, wyciągając z kieszeni swojego okrycia sporą paczkę papierów i wkładając mi je do ręki. Spojrzałam na nie. Rzuciłam okiem na wydrukowany ozdobnymi czcionkami nagłówek:
Externat de demoiselles. Numero 7, Faubourg Clotilde, Directrice — Mademoiselle Lucy Snowe“.[7]
Co odpowiedziałam Monsieur Paulowi Emanuelowi?
Wydarzają się chwile w życiu naszym osobliwie trudne do odtworzenia ich we własnej pamięci nawet, a cóż dopiero słowami na piśmie! Pewne momenty przełomowe, pewne uczucia i doznania, radości, smutki i osłupienia, które, ilekroć usiłujemy przypomnieć je sobie, sprawiają na nas wrażenie zawrotnie skłębionych, zlewających się w jedną niewyraźną mgliście splątaną całość, ni to koło, obracane z błyskawiczna szybkością.
Zupełnie tak samo nie jestem w stanie przypomnieć sobie, jakie myśli rodziły się i krążyły z zawrotną szybkością w mojej głowie w ciągu pierwszych dziesięciu minut po wielkim tym objawieniu, jak nie jestem w stanie odtworzyć sobie wrażeń, zaznanych w ciągu pierwszego, najwcześniejszego roku mojego życia: jedyne wyraźne moje wspomnienie stanowi świadomość wyrzucania z siebie słów niezmiernie szybko, powtarzania wciąż jednych i tych samych zapytań:
— To pańskie dzieło, Monsieur Paul? Pan zrobił to wszystko?! Czy to pański dom? Czy pan umeblował go? Czy pan kazał wydrukować te prospekty? Czy naprawdę miał pan mnie na myśli? Ja mam być tą kierowniczką, tą przełożoną? A może istnieje jakaś inna Lucy Snowe? Niech mi pan powie! Niech pan powie coś!
Milczał. Nie chciał, czy nie mógł mówić. Jego tchnące zadowoleniem milczenie, jego roześmiany, utkwiony we mnie wzrok, jego pochylona nieco ku mnie postać — wszystko to mam wyraźnie przed oczami teraz jeszcze.
— W jaki sposób stało się to? Muszę przecież dowiedzieć się o wszystkim, o wszystkim!
Paczka prospektów upadła na podłogę. Monsieur Paul wyciągnął do mnie rękę, a ja, zapomniawszy o wszystkim innym, uchwyciłam ją i splotłam z moją.
— Powiedziała pani, że zapomniałem o niej przez cały ten szereg dręczących dni?! — rzekł wreszcie. — Biedny stary Paul Emanuel! Taka spotyka go nagroda za użeranie się w ciągu trzech mordujących tygodni z malarzami, tapicerami, stolarzami i najemnicami do szorowania i sprzątania! Przez cały ten czas, kiedy Lucy i siedziba Lucy wypełniały wyłącznie treść jego myśli.
Nie miałam pojęcia co mam czynić, jak mam wyrazić mu moją wdzięczność. Z razu pieściłam tylko miękki aksamit mankietów jego okrycia, a potem zaczęłam głaskać bielejącą spod niego rękę. Jego troska o mnie, jego zabiegliwość, jego dobroć, jego cicha, niezwykła, ujawniona czynami dobroć wzruszyły mnie ponad wszelką miarę oczywistością swoją, dowodami wypróbowanej swojej istotności. Olśniło mnie, niby nagłe światło z nieba, uświadomienie sobie w całej pełni jego nieosłabłego ani na chwilę zainteresowania mną. Poruszył mnie do głębi tkliwy, kochający — nie waham się użyć tego określenia — wyraz jego wpatrzonych we mnie oczu. Wśród tego wszystkiego wszelako zmusiłam się do praktycznego ujęcia sprawy:
— Ile pan miał z tym kłopotu! — zawołałam — a jakie koszty ogromne! Czy miał pan pieniądze, Monsieur Paul?
