Uwaga
Serwis Wedateka jest portalem tematycznym prowadzonym przez Grupę Wedamedia. Aby zostać wedapedystą, czyli Użytkownikiem z prawem do tworzenia i edycji artykułów, wystarczy zarejestrować się na tej witrynie poprzez złożenie wniosku o utworzenie konta, co można zrobić tutaj. Liczymy na Waszą pomoc oraz wsparcie merytoryczne przy rozwoju także naszych innych serwisów tematycznych.

Hektor Servadac/całość

Z Wedateka, archiwa
Przejdź do nawigacji Przejdź do wyszukiwania
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Hektor Servadac
Data wydania 1878
Drukarz A. J. O. Rogosza
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Hector Servadac
Źródło Skany na commons:
cz.I i cz.II
Inne Pobierz jako: Pobierz jako ePub Pobierz jako PDF Pobierz jako MOBI
Indeks stron

{{#lst:Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/005|s1}}

CZĘŚĆ PIERWSZA.

{{#lst:Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/005|s2}}


Z drukarni A. J. O. Rogosza.




CZĘŚĆ PIERWSZA.






<section begin="I" />

ROZDZIAŁ I.

Hrabia: „Oto moja karta.“ — kapitan: „Oto moja.“



— Nie, kapitanie, nie mam usposobienia ustąpić panu miejsca!
— Ubolewam nad tem, panie hrabio, ale usposobienie pana nie zmieni mojego.
— Czy tak?
— Tak.
— Muszę jednak zrobić panu uwagę, że pod względem daty jestem niezaprzeczenie starszy!
— A ja odpowiem, że w podobnej materyi starszeństwo nie może nadawać żadnego prawa.
— Potrafię zmusić pana do ustąpienia mi, panie kapitanie.
— Nie zdaje mi się, panie hrabio.
— Sądzę, że szpada...
— Ani nawet pistolet...
— Oto moja karta!
— Oto moja!
Po tych słowach, które sypały się jak ciosy przy fechtunku, dwie karty wizytowe zostały wymienione między dwoma przeciwnikami.
Na jednej było wypisane:

<section end="I" />
HEKTOR SERVADAC.
kapitan sztabu głównego.
Mostaganem.

Na drugiej:

HRABIA WASILI TIMASZEW.
Na pokładzie galioty Dobryna.

W chwili rozstawania się zapytał hrabia:
— Gdzie moi świadkowie znajdą świadków pana?
— Dziś o godzinie drugiej, jeżeli pan życzy sobie — odrzekł Hektor Servadac — w sztabie głównym.
— W Mostaganem?
— W Mostaganem.
To wyrzekłszy, kapitan Servadac i hrabia Timaszew, grzecznie się sobie ukłonili.
Ale w chwili gdy mieli już rozstać się, hrabia zrobił jeszcze jedną uwagę.
— Kapitanie — powiedział — sądzę że wypada zachować w tajemnicy prawdziwą przyczynę naszego pojedynku.
— I ja jestem tego zdania — odrzekł kapitan.
— Żadne nazwisko nie będzie wymienione.
— Żadne.
— W takim razie powód?
— Powód. Spór muzyczny, jeżeli pan chcesz.
— Doskonale — odrzekł hrabia — Ja trzymałem za Wagnerem — co w samej rzeczy leży w mojem przekonaniu.
— A ja za Rossinim — znowu leży w mojem — odrzekł uśmiechając się kapitan Servadac.
Potem hrabia i oficer sztabu głównego, raz jeszcze ukłoniwszy się sobie, rozeszli się ostatecznie.
Ta scena wyzwania odbyła się koło południa, na krańcu małego przylądka algierskiego wybrzeża między Tenez a Mostaganem, w odległości około trzech kilometrów od ujścia Chelifu. Przylądek ten wznosi się nad wodą na jakie dwadzieścia metrów, a błękitne wody morza Śródziemnego omywają jego stopy i skały nadbrzeżne, poczerwieniałe od niedokwasu żelaza. Było to 31 grudnia. Słońce, zwykle ukośnemi swemi promieniami złocące wszystkie wyniosłości wybrzeża, w tej chwili osłonięte było gęstą zasłoną chmur. Oprócz tego mgła zalegała morze i ląd. Mgła ta, z niewyjaśnionych powodów osłaniająca kulę ziemską od dwóch przeszło miesięcy, utrudniała komunikacyę między rozmaitemi miejscowościami. Ale na to nie było rady.
Hrabia Wasili Timaszew, rozstawszy się z oficerem sztabu głównego, poszedł ku łodzi o czterech wioślarzach, czekającej na niego w małej zatoce przy brzegu. Jak tylko usiadł w niej, lekki statek odbił od brzegu, zmierzając ku galiocie, która ze zwiniętymi żaglami czekała w odległości kilku węzłów.
Co do kapitana Servadac, ten skinieniem przywołał żołnierza, stojącego o dwadzieścia kroków. Żołnierz, trzymający pysznego arabskiego rumaka, przybliżył się, nie wyrzekłszy ani słowa. Kapitan Servadac zręcznie wskoczył na siodło i zwrócił się ku Mostaganem, wraz z ordynansem, jadącym za nim na koniu nie mniej bystrym.
Było pół do pierwszej, gdy dwaj jezdcy przejechali Chelif po moście niedawno zbudowanym. Uderzyło trzy kwandranse na drugą w chwili, gdy konie ich, białą pianą pokryte, wpadły w bramę Mascara, jedną z pięciu wejść do opasanego murem miasta.
W owym roku Mostaganem liczył około piętnastu tysięcy mieszkańców, w tej liczbie trzy tysiące Francuzów. Zawsze była to jeszcze stolica wojskowej poddywizyi. Wyrabiały się tam jeszcze smaczne ciasta, cenne tkaniny, wyszywane płachty i przedmioty z wyciskanej skóry. Ztamtąd wywoziło się do Francyi zboże, bawełna, wełna, bydło, figi, rodzynki. Ale w owej epoce napróżno szukałby kto śladów dawnej przystani, w której niegdyś statki nie mogły utrzymać się przy wietrze zachodnim, lub północno-zachodnim. Mostaganem posiadał obecnie port dobrze osłonięty, pozwalający korzystać ze wszystkich bogatych produktów Miny i Chelifu górnego.
Dzięki właśnie owemu bezpiecznemu schronieniu galiota, Dobryna zamierzyła przezimować w tem miejscu, gdzie brzegi same nie przedstawiają żadnej osłony. Tam też od dwóch miesięcy widzieć można było powiewającą jej banderę, a na wielkim maszcie chorągiewkę francuskiego yacht-klubu z literami M. C. W. T.
Jak tylko wjechali w obręb miasta, kapitan Servadac zwrócił ku dzielnicy wojskowej Matmore. Tam wkrótce spotkał batalionowego dowódcę 2go pułku strzelców i kapitana 8go pułku artyleryi, — dwóch kolegów, na których mógł liczyć.
Oficerowie ci z powagą wysłuchali żądania Hektora Servadac, by służyć mu za sekundantów w przyszłej rozprawie, ale nie mogli nie uśmiechnąć się lekko, gdy przytoczył im jako powód spotkania prosty spór muzykalny z hrabią Timaszewem.
— Może to da się ułożyć? zauważył oficer od strzelców.
— Nie trzeba nawet próbować, odrzekł Hektor Servadac.
— Jakie niewinne ustępstwa ... dorzucił kapitan artyleryi.
— Żadne ustępstwo nie jest możebnem między Wagnerem a Rossinim, odpowiedział z powagą oficer głównego sztabu. Albo jeden, albo drugi. Zresztą Rossini jest obrażony w tej sprawie. Ten szalony Wagner popisał o nim niedorzeczności; chcę pomścić się za Rossiniego.
— Zresztą, rzekł oficer od strzelców, pchnięcie szpadą nie zawsze bywa śmiertelne.
— Zwłaszcza jeżeli kto jest tak mocno zdecydowany jak ja, do nie otrzymania go, od rzekł kapitan Servadac.
Po tej odpowiedzi nie pozostawało dwom oficerom jak tylko udać się do sztabu głównego, gdzie punkt o drugiej mieli spotkać świadków hrabiego.
Niech nam tu wolno będzie dodać, że ani dowódca strzelców, ani kapitan artyleryj wcale nie byli wprowadzeni w błąd słowami swego kolegi jaki był istotny powód tego, że uciekał się on do broni? Być może, iż domyślali się, ale nie mogli nic lepszego zrobić, jak tylko przyjąć pretekst, który podobało się kapitanowi Servadac podać im.
We dwie godziny potem powrócili, porozumiawszy się z sekundantami hrabiego i ułożywszy warunki pojedynku. Hrabia Timaszew zgodził się na szpady.
Dwaj przeciwnicy mieli spotkać się nazajutrz,1go stycznia, o godzinie dziewiątej rano na wybrzeżu o trzy kilometry od ujścia Chelifu.
— A więc do jutra, godzina dziewiąta! rzekł oficer od strzelców.
— Najpunktualniej! odpowiedział Hektor Servadac.
Następnie dwaj oficerowie szczerze uścisnęli rękę przyjaciela i powrócili do kawiarni Zulma grać w pikietę.
Kapitan Servadac bezzwłocznie opuścił miasto.
Od kilkunastu dni Hektor Servadac nie mieszkał już w lokalu swoim przy Placu Broni. Mając poleconą sobie robotę topograficzną, osiedlił się w gurbi na wybrzeżu Mostaganem, w odległości ośmiu kilometrów od Chelifu, a jedynym jego towarzyszem był ordynans. Nie bardzo to było wesoło i kto inny na miejscu kapitana głównego sztabu, poczytałby wygnanie swoje na to niemiłe stanowisko za pokutę.
Poszedł tedy drogą ku gurbi, dobierając rymy i usiłując dopasować wyrazy jedne do drugich w formie nieco zastarzałej tak zwanego ronda. Owo zamierzone rondo — nie ma co ukrywać — było wystosowane do pewnej młodej wdowy, którą miał nadzieję poślubić; starał się zaś dowieść w niem, że kto ma szczęście kochania osoby tak zasługującej na wszelki szacunek, ten powinien kochać „najprościej w świecie.“ Zresztą czy aforyzm ten był prawdziwy, czy nie, to najmniej obchodziło kapitana Servadac, który rymował poniekąd byle rymować.
— Tak, tak! pomrukiwał, podczas gdy ordynans kłusował w milczeniu obok niego, rondo, dobrze obmyślane, zawsze sprawia efekt! Na algierskiem wybrzeżu ronda są rzadkością; trzeba więc spodziewać się, że moje będzie najlepiej przyjęte!
I poeta — kapitan tak zaczął:

Jeśli się prawdziwie kocha,
To jak najprościej...

Tak jest! najprościej, to jest uczciwie i w widokach małżeństwa, to pewnik!... Do licha! to nie rymuje! Niedogodne to rymy na „ocha.“ Dziwny miałem pomysł wstawiania ich do ronda! Hej Ben-Zuf!
Tak się nazywał ordynans kapitana.
— Jestem panie kapitanie, odrzekł Ben-Zuf.
— Czyś pisał kiedy wiersze?
— Nie, panie kapitanie, ale widziałem jak się to robi.
— Któż to robił?
— Asystent w budzie kobiety jasnowidzącej, pewnego wieczora podczas zabawy na Montmartre.
I zapamiętałeś te wiersze asystenta?
— A oto one panie kapitanie:

Wejdźcie! tu uroku szczyt!
A wyjdziecie zachwyceni;
Poznacie miłości spryt
Która ziemię w raj zamieni!

— Do licha! ależ to szkaradne, te twoje wiersze!
— Bo nie obwinięte dokoła cukierka, panie kapitanie! Gdyby nie to, byłyby warte tyle co każde inne.
Milcz, Ben-Zuf! zawołał Hektor Servadac. Milcz! mam nakoniec trzeci i czwarty rym!

Jeśli się poprawdzie kocha,
To jak najprościej...
Przysięgom ufaj trocha,
A bardzo miłości.

Ale wszystkie poetyczne u siłowania kapitana Servadac nie mogły doprowadzić go dalej, i gdy o godzinie szóstej powrócił do gurbi, miał tylko ten czterowiersz gotowy.





<section begin="II" />

ROZDZIAŁ II.

W którem podaje się fizyczna i moralna fotografia kapitana Servadac i jego ordynansa Ben-Zuf.



Owego roku i pod tą datą, można było czytać w spisach stanu służby ministerstwa wojny:
„Servadac (Hektor) urodzony 19 lipca 18... r. w Saint-Trélody, w kantonie i okręgu Lespare w departamencie Girondy.
Majątek: Tysiąc dwieście franków renty.
Czas trwania służby: 14 lat, 3 miesiące, 5 dni.
Szczegóły służby i kampanii: Szkoła St. Cyr. 2 lata. Szkoła aplikacyi: 2 lata. W pułku 87 liniowym: 2 lata. W pułku 3im strzelców: 2 lata. Algier 7 lat. Kampania w Sudanie. Kampania w Japonii.
Stanowisko: kapitan sztabu głównego w Mostaganem.
Dekoracye: kawaler legii honorowej od dnia 13 marca 18... r.
Hektor Servadac miał trzydzieści lat. Sierota, bez rodziny, prawie bez majątku, nie żądny sławy, ani pieniędzy, cokolwiek szalona pałka, pełen zdrowego naturalnego rozsądku, zawsze gotów do<section end="II" /> ataku i obrony, serca szlachetnego, odwagi wypróbowanej, widocznie protegowany przez bóstwo bitew, któremu nie szczędził kłopotów, nie uparty jak na dziecko, które w ciągu dwudziestu miesięcy karmiła dorodna wieśniaczka z Medoc, prawdziwy potomek tych bohaterów, którzy kwitnęli w czasach rycerskich — takim był pod względem moralnym kapitan Servadac, jeden z tych miłych ludzi, których natura zdaje się przeznaczać do rzeczy nadzwyczajnych i których opiekunkami w kolebce jeszcze były boginie przygód i powodzenia.
Pod względem fizycznym Hektor Servadac był bardzo miłym oficerem: pięć stóp sześć cali, wysmukły, zgrabny, włosy czarne kędzierzawe z natury, wąs pięknie podkręcony, oczy szafirowe, spojrzenie otwarte, słowem stworzony na to by się podobać i można powiedzieć podobający się, chociaż nie mający takiej miny by się tego domyślał.
Przyznać trzeba, że kapitan Servadac — co zresztą sam on chętnie przyznawał — nie był nad miarę uczonym. „My nie świętujemy“ zwykli mówić oficerowie artyleryi, chcąc tem wyrazić, że nie narzekają nigdy na robotę. Hektor Servadac chętnie „świętował“ będąc z natury o tyle próżniakiem, o ile lichym poetą; ale przy łatwości obejmowania wszystkiego i przyswajania sobie, zdołał wyjść ze szkoły z dobrym stopniem i wstąpić do głównego sztabu. Zresztą dobrze rysował i doskonale jeździł konno. Stan służby jego wskazywał, że kilkakrotnie był wymieniany w rozkazie dziennym i z wszelką słusznością.
Przytaczano o nim rys następny:
Pewnego dnia prowadził przykopem kompanię strzelców pieszych. W pewnem miejscu grzbiet wału ochronnego, podziurawiony pociskami, osunął się i niemiał już dostatecznej wysokości dla osłaniania żołnierzy od świszczących granatów. Ci zawahali się. Natenczas kapitan Servadac wszedł na wał, potem położywszy się w wyłomie, który ciało jego całkiem zapełniało, powiedział:
— Teraz przechodźcie.
I kompania przeszła wśród gradu kul, z których żadna niedosięgła oficera sztabu głównego.
Od czasu wyjścia ze szkoły aplikacyjnej, z wyjątkiem dwóch kampanii (Sudan i Japonia), Hektor Servadac ciągle był przykomenderowany w Algierze. W obecnej chwili pełnił obowiązki oficera sztabu głównego w poddywizyi Mostaganem. Mając sobie specyalnie powierzone roboty topograficzne w miejscowości między Tenez a ujściem Chelifu, mieszkał w gurbi, zaledwie go osłaniającej. Ale nie był człowiekiem, któregoby to niepokoiło. Lubił żyć na otwartem powietrzu, z całym zapasem swobody, jaką tylko oficer posiadać może. To krocząc piechotą po piaskach nadbrzeżnych, to konno przebiegając miejscowość, nie przyspieszał on nad miarę pracy, którą mu powierzono.
Życie takie, na pół niezależne, podobało się mu. Zresztą zajęcia jego nie pochłaniały mu do takiego stopnia czasu, by dwa, trzy razy na tydzień nie wsiadł na kolej żelazną i nie figurował czy to na przyjęciu u generała w Oranie, czy na zabawach u gubernatora w Algierze.
Podczas jednej właśnie z takich zabaw ukazała mu się pani L..., dla której przeznaczone było owo sławne rondo, którego tylko pierwsze cztery wiersze zrodziły się. Była to wdowa po pułkowniku, kobieta młoda, bardzo piękna, nader skromna, nawet nieco wyniosła, nie zwracająca, albo nie chcąca zwracać uwagi na nadskakiwania, których była przedmiotem. To też kapitan Servadac nie ośmielał się jeszcze oświadczać. Wiedział że ma rywalów, a między innymi, jak widzieliśmy, hrabiego Timaszewa. Ta to właśnie rywalizacya podała w rękę broń obu przeciwnikom, gdy tymczasem wdowa bynajmniej tego nie podejrzywała. Zresztą, jak wiadomo, nazwisko jej, przez wszystkich szanowane, nie było nawet wymienione.
Z kapitanem Hektorem Servadac mieszkał w gurbi ordynans jego Ben-Zuf.
Ten Ben-Zuf duszą i ciałem oddany był oficerowi, którego miał honor „czyścić“. Między obowiązkami adjutanta generał-gubernatora Algieru a ordynansa kapitana Servadac Ben-Zuf nie wahałby się ani chwili. Ale jeżeli nie miał żadnej ambicyi osobistej w tem, co go samego dotyczyło, inaczej rzecz się miała z jego oficerem i co rana rozpatrywał, czy w nocy nie wyrosło cokolwiek szpinaku na lewem ramieniu munduru kapitana sztabu głównego.[1]
Owo nazwisko Ben-Zuf pozwoliłoby przypuszczać, że dzielny żołnierz był algierskim krajowcem. Bynajmniej. Było to tylko przezwisko. A teraz, dlaczego tego ordynansa nazywano Zuf, kiedy miał imię Wawrzyniec? dlaczego Ben, kiedy był z Paryża, a nawet z Montmatre? Jestto jedna z tych anomalii, których najuczeńsi etymologowie wyjaśnić nie zdołają.
Owoż Ben-Zuf nie tylko był z Montmartre, ale i urodził się na wzgórzu tego nazwiska: ujrzawszy światło dzienne między wieżą Solferino a młynem Galette. Owóż kto ma szczęście urodzić się w warunkach tak wyjątkowych, ten naturalnie uczuwa dla swego wzgórza rodzinnego uwielbienie bez zastrzeżeń i nie widzi nic wspanialszego pod słońcem. To też w oczach ordynansa jedno tylko Montmartre było górą na seryo w całym świecie, a dzielnicę tego nazwiska poczytywał on za skład wszystkich cudów kuli ziemskiej. Ben-Zuf podróżował. Powiadał on, że nie widział nigdy w żadnym kraju góry takiej jak Montmartre; widział może większe, ale nie zawodnie mniej urozmaicone. Bo czyż w samej rzeczy nie ma Montmartre kościoła, który wart tyle co katedra w Burgos, kamieniołomów, nie ustępujących bynajmniej kamieniołomom Penteliku, wodozbioru, którego pozazdrościłoby morze Śródziemne, młyna, który nie poprzestając na mieleniu mąki pospolitej, wyrabia jeszcze sławne placki, wieży Solferino, trzymającej się prościej, aniżeli wieża w Pizie, szczątków lasu, który był najdoskonalej dziewiczym przed inwazyą Celtów, i nakoniec góry, prawdziwej góry, której tylko zazdrośnicy ośmielili się nadać upokarzającą nazwę „pagórka?“ Prędzej porąbanoby Ben-Zufa w kawałki, aniżeliby zniewolono do wyznania, że góra ta nie miała pięciu tysięcy metrów wysokości.
Gdzież można spotkać na całym świecie tyle cudów, zebranych w jednym punkcie?
— Nigdzie! odpowiadał Ben-Zuf każdemu, kto usiłował utrzymywać, że zdanie jego było trochę przesadne.
Zresztą była to manja niewinna! W każdym razie Ben-Zuf miał jedno tylko życzenie: powrócić na Montmartre do swego wzgórza i zakończyć żywot tam gdzie zaczął — rozumie się ze swoim kapitanem. To też Hektor Servadac miał ciągle uszy nabite niezrównanemi pięknościami nagromadzonemi w XVIlI okręgu Paryża i począł uczuwać wstręt do nich.
Jednak Ben-Zuf nie tracił nadziei, że nawróci swego kapitana — postanowiwszy zresztą nigdy go nie opuszczać. Czas służby jego skończył się. Już nawet miał dwie kapitulacye i miał wystąpić z wojska w dwudziestym ósmym roku, prostym strzelcem konnym pierwszej klasy 8go pułku, gdy podniesiony został do godności ordynansa Hektora Servadac. Odbył kampanię ze swoim oficerem. Bił się przy jego boku w wielu potyczkach i nawet tak odważnie, iż przedstawiony był do krzyża; ale go nie przyjął, ażeby pozostać ordynansem swego kapitana. Jeżeli Hektor Servadac uratował Ben-Zufowi życie w Japonii, to Ben Zuf odwdzięczył mu tem samem w Sudanie. Są to rzeczy, o których się nie zapomina.
Koniec końcem, oto dla czego Ben-Zuf oddawał na usługi kapitana głównego sztabu dwie ręce „na twardo zahartowane“, jak się wyrażają w języku metalurgicznym: zdrowie żelazne, oswojone ze wszystkimi klimatami, krzepkość fizyczną, która dałaby mu prawo nazywania się „przedmurzem Mont-martre“ i nakoniec serce i poświęcenie na wszystko gotowe.
Dodać trzeba, że jeżeli Ben-Zuf nie był „poetą“, tak jak jego kapitan, to mógł uchodzić przynajmniej za żywą encyklopedyę dowcipów i kalamburów żołnierskich. Pod tym względem mógł pouczyć niejednego, a bystra pamięć tuzinami poddawała mu koncepta.
Kapitan Servadac znał się na wartości tego człowieka. Przepuszczał mu wiele wybryków, które zresztą niczem nie naruszony dobry humor ordynansa czynił znośnymi, a przy sposobności umiał mu powiedzieć coś takiego, co jeszcze bardziej zespolało służącego z panem.
Razu pewnego, naprzykład, gdy Ben-Zuf, dosiadłszy swego fantastycznego konika, kłusował „moralnie“ po XVIII. okręgu, kapitan powiedział mu:
— Wiesz, Ben-Zuf, że jedno z drugiem gdyby wzgórze Mont-martre było tylko o cztery tysiące siedmset pięć metrów wyższe, to byłoby tak wysokie jak Mont Blanc!
Przy tej uwadze oczy Ben-Zufa mignęły jak błyskawice i od tej chwili jego wzgórze i jego kapitan zespoliły mu się w sercu.





<section begin="III" />

ROZDZIAŁ III.

W którym zobaczymy jak praktyczne natchnienie kapitana Servadac przerwane jest niespodzianem wstrząśnieniem.



Gurbi jest to nic więcej jak drewniana buda, pokryta słomą, którą krajowcy nazywają „driss“.
Jestto cokolwiek więcej jak namiot koczowniczych Arabów, ale nierównie mniej, aniżeli pomieszkanie zbudowane z kamieni, lub cegły.
Gurbi zamieszkałe przez kapitana Servadac było właściwie nie więcej jak szałasem i nie wystarczyłoby na potrzeby swych gości, gdyby nie przylegało do dawniejszego posterunku, zbudowanego z kamienia, gdzie mieścił się Ben-Zuf i dwa konie. Posterunek ten był przedtem zajęty przez oddział inżynierów, i zawierał pewną ilość narzędzi takich, jak łopaty, kilofy, tyki i t. d.
Wprawdzie komfort pozostawiał tu wiele do życzenia, ale był to obóz tymczasowy. Zresztą ani kapitan, ani jego ordynans nie przebierali w pożywieniu i lokalu.
Cokolwiek filozofii i dobry żołądek, powtarzał Hektor Servadac, a dobrze będzie wszędzie.
<section end="III" /> Owoż filozofia, to jak kieszonkowa moneta u Gaskończyka, ma on ją zawsze w swym worku, a co do żołądka, to wszystka woda Garonny mogła przepłynąć przez niego nie zaspokoiwszy ani na chwilę.
Co do Ben-Zufa, to przypuściwszy przesiedlanie się dusz, musiał on być strusiem za poprzedniego istnienia; zachował bowiem jego fenomenalne wnętrzności o potężnym soku gastrycznym, który trawi krzemienie jak mięso kurcząt.
Należy zauważyć, że gospodarze w gurbi zaopatrzeni byli w żywność na miesiąc, że w cysternie mieli wodę do picia w obfitości, że furaż zapełniał strych stajni i że oprócz tego część płaszczyzny między Tenez i Mostaganem, szczególnie urodzajna, może współzawodniczyć z bogatemi polami Mitydży. Zwierzyna nie była tam rzadką; oficerowi zaś sztabu głównego nie jest wzbronione mieć z sobą strzelbę myśliwską podczas wycieczek, jeżeli tylko nie zapomniał mierniczych swoich przyborów.
Kapitan Servadac, powróciwszy do gurbi, zjadł obiad z apetytem wielce zaostrzonym przejażdżką. Ben-Zuf umiał bardzo dobrze gotować. Z nim nie było co obawiać się mdłych preparatów. Solił on, pieprzył i dolewał octu po militarnemu. Ale, jak powiedziano, miał do czynienia z dwoma żołądkami, nie dbającymi o największe zaostrzenie przyprawy i niedostępnymi dla gastralgii.
Po obiedzie, podczas gdy ordynans skrzętnie chował resztki jadła w tem, co nazywał swoją „szafą żołądkową,“ kapitan Servadac wyszedł z gurbi na wybrzeże z cygarem.
Noc poczynała zapadać. Słońce znikło przeszło od godziny po za gęstemi chmurami, za horyzontem, który równina przecinała po za Chelifem. Niebo przedstawiało wówczas widok szczególny, na któryby nie bez pewnego zdziwienia spoglądał każden spostrzegacz fenomenów kosmicznych. W samej rzeczy od północy, pomimo że ciemność była już dość głęboka, by ograniczyć doniosłość wzroku na promień półkilometrowy, pewien rodzaj czerwonawego światła zabarwiał wyższe pokłady mgły w atmosferze. Nie było widać ani wycięć regularnych ani promieniowania światła od jakiegokolwiek jaśniejącego punktu. Nic zatem nie zapowiadało ukazania się jakiej zorzy północnej, której świetność zresztą rozpościerała się tylko na przestrzeniach nieba wzniesionych na wyższą szerokość. Trudno by zatem było meteorologiście powiedzieć jakiemu fenomenowi zawdzięczać należy tę pyszną iluminacyę ostatniej nocy roku.
Ale kapitan Servadac nie był meteorologiem. Od wyjścia ze szkół, można powiedzieć, iż nigdy nie wtykał nosa w kurs kosmografii. Zresztą tego wieczora czuł się mało usposobionym do obserwowania sfery niebieskiej. Przechadzał się, palił cygaro. Czy myślał o tem spotkaniu, które na drugi dzień rano miało go postawić oko w oko z hrabią Timaszewem? W każdym razie jeżeli myśl ta przelatywała mu czasami przez głowę, to nie oburzała go więcej, aniżeli wypadało na hrabiego. Przyznać trzeba, że dwaj przeciwnicy nie czuli ku sobie nienawiści, chociaż byli rywalami. Chodziło poprostu o wyrównanie sytuacyi, w której jeden z nich był zanadto. To też Hektor Servadac poczytywał hrabiego Timaszewa za człowieka bardzo porządnego, a hrabia ze swojej strony miał wielki szacunek dla oficera.
O godzinie ósmej wieczorem kapitan Servadac wszedł do jedynego pokoju w gurbi, gdzie znajdowało się jego łóżko, niewielki stolik do rysunku i kilka pak, służących za szafy. Kuchenną czynność wykonywał ordynans nie w gurbi, ale w sąsiednim posterunku i tam też sypiał na ławie, jak się wyrażał, z „rdzennego dębu“. Nie przeszkadzało mu to jednak spać dwanaście godzin z rzędu. Pod tym względem niewieluby ustąpił.
Kapitan Servadac, nie bardzo sennością naglony, usiadł przy stole, na którym porozkładane były rozmaite instrumenta. Machinalnie wziął w rękę ołówek czerwony i szafirowy, a w drugą cyrkiel. Potem na kalkowym papierze począł kreślić linie kolorowe i nierówne, w niczem nie przypominające surowego rysunku topograficznego.
Przez ten czas Ben-Zuf, który nie otrzymał jeszcze rozkazu by szedł spać, wyciągnąwszy się w jednym kącie, próbował drzemać, co niełatwem było z powodu szczególnej niespokojności kapitana.
Bo też nie oficer sztabu głównego, ale gaskoński poeta, siedział przy roboczym stole. Tak jest! Hektor Servadac wysilał się w najlepsze! Zawziął się on na owo rondo, wzywając natchnienia, które okrutnie prosić się kazało. Czy machał cyrklem by nadać swym wierszom miarę ściśle matematyczną? Czy kolorowego ołówka używał dla tego by bardziej urozmaicać buntownicze rymy? Tak możnaby przypuszczać. W każdym razie robota była mozolna.
— Eh, do licha! —zawołał — dlaczego wybrałem tę formę czterowierszową, która zmusza do ściągania rymów jak żołnierzy uciekających podczas bitwy? Ale do wszystkich szatanów! będę walczył! nie będzie powiedziano, że oficer francuski cofnął się przed rymami. Utwór wierszowany, to jak batalion! Pierwsza kompania już wystąpiła!... Chciałem powiedzieć pierwszy czterowiersz — naprzód inne!
Rymy tak naciskane, stawiły się nakoniec do apelu, bo następujące czerwone i niebieskie wiersze wydłużały się na papierze:

Słów ułożonych w wykwintne zdania
Czyliż potrzeba:

— Co tam u licha mruczy mój kapitan? — zapytał sam siebie Ben-Zuf, wijąc się w kącie. — Już godzinę kręci się jak kaczka w przeręblu.
Hektor Servadac szybkiemi krokami wymierzał gurbi w całym zapale poetycznego natchnienia:

I czy naprawdę droga gadania
Wiedzie do nieba?

— Niezawodnie komponuje wiersze ! — powiedział znowu sam do siebie Ben-Zuf, wyciągając się w kącie. — A to hałaśliwe rzemiosło! Zasnąć nie można!
I głucho mruknął.
— Co ci jest, Ben-Zuf? — zapytał kapitan.
— Nic, panie kapitanie. Coś mi się przyśniło.
— Niech cię licho porwie!
— Choćby zaraz —mruknął BenZuf, — byle to licho nie robiło wierszy.
— Niedźwiedź ten popsuł mi natchnienie? — zawołał kapitan Servadac. — Ben-Zuf!
— Jestem panie kapitanie! — odrzekł ordynans, — wstając i podnosząc jednę rękę do czoła, a drugą wyciągając wzdłuż spodni.
— Nie ruszaj się, Ben-Zuf nie ruszaj się! Mam przynajmniej zakończenie ronda!
I natchniony Hektor Servadac wygłosił z poetycznym ruchem:

Zawierz mojej czułości!
ci przysięgam
Być ci wiernym w miłości
Ażeby...

Zaledwie ostatni ten wyraz został wymówiony, gdy kapitan i Ben-Zuf rzuceni zostali twarzami o ziemię z niesłychaną gwałtownością.





<section begin="IV" />

ROZDZIAŁ IV.

Pozwalają czytelnikowi mnożyć w nieskończoność wykrzykniki i znaki zapytania.



Dlaczego w tej ostatniej chwili horyzont zmienił się tak dziwnie i nagle, że nawet wprawne oko marynarza nie zdołałoby rozróżnić linii, przy której niebo łączy się z wodą?
Dlaczego morze wznosiło wtedy swe fale na wysokość! jakiej uczeni dotąd nie przypuszczali?
Dlaczego przy trzasku pękającego gruntu dawał się słyszeć straszliwy huk, złożony z rozmaitych dźwięków, jak skrzypienie, spowodowane gwałtownem rozrywaniem się posad kuli ziemskiej, ryk wód rozbijających się w nienormalnych głębiach, świst powietrza jak podczas cyklonu?
Dlaczego w przestrzeni ta niezwykła jasność, silniejsza aniżeli promieniowanie zorzy północnej, jasność, która zaległa firmament i na chwilę przyciemniła gwiazdy wszystkich wielkości?
Dlaczego kotlina Śródziemnego morza, która zdawała się wypróżniać na chwilę, znowu zapełniała się wodą dziwnie rozszalałą?
<section end="IV" /> Dlaczego tarcza księżyca zdawała się zwiększać niepomiernie, jak gdyby w ciągu kilku minut to światło nocne przybliżyło się z odległości dziewięćdziesięciu sześciu tysięcy mil, na dziesięć tysięcy?
Dlaczego wreszcie nowy sferoid ogromny, nieznany kosmografom, ukazał się na firmamencie, aby wkrótce zniknąć za gęstym pokładem chmur.
Nakoniec jaki dziwny fenomen spowodował ten kataklizm, który tak głęboko wstrząsnął ziemią, morzem, niebem, całą przestrzenią?
Kto to mógł objaśnić? i czy pozostał choć jeden z mieszkańców kuli ziemskiej, by odpowiedzieć na te pytania?





