Uwaga
Serwis Wedateka jest portalem tematycznym prowadzonym przez Grupę Wedamedia. Aby zostać wedapedystą, czyli Użytkownikiem z prawem do tworzenia i edycji artykułów, wystarczy zarejestrować się na tej witrynie poprzez złożenie wniosku o utworzenie konta, co można zrobić tutaj. Liczymy na Waszą pomoc oraz wsparcie merytoryczne przy rozwoju także naszych innych serwisów tematycznych.

Hektor Servadac/Część I/Rozdział XVII

Z Wedateka, archiwa
Przejdź do nawigacji Przejdź do wyszukiwania
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Hektor Servadac
Podtytuł Przygody w podróży po światach słonecznych
Data wydania 1878
Wydawnictwo Księgarnia Polska
Drukarz A. J. O. Rogosza
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Hector Servadac
Źródło Skany na commons:
cz.I i cz.II
Inne Cała część I
Indeks stron

{{#lst:Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/177|XVII|}} nam jest na południu i czy jaka urodzajna oaza w pustyni afrykańskiej nie uniknęła katastrofy? A przytem być może, iż Włochy, Sycylia, archipelag wysp Balearskich oparły się; należałoby w te strony zwrócić Dobrynę.
— Uwagi twoje są słuszne, Prokopie, — odrzekł hrabia; — w samej rzeczy zdaje mi się niezbędnem dokompletowanie planu hydrograficznego tej nowej kotliny.
— Przyłączam się do tego pomysłu, — dodał kapitan Servadac. — Cała kwestya zawiera się w tem, by wiedzieć, czy obecnie należy nam uzupełniać nasze poszukiwania przed powrotem na wyspę Gurbi.
— Sądzę, — odrzekł porucznik Prokop — iż powinniśmy zużytkować Dobrynę, dopóki może jeszcze służyć.
— Co chcesz powiedzieć przez to Prokopie? — zapytał hrabia.
— Chcę powiedzieć, że temperatura ciągle zniża się, że Galia posuwa się po linii krzywej, coraz bardziej oddalającej się od słońca i prędko będzie narażona na nadzwyczajne zimno. Natenczas morze zamarznie i żegluga stanie się niemożebną. Wiecie, panowie, jak trudnem jest pływanie wśród lodów. Czy nie lepiej zatem prowadzić w dalszym ciągu poszukiwania, dopóki wody są jeszcze wolne?
— Masz słuszność, Prokopie. — odrzekł hrabia. — Zobaczmy, co pozostało z dawnego kontynentu i czy jaki kawałek Europy nie został zaoszczędzony, czy jacy nieszczęśliwi nie utrzymali się przy życiu czy nie będzie można przyjść im w pomoc — oto, o czem trzeba się dowiedzieć przed powrotem na zimowy wypoczynek.
Szlachetny hrabia wśród takich okoliczności myślał jeszcze o swoich bliźnich. Ale kto wie czy myśląc o innych, nie myśli się o sobie samym? Żadna różnica ras, żadne odróżnienie narodowe nie powinno było już istnieć między tymi, których Galia unosiła w przestrzenie nieskończone. Byli oni przedstawicielami jednego i tego samego ludu, lub raczej rodziny, gdyż można było obawiać się, że niewielu mieszkańców dawnej ziemi przeżyło katastrofę! A zresztą jeżeli istnieli tacy, to powinni byli skupiać się, łączyć dla dobra wspólnego, i jeżeli zginęła wszelka nadzieja powrotu na kulę ziemską, starać się odnowić na tem nowem ciele niebieskiem nową ludzkość.
Dnia 25. galiota opuściła małą zatokę, w której na chwilę znalazła schronienie i posuwając się wzdłuż brzegu północnego płynęła ku wschodowi całą siłą pary. Zimno poczynało stawać się dotkliwem, mianowicie przy silniejszym wietrze. Termometr trzymał się średnio o dwa stopnie niżej zera. Na szczęście morze ścina się przy temperaturze niższej, aniżeli woda słodka; nie przedstawiało więc żadnej przeszkody w żegludze Dobryny. Ale należało pospieszać.
Noce były piękne. Chmury, zdawało się, iż nie tak łatwo powstają w stopniowo ochładzających się pokładach atmosfery. Konstelacye błyszczały na firmamencie w czystości niezrównanej. Jeżeli porucznik Prokop w charakterze marynarza żałował, że księżyc zniknął na zawsze z horyzontu, to astronom, zajęty badaniem nieba gwieździstego, winszowałby sobie, tej tak mu się nadającej jasności nocy galickich.
Ale jeżeli wędrowcy na Dobrynie pozbawieni byli księżyca, to przynajmniej mieli zdawkową jego monetę. W owej epoce prawdziwy grad gwiazd spadających przesuwał się po widnokręgu, — gwiazd nierównie liczniejszych, aniżeli spostrzegacze ziemscy mogą naliczyć w sierpniu i listopadzie. I jeżeli, powołując się na p. Olmsted, na horyzoncie w Bostonie w r. 1833 ukazało się średnio trzydzieści cztery tysiące asteroid tego rodzaju, to tu śmiało można było podwoić tę liczbę.
