Uwaga
Serwis Wedateka jest portalem tematycznym prowadzonym przez Grupę Wedamedia. Aby zostać wedapedystą, czyli Użytkownikiem z prawem do tworzenia i edycji artykułów, wystarczy zarejestrować się na tej witrynie poprzez złożenie wniosku o utworzenie konta, co można zrobić tutaj. Liczymy na Waszą pomoc oraz wsparcie merytoryczne przy rozwoju także naszych innych serwisów tematycznych.

Błękitna książeczka

Z Wedateka, archiwa
Przejdź do nawigacji Przejdź do wyszukiwania
>>> Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł Błękitna książeczka
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wydania 1879
Druk K. Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: Pobierz jako ePub Pobierz jako PDF Pobierz jako MOBI
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
BŁĘKITNA KSIĄŻECZKA
Rule Segment - Wave - 40px.svg
POWIEŚĆ
PRZEZ
Walerję Marenné.

WYDANIE DRUGIE

LWÓW.
NAKŁADEM KSIĘGARNI
GUBRYNOWICZA I SCHMIDTA
Z drukarni K. Pillera.
1879.







W piękny dzień letni, wśród cienistej alei parku, na brzozowej ławce, rzuconej niedbale pod pniem odwiecznego dębu, siedziały dwie kobiety. Przed niemi była gładka tafla jeziora, w którem tak jak w kryształowej szybie, przeglądały się nadbrzeżne drzewa, i niebo rozognione, i słup słonecznych promieni. Białe łabędzie szybowały po niem niedbale, dalej ciągnęła się aksamitna murawa, gdzieniegdzie emaliowana klombem rzadkich kwiatów, a dalej wznosiła się imponująca masa pałacowych murów, z szeroką wystawą, ubraną pomarańczowemi drzewami, na których lśniącej zieloności odbijały pięknie różowe laury i pąsowe granaty.
Pałac był widać stary, świadczyła o tem struktura, zdradzająca wyraźnie początek ośmnastego wieku, i wszystkie łamane ozdoby, jakie cechowały zwykle zepsuty styl odrodzenia, przechodzący w barokko, zastosowany do potrzeb naszego klimatu.
Estetyk byłby miał zapewne wiele do zarzucenia tym szarym murom, wznoszącym się z ciężkim majestatem, których ani gzymsy, ani fryzy i półkolumny, nie mogły lżejszymi uczynić, ale pomimo to, ten zabytek przeszłości, utrzymywany ze starannością świadczącą o dobrej woli i bycie właścicieli, nosił pański charakter. Pałac harmonizował ze staremi drzewami, które go tłumnie otaczały i widocznie były z nim współczesne.
Wszędzie znać było ład i harmonię, jaką tylko otrzymać można zapomocą materyalnych środków, połączonych z dobrym smakiem. Pałacowym murom nie brakło jednej cegiełki; z za lustrzanych szyb przebijały kosztowne draperye i koronki firanek, a aleje parku starannie wygracowane i wysypane żwirem, wiły się wśród pięknie utrzymywanych gajów. Widocznie miejsce to było ulubioną rezydencyą bogatej rodziny, nie szczędzącej kosztu, aby ją ozdobić.
Dwie kobiety, siedzące na ławce pod dębem, nie zwracały żadnej uwagi na to, co ich otaczało; snać przywykły do tych wszystkich wykwintów. Jedna patrzała w ziemię, druga w niebo; nie miały sobie widać wiele do powiedzenia, bo długo milczały. I nie dziw: nigdy może twarze i postacie ludzkie nie tworzyły tak wielkich kontrastów.