<section begin="V" />

ROZDZIAŁ V.

W którym jest mowa o niektórych zmianach w porządku fizycznym, chociaż niepodobna wskazać tego przyczyny.



Jednak zdawało się, że żadna zmiana nie zaszła w części wybrzeży algierskich, ograniczonych od zachodu prawym brzegiem Chelifu a od północy morzem Śródziemnem. Chociaż wstrząśnienie było bardzo gwałtownem, ani na tej żyznej równinie, która tylko może pogarbiła się gdzie niegdzie, ani na krętej linii brzegu, ani na morzu, które miotało się niepomiernie, nic nie wskazywało, aby jaka modyfikacya oddziałała na powierzchowność fizyczną. Kamienny posterunek, wyjąwszy muru, który w kilku miejscach popękał, oparł się należycie. Gurbi tylko spłaszczyło się jak domek z kart przy podmuchu dziecięcia, a dwaj jego mieszkańcy leżeli bez ruchu pod zwaloną chatą.
Dopiero we dwie godziny po katastrofie kapitan Servadac przyszedł do przytomności. Zrazu trudno mu było zebrać myśli, ale pierwszemi wyrazami, które wymówił — nie zdziwi to<section end="V" /> nikogo — były ostatnie wyrazy owego sławnego ronda, tak nadzwyczajnie przerwanego:

Być ci wiernym w miłości,
Ażeby...

Potem dodał prędko:
— A co to się stało?
Na to pytanie trudno było odpowiedzieć. Więc podniosłszy rękę, począł rozgartywać słomę i wkrótce głowa jego ukazała się.
Naprzód spojrzał do koła.
— Gurbi zwaliło się! zawołał. Zapewne trąba powietrzna przechodziła wybrzeżem.
Począł dotykać części własnego ciała: ani jednego stłuczenia, ani nawet zadraśnięcia.
— Do licha! a mój ordynans!
Wstał, potem krzyknął:
— Ben-Zuf!
Na głos kapitana Servadac druga głowa wysunęła się z pomiędzy słomy.
— Jestem, panie kapitanie! — odrzekł Ben-Zuf — i stanął w militarnej pozycyi.
— Czy masz jakie wyobrażenie o tem co się stało, Ben-Zuf? — zapytał kapitan.
— Mam takie wyobrażenie, panie kapitanie, że bodaj czy nie dochodzimy do ostatniego etapu.
— Ba! Trąba powietrzna, Ben-Zuf, prosta trąba.
— Niech będzie trąba, — odparł filozoficznie ordynans. — Czy pan kapitan nic sobie nie stłukł partykularnie?
— Nie.
Po chwili oba wstali, usunęli słomę z gurbi, odszukali instrumenta, rzeczy, narzędzia i broń, prawie nietknięte, a oficer sztabu głównego zapytał:
— Która też godzina?
— Najmniej ósma — odrzekł Ben-Zuf, spoglądając na słońce, znacznie podniesione nad horyzontem.
— Ósma?
— Najmniej, panie kapitanie.
— Czy być może?
— Tak jest — trzeba iść!
— Iść? dokąd?
— Na nasze spotkanie.
— Jakie spotkanie?
— Spotkanie z hrabią...
— A, do licha! — zawołał kapitan — zapomniałem.
A dobywszy zegarek — dodał:
— Ale co ty mówisz, Ben-Zuf? oszalałeś! Jest zaledwie druga.
— Druga zrana, czy druga popołudniu? — odparł Ben-Zuf, spoglądając na słońce.
Hektor Servadac przyłożył zegarek do ucha.
— Zegarek idzie — powiedział.
— I słońce, także — odparł ordynans.
— W samej rzeczy, wnosząc z jego wzniesienia nad horyzontem... A! do wszystkich fur beczek!...
— Co takiego, panie kapitanie!
— Czyż miałaby być ósma godzina wieczorem?
— Tak jest! Słońce znajduje się na zachodzie; widocznie, iż wkrótce zajdzie.
— Zajdzie? O, nie, panie kapitanie, — odrzekł Ben-Zuf, — wznosi się ono należycie!... O! patrz pan! Od czasu jak rozmawiamy, jak się wysunęło!
— Więc teraz słońce miałoby wschodzić na zachodzie! — mruknął kapitan Servadac. — No, no! to rzecz niemożebna!
Jednak niepodobna było zaprzeczyć faktowi. Promieniste słońce ukazawszy się nad wodami Chelifu, przebiegało teraz horyzont zachodni, po którym kreśliło dotąd drugą połowę swego dziennego łuku.
Hektor Servadac z łatwością zrozumiał, że fenomen niesłychany, w każdym razie nie dający wyjaśnić się, zmodyfikował nie położenie słońca w świecie gwiazdzistym, ale sam kierunek obrotu ziemi na jej osi.
Możnaby było stracić głowę. Czyż podobna by mogło niemożebne stać się rzeczywistem? Gdyby kapitan Servadac miał pod ręką jakiego członka komisyi astronomicznej, próbowałby zasięgnąć u niego informacyi ale najzupełniej pozostawiony sam sobie, powiedział tylko:
— Ha! to należy do astronomów! Zobaczymy za jaki tydzień, co o tem powiedzą w dziennikach.
Potem, nie zastanawiając się dłużej nad wyszukiwaniem przyczyn tego dziwnego fenomenu, rzekł do swego ordynansa:
— W drogę! Niech dzieje się co chce, niech nawet wywróci się do góry nogami cała niebieska mechanika, ja muszę przybyć pierwszy na plac pojedynku i zrobić hrabiemu Timaszew zaszczyt...
— Wsadzenia go na rożen — dodał Ben-Zuf.
Gdyby Hektor Servadac i ordynans jego byli w usposobieniu obserwowania zmian fizycznych, jakie zaszły nagle tej nocy z 31. grud. na 1. stycznia, to zestawiwszy te zmiany z pozornym ruchem słońca, byliby niezawodnie bardzo zdziwieni niesłychaną zmianą, jaka zaszła w warunkach atmosferycznych. Bo w samej rzeczy, poczynając od nich samych: byli zadyszani, zmuszeni do częstego oddychania, jak się to wydarza wchodzącym na wysoką górę, jak gdyby otaczające ich powietrze było mniej gęste, i co zatem idzie, mniej nasycone. Oprócz tego głos ich był słabszy. Więc z dwóch rzeczy jedna: albo zostali porażeni połowiczną głuchotą, albo też wypadało przypuścić, iż powietrze nagle stało się mniej nadającem do przenoszenia dźwięków.
Ale te fizyczne zmiany nie wywarły w tej chwili wrażenia ani na kapitana Servadac, ani na Ben-Zufa i oba poszli stromą nadbrzeżną ścieżką ku Chelifowi.
Pogoda, pochmurna wczoraj, teraz zupełnie zmieniła się. Niebo, szczególnie zabarwione, a które rychło pokryło się bardzo niskiemi chmurami, nie dozwalało teraz widzieć promienistego łuku, jaki zakreślało słońce od jednego horyzontu do drugiego. W powietrzu jakby leżała groźba potopowego deszczu, jeżeli nie straszliwej burzy. Wszakże wyziewy te, z braku należytego zgęszczenia, nie zdołały skroplić się.
Morze po raz pierwszy w tej stronie zdawało się zupełnie pustem. Ani jednego żagla, ani, obłoczka dymu na szarawem tle nieba i wody. Co do horyzontu — byłoż to optycznem złudzeniem — to ten zdawał się być nadzwyczajnie zbliżonym, tak morski, jak i ten, który zakreślał równinę nadbrzeżną. Zdawało się, że wypukłość kuli więcej się zaostrzyła.
Kapitan Servadac i Ben-Zuf, idąc szybkim krokiem, nie mówiąc ani słowa, musieli rychło ujść pięć kilometrów oddzielających gurbi od miejsca spotkania. Tego poranku jeden i drugi mógł dostrzedz, że fizyologicznie był uorganizowany zupełnie odmiennie. Nie bardzo zdając sobie z tego sprawę; oba czuli szczególną lekkość w ciele, jak gdyby mieli u nóg skrzydła. Gdyby ordynans chciał wyformułować swą myśl, to powiedziałby, że stał się „czemści innem“.
— Nie licząc tego, że zapomnieliśmy przekąsić — mruknął.
A przyznać trzeba, że tego rodzaju napomknienie nie było w zwyczaju dzielnego żołnierza.
W tej chwili rodzaj niemiłego szczekania dał się słyszeć na lewo od ścieżki i prawie jednocześnie szakal wyskoczył z leśnej gęstwiny. Zwierzę to należało do szczególnego gatunku fauny afrykańskiej; miało skórę regularnie centkowaną czarnemi plamami, a pręga, również czarna, szła mu przez grzbiet.
Szakal może być niebezpiecznym w nocy, gdy w stadzie wychodzi na żer. Sam jeden nie jest niebezpieczniejszy od psa. Ben-Zuf nie był z tych, którzy przestraszyliby się szakala, ale Ben-Zuf nie lubił tych zwierząt, być może dlatego, iż nie było żadnego ich specyalnego gatunku na Montmartre.
Zwierz, wyskoczywszy z gęstwiny, przysiadł pod skałą, mającą najmniej dziesięć metrów wysokości i z widocznym niepokojem spoglądał na przechodzących. Ben-Zuf zrobił taką minę jakby do niego mierzył. Na ten groźny ruch, zwierz, ku głębokiemu zdumieniu kapitana i jego ordynansa, zerwał się i w jednym podskoku był na szczycie skały.
— A to skok! — zawołał Ben-Zuf; — na trzydzieści stóp z dołu do góry!
— Prawda! — odrzekł kapitan Servadac w zamyśleniu. — Nigdy nie widziałem podobnego skoku!
Szakal, znalazłszy się na skale, i usiadłszy, drwiąco spoglądał na obu. Więc Ben-Zuf schwycił za kamień by go spędzić.
Kamień był bardzo wielki, a jednak w ręku ordynansa ważył nie więcej, jak skamieniała gąbka.
— Szatański szakal! — rzekł sam do siebie Ben-Zuf — ten kamień zrobi mu tyle złego, co bułka! Ale dlaczego on jest wielki i zarazem tak lekki?
Nie mając jednak nic innego pod ręką rzucił z całą siłą ową bułką.
Szakala chybił. Ale ponieważ czyn Ben-Zufa znamionował zamiary niezbyt przyjacielskie, więc ostrożny zwierz ratował się ucieczką, skacząc przez drzewa i krzaki i wkrótce znikł z oczu w podskokach, jak piłka z gumy elastycznej.
Co do kamienia, to ten, zamiast uderzyć w cel zamierzony, opisał bardzo wielki łuk ku wielkiemu zdumieniu Ben-Zufa i upadł o jakie pięćset kroków po za skałą.
— A, do wszystkich Beduinów! — zawołał ordynans, — teraz mógłbym dać fory czterofuntowemu moździerzowi!
Ben-Zuf znajdował się wtedy o kilka metrów przed swoim kapitanem, koło rowu napełnionego wodą i szerokiego na dziesięć stóp, który trzeba było przebyć. Rozpędził się więc i skoczył jak gimnastyk.
— A to co, Ben-Zuf co robisz? Co ci przyszło do głowy? kark skręcisz, waryacie!
Wyrazy te nagle wyrwały się z ust kapitana Servadac, wywołane sytuacyą ordynansa, który w tej chwili znajdował się w powietrzu o jakie czternaście stóp nad ziemią.
Hektor Servadac, na myśl o niebezpieczeństwie na jakie Ben-Zuf mógł się narazić padając, rzucił się również by przeskoczyć rów; ale muszkularne wysilenie, jakie zrobił, podniosło go samego najmniej na trzydzieści stóp. Wzlatując w górę rozminął się nawet ze spadającym Ben-Zufem. Potem, ulegając prawu ciężkości, spadł na ziemię ze wzrastającą szybkością, ale nie doznawszy większego wstrząśnienia, jak gdyby spadał z wysokości czterech lub pięciu stóp.
— A! — zawołał Ben-Zuf — czyżbyśmy się przemienili w klownów, panie kapitanie?
Hektor Servadac po kilku chwilach zastanowienia podszedł ku swemu ordynansowi i położywszy mu rękę na ramieniu, rzekł:
— Nie odlatuj, Ben-Zuf i popatrz na mnie z uwagą! Nie przebudziłem się; przebudź mnie, uszczypnij mnie do krwi! Albo oszaleliśmy, albo marzymy we śnie!
— Prawdę powiedziawszy, panie kapitanie — odrzekł Ben-Zuf — to takie rzeczy nigdy mi się nie wydarzały, chyba we śnie, gdy mi się roiło, że jestem jaskółką i przelatuję przez Montmartre. Wszystko to jest nie naturalne! Coś nam się wydarzyło, ale to coś takiego, co się nie wydarzyło nikomu! Czy takie wypadki są właściwością wybrzeży algierskich?
Hektor Servadac pogrążył się w rodzaj osłupienia.
— A to można oszaleć! — zawołał. — Nie śpimy, nie marzymy!...
Ale nie był człowiekiem, któryby wiecznie namyślał się nad tem zadaniem, bardzo trudnem do rozwiązania w obecnych okolicznościach.
— Zresztą, niech się dzieje co chce! — zawołał, postanowiwszy nie dziwić się odtąd niczemu.
— Tak jest, panie kapitanie — odrzekł Ben-Zuf, — a przedewszytkiem skończmy naszą sprawę z hrabią.
Po za rowem znajdowała się niewielka łąka, rozciągająca się na pół hektara, porosła większą trawą, a której piękne ramy tworzyły drzewa zasadzone przed kilkudziesięciu laty: dęby, palmy, sykomory, poprzedzielane kaktusami i aloesami, nad którymi wznosiły się trzy wielkie eucalyptusy.
Był to właśnie plac, na którym miało się odbyć spotkanie dwóch przeciwników.
Hektor Servadac szybko powiódł wzrokiem po łące. Potem, nie widząc nikogo, zawołał:
— Do licha! w każdym razie przybyliśmy pierwsi!
— Albo ostatni! — dorzucił Ben-Zuf.
— Jak to? ostatni? — Ależ nie ma jeszcze dziewiątej — odrzekł kapitan Servadac, wyjmując zegarek, który uregulował według słońca przed wyjściem z gurbi.
— Panie kapitanie — zapytał ordynans — czy widzi pan kapitan tę kulę białawą pomiędzy chmurami?
— Widzę — odrzekł kapitan, spojrzawszy na krąg mocno mgłą osłonięty, w tej chwili ukazujący się na zenicie.
— Otóż —zaczął znowu Ben-Zuf, — ta kula to nie może być nic innego, jak słońce, lub jego zastępca!
— Słońce w zenicie, w styczniu i pod trzydziestym dziewiątym stopniem szerokości północnej? — zawołał Hektor Servadac.
— Ono samo, panie kapitanie — i należycie wskazuje południe, jeżeli pan pozwoli. Zdaje się, że dziś było mu śpieszno i stawiam moje kepi na przeciw wazki zupy, że zajdzie nim upłynie trzy godziny!
Hektor Servadac stał przez chwilę ze skrzyżowanemi rękami nieruchomy. Potem, wykręciwszy się na jednem miejscu, co mu pozwoliło rozpatrzeć rozliczne punkta horyzontu, mruknął:
— Prawa ciężkości zmodyfikowane! kardynalne punkta zmienione, długość dnia zmniejszona o połowę!... Wszystko to może nieskończenie opóźnić spotkanie moje z hrabią Timaszewem! Coś jest! Przecież u licha, ani mnie, ani Ben-Zufa rozum nie opuścił!
Obojętny Ben-Zuf, z którego najdziwniejsze fenomena kosmiczne nie wyrwałyby żadnego wykrzyknika, spokojnie patrzał na oficera.
— Ben-Zuf! — zawołał kapitan.
— Jestem, panie kapitanie.
— Nikogo nic widzisz?
— Nikogo. Nasz hrabia odjechał.
— Przypuściwszy że odjechał, w każdym razie moi sekundanci zostaliby i czekali na mnie; a nie widząc przybywającego, nie omieszkaliby dojść aż do gurbi.
— Tak jest, panie kapitanie.
— Wnoszę więc, że nie przybyli.
— A jeżeli nie przybyli...
— To najpewniej dlatego, że przybyć nie mogli. Co do hrabiego.
Zamiast kończyć frazes, kapitan Servadac przybliżył się ku skalistemu wzniesieniu panującemu nad wybrzeżem i popatrzył, czy nie było widać galioty Dobryna o jakie kilka węzłów. Bo zresztą mógł hrabia Timaszew przybyć na spotkanie morzem, tak jak zrobił wczoraj.
Morze było puste i po raz pierwszy kapitan Servadac zauważył, że chociaż panowała zupełna cisza, było nadzwyczajnie wzburzone, jak woda na wielki ogień nalana. Rozumie się, że galiota z trudnością utrzymałaby się na takich anormalnych falach.
Oprócz tego, i także po raz pierwszy, Hektor Servadac zauważył ze zdumieniem jak bardzo zmniejszył się promień obwodu, na którym niebo stykało się z wodą.
W samej rzeczy dla spostrzegacza umieszczonego na szczycie wysokiej skały linia horyzontu powinnaby być usuniętą na odległość czterdziestu kilometrów. Tu wzrok obejmował najwięcej dziesięć kilometrów, jak gdyby objętość sferoidu ziemskiego znacznie zmniejszyła się od kilku godzin.
— Wszystko to jest zanadto dziwne! — rzekł oficer sztabu głównego.
Przez ten czas Ben-Zuf zwinny jak najzwinniejsze ze stworzeń czwororęcznych, wgramolił się na szczyt eucalyptusa. Z tego wyniosłego punktu obserwował on ląd stały tak w kierunku Tenez i Mostaganem jak i w części południowej. Potem, zszedłszy, mógł stanowczo oświadczyć kapitanowi, że okolica była zupełnie pustą.
— Do Chelifu! — rzekł Hektor Servadac. — Ruszajmy ku rzece! Tam może dowiemy się co o tem wszystkiem sądzić.
— Chodźmy! — odrzekł Ben-Zuf.
Najwięcej trzy kilometry oddzielało łąkę od rzeki, którą kapitan Servadac zamierzał przebyć, aby następnie dostać się do Mostaganem. A musiał spieszyć, jeżeli chciał dostać się do miasta jeszcze za dnia. Przez gęsty pokład chmur czuć było, że słońce schyla się bardzo bystro i — szczególność nie dająca się wyjaśnić obok tylu innych zamiast zakreślać łuk pochyły, jakiego wymagała jeograficzna szerokość Algieryi w tej porze roku, spadało prostopadle za horyzont.
Idąc, kapitan Servadac rozmyślał nad wszystkimi temi dziwami. Jeżeli wskutek jakiegoś niesłychanego fenomenu ruch rotacyjny kuli ziemskiej został zmodyfikowany, jeżeli, zważywszy na przejścia słońca przez zenit należało przypuszczać, że brzegi algierskie przeniesione zostały po za równik na półsferze południowe, to nie zdawało się, by ziemia doznała jakichkolwiek ważniejszych modyfikacyi, przynajmniej w tej części Afryki. Wybrzeże było tem co zawsze: szeregiem skał, kamieni i dzikich czerwonych odłamów, jakby żelazistych. Jak okiem zasięgnąć, żadnej zmiany. Żadna modyfikacya nie ukazywała się na lewo, ku południowi, lub przynajmniej ku temu, co kapitan Servadac upierał się nazywać południem, chociaż pozycya obu punktów kardynalnych widocznie zmieniła się, bo trzeba było teraz ustąpić wobec rzeczywistości.
W odległości około trzech mil ukazywały się pierwsze odstępy gór Mejejah, a linia ich szczytów zakreślała na horyzoncie zwykły swój profil.
W tej chwili zrobił się otwór wśród chmur i promienie słońca dosięgły ziemi. Widocznem było, że promienna ta gwiazda wszedłszy na zachodzie, zajdzie na wschodzie.
— Do licha! — zawołał kapitan Servadac — ciekawy jestem co myślą o tem wszystkiem w Mostaganem! Co powie minister wojny, gdy dowie się z telegramu, że jego afrykańska kolonia jest zdezorientowana pod względem fizycznym, jak nigdy nie była pod względem moralnym.
— Całą afrykańską kolonię — odrzekł Ben-Zuf — zapakuje do kozy.
— I że punkta kardynalne zupełnie nie zgadzają się z regulaminem wojskowym?
— Punkta kardynalne pójdą do kompanii poprawczej.
— I że w miesiącu styczniu słońce uderza mnie prostopadle swemi promieniami.
— Uderza oficera! Rozstrzelać słońce!
O! Ben-Zuf znał dyscyplinę!
Jednak i on i Hektor Servadac spieszyli ile mogli. Dzięki nadzwyczajnej lekkości specyficznej, przywykłszy już do tego ciśnienia powietrza, które kazało im częściej oddychać, biegli jak zające, skakali jak kozy. Nie szli już ścieżką wijącą się po szczytach skał, a której zakręty przedłużyłyby ich wędrówkę. Szli drogą najkrótszą — najprostszą. Żadna przeszkoda nie mogła ich zatrzymać. Był płot, to go przeskakiwali, strumienie tak samo, drzewa również; pagórki przelatywali. W takich warunkach Ben - Zuf mógłby jednym podskokiem przelecieć Montmartre. Zaledwie dotykali ziemi, która zdawała się być nie więcej jak trampolinem niezmiernej elastyczności.
Nakoniec ukazały się brzegi Chelifu i w kilku podskokach kapitan i jego ordynans znaleźli się przy nich.
Ale tam zmuszeni byli zatrzymać się. Mostu nie było.
— Nie ma mostu! — zawołał kapitan Servadac. — Więc musiała tu być powódź!
— Ba! — odrzekł Ben-Zuf.
A jednak było czemu dziwić się.
W samej rzeczy, Chelif znikł. Lewego brzegu nie było ani śladu. Prawy, który dniem przedtem zarysowywał się na urodzajnej dolinie, stał się wybrzeżem. Na zachodzie fale huczące, a nie szemrzące, niebieskie a nie żółte, jak okiem zajrzeć zaległy przestworze. Jak gdyby morze zastąpiło rzekę. Tu teraz kończyła się okolica, wczoraj jeszcze stanowiąca terytoryum Mostaganemu.
Hektor Servadac chciał się przekonać należycie. Przybliżył się do brzegu ukrytego w gęstwinie oleandrów, zaczerpnął wodę ręką i poniósł do ust.
— Słona! — powiedział. — W kilka godzin morze pochłonęło część Afryki!
— A więc, panie kapitanie, będzie to zapewne trwać dłużej aniżeli prosta powódź.
— Świat się przemienił — odrzekł oficer sztabu głównego, zwieszając głowę; — kataklizm ten może miec wyniki nieobliczone! Moi przyjaciele, koledzy! co się z wami stało?
Ben-Zuf nigdy jeszcze nie widział kapitana tak głęboko wzruszonym. Ułożył więc twarz swoją według jego twarzy, chociaż mniej jeszcze aniżeli on pojmował co zaszło. Przyjąłby nawet wszystko filozoficznie, gdyby podzielanie uczuć kapitana nie było jego militarnym obowiązkiem.
Nowe wybrzeże, zarysowane dawniejszym prawym brzegiem Chelifu, ciągnęło się ku północy i południowi, po linii nieco zaokrąglonej. Zdawało się, że kataklizm, którego widownią była ta część Afryki, bynajmniej go nie dotknął. Pozostawał on takim, jak zdjęty był na mapę topograficzną, z bukietami wielkich drzew, kapryśnemi zagłębieniami i zielonym kobiercem łąk. Tylko że zamiast brzegu rzeki, tworzył teraz wybrzeże nieznanego morza.
Ale kapitan Servadac, który teraz bardzo spoważniał, zaledwie miał czas obserwować zmiany, jakie zaszły w powierzchowności tej okolicy. Promienista gwiazda doszedłszy do zachodniego horyzontu, nagle, jak kula, wpadła w morze. Pod zwrotnikiem w dniu 21. września lub 21. marca, to jest w czasie gdy słońce przecina ekliptykę, przejście od dnia do nocy nie spełniłoby się tak szybko. Tego wieczora nie było zmierzchu, a prawdopodobnie jutro nie będzie świtania. Ziemię, morze, niebo, wszystko nagle ogarnęły ciemności.





<section begin="VI" />

ROZDZIAŁ VI.

Wzywa czytelnika, by udał się za kapitanem Servadac w pierwszej jego wycieczce po nowych posiadłościach.



