Uwaga |
---|
Gość nieznany (Kraszewski, 1946)
Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Gość nieznany | |
Pochodzenie | Biblioteczka Dziecięca | |
Wydawca | Spółka Wydawnicza „Dzieło” | |
Data wydania | 1946 | |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka | |
Miejsce wyd. | Kraków | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: | |
| ||
Indeks stron |
{{#lst:Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Gość nieznany.pdf/3|s03d|}} nad chłopską potrzebę. Sama chata wyglądała tak biednie, że nikt po niej nie domyślał się rzeczywistego dostatku gospodarza.
Jednego wieczora jesiennego, gdy Wiaduch właśnie powracał z pługiem do chaty, mając przy sobie syna i parobka, a żona jego stała w progu domostwa, oczekując męża i syna z wieczerzą, ukazał się na drodze mężczyzna, mogący mieć lat trzydzieści, który prowadził za sobą kulejącego konia. Ubrany był jak dostatni ziemianin, a z przyborów, które miał ze sobą, widać było, że z łowów powracał.
— Hej, gospodarzu! Głodny jestem i zmęczony! — zawołał, stanąwszy za płotem. — Nie dalibyście mi spocząć i zjeść cokolwiek? Zapłacę dobrze.
Wiaduch przybliżył się do płotu, pozdrawiając go:
— I bez zapłaty — rzekł. — Człek człeka głodnego od progu nie odpycha. Ale wy, panie, jak z twarzy i z sukni widać, ani w chacie dymnej odpoczywać nie zwykliście, ani jeść z glinianej misy drewnianą łyżką.
— Głód nie patrzy misy, a zmęczenie strzechy i posłania nie wybiera — rzekł dobrodusznie, stojący za płotem.
Gospodarz otworzył wrota i podróżny wszedł na podwórko, prowadząc ze sobą kulejącego konia. Wziął go zaraz parobek, bo mu żal było pięknego rumaka i ująwszy za chorą nogę, począł się uważnie kopytu przypatrywać. Po krótkim badaniu zręcznie wyjął ostry cierń z nogi i zawołał wesoło:
— Nic mu nie będzie, tylko tłustością zalać trzeba.
— Bóg zapłać — rzekł na to podróżny, — bo mi ten koń bardzo miły, a nie radbym widzieć go kaleką.
Potem wszedł do chaty. Obejrzawszy się po izbie, siadł na ławie, a gospodyni zakrzątała się zaraz około przyjęcia.
Podróżny dosyć niezgrabnie wziął się do ukrojenia sobie chleba, posypał go solą i począł jeść chciwie.
— Jeżeli łaska — zapytał gospodarz, — miłościwy pan z daleka?
— Od Krakowa — rzekł gość.
— Pewnie tutejszy ziemianin?
— Nie — rzekł przybyły, potrząsając głową. — A wam, jak się tu dzieje? Gospodarka idzie dobrze?
— Ano, idzie i kuleje — mówił poufale kmieć. — Pracować trzeba, bo człowiek zarobić musi na siebie, na dzieci, na grad i na burzę, na pana i na księdza, na wszystkich.
— Tak — rzekł gość. — Wy lejecie pot, a drudzy przelewają krew, broniąc was.
— To prawda, ale nieraz dzieje nam się ciężka, bardzo ciężka krzywda.
Tu począł Wiaduch opowiadać, na jakie krzywdy są kmiotkowie narażeni, jakiego nieraz doznają ucisku od dumnych a niesprawiedliwych panów, a znikąd nie mają pomocy.
Gospodarz opowiadał, a gość słuchał uważnie, wypytywał o szczegóły, jakby sobie wszystko dobrze chciał zapamiętać, wreszcie zapytał:
— A jakaż na to rada? Przecie macie sędziów?
— Sędziowie są, ale sprawiedliwości nie ma — rzekł Wiaduch.
Tymczasem gospodyni z córką zastawiła stół jadłem. Choć nie było wytworne, gość zabrał się do niego i widać było, że mu smakowało.
— Kiedy wam się krzywda dzieje — rzekł, kończąc przerwaną rozmowę, — czemuż nie pójdziecie do króla? On przecie najwyższym sędzią.