— Miałem dość pieniędzy! — odparł wesoło. — Dzięki rozległym moim stosunkom nauczycielskim stałem się posiadaczem znacznej kwoty: za część jej postanowiłem sprawić sobie najrozkoszniejszą przyjemność ze wszystkich, jakich mogłem zaznać dotychczas, czy sądzone mi będzie zaznać kiedykolwiek. Cieszę się tym jak dziecko. Dniami i nocami myślałem ostatnio o chwili, kiedy sprowadzę tu panią i pokażę co zrobiłem. Nie chciałem widzieć się z panią wcześniej, aby nie uprzedzać faktów. Nie wygadać się przed czasem. Bałem się wyrwać i zdradzić się jakimś niebacznym słowem. Powściągliwość nie należy do moich cnót, ani też do moich występków. Gdybym znalazł się w zasięgu władzy pani i pani zaczęła pytać mnie oczami i ustami: „Gdzie pan się podziewał, Monsieur Paul? Co pan robił przez cały ten czas? Jaką kryje pan przede mną tajemnicę?“ — Na pewno wypaplałbym mój pierwszy i ostatni, mój jedyny sekret... A teraz — zakończył — zamieszka pani tutaj i otworzy pani swoją szkołę; poświęci się pani temu podczas mojej nieobecności; będzie pani myślała o mnie od czasu do czasu; będzie pani dbała o swoje zdrowie i będzie pani starała się być wesoła i zadowolona przez wzgląd na mnie... A gdy powrócę...
Nie dokończył.
Przyobiecałam, że zastosuję się w zupełności do jego woli, zrobię wszystko co mi zalecił, będę pracowała usilnie i chętnie.
— Będę wiernym stróżem i obrońcą pańskiego dobra — rzekłam — a gdy pan powróci, będą wszystkie rachunki czekały na pana, gotowe do najsurowszego skontrolowania ich przez mojego mocodawcę. O, Monsieur Paul, pan jest stanowczo za dobry!
W takich niewłaściwie zastosowanych, w takich opacznie użytych słowach usiłowały uczucia moje znaleźć swój wyraz zewnętrzny. Mowa moja była dziwnie bezładna i nieporadna; zamiast gorących dziękczynień i zasłużonych zachwytów wychodziły z ust moich słowa zimne jak lód, ciężkie i nic nie mówiące. On wszelako nie odrywał ode mnie oczu, łagodnie podniósł rękę, aby pogłaskać moje włosy; ręka ta musnęła wargi moje w przelocie; przycisnęłam je do niej, znajdując tą drogą ujście dla czci, jaką mnie ona przejmowała. Był moim królem, królewską dobroć okazała mi ta dłoń jego: złożyć na niej pocałunek korny, jako należny jej hołd, było zarazem obowiązkiem moim i najwyższą radością.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Godziny popołudniowe minęły i cichsza od nich jeszcze pora wieczorna otuliła cieniem swym cichy i bez tego faubourg. Monsieur Paul odwołał się do mojej gościnności: zajęty i nieustannie na nogach od rana, czuł konieczność pokrzepienia się, poprosił mnie więc o poczęstowanie go filiżanką czekolady podanej w moim ślicznym biało-złotym serwisiku porcelanowym. Wyszedł, aby kazać przynieść z pobliskiej restauracji wszystko, co było do tego potrzebne, postawiwszy uprzednio mały stolik i dwa krzesła na oplecionym dzikim winem balkonie, na który wychodziło weneckie okno saloniku. Z jakąż nieśmiałą radością wzięłam na siebie rolę gospodyni, ustawiłam wszystko na tacy i obsłużyłam mojego gościa — dobroczyńcę!
Balkon ten położony był od tyłu domu; dokoła zieleniły się sąsiednie ogrody faubourg; poza nimi ciągnęły się już szczere pola. Powietrze było ciche, świeże i łagodne. Ponad topolami, drzewami laurowymi, tujami i różami płynął księżyc taki cichy i czarowny, że serce drgało w piersi pod wpływem jego uśmiechu; tuż obok księżyca świeciła gwiazda, promienna czystą, niewspółubiegającą się z nim o wpływy jasnością. W rozległym ogrodzie pobliskim wytryskiwał strumień wody z fontanny, ponad której ocembrowaniem wznosiła się bielejąca na tle zieleni i wody wyrzeźbiona figura.
Monsieur Paul gawędził ze mną. Jego głos był złagodzony, stanowiąc wtór harmonijny do srebrzystego szmeru wytryskującej wody, zlewając się w łączny akord muzyczny, jakim lekki wietrzyk, fontanna i drżące na drzewach liście intonowały kołyszącą do snu modlitwę wieczorną.
Zatrzymaj się na chwilę jeszcze, szczęśliwa godzino! Opuść zwiewne twoje pióropusze, stul miękkie skrzydła twoje, pochyl ku mnie krawędź nieba! Biały aniele! nie cofaj jeszcze swojego światła: pozostaw odbicie jego na przepływających jedne za drugimi obłokach; przekaż otuchę, jaką darzysz świat, owym chwilom, którym potrzebna jest ta odbita promienność!
Posiłek nasz był skromny, złożony z filiżanki czekolady, bułeczek i salaterki świeżych owoców letnich — wisien i truskawek — które umieściłam na podłożu z zielonych liści; oboje jednak woleliśmy to niż ucztę lukullusową, a mnie osobiście sprawiała niewypowiedzianą rozkosz możność usługiwania Monsieur Paulowi. Zapytałam, czy jego przyjaciele: Père—Silas i Madame Beck wiedzą o tym co zrobił — czy widzieli mój dom?