Galia, w samej rzeczy, przebywała pierścień, będący prawie jednośrodkowym z orbitą ziemi i względem niej zewnętrznym. Meteorowe te ciałka, zdawało się, iż miały za punkt wyjścia Algol, jednę z gwiazd w konstelacyi Perseusza i iskrzyły się z wytężeniem, które nadzwyczajna ich szybkość czyniła cudownem, ścierając się z atmosferą Galii. Bukiet ogniów sztucznych, złożony z miliona rakiet, nie dałby się porównać ze wspaniałością tego meteoru. Skały, z jednej strony odbijając te ciałka od swej powierzchni metalicznej, zdawały się iskrzyć światłem, a morze oślepiało wzrok, jak gdyby usypane było rozpalonymi żużlami.
Ale widowisko to trwało zaledwie dobę, z taką szybkością Galia oddalała się od słońca!
Dnia 26 lutego Dobryna wstrzymana została w swej drodze długo wysuniętem wybrzeżem, co ją zmusiło do spuszczania się aż do kończyny dawnej Korsyki, z której ani śladu nie pozostało. Tam miejsce ciaśniny Bonifacia zalegało morze, najzupełniej puste. Ale dnia 27go sygnalizowano wysepkę na wschodzie w odległości kilku mil od galioty; położenie zaś jej pozwalało przypuszczać, że nie była dawną, lecz należała do północnych brzegów Sardynii.
Dobryna przybliżyła się do tej wysepki. Spuszczono łódź na wodę. W kilka chwil potem hrabia i kapitan Servadac wylądowali na zieleniejącej łące, mającej nie cały hektar powierzchni. Kilka krzaków mirtu i innych roślin, nad któremi wznosiły się trzy czy cztery stare drzewa oliwne, przecinało ją w niektórych miejscach. Zdawało się, że są opuszczone przez wszelakie żywe istoty.
Wędrowcy nasi zabierali się zatem do odpłynięcia, gdy uszu ich doleciało beczenie i prawie w tejże chwili ujrzeli kozę, skaczącą między skałami.
Byłto jeden egzemplarz owych kóz domowych, tak słusznie zwanych „krowami ubogich,“ młoda samica, o czarnej wełnie, małych i regularnie zagiętych rogach, która nie tylko nie uciekała za zbliżeniem się obcych, lecz pobiegła naprzeciw nim, skokami i beczeniem zdając się wzywać by poszli za nią.
— Ta koza nie jest sama na wysepce! — zawołał Hektor Servadac. — Idźmy za nią!
Tak się też stało; a o kilkaset kroków dalej kapitan Servadac i hrabia przybyli do rodzaju jamy osłoniętej krzakiem kaprifolium.
Z pomiędzy gałęzi wyglądało dziecko, mogące mieć siedm do ośmiu lat, o głowie zacienionej długiemi czarnemi włosami, piękne jak jeden z aniołków Murilla na obrazie Wniebowzięcia — nie bardzo wystraszone.
Rozpatrzywszy przez kilka chwil dwóch przybyłych, których powierzchowność wydała się jej zapewne wzbudzającą zaufanie, mała dziewczynka wstała, podbiegła ku nim i wyciągając obie ręce z ruchem pełnym ufności — rzekła głosem tak słodkim, jak sam język włoski, w którym się odezwała:
— Wy nie jesteście źli ludzie? Nie zrobicie mi nic złego? Czy nie potrzebuję obawiać się?
— Nie, — odpowiedział hrabia po włosku. — Jesteśmy i chcemy być twoimi przyjaciołmi!
Potem popatrzywszy przez chwilę na piękną dziewczynkę, zapytał:
— Jak się nazywasz, moja malutka?
— Nina.
— Nino, czy możesz nam powiedzieć, gdzie się znajdujemy?
— Na Madalenie, — odrzekła dziewczynka. — Byłam tam gdy się wszystko zmieniło — i to nagle!
Madalena, była to wyspa leżąca blisko Kaprery na północ od Sardynii, która teraz znikła wśród straszliwej klęski.
Kilka zapytań, na które nastąpiły odpowiedzi bardzo roztropne, wyjaśniły hrabiemu, że mała Nina była sama jedna na wysepce, że nie miała rodziców, że doglądała stada kóz, należących do pewnego gospodarza, że w chwili katastrofy wszystko nagle zapadło się dokoła niej, wyjąwszy tego kawałka ziemi, że ona i Marzy, jej faworyta, jedne tylko uratowały się, że była w wielkim strachu, ale że wkrótce uspokoiła się, podziękowawszy Bogu, że ziemia już więcej nie rusza się i uporządkowała się, by żyć z Marzy. Na szczęście posiadała nieco żywności, która dotąd jej wystarczyła; a zawsze miała nadzieję, iż przybędzie jaka łódź, by ją zabrać. Ponieważ łódź już się znalazła, więc popłynie, pod warunkiem, że zabiorą i jej kozę i że gdy będzie można, odeszlą je obie do domu.