Jedna z nich, ta, której oczy były spuszczone, mogła mieć lat sześćdziesiąt lub więcej, figura jej jednak wyprostowana skutkiem nawyknienia zapewne, zachowała sztywność, właściwą przesłowiecznemu wychowaniu. Sucha, blada, pomarszczona, miała ten rodzaj twarzy, na której życie nie wypisało nic, nic zgoła, prócz nieuniknionych brózd wieku. Twarz ta bez wyrazistych konturów, przedstawiała obraz startego hieroglifu, którego najbystrzejszy badacz wyczytać nie zdoła. Była to jedna z tych postaci, co przesuwają się wśród ludzi, jak mało zajmująca zagadka, niezrozumiała dla drugich, a często i dla samych siebie, których młodość pozbawiona była uroku, wiek dojrzały siły, a starość powagi. Nad jej płaskiem czołem widać było z pod czepka włosy jasne, a teraz skutkiem siwizny przechodzące w jakieś zielonawe odcienie. W jednej ręce trzymała parasolkę, a drugą przebierała machinalnie ziarnka różańca. Przecież nie zdawała się modlić, bo obwisłe jej usta były nieruchome, a nic w twarzy nie zdradzało namaszczenia lub skupienia myśli.
Towarzyszka tworzyła z nią tak głęboki kontrast, iż każdy widząc przy sobie te dwie postacie, musiał na nią zwrócić uwagę. Była ona młoda i świeża, jak ranek wiosenny. Młodość promieniała z jej czoła, świeciła w oczach, tryskała z lica i z uśmiechu ust. Jakieś siły nieświadome siebie, pragnienia i sny wiosenne zdawały się obwiewać ją urokiem dziewiczym. Wielkie jej jasne oczy miały spojrzenie ufne i śmiałe, jakby widziały otwarte przed sobą karty przyszłości i wczytywały się w nie z wiarą, że one ziścić muszą wszystkie marzenia. Znać w niej było też niewiadomość życia, co o niczem nie wątpi i niczego się nie lęka, bo nie ma pojęcia niebezpieczeństw. Znać było palącą ciekawość, niecierpliwość nawet, jak gdyby ta młoda piękna istota była pewna, iż zbierać będzie róże bez cierni i radości bez przymieszki bolu. Ale to wszystko paliło się tylko w jej spojrzeniu, na tle jakiegoś zamyślenia, powagi, wyrobionej okolicznościami lub wolą; były to siły utajone, drzemiące, czekające chwili stosownej, a widne tylko czasem w blasku źrenicy lub w tajemniczym uśmiechu ust różowych.
Długi czas spoglądała ona na przemian w błękit nieba, zaledwie przysłoniony gdzieniegdzie białą chmurą, lub w taflę jeziora, aż wreszcie zwróciła się do swojej towarzyszki i zniecierpliwiona może jej milczeniem, zawołała:
— Drylsiu, czy ty nigdy nie skończysz tego różańca?
Głos jej miał srebrne, przejmujące brzmienie, harmonizujące z wyrazem oczu; znać było, iż mógł on zniżyć się do aksamitnych tonów uczucia i podnieść do dźwięków pełnych siły.
Stara kobieta zainterpelowana w ten sposób, zatrzymała ruch ręki, przesuwającej ziarnka, i spokojnie podniosła głowę.
— A czegoż księżniczka sobie życzy? — odparła, jak gdyby jej modlitwa powinna była ustąpić pierwszeństwa kaprysowi młodej dziewczyny.
— Drylsiu, wszak ja kończę lat siedmnaście?
— Tak jest, lat siedmnaście — powtórzyła jak echo.
I znowu spuściła oczy, dotykając ręką różańca. Ale myśli księżniczki, obudzone temi prostemi słowami, pobiegły szlakiem wspomnień aż w lata dziecinne.
— Ty znałaś moją matkę, Drylsiu, nieprawdaż? — spytała nagle.
Drylska znowu oderwała się od różańca.
— Znałam — odparła tym samym tonem, jakimby odpowiedziała na każde inne zapytanie względem wczorajszej pogody lub obiadu.
Księżniczka jednak przywykła widać do monotonii jej głosu, nie zwróciła na to uwagi, bo wsparłszy głowę na ręku, mówiła zwolna:
— Chciałabym chociaż wyobrazić sobie matkę.
— Cóż znowu? przecież portret nieboszczki księżny wisi w pokoju hrabiny Aurelii, a księżniczka także ma jej miniaturę, a biust marmurowy stoi w wielkiej galeryi.