Mon amie — przyjaciółko moja — rzekł — nikt nie wie o niczym prócz mnie i pani; nie dzielimy z nikim tej należącej do nas wyłącznie przyjemności; nikt nie bezcześci jej uświęconego charakteru przyziemnymi, uszczypliwymi uwagami swoimi. Jeśli mam wyznać prawdę, była sprawa ta dla mnie źródłem tak subtelnej rozkoszy, że nie chciałem pospolitować jej mówieniem o niej z kimkolwiek. A zresztą — dodał z uśmiechem — chciałem dowieść Miss Lucy, że i ja umiem dochować tajemnicy. Jak często zarzucała mi brak powściągliwości i niezbędnego umiaru! Jak często szydziła ze mnie, że wszystkie moje doznania i przeżycia są tajemnicą Poliszynela!
Było to zupełną prawdą: nie szczędziłam go na tym punkcie, ani może na żadnym innym, jaki się nasuwał. Wspaniałomyślny, wielkoduszny, drogi, zarazem mający tyle wad mały człowieczku! Zasługiwałeś na pobłażliwość i doznawałeś jej zawsze z mojej strony.
W dalszym ciągu moich wybadywań zapytałam do kogo należy ten dom, kto jest moim gospodarzem i ile wynosi roczna opłata najmu. Przewidział, że zapytam go o te wszystkie szczegóły, wręczył mi je też od razu, przygotowane i wypisane dokładnie z góry już.
Domyśliłam się, że dom nie jest własnością Monsieur Paula; nie należał on do typu ludzi, zdolnych stać się posiadaczami; nie tylko podejrzewałam go o godny pożałowania brak zmysłu oszczędności, ale byłam go pewna u niego; umiał zarobić, nie potrafił jednak utrzymać zarobionych pieniędzy; nieodzowny był mu skarbnik. Dom należał do pewnego obywatela z Basse—Ville, człowieka zamożnego — jak utrzymywał Monsieur Paul, dodając ku wielkiemu zdumieniu mojemu: — „Jest on szczerym przyjacielem pani, Miss Lucy, człowiekiem, żywiącym dla pani jak najgłębsze uznanie.“ — Miłą niespodzianką było dla mnie dowiedzenie się, że człowiekiem tym jest nie kto inny, tylko Monsieur Miret, ów pozornie opryskliwy, w rzeczywistości gołębio zacnego serca właściciel księgarni, który tak uprzejmie wyszukał i przyniósł dla mnie krzesło pamiętnej nocy w parku. Jak się okazuje, zbogacił się on na uprawianiu swojego zawodu, będąc zarazem na wskroś uczciwym wielce szanowanym kupcem. Posiadał kilka domów na Faubourg Clotilde; opłata roczna jakiej zażądał za najem była umiarkowana: wynosiła zaledwie połowę tego, ile wyniosłaby, gdyby dom takiej samej wielkości i pojemności położony był bliżej centrum Villette.
— A w dodatku — zauważył Monsieur Paul — gdyby nie powiodło się pani — nie wątpię jednak, że się powiedzie — będę miał przynajmniej pewność, że pozostawiam panią w dobrych rękach: Monsieur Miret nie będzie zdziercą, natarczywie domagającym się swojej należności. Z własnych zaoszczędzonych pieniędzy pokryje pani pierwszy rok najmu; co się tyczy dalszych losów szkoły, musi pani, Miss Lucy, pokładać ufność w Bogu i w samej sobie. A teraz, co pani zrobi, aby starać się o uczennice?
— Muszę rozdać moje prospekty.
— Słusznie. Aby nie tracić czasu, wręczyłem już jeden wczoraj samemu Monsieur Miret. Czy miałaby pani coś przeciwko rozpoczęciu od trzech petites bourgeoises — małych mieszczek — Demoiselles Miret?
— O, Monsieur, nie zapomina pan o niczym! Jest pan nadzwyczajny naprawdę! Jak może pan przypuścić, abym mogła czynić tego rodzaju wstręty? Czy przystałoby mi to? Nie spodziewam się bynajmniej zaliczania patrycjuszek do grona uczennic skromnej mojej szkółki dla dziewcząt przychodnich. Nie dbam wcale o to, czy panienki z arystokratycznych domów zgłoszą się do mnie kiedykolwiek. Będę czuła się dumną, natomiast, z możności przyjęcia do mojej szkoły córek zacnego Monsieur Miret.