Zważywszy na awanturniczy charakter kapitana Servadac, łatwo zgodzimy się na to, że ostatecznie nie uważał się on całkiem zbitym z tropu tylu nadzwyczajnymi wypadkami. Tylko mniej obojętny aniżeli Ben-Zuf, chciał on poznać przyczyny. Skutek nie wiele go obchodził, ale pod warunkiem, że będą wiadome powody. Według niego być zabitym od kuli działowej nic nie znaczyło, jeżeli tylko było wiadomo według jakich praw balistyki kula trafia w piersi. Taki był jego sposób zapatrywania się na fakta. To też zająwszy się, o ile mu pozwalał temperament, wynikami fenomenu, jaki się wydarzył, myślał tylko o wykryciu jego przyczyn.
— At, co tam! — zawołał w chwili gdy noc nagle zapadała, zobaczymy to przy jasnym dniu... przypuściwszy, że dzień, wielki czy mały, powróci; bo niech mnie wilki zjedzą, jeżeli wiem gdzie się podziało słońce.
<section end="VI" /> — Panie kapitanie — rzekł wtedy Ben-Zuf — co teraz będziemy robić?
— Zostaniemy tu, a jutro, jeżeli będzie jutro, powrócimy do gurbi, obejrzawszy stronę wschodnią i południową. Najważniejszą rzeczą jest wiedzieć, gdzie się znajdujemy i co się z nami dzieje, jeżeli nie możemy zdać sobie sprawy z tego, co tam się stało. A więc idąc brzegiem wschodnim i ku południowi...
— Jeżeli jest brzeg, zauważał ordynans.
— I jeżeli jest południe — dodał kapitan Servadac.
— Więc można spać?
— Tak jest, jeżeli można!
Po tem upoważnieniu, Ben-Zuf, którego tyle wydarzeń nie zdołało wzruszyć, ulokował się w jednym zagłębieniu brzegu, zasłonił sobie dwiema dłoniami twarz i usnął snem nieuka, czasami głębszym nad sen sprawiedliwego.
Kapitan Servadac poszedł błąkać się po wybrzeżu nowego morza, wśród brzęczenia znaków zapytań, które mrówiły mu się w oczach.
A naprzód, jaka mogła być donośność tej katastrofy? Czy zaszła ona tylko w pewnej określonej części Afryki? Algier, Oran, Mostaganem, te miasta, tak bliskie, czy zostały oszczędzone? Czy Hektor Servadac miał przypuszczać, że jego przyjaciele i koledzy teraz zostali pochłonięci z licznymi mieszkańcami tego wybrzeża, lub że Śródziemne morze, zruszone z miejsca jakimś wstrząśnieniem, zajęło tylko część terytoryum algierskiego przy ujściu Chelifu? Wyjaśniało to poniekąd zniknięcie rzeki. Ale inne fakta kosmiczne całkiem nie dawały się wytłómaczyć.
Inne przypuszczenie. Czy należało wnioskować, że wybrzeże afrykańskie nagle przeniesione zostało w sferę równikową? To wyjaśniało zarazem nowy łuk dzienny, zakreślany przez słońce i całkowity brak zmroku; ale nie wyjaśniało dlaczego dnie o sześciu godzinach zastąpiły dnie dwunasto godzinowe, ani czem się to działo, że słońce wschodziło na zachodzie, a zachodzi to na wschodzie!
— A jednak nie ulega wątpliwości — mówił sam do siebie kapitan Servadac — że dziś mieliśmy tylko sześć godzin dnia i że kardynalne punkta zmieniły się, przynajmniej co dotyczy wschodu i zachodu! Zresztą, zobaczymy jutro, gdy słońce powróci — jeżeli powróci. — Kapitan Servadac stał się niedowierzającym.
Bardzo to było niedogodnem, że niebo było zachmurzone i że na firmamencie nie ukazały się zwykłe gwiazdy. Hektor Servadac, chociaż mało biegły w kosmografii, znał przecież główne konstelacye. Wiedziałby zatem czy polarna gwiazda pozostała na swojem miejscu, lub czy ją zastąpiła jaka inna, co udowodniłoby stanowczo że kula ziemska obraca się koło nowej osi i może w kierunku odwrotnym, a to jużby wytłómaczyło wiele rzeczy. Ale nie było żadnego otworu między chmurami, tak gęstemi, jakby zagrażały potopem i ani jedna gwiazda nie ukazywała się oczom niespokojnego postrzegacza.
Co do księżyca, to na niego nie było co czekać, bo właśnie w tej epoce miesiąca przypadał nów i co za tem idzie, księżyc znikł wraz ze słońcem pod horyzontem.
Jakież więc było zdziwienie kapitana Servadac, gdy po półtoragodzinnej przechadzce, ujrzał nad horyzontem silne światło, którego promienie przeciskały się przez zasłonę z chmur.
— Księżyc! — krzyknął. — Ale nie, to nie może być on! Czyżby przypadkiem czysta Diana robiła tak jak inni i wschodziła na zachodzie? Nie! to nie księżyc! Nie wytwarzałby on światła tak silnego, chybaby szczególnie przybliżył się do ziemi.
I w samej rzeczy, światło rzucane przez to ciało niebieskie, było tak silne, iż przedzierało się przez mgłę i prawdziwy pół-dzień rozpostarł się po okolicy.
— Byłożby to słońce ? — spytał sam siebie oficer; — ależ nie ma stu minut jak zaszło na wschodzie! A jednak jeżeli to nie jest ani słońce, ani księżyc, to cóż to takiego? Jakiś potworny bolid? A do wszystkich dyabłów! czy te szatańskie chmury nie rozstąpią, się dziś?
Potem, zastanawiając się nad samym sobą, dodał:
— Pytam się, czy nie lepiej zrobiłbym, gdybym część czasu, który tak głupio zmarnowałem, użył na uczenie się astronomii! kto wie? może wszystko to, nad czem łamię sobie teraz głowę, jest bardzo prostem!
Tajemnice tego nowego nieba pozostawały nieprzeniknione. Ogromne światło, widocznie rzucone przez jakiś krąg błyszczący olbrzymich rozmiarów, zalewało promieniami swymi wyższe szczyty chmur około godziny. Potem — szczegół nie mniej dziwny — krąg, zamiast zakreślać łuk, jak każda gwiazda wierna prawom mechaniki niebieskiej, zamiast przejść na horyzont przeciwny, zdawał się oddalać po linii prostopadłej do poziomu równika, zabierając z sobą ów pół dzień, tak miły dla oka, który zapełniał atmosferę.
Wszystko więc znowu pogrążyło się w ciemności, a i mózg kapitana Servadac nie pozostał wolnym, od powszechnego zaciemnienia. Kapitan najzupełniej nic w tem nie pojmował. Najelementarniejsze prawidła mechaniki były naruszone, sfera niebieska podobną była do zegara, którego główna sprężyna nagle oszalała, planety odstępowały od wszystkich praw ciążenia i nie było żadnego powodu do przypuszczania, by słońce miało znowu ukazać się na horyzoncie.
We trzy godziny potem jednak, gwiazda dzienna, bez poprzedniego świtania, ukazała się na zachodzie, światło poranne ubieliło chmury, dzień nastąpił po nocy i kapitan Servadac, spojrzawszy na zegarek, zauważył, że noc ta trwała równo sześć godzin.
Sześć godzin nie wystarczało dla Ben-Zuf, wypadało więc rozbudzić śpiocha.
Hektor Servadac potrącił go bez ceremonii, wołając:
— No! wstawaj i w drogę!
— Ależ, panie kapitanie, — odrzekł Ben-Zuf, przecierając sobie oczy — zdaje mi się, że to za mało... zaledwie zacząłem usypiać!
— Spałeś całą noc!
— To mi noc!...
— Noc trwająca sześć godzin; musisz przyzwyczaić się do tego.
— Przyzwyczajmy się.
— W drogę! Nie ma czasu do stracenia. Wracajmy do gurbi najkrótszą drogą i zobaczmy, co się dzieje z naszymi końmi i co one myślą o tem wszystkiem.
— Myślą zapewne o tem — odrzekł ordynans — że od wczoraj nie czyściłem ich. To też zrobię im kompletną toaletę, panie kapitanie.
— Dobrze, dobrze! ale spraw się prędko i jak tylko zostaną osiodłane zrobimy rekonesans. Przynajmniej dowiemy się, co pozostało z Algeryi.
— A potem?..
— A potem, jeżeli nie będziemy mogli dostać się do Mostaganem od południa, to zwrócimy się ku Tenez przez wschód.
Kapitan Servadac i ordynans jego poszli nadbrzeżną ścieżką do gurbi. Ponieważ czuli się przy dobrym apetycie, więc nie omieszkali po drodze zbierać figi, daktyle i pomarańcze, zwieszające się nad nimi. W tej części terytoryum, zupełnie bezludnej, a z której nowe plantacye tworzyły bogaty ogród, nie obawiali się procesu o zrywanie owoców.
W półtora godziny po opuszczeniu brzegu, niegdyś prawego brzegu Chelifu, przybyli do gurbi. Tam znaleźli wszystko w takim stanie, w jakim pozostawili. Widocznie nikt nie zachodził w to miejsce podczas ich nieobecności i część wschodnia terytoryum zdawała się być tak samo pustą, jak i zachodnia, zkąd powracali.
Przygotowania do wyjazdu szybko zostały ukończone. Kilka sucharów i konserwów ze zwierzyny zapełniły torbę Ben-Zufa. Co do napoju, wody nie brakło. Liczne i przejrzyste strumienie wiły się po równinie. Dawne te dopływy rzeki, stawszy się same rzekami, stały się zarazem dannikami morza Śródziemnego.
Zefir — tak się nazywał koń kapitana Servadaca i Galeta (nazwana tak na pamiątkę młyna w Montmartre) — klacz Ben-Zufa, w jednej chwili zostały osiodłane. Dwaj jezdzcy szybko wskoczyli na siodła i pogalopowali ku Chelifowi.
Ale jeżeli już sami na sobie doświadczyli zmniejszenia ciężkości, jeżeli ich własna siła muskularna zdawała się w pięćkroć zwiększoną, to i oba konie w tym samym stosunku odczuły tęż samą zmianę fizyczną. Nie były to zwyczajne czworonogi. Jak istne hipogryfy zaledwie dotykały ziemi. Na szczęście Hektor Servadac i Ben-Zuf byli dobrymi jezdzcami i popuściwszy cugle, naglili raczej, a nie powstrzymywali swych wierzchowców.
We dwadzieścia minut, ośm kilometrów, oddzielających gurbi od ujścia Chelifu, zostały przebyte; potem zwolniwszy biegu, konie poczęły spuszczać się ku południo-zachodowi po dawnym brzegu rzeki.
Brzeg ten zachował poprzednie swe charakterystyczne cechy. Tylko, jak przypominamy sobie, cała druga strona znikła, zastąpiona horyzontem morskim. A więc przynajmniej aż do granicy nakreślonej przez horyzont cała ta część prowincyi Oranu przed Mostaganem musiała być pochłonięta w nocy z 31 grudnia na 1 stycznia.
Kapitan Servadac doskonale znał tę miejscowość. Dawniej robił jej pomiary i mógł najdokładniej zorientować się. Celem jego było, rozpoznawszy największą możebną przestrzeń, ułożyć raport, który przesłałby... dokąd, komu i kiedy?... nie wiedział.
Przez cztery pozostające godziny dnia dwaj jezdzcy ujechali około trzydziestu pięciu kilometrów od ujścia Chelifu. Z nadejściem nocy rozłożyli się obozem nad lekkiem zagięciem tego, co niegdyś było rzeką, do której wczoraj jeszcze wpadała na lewym brzegu rzeka Mina, dziś pochłonięta przez nowe morze.
Podczas tej wycieczki nie spotkano żywej duszy, co było zadziwiającem.
Ben-Zuf urządził posłanie jak mógł najlepiej. Konie zostały spętane i mogły paść się dowolnie gęstą trawą brzeg okrywającą. Noc przeszła bez wypadku.
Na drugi dzień, 2 stycznia, to jest w chwili gdy powinna była zacząć się noc z 1go na 2go stycznia, według dawnego ziemskiego kalendarza, kapitan Servadac i jego ordynans, wsiadłszy na koń, pojechali dalej przeglądać wybrzeże. Wyjechawszy ze wschodem słońca, w ciągu sześciu godzin dnia ujechali siedmdziesiąt kilometrów.
Granicę terytoryum ciągle jeszcze tworzył dawniejszy prawy brzeg rzeki. Tylko w odległości około dwudziestu kilometrów od Miny znaczna część rzekł tej znikła, a z nią razem osada Surkelmittou z ośmiuset swymi mieszkańcami. A kto wie, czy nie taki sam los spotkał inne miasta, znaczniejsze, w tej części Algieryi poza Chelifem, jak Mazagran, Mostaganem, Orleansville?
Okrążywszy małą zatokę, nowo-utworzoną przez zerwanie się brzegu, kapitan Servadac odszukał brzeg rzeki naprzeciw miejsca, które powinna była zajmować gmina zbiorowa Ammi-Mussa, starożytny Chamis. Ale nie pozostał żaden ślad tej stolicy obwodu, ani nawet szczyt góry Mankura, wysokiej na tysiąc sto dwadzieścia sześć metrów, pod którą była zbudowana.
Tego wieczora dwaj wędrowcy obozowali na przylądku, który z tej strony nagle zamykał ich nową posiadłość. Było to prawie w miejscu, gdzie powinnoby znajdować się miasteczko Memunturay, którego ani ślad nie pozostał.
— A ja dziś wieczorem spodziewałem się jeść wieczerzę i spać w Orleansville! — zawołał kapitan Servadac, wpatrując się w ponure morze, rozpościerające się przed jego oczyma.
— Niepodobna panie kapitanie — odrzekł Ben-Zuf — chyba popłynąć!
— Czy wiesz, Ben-Zuf, że my z tobą mieliśmy świetną szansę!
— Już to taki nasz zwyczaj, panie kapitanie! I zobaczysz pan, że znajdziemy sposób przeprawienia się przez to morze, aby pospacerować w okolicach Mostaganem!
— Hm! jeżeli jesteśmy na półwyspie, jak należy spodziewać się, to prędzej udamy się do Tenez dla zasiągnięcia wiadomości...
— Albo dla udzielenia — odrzekł bardzo rozsądnie Ben-Zuf.
Gdy w sześć godzin potem znowu powróciło słońce, kapitan Servadac mógł rozpatrzeć nowe ukształtowanie się terytoryum.
Od punktu gdzie obozowali podczas nocy, teraz brzeg ciągnął się na północ i na południe. Nie był to już brzeg naturalny, jak niegdyś brzeg Chelifu. Nowy odłam ograniczał teraz dawną równinę. Brakowało tu, jak rzekliśmy, miasteczka Memonturoy. Oprócz tego Ben-Zuf, wskoczywszy na wzgórek, znajdujący się nieco z tyłu, nie mógł nic dostrzedz po za horyzontem morza. Żadnej ziemi nie było widać. A zatem nie było Orleansville’u, który powinien był znajdować się o dziesięć kilometrów ku południo-zachodowi.
Więc kapitan Servadac i Ben-Zuf, opuściwszy miejsce, gdzie obozowali, poszli po gruncie rozruszanym, po polu gwałtownie poszarpanem i porysowanem, pomiędzy drzewami na pół powyrywanemi i zwieszającemi się nad wodą, w tej liczbie kilku staremi drzewami oliwkowemi, których pnie fantastyczne zdawały się jakby cięte siekierą.
Dwaj jezdcy zwolnili kroku, ponieważ wybrzeże, pozębione zatokami i przylądkami, zmuszało ich do robienia ciągłych zakrętów. Tak że z zachodem słońca, zrobiwszy znowu trzydzieści pięć kilometrów, dotarli zaledwie do stóp gór Dj Merjejah, które przed katastrofą zakończały z tej strony łańcuch Małego Atlasu.
W tem miejscu łańcuch był gwałtownie rozerwany i wznosił się prostopadle nad brzegiem.
Na drugi dzień rano, po przebyciu konno jednego wąwozu, kapitan Servadac i Ben - Zuf, wszedłszy piechotą na najwyższy szczyt, poznali nakoniec dokładnie tę część terytoryum algierskiego, którego teraz zdawali się być jedynymi mieszkańcami.
Od podstawy Merjejah aż do brzegów morza Śródziemnego, na długości przeszło trzydziestu kilometrów, rozciągał się brzeg nowy. Żadna cieśnina nie łączyła tego terytoryum z Tenez, który znikł. Nie był to zatem półwysep, ale wyspa. Z wysokości, jaką oba jezdcy zajmowali, kapitan Servadac był zmuszony ku wielkiemu swemu zdziwieniu uznać, że morze otacza ich ze wszystkich stron i jak oko mogło dosięgnąć, nie podobna było dojrzeć ani śladu ziemi.
Ta nowo wykrojona w gruncie algierskim wyspa miała kształt nieforemnego czworoboku, prawie trójkąta, zajmującego razem przestrzeń dwóchset ośmdziesięciu pięciu kilometrów.
— Ha! niech i tak będzie — rzekł oficer — ale dla czego tak się stało?
— Ba! dla czego! — odrzekł Ben-Zuf. — Stało się, bo się stało! Jeżeli Ojciec przedwieczny tak zarządził, panie kapitanie, to chcąc nie chcąc trzeba się z tem zgodzić!
Zeszli z góry do koni, spokojnie skubiących zieloną trawę. W dniu tym dotarli aż do wybrzeży morza Śródziemnego, nie znalazłszy ani śladu małego miasta Montenotte, które znikło jak Tenez. Najmniejszych zwalisk nie widać było na horyzoncie.
Na drugi dzień, 5go stycznia, szybko przejechali po brzegu Śródziemnego morza. Brzeg ten nie był tak całkowicie uszanowany, jak to przypuszczał oficer sztabu głównego. Cztery miasteczka znikły z tej strony. Przylądki nie zdołały oprzeć się uderzeniu i poodrywały się od lądu. Zresztą mogli się przekonać, że wyspa zupełnie pozbawiona była mieszkańców, ich wyjąwszy; ale faunę przedstawiało kilka stad bydląt przeżuwających, błąkających się po równinie.
Kapitan Servadac i jego ordynans jeszcze pięć dni wyspę objeżdżali, to jest właściwie półtrzecia dnia dawniejszego. Upłynęło zatem sześćdziesiąt godzin jak opuścili gurbi. Nakoniec powrócili tam.
— A zatem, panie kapitanie — rzekł Ben-Zuf.
— Co takiego?
— Jesteś pan jeneralnym gubernatorem Algieryi.
— Algieryi bez mieszkańców.
— O! a ja, czyż się nie liczę.
— Więc ty będziesz...
— Ludnością, panie kapitanie, ludnością!
— A moje rondo? — rzekł kapitan kładąc się spać. — Wartoż to było tyle się mordować!





<section begin="VII" />

ROZDZIAŁ VII.

W którym Ben-Zuf sądzi, iż powinienby uskarżać się na gubernatora generalnego na zaniedbanie go.



W dziesięć minut potem gubernator generalny i „ludność“ spali snem głębokim w izbie posterunkowej, ponieważ gurbi nie podniosło się jeszcze z ruin. Sen oficera w części był nieco zaniepokojony myślą, że wobec tylu nowych wydarzeń pozostawał w nieświadomości ich przyczyn. Chociaż nie był bynajmniej kosmografem, wytężywszy jednak pamięć, przypomniał sobie niektóre prawa ogólne. Zapytywał więc sam siebie, czy zmiana w pochyłości osi ziemskiej ku ekliptyce nie wywołała tych fenomenów.
Ale jeżeli podobna zmiana wytłómaczyłaby przeniesienie się morza, a poniekąd i punktów kardynalnych, to nie mogłaby spowodować skrócenia dnia, ani też zmniejszyć natężenia ciężkości na powierzchni kuli. Hektor Servadac prędko musiał się zrzec tego przypuszczenia, co go mocno martwiło, gdyż dalej nie wiedział co już przypuszczać. Ale zapewne szereg fenomenów nie skończył się jeszcze i być może, iż jaki nowy <section end="VII" /> objaw wyprowadzi go na drogę. Przynajmniej miał nadzieję.
Na drugi dzień pierwszem staraniem Ben-Zufa było przyrządzenie dobrego śniadania. Należało pokrzepić się, do licha! Sam był głodny jak trzy miliony Algierczyków. Teraz była sposobność ostatecznego załatwienia się z kilkunastu jajami, których kataklizm nie dosięgnął. Gdyby się dodało do tego zupę kuskusu, którą ordynans umiał doskonale przyrządzać, uczyniłoby to pyszną ucztę.
Owoż piec znajdował się w posterunku, miedziany rądel błyszczał, jak gdyby tylko co wyszedł z rąk kotlarza, wody świeżej nie brakło. Zanurzywszy jaja na trzy minuty we wrzącej wodzie, Ben-Zuf podejmował się otrzymać je doskonale miękkie.
Ogień natychmiast został rozniecony i ordynans, według swego zwyczaju, począł nucić piosnkę wojskową.

A czy jest do woli
W naszej puszce soli?
I kawał pieczeni,
Czy się już rumieni?

Kapitan Servadac, przechadzając się, ciekawie spoglądał na te kucharskie przygotowania. Wyczekując nowych fenomenów, które mogłyby wydobyć go z niepewności, zapytywał sam siebie czy też nie wydarzy się jeszcze jaka osobliwość. Czy kuchnia będzie funkcyonować jak zwykle? Czy powietrze zmodyfikowane podda jej swój kontyngens tlenu?
Tak jest, ogień rozniecił się i pod przyspieszonym nieco podmuchem Ben-Zufa piękny płomień wybuchnął z pomiędzy trzasek, pomięszanych z węglami. Więc pod tym względem nie zaszło nic szczególnego.
Postawiono rądel na kuchni, woda rądel napełniła i Ben-Zuf czekał aż płyn kipieć pocznie, by pogrążyć w niego jaja, które wydawały się jakby próżne, tak były lekkie.
Dwie minuty nie upłynęły, a woda już się zagotowała.
— O, do licha! jakże teraz prędko ogień rozgrzewa! — zawołał Ben-Zuf.
— To nie ogień więcej rozgrzewa — odrzekł kapitan Servadac, zastanowiszy się — lecz woda prędzej się zagotowuje.
I wziąwszy stustopniowy termometr, wiszący w posterunku na ścianie, zanurzył go w kipiącą wodę.
Termometr wskazał tylko sześćdziesiąt stopni.
— Masz tobie! — zawołał oficer — woda gotuje się przy sześćdziesięciu stopniach, zamiast przy stu.
— I cóż, panie kapitanie?
— A o to co, Ben-Zuf: radzę ci, byś pozostawił jaja dobry kwandrans w rądlu, a i wtedy bodaj czy będą zgotowane.
— Ależ będą twarde!
— Nie, mój przyjacielu, bodaj czy będą należycie rozgrzane.
Przyczyną tego fenomenu było widocznie zmniejszenie się wysokości pokładu atmosferycznego, co się zgadzało ze zmniejszeniem gęstości powietrza, już dostrzeżonem; kapitan Servadac nie omylił się. Słup powietrza na powierzchni kuli ziemskiej zmniejszył się o trzecią część prawie i dlatego to woda pod mniejszem ciśnieniem, gotowała się przy sześćdziesięciu stopniach, zamiast przy stu. Taki sam fenomen powtórzyłby się na szczycie góry wysokiej na jedynaście tysięcy metrów i gdyby kapitan Servadac miał barometr, mógłby już sprawdzić to zniżenie się kolumny atmosferycznej. Taż sama okoliczność wywołała u Ben-Zufa i u niego osłabienie głosu, owo szybsze oddychanie i owo ściskanie się naczyń krwionośnych, z czem już oswoili się.
— A jednak — powiedział sam do siebie — trudno, zdaje mi się, przypuszczać, by nasze obozowisko przeniesione zostało na taką wysokość, ponieważ oto morze omywa skały nadbrzeżne!
Ale jeżeli tym razem Hektor Servadac wyprowadził wnioski słuszne, nie mógł jeszcze powiedzieć jaka ich przyczyna.
Tymczasem, dzięki przedłużonemu zanurzeniu, jaja prawie zgotowały się. Tak samo stało się z zupą. Ben-Zuf słusznie zauważył, iż na przyszłość wypadnie o godzinę wcześniej rozpoczynać kucharstwo — i podał do stołu swemu kapitanowi.
A podczas gdy ten zajadał z wielkim apetytem, pomimo tłoczących się myśli, Ben-Zuf zwykłym swym trybem zaczął:
— No i cóż, panie kapitanie?
— A cóż, Ben-Zuf! — odrzekł oficer, mający zwyczaj w ten sposób odpowiadać mu.
— Co teraz poczniemy?
— Będziemy czekać.
— Czekać?...
— Dopóki nie przyjdą po nas.
— Od morza?
— Rozumie się, że od morza, ponieważ teraz obozujemy na wyspie.
— Więc pan kapitan myśli, że koledzy...
— Myślę, a przynajmniej mam nadzieję, że katastrofa ograniczyła się tylko do niektórych punktów wybrzeża algierskiego, i że zatem nasi koledzy są żywi i zdrowi.
— Tak, panie kapitanie, trzeba mieć nadzieję.
— Nie ma więc co wątpić o tem, że generalny gubernator nie zechce mieć na sumieniu tego, co zaszło. Musiał on wysłać z Algieru kilka statków dla zbadania wybrzeży i spodziewam się, iż o nas nie zapomni. Pilnuj więc morza, Ben-Zuf, i jak tylko ukaże się okręt, poczniemy robić mu sygnały.
— A jeżeli nie ukaże się?
— Natenczas zbudujemy statek i udamy się do tych, którzy do nas przybyć nie chcieli.
— Dobrze, panie kapitanie. Więc pan jesteś marynarzem?
— Każden jest marynarzem, kto nim być potrzebuje, — odpowiedział bez wahania oficer sztabu głównego.
Otóż dlatego to Ben-Zuf, z perspektywą przed oczyma, bezustannie badał horyzont dni następnych. Ale żaden żagiel nie ukazywał się.
— Do stu Kabylów! —zawołał — jego ekscelencya gubernator generalny coś zaniedbuje nas.
Dnia 6 stycznia sytuacya dwóch naszych wyspiarzów bynajmniej się nie zmieniła. Dzień ten 6ty stycznia był datą rzeczywistą, to jest kalendarzową, nim jeszcze dawna doba ziemska utraciła dwanaście godzin na dwadzieścia cztery. Kapitan Servadac nie bez powodu, w celu lepszego oryentowania się, trzymał się dawnej metody. To też chociaż słońce wschodziło i zachodziło dwanaście razy na horyzoncie wyspy, liczył on tylko sześć dni od północy 1go stycznia, jako od początku roku cywilnego. Zegarek służył mu do dokładnego notowania godzin upływających. Rozumie się, że zegar z wahadłem, w obecnych okolicznościach podałby mu godziny fałszywe, wskutek zmniejszenia się ciężkości; ale zegar poruszany sprężyną nie podlega wrażeniom atrakcyi i jeżeli zegarek kapitana był dobry, to musiał iść regularnie nawet po tylu wstrząśnieniach w fizycznym ustroju. Właśnie to się teraz wydarzyło.
— Do licha, panie kapitanie — rzekł wtedy Ben-Zuf, który zwąchał nieco literatury — zdaje mi się, że pan stajesz się Robinsonem, a ja zarywam na Piętaszka! Czy jestem murzynem?
— Nie, Ben-Zuf — odrzekł kapitan Servadac — jesteś pięknej białej cery... przyciemnionej.
— Piętaszek biały — odrzekł Ben-Zuf, — to nie jest według regulaminu, ale ja to wolę!
Więc 6 stycznia, widząc, że nikt nie przybywa, kapitan uznał za właściwe zrobić to, co przed nim robili wszyscy Robinsoni, to jest zbadać roślinne i zwierzęce zasoby swej posiadłości.
Wyspa Gurbi — takie nadał jej miano — miała powierzchni około trzech tysięcy kilometrów kwadratowych, to jest trzykroć stotysięcy hektarów; woły, krowy, kozy i owce znajdowały się tu w obfitości, ale ilości ich nie podobna było oznaczyć. Zwierzyny było podostatkiem i nie było obawy, by opuściła terytoryum. Zboża nie brakowało. Za trzy miesiące rozmaite jego gatunki mogły być zebrane i przechowane. A zatem wyżywienie gubernatora, ludności i dwóch kóz było najzupełniej zabezpieczone. Nawet gdyby nowi mieszkańcy wylądowali na wyspę, istnienie ich byłoby niemniej pewne.
Od 6 do 13 stycznia padał deszcz bardzo obfity. Niebo ciągle pokryte było gęstemi chmurami. Kilkakrotnie srożyła się burza, rzecz rzadka w tej porze roku. Ale Hektor Servadac nie omieszkał zauważyć, że temperatura nienormalnie miała się ku podwyższeniu. Dziwne to byłoby lato, poczynające się w styczniu! Drugie spostrzeżenie było jeszcze szczególniejsze, a mianowicie wzrost temperatury nie tylko ciągły, ale postępowy, jak gdyby kula ziemska przybliżała się ku słońcu, w sposób regularny i ciągły.
Wraz z ciepłem i światło także wytężało się i gdyby nie gęsta zasłona z chmur między niebem a powierzchnią wyspy, wszystkie przedmioty niezwykle były by oświetlone.
Głównie gniewało Hektora Servadac to, iż nie mógł obserwować ani słońca, ani księżyca. ani gwiazd, ani żadnego punktu tego firmamentu, który przecież możeby odpowiedział na jego pytanie, gdyby mgła rozproszyła się. Ben-Zuf próbował parę razy uspokoić swego kapitana, zalecając mu tę rezygnacyę, którą sam doprowadzał aż do obojętności; ale tak źle był przyjęty, iż nie odważał się więcej nic mówić. Ograniczył się więc na należytem spełnianiu swych funkcyi. Pomimo deszczu, wiatru, burzy, dzień i noc czuwał on na szczycie skały nadbrzeżnej, kilka godzin tylko na sen poświęcając. Ale napróżno przebiegał wzrokiem horyzont niezmiennie pusty. Zresztą jakiżby statek mógł utrzymać się przy takiej pogodzie i wichrach? Morze podnosiło fale na niepojętą wysokość, a huragan szalał z niesłychaną wściekłością. Pewno, że w drugim okresie formacyj, gdy spienione wody, ulotnione z powodu gorąca wewnętrznego, wznosiły się w kształcie pary w przestrzeń, aby potem strumieniami spaść na ziemię, fenomena epoki potopowej nie spełniały się z tak zdumiewającą siłą.
Ale dnia 13go potop ten ustał, jakby zaczarowany. Ostatnie porywy wiatru rozproszyły chmury w nocy z 13go na 14ty. Hektor Servadac, od sześciu dni zamknięty w posterunku, opuścił go, jak tylko ujrzał, że deszcz ustaje, a wiatr się uspokaja. Sam zaraz pospieszył na brzeg, morza. Co wyczyta z gwiazd? Ten wielki krąg przez chwilę widzialny w nocy z 31 grudnia na 1go stycznia, czy znowu ukaże się jego oczom? Czy tajemnica przyszłości zostanie nakoniec odkryta?
Niebo jaśniało. Żadna mgła nie zasłaniała jego kostelacyi. Firmament rozciągał się przed wzrokiem, jak ogromna karta nieba i kilka mgławic zarysowało się tam gdzie oko astronoma nie mogło ich przedtem rozróżnić bez teleskopu.
Pierwszem staraniem oficera było rozpatrzeć gwiazdę polarną.
Była ona widzialna, ale bardzo pochylona nad horyzontem i prawdopodobnem było, że nie służyła już za centralny punkt obrotu całego gwiaździstego systemu. Innemi słowami oś ziemska, nieskończenie wydłużona, nie przechodziła już przez stały punkt, jaki ta gwiazda zwykle zajmowała w przestrzeni. I w samej rzeczy, w godzinę potem widocznie zmieniła ona miejsce i zniżyła się nad horyzontem, jak gdyby należała do jakiej konstelacyj zodyakowej.
Pozostało więc wynaleźć jaka gwiazda ją zastępuje, to jest przez jaki punkt nieba przechodzi teraz przedłużona oś ziemska. Tem spostrzeżeniem Hektor wyłącznie zajmował się kilka godzin. Nowa gwiazda polarna powinna była być nieruchomą, jak dawniejsza, wpośród innych gwiazd, które w pozornym swym ruchu odbywały, dokoła niej swój obrót dzienny.
Kapitan Servadac rychło przekonał się, że jedna z tych gwiazd spełniała warunki nieruchomości i zdawała się być między wszystkiemi innemi stałą. Była to Wega w konstelacyi Liry, ta sama, która za dwadzieścia tysięcy lat ma zastąpić gwiazdę polarną. Owoż, ponieważ od czternastu dni nie upłynęło dwudziestu tysięcy lat, należało wnioskować, że oś ziemska nagle zmieniła się.
— A zatem, zauważył kapitan, nie tylko oś zmieniła się, ale ponieważ przechodzi przez punkt tak zbliżony, przypuszczać należy, że morze Śródziemne przeniosło się ku równikowi.
I wpadł w otchłań myśli, podczas gdy wzrok błąkał się od Wielkiej Niedźwiedzicy, która stała się konstelacyą zodyakalną i której jeden tylko ogon wynurzał się wtedy z wód, aż do tych nowych gwiazd półsferza południowego, które po raz pierwszy ukazały się jego oczom.
Krzyk Ben-Zufa przywołał go na ziemię.
— Księżyc! — krzyknął ordynans.
— Księżyc?
— Tak jest, księżyc! — odparł Ben-Zuf, zachwycony, że znowu widzi „towarzysza nocy ziemskich“, jak mówią poeci.
I wskazywał na krąg, wznoszący się naprzeciw punktu, który słońce powinnoby zajmować w tej chwili.
Czy był to księżyc, czy inny jaki planeta podrzędny, zwiększony z powodu zbliżenia się? Kapitan Servadac byłby w kłopocie, gdyby mu przyszło orzekać o tem; wziął on dość silną lunetę, którą zwykle posługiwał się w swych robotach geodezyjnych i naprowadził ją na zapowiedzianą gwiazdę.
— Jeżeli to jest księżyc — powiedział — to przyznać trzeba, że bardzo znacznie oddalił się od nas. Teraz już nie na tysiące, ale na miliony mil potrzebaby obliczać jego odległość!
Po szczegółowem zbadaniu, sądził, iż może twierdzić, że wcale nie był to księżyc. Nie poznawał tego kręgu wybladłego, tej gry światła i cienia, które nadają mu poniekąd pozór twarzy ludzkiej. Nie dostrzegł tam ani śladów płaszczyzn, czyli wód, ani owej aureoli promieniejącej dokoła wspaniałej góry Tycho.
— Eh, nie! to nie księżyc! — zawołał.
— Dlaczegożby niemiał to być księżyc? —zapytał Ben-Zuf, szczególnie dbający o swe odkrycie.
— Bo to ciało niebieskie samo posiada mały księżyc, służący mu za satelitę.
W samej rzeczy, jasny punkt, przypominający satelitów Jowisza, ukazujących się w instrumentach średniej siły, dość wyraźnie odbijał w lunecie.
— Ale jeżeli to nie księżyc, to cóż to takiego? — zawołał kapitan Servadac, tupnąwszy nogą. — Nie jest to Wenus, nie jest Merkury, ponieważ dwie te planety nie mają satelitów! A jednak chodzi tu o planetę, którego orbita zawiera się w orbicie ziemi, ponieważ towarzyszy słońcu w jego pozornym ruchu! Ale do licha! jeżeli to ani Wenus ani Merkury, to chyba będzie księżyc!... Ale gdzie u dyabła ukradł on tego satelitę?





<section begin="VIII" />

ROZDZIAŁ VIII.

Gdzie jest mowa o Wenerze i Merkurym, zagrażającym, że potrącą o ziemię.