Ale pomimo tego wyliczenia wizerunków matczynych, dziewczyna wstrząsnęła głową.
— Wiem, jak moja matka wyglądała — rzekła — ale mnie nie o to idzie; chciałabym sobie wyobrazić co innego: jak ona mówiła, co czuła, co myślała.
Pani Drylska nie sądząc zapewne, aby te słowa wymagały odpowiedzi, a rozstawszy się stanowczo z różańcem, kreśliła końcem parasolki po piasku jakieś arabeski niewyraźne.
— Drylsiu — zawołała znowu dziewczyna — powiedz mi przynajmniej, czy moja matka była smutna czy wesoła?
— Jak czasem, księżniczko.
— To tak jak ja.
Drylska ruszyła ramionami.
— To wcale co innego; księżniczka jesteś dziecko, a nieboszczka księżna...
— Przecież już dzieckiem nie jestem — przerwała prawie nadąsana.
Niewyraźny uśmiech zarysował się na twarzy starej kobiety, ale wierna widać przyjętej taktyce, zamiast zaprzeczać swojej burzliwej wychowance, zamilkła.
— Bo widzisz Drylsiu, ja nie wiem, ale sądzę, zdaje mi się, że moja matka nie była szczęśliwą.
— Jezus, Marya! któż to mógł księżniczce powiedzieć?
— Nie powiedział mi nikt, zaręczam ci, moja Drylsiu, tylko słyszałam zawsze, że mój ojciec odbywał dalekie podróże, jak to i teraz robi.
— To i cóż z tego?
— Moja matka była samą.
— Księżna Marya nie lubiła podróżować.
— Ależ to smutno być samej, Drylsiu; jabym się na to nie zgodziła nigdy. Moja matka nie musiała być szczęśliwa.
— Co też to księżniczce do głowy przychodzi? Księżna Marya posiadała wszystko, czego tylko zapragnąć można: majątek, piękność, znaczenie...
— Alboż to wszystko daje szczęście? — zawołała dziewczyna ze szlachetną nieoględnością, cechującą jej lata.
Pani Drylska popatrzała na nią przez chwilę z nieokreślonym wyrazem; może litowała się nad jej zaślepieniem, może nie dowierzała słowom, bo jak wszystkie pospolite natury, zamykała swój ideał w doraźnem użyciu.
— Ja — mówiła dalej księżniczka, puszczając wodze marzeniom — ja gdybym kogo kochała, to musiałabym z nim być zawsze nieodstępną, nie chciałabym słuchać o żadnych rozstaniach, bo wszak ten, co kocha, nie może dobrowolnie porzucać.
— Boże mój! co księżniczka dzisiaj wygaduje! Przecie pan hrabia kocha hrabinę Aurelię, a nie zawsze są razem.
Dziewczyna zrobiła nieokreślony grymas, jak gdyby familijny przykład, cytowany przez panią Drylską, niezupełnie trafiał do jej przekonania.
— Ach! — zawołała — Aurelka, to co innego; ona taka poważna, rozsądna... a potem rozumiem łatwo, że nie płacze do Emiliana, bo widzisz Drylsiu, on wcale niepowabny.
Roześmiała się głośno. Ale nauczycielka nie podzielała wcale tej wesołości, którą uważała zapewne za bardzo niewczesną, bo ściągnęła brwi z wyrazem niezadowolenia. Dziewczyna nie zważając na to, mówiła dalej:
— Marszcz się jak chcesz, moja Drylsiu, to nie przeszkadza, że Emilian jest łysy, nosi okulary i wygląda najmniej na lat pięćdziesiąt.
— Pan hrabia ma dopiero lat czterdzieści, a chociaż ma rzadkie włosy...
— O, Drylsiu, jest łysy, zupełnie łysy.
— A chociaż ma rzadkie włosy — ciągnęła dalej niezrażona przerwą kobieta — jest bardzo piękny i dystyngowany, a przytem jaki majątek!
— Wiem, wiem; zresztą się Aurelce podobał, to najważniejsza. Tylko ja nie chciałabym podobnego rnęża, nigdy, nigdy!