— Poza tym inna jeszcze uczennica pragnie pobierać u pani codziennie lekcje języka angielskiego, że zaś jest osobą zamożną, będzie panią sowicie wynagradzała. Mówię o mojej córce chrzestnej i wychowanicy: Justynie Marii Sauveur.
Jak potężny bywa wpływ imienia i nazwiska? Co miały w sobie owe trzy, składające się na nie słowa?... Do owej chwili wsłuchiwałam się z rozkoszą we wszystko co mówił Monsieur Paul i odpowiadałam mu z radosnym pośpiechem. Wymienienie imienia tego i nazwiska zmroziło mnie, dźwięk trzech wyrazów zamknął mi usta, oniemił mnie. Efekt ten nie mógł być ukryty, nie siliłam się też, co prawda, na ukrywanie go.
— Co się pani stało?
— Nic.
— Nic?! Zmieniła się pani od razu, rumieniec zgasł na pani twarzy, uśmiech znikł z oczu pani i z jej ust?!... Nic?! Jest pani chora wyraźnie; cierpi pani; proszę, niech mi pani powie co pani dolega.
Nie miałam nic do powiedzenia.
Przysunął bliżej do mnie swoje krzesło. Nie był urażony, mimo że milczałam uparcie w dalszym ciągu. Usiłował wydostać ze mnie słowo, prosił, błagał wytrwale, czekał cierpliwie.
Justyna Maria jest dobrym dziewczątkiem — rzekł — posłusznym i dającym się lubić; nie jest szczególnie bystrego umysłu, ale będzie podobała się pani.
— Nie wydaje mi się. Myślę, że nie powinna przychodzić tutaj — bąknęłam wreszcie.
— Upiera się pani mówić ze mną zagadkami. Czy zna ją pani? Nie, stanowczo musi w tym coś być. I znów zbladła pani i zbielała jak ten posąg w ogrodzie. Proszę, niech pani zaufa Paulowi Carlosowi — niech mu pani wyzna co pani dolega.
Jego krzesło dotykało mojego; jego wyciągnięta ku mnie życzliwie ręka odwróciła twarz moją ku jego twarzy. — Czy zna pani Justynę Marię? — powtórzył.
Imię to, wypowiedziane ponownie jego ustami, podziałało na mnie w sposób nieobliczalny. Nie zgnębiło mnie, ale podnieciło, rozlewając się bystrym potokiem lawy ognistej po moich żyłach, wskrzeszając w pamięci mojej momenty przeszywającego bólu, długi szereg dni i nocy, wypełnionych udręką serca. Teraz, kiedy siedział tak blisko mnie, splótłszy tak silnie i poufnie życie swoje z moim, kiedy tak daleko posunął się, — a właściwie zakończył się już nieledwie — proces naszego zespolenia się duchowego i uczuciowego sama już wzmianka o możliwości wtrącenia do harmonii naszego dwugłosu osoby trzeciej, o ponownej rozłące naszych serc, nie mogła być wysłuchana przeze mnie inaczej, aniżeli z wzmagającym się podnieceniem, z męką okrutną, z pogardliwą decyzją, z oburzeniem i oporem, których żaru nie było w stanie ukryć żadne oko ludzkie, których okrzyku nie mógł zdławić nawykły do prawdy język człowieczy.
— Chcę panu powiedzieć coś — rzekłam. — Chcę wyznać panu wszystko.
— Mów, Lucy, mów, nie wzdragaj się! Kto zdolny jest lepiej i wyżej cenić panią niż ja? Kto jest szczerym przyjacielem pani, jeśli nie Paul Emanuel? Słucham. Mów, Lucy.
Zdobyłam się na odwagę. Wyrzuciłam z siebie wszystko. Wszystko trzymane dotychczas na uwięzi zerwało się i trysnęło strumieniem niepowstrzymanym z moich ust; mówiłam, wyrzucając z siebie słowa pośpiesznie, opowiedziałam płynnie, mimo że po francusku, wszystko co miałam do opowiedzenia. Zaczęłam od opisu owej nocy w parku; wspomniałam o zaaplikowanym mi przez Madame Beck środku uspokajającym; wyjaśniłam powód, dla którego został mi dany; zaznaczyłam jego, wręcz odmienny od zamierzonego, skutek — podniecający, zmuszający mnie do zerwania się z mojej pościeli i zawędrowania daleko pod presją niewytłomaczonego, nieopanowanego popędu; opisałam noc, spędzoną samotnie pod drzewami, w pobliżu głębokiego, chłodnego jeziorka. Odmalowałam cały, przewijający się przed moimi oczami scenariusz: tłumy, zapełniające park, maski, muzykę, pochodnie, wspaniałą iluminację, rozlegające się zdala huki wystrzałów armatnich, bicie w dzwony. Odtworzyłam mu szczegółowo wszystko, czego byłam świadkiem, wymieniłam wszystkich, których spotkałam, których poznałam, widziałam i słyszałam, opowiedziałam, w jakiej pozie widziałam jego samego; czego się nasłuchałam, jakie wyprowadziłam z tego wnioski — słowem, uczyniłam przed nim całkowitą spowiedź, nie zatajając nic, ujawniając całą gorycz i cały zawód zranionego do głębi serca.