Wkrótce znowu ukazało się słońce i całe światło gwiazd znikło przed jego wytężoną promienistością. Nie było możności robić dalszych spostrzeżeń. Należało odłożyć je do przyszłych nocy, jeżeli stan nieba pozwoli.
Co do kręgu, którego światło prześliznęło się przez pokład chmur, to kapitan Servadac napróżno szukał jego śladów. Znikł on, czy to wskutek oddalenia się, czy też zwrotu w bezładnym biegu.
Pogoda była przepyszna. Wiatr całkiem prawie ustał, przerzuciwszy się na stary zachód. Słońce wznosiło się codziennie na swoim nowym horyzoncie i zachodziło na przeciwległym ze wszelką dokładnością. Dnie i noce miewały równo po sześć godzin, — zkąd ten wynik, że słońce wcale nie oddalało się od nowego równika, który przechodził przez wyspę Gurbi.
Jednocześnie temperatura wzrastała ciągle. Kapitan Servadac po kilka razy na dzień <section end="VIII" /> spoglądał na termometr, zawieszony w jego pokoju, i 15 lutego przekonał się, że narzędzie to wskazywało w cieniu pięćdziesiąt stopni stustopniowych.
Rozumie się, że ponieważ gurbi nie podniosło się jeszcze ze zwalisk, kapitan Servadac i Ben-Zuf urządzili jak mogli najwygodniej główny pokój w posterunku. Mury te, po należytem ich osłonięciu od potopowych deszczów, zabezpieczały również od gorąca. Skwar poczynał być nieznośnym, tembardziej, że żadna chmura nie łagodziła promieni słonecznych. Nigdy słońce w Senegalu ani w podrównikowych krajach Afryki nie wytwarzało podobnego skwaru. Gdyby temperatura ta dłużej potrwała, spaliłaby się niezawodnie cała roślinność na wyspie.
Wierny swym zasadom, Ben-Zuf nie chciał okazywać zdumienia z powodu tej anormalnej temperatury; ale pot, spływający po nim, protestował przeciw temu. Zresztą nie chciał on, pomimo zaleceń kapitana, zaniechać posterunku na szczycie skały. Tam, podczas gdy wpatrywał się w morze Śródziemne, spokojne jak jezioro, ale ciągle puste, wypiekał się najsumienniej. Można było przypuszczać, że skórę ma podwójną a czaszkę blindowaną, mogąc tak bezkarnie znosić prostopadłe promienie południowego słońca.
Pewnego dnia kapitan, wpatrując się w niego, zrobił taką uwagę:
— A! to chyba urodziłeś się w Gabon.
— Nie, panie kapitanie, na Montmartre, ale to wszystko jedno!
Od chwili jak dzielny Ben-Zuf stwierdził, że w okolicach międzyzwrotnikowych było tak samo gorąco, jak na jego faworytalnym wzgórku, nie było o co spierać się.
Temperatura ta, ultra-kanikularna, musiała koniecznie oddziałać na roślinność wyspy Gurbi. To też i natura doznała skutków tej modyfikacyi klimatycznej. W kilka dni soki rozniosły życie po najskrajniejszych gałęziach drzew, ukazały się pączki, rozwinęły liście, rozkwitły kwiaty, wytworzyły się owoce. Tak samo było ze zbożem. Proso rosło w oczach, że tak powiemy, a łąki pokryły się gęstą trawą. Była jednocześnie pora kośby, żniwa i zbioru owoców. Lato i jesień złączyły się w jednę porę roku.
Dlaczego kapitan Servadac nie był bieglejszym w kosmografii! Powiedziałby sobie:
— Jeżeli pochyłość osi ziemskiej zmieniła się, i jeżeli, jak wszystko zdaje się wskazywać, oś ta tworzy kąt prosty z ekliptyką, więc wszystko pójdzie teraz tak jak na Jowiszu. Nie będzie pór roku na kuli ziemskiej, ale strefy niezmienne, dla których zima, wiosna, lato i jesień trwają wiecznie.
I nie zaniedbałby dodać:
— Ale do wszystkich piorunów! Co nam przyniesie ta zmiana?
Przyspieszona ta pora roku zakłopotała kapitana i jego ordynansa. Widocznem było, że zabraknie rąk na tyle pracy na raz. Gdyby nawet zarekwirowano całą ludność wyspy, nie zdołanoby dać sobie rady. Nadzwyczajne gorąco nie dozwoliłoby oddać się ciągłej pracy. W każdym razie niebezpieczeństwo nie było jeszcze nieuniknionem. Zapasy w gurbi znajdowały się w obfitości, a przytem teraz, gdy morze się uspokoiło i pogoda była prześliczna, można było spodziewać się, że jaki okręt ukaże się przed wyspą. Ta część morza Śródziemnego bardzo jest uczęszczana bądź przez statki rządowe, pełniące służbę na wybrzeżach, bądź przez transportowe wszystkich narodów, miewające stosunki z najmniejszymi nadbrzeżnymi punktami.
Taki tryb rozumowania był słuszny, ale cóż kiedy czy to z tej przyczyny, czy z owej, dość że żaden statek nie ukazywał się na morzu i Ben-Zuf bezpotrzebnie upiekłby się na szczycie spopielonej skały, gdyby nie był tam osłonięty rodzajem parasola.
Przez ten czas kapitan Servadac próbował, ale napróżno, przypomnieć sobie szkolne studya. Oddawał się bezustannym wyrachowaniom aby wyjaśnić tę nową sytuacyę kuli ziemskiej; ale nie bardzo mu się to udawało. A jednak powinienby był być naprowadzonym na myśl, że jeżeli ruch rotacyjny ziemi na jej osi zmodyfikował się, to musiał również zmodyfikować się jej ruch przenośny dokoła słońca, i że zatem długość roku nie powinna była pozostawać tąż samą, lecz albo wzrosnąć, albo skrócić się.
Ziemia w samej rzeczy przybliżała się do promienistej gwiazdy. Orbita jej widocznie zeszła z miejsca, a to zgadzało się nie tylko ze stopniowym wzrostem temperatury, ale nowe spostrzeżenia powinny były pozwolić kapitanowi Servadac sprawdzić to zbliżenie, przyciągające glob do jego atrakcyjnego centru.
W samej rzeczy krąg słońca ukazywał się wtedy w średnicy dwa razy większej, aniżeli przedstawiał się gołemu oku przed tymi wypadkami. Spostrzegacze umieszczeni na Wenerze, to jest w średniej odległości dwudziestu pięciu milionów mil, widzieliby go takim, jakim przedstawiał się teraz w rozmiarach zwiększonych. A zatem z uwagi tej należało wyprowadzić wynik, że ziemia nie musiała być oddaloną od słońca dalej jak na dwadzieścia pięć milionów mil, zamiast trzydziestu ośmiu. Pozostawało przekonać się czy odległość ta nie zmniejsza się jeszcze; w tym zaś razie należało obawiać się, by wskutek zerwania się równowagi, kula ziemska niezostała ostatecznie wciągniętą na powierzchnię słońca. Byłoby to kompletnem jej zniszczeniem.
Jeżeli dnie, bardzo piękne podówczas, dawały wszelką łatwość obserwowania nieba, to i noce, nie mniej piękne, oddawały w rozporządzenie kapitana wspaniały ogół świata gwiazdzistego. Gwiazdy i planety były tu jakby głoskami olbrzymiego alfabetu; kapitan wściekał się, że mógł to zaledwie sylabizować. Gwiazdy wprawdzie nie przedstawiłyby żadnej zmiany jego oczom ani w swych rozmiarach, ani w stosunkowej odległości; wiadomo bowiem, że słońce, posuwające się ku konstelacyj Herkulesa z szybkością sześćdziesięciu milionów mil rocznie, nie przedstawiło jeszcze dającej się ująć zmiany pozycyi, tak wielką jest odległość tej gwiazdy. Toż samo dzieje się z Arkturem, który w przestrzeni gwiazdzistej porusza się z szybkością dwudziestu dwóch mil na sekundę, to jest trzy razy prędzej aniżeli ziemia.
Ale jeżeli gwiazdy niczego nauczyć nie mogły, nie tak samo rzecz się miała z planetami, przynajmniej z temi, których orbita zakreśla się wewnątrz orbity ziemi.
Dwie planety znajdują się w tych warunkach: Wenus i Merkury. Pierwsza grawituje w odległości dwudziestu siedmiu milionów mil od słońca, druga w odległości piętnastu milionów. Orbita Wenery obejmuje zatem orbitę Merkurego, orbita zaś ziemi obie powyższe. Owoż, po długich spostrzeżeniach i po głębokim namyśle, kapitan Servadac zrobił uwagę, że ilość ciepła i światła, obecnie przyjmowana przez ziemię, dorównywała prawie ilości tej, którą Wenus otrzymuje od słońca, to jest dwa razy większej od tej, jaką jej przesyłało słońce przed katastrofą. Więc jeżeli wyprowadził z tego, wniosek, że ziemia musiała znacznie przybliżyć się do promienistej gwiazdy,pewniejszym byłby tego gdyby znowu obserwował tę pyszną Wenus, którą zachwycają się najobojętniejsi, gdy wieczorem, lub rano, wyzwala się ze słonecznych promieni.
Lucifer, Hesper jak ją nazywano w starożytności, zorza wieczorna, gwiazda zaranna — żadna gwiazda nie ma tylu nazw, jak to światło nocne — słowem Wenus, przedstawiała się oczom kapitana Servadac w formie kręgu stosunkowo ogromnego. Był to jakby mały księżyc i gołem okiem doskonale można było odróżniać jego fazy. To pełna, to w ćwierci, zawsze była dokładnie widzialną. Zazębienia jej przekonywały, że promienie słoneczne, odbijając od jej atmosfery, przenikały w okolice, w których powinna była już zajść. Było to dowodem, że Wenus posiada atmosferę, ponieważ promienie odbijały od powierzchni jej kręgu. Pewne punkta jasne oznaczały góry, których wysokość słusznie Schröter podawał na dziesięć razy większą aniżeli Mont Blanc, to jest na sto czterdziestą czwartą część promienia planety.[2]
Owoż kapitan Servadac w owej epoce czuł się w prawie twierdzenia, że Wenus była nie dalej jak w odległości dwóch milionów mil, i powiedział to Ben-Zufowi.
— No i cóż panie kapitanie — odrzekł ordynans — to jeszcze bardzo pięknie być oddalonym na dwa miliony mil!
— Znaczyłoby to coś dla dwóch armii wojujących — odrzekł kapitan Servadac — ale dla dwóch planet jest niczem!
— Cóż może stać się?
— Do licha! możemy pospadać na Wenus!
— Eh, eh!.. a czy jest tam powietrze, panie kapitanie?
— Jest!
— I woda?
— Rozumie się.
— Dobrze! zobaczymy Wenus!
— Ale uderzenie będzie straszliwe, gdyż zdaje się, że teraz oba ciała pędzą w kierunku przeciwnym, a ponieważ masy ich są prawie równe, więc uderzenie dla obu będzie okropne.
— Dwa pociągi kolejowe co? dwa pociągi spotykające się! — odpowiedział Ben-Zuf spokojnie, co kapitana znowu okrutnie zirytowało.
— Tak jest, dwa pociągi, bydlę! — zawołał Hektor Servadac — ale dwa pociągi pędzone tysiąc razy prędzej jak dwa nadzwyczajne, co niezawodnie spowoduje zepchnięcie jednego, a może obu, a wtedy zobaczymy co pozostanie z twojej garści ziemi na Montmartre!
Ben-Zuf uczuł się dotkniętym do żywego. Zgrzytnął zębami, zacisnął pięście, ale powstrzymał się i po kilku chwilach, podczas których strawił po części owę „garść ziemi,“ powiedział:
— Ależ panie kapitanie! ja jestem gotów!... niech pan kapitan komenderuje!... jeżeli jest sposób niedopuszczenia do tego spotkania...
— Nie ma, bałwanie!... i idź do dyabła!...
Na taką odpowiedź przygnębiony Ben-Zuf oddalił się, nie wyrzekłszy ani słowa więcej.
Następnych dni odległość, oddzielająca dwa ciała niebieskie, jeszcze bardziej zmniejszyła się i widocznem było, że ziemia, pędząc po nowej orbicie, przetnie orbitę Wenery. Jednocześnie bardzo także przybliżyła się do Merkurego. Ten, rzadko widziany gołem okiem, chyba gdy znajduje się w najbliższym punkcie zachodnim, lub wschodnim, ukazywał się teraz w całej swej świetności. Fazy jego, analogiczne z fazami księżycowemi, jego odbijanie promieni słonecznych, zlewających nań ciepło i światło siedm razy silniejsze aniżeli na kulę ziemską, jego strefy lodowe i gorące, prawie całkiem pomięszane, dzięki znacznej pochyłości osi obrotowej, jego pasy równikowe, jego góry, wysokie na dziewiętnaście kilometrów, wszystko to czyniło godnem najpilniejszego zbadania to ciało niebieskie, któremu starożytni nadali miano „świetnego.“
Ale niebezpieczeństwo nie zagrażało jeszcze od strony Merkurego. Wenus przedewszystkiem była dla ziemi niebezpieczną. Około 18 stycznia odległość dwóch tych ciał zeszła prawie do miliona mil. Świetlane wytężenie planety sprawiało, że przedmioty ziemskie wytwarzały gwałtowne cienie. Widać było, jak planeta obraca się około swej osi w ciągu dwudziestu trzech godzin i dwudziestu jednej minuty, co przekonywało, że długość dni tam nie zmieniła się. Można było dostrzedz chmury, któremi atmosfera, nieprzerwanie przeciążona parą, pstrzyła jego krąg. Widać było siedm plam, które, jak utrzymywał Bianchini, są prawdziwemi morzami łączącemi się z sobą. Na koniec wspaniały planeta widzialny był wśród białego dnia; ale widzialność ta pochlebiała kapitanowi Servadac nierównie mniej, aniżeli pochlebiało jenerałowi Bonaparte, gdy za czasów Dyrektoryi ujrzał Wenerę wśród białego dnia i chętnie przystał na to, by mówiono, że to „jego gwiazda.“
W dniu 20 stycznia odległość „regulaminowa“ wskazana obu ciałom niebieskim przez niebieską mechanikę, jeszcze się zmniejszyła.
— W jakim niepokoju muszą znajdować się nasi koledzy w Afryce, nasi przyjaciele we Francyi i wszyscy mieszkańcy obu kontynentów? — zapytywał czasami sam siebie kapitan Servadac. — Jakie to artykuły muszą ogłaszać dzienniki obu kontynentów? Jakie muszą być tłumy po kościołach! Można przypuszczać koniec świata! Wyobrażam sobie, Boże mi przebacz, że koniec ten nigdy nie był tak bliski! A co do mnie, to w tych okolicznościach, dziwiłbym się, gdyby jaki okręt pojawił się, by nas odwieźć do ojczyzny! Czy gubernator generalny, czy minister wojny mają czas zajmowania się mną? Nim dwa dni upłynie, ziemia zostanie rozbita na tysiąc kawałków, które kapryśnie kołować będą w przestrzeni!
Nie miało tak stać się!
Przeciwnie poczynając od owego dnia, dwa ciała niebieskie, zagrażające sobie, zdawały się oddalać powoli jedno od drugiego. Na szczęście poziomy orbit Wenery i ziemi nie przecinały się, a zatem straszliwe uderzenie nie mogło nastąpić.
Ben-Zufowi bardzo się chciało wydać westchnienie zadowolenia, gdy kapitan podzielił się z nim tą dobrą wiadomością.
W dniu 25 stycznia odległość już dość skutecznie zwiększyła się, tak że cała obawa pod tym względem znikła.
— No, w każdym razie — rzekł kapitan Servadac — zbliżenie to zawsze posłużyło nam do przeświadczenia się, że Wenus nie ma księżyca!
I w samej rzeczy, Dominik Cassini, Short, Montaigne de Limoges, Montbarron i kilku innych astronomów, bardzo na seryo wierzyło w istnienie tego satelity.
— A szkoda — dodał Hektor Servadac — bo może byśmy zabrali ten księżyc w przechodzie i mielibyśmy dwa na nasze usługi. Ale do licha! czyż nigdy nie dojdę do wyjaśnienia całego tego przewrotu w mechanice niebieskiej?
— Panie kapitanie! — rzekł Ben-Zuf.
— Czego chcesz?
— Czy nie ma w Paryżu na końcu Luksemburga domu, z wielką jarmułką na głowie?
— Obserwatoryum?
— Tak jest! otóż czy wyjaśnienie tego wszystkiego nie należy do panów mieszkających w owej jarmułce?
— Rozumie się.
— A więc czekajmy cierpliwie na to wyjaśnienie, panie kapitanie i — bądźmy filozofami!
— Eh, Ben-Zuf! Czy wiesz przynajmniej, co to jest być filozofem?
— Wiem, panie kapitanie, ponieważ jestem żołnierzem.
— Cóż to zatem oznacza?
— Oznacza ustąpić, kiedy nie można zrobić inaczej; a właśnie znajdujemy się w tym wypadku, panie kapitanie.
Hektor Servadac nie odpowiedział nic swemu ordynansowi; ale można przypuszczać, że zaprzestał, przynajmniej tymczasowo, silić się na wytłómaczenie tego, co wtedy było dla niego niemożebnem.
Zresztą nieprzewidziany wypadek miał nastąpić, a wyniki jego miały być bardzo donośne.
Dnia 27 stycznia, koło godziny dziewiątej rano, Ben-Zuf wszedł do oficera znajdującego się w pokoju w posterunku i powiedział najspokojniej.
— Panie kapitanie!
— A co tam? — zapytał kapitan Servadac.
— Okręt!
— Bydlę! i mówisz mi to tak spokojnie, jak gdybyś mówił, że już zupa na stole!
— Ba! wszakże jesteśmy filozofami! — odrzekł Ben-Zuf.





<section begin="IX" />

ROZDZIAŁ IX.

W którym kapitan Servadac stawi cały szereg zapytań, pozostających bez odpowiedzi.



Hektor Servadac wybiegł z posterunku i popędził na szczyt skał nadmorskich.
Nie było wątpliwości: przed wyspą znajdował się okręt w odległości około dziesięciu kilometrów od wybrzeża; ale ponieważ teraźniejsza wypukłość ziemi skracała promień wzroku, więc można było dostrzedz tylko szczyty masztów ponad falami.
Wszakże chociaż tułów okrętu nie był widzialny, to co można było dostrzedz z jego masztowania pozwalało wnioskować do jakiego rodzaju statków należał. Widocznie była to galjota; zresztą we dwie godziny po zasygnalizowaniu jej przez Ben-Zufa stanowczo można było rozpoznać ją.
Kapitan Servadac, z perspektywą przy oku, nie przestawał wpatrywać się.
Dobryna! — zawołał.
Dobryna? — odrzekł Ben-Zuf. — To nie może być ona! Nie widać dymu.
<section end="IX" /> — Płynie pod żaglami, — odrzekł kapitan Servadac; — niezawodnie jest to galiota hrabiego.
W samej rzeczy była to Dobryna i jeżeli hrabia znajdował się na jej pokładzie, to w takim razie najszczególniej traf znowu sprowadzał go oko w oko z przeciwnikiem.
Ma się rozumieć, że kapitan Servadac w tym, którego galiota sprowadzała na wyspę, widział tylko człowieka i że ani na chwilę nie pomyślał o pojedynku, ułożonym między nim a hrabią, ani o powodach do niego. Okoliczności były tak zmienione, iż czuł tylko największą chęć zobaczenia się z hrabią i rozmówienia o tylu nadzwyczajnych wypadkach. W samej rzeczy Dobryna podczas dwudziestu siedmiu dni nieobecności mogła rozpoznać sąsiednie brzegi Algieryj, może dotrzeć aż do Hiszpanii, Włoch, Francyi, przepłynąć owo Śródziemne morze, tak dziwnie zmienione i co zatem idzie, musiała przywozić wiadomości ze wszystkich tych miejscowości, od których Gurbi była obecnie oddzielona. Hektor Servadac mógł zatem dowiedzieć się jakiej donosności była katastrofa, a także co ją wywołało. Oprócz tego hrabia był człowiekiem bardzo ugrzecznionym i pewno poczyta za swój obowiązek odwiezienie go wraz z ordynansem do ojczyzny.
— Ale dokąd galiota przybije — powiedział Ben-Zuf — kiedy zatoka Chelifu nie istnieje?
— Nie przybije — odrzekł kapitan — hrabia wyszle łódkę do lądu i popłyniemy nią.
Dobryna przybliżała się, ale bardzo powoli, gdyż miała wiatr przeciwny i musiała lawirować. Zastanowiało to nawet, że nie korzystała ze swej maszyny, gdy na pokładzie jej musiało być pilno załodze poznać, co to za nowa wyspa ukazuje się na horyzoncie. Zresztą możebnem było, iż zabrakło paliwa i Dobryna zmuszona była posługiwać się tylko żaglami.
Na szczęście, chociaż na niebie znowu ukazały się gdzie niegdzie chmury, noc była pogodna i piękna, wiatr niezbyt ostry, morze dość spokojne i galiota, nie bardzo kołysana falami, przybliżała się.
Hektor Servadac nie wątpił ani na chwilę, że Dobryna będzie się starać przybić do lądu. Hrabia musiał bardzo się zdumieć. Tam gdzie sądził, iż znajdzie stały ląd afrykański, dostrzegał tylko wyspę. Czyż nie mógł w każdym razie obawiać się, iż nie znajdzie żadnego schronienia na tym nowym wybrzeżu i nie będzie tam mógł wypocząć? Być może, iż kapitan Servadac dobrze zrobiłby wyszukawszy jakiś punkt dla przybicia do brzegu, w razie gdyby galiota wahała się przybliżyć; a znalazłszy takowy, wskazać go sygnałami.
Wkrótce było widocznem, że Dobryna zmierzała ku dawniejszej zatoce Chelifu. Więc kapitan Servadac szybko powziął postanowienie. Zefir i Galeta zostały osiodłane i jezdcy, dosiadłszy ich, puścili się ku zachodniemu brzegowi wyspy.
We dwadzieścia minut potem oficer sztabu głównego i jego ordynans zsiedli z koni i poczęli rozglądać tę część wybrzeża.
Hektor Servadac rychło zauważył, że na zagięciu cypla i osłonięta nim, znajdowała się mała zatoka, w której statek średnich rozmiarów mógł znaleźć bezpieczne schronienie. Zatoka ta oddzielona była od morza szeregiem wielkich skał, wśród których znajdował się tylko wązki kanał. Nawet podczas burzy woda musiała być w tem miejscu spokojną. Kapitan Servadac, rozglądając te skały, zdziwił się, dostrzegłszy na nich ślady wysokiego bardzo przypływu morza, wyraźnie oznaczone długiemi wiszarami trawy morskiej.
— A! zawołał, więc teraz bywa prawdziwy przypływ i odpływ na morzu Śródziemnem!
Widocznem to było — i na znacznej wysokości. A była to jedna szczególność więcej, dodana do tylu innych; dotąd bowiem przypływy i odpływy bywały prawie żadne na morzu Śródziemnem.
W każdym razie można było zauważyć, że od czasu najwyższego przypływu, spowodowanego zapewne bliskością owego ogromnego kręgu, w nocy z 31 grudnia na 1 stycznia, fenomen ciągle się zmniejszał i obecnie sprowadzony był do skromnych rozmiarów, jak przed katastrofą.
Ale zrobiwszy tę uwagę, kapitan Servadac zajął się wyłącznie Dobryną.
Galiota znajdowała się teraz nie dalej, jak w odległości dwóch lub trzech kilometrów. Sygnały, które jej robiono, nie mogły nie być zauważane. Bo w samej rzeczy zmieniła lekko kierunek i poczęła zwijać górne swe żagle. Nakoniec opłynęła przylądek i manewrując ku kanałowi, który oficer głównego sztabu wskazywał ręką, śmiało tam wpłynęła. W kilka minut potem kotwica jej pruła piasek zatoki, spuszczono łódź na wodę i hrabia wylądował na wybrzeże.
Kapitan Servadac podbiegł ku niemu.
— Panie hrabio — zawołał — przedewszystkiem co się stało!
Hrabia, człowiek zimny, którego niewzruszona spokojność była w szczególnej sprzeczności z żywością oficera francuskiego, lekko się ukłonił i odrzekł:
— Kapitanie, przedewszystkiem pozwól mi pan oświadczyć, że nie liczyłem na zaszczyt spotkania go tu. Opuściłem pana na kontynencie, a znajduję na wyspie!...
— A nie ruszałem się z miejsca, panie hrabio!
— Wiem o tem, kapitanie, i proszę byś mię miał za wytłómaczonego, żem się nie stawił na umówionem miejscu, ale...
— O! panie hrabio! — odparł żywo kapitan Servadac, — pomówimy o tem później, jeżeli pan pozwolisz.
— Zawsze jestem na jego rozkazy.
— A ja na pańskie. Pozwól mi pan tylko powtórzyć zapytanie. Co się stało?
— Właśnie chciałem o to pytać, kapitanie.
— Jakto? — pan nic nie wiesz?
— Nic.
— I nie możesz mi pan powiedzieć, wskutek jakiego kataklizmu ta część afrykańskiego kontynentu przemieniła się w wyspę?
— Nie mogę.
— Ani jak daleko rozpostarły się skutki katastrofy?
— Wiem tyle co i pan, kapitanie.
— Ależ przynajmniej możesz mi pan powiedzieć, czy na północnem wybrzeżu morza Śródziemnego...
— Czy tylko Śródziemne... — rzekł hrabia, przerywając kapitanowi Servadac tem szczególnem zapytaniem.
— Pan musisz wiedzieć o tem lepiej niż ja, ponieważ przepływałeś je.
— Ja go nie przepływałem.
— Nie przybijałeś pan do żadnego punktu na wybrzeżu?
— Nawet nie widziałem żadnej ziemi.
Oficer sztabu głównego popatrzył na hrabiego jak człowiek kompletnie zdumiony.
— Ależ przynajmniej, panie hrabio — powiedział — zauważyłeś pan, że od 1 stycznia wschód zajął miejsce zachodu?
— Tak jest.
— Że dzień trwa teraz tylko sześć godzin?
— W samej rzeczy.
— Że naprężenie ciężkości zmniejszyło się?
— Niezawodnie.
— Że utraciliśmy nasz księżyc?
— Najzupełniej.
— Że tylko cośmy nie potrącili o Wenus?
— Tak jest.
— I że zatem ruch obrotowy globu ziemskiego zmienił się.
— Nic pewniejszego.
— Panie hrabio — rzekł kapitan Servadac, — wybacz pan mojemu zdziwieniu. Wiedziałem dobrze, że nie zdołam powiedzieć panu nic nowego; ale liczyłem wiele na to, że czegoś dowiem się od pana.
— Nic więcej niewiem, kapitanie, — odrzekł hrabia, — wyjąwszy, że w nocy z 31 grudnia na 1 stycznia płynąłem morzem na nasze spotkanie, gdy galiota moja została przez ogromną falę podniesiona na wysokość nie dającą się obliczyć. Zdawało się nam, że żywioły są wzruszone jakimś fenomenem kosmicznym, którego przyczyna nie wiadoma. Od tej pory błąkaliśmy się, pozbawieni usług naszej maszyny, która została nieco uszkodzona, i na łasce straszliwego wichru, trwającego przez kilka dni. To cud, że Dobryna wytrzymała; a przypisuję to okoliczności, że zajmując środkowy punkt przestrzeni, gdzie wicher szalał, bardzo mało zmieniła miejsce pod działaniem żywiołów. To też nie widzieliśmy żadnej ziemi i pańska wyspa jest pierwsza, którą poznaliśmy.
— Ale w takim razie, panie hrabio, — zawołał kapitan Servadac, — trzeba powrócić na morze Śródziemne, zbadać je, przekonać się, jak daleko kataklizm rozpostarł swe klęski.
— I ja jestem tego zdania.
— Czy dasz mi pan miejsce na swym pokładzie, panie hrabio?
— Chętnie, kapitanie, nawet dla odbycia podróży wokoło świata, jeżeli to będzie potrzebne dla naszych poszukiwań.
— O! wystarczy podróż po morzu Śródziemnem!
— A kto nam dowiedzie, — odrzekł hrabia, potrząsając głową, że podróż po morzu Śródziemnem nie będzie podróżą na około świata.
Kapitan Servadac nie odpowiedział nic i zamyślił się.
Nie pozostawało jednak nic innego do zrobienia, jak tylko rozpoznać, lub raczej poszukać, co jeszcze pozostało z wybrzeża afrykańskiego, zasięgnąć w Algierze wiadomości o reszcie zamieszkałego świata, potem, jeżeli ten południowy brzeg Śródziemnego morza znikł zupełnie, powrócić na północ, ażeby wejść w stosunki z nadbrzeżną ludnością Europy.
W każdym razie należało zaczekać aż uszkodzenia maszyny Dobryny zostaną naprawione. Kilkanaście rur, umieszczonych wewnątrz jej kotła, pękło i woda lała się na ognisko. Nie można więc było palić, dopóki to się nie poprawi. Co do podróży przy pomocy żaglów, to byłaby ona zarazem powolną i trudną, w razie wzburzonego morza i przeciwnych wiatrów. Owoż ponieważ Dobryna, przygotowana do długiej żeglugi na Wschodzie, miała jeszcze węgla na dwa miesiące, więc lepiej było użyć tego paliwa w szybkiej podróży, licząc na to, że zapas da się odnowić w pierwszym lepszym porcie.
Pod tym względem zatem nie było co wahać się.
Na szczęście uszkodzenia mogły być prędko naprawione. Na składzie w galiocie znajdowało się podostatkiem rur na zmianę, one więc zastąpiły dawne, już teraz nieprzydatne. We trzy dni po przybyciu do Gurbi kocioł Dobryny mógł już funkcyonować.
Podczas pobytu na wyspie, Hektor Servadac opowiedział hrabiemu, jakie zrobił spostrzeżenia w swej szczupłej posiadłości. Oba konno objechali nową linię brzegową, a po obejrzeniu jej mieli już tylko na myśli szukanie zewnątrz przyczyny tego wszystkiego, co zaszło w tej części Afryki.
Dnia 31 stycznia galiota była gotową do odpłynięcia. Żadna nowa zmiana nie zaszła w świecie słonecznym. Tylko termometry poczęły wskazywać lekkie zniżenie temperatury, nader wysokiej w ciągu miesiąca. Czy należało z tego wnioskować, że ruch kuli ziemskiej dokoła słońca odbywał się po krzywiźnie nowej orbity? O tem nie można było decydować przed upływem kilku dni.
Co do pogody, to ta była niezmiennie piękną, pomimo że nowe mgły gromadziły się na widnokręgu i wywoływały pewne zniżenie w kolumnie barometrycznej. Ale nie było to dostatecznym powodem dla wstrzymania odpłynięcia Dobryny.
Pozostawało do rozwiązania pytanie, czy Ben-Zuf ma towarzyszyć swemu kapitanowi. Jeden powód, wśród wielu innych dość ważnych, zniewalał do pozostawienia go na wyspie. Nie można było umieścić na galiocie dwóch koni, ponieważ statek ten nie był przysposobiony do tego, a Ben-Zuf za nic nie rozstałby się z Zefirem i Galetą — zwłaszcza z tą ostatnią. Zresztą dopilnowanie nowej posiadłości, możebność, że wylądują na niej jacy obcy, doglądanie pewnej części trzody, której nie należało pozostawiać samej sobie na niedopuszczalny wypadek, iż stanie się ona jedynym środkiem utrzymania życia i t. d. te rozliczne powody zniewoliły ordynansa do pozostania i kapitan Servadac przystał na to, chociaż z żalem. A przytem, poczciwemu żołnierzowi nie zagrażało żadne niebezpieczeństwo, gdy pozostanie na wyspie. Po rozpoznaniu nowego stanu rzeczy, można będzie zajechać po Ben-Zufa i odwieźć go do ojczyzny.
Dnia 31 stycznia Ben-Zuf, nieco wzruszony, jak sam przyznawał, i „mając sobie nadaną wszelką władzę „gubernatora,“ pożegnał się z kapitanem Servadac. Zalecił mu przytem, w razie gdyby dotarł aż do Montmartre, by zobaczył czy „góra“ nie została usunięta z miejsca przez jaki fenomen.
Wkrótce Dobryna wypłynąwszy z małej zatoki przy działaniu swej śruby żeglowała po otwartem morzu.





<section begin="X" />

ROZDZIAŁ X.

W którym z lunetą przed okiem i sondą w ręku szuka się śladów prowincyi algierskiej.



