Uwaga
Serwis Wedateka jest portalem tematycznym prowadzonym przez Grupę Wedamedia. Aby zostać wedapedystą, czyli Użytkownikiem z prawem do tworzenia i edycji artykułów, wystarczy zarejestrować się na tej witrynie poprzez złożenie wniosku o utworzenie konta, co można zrobić tutaj. Liczymy na Waszą pomoc oraz wsparcie merytoryczne przy rozwoju także naszych innych serwisów tematycznych.

Hektor Servadac/Część I/Rozdział III

Z Wedateka, archiwa
Przejdź do nawigacji Przejdź do wyszukiwania
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Hektor Servadac
Podtytuł Przygody w podróży po światach słonecznych
Data wydania 1878
Wydawnictwo Księgarnia Polska
Drukarz A. J. O. Rogosza
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Hector Servadac
Źródło Skany na commons:
cz.I i cz.II
Inne Cała część I
Indeks stron

{{#lst:Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/024|III|}} Owoż filozofia, to jak kieszonkowa moneta u Gaskończyka, ma on ją zawsze w swym worku, a co do żołądka, to wszystka woda Garonny mogła przepłynąć przez niego nie zaspokoiwszy ani na chwilę.
Co do Ben-Zufa, to przypuściwszy przesiedlanie się dusz, musiał on być strusiem za poprzedniego istnienia; zachował bowiem jego fenomenalne wnętrzności o potężnym soku gastrycznym, który trawi krzemienie jak mięso kurcząt.
Należy zauważyć, że gospodarze w gurbi zaopatrzeni byli w żywność na miesiąc, że w cysternie mieli wodę do picia w obfitości, że furaż zapełniał strych stajni i że oprócz tego część płaszczyzny między Tenez i Mostaganem, szczególnie urodzajna, może współzawodniczyć z bogatemi polami Mitydży. Zwierzyna nie była tam rzadką; oficerowi zaś sztabu głównego nie jest wzbronione mieć z sobą strzelbę myśliwską podczas wycieczek, jeżeli tylko nie zapomniał mierniczych swoich przyborów.
Kapitan Servadac, powróciwszy do gurbi, zjadł obiad z apetytem wielce zaostrzonym przejażdżką. Ben-Zuf umiał bardzo dobrze gotować. Z nim nie było co obawiać się mdłych preparatów. Solił on, pieprzył i dolewał octu po militarnemu. Ale, jak powiedziano, miał do czynienia z dwoma żołądkami, nie dbającymi o największe zaostrzenie przyprawy i niedostępnymi dla gastralgii.
Po obiedzie, podczas gdy ordynans skrzętnie chował resztki jadła w tem, co nazywał swoją „szafą żołądkową,“ kapitan Servadac wyszedł z gurbi na wybrzeże z cygarem.
Noc poczynała zapadać. Słońce znikło przeszło od godziny po za gęstemi chmurami, za horyzontem, który równina przecinała po za Chelifem. Niebo przedstawiało wówczas widok szczególny, na któryby nie bez pewnego zdziwienia spoglądał każden spostrzegacz fenomenów kosmicznych. W samej rzeczy od północy, pomimo że ciemność była już dość głęboka, by ograniczyć doniosłość wzroku na promień półkilometrowy, pewien rodzaj czerwonawego światła zabarwiał wyższe pokłady mgły w atmosferze. Nie było widać ani wycięć regularnych ani promieniowania światła od jakiegokolwiek jaśniejącego punktu. Nic zatem nie zapowiadało ukazania się jakiej zorzy północnej, której świetność zresztą rozpościerała się tylko na przestrzeniach nieba wzniesionych na wyższą szerokość. Trudno by zatem było meteorologiście powiedzieć jakiemu fenomenowi zawdzięczać należy tę pyszną iluminacyę ostatniej nocy roku.
Ale kapitan Servadac nie był meteorologiem. Od wyjścia ze szkół, można powiedzieć, iż nigdy nie wtykał nosa w kurs kosmografii. Zresztą tego wieczora czuł się mało usposobionym do obserwowania sfery niebieskiej. Przechadzał się, palił cygaro. Czy myślał o tem spotkaniu, które na drugi dzień rano miało go postawić oko w oko z hrabią Timaszewem? W każdym razie jeżeli myśl ta przelatywała mu czasami przez głowę, to nie oburzała go więcej, aniżeli wypadało na hrabiego. Przyznać trzeba, że dwaj przeciwnicy nie czuli ku sobie nienawiści, chociaż byli rywalami. Chodziło poprostu o wyrównanie sytuacyi, w której jeden z nich był zanadto. To też Hektor Servadac poczytywał hrabiego Timaszewa za człowieka bardzo porządnego, a hrabia ze swojej strony miał wielki szacunek dla oficera.
O godzinie ósmej wieczorem kapitan Servadac wszedł do jedynego pokoju w gurbi, gdzie znajdowało się jego łóżko, niewielki stolik do rysunku i kilka pak, służących za szafy. Kuchenną czynność wykonywał ordynans nie w gurbi, ale w sąsiednim posterunku i tam też sypiał na ławie, jak się wyrażał, z „rdzennego dębu“. Nie przeszkadzało mu to jednak spać dwanaście godzin z rzędu. Pod tym względem niewieluby ustąpił.
Kapitan Servadac, nie bardzo sennością naglony, usiadł przy stole, na którym porozkładane były rozmaite instrumenta. Machinalnie wziął w rękę ołówek czerwony i szafirowy, a w drugą cyrkiel. Potem na kalkowym papierze począł kreślić linie kolorowe i nierówne, w niczem nie przypominające surowego rysunku topograficznego.
Przez ten czas Ben-Zuf, który nie otrzymał jeszcze rozkazu by szedł spać, wyciągnąwszy się w jednym kącie, próbował drzemać, co niełatwem było z powodu szczególnej niespokojności kapitana.
Bo też nie oficer sztabu głównego, ale gaskoński poeta, siedział przy roboczym stole. Tak jest! Hektor Servadac wysilał się w najlepsze! Zawziął się on na owo rondo, wzywając natchnienia, które okrutnie prosić się kazało. Czy machał cyrklem by nadać swym wierszom miarę ściśle matematyczną? Czy kolorowego ołówka używał dla tego by bardziej urozmaicać buntownicze rymy? Tak możnaby przypuszczać. W każdym razie robota była mozolna.
— Eh, do licha! —zawołał — dlaczego wybrałem tę formę czterowierszową, która zmusza do ściągania rymów jak żołnierzy uciekających podczas bitwy? Ale do wszystkich szatanów! będę walczył! nie będzie powiedziano, że oficer francuski cofnął się przed rymami. Utwór wierszowany, to jak batalion! Pierwsza kompania już wystąpiła!... Chciałem powiedzieć pierwszy czterowiersz — naprzód inne!
Rymy tak naciskane, stawiły się nakoniec do apelu, bo następujące czerwone i niebieskie wiersze wydłużały się na papierze:

Słów ułożonych w wykwintne zdania
Czyliż potrzeba:

— Co tam u licha mruczy mój kapitan? — zapytał sam siebie Ben-Zuf, wijąc się w kącie. — Już godzinę kręci się jak kaczka w przeręblu.
Hektor Servadac szybkiemi krokami wymierzał gurbi w całym zapale poetycznego natchnienia:

I czy naprawdę droga gadania
Wiedzie do nieba?

— Niezawodnie komponuje wiersze ! — powiedział znowu sam do siebie Ben-Zuf, wyciągając {{#lst:Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/029||III}}


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.