Podczas mojego opowiadania nie tylko nie usiłował powstrzymać mnie, ale, wręcz przeciwnie, podniecał mnie i zachęcał do opowiadania w dalszym ciągu, pobudzał gestem, uśmiechem, rzucanym od czasu do czasu półsłówkiem. Zanim doszłam do połowy mojej opowieści, trzymał w swoich dłoniach obie moje ręce, wpijając równocześnie w oczy moje najbardziej przenikliwy, najgłębiej badawczy wzrok. Było coś w jego twarzy, co nie przyczyniało się ani do uspokojenia mnie, ani do przerwania mi: zapomniał o swojej własnej teorii, o swoim własnym systemie powściągania, na które najbardziej się teraz napraszałam. Zasługiwałam przecież na surową naganę. Czy jednak spotyka nas kiedykolwiek to, na co w rzeczywistości zasługujemy? Zasłużyłam na surowe potraktowanie mnie, widziałam, natomiast, w oczach jego pobłażliwość. Samej sobie wydałam się nierozsądną i despotyczną, bo przecież wzbraniałam Justynie Marii wstępu do mojego domu, zamykałam przed nią moje drzwi — on jednak uśmiechał się tylko, zdradzając, zamiast gniewu, rozkoszowanie się moimi słowami. Byłam porywcza, zazdrosna, wyniosła — nie miałam dotychczas pojęcia, że tkwią w naturze mojej podobne cechy — on wszelako nie zamknął przede mną swojego serca. Byłam pełna wad — zgadzał się na nie wszystkie i przyjmował mnie wraz z nimi. Wybuchowi najzuchwalszego buntu przeciwstawił czar błogosławionego spokoju. Pieszczotą najsłodszą rozbrzmiały w uszach moich słowa:
— Lucy, przyjm moją miłość. Zgódź się podzielić ze mną kiedyś w przyszłości życie. Bądź najdroższą moją, pierwszą na świecie!...
Przy świetle księżyca powróciliśmy na Rue Fossette — przy takim świetle księżyca, jakie osrebrzać musiało Raj — połyskując poprzez cienie Wielkiego Ogrodu, opromieniając ścieżkę przeznaczoną na boskie kroki, na służenie Nienazwanemu. Raz w swoim życiu powracają niektórzy spośród mężczyzn i kobiet do tych pierwszych zarannych dni wielkiego Ojca naszego i naszej Matki — aby zakosztować rosy wspaniałego tego poranka, skąpać się w promieniach wschodzącego jego słońca.
W drodze powrotnej opowiedział mi Monsieur Paul, że stosunek jego do Justyny-Marii był zawsze ojcowski jedynie, że za jego zgodą i aprobatą jest ona od szeregu miesięcy już zaręczona z niejakim Hansem Müllerem, zamożnym kupcem niemieckim, i że ślub ich ma się odbyć w ciągu tego roku jeszcze. W istocie jak się zdaje, niektórzy krewni i znajomi Monsieur Paula patrzyliby chętnym okiem na poślubienie przez niego Justyny-Marii mając oczywiście na względzie utrzymanie jej majątku w rodzinie; jemu samemu wszelako wydaje się pomysł podobny absolutnie niedopuszczalny, potworny wręcz.
Dotarliśmy do drzwi wejściowych domu Madame Beck. Zegar na wieży kościoła Świętego Jana Chrzciciela wybił dziewiątą. O tej samej godzinie w tym domu przed półtorarokiem człowiek ten, kroczący teraz przy moim boku, pochylił głowę przede mną, spojrzał mi badawczo w oczy, zlustrował moją twarz i zadecydował o moim losie. Tego wieczora pochylił się ponownie, spojrzał na mnie i wydał wyrok. Jakie odmienne wszelako było teraz jego spojrzenie — jakie biegunowo odmienne moje losy!