Dobryna, doskonale i mocno zbudowana w warsztach na wyspie Wight, była wybornym statkiem dwóchset beczek objemu, najzupełniej wystarczającym do żeglugi na około świata. Kolumb i Magellan pewno nie mieli statków ani tak wielkich, ani tak mocnych, gdy zaawanturowali się na Ocean Atlantycki i Spokojny. Oprócz tego Dobryna miała w swych magazynach żywność na kilka miesięcy — co w razie potrzeby pozwalało jej opłynąć morze Śródziemne, nie zaprowiantowując się po drodze. Dodać do tego należy, iż nie było potrzeby dodawać jej balastu na wyspie Gurbi. Gdyż jeżeli sama mniej ważyła, jak wszystkie materyalne przedmioty od czasu katastrofy, to i unosząca ją woda również była lżejszą. Stosunek zatem obu ciężarów był zupełnie ten sam, Dobryna znajdowała się w jednakich warunkach pod względem żeglarskim.
Hrabia nie był żeglarzem. Ztąd też <section end="X" /> dowództwo na galiocie należało do porucznika Prokopa.
Porucznik ten był to człowiek trzydziestoletni. Urodzony w majątku hrabiego, z ojca usamowolnionego jeszcze na długo przed głośnym znanym ukazem, wdzięcznością i przyjaźnią powodowany, oddał się on duszą i ciałem hrabiemu. Doskonały marynarz, wyćwiczywszy się w swym zawodzie na okrętach rządowych i kupieckich, ze stopniem porucznika przeniósł się na Dobrynę. Na pokładzie tego to statku podróżował z hrabią przez większą część roku, zimą opływając morze Śródziemne, latem żeglując po morzach północnych.
Porucznik Prokop był człowiekiem bardzo wykształconym, nawet poza obrębem swego zawodu. Zaszczyt przynosił on hrabiemu i sobie, nabywszy wiadomości godnych tego, kto go kazał kształcić. Nie mogła Dobryna być w lepszych rękach. Oprócz tego załoga jej była wyborowa. Składała się ona z mechanika, czterech majtków i kucharza, którzy wszyscy byli niegdyś poddanymi hrabiego i następnie pozostali w jego usługach, zgodnie z tradycyą. Marynarze ci nie wiele dbali o zamęt, jaki się pojawił w porządku fizycznym, od chwili jak pan ich podzielał z nimi ich losy. Co do porucznika Prokopa, to ten mocno się trwożył i dobrze wiedział, iż i hrabia w głębi duszy doznawał takiegoż niepokoju.
Dobryna więc żeglowała na zachód, poruszana żaglami i parą, ponieważ wiatr był pomyślny i pewno że pędziłaby z szybkością jedynastu węzłów na godzinę, gdyby wysokie fale w każdej chwili nie hamowały tej szybkości.
W samej rzeczy, pomimo że wiatr dmący ze wschodu — teraźniejszego zachodu — był tylko zwykłym pomyślnym wiatrem, morze było, jeżeli nie bardzo wzburzone, to przynajmniej bardzo rozruszane. Łatwo to było zrozumieć. Cząstki płynne, mniej ważkie, dzięki mniejszemu przyciąganiu masy ziemskiej, wznosiły się wskutek prostej oscylacyi na ogromną wysokość. W swoim czasie Arago, który wykazywał, że siedm do ośmiu metrów stanowi możebną wysokość najwyższych fal, szczególnie byłby zdumiony, widząc je wznoszące się na pięćdziesiąt do sześćdziesięciu stóp. A nie były to owe bałwany odskakujące po spotkaniu się, ale długie, ciągłe falowanie, czasami podnoszące galiotę na dwadzieścia metrów ponad poziom. Dobryna, również mniej ciężka od czasu zmniejszenia się atrakcyi, wznosiła się z większą łatwością i gdyby kapitan Servadac podlegał morskiej chorobie, to niezawodnie rozchorowałby się przy takich warunkach.
Uchylania się te jednak od poziomu nie odbywały się raptownie, gdyż wynikały tylko z fal nadzwyczaj wydłużonych. Wogóle więc galiota nie nużyła więcej, aniżeli gdyby była narażona na kołysanie się zwykłych krótkich i ostrych fal morza Śródziemnego. Jedyną niedogodnością nowego stanu rzeczy było przedewszystkiem zmniejszenia się normalnej szybkości statku.
Dobryna płynęła w odległości dwóch do trzech kilometrów od linii, jaką przedtem zajmowało wybrzeże algierskie. Na południu nie ukazywał się żaden ląd. Pomimo że porucznik Prokop nie mógł określać położenia galioty z obserwacyi planet, których odnośne stanowiska były zmienione i z położenia słońca nad horyzontem nie mógł wyrachować pod jaką długością i szerokością znajduje się, ponieważ rezultat jego rachunku nie mógł być z korzyścią przeniesiony na mapy, ułożone według dawniejszego systemu kosmograficznego, jednak droga Dobryny mogła być określona poniekąd w przybliżeniu. Z jednej strony wyrachowanie przebieżonej przestrzeni za pomocą tak zwanego loch, z drugiej kierunek, dokładnie wskazywany przez bussolę, wystarczały dla tej niewielkiej żeglugi.
Nadmienić potrzeba, że na wielkie szczęście bussola ani na chwilę nie uległa niezwykłym zmianom. Wypadki kosmiczne nie miały żadnego wpływu na igłę magnesową, zawsze wskazującą magnesową północ w tych okolicach w odległości około dwudziestu dwóch stopni od północy świata. Jeżeli zatem wschód i zachód zastąpiły jedno drugie, w tym sensie, że słońce wschodziło na zachodzie, to północ i południe niewzruszenie zachowały swe stanowiska w rozkładzie punktów kardynalnych. Można więc było stosować się do wskazówek bussoli w braku sekstanta, którego użycie stało się niemożebnem — przynajmniej tymczasowo.
W ciągu tego pierwszego dnia poszukiwań porucznik Prokop, więcej biegły pod tym względem aniżeli oficer sztabu głównego, wyjaśnił te rozmaite szczegóły w obecności hrabiego. Po francusku mówił doskonale. Naturalnie, że rozmowa przeszła na owe fenomena, których przyczyny nie mógł jeszcze dociec porucznik Prokop, tak samo jak i kapitan Servadac. Owoż mianowicie w samym początku, była mowa o nowej orbicie, jaką zakreśla kula ziemska w przestrzeni świata słonecznego od 1 stycznia.
— Widocznem jest, kapitanie — powiedział porucznik Prokop — że ziemia nie krąży zwykłą drogą dokoła słońca, które nieznana jakaś przyczyna szczególnie przybliżyła.
— Jestem tego najpewniejszy — odrzekł kapitan Servadac, — teraz zachodzi pytanie, czy przeciąwszy orbitę Wenery nie przetniemy potem orbity Marsa!...
— Ażeby w końcu spaść i zginąć na słońcu — dodał hrabia.
— Byłby to upadek, upadek straszliwy! — zawołał kapitan Servadac.
— Nie — odrzekł porucznik Prokop — sądzę, że nie upadnięcie zagraża ziemi w tej chwili! Nie pędzi ona ku słońcu i niezawodnie inną linię opisuje dokoła niego.
— Czy masz jaki dowód na poparcie tego przypuszczenia? — zapytał hrabia.
— Mam, ojcze — odrzekł porucznik Prokop — dowód, który i ciebie przekona. Gdyby to było spadanie kuli ziemskiej, to ostateczna katastrofa nastąpiłaby w krótkim czasie i już bylibyśmy niezmiernie przybliżeni do przyciągającego nas punktu. Gdyby to było spadanie, to szybkość, która skombinowana z działaniem słońca, każe krążyć planetom po elipsach, natychmiast byłaby zniszczona i ziemia w ciągu sześćdziesięciu czterech dni i pół spadłaby na słońce.
— Cóż pan wnosisz z tego? — zapytał kapitan Servadac.
— Że nie ma spadania — odrzekł porucznik Prokop. — Bo przecież upłynął już przeszło miesiąc jak orbita jej została zmodyfikowaną, a kula ziemska zaledwie przekroczyła orbitę Wenery. A więc w tym przeciągu czasu przybliżyła się do słońca tylko na jedynaście milionów mil, z trzydziestu ośmiu, stanowiących promień ziemski. Jestto okoliczność bardzo szczęśliwa. Zresztą mam powody do przypuszczenia, że poczynamy oddalać się od słońca, ponieważ temperatura stopniowo zmniejsza się i gorąco nie jest teraz silniejszem na powierzchni wyspy Gurbi, aniżeli byłoby w Algieryi, gdyby Algierya znajdowała się pod trzydziestą szóstą paralelą.
— Wywody pana muszą być słuszne, poruczniku — odrzekł kapitan Servadac. — Nie! Ziemia nie spada na słońce: krąży ona jeszcze dokoła niego.
— Ale niemniej widocznem jest — odparł porucznik Prokop — że wskutek kataklizmu, którego przyczyny napróżno szukamy, morze Śródziemne, tak jak i wybrzeże afrykańskie, nagle przeniesione zostało pod strefę równikową.
— Jeżeli istnieje jeszcze jakie afrykańskie wybrzeże — dodał kapitan Servadac.
— I morze Śródziemne — dorzucił hrabia.
Wszystko to były kwestye do rozwiąząnia: w każdym razie zdawało się pewnem, że w obecnej porze ziemia oddalała się powoli od słońca i że nie było powodu do obawy spadnięcia na powierzchnią tego atrakcyjnego punktu.
Ale co pozostało z tego kontynentu afrykańskiego, którego choćby najmniejszych śladów wyszukiwała galiota?
We dwadzieścia cztery godzin po opuszczeniu wyspy, Dobryna widocznie musiała wyminąć punkta, które powinny były zajmować na tem wybrzeżu algierskiem Tenez, ChercheII, Kolech, Sidi Ferruch. Żadne jednak z tych miast nie ukazało się w lunetach. Morze zalegało bez granic, tam gdzie kontynent powinien był wstrzymać jego fale.
Porucznik Prokop nie mógł się omylić jednak co do kierunku, jaki nadał Dobrynie. Zastanowiwszy się nad wskazówkami bussoli nad dość stałym wiatrem, nad szybkością galioty, jak również nad zrobioną drogą w dniu tym, 2 lutego mógł powiedzieć sobie, że znajduje się pod 36° 47' szerokości i 6° 44' długości, to jest w miejscu, które powinna była zajmować stolica AIgieryi.
A Algier, tak samo jak Tenez, Cherchell, Koleah, Sidi-Ferruch pogrążył się w głębiach kuli ziemskiej.
Kapitan Servadac ze zmarszczonemi brwiami, zaciśniętemi ustami, gniewnem okiem spoglądał na niezmierne morze, zalegające przestrzeń bez granic. Wszystkie wspomnienia życia przyszły mu na myśl. Serce biło gwałtownie. W tem mieście, w Algierze, gdzie przeżył długie lata, miał towarzyszy, przyjaciół, których już więcej nie zobaczy. Myśl jego przeniosła się do rodzinnego kraju, do Francyi. Zapytywał sam siebie, czy straszliwy kataklizm aż tam rozpostarł swe spustoszenia! Potem starał się wśród tych wód bezdennych wyszukać ślady pochłoniętej stolicy.
— Nie! — zawołał, — taka katastrofa nie jest możebną! Miasto nie znika tak całkiem! Znajdą się jego szczątki! Z Casbachu, z fortu cesarskiego, zbudowanego na wysokości stu pięćdziesięciu metrów, musiała jakaś część pozostać ponad wodami i jeżeli tylko cała Afryka nie zstąpiła do wnętrza kuli ziemskiej, musimy koniecznie odszukać jej ślady!
Była to w samej rzeczy okoliczność nadzwyczajna, że najmniejszy szczątek nie unosił się nad powierzchnią morza, ani jedno z tych złamanych drzew, których gałęzie płyną za ruchem fal, ani jednej deski ze statków, które stały na kotwicy we wspaniałej zatoce, szerokiej na dwadzieścia kilometrów, która przed miesiącem znajdowała się między przylądkiem Matifou i cyplem Pescade!
Ale jeżeli wzrok zatrzymywał się na powierzchni wód, czy nie można też było zbadać je sondą i starać się wyciągnąć jakie ślady miasta, które znikło tak dziwnie?
Hrabia nie chcąc, by jaka wątpliwość pozostawała w umyśle kapitana Servadac, dał rozkaz zapuszczenia sondy. Ołów sondy wysmarowany został łojem i spuszczony na dno.
Ku nadzwyczajnemu zdziwieniu wszystkich, a szczególnie porócznika Prokopa, sonda wskazała dno prawie stałe, o cztery czy pięć węzłów tylko pod powierzchnią morza. Zapuszczano sondę przez dwie godziny na obszernej przestrzeni, a nigdy nie wykazała się różnica w poziomie, jaki powinnaby była przedstawiać powierzchnia Algieru, zbudowanego amfiteatralnie. Czyż należało przypuścić, że po katastrofie wody zniwelowały całą miejscowość, gdzie była stolica Algieryi?
Było to bardzo nieprawdopodobnem.
Co do dna morskiego, to takowe nie było utworzone ani ze skał, ani z piasku ani z muszli. Sonda wyniosła na powierzchnię tylko rodzaj metalicznego pyłu, odznaczającego się złocistym połyskiem, ale którego natury niepodobna było określić. W każdym razie nie było to podobne do tego, co zwykle sondy wykazują na dnie morza Śródziemnego.
— Widzisz pan, poruczniku! — rzekł Hektor Servadac. — Jesteśmy dalej od algierskiego wybrzeża, aniżeli pan przypuszczałeś.
— Gdybyśmy byli dalej od niego, — odrzekł porucznik kiwając głową, — to mielibyśmy nie pięć węzłów głębokości, ale ze trzysta.
— A więc?... — zapytał hrabia.
— Niewiem, co myśleć o tem.
— Panie hrabio — rzekł kapitan Servadac proszę pana o łaskę, byśmy popłynęli nieco na południe, czy nie znajdziemy dalej tego, czego tu szukamy napróżno.
Hrabia rozmówił się bezwłocznie z porucznikiem Prokopem; a ponieważ pogoda była sprzyjająca, postanowiono, że w ciągu trzydziestu sześciu godzin Dobryna żeglować będzie w kierunku południowym.
Hektor Servadac podziękował swemu gospodarzowi i nowa droga została sternikowi zalecona.
Przez trzydzieści sześć godzin, to jest do 4 lutego, badano tę część morza najskrupulatniej. Nie poprzestano na spuszczaniu w te podejrzane wody sondy, która wszędzie wskazywała dno płaskie na głębokości czterech do pięciu węzłów, ale dno to było prute żelaznemi czerpakami, które nie napotkały ani razu ani obciosanego kamienia, ani szczątków jakiego metalu, ani kawałka odłamanej gałęzi, ani nawet żadnego z tych mięczaków, któremi zwykle usiane jest dno morskie. Jakież to dno zastąpiło w ten sposób dawniejsze dno morza Śródziemnego?
Dobryna spuściła się aż do trzydziestego szóstego stopnia szerokości. Sprawdzając z mapami, przekonano się, że żegluje tam gdzie powinno było znajdować się Sahel, wyżyna oddzielająca morze od bogatej równiny Mitidja, tam gdzie niegdyś wznosił się szczyt Buzareah na czterysta metrów! A jednak nawet po pochłonięciu ziem okolicznych, szczyt ten powinienby ukazywać się jak wysepka ponad tym Oceanem!
Dobryna popłynęła dalej po za Duerę, główne miasto w Saleh, po za Bufarik, miasto o szerokich ulicach, ocienionych kasztanami, po za Blidah, którego nawet nie dojrzano twierdzy, wyższej o czterysta metrów od Olled-el-Kebir!
Porucznik Prokop obawiając się zapuszczać dalej na to morze zupełnie nieznane, zażądał powrotu na północ, lub na wschód; ale na prośby kapitana Servadac Dobryna popłynęła jeszcze dalej na południe.
Poszukiwania przedłużono aż do gór Muzaia z legendowemi grotami, gdzie przebywali niegdyś Kabyle, a które porosłe były rozmaitemi rodzajami dębu, zamieszkałe przez hyeny, kozy i szakale!... Najwyższy ich szczyt, wznoszący się przed sześcią tygodniami między Bu-Rumi a Chifą, powinienby wynurzać się znacznie po nad wodami, ponieważ przenosił tysiąc sześćset metrów!... Nic nie dostrzeżono ani w tem miejscu, ani na horyzoncie, na którym niebo zlewało się z ziemią.
Trzeba było powrócić na północ i Dobryna skręciwszy na miejscu, znalazła się na wodach Śródziemnego morza, nie odkrywszy ani śladu tego co dawniej stanowiło prowincyę algierską.





<section begin="XI" />

ROZDZIAŁ XI.

W którym kapitan Servadac znajduje wyspę zaoszczędzoną przez katastrofę, która jednak jest tylko grobowcem.



Nagłe pochłonięcie znacznej części kolonii algierskiej nie ulegało zatem wątpliwości. Było to nawet więcej aniżeli proste zniknięcie ziemi wgłębi wód. Zdawało się, że wnętrzności kuli ziemskiej, rozwarłszy się, następnie zwarły nad całym obszarem. Bo nawet potężne skały tej prowincyi zapadły się, nie pozostawiwszy śladu — i grunt nowy, utworzony z nieznanej substancyi, zastąpił grunt piasczysty, na którym rozpościerało się morze.
Co do powodu, który wywołał straszliwy kataklizm, to ten ciągle ukrywał się przed badaczami Dobryny. Szło o poznanie go teraz, gdy klęski się skończyły.
Po poważnej naradzie zgodzono się na to, że Dobryna będzie płynąć dalej w kierunku wschodnim wzdłuż linii, którą zakreślał niegdyś brzeg afrykański na tem morzu, którego teraz nie upatrywano granic. Żegluga odbywała się bez wielkich trudności; należało korzystać z pięknej pogody i pomyślnego wiatru.
<section end="XI" /> Ale w tej podróży nie dostrzeżono żadnego śladu od brzegu rozciągającego się od przylądka Matifou do granic Tunisu, ani morskiego miasta Dellys, zbudowanego anfiteatralnie, ani na horyzoncie łańcucha gór Jurjura, których najwyższe szczyty wznosiły się na trzy tysiące pięćset metrów, ani miasta Bougie, ani stromych pochyłości Gouraga, ani góry Adrar, ani Didiela, ani gór Małej Kabylii ani Tritonu starożytnych, tej grupy siedmiu przylądków, których najwyższy szczyt dochodził do tysiąca stu metrów, ani Collo, starożytnego portu Konstantyny, ani Storu, teraźniejszego portu Philippeville, ani Bone, rozsiadłej nad zatoką, mającą czterdzieści kilometrów otworu. Nie ujrzano nic ani z przylądka Garde, ani z przylądka Rose, ani grzbietów gór Edough, ani piaszczystych ław nadbrzeżnych, ani Mafrag, ani Calle, słynnego z przemysłu swych koralników; a gdy po raz setny zapuszczano sondę na dno, nie przyniosła ona ani jednego nawet okazu owych ślicznych zoofitów morza Śródziemnego.
Natenczas hrabia postanowił żeglować dalej ku wybrzeżu tunetańskiemu aż do przylądka Blanc, to jest do najbardziej wysuniętego na północ punktu Afryki; czy też w tem miejscu morze, ściśnięte między stałym lądem afrykańskim a Sycylią, nie przedstawi jakiej szczególności, którą wypadnie zanotować.
Dobryna zatem trzymała się w kierunku trzydziestego siódmego stopnia szerokości i dnia 7 lutego przepłynęła siódmy stopień. Długości.
Oto są powody, które skłoniły hrabiego, w porozumieniu z kapitanem Servadac i porucznikiem Prokopem, prowadzić w dalszym ciągu badania na wschodzie.
W owej epoce — i chociaż przez długi czas nie brano się do tego przedsięwzięcia — nowe morze Saharskie, zostało otworzone, dzięki zabiegom Francyi. Wielkie to dzieło, prosta restytucya, zrobiona owej obszernej kotlinie Tritonu, gdzie rzucone były okręta Argonautów, bardzo korzystnie zmieniło miejscowe warunki klimatyczne i zmonopolizowało na korzyść Francyi cały handel między Sudanem a Europą.
Jaki wpływ wywarło na nowy stan rzeczy owo zmartwychwstanie tego starożytnego morza? To było do zbadania.
Teraz na wysokości zatoki Gabes, pod trzydziestym czwartym stopniem szerokości, szeroki kanał dawał dostęp wodom morza Śródziemnego do przestronnej wnętrznej kotliny, zajętej przez Kebir, Gharsa i t. d. Ciaśnina istniejąca o dwadzieścia sześć kilometrów na północ od Gabes, w tem samem miejscu gdzie niegdyś zatoka Triton łączyła się z morzem, została przecięta i wody powróciły do dawnego swego łożyska, z którego w braku ciągłego zasiłku, wyparowały niegdyś pod promieniami słońca libijskiego.
Więc czy właśnie nie wtem miejscu, gdzie zrobiono owe przecięcie, kula ziemska nagle nie pękła, co następnie spowodowało zniknięcie znacznej części Afryki? Spuściwszy się po za trzydziesty czwarty stopień, być może iż Dobryna odszuka brzegi Tripolis, które w takim razie stanowczo postawiłyby zaporę szerzeniu się klęski?
— Jeżeli przybywszy do tego punktu, — powiedział bardzo słusznie porucznik Prokop, — jeszcze ujrzymy morze, rozpościerające się w nieskończoność ku południowi, to nie pozostanie nam jak tylko szukać na brzegach europejskich rozwiązania zadania, nierozwiązalnego w tych okolicach.
Więc Dobryna, nie oszczędzając paliwa, płynęła całą siłą pary dalej ku przylądkowi Blanc, nie odszukawszy ani przylądka Negro, ani przylądka Serrat. Przybywszy na wysokość Bizerte, ślicznego miasta, całkiem wschodniego, nie dostrzegła ani jeziora, które rozpościerało się po za niem, ani grobowców ocienionych pysznemi palmami. Sonda, zapuszczana w tych przejrzystych wodach, znalazła tylko niezmienne dno płaskie i jałowe, dźwigające fale morza Śródziemnego.
Przylądek Blanc, albo, mówiąc dokładniej, miejsce, które ten przylądek zajmował przed pięcią tygodniami, opłynięte zostało w dniu 7 lutego. Natenczas galIota pruła swą piersią wody, które powinny były być wodami zatoki tunetańskiej. Ale z cudnej tej zatoki nie pozostało ani śladu, ani miasto zbudowane w formie amfiteatru, ani warownia arsenału, ani Goulette, ani dwa szczyty Bou-Kournein. Przylądek Bon, który tworzył niegdyś najbardziej wysunięty punkt Afryki od strony Sycylii, również został uniesiony wraz z lądem we wnętrzności kuli ziemskiej.
Niegdyś, przed tylu dziwnemi wydarzeniami, grunt morza Śródziemnego stromo podnosił się w tem mięjscu i tworzył tak zwany ośli grzbiet. Budowa ziemna sterczała w kształcie grzbietu, oddzielając ciaśninę libijską, na której było wody nie więcej nad siedmnaście metrów. Po każdej stronie grzbietu, przeciwnie, głębokość wynosiła sto siedmdziesiąt metrów. A nawet prawdopodobnie w epokach formacyj geologicznych, przylądek Bon był połączony z przylądkiem Furina na konczynie Sycylii, jak niewątpliwie połączona była Ceuta z Gibraltarem.
Porucznik Prokop, jako marynarz doskonale znający morze Śródziemne we wszystkich szczegółach, nie mógł nie wiedzieć o tej właściwości. Nadarzała się więc sposobność sprawdzenia czy też dno teraz zmieniło się między Afryką a Sycylią, czyli podwodny grzbiet ciaśniny libijskiej istnieje jeszcze.
Hrabia, kapitan Servadac i porucznik, wszyscy trzej byli obecni przy sondowaniu.
Na dany rozkaz majtek spuścił ołowiankę.
— Ile węzłów? — zapytał porucznik Prokop.
— Pięć[3] — odrzekł majtek.
— A dno?
— Równe.
Teraz trzeba było rozpoznać jaka donośność ciśnienia jest po obu stronach grzbietu podwodnego. Więc Dobryna kolejno zwracała się o pół mili na prawo i na lewo i dokonano pomiaru po obu stronach.
Pięć węzłów ciągle i wszędzie! Dno niezmiennie równe! Łańcuch gór, zatopiony przedtem między przylądkami Bon i Furina, nie istniał. Widocznem było, że kataklizm spowodował ogólne zniwelowanie dna Śródziemnego morza. Co do natury tego dna — ten tam proch metaliczny nieznanego składu. Żadnych gąbek, aktynii, hydrofitów skorupiaków, któremi niegdyś zasiane były skały podwodne.
Dobryna skręciwszy, pożeglowała na południe, w dalszym ciągu robiąc poszukiwania.
Pomiędzy szczególnościami tej żeglugi należy także zanotować, że morze ciągle było puste. Nie sygnalizowano na widnokręgu żadnego statku, ku któremu mogłaby przybliżyć się galiota i zasiągnąć wiadomości z Europy. Zdawało się, że jedna tylko Dobryna pływa po tych opuszczonych wodach i każden czując jak dokoła niego tworzy się osamotnienie, zapytywał sam siebie, czy też galiota nie jest teraz jedynym zamieszkałym punktem na kuli ziemskiej, nową arką Noego, zawierającą jedyne istoty, które przeżyły katastrofę, jedyne żyjące na ziemi!
Dnia 9 lutego Dobryna płynęła właśnie ponad miastem Dydony, starożytną Bryssą, teraz gorzej zburzoną aniżeli Kartagina punicka była kiedykolwiek przez Scypiona Emiliana, aniżeli Kartagina rzymska przez Hassana Gassanida.
Tego wieczora, w chwili gdy słońce znikało pod wschodnim horyzontem, kapitan Servadac, wsparty na przyczółku galioty stał pogrążony w myślach. Wzrok jego błąkał się nieokreślenie to po niebie, na którem błyszczało kilka gwiazd pomiędzy ruchomą mgłą, to po morzu, którego wydłużone fale zaczynały opadać wraz z wiatrem.
Wtem, podczas gdy był zwrócony ku horyzontowi południowemu, oko jego uczuło pewien rodzaj świetlanego wrażenia. Zrazu sądził, że jestto optyczne złudzenie i począł wpatrywać się z większą uwagą.
Natenczas w samej rzeczy ukazało mu się odległe światło, a majtek, którego przywołał, dostrzegł je wyraźnie.
Natychmiast hrabia i porucznik Prokop zawiadomieni zastali o tem wydarzeniu.
— Czy to ziemia?... — zapytał kapitan Servadac.
— Czy nie są to raczej ognie na jakim statku? — odrzekł hrabia.
— Nim upłynie godzina dowiemy się o tem! — zawołał kapitan Servadac.
— Nie dowiemy się, kapitanie, wcześniej jak jutro — odpowiedział porucznik Prokop.
— Więc nie zwracasz statku ku temu ogniowi? — zapytał hrabia zdziwiony.
— Nie, ojcze. Chcę pozostać pod małemi żaglami i czekać dnia. Może tam istnieje jakie wybrzeże. Obawiam awanturować się podczas nocy ku lądom nieznanym.
Hrabia skinął potakująco i  Dobryna ułożywszy żagle tak by nie wiele robić drogi, skryła się w nocnych ciemnościach.
Noc, trwająca sześć godzin, nie jest długą; ale ta noc, zdawało się, że trwa cały wiek; kapitan Servadac, który nie opuścił pokładu, co chwila obawiał się, że słabe światło zgaśnie. Ale błyszczało ciągle w ciemnościach, jak słaby ogień w wielkiej odległości.
— I ciągle na jednem miejscu! — zauważył porucznik Prokop. — Można więc wnioskować z tego z wielkiem prawdopodobieństwem, że mamy przed sobą ziemię, a nie statek.
Ze wschodem słońca wszystkie lunety na pokładzie skierowane zostały na punkt, który w nocy wydawał się świetlanym. Światło znikło wkrótce pod promieniami słońca; ale na jego miejscu ukazał się o sześć mil od Dobryny pewien rodzaj skały, szczególnie zarysowanej. Rzekłbyś, że to samotna wysepka wśród tego niezmiernego morza.
— To tylko skała — rzekł hrabia — albo raczej szczyt jakiejś pochłoniętej góry!
Jednak w każdym razie, wypadło poznać tę skałę, gdyż była niebezpieczną i statek powinien był mieć się na ostrożności. Zwrócono więc przód ku sygnalizowanej wysepce, a we trzy kwandranse Dobryna znalazła się tuż niedaleko od niej.
Wysepka ta była rodzajem stromego i nagiego wzgórza, wznoszącego się o jakie czterdzieści stóp nad powierzchnią morza. Żadne podwodne skały nie broniły tam przystępu, co kazało przypuszczać, że pogrążała się zwolna, pod wpływem niewyjaśnionego fenomenu, aż póki jakiś punkt oparcia nie zatrzymał jej stanowczo na tej wysokości ponad falami.
— Ależ tu jest jakieś pomieszkanie, na tej wyspie! — zawołał kapitan Servadac, który z lunetą przed oczyma ciągle rozglądał najmniejsze zagłębienia — może jest kto żyjący...
Na to przypuszczenie kapitana, porucznik Prokop odpowiedział bardzo znaczącem potrząśnięciem głową. Wysepka wydawała się zupełnie pustą i wystrzał działowy z galioty nie sprowadził na brzeg jej żadnego mieszkańca.
Prawdą jednak było, iż jakiś budynek kamienny wznosił się na wyżnej części wyspy. Ogółem swym przedstawiał on pewne podobieństwo do arabskiego grobowca.
Natychmiast spuszczono łódź Dobryny na morze. Kapitan Servadac, hrabia i porucznik Prokop zajęli w niej miejsce, a czterech majtków szybko powiosłowało.
W kilka chwil potem żeglarze wysiadali na ląd i nie tracąc czasu poszli w górę po stromej pochyłości wysepki, prosto ku grobowcowi.
Tam zatrzymał ich naprzód mur obwodowy z antycznemi odciskami waz, kolumn, posągów, rozłożonych bez żadnego porządku i bez najmniejszego pojęcia o sztuce.
Hrabia i dwaj jego towarzysze, obszedłszy ten mur obwodowy, znaleźli się przed wązkiemi drzwiami, otwartemi na roścież, przez które weszli bezwłocznie.
Drugie drzwi, również otwarte, pozwoliły im wejść do środka grobowca. Ściany jego były rzeźbione na sposób arabski, ale te upiększenia nie miały żadnej wartości.
W środku, wznosił się właściwy grobowiec wielkiej prostoty. Nad nim wisiała ogromna srebrna lampa, w której jeszcze zawierał się wielki zapas oliwy, a w niej pogrążony gruby zapalony knot.
Tej to lampy światło zwróciło w nocy uwagę kapitana Servadac.
Grobowiec nie był zamieszkały. Jego dozórca — jeżeli miał kiedy dozorcę — zginął bezwątpienia w chwili katastrofy. Od owego czasu schroniło się tam kilka kormoranów; ptaki te odleciały na południe, gdy przybyli weszli.
Na rogu grobowca leżała książka do nabożeństwa. Książka ta, w języku francuskim, rozłożona była w miejscu specyalnych modlitw na dzień 25 sierpnia.
Nagle rozjaśniło się w umyśle kapitana Servadac. Punkt morza Śródziemnego w którym znajdowała się ta wysepka, ten grobowiec, teraz osamotniony wśród morza, stronica, na której książka była otwarta, wszystko to wyjaśniło mu w jakiem miejscu znajdował się z towarzyszami.
— Grobowiec świętego Ludwika, panowie! — powiedział.
Tam w samej rzeczy umarł król francuski. Tam od dwóch przeszło wieków ręce francuskie otaczają jego grobowiec czcią pobożną.
Kapitan Servadac uchylił się przed grobowcem, a dwaj towarzysze naśladowali go z uszanowaniem.
Ta lampa, gorejąca na grobowcu świętego, była może jedyną latarnią morską, oświecającą teraz wody morza Śródziemnego i ta jednak miała zgasnąć!
Następnie trzej wędrowcy opuścili grobowiec i dziką skałę. Łódka odwiozła ich do okrętu i Dobryna, zwróciwszy ku południowi, rychło straciła z oczu grób króla Ludwika IX, jedyny punkt wybrzeża tunetańskiego zaoszczędzony przez katastrofę.





<section begin="XII" />

ROZDZIAŁ XII.

W którym postępując zrazu po marynarsku, w końcu porucznik Prokop spuszcza się na wolę boską.