— Alboż księżniczka wie, za kogo pójdzie?
— Mój mąż — mówiła dziewczyna — musi być młody, piękny i nadewszystko musi mię kochać, ale to kochać całą duszą. Zresztą mógłby nie być tak bardzo piękny, byle mi się podobał i miał czarne oczy, czarne oczy koniecznie.
— I musi być bogaty — podchwyciła praktyczna Drylska.
Księżniczka wzruszyła lekko ramionami; snać nie uważała za stosowne robić uwag w tym względzie, widocznie jednak stan majątkowy przyszłego małżonka był u niej na ostatnim planie.
W tej chwili głos dzwonka dał się słyszeć od strony pałacu, oznajmiając zbliżenie obiadowej godziny.
— Ach Boże! — zawołała Drylska — otóż i czas się ubierać, księżniczka nie wie dziś, co wygaduje, a ja nie zmówiłam różańca.
— Mamy jeszcze dość czasu — wyrzekła dziewczyna, której widocznie nie chciało się ztąd odchodzić.
— Tak, tak, dość czasu, a potem hrabina Aurelia gniewać się będzie, jak księżniczka nie przyjdzie na dzwonek, lub z pośpiechu nie da sobie porządnie włosów ułożyć.
— Chwilkę jeszcze, Drylsiu, bo widzisz, tutaj tak ślicznie, tak swobodnie... a tam, tam strasznie nudno przy tym obiedzie.
— Prawda, od kilku dni nie mamy gości.
— Ach, to nie to; chociaż i są goście, to mnie tam tak duszno, tak pusto.
— Jak to? a hrabina Aurelia?
— Aurelka jest dobra, nie sprawia mi przykrości bez powodu, tylko jak usiądziemy rzędem przy tym stole, to wszyscy są tak poważni, iż zdaje mi się, że to portrety familijne zeszły z płótna i zasiadły do milczącej uczty. I pytam się po cichu, co ja robię pomiędzy nimi? ja, niepodobna do nich i która zapewne tyle ich obchodzę, co zeszłoroczne śniegi?
— Przecież to siostra i szwagier, czyż ich księżniczka nie kocha?
— Ja — zawołała — ja chciałabym ich kochać, ale oni mię...?
Wstrząsnęła głową z wyrazem zwątpienia.
Drylska otworzyła wielkie oczy; pierwszy to raz może wychowanka zeszła nieznacznie od marzeń do uczuć i wypowiadała je przed nią.
— A jednak — zawołała, chcąc po swojemu pocieszyć niespodziany jej smutek — gdyby księżniczka wiedziała, co dostanie na urodziny, nie mówiłaby w ten sposób.
— Wiem, wiem, Aurelka jak zwykle zrobi mi kosztowny prezent, i Emilian także, to jest w zwyczaju, ale ja nie tegobym chciała.
— A czegoż? — pytała ochmistrzyni, składając ręce.
Księżniczka zamilkła; nie chciała mówić więcej i zwierzać się z uczuć, które nie mogły być zrozumiane. Stłumiła westchnienie, cisnące się jej na usta, przesunęła ręką po czole, jakby odgarniając z niego fale myśli, i wyrzekła powstając, z rodzajem dziecinnej determinacyi:
— Chodźmy się ubierać, późno już.
Skierowała się prosto ku pałacowi, nie bacząc na gorące słońce, którego promienie igrały w zwojach jej złocistych włosów, nie zadając sobie nawet pracy włożyć kapelusza lub rozłożyć parasolki.
Drylska podążała za nią, trzymając się cienia drzew i gderając na nieuwagę wychowanki, chociaż ta jej usłyszeć nie mogła.
Scena taka z małemi odmianami powtarzała się codzień, pani Drylska bowiem była osobą sumienną i musiała koniecznie wypowiedzieć to, co jej nakazywał obowiązek, chociażby nawet z góry była przekonana o bezskuteczności napomnień swoich. Od zwyczaju tego nie odstępowała nigdy na jedną linię, a przecież będąc od dziecka przy księżniczce Natalii, powinna była znać lepiej ten samowolny charakter i postępować stosownie. Ale widać studya pedagogiczne nie były wcale jej zadaniem; przyjęła chleb nauczycielski bez żadnego zamiłowania lub głębszej myśli, bo on jeden jej się nastręczał i mógł zapewnić materyalny dobrobyt, który sama ochmistrzyni kładła na pierwszym planie, niezdolna będąc zupełnie pojąć rozkoszy myśli i serca.