Uznał mnie za zrodzoną pod jego gwiazdą: zdawał się rozpościerać nade mną jej promienie, niby chorągiew ochronną. Ongi, kiedy nie znałam go jeszcze i nie kochałam, uważałam go za szorstkiego i za dziwaka: niski jego wzrost, niezwykła ruchliwość, kanciastość, smagłość cery — cała jego powierzchowność i zachowanie nie podobały mi się. Teraz, przesiąknięta jego wpływem, żyjąc jedynie uczuciem jego dla mnie, należycie oceniając jego wartość rozumem, a dobroć jego — sercem, stawiałam go wyżej nad wszystkich, nad całą ludzkość.
Rozstaliśmy się: dał mi uroczyste zobowiązanie, a potem pożegnał się ze mną. Rozstaliśmy się: Nazajutrz odpłynął okręt jego wraz z nim na pokładzie.




ROZDZIAŁ XLII
FINIS

Człowiek nie jest władny prorokować. Lęk nasuwa czasem wyobraźni zgoła opaczne przewidywanie biegu spraw. O, te lata rozłąki! Nieobecności jego! Jak straszliwą obawą przejmowała mnie sama myśl o nich! Pewną, nieuchronną jak śmierć wydawała mi się męka, jaka czeka mnie przez cały czas ich trwania. Znałam ich naturę. Nie miałam żadnych wątpliwości co do udręki, jaką sprowadzą one w miarę posuwania się ich naprzód. Ładunek cierpień nie do zniesienia, obciąża ponad wszelką miarę ich ponuro toczący się wóz ofiarny. Widząc jego nadciąganie, zagłębianie się wielkich jego kół w uciemiężony grunt — ja, zdana na jego łaskę, powalona przed nim na kolana, poświęcona jego służbie, czcicielka, odczuwałam naprzód już miażdżące jego przetaczanie się po mnie.
Dziwne wszelako — dziwne i niepojęte, ale prawdziwe, podobnie jak wiele doświadczeń życiowych! — Owo wyobrażanie sobie z góry miażdżącego przetaczania się po mnie wielkich kół tragicznego wozu udręk, okazało się wszystkim — tak, okazało się prawie całą torturą. Wielki wóz obładowany tymi budzącymi przerażenie latami nieobecności Paula Emanuela, nadciągnął groźny, złowróżbny, ponury. Przejechał, przemijając lekko, łagodnie, ni to cień prześlizgujący się po niebie w południe, nie budząc innego uczucia, nie nasuwając innego widoku poza ziębiącym z lekka przyćmieniem. Podniosłam oczy w górę. Wóz i demoniczny jego woźnica potoczyli się dalej — osamotniona czcicielka żyła w dalszym ciągu.
Nieobecność Monsieur Paula trwała trzy lata. Czytelniku, te trzy lata były najszczęśliwsze w całym moim życiu. Odrzucisz niewątpliwie z pogardą podobny paradoks. Słuchaj więc:
Otworzyłam moją szkołę. Pracowałam, znoiłam się, ile tylko starczyło mi sił, uważając się za strażniczkę własności Monsieur Paula, postanowiwszy przedstawić mu, o ile Bóg pozwoli, obrachunki, wykazujące jak najkorzystniejszy wynik. Uczennice zaczęły zjawiać się — zrazu tylko z klasy drobno-mieszczańskiej — rychło jednak i z wyższych warstw społecznych także. Około połowy drugiego roku istnienia mojej szkoły uczynił mnie nieprzewidzianie szczęśliwy zbieg okoliczności posiadaczką dodatkowych stu funtów: Pewnego dnia otrzymałam z Anglii list zawierający tę sumę. Przysłał je pan Marchmont, kuzyn i spadkobierca drogiej zmarłej mojej chlebodawczyni. Wyzdrowiał świeżo po długotrwałej, ciężkiej chorobie: pieniądze te były okupem, złożonym dla uspokojenia własnego sumienia, które dręczyło go wyrzutami na podstawę nie wiem jakich zapisek czy notatek, znalezionych po śmierci jego krewniaczki, podającej w nich moje imię i nazwisko i polecającej mnie jego opiece. Adres mój wskazała mu pani Barret. Jak dalece zgrzeszył przeciwko własnemu sumieniu, nie dopytywałam się nigdy, nigdy też tego nie badałam. Przyjęłam pieniądze i użyłam ich w sposób możliwie najpożyteczniejszy. Odważyłam się donająć za nie dom sąsiadujący z moim. Nie chciałam opuścić tego, który wybrał dla mnie Monsieur Paul, w którym pozostawił mnie i w którym spodziewał się zastać mnie po swoim powrocie. Mój eksternat przekształcił się na internat — i ten także rozwijał się nie mniej pomyślnie.