— Oto jeszcze jeden śliczny mieszkaniec więcej na Galii! — rzekł kapitan Servadac, uściskawszy dziewczynkę.
W pół godziny potem Nina i Marzy, ulokowane zostały na galiocie, gdzie każdy, jak łatwo domyśleć się, przyjął je najserdeczniej. Spotkanie tego dziecka było szczęśliwą przepowiednią. Majtkowie, ludzie bogobojni i przesądni, poczytali ją za rodzaj anioła i nie jeden naprawdę przyglądał się, czy nie ma skrzydeł.
W kilka godzin Dobryna straciła z oczu Madalenę, żeglując ku południo-wschodowi przy nowem wybrzeżu, odległem o pięćdziesiąt mil od dawniejszego brzegu włoskiego. Inny ląd zastąpił półwysep, z którego ślad nawet nie pozostał. Wszakże na wysokości Rzymu uformowała się wielka zatoka, ciągnąca znacznie dalej po za miejsce, które powinno było zajmować wieczne miasto. Dalej nowy brzeg wsuwał się w dawniejsze morze dopiero na wysokości Kalabryi i rozciągał się aż do samych ich krańców. Ale nie było już latarni meksykańskiej, ani Sycylii, ani nawet szczytu ogromnej Etny, która jedna wznosiła się na trzy tysiące trzysta pięćdziesiąt metrów ponad powierzchnią morza.
O sześćdziesiąt mil dalej ku południowi Dobryna znowu ujrzała wejście do owej ciaśniny, która tak opatrznościowo przedstawiła się jej podczas burzy, a której wschodni otwór wychodził na wody gibraltarskie.
Od tego punktu do ciaśniny Gabes nowe granice Śródziemnego morza były już zbadane przez naszych wędrowców. Porucznik Prokop, słusznie oszczędzając czas, zwrócił więc w prostej linii ku paraleli, gdzie znalazł brzegi kontynentu jeszcze nie obejrzane.
Był dzień 3 marca.
Od tego punktu brzeg zakreślał Tunis, przechodził przez dawną prowincyą Konstantyny, na wysokości dawnej oazy Ziban. Potem ostrym kątem wchodził aż pod trzydziestą drugą paralelą i zawracał, tworząc nieregularną zatokę, dziwnie obramowaną, mineralnemi masami. Następnie na długości około stu pięćdziesięciu mil przebiegał dawniejszą Saharę algierską, tak, że przybliżał się ku południowej stronie wyspy Gurbi w cyplu, który mógłby służyć za naturalną granicę marokkańską, gdyby Marokko istniało jeszcze.
Potrzeba było zatem powracać na północ do końca tego cypla, aby go opłynąć. Opływając zaś podróżni nasi byli świadkami fenomenu wulkanicznego, który pierwszy raz dostrzegli na powierzchni Galii.
Cypel ten zakończała góra ogniem wybuchająca, wznosząca się na trzy tysiące stóp. Nie był to wulkan wygasły, ponieważ krater jego jeszcze dymił, jeżeli nie wyrzucał płomieni.
— A więc Galia posiada ogień wewnętrzny! — zawołał kapitan Servadac, gdy wulkan został sygnalizowany z Dobryny.
— Dlaczegożby nie, kapitanie, — odrzekł hrabia. — Ponieważ Galia jest tylko odłamem kuli ziemskiej, to czyż nie mogła nasza asteroida zabrać z sobą części ognia środkowego, jak zabrała część atmosfery, wód i lądu?
— Bardzo niewielką część! — powiedział kapitan Servadac, — ale z tem wszystkiem wystarczającą dla teraźniejszej ludności!
— Za pozwoleniem, kapitanie, — zapytał hrabia, — ponieważ podróż nasza ma nas doprowadzić w okolice Gibraltaru, czy nie sądzisz pan, iż należałoby zawiadomić Anglików o nowym stanie rzeczy i wynikach tego?
— Do czego? — odrzekł kapitan Servadac. — Anglicy ci wiedzą, gdzie się znajduje wyspa Gurbi i jeżeli się im spodoba mogą tam przybyć. Nie są to nieszczęśliwi, środków pozbawieni ludzie. Przeciwnie! Na długo mają czem żyć. Najwięcej sto dwadzieścia mil oddziela ich od naszej wyspy, a gdy morze pokryje się lodem, mogą zgłosić się do nas, kiedy zechcą. Właściwie nie mamy racyi być zadowolonymi z ich przyjęcia i gdy przybędą do nas, to zemścimy się...
Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/186 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/187 Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/188 {{#lst:Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/189||XVII}}


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.