Sprawiedliwie jednak sądząc tę pospolitą indywidualność, nie mogła ona być odpowiedzialną za rzeczy, leżące zupełnie po za granicami jej pojęcia. W wychowaniu, nauce i życiu nawet nie dostrzegła nigdy nic więcej nad pewną liczbę formułek, których posiadała zapas nieprzebrany. Historya dla niej zamykała się w szeregu dat, botanika w klasach i familiach, geografia w wyliczeniu krajów, miast, departamentów, religia w pewnej liczbie praktyk i dogmatów. Po za to umysł jej nie przeszedł nigdy.
Była to encyklopedya chodząca, wyborna machinka do wyuczenia pewnej liczby faktów, ale wiedza nie wzbogaciła niczem jej inteligencyi, nie rozszerzyła horyzontów wzroku, nie oświeciła uczucia. Posiadała skarb zaklęty swego ducha, ale skarb zamknięty na rygle i pieczęcie do którego sama nie posiadała klucza. Nauka była dla niej abstrakcyą, nie mającą nic wspólnego z praktycznem życiem, nie mięszającą się do niego wcale, i gdyby jej kto był zapytał, na co zdały się te wszystkie wiadomości, które nabyła kosztem tylu lat ciężkiego mozołu? jedyną odpowiedzią, jakąby dać umiała, byłoby to, iż wiadomości te zapewniły jej miejsce nauczycielki w znakomitym domu książąt Staromirskich; więcej nie pragnęła i nie osiągnęła. I nie dziw, fakta bowiem nie miały dla niej żadnej syntezy, władze pamięci rozwinięte pozwoliły je spamiętać, władze umysłu nie były z nimi na równi i nie odniosły ztąd żadnej korzyści.
Zresztą nie przyszło jej nigdy na myśl, dlaczego ci, co nie potrzebują nauczycielskiego chleba, tracą lata młodości na wyuczeniu się tych niepożytecznych przedmiotów? To było rzeczą zwyczaju, rzeczą przyjętą, a praw obyczaju naturalnie pani Drylska nie podawała nigdy w wątpliwość. Dlatego też wszelką tradycyę uważała za świętą. Wyraz „dlaczego“ był dla niej antypatycznym; karciła też surowo swoją wychowankę, gdy ta wiedziona instynktem dziecinnym, zadawała jej tysiące kwestyi, świadczących o budzącej się myśli. Nawet pytania z dziedziny faktów uważała za zupełnie niestosowne po za obrębem urzędowych lekcyi.
Natalia więc przywykła zamykać się w sobie. A choć później przybrano do pomocy pani Drylskiej Francuzkę, Angielkę i nauczycielkę muzyki, umysł dziecka zrażony zachował na całe życie pewną skrytość. Bo też nie wiedzieć zkąd roiły się w jej główce tysiące myśli i marzeń, wybiegających daleko po za granicę otaczającego ją świata. Pytania niesformułowane nigdy wyraźnie, rozwiązywały się w jej inteligencyi w sposób, któryby niezawodnie stokroć gorzej jeszcze przeraził ochmistrzynię. Po za martwymi przedmiotami, jakimi usiłowano jedynie zająć jej umysł, dostrzegała jakieś tajemnicze horyzonty, w które zapuszczała wzrok chciwy, ciekawy. Wyobraźnia niekierowana logicznie, wybujała w fantazyę i tworzyła wymarzone światy. Tam chroniło się serce dziewczyny, mrożone konwencyonalną atmosferą, w jakiej żyć musiało, napróżno szukając w koło siebie gorętszego uderzenia.