Tajemnica mojego powodzenia nie tyle zależała ode mnie, od jakichś osobliwych uzdolnień moich w tym kierunku, czy jakichś szczególnych moich władz duchowych, ile od nowego układu okoliczności i warunków, cudownie zmieniających moje życie, niezrównanie kojących stan mojego serca. Sprężyna, wprawiająca w ruch całą moją energię, ukryta była daleko poza morzami, na jednej z wysp archipelagu Indyjskiego. Przy rozstaniu się pozostawiono mi legat; nie mogłam przecież upaść na duchu, mając przekazany sobie taki obowiązek troszczenia się o chwilę obecną, taką nadzieję przyświecającą mi na przyszłość, taki bodziec do wytrwałej, żmudnej, cierpliwej, przedsiębiorczej, śmiałej działalności. Tak. Nie mogłam upaść na duchu. Niewiele było teraz rzeczy, które działały na mnie draźniąco, onieśmielały mnie czy gnębiły; większość tego, co mnie spotykało, sprawiało mi zadowolenie; drobiazgi nawet miały swój urok osobliwy.
Nie myśl, czytelniku, aby ten ożywczy płomień podtrzymywał się sam, czy też czerpał jedyne źródło istnienia i działania w przekazanej nadziei i obietnicy danej przy rozstaniu. Wspaniałomyślny, hojny dostarczyciel obficie zaopatrywał mnie w zasilające paliwo. Zaoszczędzał mi uczucia chłodu, czy znużenia; nie pozwalał mi cierpieć z powodu braku środków; nie narażał mnie na daremne wyczekiwanie. Korzystał z każdego odpływającego do Europy okrętu, aby pisywać do mnie, pisywać w taki sam sposób, w jaki umiał dawać i jak umiał kochać — pełną, szczodrze otwartą ręką, szczerym, otwartym sercem. Pisywał, bo lubił pisać, nie starał się streszczać, bo nie zależało mu na streszczaniu się. Siadał, brał do ręki pióro i papier dlatego, że kochał Lucy i miał jej wiele do powiedzenia, dlatego, że był stały i wierny w swoich uczuciach, tkliwy i prawy. Nie było w jego listach udawania, ani oszukiwania, żadnej sztucznie zapełnianej pustki. Wykręty i przepraszania nie kalały nigdy ust jego śliską swoją oleistą słodyczą — pióro jego nie czerniło nigdy papieru kreśleniem na nim tchórzliwych zmyśleń i beztreściwych, marnych błahostek; nie zwykł rzucać nigdy na nikogo kamieniem, ani też znajdować wymówek na własną obronę nie docinał kąśliwie i nie rozczarowywał, nie sprawiał zawodu; jego listy były prawdziwą manną odżywczą, żywą wodą odświeżającą.
A ja czy byłam za nie wdzięczna? Bogu jedynemu wiadomo, jak bardzo. Wydaje mi się, że nie podobna, aby znalazła się żywa istota, zasypywana takimi dowodami pamięci, w taki sposób podtrzymywana na duchu, traktowana z tak wytrwałą wiernością, tak zaszczytnie i szlachetnie wyróżniana, która nie odpowiedziałaby na to wszystko wdzięcznością dozgonną.
Niezłomnie trzymając się zasad własnej wiary (nie należał on do typu ludzi łatwo decydujących się na odszczepieństwo), pozostawiał mi najzupełniejszą swobodę wyznawania mojej. Nie kusił mnie, nie namawiał, ani nie draźnił. Napisał:
„Pozostań Protestantką. Kocham w tobie, droga moja mała Purytanko angielska, ten twój protestantyzm. Uznaję surowy jego czar. Jest coś w jego rytuale, czego nie mógłbym sam przyjąć, ale co jest, jedynym właściwym wyznaniem dla „Lucy“.
Cała siła wpływów Rzymu nie była zdolna natchnąć go bigoterią, ani też propaganda rzymska zrobić z niego prawdziwego jezuity. Urodził się jako człowiek uczciwy, brzydzący się fałszem, nie znający sztuczności, ani podstępów — jako człowiek wolny, a nie niewolnik. Jego tkliwość uczyniła go miękkim woskiem w rękach kapłana; jego przywiązanie, jego ofiarne oddanie, jego szczery entuzjazm pobożności zaślepiał częstokroć jego dobre, kochające ludzkość oczy, kazał mu zapominać o sprawiedliwości względem samego siebie, dźwigać na swoich barkach ciężar ponad siły i zaprzęgać się w służbę samolubstwa; są to jednak wady spotykane tak rzadko, tak wiele kosztujące obarczonych nimi i niezdolnych wyzwolić się z ich przemocy, że nie wiemy prawdziwie, czy nie będą one zaliczane kiedyś do klejnotów.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

A teraz trzy lata upłynęły: powrót Monsieur Emanuela jest już wyznaczony. Jesień; nadchodzi pora mgieł listopadowych. Moja szkoła świetnie prosperuje, dom mój gotów na jego przyjęcie. Urządziłam mu małą bibliotekę, której półki zapełniłam książkami, pozostawionymi przez niego pod moją opieką. Z miłości dla niego (nie miałam w sobie z natury popędu do ogrodownictwa) hodowałam ulubione jego rośliny; niektóre z nich są teraz w pełni kwitnienia. Wydawało mi się, że kochałam go, kiedy odjeżdżał; kocham go teraz inaczej; jest teraz bardziej mój! Mój wyłącznie!