Wystraszone kormorany, odlatując z grobowca, zwróciły lot swój ku południowi. Może kierunek ten wskazywał, iż istnieje w tamtej stronie jaka niedaleka ziemia. Tej nadziei pochwycili się żeglarze na Dobryni.
W kilka godzin po opuszczeniu wysepki, galiota żeglowała po nowych wodach, których płytki pokład okrywał teraz półwysep Dekhul, niegdyś oddzielający zatokę tunetańską od zatoki Hamamut.
We dwa dni potem, napróżno wyszukując brzegów tunetańskiego Sahel, dopłynęła do trzydziestego czwartego stopnia, który w tem miejscu powinien był przecinać zatokę Gabes.
Nie pozostało ani śladu wału, do którego przed sześcią tygodniami dotykał kanał morza Saharskiego, a płynna przestrzeń rozpościerała się jak okiem zajrzeć na wschód.
Nakoniec dnia 11 lutego rozległ się na <section end="XII" /> galiocie okrzyk! „ziemia!“ i ukazał się brzeg, tam gdzie według jeografii nie można było przypuszczać, że się go znajdzie.
Bo w samej rzeczy, nie mogło to być wybrzeże Tripolis, które w ogóle jest niskie, piasczyste, trudne do dojrzenia w wielkiej odległości. Oprócz tego wybrzeże to powinno było znajdować się o dwa stopnie dalej na południu.
Owoż nowa ziemia, bardzo nierówna, rozciągała się szeroko ze wschodu za zachód i zamykała cały horyzont południowy. Na lewo rozcinała na dwoje zatokę Gabes i nie dozwalała widzieć wyspy Diarba, tworzące] punkt skrajny.
Ziemia ta została starannie przerysowana na mapach okrętowych i można było wnioskować z niej, że morze Saharskie zostało w części zapełnione ukazaniem się nowego kontynentu.
— A więc. — zauważył kapitan Servadac, — prując dotąd morze Śródziemne tam gdzie niegdyś był kontynent, teraz oto spotykamy kontynent tam gdzie było Śródziemne morze?
— A w miejscach tych, — dodał porucznik Prokop. — nie ukazuje się ani żaden statek maltański, ani lewantyński, które zwykle je zwiedzały.
— Teraz — rzekł hrabia, — chodzi o zdecydowanie się, czy brzegiem tym popłyniemy na wschód, czy na zachód.
— Na zachód, jeżeli pan pozwolisz, — odrzekł żywo oficer francuski. — O ile wiem, po za Chelifem nie pozostało nic z naszej algierskiej kolonii! Przepływając moglibyśmy zabrać mego towarzysza, którego pozostawiłem na wyspie Gurbi i dotrzeć aż do Gibraltaru, gdzie być może dowiemy się czego o Europie!
— Kapitanie Servadac, odrzekł hrabia zwykłym sobie poważnym tonem, — galiota jest na jego usługi. Prokopie! wydaj stosowne rozkazy.
— Ojcze, mam ci zrobić jedną uwagę rzekł porucznik, pomyślawszy chwil kilka.
— Mów.
— Wiatr dmie od wschodu i wzmaga się — powiedział Prokop. — Samą parą niewątpliwie przemożemy go, ale nie bez wielkich trudności. Przeciwnie, płynąc ku wschodowi, przy pomocy maszyny i żaglów, galiota za kilka dni dosięgnie do wybrzeży egipskich, a tam, w Aleksandryi, lub jakim innym punkcie, zapewne znajdziemy wyjaśnienia, których mógłby nam dostarczyć Gibraltar.
— Słyszy pan, kapitanie? — rzekł hrabia, zwracając się do Hektora Servadac.
Ten, chociaż bardzo pragnął przybliżyć się do prowincyi Oranu i znowu zobaczyć Ben-Zufa, znalazł jednak uwagę porucznika bardzo słuszną. Wiatr zachodni wzmagał się i walcząc z nim Dobryna nie była w stanie szybko płynąc, podczas gdy mając wiatr z tyłu prędko mogła znaleźć się u brzegów Egiptu.
Zwrócono więc na wschód. Wiatr zagrażał wielkiem wzmożeniem się. Na szczęście długie wały ciągnęły się w tym samym kierunku co galiota i nie odbijały się.
Od piętnastu dni można było przekonać się, że temperatura, która szczególnie zniżyła się, wykazywała średnio nie więcej nad piętnaście do dwudziestu stopni ponad zero termometryczne. To zniżanie się postępowe, było wynikiem całkiem naturalnej przyczyny, tojest wzrastającego oddalania się kuli ziemskiej po nowej jej linii. Pod tym względem nie mogło być żadnej wątpliwości. Ziemia, przybliżywszy się do swego punktu atrakcyjnego, przekroczyła orbitę Wenery, stopniowo oddalała się i była wtedy więcej odległą od niej aniżeli kiedykolwiek przedtem. Zdawało się, że 1go lutego powróciła na odległość trzydziestu ośmiu milionów mil od słońca, tak jak była 1go stycznia, i że od tego czasu oddalenie jej wzrosło prawie o trzecią część. Wypływało to nietylko ze zniżenia się temperatury, ale i z widoku kręgu słonecznego, który poruszał się po łuku widocznie zmniejszonym. Patrząc się z Marsa przedstawiałaby ona tą samą redukcyę diametralną oku spostrzegacza. Można więc było ztąd wnioskować, że ziemia wchodziła w orbitę tego planety, którego ustrój fizyczny jest prawie takiż sam jak jej. Skąd ten wynik, że nowa droga, którą przeznaczono jej było przebiegać w świecie słonecznym, tworzyła elipsę bardzo wydłużoną.
Jednak te kosmiczne fenomena nie zajmowały wówczas podróżników Dobryny. Nie niepokoili się już oni temi nieporządnemi ruchami kuli ziemskiej w przestrzeni, a tylko modyfiacyami, jakie zaszły na jej powierzchni, a których donośność nieznaną im była jeszcze.
Więc galiota płynęła w odległości dwóch mil od nowej linii brzegu; a poprawdzie każden okręt zginąłby niechybnie, gdyby nie zdołał utrzymać się zdala od tego brzegu.
Całe wybrzeże nowego kontynentu nie przedstawiało ani jednego punktu schronienia. Podnóże jego, o które gwałtownie rozbijały się wały, było całkiem strome i wznosiło się na wysokość dwóchset do trzystu stóp, Podstawa ta, gładka jak ściana, nie przedstawiała zagłębienia w któremby mogła choć jedna noga znaleść punkt oparcia. Na wierzchu zarysował się las strzał, obelisków piramid. Rzekłbyś, że jestto ogromna krystalizacya wznosząca się na tysiąc stóp wysokości.
Ale nie to jedno stanowiło dziwaczność tej masy olbrzymiej. Szczególniej dziwiło podróżników Dobryny to że wszystko wydawało się „zupełnie nowem;” jak gdyby działałność atmosfery nie zatarła jeszcze szybkości linij ani barwy substancyi. Odbijały one na niebie z niezrównaną dokładnością rysunku. Wszystkie głazy, tworzące ją, były gładkie i połyskujące, jak gdyby tylko co wyszły z formy. Połysk ich metaliczny, jakby złotem przerobiony, przypominał piryty. Zachodziło pytanie czy tenże sam jedyny kruszec, podobny do tego, którego proch przyniosła sonda z dna morskiego tworzył te masy, które siły plutoniczne wyrzuciły na powierzchnię wód.
Inne jeszcze spostrzeżenie popierało to pierwsze. Zwykle, na jakiejbądż części kuli ziemskiej najdziksze masy skaliste są pokryte wilgotną pleśnią, którą zgęszczająca się para wytwarza na ich powierzchni, a która zsuwa się w kierunku pochyłości. Oprócz tego niemasz wybrzeża tak dzikiego, by nie istniały na niem jakieś rośliny skalne i nie tuliły się jakieś krzaczki niewiele wymagające. A tu nic, ani najmniejszej żyłki kryształowej, ani najskromniejszej zieloności. To też żaden ptak nie rozweselał tego dzikiego lądu. Nic tam nie żyło, nic się nie ruszało, ani w królestwie roślinnem, ani w z wierzęcem.
Załoga zatem Dobryny nie miała czemu dziwić się, jeżeli morskie ptaki, albatrasy, mewy, nurki i tym podobne, tak samo jak skalne gołębie, szukały przytułku na galiocie. Żadne strzały nie mogły spędzić tego ptactwa, które we dnie i w nocy zalegało na rejach. Skoro tylko wyrzucono na pokład jakie szczątki żywności, wszystko to spadało na nie, bijąc się i żarłocznie zajadając. Widząc je tak wygłodzone, możnaby sądzić, że nie masz ani jednego punktu w tych stronach, gdzieby mogło znaleść jakiekolwiek pożywienie. W każdym razie nie na tym brzegu, ponieważ ten widocznie wydawał się pozbawionym roślinności i wody.
Takiem było to szczególne wybrzeże, wzdłuż którego przez wiele dni płynęła Dobryna. Czasami profil jego zmieniał się, a wtedy na długości wielu kilometrów przedstawiał jedno tylko załamanie ostre i gładkie, jak gdyby starannie wyheblowane. Potem znowu pojawiały się wielkie ostrosłupy na nieprzejrzanej przestrzeni. Ale nigdy u stóp skał nie ukazywała się ani ława piasczysta, ani wybrzeże żwirem pokryte, ani zbiór owych skał, któremi zwykle są zasiane niezbyt głębokie wody. Zaledwie tu i owdzie roztwierały się wąskie zatoki. Nie było widać ani jednego zagłębienia, w którem statek mógłby zaopatrzeć się w wodę.
Opływając ten brzeg na długości około czterechset kilometrów Dobryna, zatrzymaną nakoniec została nagłem załamaniem się jego. Porucznik Prokop, który co godzina wykreślał na mapie ten nowy kontynent, przekonał się wówczas, że brzeg ten ciągnie się teraz od południa ku północy. Więc Śródziemne morze było z tej strony zamknięte, prawie pod dwunastym stopniem długości! Czy zapora ta rozciągała się ażdo Włoch i Sycylii? Wkrótce będzie można dowiedzieć się o tem; a jeżeli tak będzie, to wielka kotlina, której wody omywają Europę, Azyę i Afrykę, znajdzie się zmniejszoną o połowę.
Galiota, ciągle badając wszystkie punkta tego nowego wybrzeża, zwróciła się ku północy, prosto ku ziemiom europejskim. Upłynąwszy w tym kierunku kilkaset kilometrów, powinna była spotkać Maltę, jeżeli w każdym razie stara wyspa, którą kolejno posiadali Fenicyanie, Kartagińczycy, Sycylijczycy, Rzymianie, Wandale. Grecy, Arabi i kawalerowie maltańscy, uszanowaną została przez katastrofę.
Ale nic tego nie było i dnia 14. lutego sonda, zapuszczona w miejscu gdzie była Malta, wyniosła z dna tylko tenże muł metaliczny, nieznanej natury.
— Spustoszenie rozpostarło się dalej, po za granice lądu afrykańskiego — zauważył hrabia.
— Tak jest — odrzekł porucznik Prokop — i nie możemy nawet określić granic tej straszliwej klęski! Teraz, ojcze, powiedz jakie są twe zamiary? ku jakiej części Europy Dobryna ma się zwrócić?
— Ku Sycylii, ku Włochom, ku Francyi — zawołał kapitan Servadac — tam przecież będziemy mogli dowiedzieć się...
— Czy Dobryna nie mieści na swym pokładzie jedynych ludzi, którzy przeżyli katastrofę! — dodał z powagą hrabia.
Kapitan Servadac nie wyrzekł na to ani słowa, ponieważ smutne jego przeczucia zgadzały się z przeczuciami hrabiego. Jednak zmieniono kierunek i galiota wyminęła punkt, w którym przecinały się stopnie długości i szerokości znikłej wyspy.
Wybrzeże ciągle zarysowywało się od południa ku północy i nie dozwalało dotrzeć do zatoki Sydar, Wielkiego Syrtu starożytnych, ciągnącego się dawniej aż do egipskiego lądu. Tak było ciągle; nie istniał zatem dostęp do wybrzeży Grecyi i portów cesarstwa ottomańskiego. Niepodobna zatem było płynąć przez Archipelag, Dardanele, morze Marmara, Bosfor, morze Czarne, słowem ku południowym brzegom Rosyi.
Galiota, choćby nawet projekt ten przeszedł w wykonanie, jedną tylko drogą mogła żeglować, a mianowicie wschodnią, ażeby dotrzeć do północnych części morza Śródziemnego.
Próbowała tego w dniu 10 lutego. Ale jak gdyby żywioły zmówiły się walczyć przeciw niej, wiatr i fale połączyły swe siły by drogę jej tamować. Powstała szalona burza, podczas której bardzo było trudno utrzymać się na morzu statkowi mającemu tylko dwieście beczek objemu. Niebezpieczeństwo było nawet bardzo groźne, gdyż wiatr dął z boku.
Porucznik Prokop był nadzwyczaj zaniepokojony. Musiał zwinąć wszystkie żagle, pospuszczać wszystkie maszty; ale wtedy za pomocą siły samej tylko maszyny nie wiele mógł upłynąć wobec burzy. Ogromne wały podnosiły galiotę na sto prawie stóp w powietrze i na tyleż pogrążały w otchłań, otwierającą się pod statkiem. Koło obrotowe, najczęściej w powietrzu wirujące, nie dotykając płynnych pokładów, traciło całą swoją potęgę. Pomimo, że naprężenie pary doprowadzone było do maksimum, Dobryna cofała się przed huraganem.
W jakim porcie mogli znaleść schronienie? Niedostępny brzeg nie przedstawiał żadnego! Czyżby porucznik Prokop znalazł się doprowadzonym do tej ostateczności, by puścić się na wolę wichru? Sam on zapytywał o to siebie. Ale w takim razie coby się stało z rozbitkami, gdyby nawet dostali się na ten brzeg dziki? Na jakie środki mogli liczyć na ziemi rozpaczliwie bezpłodnej? Po wyczerpaniu zapasów, jakby zdołali odnowić je? Czy można było spodziewać się po za tem nie dostępnym murem jakiejkolwiek zaoszczędzonej części dawniejszego lądu.
Dobryna próbowała trzymać się naprzeciw burzy; załoga jej, odważna i przywiązana, manewrowała z największą zimną krwią. Żaden z tych majtków, zaufanych w swym przywódcy i pewnych swego statku, ani na chwilę nie upadł na duchu. Ale maszyna była tak sforsowana, iż czasami zagrażała rozpryśnięciem się. A przytem galiota nie była już powolną swemu kołu obrotowemu i nie mogąc używać żaglów, gdyż najmniejszy z nich rozszarpałby huragan, gnana była ku brzegowi.
Cała załoga znajdowała się na pokładzie, pojmując rozpaczliwe położenie, spowodowane burzą. Ziemia znajdowała się wtedy wszystkiego o cztery mile pod wiatrem i Dobryna pędziła ku niej z szybkością nie pozostawiającą żadnej nadziei uniknięcia jej.
— Ojcze — rzekł porucznik Prokop do hrabiego, — siła ludzka ma swe granice. Nie mogę oprzeć się temu wichrowi, który nas unosi.
— Czy zrobiłeś wszystko co marynarz może zrobić? — zapytał hrabia, którego twarz nie zdradzała żadnego wzruszenia.
— Wszystko — odrzekł porucznik Prokop — ale nim upłynie godzina galiota, będzie wyrzucona na brzeg.
— Nim upłynie godzina — rzekł hrabia — tak by mógł być słyszanym przez wszystkich, Bóg może nas uratować!
— Nie uratuje, chyba ten ląd roztworzy, by przepuścić Dobrynę.
— Wszyscy jesteśmy w ręku Tego, który może wszystko! — odrzekł hrabia zdejmując czapkę.
Hektor Servadac, porucznik i majtkowie, nie przerywając milczenia, naśladowali go pobożnie.
Prokop, poczytując oddalenie się od ziemi za niemożebność, przedsięwziął natenczas wszelkie środki, ażeby statek rozbił się w najmniej złych warunkach. Pomyślał i o tem, by rozbitki, jeżeli który z nich ocaleje na tem rozhukanem morzu, nie pozostali bez zasobów w pierwszych dniach ulokowania się na nowym lądzie. Kazał więc wynieść na pokład skrzynie z żywnością i beczki wody do picia, które powiązane z beczkami próżnemi mogły utrzymać się na powierzchni po rozbiciu się statku. Słowem zrobił wszystko, co należało do marynarza.
W samej rzeczy, nie było żadnej nadziei uratowania galioty! Ogromna ściana nie przedstawiała żadnego zagłębienia, żadnej zatoki, w którychby statek w razie niebezpieczeństwa mógł się schronić. Dobryna mogła być uratowaną tylko przez nagłą zmianę wiatru, któryby odrzucił ją na morze, albo, jak powiedział Prokop, gdyby Bóg roztworzył cudem ten brzeg i utorował jej przejście.
Ale wiatr nie zmieniał się. I nie miał się zmienić.
Wkrótce galiota znajdowała się wszystkiego o milę od brzegu. Widziano olbrzymią skałę zwiększającą się stopniowo, a wskutek optycznego złudzenia zdawało się, że to ona rzuca się na galiotę, by ją zgruchotać. Po kilku chwilach Dobryna już była w odległości tylko trzech metrów. Każden na pokładzie sądził, że wybiła jego ostatnia godzina.
— Żegnaj hrabio — rzekł kapitan Servadac, podając rękę swemu towarzyszowi.
— Z Bogiem, kapitanie — odrzekł hrabia wskazując na niebo.
W tej chwili Dobryna, wzniesiona do góry na potwornym wale, spadała na skałę mającą ją zdruzgotać.
Nagle ozwał się głos:
— Hej! chłopcy! żwawo! Rozwiń wielki żagiel! rozwiń mały! prosto!
To Prokop, stojąc na przodzie statku wydawał rozkazy. Pomimo, że nie były wcale oczekiwane, załoga szybko je spełniła, a tymczasem porucznik, pobiegłszy na tył galioty, sam pochwycił za ster.
Czego chciał porucznik Prokop? Zapewne obrócić galiotę całym przodem na skalę.
— Uwaga! — krzyknął znowu — pilnuj się!
W tej chwili krzyk wyrwał się z piersi wszystkich, ale nie był to krzyk trwogi.
Wycięcie w skałach, szerokie najwięcej na czterdzieści stóp, ukazało się między dwiema prostopadłemi ścianami. Było to schronienie, jeżeli nie przejście. I Dobryna, kierowana ręką porucznika Prokopa, gnana wiatrem i falami, rzuciła się tam!... Być może, iż nigdy już nie wydobędzie się!...





<section begin="XIII" />

ROZDZIAŁ XIII.

W którym jest mowa o brygadyerze Murphy, o majorze Oliphant, o kapralu Pim i o kuli, która zginęła po za horyzontem.



— Wezmę pańskiego laufra, jeżeli pan raczysz przyzwolić na to, — rzekł brygadyer Murphy, — po dwóch dniach wahania w końcu zdecydowany na to posunięcie, głęboko obmyślane.
— Przyzwalam, ponieważ nie mogę przeszkodzić temu, — odrzekł major Oliphant, zatopiony w rozpatrywanie szachownicy.
Działo się to rano 17 lutego, — według dawnego kalendarza — i cały dzień upłynął nim major Oliphant odpowiedział na posunięcie brygadyera Murphy.
Nadmienić należy, że ta partya szachów zaczęta była od czterech miesięcy i dwaj przeciwnicy zrobili dotąd wszystkiego dwadzieścia posunięć. Oba zresztą byli ze szkoły sławnego Filidora, utrzymującego że nikt nie jest silny w tej grze kto nie umie grać pionami, które nazywa „duszą szachów.“ To też dotąd żaden pion nie był w tej grze lekkomyślnie zaryzykowany.
<section end="XIII" /> Bo brygadier Henage Finch Murphy i major sir John Temple Oliphant nigdy nic nie ryzykowali i we wszystkich wypadkach rządzili się dojrzałem zastanowieniem.
Brygadyer Murphy i major Oliphant byli to dwaj szanowni oficerowie armii angielskiej, losem złączeni na odległej stacyi i rozweselający sobie wolne chwile grą w szachy. Oba czterdziestoletni, oba słusznego wzrostu, oba włosów rudych, o twarzach ozdobionych najpiękniejszemi faworytami, które końcami swemi łączyły się z wąsami, zawsze w mundurze, zawsze flegmatyczni, dumni z tego, że są Anglikami i przez wrodzoną dumę, nieprzyjaciele wszystkiego co nie angielskie, chętnie przypuszczali, że Anglo-Saksonowie ulepieni są ze szczególnej gliny, dotąd wymykającej się wszelkiej analizie chemicznej. Być może, iż były to dwa strachopudy, ale z rodzaju tych, których obawia się ptactwo i które doskonale ochraniają pole powierzone ich pieczy. Tacy Anglicy czują się zawsze u siebie, nawet gdy los rzuci ich o kilka tysięcy mil od rodzinnego kraju; są bardzo zdolni do kolonizacyi i kolonizowaliby księżyc, gdyby tylko zdołali zatknąć na nim sztandar brytański.
Kataklizm, który tak głęboko zmodyfikował część kuli ziemskiej, spełnił się, niewywoławszy szczególnego zdziwienia ani w majorze Oliphancie, ani w brygadyerze Murphym, dwóch typach prawdziwie wyjątkowych. Nagle znaleźli się oni osamotnionymi z jedynastu ludźmi swego posterunku, który zajmowali podczas katastrofy; a z ogromnej skały, na której wraz z nimi dniem przedtem, mieściło się wielu oficerów i żołnierzy, pozostała tylko mała wysepka, otoczona niezmiernem morzem.
— A! (na tym wykrzykniku poprzestał major), to można nazwać wypadkiem wyjątkowym!
— W samej rzeczy wyjątkowym! — odrzekł brygadyer.
— Ale Anglia czuwa!
— Zawsze.
— I okręta jej przybędą by nas zabrać.
Przybędą.
— Więc wróćmy na posterunek.
— Wróćmy.
Zresztą dwaj oficerowie i ich jedenastu ludzi mieliby niejaką trudność w opuszczeniu swego stanowiska, gdyby nawet chcieli; posiadali bowiem tylko prostą łódkę. Z kontynentalnych, jakimi byli dniem przedtem, stawszy się wyspiarzami, wraz z dziesięciu żołnierzami i służącym Kirke, najcierpliwiej czekali chwili, w której jakikolwiek okręt przypłynie z wiadomościami z ojczyzny.
A przytem żywność mieli zapewnioną. W podziemiach wysepki było czem przekarmić trzynaście żołądków — choćby nawet angielskich — najmniej przez dziesięć lat. A kiedy jest pekefleisz, ale i brandy — to all right! jak oni mówią.
Co do fenomenów fizycznych, jakie nastąpiły, np. zmiana punktów kardynalnych wschodu i zachodu, zmniejszenie wytężenia ciężkości na powierzchni kuli ziemskiej, skrócenie się dnia i nocy, odchylenie się osi obrotowej, zakreślenie nowej orbity w świecie słonecznym, to ani dwaj oficerowie, ani ich ludzie, raz skonstatowawszy te fakta, nie turbowali się o te rzeczy więcej. Brygadyer i major nanowo poustawiali na szachownicy powywracane wskutek wstrząśnienia figury i piony i flegmatycznie powrócili do swej nieskończonej partyi. Być może, iż figury i piony, teraz lżejsze, nie tak dobrze trzymały się na powierzchni szachownicy — a zwłaszcza króle i królowe, których wielkość narażała na częsty upadek; ale przy pewnej ostrożności Oliphant i Murphy, trzymali w porządku swą armię ze słoniowej kości.

Powiedzieliśmy już, iż żołnierze uwięzieni na wysepce nie zajmowali się fenomenami kosmicznemi. Ażeby wyznać całą prawdę należy jednak dodać, że jeden z tych fenomenów wywołał dwie reklamacye z ich strony.

We trzy dni po katastrofie kapral Pim, robiąc się tłumaczem swych ludzi, zażądał posłuchania u oficerów.

Po otrzymaniu przyzwolenia na to, Pim, z dziewięcią żołnierzami wszedł do pokoju brygadyera Murphy. Tam, z ręką przy czapce, osadzonej na prawem uchu i podtrzymywanej rzemieniem pod brodą, zaciśnięty w czerwonej kurtce, w obwisłych zielonawych spodniach, kapral czekał na odezwanie się oficerów.

Ci przerwali swą partyę szachów.

— Czego żąda kapral Pim? — zapytał brygadyer Murphy, z godnością podnosząc głowę.

— Zrobić uwagę panu brygadyerowi względem płacy ludzi, — odrzekł kapral Pim, — a panu majorowi względem ich wyżywienia.
— Niech kapral wyłuszczy pierwszą swoją uwagę — rzekł na to Murphy, potakując głową.
— To jest pod względem żołdu, wasza wielmożność — zaczął kapral Pim. — Teraz gdy dnie zmniejszyły się o połowę, czy i żołd ma się zmniejszyć w tym stosunku!
Brygadier Murphy , nagle zaskoczony, pomyślał chwilę, a kilka potakujących kiwnięć głową wykazywało, iż uwagę kaprala uznaje za bardzo ważną. Potem zwrócił się do majora Oliphanta i wymieniawszy ze swym kolegą spojrzenie powiedział.
— Kapralu Pim, ponieważ żołd obliczony jest na czas upływający między dwoma wschodami słońca, nie zważając na długość tego czasu, żołd pozostanie takim, jakim był dawniej. Anglia jest dość bogata, by opłacać swych żołnierzy.
Był to dowodny sposób wykazania, że armia i sława Anglii zlewają się w jednej i tej samej myśli.
— Hurra! — krzyknęło dziesięciu ludzi, nie podnosząc jednak bynajmniej głosu; poprostu jakby powiedzieli „dziękujemy!“
Potem kapral Pim zwrócił się do majora Oliphanta.
— Niech kapral wynurzy drugą swoją reklamacyę, — rzekł major, spoglądając na swego podwładnego.
— To jest pod względem żywności, wasza wielmożność. Teraz, gdy dnie trwają tylko sześć godzin, czy będziemy mieli prawo do jedzenia tylko dwa razy na dzień, zamiast czterech?
Major pomyślał chwilę i zrobił brygadierowi znak głową, dający do zrozumienia, że widzi w kapralu człowieka pełnego zdrowego rozsądku i logiki.
— Kapralu, — powiedział, — fenomena nie mogą mieć żadnego wpływu na regulamin wojskowy. Będziesz jadał ze swojemi ludźmi cztery razy na dzień co półtory godziny. Anglia jest dość bogatą by stosować się do praw wszechświata, jeżeli regulamin wymaga tego, dodał major, lekko zwracając się ku brygadyerowi Murphy, uradowany tem, że zastosował do nowego faktu sentencyę swego przełożonego.
— Hurra! — powtórzyło dziesięciu żołnierzy, kładąc na tę manifestacyę nacisk nieco większy.
Potem wykręciwszy się na piętach, z kapralem Pim na czele, wyszli regulaminowym krokiem z pokoju dwóch oficerów, którzy bezzwłocznie powrócili do swej partyi szachów.
Anglicy ci mieli słuszność, licząc na Anglię, gdyż ta nigdy swoich nie opuszcza. A jeżeli pomoc nie przyszła dotąd, to dlatego, że być może nie wiedziano na północy Europy co się wydarzyło na południu.
Tymczasem upłynęło czterdzieści dziewięć dni od owej pamiętnej nocy z 31go grudnia na 1go stycznia, a żaden angielski okręt nie ukazywał się na horyzoncie. Część morza, nad którą panowała wysepka, chociaż dotąd najbardziej uczęszczana, ciągle pozostawała pustą. Ale oficerowie i żołnierze nie okazywali najmniejszej niespokojności ani zdziwienia, a zatem najmniejszego upadku na duchu. Wszyscy pełnili służbę jak zwykle i regularnie zaciągali wartę. Regularnie również brygadyer i major odbywali przegląd garnizonu. Wszyscy wreszcie byli najzupełniej zadowoleni z żywności, od której w oczach prawie nabierali ciała i jeżeli dwaj oficerowie opierali się zagrażającej im otyłości, to dla tego, że ranga ich nie dozwalała nadmiaru ciała, co mogłoby kompromitować mundur.
Wogóle Anglicy nie źle spędzali czas na tej wysepce. Dwaj oficerowie, mając jednakie charaktery i gusta, zgadzali się z sobą we wszystkich punktach. Zresztą Anglik nie nudzi się nigdy, chyba we własnym kraju — i to jeszcze dla tego tylko, by stosować się do wymagania, które nazywa cant.
Co do towarzyszów, którzy znikli, to tych żałowali, bez wątpienia, ale z powściągliwością czysto brytańską. Jeżeli z jednej strony nie ulegało wątpliwości, że przed katastrofą było ich wszystkich tysiąc ośmset dziewięćdziesięciu pięciu, a z drugiej, że następnie znalazło się tylko trzynastu, to proste odciąganie wykazywało, że tysiąc ośmset ośmdziesięciu dwóch brakowało do apelu i to było wyrażone w raporcie.
Jak się powiedziało, wysepka — pozostałość po ogromnej masie, która wznosiła się na dwa tysiące czterysta metrów nad powierzchnią morza, teraz zajęta przez trzynastu Anglików, była jedynym stałym punktem ukazującym się nad wodą w tych miejscowościach. Nie jest to jednak zupełnie dokładnem. Druga wysepka, podobna prawie do pierwszej, wynurzała się na południu, w odległości około dwudziestu kilometrów. Była to górna część tej masy, która niegdyś wznosiła się naprzeciw masy angielskiej. Tenże sam kataklizm sprowadził obie do tego, iż były tylko dwiema skałami, zaledwie zamieszkałemi.
Czy druga ta wysepka była pustą, czy też służyła za przytułek tym, którzy przeżyli katastrofę? O to zapytywali siebie oficerowie angielscy i prawdopodobnie do gruntu badali tę kwestyę między dwoma posunięciami na szachownicy. Kwestya ta wydała się im zapewne dość ważną by została należycie wyjaśnioną, ponieważ pewnego dnia, korzystajac z pięknej pogody, wsiedli w łódź, przepłynęli kanał, rozdzielający dwie wysepki i powrócili dopiero po upływie trzydziestu sześciu godzin.
Czy jakie ludzkie uczucie spowodowało ich do zbadania tej skały, czy też interes całkiem innej natury? Nie powiedzieli nic o rezultacie swej wycieczki, nawet kapralowi Pim. Czy wysepka była zamieszkałą? Kapral nic nie wiedział. Oficerowie popłynęli sami i sami powrócili. W każdym razie, pomimo ostrożnego ich zachowania się, kapral Pim wnioskował, że są zadowoleni. Major Oliphant spisał gruby zeszyt papieru, podpisany przez brygadiera Murphy, potem przypieczętowany pieczęcią 33 pułku, tak ażeby mógł być bezwłocznie wręczony pierwszemu statkowi, który ukaże się przed wyspą. Papier ten miał napis.

Do admirała Fairfax,
Pierwszego lorda Admiralicyi
w Zjednoczonem królestwie.

Ale żaden statek nie ukazywał się; nastąpił dzień 18 lutego, a komunikacya między wysepką a zarządem stołecznym nie została przywrócona.
W dniu tym brygadier Murphy, przebudziwszy się, tak przemówił do majora Oliphanta.
— Dziś jest uroczystość droga każdemu prawdziwie angielskiemu sercu.
— Wielka uroczystość, odrzekł major.
— Nie sądzę, — zaczął znowu brygadier— by szczególne okoliczności, w jakich znajdujemy się, przeszkadzały dwom oficerom i dziesięciu żołnierzom zjednoczonych królestw do uczczenia rocznicy imienin królewskich.
— Nie sądzę, — odrzekł major Oliphant.
— Jeżeli jej królewska mość nie skomunikowała się dotąd z nami, to znaczy, że nie uznała tego jeszcze za właściwe.
— Bez wątpienia.
— Szklaneczkę porto majorze?
— Chętnie, brygadyerze.
Wino to, jakby specyalnie stworzone dla konsumcyi angielskiej, znikło w tej brytańskiej otchłani, którą pospólstwo angielskie nazywa „połapką na ziemniaki“, a którą również słusznie możnaby nazwać „zgubą wina porto“.
— A teraz. — rzekł brygadier, — postąpmy według regulaminu.
— Według regulaminu, — odrzekł major.
Zawezwany kapral Pim stawił się, z ustami jeszcze zmoczonemi narodową brandy.
— Kapralu Pim, — rzekł brygadyer, — dziś jest 18 lutego, jeżeli mamy liczyć tak jak liczyć powinien każden dobry Anglik, według dawnej metody kalendarza brytańskiego.
— Tak jest, wasza wielmożność — odrzekł kapral.
— Są to więc imieniny królewskie.
Kapral salutował po wojskowemu.
— Kapralu Pim, — zaczął znowu brygadyer, dwadzieścia i jeden wystrzał z działa, według ordynansu.
— Do usług waszej wielmożności,
— Ale, kapralu, — dodał brygadyer, — uważaj, by któremu z obsługujących działo nie urwało ręki.
— Zrobi się co można, — odpowiedział kapral, nie chcąc zobowiązywać się nad możność.
Z licznych dział, w które niegdyś twierdza była uzbrojona, pozostała tylko wielka armata, nabijająca się od przodu i trzymająca dwadzieścia siedm centymetrów w otworze. Było to więc działo ogromne, i chociaż salwy robiono zwykłe z armat mniejszych rozmiarów, teraz wypadało użyć tej, ponieważ ona jedna stanowiła całą artyleryę wysepki.
Kapral Pim, należycie uprzedziwszy ludzi, udał się do podziemia, z którego wystrzelona kula wylatywała przez otwór w skale wykuty. Przyniesiono materjał niezbędny dla dwudziestu jednego strzału według zwyczaju. Rozumie się, że miano strzelać tylko prochem.
Brygadier Murphy i major Oliphant w wielkich mundurach i w kapeluszach z piórami przybyli dla asystowania czynności.
Działo zostało nabite według wszelkich przepisów „Podręcznika artylerzysty“ i strzelanina rozpoczęła się.
Po każdym strzale, według otrzymanego zalecenia, kapral pilnował się przy nowym nabijaniu, ażeby strzał, wylatując, nie poczytał ręki kanoniera za pocisk — co się często zdarza przy publicznych zabawach. Ale na ten raz obeszło się bez przypadku.
Należy również zauważyć przy tej sposobności, że pokłady powietrza, mniej gęste, wstrząsały się z mniejszym hałasem pod naciskiem gazów wylatujących z działa, i co za tem idzie i strzały nie były tak donośne jakby to miało miejsce przed sześciu tygodniami, co wywołało pewne niezadowolenie w oficerach. Nie było tego ogromnego odbicia się echa w zagłębieniu skały, które dawniej odgłos strzału przeistaczało w huk piorunu. Nie było tego majestatycznego odgłosu, który elastyczność powietrza przenosiła na wielką odległość. Łatwo więc zrozumieć, że przy takich warunkach miłość własna obu Anglików, chcących należycie uczcić imieniny królewskie, była w pewnej mierze niezadowoloną.
Dano dwadzieścia strzałów.
W chwili gdy nabijano działo po raz dwudziesty pierwszy, brygadyer Murphy skinieniem zatrzymał kanoniera i rzekł:
— Włóżcie bombę. Chciałbym poznać donosność tego nowego działa.
— Zrobimy doświadczenie, — dodał major — kapralu, słyszałeś?
— Do usług waszej wielmożności, — odpowiedział kapral Pim.
Jeden z obsługujących działo przywiózł na wózku bombę pełną, ważącą nie mniej nad dwieście funtów; taka zwykle sięgała na dwie mile. Śledząc lunetą bombę taką w jej przebiegu, łatwo można było dojrzeć punkt, w którym wpadnie w morze, a więc obliczyć w przybliżeniu rzeczywistą donosność olbrzymiego działa.
Działo zostało nabite, ustawiano je pod kątem na czterdzieści dwa stopnie i na komendę majora, rozległ się strzał.
— Na świętego Jerzego! — krzyknął brygadier.
— Na świętego Jerzego! — krzyknął major.
Dwa wykrzykniki dały się słyszeć jednocześnie. Dwaj oficerowie stali z otwartemi ustami i nie mogli wierzyć własnym oczom.
Bo też w samej rzeczy niepodobna było śledzić za pędem bomby, na którą przyciąganie mniej tu wpływało aniżeli wpływałoby na powierzchni ziemi. Nie można było, nawet za pomocą lunet sprawdzić jej upadku w morze. Wypadało więc przypuścić, że zaginęła daleko po za horyzontem.
— Więcej jak trzy mile! — rzekł brygadyer.
— Więcej... tak... więcej! — odpowiedział major.
I — czy to było złudzenie? — na ów huk działa angielskiego, zdawało się, że odpowiedział słaby huk od strony morza.
Dwaj oficerowie i żołnierze słuchali, nadstawiwszy uszy z największą uwagą.
Kolejno dały się słyszeć jeszcze trzy strzały w tym samym kierunku.
— Okręt! — rzekł brygadyer. A jeżeli to jest okręt, to musi być nie inny jak tylko angielski.
W pół godziny potem ukazały się dwa maszty na widnokręgu.
— Anglia do nas przybywa! —— rzekł brygadyer Murphy tonem człowieka, którego zdanie fakta stwierdzają.
— Usłyszał odgłos naszego strzału, — odpowiedział major Oliphant.
— Byle go nasza bomba niedosięgła! — mruknął kapral Pim na stronie.
W pół godziny potem tułów statku doskonale był widzialny na horyzoncie. Długi obłok czarnego dymu, ciągnący się za nim, wskazywał że był to parowiec. Wkrótce można było rozpoznać parową galiotę, która zbliżała się ku wysepce z wyraźnym zamiarem przybicia do lądu. Na przodzie jej powiewała bandera, ale niepodobna jeszcze było rozpoznać jej narodowości.
Murphy i Oliphant z lunetami w ręku nie spuszczali jej z oka ani na chwilę; pilno im było salutować jej barwy.
W tem nagle dwie lunety opuściły się, jakby wskutek automatycznego jednoczesnego ruchu dwóch rąk i oficerowie zdumieni, spojrzeli po sobie, — mówiąc:
— To nie angielska bandera!
Na przodzie galioty powiewała biała chorągiew z niebieskim krzyżem.





<section begin="XIV" />

ROZDZIAŁ XIV.

Wykazujący pewne naprężenie w stosunkach międzynarodowych i doprowadzający do plątaniny jeograficznej.