Chodziła po świecie półsenna, spełniając machinalnie obowiązki dobrze wychowanej panny, w które wdrażano ją od dzieciństwa, bo obowiązki te nie wymagały zbytniej uwagi i pozwalały myślom uciekać w krainę marzeń. Natalia przykładnie milczała w towarzystwie, spełniała odebrane polecenia, odpowiadała nawet monosylabami na wyraźne interpelacye, ale w gruncie rzeczy najczęściej myślała o czem innem.
Była to żywa tajemnica dla otaczających, tajemnica jednak, której nikt nie zadał sobie pracy zgłębić, a nawet nie domyślał się istnienia.
Dotąd Natalia zadowalała się marzeniem i było jej swobodnie w tych światach, w jakich była władczynią samowolną. W głębi ducha jednak czuła, że marzenia te były tymczasowością tylko, iż życie powinno je w czyn wprowadzić. Zaczynała więc coraz bardziej niecierpliwić się monotonnym bytem, jaki prowadziła, i rwać do urzeczywistnienia czarnoksięzkich bajek, które niezmordowanie opowiadała samej sobie w godzinach pozornej ciszy.
Coraz też częściej rzucała niebaczne słowo, zdanie, myśl wobec Drylskiej, co powinno było zwrócić uwagę nauczycielki i zdradzało tajemnicze burze, kipiące pod plastyczną powłoką spokoju.
Drylska nie była w stanie zrozumieć tych groźnych symptomatów. Teraz zaś zdążała za księżniczką, trzymając w ręku jej porzucony kapelusz, w czasie gdy Natalia, nie zważając na palące promienie słoneczne, biegła wprost przez trawnik na wystawę. Tutaj zatrzymała się z nienacka zarumieniona.
Na wystawie stał szwagier jej, hrabia Emilian Romiński, i rozmawiał z jakimś nieznajomym mężczyzną. Teraz jednak dziewczyna spostrzegła tylko hrabiego.
— Cóż to panna Natalia tak się spieszy? — wyrzekł z lekkiem szyderstwem, spoglądając na jej włosy rozrzucone i kropelki perlące się na czole.
Hrabia, jakeśmy to widzieli, nie miał wcale łask u księżniczki, i nie dziw, nie posiadał bowiem nic zgoła, coby się mogło podobać rozmarzonej dziewczynie. Rysy jego regularne, ale noszące ślady widocznego znużenia lub przesytu, uderzały jakimś szyderczym składem, szare oczy patrzały przez szkła okularów na świat i ludzi z nieokreśloną pogardą, ironiczny uśmiech zdawał się przyrosły do bladych warg, zawsze gotowych wybuchnąć sarkazmem. Czy było to winą położenia, otaczających, lub wrodzonej przenikliwości? Pytanie to zostać musiało bez odpowiedzi, bo hrabia zwykle skąpy w słowa, chętniej daleko mówił o drugich, niż o sobie, i posiadał też pańską stanowczość, niedopuszczającą najoględniejszego badania.
Pomimo zapewnień Natalii, nie był on zupełnie łysy, ale czarne włosy, gdzieniegdzie na skroniach świecące srebrną nicią, zbyt może odkrywały czoło. Nadawało mu to pewną powagę, co połączone z postawą i ruchami, usprawiedliwiało pochwały Drylskiej. Hrabia był rzeczywiście imponującym i dystyngowanym, blada jego twarz wyróżniała się od tłumu, a jeśli nie można było nazwać jej piękną w pospolitem tego słowa znaczeniu, posiadała wybitny charakter. Widocznie był to jeden z tych ludzi, których niełatwo oszukać, co chłodnym, beznamiętnym wzrokiem przebijają maskę pozorów i oceniają właściwą wartość rzeczy. Wrażenia jednak odebrane tonęły w wyrazie znudzonej pogardy, zaledwie pokrywanej światowem obejściem, jaka cechowała jego fizyognomię i była niejako niezmiennem tłem, wyrobionem przez życie. Musiał wysączyć do dnia kielich rozkoszy, zaglądać do niejednych brudnych kryjówek i nie cofać się przed żadną dostrzeżoną prawdą, skoro doświadczenie wyryło się w jego duchu niestartym stygmatem niewiary. Czy jednak doświadczenie to było mu bolesne? czy nie studyował w koło siebie wzburzonych żywiołów społecznych, z tajemną chęcią dostrzeżenia samych stron ujemnych? Za to trudno było zaręczyć. Są wrodzone popędy niedające się przeinaczyć. Są duchowe źrenice, co skupiają w sobie lub rozpraszają światło. Wzrok hrabiego musiał posiadać tę ostatnią właściwość, bo ze szkoły świata wyniósł tylko zwątpienie i szyderstwo. Dlatego też zapewne wzbudzał daleko więcej obawy niż sympatyi, i zazwyczaj nie starał się o nią. Był on konsekwentny sam z sobą, i pogardzając ludźmi, nie ukrywał się z tem wcale.