Słońce przechodzi okres zrównania dnia z nocą: dni stają się krótsze, liście schną i więdną; ale on przybywa.
Nocą zdarzają się przymrozki; listopad zapowiedział już nadejście swoje wysłanymi naprzód mgłami; wiatr zawodzi po jesiennemu, ale — on przybywa.
Niebo jest przeważnie zasnute ciężkimi, ciemnymi chmurami — obłok nadpływa z zachodu; chmury przybierają dziwaczne kształty — łuków i rozległych promieniowań; poranki bywają czasem przepiękne, olśniewające królewską purpurą; niebo staje się nieprzerwanym morzem płomieni; jest tak rozognione, że współzawodniczyć może z bitwą w momencie największego jej nasilenia, tak krwawe, że mogłoby służyć za symbol dumnego Zwycięstwa. Znam się nieco na znakach na niebie: zwracałam na nie uwagę zawsze, od moich lat dziecięcych, Boże, czuwaj nad jego płynięciem! Strzeż go, o, Boże!
Wiatr zmienia kierunek na zachodni. Uspokój się, o uspokój się, złowieszczy Banshee, zawodzący przy każdym oknie! Spotęguje się on — wzmoże się na sile — już teraz wydaje przeciągłe swoje jęki: chociażbym krążyć miała pełna niepokoju przez tę noc po całym domu, nie będę mogła uciszyć ani złagodzić dzikiego jego wycia. Im bardziej posuwają się godziny nocne, tym bardziej wzmaga się jego siła; około północy wszyscy spędzający ją bezsennie, będą wsłuchiwali się ze zgrozą w dziko rozsrożony szał wichru południowo-zachodniego.
Wściekły, oszalały, wył on przez siedem dni z rzędu. Nie ustał dopóki szczątki rozbitych okrętów nie usiały całego Atlantyku; nie uciszył się, dopóki głębiny morskie nie wypełniły się po brzegi martwą zawartością. Dopóki niszczycielski anioł burzy nie dokonał w pełni swojego dzieła, nie stulił on swych skrzydeł, których łopot był gromem, a drganie piór — burzą.
Nastań, o, ciszo! Tysiące rozszlochanych, zanoszących w oczekiwaniu żarliwe modły na wybrzeżach nadsłuchiwały twojego głosu, nie ozwał się on wszelako — nie ozwał się, aż wreszcie, kiedy nastąpiłaś, ciszo, nie mogli już odczuć cię niektórzy; a kiedy słońce zajaśniało wreszcie, było już światło jego nocą dla wielu.
Na tym zatrzymajmy się wszakże; zatrzymajmy się od razu! Powiedziane zostało i tak dość dużo. Nie zmącajmy spokoju zacnych serc, pozostawmy słonecznym wyobraźniom rojone przez nie nadzieje!
Pozwólmy im zakosztować w pełni rozkoszy odrodzenia się na nowo po przeżytej wielkiej grozie, napawać się do syta radością wybawienia z niebezpieczeństwa, cudownym wyzwoleniem z dręczącego lęku, zaznać słodyczy powrotu. Pozwólmy im snuć promienne wizje połączenia się wreszcie i długiego, szczęśliwego życia, jakie po nim nastąpiło.
Madame Beck wiodło się dobrze aż do końca jej dni, tak samo Ojcu Silasowi. Madame Walravens doczekała ukończenia przed śmiercią dziewięćdziesiątego roku życia.
Żegnajcie! Bywajcie zdrowi!

KONIEC

Przypisy

  1. Gdzie są? Dlaczego nie przychodzą?
  2. Panowie i panie, gdzież jest Justyna-Maria?
  3. Otóż i ona! Oto Justyna-Maria, która przybywa.
  4. Mała dopomoże mi, prawda?
  5. Ależ tak, dopomogę ci z całego serca; zrobisz ze mnie co tylko zechcesz, ojcze chrzestny.
  6. Jest bardzo blada... Ból mi sprawia ta twarz.
  7. Pensja dla uczennic przychodzących, Faubourg Clotilde 7. Przełożona — panna Lucy Snowe.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Charlotte Brontë i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.