— Król? — zapytał Wiaduch. — On ma o czym innym myśleć, niż o nas.
— I o was powinien.
— Ha! Nie znamy go jeszcze. Nieboszczyka, starego Łokietka, tośmy znali. Dobry był. Z prostym kmieciem jak z człowiekiem nieraz pogadał, tośmy go i ratowali, gdy błąkał się po kraju.
— Syn jego pewnie to wam będzie pamiętał — rzekł gość, zamyślając się.
Po chwili wstał z ławy. Obejrzał się, a już wieczór nadchodził.
— Bóg zapłać gospodarzu, a i wam gosposiu Bóg zapłać! Nie traćcie, ojcze, nadziei w Bogu i w młodym królu. On napewno dołoży starań, aby się wam krzywda nie działa.
Mówiąc to, sięgnął do kalety.
— Nie czyńcie mi krzywdy — rzekł Wiaduch spokojnie. — Za gościnę nikt nie bierze zapłaty.
— Dlaczego?
— Po starym zwyczaju nie godzi się to. Chata nie gospoda. Krzywdy nie czyńcie!
Gość zakłopotany stał i myślał. Na koniec ściągnął z palca bogaty pierścień i skinął na córkę, która zamiast zbliżyć się, skryła się w kąt przestraszona.
— Chciałbym choć dziecku waszemu pamiątkę zostawić — odezwał się gość. To mówiąc i nie chcąc dziewczęcia przymuszać, pierścień z dużym świecącym kamieniem położył na stole, skłonił się i wyszedł z chaty.
Wiaduch wyszedł za nim na podwórze. Tutaj podróżny jeszcze raz podziękował za gościnę, siadł raźno na wierzchowca i wydostawszy się za wrota, śpiesznie odjechał. Wkrótce zarośla zasłoniły go.
Gdy Wiaduch powrócił do izby, zastał wszystkich zapatrzonych w pierścień. Był on z czystego złota, a na przedzie miał prześliczny kamień. Nie mogli mu się nadziwić i nacieszyć nim.
Tylko Wiaduch był zadumany. Starał się odgadnąć, kim był ten gość.
Już się dobrze zaczynało ściemniać, gdy na drodze ozwały się krzyki i wołania, a przed wrotami Wiaducha stanęli jacyś ludzie jezdni.
— Hej! Jest tam kto? — wołano.
Wiaduch wyszedł z chaty.
— A czego chcecie?
— Jechał kto tą drogą niedawno?
— A kogóż wam potrzeba?
— Czy nie jechał tędy pan jaki?
— Był jeden!
— Na jakim koniu?
Wiaduch opisał maść konia.
Na to ozwały się krzyki:
— To on! To on!
— Był tutaj — rzekł gospodarz — i przed godziną ruszył dalej. Konia miał zranionego w nogę, więc tu spoczywał i posilił się, bośmy dali, na co nas stało.
— Zdrówże był?
— Jako wy wszyscy, zdrów jak ryba i dosyć wesoły. Tylko nie chciał mi mówić, kto on. Proszę, powiedzcie wy mnie, kto to był? Kogo miałem gościem w mojej chacie?
— Jedźmy! — wołano. — Gońmy!...
— Ej! Szczęśliwy ty chłopie! — odezwał się jeden zza płota. — Nie wiesz kogoś przyjmował w swoim domu? Wszyscy panowie zazdrościć ci będą.
— Kogóż to? — pytał Wiaduch.
— Królaś Kazimierza miał! Król był u ciebie! — Te słowa krzyknął jezdny i popędził za innymi.
Wiaduch osłupiał.
Zacisnął ręce, namarszczył czoło i powtórzył sam do siebie:
— Król był u mnie?... Król u mnie?...
Tymczasem parobek, chwyciwszy się za głowę, z krzykiem wpadł do chaty, wołając:
— To był król! To był król Kazimierz!
A Wiaduch ciągle jeszcze stał na podwórzu zamyślony.
— Czym ja mu tylko nie powiedział za wiele?... A no — rzekł w końcu, wracając do chaty, — wola Boża! Co ma być, to będzie!