— Cóż to pannie Natalii? czy kto goni? — powtórzył, nie odbierając odpowiedzi. Czemuż sama wracasz z ogrodu? gdzie pani Drylska?
Dziewczyna stała w miejscu zawstydzona, jak ptak spłoszony, czuła bowiem dobrze, iż popełniła znowu jednę z tych nieokreślonych win, na które nie ma właściwego nazwiska, ale dla których właśnie hrabia Emilian miał nieprzebrany zapas szyderczych docinków.
— Idę się ubierać — szepnęła wreszcie.
W tej chwili ukazała się ochmistrzyni.
— Pani Drylska — mówił dalej hrabia — razem z panną Natalią zapomniała o ubiegającej godzinie; zapewne obie byłyście zatopione w poetycznych marzeniach; widziałem was nad brzegiem jeziora.
Drylska przygryzła wargi, ale nic nie odrzekła. Natalia zarumieniła się jak wiśnia.
— Proszę nie łajać pani Drylskiej! — zawołała — to ja zapatrzyłam się w niebo i nie chciałam odejść.
— Poznaję w tem szlachetny zwyczaj szesnastoletnich panien.
Słowa te wyrzekł Emilian z tak wyraźnem lekceważeniem, iż łzy oburzenia zaświeciły w oczach Natalii.
— Będę jeszcze gotowa do obiadu! — zawołała.
— Śmiem o tem wątpić, bo włosy potrzebują bardzo grzebienia i umiejętnej ręki.
Natalia podniosła głowę na przeciwległe zwierciadło i poznała całą prawdę słów szwagra. Toaleta jej była w smutnym stanie. Chodząc po ogrodzie i nachylając się ku łabędziom, pomaczała lekką suknię; włosy od dawna uwolnione z więzów kapelusza, zaczepiały się o gałęzie i wisiały na ramionach, a wśród nich przebijały mimowolne ozdoby, przyniesione przez wiatr listki i kielichy kwiatów, nadając im większy jeszcze pozór nieładu. Rzeczywiście, wyglądała ona teraz więcej na rozswawoloną pensyonarkę, niż na dorosłą pannę, marzącą o przyszłym małżonku.
Ale najbardziej zawstydziła Natalię obecność nieznajomego, którego profil ujrzała z nienacka, podnosząc oczy. Stał on niedaleko drzwi wchodowych, wsparty lekko o żelazny stolik i patrzał na nią wzrokiem pełnym podziwu, jakby olśniony nagłem zjawiskiem, a kiedy przechodziła koło niego, chcąc czemprędzej schronić się do swego pokoju, złożył jej ukłon pełny uszanowania.
Nie miała czasu mu się przyjrzeć; dostrzegła tylko, że był młody i że postać jego kształtna i szlachetna uderzała wyrazem smutnego zamyślenia; dostrzegła jeszcze (oczy dziewcząt są czasami tak bystre), jak cień czarnych rzęs padał na policzki, mające matową bladość słoniowej kości, i ciemne włosy, co bujnymi zwojami otaczały czoło.
Uciekła do swego pokoju i tam zamiast się szybko ubierać, jak tego wymagała spóźniona godzina, rzuciła się na kanapkę i zakryła twarz rękami.
— Księżniczko, księżniczko, trzeba się spieszyć! — wolała Drylska, przyzywając na pomoc garderobianę.