Galiota szybko przybiła do brzegu i Anglicy mogli wyczytać na jej przodzie napis: Dobryna.
Zagłębienie w skale tworzyło w południowej części wysepki rodzaj zatoki, mogącej pomieścić nie więcej nad cztery łodzie rybackie; ale dla galioty tworzyło to przystań wystarczającą, a nawet bezpieczną, byle tylko nie wzmógł się wiatr wschodnio - południowy. Wpłynęła więc w zatokę. Zapuszczono kotwicę, i wkrótce łódź o czterech wioślarzach z hrabią i kapitanem Servadac przybiła do lądu.
Brygadyer Murphy i major Oliphant, sztywni i nadęci, czekali z powagą.
Hektor Servadac, prędki jako Francuz, pierwszy przemówił do nich.
— O, panowie! — zawołał — Bogu niech będzie chwała! Panowie, tak jak my, uniknęliście klęski! szczęśliwi jesteśmy, że możemy uścisnąć dłonie dwóm istotom do nas podobnym!
<section end="XIV" /> Oficerowie angielscy nie postąpili ani kroku, nie zrobili nawet żadnego poruszenia.
— Ale — zaczął znowu Hektor Servadac, nie dostrzegając bynajmniej tej wyniosłej sztywności — czy macie wiadomości z Francyi, z Anglii, z Europy? Gdzie się zatrzymał fenomen? Czy macie stosunki z ojczyzną? Czy...
— Do kogo mamy honor mówić? — zapytał brygadyer Murphy, poprawiając się tak by nie stracić ani cala ze swego wzrostu.
— To słuszna — rzekł kapitan Servadac, nieznacznie ruszywszy ramionami — nie byliśmy jeszcze sobie przedstawieni.
Potem, zwróciwszy się do swego towarzysza tak samo oziębłego jak dwaj brytańscy oficerowie, powiedział:
— Hrabia Timaszew.
— Major sir John Temple OIiphant — odrzekł brygadyer, przedstawiając swego kolegę.
Dwaj przedstawieni ukłonili się sobie.
— Kapitan sztabu głównego Hektor Servadac — rzekł teraz hrabia.
— Brygadyer Henage Finch Murphy — odpowiedział z powagą major Oliphant.
Nowe ukłony dwóch zaprezentowanych.
Prawa etykiety ściśle zostały zachowane. Teraz można było rozmawiać bez narażenia się.
Rozumie się, że wszystko to powiedziane było po francusku, to jest w języku zarówno znanym Anglikom i Rosyanom, z czego ziomkowie kapitana Servadac wyprowadzają wniosek, że nie mają potrzeby uczyć się ani angielskiego ani rossyjkiego języka
Brygadyer Murphy, zrobiwszy znak ręką, poprzedził swych gości, za którymi szedł major Oliphant i wprowadził do pokoju, który zajmował ze swoim kolegą. Był to rodzaj kazematy, wykutej w skale, ale której nie zbywało na pewnym komforcie. Wszyscy usiedli i rozmowa mogła pójść regularnym trybem.
Hektor Servadac, którego zirytowało tyle ceremonij, pozostawił rozpoczęcie jej hrabiemu. Ten zaś, pojmując że Anglicy uznają za niebyłe wszystko, co się powiedziało przed zaprezentowaniem się wzajemnem, rozpoczął ab ovo.
— Zapewne wiadomo panom — powiedział — że kataklizm, którego przyczyn nie mogliśmy jeszcze dociec, miał miejsce w nocy z 31go grudnia na 1 stycznia. Widząc co pozostało z terytoryum, które zajmowaliście przedtem, nie ulega wątpliwości, że gwałtownie odczuliście wstrząśnienie.
Dwaj oficerowie ruchem i skinieniem głowy dali do zrozumienia, że tak jest.
— Towarzysz mój, kapitan Seivadac — ciągnął hrabia dalej — także w wysokim stopniu doznał jego skutków. W charakterze oficera głównego sztabu wysłany na wybrzeże Algieryi...
— Sądzę, że to francuska kolonia... — rzekł major Oliphant, na pół przymrużając oczy.
— Najzupełniej francuska — odrzekł sucho kapitan Servadac.
— Było to u ujścia Chelifu — ciągnął dalej flegmatycznie hrabia, — tam, podczas tej złowrogiej nocy, część stałego lądu afrykańskiego nagle przeistoczyła się w wyspę, a reszta, jak się zdaje zupełnie znikła z powierzchni kuli ziemskiej.
— A! — zawołał brygadyer Murphy, tym tylko wykrzyknikiem okazując swe zdziwienie.
— A pan, hrabio — zapytał major Oliphant czy mogę wiedzieć gdzieś się pan znajdował podczas tej złowrogiej nocy?
— Na morzu, panie, na pokładzie mojej galioty i poczytuję za cud to żeśmy nie zginęli.
— Możemy tylko powinszować tego panu — odrzekł brygadyer Murphy. Hrabia mówił dalej:
— Gdy traf sprowadził mnie na brzeg algierski, ucieszyłem się, znalazłszy na nowej wyspie kapitana Servadac, jak również i jego ordynansa Ben-Zufa.
— Ben?... — powtórzył major Oliphant.
— Zufa! — dorzucił kapitan Servadac.
— Ponieważ kapitanowi Servadac — mówił dalej hrabia — pilno było zasięgnąć jakichkolwiek wiadomości, więc przeniósł się na Dobrynę. Potem zwróciwszy się ku dawnemu wschodowi, staraliśmy się rozpoznać co pozostało z kolonii algierskiej... nie pozostało nic.
Brygadyer Murphy ruszył lekko wargami, jakby chciał dać tem do zrozumienia, że kolonia już dla tego samego, że była francuską, nie mogła przedstawiać należytej solidarności. Hektor Servadac, dostrzegłszy to, podniósł się nieco by mu odpowiedzieć, ale powstrzymał się.
— Klęska była ogromną, moi panowie — ciągnął hrabia dalej. — Na całej wschodniej części morza Śródziemnego nie znaleźliśmy żadnego śladu dawnego lądu; ani Algieryi, ani Tunisu, wyjąwszy jednego punktu, a mianowicie skały, wynurzającej się z wód koło Kartaginy i zawierającej grobowiec króla francuskiego...
— Ludwika IX, jak sądzę — rzekł brygadyer.
— Więcej znanego pod nazwą Ludwika świętego, panie! — dorzucił kapitan Servadac, na co brygadyer Murphy ruszył lekko ramionami i pobłażliwie uśmiechnął się.
Dalej hrabia opowiedział, że galiota popłynęła na południe aż do zatoki Gabes, że morze Saharskie nie istniało już, co dwaj Anglicy zdawało się, iż znajdowali całkiem naturalnem, ponieważ był to utwór francuski; że nowy brzeg, dziwnego składu, wystąpił z wód przed wybrzeżem tripolitańskiem, że ciągnie się ku północy wzdłuż dwunastego stopnia, prawie do Malty.
— Ta zaś angielska wyspa — pośpieszył dodać kapitan Servadac — ta Malta ze swojem miastem, swoją Goulette, swemi fortyfikacyami, swemi żołnierzami, swoimi oficerami i swoim gubernatorem także poszła połączyć się w otchłani z Algieryą.
Czoła dwóch Anglików zasępiły się na chwilę, ale prawie natychmiast rysy ich wyraziły powątpiewanie względem tego co powiedział oficer francuski.
— Trudno przypuścić takie bezwzględne pochłonięcie — zauważył brygadyer Murphy.
— Dla czego? — zapytał kapitan Servadac.
— Malta jest wyspą angielską — odrzekł major Oliphant — i jako taka...
— Znikła tak dobrze, jak gdyby była chińską ! — odparł kapitan Servadac.
— Możeście panowi popełnili błąd w swych spostrzeżeniach podczas żeglugi galioty.
— Nie moi panowie — odrzekł hrabia — żaden błąd nie był popełniony, a trzeba ustąpić wobec widocznego faktu. Anglia niewątpliwie ma wielki udział w klęsce. Nie tylko wyspa Malta nie istnieje, ale nowy kontynent zamknął zupełnie morze Śródziemne. Gdyby nie wąska ciaśnina, w jednym tylko punkcie przerywająca prostą linię, nigdy nie zdołalibyśmy dostać się do was. Na nieszczęście sprawdzono, że jeżeli nic nie pozostało z Malty, to również nie wiele pozostało z wysp Jońskich, które od kilku lat właśnie powróciły pod protektorat angielski!
— A nie sądzę — dodał kapitan Servadac — ażeby lord wielki kanclerz, naczelnik panów, miał powód do winszowania sobie tej katastrofy.
— Lord kanclerz, nasz naczelnik? — odpowiedział brygadyer Marphy, z miną jak gdyby nie rozumiał co się do niego mówi.
— Tak samo jak panowie nie macie czego sobie winszować — dodał kapitan Servadac — żeście zostali w Korfu.
— Korfu?... — odrzekł major Oliphant. — Pan kapitan wyraźnie powiedział Korfu?
— Tak jest! Kor fu! — powtórzył Hektor Servadac.
Dwaj Anglicy, naprawdę z zdziwieni, przez chwilę milczeli, zapytując sami siebie do czego zmierza oficer francuski, ale zdziwienie ich stało się jeszcze większem, gdy hrabia zapytał czy dawno mieli wiadomości z Anglii, otrzymane bądź przez statek angielski, bądź telegrafem podmorskim.
— Nie, panie hrabio, lina podmorska przerwała się — odpowiedział brygadyer Murphy.
— Więc może macie komunikacyę za pomocą telegrafów włoskich?
— Włoskich? — powtórzył major Oliphant. — Zapewne chcesz pan powiedzieć hiszpańskich?
— Włoskich, czy hiszpańskich — odparł kapitan Servadac — mniejsza o to, moi panowie, czy mieliście wiadomości ze stolicy Brytanii?
— Żadnych nie mieliśmy — odrzekł brygadyer Murphy. — Ale jesteśmy spokojni, to nie długo potrwa ...
— Chybaby już nie było stolicy! — rzekł z powagą kapitan Servadac.
— Nie było stolicy?
— Co musi stać się, jeżeli nie ma Anglii!
— Nie ma Anglii!
Brygadyer Murphy i major Oliphant podnieśli się mechanicznie, jak gdyby poruszeni sprężyną.
— Zdaje mi się — rzekł brygadyer Murphy — że pierwej aniżeli Anglia, Francya... sama...
— Francya może lepiej trzymać się, ponieważ jest częścią stałego lądu! — odparł kapitan Servadac, zapalając się.
— Lepiej aniżeli Anglia?...
— Anglia jest tylko wyspą i bardzo rozluźnionego składu; mogła więc całkiem zaginąć!
Mogła nastąpić scena. Dwaj Anglicy już się prostowali, a kapitan Servadac był zdecydowany nie ustępować.
Hrabia próbował załagodzić przeciwników, których roznamiętniała prosta kwestya narodowości, ale nie udało mu się.
— Panowie — powiedział chłodno kapitan Servadac — sądzę, że spór ten skorzysta na tem, gdy prowadzić się będzie na otwarte m powietrzu. Panowie jesteście tu u siebie... ale gdybyście zechcieli wyjść...
Hektor Servadac opuścił pokój, a za nim wyszli bezzwłocznie dwaj Anglicy i hrabia. Wszyscy zebrali się na płaszczyźnie, tworzącej wyższą część wyspy; miejscowość tę kapitan w myśli wystawiał sobie jako terytoryum neutralne.
— Panowie — rzekł natenczas kapitan Servadac, zwracając się do dwóch Anglików — pomimo, że Francya jest zubożona od czasu jak utraciła Algieryę, zawsze jednak jest jeszcze w możności dania odpowiedzi na prowakacye, bez względu na to zkąd one pochodzą! Otóż ja, oficer francuski, mam honor reprezentować na tej wysepce Francyę, z tego samego tytułu, z jakiego panowie reprezentujecie Anglię.
— A to wybornie! — odrzekł brygadyer Murphy.
— I nie zniosę...
— Ani ja — wtrącił major Oliphant.
— A ponieważ jesteśmy tu na gruncie neutralnym...
— Neutralnym?... — zawołał brygadyer Murphy. — Pan jesteś tu na gruncie angielskim.
— Angielskim?
— Tak jest, na gruncie, który okrywa sztandar angielski.
I brygadier wskazał na sztandar zjednoczonych królestw, powiewający na najwyższym szczycie wyspy.
— Ba! — odparł ironicznie kapitan Servadac. — Ponieważ podobało się panom umieścić ten sztandar po katastrofie...
— Był tam przedtem.
— Sztandar protektoratu, a nie posiadania, moi panowie.
— Protektoratu! — wykrzyknęli oba Anglicy.
— Panowie, — rzekł Hektor Servadac, uderzając nogą w ziemię, wysepka ta jest wszystkiem co pozostało z terytoryum rzeczypospolitej reprezentacyjnej, co do której Anglia posiadała tylko prawo protekcyi.
— Rzeczypospolitej! — powtórzył brygadier Murphy, ogromnie rozwarłszy oczy.
— I jeszcze, — ciągnął dalej kapitan Servadac prawo to do wysp Jońskich było bardzo sporne, dziesięć razy tracone, dziesięć razy odzyskiwane!
— Wysp jońskich? — zawołał major Oliphant.
— A tu, w Korfu...
— Korfu?
Zdumienie obu Anglików było tak wielkie, że hrabia, dotąd bardzo obojętny, pomimo że był usposobiony wziąć stronę oficera sztabu głównego, uznał iż wypada wdać się w ten spór. Miał więc zwrócić się do brygadyera Murphy, gdy ten spokojniejszym tonem rzekł do kapitana Servadaca:
— Nie powinienem pozostawiać pana dłużej w błędzie, którego przyczyny nie mogę odgadnąć. Pan jesteś tu na ziemi będącej angielską na mocy prawa zawojowania i posiadania w r. 1704, prawa, które zostało zatwierdzone przez traktat utrechtski. Prawda, że kilkakrotnie Francya i Hiszpania próbowały zaprzeczać mu w r. 1727, 1779, 1782, ale się to im nie powiodło. Więc pan tu, na tej wysepce jesteś tak dobrze w Anglii, jak gdybyś był na placu Trefalgar w Londynie.
— Więc nie jesteśmy w Korfu, stolicy wysp Jońskich? — zapytał hrabia, tonem głębokiego zdumienia.
— Nie, panowie, — odrzekł brygadier Murphy. Tu, jesteście panowie na Gibraltarze.
Gibraltar! wyraz ten zadźwięczał w uszach hrabiego i oficera głównego sztabu jak piorun. Sądzili, że są w Korfu, na wschodnim krańcu morza śródziemnego, a byli w Gibraltarze, na krańcu zachodnim, pomimo że Dobryna, podczas całej swej podróży nie żeglowała w kierunku odwrotnym.
Był to więc fakt nowy, z którego należało wyprowadzić wnioski. Hrabia zamierzał właśnie uczynić to, gdy uwagę jego zwróciły krzyki. Odwrócił się i ku wielkiemu swemu zdziwieniu ujrzał majtków z Dobryny kłócących się z żołnierzami angielskimi.
Jaki był powód tej awantury? Poprostu kłótnia majtka Panofki z kapralem Pim. A o co poszło? O to, że bomba, rzucona z działa, rozbiwszy pancerz na galiocie, zarazem stłukła fajkę Panofki — nie bez tego by mu trochę nie zawadzić o nos, który być może iż był nieco dłuższy jakby wypadało na nos zwyczajny.
Otóż podczas gdy hrabia i kapitan Servadac doznawali niejakiej trudności w porozumieniu się z oficerami angielskimi, ludzie z Dobryny zabierali się do bójki z załogą wyspy.
Naturalnie, że Hektor Servadac wziął stronę Panofki, za co otrzymał taką odpowiedź od majora Oliphanta, że Anglia nie jest odpowiedzialną za swoje pociski, że było to winą majtka, że majtek ten podczas przelotu bomby znajdował się tam, gdzie nie powinienby znajdować się, że gdyby miał nos zadarty, toby to się nie wydarzyło i t. d.
Usłyszawszy to hrabia, pomimo swej zimnej krwi, począł gniewać się i po wymianie kilku dumnych wyrazów z dwoma oficerami, dał swym ludziom rozkaz do powrotu.
— Zobaczymy się jeszcze z panami! — rzekł kapitan Servadac do dwóch Anglików.
— Jak się panu spodoba! — odrzekł major Oliphant.
Wobec tego nowego fenomenu który umieszczał Gibraltar tam, gdzie według jeografii, powinno było znajdować się Korfu, hrabia i kapitan mogli mieć jedną tylko myśl: popłynąć do Francyi.
Dla tego też Dobryna bezzwłocznie wyszła pod żagle, a we dwie godziny potem nie było już widać ani śladu tego co pozostało po Gibraltarze.





<section begin="XV" />

ROZDZIAŁ XV.

W którym toczą się rozprawy, dla dojścia do prawdy, będącej może niedaleko.



Pierwsze godziny żeglugi użyte były na zastanowienie się nad wynikami nocnego i niespodziewanego faktu, który się teraz ujawnił. Jeżeli nie mogła być wyprowadzoną z niego cała prawda, to przynajmniej hrabia, kapitan i porucznik Prokop wedrą się głębiej w tajemnicę dziwnego swego położenia.
Bo w samej rzeczy, o czem wiedzieli teraz stanowczo? O tem, iż Dobryna wypłynąwszy z wyspy Gurbi, to jest z pod pierwszego stopnia długości, zatrzymaną została pod trzynastym stopniem. Stanowiło to razem przestrzeń piętnastu stopni. Dodając do tego długość ciaśniny, która pozwoliła im przeprawić się przez ląd nieznany, razem około półczwarta stopnia; z dodaniem przestrzeni oddzielającej drugą konczynę tej ciaśniny od Gibraltaru, prawie cztery stopnie, — dalej wreszcie przestrzeni oddzielającej Gibraltar od wyspy Gurbi, siedm stopni, czyniło to razem dwadzieścia dziewięć stopni.
<section end="XV" /> Więc wypłynąwszy z wyspy Gurbi i powróciwszy do punktu wyjścia, posuwają się po jednej i tej samej linii równoległej, czyli innemi słowami, zakreśliwszy całe koło. Dobryna opłynęła mniej więcej dwadzieścia dziewięć stopni.
Otóż, licząc ośmdziesiąt kilometrów na stopień, czyniło to razem dwa tysiące trzysta dwadzieścia kilometrów.
Jeżeli na miejscu Korfu i wysp Jońskich żeglarze Dobryny znaleźli Gibraltar, znaczyło to, że reszta kuli ziemskiej, obejmująca trzysta trzydzieści jeden stopień, zupełnie brakowało. Przed katastrofą, udając się do Malty i Gibraltaru w kie runku wschodnim, trzeba było przepływać długą wschodnią połowę morza Śródziemnego, kanał Suezki, morze Czerwone, Ocean Indyjski, Spokojny i Atlantycki. Zamiast tej ogromnej drogi, nowa ciaśnina, długa na sześćdziesiąt kilometrów, doprowadzała do Gibraltaru.
Tak obrachował porucznik Prokop i uwzględniając wszelkie możebne błędy, było to dostatecznie prawdopodobnem dla utworzenia podstawy do ogółu wywodów.
— A zatem — rzekł kapitan Servadac, — z tego że Dobryna powróciła do punktu, z którego wypłynęła, nie zmieniając kierunku, wypadałoby wnioskować, że sferoid ziemski nie miałby więcej nad dwa tysiące trzysta dwadzieścia kilometrów obwodu!
— Tak jest, — odrzekł porucznik Prokop, — co zmniejszyłoby jego średnicę do siedmiuset czterdziestu kilometrów, to jest byłaby ona szesnaście razy mniejszą, aniżeli przed katastrofą ponieważ liczyła wówczas dwanaście tysięcy siedmset dziewięćdziesiąt dwa kilometry. Nie ulega wątpliwości, że objechaliśmy dokoła to co pozostało z kuli ziemskiej.

— To wytłumaczyłoby nam wiele szczególnych fenomenów, które obserwowaliśmy dotąd, — rzekł hrabia. — Otóż na sferoidzie takich rozmiarów ciężkość musi być bardzo zmniejszoną i pojmuję nawet, że jego ruch rotacyjny na osi został przyspieszony w ten sposób, że przestrzeń czasu między dwoma wschodami słońca obejmuje wszystkiego dwanaście godzin. Co do nowej orbity, jaką opisuje dokoła słońca...

Tu hrabia zatrzymał się, nie wiedząc jak związać ten fenomen ze swoim nowym systemem.

— No i cóż, panie hrabio? — zapytał kapitan Servadac, — co do tej nowej orbity?...

— Jakie jest twoje zdanie o tem, Prokopie? — odrzekł na to hrabia, zwracając się do porucznika.

— Ojcze, — odrzekł Prokop — znam tylko jeden sposób wytłumaczenia zmiany orbity!

— A ten jest?... — zapytał kapitan Servadac ze szczególnym ożywieniem, jak gdyby przeczuwał, co odpowie porucznik.

— Tem jest przypuszczenie, — odrzekł Prokop, — że część ziemi oddzieliła się, zabierając z sobą część atmosfery i przebiega świat słoneczny po orbicie, która nie jest orbitą ziemi.

Po tem wyjaśnieniu hrabia, kapitan Servadac i porucznik Prokop przez kilka chwil pozostawali w milczeniu. Głęboko przerażeni, zastanawiali się teraz nad nie dającemi się obliczyć rezultatami tego nowego stanu rzeczy. Jeżeli naprawdę ogromny kawał oderwał się od kuli ziemskiej, to dokąd on dążył? Jaką jest jego teraźniejsza linia eliptyczna? Na jakąż odległość od słońca zapędzi się? Jak długim będzie obrot jego dokoła przyciągającego punktu! Czy będzie pędził, tak jak komety, przez setki milionów lat w przestrzeni, lub czy też wkrótce przyciągnięty zostanie do źródła wszelkiego ciepła i światła? Nakoniec czy poziom jego orbity zgadzać się będzie z poziomem ekliptyki i czy można mieć jaką nadzieję, że spotkanie się połączy go znowu kiedyś z kulą ziemską, od której oddzielił się tak gwałtownie?
Kapitan Servadac pierwszy przerwał milczenie, — wykrzyknąwszy jakby mimowolnie:
— Eh! do licha! Wywód pana, porucznika, wyjaśnia wiele rzeczy, ale nie jest dopuszczalnym.
— Dlaczego, kapitanie? — odrzekł porucznik.— Mnie, owszem, zdaje się, iż odpowiada on na wszystkie zarzuty.
— Nie! a przynajmniej jest jeden, którego hipoteza pana nie obaliła.
— Jakiż to? — zapytał Prokop.
— Tylko zrozumiejmy się dobrze, — zaczął kapitan Servadac. — Pan utrzymujesz, że kawał kuli ziemskiej, stawszy się nową asteroidą, unoszącą nas, i obejmującą część kotliny morza Śródziemnego od Gibraltaru do Malty, przebiega wśród światów słonecznych?
— Tak twierdzę.
— Otóż, w takim razie, poruczniku, jakim sposobem wytłumaczysz pan to podniesienie się owego szczególnego lądu, który teraz obejmuje morze i specyalny układ tych wybrzeży? Gdybyśmy byli uniesieni na kawałku kuli ziemskiej, to kawałek ten niezawodnie zachowałby swój układ granitowy, lub wapienny i na powierzchni swej nie przedstawiałby tej mięszaniny mineralnej, której składu poznać nie możemy.
Zarzut ten, zrobiony przez kapitana Servadac teoryi porucznika, był natury poważnej. Bo zresztą można było przypuszczać, że kawał oddzielił się od kuli ziemskiej, unosząc z sobą część atmosfery i część wód Śródziemnego morza, można było nawet przypuszczać, że ruchy jego w przestrzeni i na osi nie były identyczne z ruchami ziemi; ale dlaczego w miejscu urodzajnych wybrzeży, odgraniczających morze Śródziemne od południa, wschodu i zachodu, wznosi się teraz ta stroma ściana, bez śladów roślinności i której sama natura jest nieznaną?
Trudno było porucznikowi Prokopowi odpowiedzieć na tę uwagę i musiał ograniczyć się na tem, że zapewne przyszłość ukrywa wiele rozwiązań, niedostępnych w tej chwili. Co do przyczyny pierwotnej, to ta ciągle jeszcze ukrywała się przed nim. Czy można było przypuszczać, że naprężenie sił wewnętrznych oderwało taki kawał kuli ziemskiej i rzuciło go w przestrzeń? było to bardzo wątpliwem. W tem zadaniu tak skomplikowanem, ileż to jeszcze było rzeczy nieznanych do wykrycia!
— Z tem wszystkiem, — rzekł kapitan Servadac na zakończenie — nie wiele mię obchodzi, że grawituję na nowem ciele niebieskiem, byle tylko Francya grawitowała wraz z nami!
A jednak, jeżeli w samej rzeczy tylko kawałek kuli ziemskiej poruszał się po nowej orbicie i jeżeli ten kawałek miał formę sferoidalną co przypuszczało bardzo szczupłe jego rozmiary, — czyż nie należało się obawiać, że część Francyi nie pozostała na dawnej ziemi? tak samo jak i Anglii. A zresztą ów brak stosunków od sześciu tygodni między Gibraltarem a Zjednoczonem królestwem zdawał się wskazywać, że komunikacya była niemożebną, ani lądem ani morzem, ani pocztą ani telegrafem. W samej rzeczy, jeżeli wyspa Gurbi, jak należało przypuszczać, — zważywszy na ciągłą równość dnia i nocy, — zajmowała równik asteroidy, to dwa bieguny, północny i południowy, musiały się znajdować w równej od wyspy odległości, równającej się połowie obwodu jaki przepłynęła Dobryna podczas swej podróży, tojest około tysiąca stu kilometrów. Tym sposobem biegun arktyczny odległy był od Gurbi na pięćset ośmdziesiąt kilometrów na północy, a biegun antarktyczny na tyleż kilometrów na południu. Owoż, gdy te punkta zanotowane zostały na mapie, to wypadło, że biegun północny nie przekraczał wybrzeża Prowancyi, a południowy znajdował się w pustyni afrykańskiej, na wysokości dwudziestej drugiej paraleli.
A teraz, czy porucznik Prokop miał słuszność, upierając się przy tym nowym systemie? Czy naprawdę kawał został oderwany od kuli ziemskiej? Trudno było to zdecydować. Rozwiązanie tego zadania należało do przyszłości; ale może nie będzie zbyt zuchwałem twierdzenie, że jeżeli porucznik Prokop nie odkrył całej prawdy, to przynajmniej zrobił krok ku niej.
Dobryna znowu znalazła się w warunkach pomyślnej pogody, po za wązką ciaśniną, łączącą dwie kończyny Śródziemnego morza w okolicy Gibraltaru. Wiatr sprzyjał, a przy podwójnem działaniu jego i pary, szybko pożeglowała ku północy.
Mówimy północy, a nie wschodu, ponieważ brzeg hiszpański znikł całkiem, przynajmniej w części między Gibraltarem a Alicante. Ani Almeria, ani przylądek Gata, ani przylądek Palos, ani Kartagena nie zajmowały już miejsca wskazanego im przez geografię. Morze pokryło całą tę część półwyspu hiszpańskiego i galiota musiała posunąć się aż na wysokość Sewilli aby znaleźć znowu, nie brzeg Andaluzyi, ale skałę, podobną do tej, jaką już widziała po za Maltą.
Poczynając od tego punktu, morze zagłębiało się daleko w nowy kontynent, tworząc kąt ostry, którego szczyt powinien był zajmować Madryt. Potem brzeg, wydłużając się ku południowi, wsuwał się znowu w dawniejszą zatokę i zaginał jak szpon, zagrażający wyspom Balearskim.
Uchyliwszy się nieco od swej drogi, aby odszukać ślady tej ważnej grupy wysp, badacze nasi zupełnie niespodziewanie zrobili odkrycie, lub raczej coś znalezli.
Było to 21 lutego. Wybiła godzina ósma rano, gdy jeden z majtków, stojący na straży na przedzie galioty, krzyknął:
— Butelka w morzu!
Butelka ta mogła zawierać cenny dokument, być może dotyczący nowego stanu rzeczy.
Na krzyk majtka, hrabia, kapitan Servadac, porucznik, wszyscy pobiegli na przód statku. Galiota manewrowała tak, by się przybliżyć do sygnalizowanego przedmiotu, który też wkrótce wyłowiono i wciągnięto na pokład.
Nie była to butelka, ale skórzany futerał, w rodzaju tych, jakie się używają do przechowywania okularów średniej wielkości. Przykrywa była starannie dopasowana i zalepiona woskiem i jeżeli futerał ten niedawno wrzucono w morze, to woda nie mogła jeszcze dostać się do wnętrza.
Porucznik Prokop, w obecności hrabiego i oficera głównego sztabu, zbadał starannie futerał. Nie było na nim żadnej cechy fabrycznej. Wosk, sklejający przykrywę, był nienaruszony i zachował odcisk pieczęci, na której znajdowały się dwie litery:

P. R.

Pieczęć została złamana, futerał otwarty i porucznik wydobył z niego papier, który woda morska uszanowała. Była to prosta kartka czworograniasta, wyrwana z pugilaresu i zawierająca te wyrazy, ze znakami zapytania i wykrzyknikami — wszystko pismem wyraźnem, tak zwanym rondem.
„Gallia???
Ab sole 15 lut., odległ.: 59,000 000 m.!
Droga przebyta od stycznia do lutego: 82,000.000 m.
Va bene! All right! Doskonale!!!“
— Co to znaczy? — zapytał hrabia, oglądając papier na wszystkie strony.
— Nic nie pojmuję, — odrzekł kapitan Servadac; ale to pewna, że autor tego dokumentu, ktokolwiek on jest, żył jeszcze 15 lutego, ponieważ dokument wymienia tę datę.
— To widoczna, — odrzekł hrabia.
Dokument ten nie był podpisany. Nic nie wskazało z jakiego miejsca pochodzi. Znajdowały się w nim wyrazy łacińskie, włoskie, angielskie, francuskie — te ostatnie w większej od innych liczbie.
— To nie może być mistyfikacya, — rzekł kapitan Servadac. Dokument ten widocznie nadmienia o nowym porządku kosmograficznym, którego doznajemy skutków! Futerał, w którym był zamknięty, należał do jakiegoś spostrzegacza, żeglującego na pokładzie jakiegoś statku...
— Nie, kapitanie, — odrzekł porucznik Prokop — gdyż spostrzegacz ten niezawodnie umieściłby dokument w butelce, gdzie lepiej byłby zabezpieczony od wilgoci, aniżeli w skórzanym futerale. Sądziłbym raczej, że jakiś uczony, który mieszkał sam na pewnym punkcie wybrzeża zaoszczędzonym, chcąc dać poznać rezultat swych spostrzeżeń, posłużył się tym futerałem, może mniej cennym dla niego aniżeli butelka.
— Mniejsza o to zresztą! — rzekł hrabia. — W tej chwili pożyteczniej byłoby wyjaśnić co znaczy ten szczególny dokument, aniżeli starać się odgadnąć kto jest jego autorem. Postępujmy więc po porządku. A naprzód co to jest ta Gallia?
— Nieznam żadnego planety, wielkiego ani małego, któryby nosił to nazwisko, — odrzekł kapitan Servadac.
— Kapitanie, — rzekł wtedy porucznik Prokop, — nim pójdziemy dalej, pozwól pan zrobić sobie jedno zapytanie.
— Rób pan.
— Czy nie jesteś pan zdania, że dokument ten zdaje się usprawiedliwiać tę ostatnią hipotezę, według której część kuli ziemskiej ciśniętą została w przepaść?
— Tak jest.. być może... — odrzekł Hektor Servadac, — pomimo że zarzut przeciw temu wyprowadzony co do materyi, z jakiej powstała nasza asteroida, istnieje ciągle.
— A w takim razie, — dodał hrabia — uczony, o którym mowa, nadał nazwę Gallii nowemu ciału niebieskiemu.
— Więc byłby to uczony francuski? — zauważył porucznik Prokop.
— Tak trzeba przypuszczać, — odpowiedział kapitan Servadac. — Uważ pan, że z ośmnaście wyrazów, składających dokument, jedynaście jest francuskich, trzy są włoskie i dwa angielskie. Dowodziłoby to również, iż ów uczony, nie wiedząc w jakie ręce wpadnie jego dokument, chciał użyć wyrazów rozmaitych języków, by mieć większą pewność, że będzie zrozumianym.
— Przypuśćmy, że Gallia jest nazwą nowej asteroidy, krążącej w przestrzeni, — rzekł hrabia i idźmy dalej. „Ab sole odległość 15 lutego pięćdziesiąt dziewięć milionów mil.“
— Była to w samej rzeczy odległość oddzielająca Gallię od słońca w owej epoce, — odpowiedział porucznik Prokop, — gdy przecinała orbitę Marsa.
— Dobrze! — rzekł hrabia. — Więc pierwszy ustęp dokumentu zgadza się z naszemi spostrzeżeniami.
— Zupełnie, — dodał porucznik Prokop.
— „Droga przebieżona od stycznia do lutego.“ — zaczął znowu hrabia, czytając dalej, — ośmdziesiąt dwa miliony mil.“
— Tu chodzi widocznie, — zauważył Hektor Servadac, — o drogę przebieżoną przez Gallię po nowej orbicie.
— Tak jest, — dodał porucznik Prokop, a według praw Keplera, szybkość Galli, czyli, to wychodzi na jedno, szybkość przebieżona w równych odstępach czasu, musiała zmniejszać się stopniowo. Owoż najwyższa temperatura, jakiej doświadczyliśmy, dała się właśnie czuć 15 stycznia. Jest zatem prawdopodobnern, że w tym czasie Gallia znajdowała się najbliżej słońca i że poruszała się wtedy z szybkością dwa razy większą aniżeli ziemia, która robi tylko dwadzieścia ośm tysięcy mil na godzinę.
— Bardzo dobrze, — odrzekł kapitan Serdac, — ale to nie wskazuje nam na jaką odległość Gallia oddali się od słońca, ani czego mamy spodziewać się, lub obawiać, w przyszłości.
— Nie, kapitanie, — powiedział porucznik Prokop — ale przy należytych spostrzeżeniach, poczynionych na różnych punktach Gallii, możnaby bezwątpliwie określić to, zastosowując prawa ogólne grawitacyi.
— A zatem i drogę, którą ma przebiegać w świecie słonecznym, — dodał kapitan Servadac.
— W samej rzeczy — rzekł hrabia, — jeżeli Gallia jest asteroidą, więc jest, jak wszystko poruszające się, podległą prawom mechaniki i słońce reguluje jej ruch, tak jak ruch planet. Od chwili, jak ten odłam oddzielił się od ziemi, po chwycony on został niewidzialnym łańcuchem atrakcyi i orbita jego jest teraz ustanowiona niewzruszenie.
— Chybaby, — odrzekł porucznik Prokop — jakie inne ciało niebieskie zmodyfikowało następnie tę orbitę. O! nie wielkie to ciało ta Gallia, w porównaniu z innymi w systemie słonecznym i planety mogą mieć na nią wpływ stanowczy.
— To pewna, — rzekł kapitan Servadac — że Gallia może mieć niemiłe spotkanie po drodze i nie może uchylić się od niej. Przy tem wszystkiem zauważcie panowie, że rozumujemy jak gdyby było dowiedzionem, że staliśmy się Galijczykami! A kto nam udowodni, że ta Gallia, o której mówi dokument, nie jest poprostu sto siedmdziesiątym małym planetą, nowo-odkrytym?
— Nie, — odrzekł porucznik Prokop, — to być nie może. Planety teleskopowe poruszają się w wązkim pasie między orbitami Marsa i Jowisza. A zatem nigdy nie przybliżają się do słońca, tak blisko jak Galia przybliżyła się była. A o fakcie tym niepodobna wątpić, ponieważ dokument zgadza się z naszemi własnemi przypuszczeniami.
— Na nieszczęście, — rzekł hrabia — brak nam instrumentów dla robienia obserwacyi i nie możemy obliczyć elementów naszej asteroidy.
— Kto wie! — odrzekł kapitan Servadac. — Prędzej czy później dowiemy się o wszystkiem!
— Co do ostatnich słów dokumentu — zaczął znowu hrabia — „Va bene! — AlI right! — Doskonale!!!“ to te nic nie znaczą...
— Chyba to, — odpowiedział Hektor Servadac, — że autor jest zachwycony nowym stanem rzeczy i znajduje, że wszystko idzie najlepiej na najlepszym z niemożebnych światów.





<section begin="XVI" />

ROZDZIAŁ XVI.

W którym kapitan Servadac trzyma w ręku wszystko co pozostało z rozległego kontynentu.



Tymczasem Dobryna, opłynąwszy ogromny przylądek, tamujący jej drogę na północ, zwróciła się ku miejscu, w którem powinienby znajdować się przylądek Creus.
Podróżni dzień i noc rozprawiali o tych dziwnych rzeczach. Wyraz Gallia często powracał w ich rozmowie i powoli, prawie bezwiednie, przyznali jej wartość geograficzną jako nazwie asteroidy unoszącej ich wśród światów słonecznych.
Ale rozprawy nie mogły sprawić tego, by zapomnieli, że mają zająć się poznaniem brzegów morza Śródziemnego. To też galiota ciągle płynęła tak blisko, jak tylko mogła przy nowych ramach tej okolicy, która prawdopodobnie stanowiła jedyne morze Gallii.
Część wyższa ogromnego przylądka dochodziła do miejsca, które powinna była zajmować Barcelona na wybrzeżu iberyjskiem; ale to wybrzeże, tak samo jak i ważne miasto, znikło,<section end="XVI" /> zapewne pochłonięte wodami, których fale uderzały o skały cokolwiek dalej. Potem skały te odchylały się ku północno-wschodowi znowu wysuwały się koło przylądka Creus.
Z tego przylądka nic nie pozostało.
Tam zaczynała się granica francuska; można więc sobie wystawić jakie myśli nawiedzały kapitana Servadac, gdy ujrzał, że nowy grunt zastąpił grunt jego kraju. Nie przebyta zapora wznosiła się przed wybrzeżem francuskiem i nie pozwalała nic widzieć. Ustawiona jak ściana prostopadła, wysoka przeszło na tysiąc stóp, nie przedstawiając żadnego dostępnego punktu, tak samo dzika, stroma i „nowa,“ jak ta, którą widziano po drugiej stronic Śródziemnego morza, rozwijała się ona tam, gdzie właśnie powinny były zarysowywać się urocze brzegi Francyi południowej.
Z bliskiej odległości w jakiej znajdowała się galiota, nie ukazywało się nic z tego co tworzyło niegdyś brzeg morski departamentu Pireneów wschodnich, ani przylądek Bearn, ani Port-Vendres, ani ujście rzeki Tech, ani staw Saint-Nazaire, ani ujście rzeki Tet, ani staw Salces. Na granicy departamentu Aude, dawniej tak malowniczo poprzecinanego stawami i wyspami, nie było ani śladu okręgu Narbonne: Od przylądka Agde na granicy Herault, aż do zatoki Aigues-Mortes nie istniało nic, ani Cette, ani Frontignan; nic z tego łuku; który okrąg Nimes kąpał niegdyś w morzu Śródziemnem, nic z równin Crau i Camargue, nic z kapryśnych zakrętów Bouches du Rhone. Martignes znikło! Marsylia przepadła! Można było przypuszczać, że nie spotka się już ani jeden punkt lądu europejskiego, który nosił nazwę Francyi.
Hektor Servadac, chociaż przygotowany na wszelkie wypadki, uczuł się jakby skamieniałym wobec tej rzeczywistości. Nie dostrzegał już on ani śladu tych brzegów, których okolice były mu znane. Czasami, gdy nowe wybrzeże zaginało się ku północy, spodziewał się odnaleść kawałek ziemi francuskiej, który uniknął klęski; ale jak daleko zagłębienie sięgało, nie ukazywało się nic z cudnych brzegów Prowancyi. Gdy nowa rama nie odgraniczała dawnych wybrzeży, to pokrywały je wody Śródziemnego morza, i kapitan Servadac zapytywał sam siebie, czy wszystko co pozostało z jego kraju nie redukuje się do tego szczupłego terytoryum, do tej wyspy Gurbi, na którą potrzeba będzie wrócić!
— A jednak — powtarzał hrabiemu — kontynent Galii nie kończy się na tym nieprzystępnym brzegu! jej biegun północny jest dalej! Co się znajduje po za tym morzem? O tem trzeba dowiedzieć się! Jeżeli jednak, pomimo wszystkich fenomenów, których jesteśmy świadkami, to, po czem stąpamy jest jeszcze kulą ziemską, jeżeli ona ciągle nas jeszcze unosi, tylko w nowym kierunku, w systemie słonecznym, jeżeli nakoniec Francya, a z nią cała Europa przepadły, to należy sprawdzić! Czyż nie znajdziemy jakiejkolwiek przystani, by wylądować na tem wybrzeżu? Czy nie ma żadnego sposobu dostania się na tę niedostępną skałę i rozpatrzenia, choćby raz jeden, okolicy, którą nam zakrywa? Wylądujmy! na miłość boską wylądujmy!
Ale Dobryna, płynąc wciąż przy ścianie, nie dostrzegała najmniejszego przystępu, w którym mogłaby schronić się, ani nawet żadnej skały, na którejby mogła stąpić noga jej załogi. Brzeg ciągle był utworzony z podstawy stromej, gładkiej, prostopadłej, aż na wysokość do dwóch set lub trzechset stóp, którą wytworzyły dziwne kształty krystaliczne. Widocznem było, że ta nowa granica morza Śródziemnego wszędzie przedstawiała takiż sam układ skał, jak gdyby ten wyszedł z jednej i tej samej formy.
Dobryna silnie paląc pod kotłem, bystro pędziła ku wschodowi. Pogoda była piękna. Atmosfera, już szczególnie oziębiona, mniej była zdolną do nasycania się wilgocią. Zaledwie kilka obłoków, przesuwając się po niebie, tworzyło tu i owdzie przejrzyste prawie zasłony. W dzień, zmniejszony krąg słońca rzucał blade promienie, nadające przedmiotom niepewne cienie. W nocy gwiazdy błyszczały światłem niezwykłem, ale niektóre planety słabły w odległości. Tak rzecz się miała z Wenerą, Marsem i tą nieznaną gwiazdą, która umieszczona w szeregu planet podrzędnych poprzedzała słońce, to przy jego zachodzie, to przy wschodzie. Co do ogromnego Jowisza, pysznego Saturna, to światło ich jeszcze się zwiększało, z powodu że Gallia ku nim się przybliżała i porucznik Prokop pokazał widzialnego gołem okiem tego Urana, który nigdy nie pokazywał się bez pomocy lunety. Gallia zatem grawitowała, oddalając się od swego punktu przyciągającego po świecie słonecznym.
Dnia 24. lutego, płynąc po krętej linii, która przed kataklizmem tworzyła brzeg departamentu Var, szukając napróżno wysp Hyères, półwyspu Saint-Tropez, wysp Lerins, zatoki Cannes, zatoki Jouan, Dobryna przybyła na wysokość przylądka Antibes.
Wtem miejscu, ku nadzwyczajnemu zdziwieniu, ale zarazem ku niezwykłemu zadowoleniu wędrowców, wązkie wcięcie rozdzielało ogromną skałę od góry do dołu. U jego podstawy ponad poziomem morza rozciągała się niewielka płaszczyzna, do której łódź mogła przybić z łatwością.
— Nakoniec możemy wylądować! — zawołał kapitan Servadac, nie będący już panem siebie.
Zresztą nie było co wstawiać się do hrabiego, by go wciągnąć na nowy kontynent. Porucznik Prokop i on byli spragnieni dotknięcia ziemi tak samo jak kapitan Servadac. Być może, iż idąc tem wcięciem, które zdaleka wydawało się jak wyschłe łożysko potoku, zdołają dostać się na szczyt skały i znajdą szeroki zakres dla wzroku, co w braku terytoryum francuskiego pozwoli im należycie rozpatrzeć tę dziwną okolicę.
O siódmej godzinie rano, hrabia, kapitan i porucznik wylądowali na wybrzeżu.
Po raz pierwszy znaleźli niejakie ślady dawnego brzegu. Były to owe wapienne żółtawe kamienie, któremi po większej części zasiane są wybrzeża Prowancyi. Ale wąska ta płaszczyzna, widocznie kawałek dawniejszej kuli ziemskiej, miała zaledwie kilka metrów powierzchni, więc wędrowcy, nie zatrzymując się na niej, rzucili się ku łożysku, chcąc je przebyć.
Łożysko to było suche i łatwo było dostrzedz, że nigdy żaden potok nie toczył tędy swych wód niespokojnych. Skały tego łożyska, tak samo jak skały tworzące oba boki, przedstawiały taki sam skład jak wszystkie widziane dotąd i nie zdawały się jeszcze podlegać wiekowym wpływom. Geolog zapewne określiłby ich właściwe miejsce w szeregu litologicznym, ale ani hrabia, ani oficer głównego sztabu, ani porucznik Prokop nie mogli poznać ich natury.
Jednak, jeżeli rozdół ten nie przedstawiał żadnych śladów wilgoci dawnej, ani świeżej, można już jednak było przewidzieć, że gdy warunki klimatyczne zmienią się radykalnie, będzie on z czasem służyć za odpływ znacznej ilości wód.
I w samej rzeczy już kilka płacht śniegu połyskiwało w różnych miejscach na pochyłościach wyniosłości, a stawały się one szerszemi i grubszemi na szczytach skał. Prawdopodobnie że cała okolica po za ścianą znikała pod białym pokładem lodowców.
— Otóż są — zauważył hrabia — pierwsze ślady wody słodkiej, jakie znajdujemy na powierzchni Galii.
— Tak jest — odrzekł porucznik Prokop — a zapewne na większej wysokości nie tylko śnieg, ale i lód utworzył się pod wpływem zimna ciągle wzrastającego. Nie zapominajmy, że jeżeli Galia ma kształt sferoidalny, to jesteśmy tu bardzo blisko okolic arktycznych, na które bardzo ukośnie padają płomienie słoneczne. Bezwątpienia, że noc nie może nigdy być tam kompletną, jak pod biegunami ziemi, ponieważ słońce nie opuszcza równika, dzięki słabej pochyłości osi obrotowej, a zimno będzie tam prawdopodobnie nadzwyczajne, zwłaszcza jeżeli Galia oddali się od punktu ciepła na znaczną odległość.
— Poruczniku — zapytał kapitan Servadac — czy nie należy obawiać się, iż zimno na powierzchni Galii stanie się takiem, iż żadna żywa istota nie zdoła go znieść!
— Nie, kapitanie — odrzekł porucznik Prokop. — Na jakąkolwiek odległość oddalimy się od słońca, zimno nie przekroczy nigdy granicy wskazanej temperaturze przestrzeni gwiazdzistych, to jest tych okolic nieba, gdzie jest brak zupełny powietrza.
— A granice te są?
— Około sześćdziesięciu stopni termometru stustopniowego, według teoryi jednego Francuza, uczonego fizyka Fourier.
— Sześćdziesiąt stopni! — zawołał hrabia — sześćdziesiąt stopni nad zero! Ależ taka temperatura jest nie do wytrzymania!
— Takie zimno — odrzekł porucznik Prokop — już wytrzymywali żeglarze angielscy na morzach podbiegunowych; jeżeli się nie mylę, na wyspie Melville Parry widział, jak termometr spadł na pięćdziesiąt sześć stopni niżej zera.
Wędrowcy zatrzymali się na chwilę by wypocząć, gdyż, jak to zawsze się wydarza, wstępującym na wysokość, powietrze, powoli rozrzadzające się, utrudniało im ruchy. Oprócz tego, nie doszedłszy jeszcze na znaczną wysokość — zaledwie sześćset lub siedmset stóp, czuli bardzo dotkliwie zniżanie się temperatury. Na szczęście pokłady masy mineralnej, z których utworzone było łożysko rozpadliny, ułatwiały im pochód i w półtory godziny po opuszczeniu małej płaszczyzny, dosięgli szczytu skały.
Skała ta panowała nietylko nad morzem od południa, ale i nad północą całej nowej okolicy, która nagle zniżała się.
Kapitan Servadac nie mógł powstrzymać krzyku.
Francyi tam nie było! Niezliczone skały piętrzyły się aż do ostatnich granic widnokręgu. Wszystkie obsypane śniegiem, lub obłożone lodem, zlewały się w dziwną jednostajność. Było to ogromne zbiorowisko materyi, która skrystalizowała się w sześciokątne regularne pryzmata. Galia zdawała się być tylko produktem formacyi mineralnej, jedynej i nieznanej. Jeżeli szczyt skał, tworzących ramy morza Śródziemnego, nie przedstawiał tej jednostajności w swych górnych kończynach, to dla tego, że jakiś fenomen, może ten, któremu zawdzięczano istnienie wody morskiej, w chwili kataklizmu, zmodyfikował powierzchnię tych ram.
Jakkolwiekbądź w tej południowej części Galii nie było widać ani śladu ziemi europejskiej. Wszędzie nowa substancya zastąpiła dawny grunt. Nie było owych wiosek Prowancyi, ani owych ogrodów pomarańczowych i cytrynowych, których czerwonawy humus piętrzy się na pokładach suchych kamieni, ani tych gajów oliwnych o ciemnem liściu, ani alei mimoz, palm i eukaliptów, ani krzaków geranium olbrzymiego, po nad któremi wznoszą się długie gałęzie aloesów, ani zardzewiałych skał wybrzeża, ani gór na dalszym planie z ich ponurą obsłoną z drzew iglastych.
Nie było tam nic z królestwa roślinnego, ponieważ najmniej wymagająca z roślin podbiegunowych, nawet same mchy podśnieżne, nie mogłyby rosnąć na tym skalistym gruncie! Nie było nic z królestwa roślinnego, ponieważ żaden ptak z okolic arktycznych nie znalazłby tam pożywienia na jeden dzień.
Było tam tylko królestwo mineralne w całej swej straszliwej dzikości.
Kapitan Servadac był pod wrażeniem wzruszenia, od którego, jak mu się zdawało, jego charakter powinienby był go ochronić. Nieruchomy na szczycie jednej skały, spoglądał on wilgotnemi oczyma na nowe terytoryum, rozpościerające się przed nim. Nie chciał wierzyć, by Francya istniała tam kiedykolwiek.
— Nie! — zawołał, — nie! Nasze spostrzeżenia omyliły nas! Nie dosięgliśmy jeszcze do tej paraleli, która przechodzi przez Alpy Nadmorskie. Tam dalej, w tył, rozciąga się terytoryum, którego szukamy śladów! Ściana wystąpiła z wód, niech tak będzie; ale po za nią ujrzymy ziemie europejskie! Chodźmy, hrabio, chodźmy! Przeprawmy się przez te lody i szukajmy jeszcze, szukajmy ciągle!...
To mówiąc, Hektor Servadac zrobił około dwudziestu kroków naprzód, by wynaleźć jaką ścieżkę wśród sześciokątnych brył skały.
Nagle zatrzymał się.
Noga jego potrąciła pod śniegiem kawałek kamienia ociosanego. Z formy i barwy kamień ten nie zdawał się należeć do nowego gruntu.
Kapitan Servadac podniósł go.
Był to wyżółkły kawałek marmuru, na którym można było jeszcze dopatrzeć wyryte niektóre litery, między innemi te trzy:
Vil...
— Willa! — zawołał kapitan Servadac, rzucając kamień, który rozbił się na tysiąc kawałków.
Z tej willi, pysznego może budynku, wzniesionego prawie na samym końcu przylądka Antibes, w najcudniejszej miejscowości, tego wspaniałego przylądka, rzuconego jak zielona gałązka między zatoką don Jouan i nicejską, z tej uroczej panoramy, uwieńczonej Alpami nadmorskiemi, które ciągnęły się łańcuchem malowniczych gór Estrelle, przechodząc przed Eza, Monaco, Roquebrune, Menton i Vintimille, aż do włoskiego punktu Brodighera, cóż teraz pozostawało? Ani kawałka marmuru, który w proch się rozsypał!
Kapitan Servadac, nie mogąc dłużej wątpić, że przylądek Antibes znikł we wnętrznościach nowego kontynentu, zagłębił się w rozmyślanie.
Hrabia podszedłszy ku niemu, powiedział z powagą:
— Kapitanie! — znasz pan dewizę rodziny Hope?
— Nie, hrabio, — odrzekł Hektor Servadar.
— Opiewa ona: Orbe fracto, spes illaesa!
— Jest ona w sprzeczności z rozpaczliwemi słowami Danta!
— Tak jest, kapitanie; a teraz powinna stać się naszą dewizą!





<section begin="XVII" />

ROZDZIAŁ XVII.

Który bez trudności może być zatytułowany bardzo słusznie: Od tegoż do tychże.



Żeglarzom Dobryny nie pozostawało jak powracać na wyspę Gurbi. Szczupłe to terytoryum było prawdopodobnie jedyną częścią dawnego lądu, mogącą przyjąć i wykarmić tych, których nowe ciało niebieskie unosiło w świecie słonecznym.
— Bądź co bądź — powiedział sam do siebie kapitan Servadac — jest to prawie kawałek Francyi.
Projekt powrotu na wyspę Gurbi wzięty więc został pod rozbiór i miał już być przyjęty, gdy porucznik Prokop zrobił uwagę, że nowy obwód morza Śródziemnego nie był jeszcze zbadany w zupełności.
— Potrzeba nam jeszcze obejrzeć północ, — powiedział — od punktu, gdzie przedtem znajdował się przylądek Antibes aż do wód ciaśniny Gibraltarskiej; a na południu od zatoki Gabes do tychże wód. Opływaliśmy granice zarysowujące dawniejsze wybrzeże afrykańskie, ale nie wybrzeże nowe. Kto wie, czy wszelkie wejście zamknięte<section end="XVII" /> nam jest na południu i czy jaka urodzajna oaza w pustyni afrykańskiej nie uniknęła katastrofy? A przytem być może, iż Włochy, Sycylia, archipelag wysp Balearskich oparły się; należałoby w te strony zwrócić Dobrynę.
— Uwagi twoje są słuszne, Prokopie, — odrzekł hrabia; — w samej rzeczy zdaje mi się niezbędnem dokompletowanie planu hydrograficznego tej nowej kotliny.
— Przyłączam się do tego pomysłu, — dodał kapitan Servadac. — Cała kwestya zawiera się w tem, by wiedzieć, czy obecnie należy nam uzupełniać nasze poszukiwania przed powrotem na wyspę Gurbi.
— Sądzę, — odrzekł porucznik Prokop — iż powinniśmy zużytkować Dobrynę, dopóki może jeszcze służyć.
— Co chcesz powiedzieć przez to Prokopie? — zapytał hrabia.
— Chcę powiedzieć, że temperatura ciągle zniża się, że Galia posuwa się po linii krzywej, coraz bardziej oddalającej się od słońca i prędko będzie narażona na nadzwyczajne zimno. Natenczas morze zamarznie i żegluga stanie się niemożebną. Wiecie, panowie, jak trudnem jest pływanie wśród lodów. Czy nie lepiej zatem prowadzić w dalszym ciągu poszukiwania, dopóki wody są jeszcze wolne?
— Masz słuszność, Prokopie. — odrzekł hrabia. — Zobaczmy, co pozostało z dawnego kontynentu i czy jaki kawałek Europy nie został zaoszczędzony, czy jacy nieszczęśliwi nie utrzymali się przy życiu czy nie będzie można przyjść im w pomoc — oto, o czem trzeba się dowiedzieć przed powrotem na zimowy wypoczynek.
Szlachetny hrabia wśród takich okoliczności myślał jeszcze o swoich bliźnich. Ale kto wie czy myśląc o innych, nie myśli się o sobie samym? Żadna różnica ras, żadne odróżnienie narodowe nie powinno było już istnieć między tymi, których Galia unosiła w przestrzenie nieskończone. Byli oni przedstawicielami jednego i tego samego ludu, lub raczej rodziny, gdyż można było obawiać się, że niewielu mieszkańców dawnej ziemi przeżyło katastrofę! A zresztą jeżeli istnieli tacy, to powinni byli skupiać się, łączyć dla dobra wspólnego, i jeżeli zginęła wszelka nadzieja powrotu na kulę ziemską, starać się odnowić na tem nowem ciele niebieskiem nową ludzkość.
Dnia 25. galiota opuściła małą zatokę, w której na chwilę znalazła schronienie i posuwając się wzdłuż brzegu północnego płynęła ku wschodowi całą siłą pary. Zimno poczynało stawać się dotkliwem, mianowicie przy silniejszym wietrze. Termometr trzymał się średnio o dwa stopnie niżej zera. Na szczęście morze ścina się przy temperaturze niższej, aniżeli woda słodka; nie przedstawiało więc żadnej przeszkody w żegludze Dobryny. Ale należało pospieszać.
Noce były piękne. Chmury, zdawało się, iż nie tak łatwo powstają w stopniowo ochładzających się pokładach atmosfery. Konstelacye błyszczały na firmamencie w czystości niezrównanej. Jeżeli porucznik Prokop w charakterze marynarza żałował, że księżyc zniknął na zawsze z horyzontu, to astronom, zajęty badaniem nieba gwieździstego, winszowałby sobie, tej tak mu się nadającej jasności nocy galickich.
Ale jeżeli wędrowcy na Dobrynie pozbawieni byli księżyca, to przynajmniej mieli zdawkową jego monetę. W owej epoce prawdziwy grad gwiazd spadających przesuwał się po widnokręgu, — gwiazd nierównie liczniejszych, aniżeli spostrzegacze ziemscy mogą naliczyć w sierpniu i listopadzie. I jeżeli, powołując się na p. Olmsted, na horyzoncie w Bostonie w r. 1833 ukazało się średnio trzydzieści cztery tysiące asteroid tego rodzaju, to tu śmiało można było podwoić tę liczbę.
Galia, w samej rzeczy, przebywała pierścień, będący prawie jednośrodkowym z orbitą ziemi i względem niej zewnętrznym. Meteorowe te ciałka, zdawało się, iż miały za punkt wyjścia Algol, jednę z gwiazd w konstelacyi Perseusza i iskrzyły się z wytężeniem, które nadzwyczajna ich szybkość czyniła cudownem, ścierając się z atmosferą Galii. Bukiet ogniów sztucznych, złożony z miliona rakiet, nie dałby się porównać ze wspaniałością tego meteoru. Skały, z jednej strony odbijając te ciałka od swej powierzchni metalicznej, zdawały się iskrzyć światłem, a morze oślepiało wzrok, jak gdyby usypane było rozpalonymi żużlami.
Ale widowisko to trwało zaledwie dobę, z taką szybkością Galia oddalała się od słońca!
Dnia 26 lutego Dobryna wstrzymana została w swej drodze długo wysuniętem wybrzeżem, co ją zmusiło do spuszczania się aż do kończyny dawnej Korsyki, z której ani śladu nie pozostało. Tam miejsce ciaśniny Bonifacia zalegało morze, najzupełniej puste. Ale dnia 27go sygnalizowano wysepkę na wschodzie w odległości kilku mil od galioty; położenie zaś jej pozwalało przypuszczać, że nie była dawną, lecz należała do północnych brzegów Sardynii.
Dobryna przybliżyła się do tej wysepki. Spuszczono łódź na wodę. W kilka chwil potem hrabia i kapitan Servadac wylądowali na zieleniejącej łące, mającej nie cały hektar powierzchni. Kilka krzaków mirtu i innych roślin, nad któremi wznosiły się trzy czy cztery stare drzewa oliwne, przecinało ją w niektórych miejscach. Zdawało się, że są opuszczone przez wszelakie żywe istoty.
Wędrowcy nasi zabierali się zatem do odpłynięcia, gdy uszu ich doleciało beczenie i prawie w tejże chwili ujrzeli kozę, skaczącą między skałami.
Byłto jeden egzemplarz owych kóz domowych, tak słusznie zwanych „krowami ubogich,“ młoda samica, o czarnej wełnie, małych i regularnie zagiętych rogach, która nie tylko nie uciekała za zbliżeniem się obcych, lecz pobiegła naprzeciw nim, skokami i beczeniem zdając się wzywać by poszli za nią.
— Ta koza nie jest sama na wysepce! — zawołał Hektor Servadac. — Idźmy za nią!
Tak się też stało; a o kilkaset kroków dalej kapitan Servadac i hrabia przybyli do rodzaju jamy osłoniętej krzakiem kaprifolium.
Z pomiędzy gałęzi wyglądało dziecko, mogące mieć siedm do ośmiu lat, o głowie zacienionej długiemi czarnemi włosami, piękne jak jeden z aniołków Murilla na obrazie Wniebowzięcia — nie bardzo wystraszone.
Rozpatrzywszy przez kilka chwil dwóch przybyłych, których powierzchowność wydała się jej zapewne wzbudzającą zaufanie, mała dziewczynka wstała, podbiegła ku nim i wyciągając obie ręce z ruchem pełnym ufności — rzekła głosem tak słodkim, jak sam język włoski, w którym się odezwała:
— Wy nie jesteście źli ludzie? Nie zrobicie mi nic złego? Czy nie potrzebuję obawiać się?
— Nie, — odpowiedział hrabia po włosku. — Jesteśmy i chcemy być twoimi przyjaciołmi!
Potem popatrzywszy przez chwilę na piękną dziewczynkę, zapytał:
— Jak się nazywasz, moja malutka?
— Nina.
— Nino, czy możesz nam powiedzieć, gdzie się znajdujemy?
— Na Madalenie, — odrzekła dziewczynka. — Byłam tam gdy się wszystko zmieniło — i to nagle!
Madalena, była to wyspa leżąca blisko Kaprery na północ od Sardynii, która teraz znikła wśród straszliwej klęski.
Kilka zapytań, na które nastąpiły odpowiedzi bardzo roztropne, wyjaśniły hrabiemu, że mała Nina była sama jedna na wysepce, że nie miała rodziców, że doglądała stada kóz, należących do pewnego gospodarza, że w chwili katastrofy wszystko nagle zapadło się dokoła niej, wyjąwszy tego kawałka ziemi, że ona i Marzy, jej faworyta, jedne tylko uratowały się, że była w wielkim strachu, ale że wkrótce uspokoiła się, podziękowawszy Bogu, że ziemia już więcej nie rusza się i uporządkowała się, by żyć z Marzy. Na szczęście posiadała nieco żywności, która dotąd jej wystarczyła; a zawsze miała nadzieję, iż przybędzie jaka łódź, by ją zabrać. Ponieważ łódź już się znalazła, więc popłynie, pod warunkiem, że zabiorą i jej kozę i że gdy będzie można, odeszlą je obie do domu.
— Oto jeszcze jeden śliczny mieszkaniec więcej na Galii! — rzekł kapitan Servadac, uściskawszy dziewczynkę.
W pół godziny potem Nina i Marzy, ulokowane zostały na galiocie, gdzie każdy, jak łatwo domyśleć się, przyjął je najserdeczniej. Spotkanie tego dziecka było szczęśliwą przepowiednią. Majtkowie, ludzie bogobojni i przesądni, poczytali ją za rodzaj anioła i nie jeden naprawdę przyglądał się, czy nie ma skrzydeł.
W kilka godzin Dobryna straciła z oczu Madalenę, żeglując ku południo-wschodowi przy nowem wybrzeżu, odległem o pięćdziesiąt mil od dawniejszego brzegu włoskiego. Inny ląd zastąpił półwysep, z którego ślad nawet nie pozostał. Wszakże na wysokości Rzymu uformowała się wielka zatoka, ciągnąca znacznie dalej po za miejsce, które powinno było zajmować wieczne miasto. Dalej nowy brzeg wsuwał się w dawniejsze morze dopiero na wysokości Kalabryi i rozciągał się aż do samych ich krańców. Ale nie było już latarni meksykańskiej, ani Sycylii, ani nawet szczytu ogromnej Etny, która jedna wznosiła się na trzy tysiące trzysta pięćdziesiąt metrów ponad powierzchnią morza.
O sześćdziesiąt mil dalej ku południowi Dobryna znowu ujrzała wejście do owej ciaśniny, która tak opatrznościowo przedstawiła się jej podczas burzy, a której wschodni otwór wychodził na wody gibraltarskie.
Od tego punktu do ciaśniny Gabes nowe granice Śródziemnego morza były już zbadane przez naszych wędrowców. Porucznik Prokop, słusznie oszczędzając czas, zwrócił więc w prostej linii ku paraleli, gdzie znalazł brzegi kontynentu jeszcze nie obejrzane.
Był dzień 3 marca.
Od tego punktu brzeg zakreślał Tunis, przechodził przez dawną prowincyą Konstantyny, na wysokości dawnej oazy Ziban. Potem ostrym kątem wchodził aż pod trzydziestą drugą paralelą i zawracał, tworząc nieregularną zatokę, dziwnie obramowaną, mineralnemi masami. Następnie na długości około stu pięćdziesięciu mil przebiegał dawniejszą Saharę algierską, tak, że przybliżał się ku południowej stronie wyspy Gurbi w cyplu, który mógłby służyć za naturalną granicę marokkańską, gdyby Marokko istniało jeszcze.
Potrzeba było zatem powracać na północ do końca tego cypla, aby go opłynąć. Opływając zaś podróżni nasi byli świadkami fenomenu wulkanicznego, który pierwszy raz dostrzegli na powierzchni Galii.
Cypel ten zakończała góra ogniem wybuchająca, wznosząca się na trzy tysiące stóp. Nie był to wulkan wygasły, ponieważ krater jego jeszcze dymił, jeżeli nie wyrzucał płomieni.
— A więc Galia posiada ogień wewnętrzny! — zawołał kapitan Servadac, gdy wulkan został sygnalizowany z Dobryny.
— Dlaczegożby nie, kapitanie, — odrzekł hrabia. — Ponieważ Galia jest tylko odłamem kuli ziemskiej, to czyż nie mogła nasza asteroida zabrać z sobą części ognia środkowego, jak zabrała część atmosfery, wód i lądu?
— Bardzo niewielką część! — powiedział kapitan Servadac, — ale z tem wszystkiem wystarczającą dla teraźniejszej ludności!
— Za pozwoleniem, kapitanie, — zapytał hrabia, — ponieważ podróż nasza ma nas doprowadzić w okolice Gibraltaru, czy nie sądzisz pan, iż należałoby zawiadomić Anglików o nowym stanie rzeczy i wynikach tego?
— Do czego? — odrzekł kapitan Servadac. — Anglicy ci wiedzą, gdzie się znajduje wyspa Gurbi i jeżeli się im spodoba mogą tam przybyć. Nie są to nieszczęśliwi, środków pozbawieni ludzie. Przeciwnie! Na długo mają czem żyć. Najwięcej sto dwadzieścia mil oddziela ich od naszej wyspy, a gdy morze pokryje się lodem, mogą zgłosić się do nas, kiedy zechcą. Właściwie nie mamy racyi być zadowolonymi z ich przyjęcia i gdy przybędą do nas, to zemścimy się...
Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/186 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/187 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/188 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/189 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/190 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/191 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/192 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/193 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/194 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/195 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/196 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/197 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/198 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/199 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/200 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/201 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/202 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/203 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/204 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/205 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/206 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/207 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/208 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/209 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/210 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/211 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/212 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/213 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/214 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/215 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/216 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/217 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/218 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/219 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/220 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/221 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/222 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/223 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/224 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/225 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/226 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/227 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/228 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/229 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/230 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/231 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/232 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/233 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/234 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/235 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/236 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/237 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/238 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/239 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/240 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/241 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/242 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/243 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/244 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/245 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/246 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/247 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/248 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/249 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/250 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/251 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/252 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/253 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/254 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/255 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/256 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/257 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/258 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/259 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/260 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/261 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/262 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/263 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/264 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/265 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/266 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/267 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/268 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/269 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/270 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/271 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/272 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/273 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/274 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/275 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/276




CZĘŚĆ DRUGA.



Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/008 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/009 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/010 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/011 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/012 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/013 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/014 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/015 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/016 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/017 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/018 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/019 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/020 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/021 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/022 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/023 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/024 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/025 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/026 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/027 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/028 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/029 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/030 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/031 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/032 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/033 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/034 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/035 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/036 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/037 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/038 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/039 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/040 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/041 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/042 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/043 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/044 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/045 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/046 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/047 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/048 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/049 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/050 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/051 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/052 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/053 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/054 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/055 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/056 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/057 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/058 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/059 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/060 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/061 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/062 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/063 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/064 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/065 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/066 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/067 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/068 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/069 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/070 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/071 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/072 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/073 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/074 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/075 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/076 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/077 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/078 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/079 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/080 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/081 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/082 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/083 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/084 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/085 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/086 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/087 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/088 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/089 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/090 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/091 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/092 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/093 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/094 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/095 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/096 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/097 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/098 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/099 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/100 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/101 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/102 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/103 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/104 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/105 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/106 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/107 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/108 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/109 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/110 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/111 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/112 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/113 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/114 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/115 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/116 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/117 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/118 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/119 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/120 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/121 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/122 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/123 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/124 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/125 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/126 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/127 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/128 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/129 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/130 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/131 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/132 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/133 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/134 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/135 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/136 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/137 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/138 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/139 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/140 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/141 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/142 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/143 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/144 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/145 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/146 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/147 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/148 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/149 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/150 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/151 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/152 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/153 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/154 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/155 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/156 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/157 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/158 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/159 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/160 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/161 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/162 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/163 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/164 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/165 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/166 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/167 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/168 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/169 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/170 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/171 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/172 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/173 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/174 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/175 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/176 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/177 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/178 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/179 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/180 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/181 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/182 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/183 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/184 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/185 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/186 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/187 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/188 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/189 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/190 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/191 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/192 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/193 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/194 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/195 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/196 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/197 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/198 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/199 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/200 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/201 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/202 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/203 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/204 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/205 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/206 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/207 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/208 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/209 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/210 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/211 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/212 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/213 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/214 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/215 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/216 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/217 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/218 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/219 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/220 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/221 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/222 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/223 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/224 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/225 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/226 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/227 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/228 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/229 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/230 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/231 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/232 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/233 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/234 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/235 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/236 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/237 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/238 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/239 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/240 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/241 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/242 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/243 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/244 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/245 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/246 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/247 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/248 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/249 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/250 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/251 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/252 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/253

Przypisy

  1. Francuscy wyżsi oficerowie, noszą szlify ze złotymi frendzlami, zwykle nazywanemi graines d’epinard.P. T.
  2. Najwyższe góry na ziemi mają tylko 740 cześć jej promienia.
  3. Dwadzieścia pięć stóp.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Anonimowy.