Ale Natalia nie zdawała się jej słyszeć; w myśli jej był jakiś chaos dziwny, niepojęty dla niej samej. Gniew, wstyd, oburzenie, mięszały się z miększemi uczuciami i cisnęły jej łzy do oczu. A przecież gdyby kto postrzegł ją i zapytał, czego płacze? nie potrafiłaby na to odpowiedzieć. Pragnęła, aby ją zostawiono w spokoju, aby mogła myśleć, marzyć, płakać do woli. Czy ubodły ją tak dotkliwie żarty hrabiego, czy też w głębi jej wzruszenia tkwiła owa postać nieznajomego, spostrzeżonego w przelotnej chwili? Natalia sama tego nie wiedziała.
— Drylsiu — wyrzekła wreszcie — że też ten Emilian musiał nas zobaczyć!
— Bo też księżniczka na nic nie uważa: a ja mówiłam, prosiłam...
I zabierała się wypowiedzieć długą litanię żalów, kiedy dziewczyna przerwała jej z nienacka:
— Kto to stał z hrabią na wystawie?
— Nie wiem, ale jeśli kto z gości, to się dowiemy przy obiedzie; trzeba się prędko ubierać.
Tym razem Natalia nie stawiała oporu naleganiom ochmistrzyni. Podniosła się szybko z kanapki i garderobiana zaczęła wprawną ręką układać jej włosy. Nim jednak zdołała ukończyć toaletę, dzwon obiadowy dał się słyszeć.
— Boże! — zawołała Natalia — znowu nie będę gotowa, znowu ten nieznośny Emilian będzie się ze mnie wyśmiewał!
I gorączkową ręką przypinała kokardy do sukni, wyrywając się z rąk służącej, kończącej swoje arcydzieło, aż wreszcie wyprzedzając Drylską, zbiegła po schodach i weszła do jadalnego pokoju z bijącem sercem.
Była to ogromna sala, mogąca pomieścić licznie zebranych gości, teraz jednak przy wielkim stole siedziały dwie osoby, hrabina i hrabia Romińscy, a obok były tylko dwa puste nakrycia. Księżniczka objęła to pierwszem wejrzeniem.
Aurelia była dużo starsza od Natalii, ale powierzchowność jej powiększała jeszcze rzeczywistą różnicę lat, istniejącą pomiędzy niemi. Była to kobieta szczupła, wysoka, jedna z tych powiewnych postaci, co zdają się prawie nie należeć do ziemi. Piękność jej była tak olśniewająca, iż mogła wyzywać zwycięzko rękę czasu, i dlatego piękność ta nie miała właściwego wieku; można było podziwiać delikatny owal twarzy, rysy cudnie wymodelowane, czoło pełne majestatu i doskonałość kształtów, nie zapytawszy wcale o lata tej kobiety. Bo pomimo nieskażonej świeżości lica i białej płci, pod którą przebijała drobna siatka niebieskawych żyłek, było coś nieokreślonego w jej uśmiechu i spojrzeniu, co zdradzało, iż daleko zostawiła po za sobą marzenia, żywość i wiarę młodości. Oczy jej miały blask przygaszony, jakby nie płonęła w nich już żadna nadzieja, jak gdyby jakaś tajemnicza walka lub boleść zniszczyła niepowrotnie wszystkie kwiaty ducha i pozostawiła obumarłą piękność, nieożywioną niczem. Chociaż usta jej uśmiechały się, wiał od tej kobiety chłód grobowy, wyglądała więcej na marmurowy posąg, ożywiony tajemniczem zaklęciem, niż na istotę z krwi i ciała; a przecież pomimo to była tak piękną, tak cudnie piękną, z tą cichą zadumą na czole, z okiem zgubionem w przestrzeni, albo raczej zwróconem w głąb własnego ducha, iż poeta mógłby marzyć o niej, jak o zaczarowanej w bajce królewnie, a psycholog rozbierać problemat, czemu ta kobieta w pełni sił i zdrowia, podobna była do nagrobowego pomnika? Problematu tego jednak ani poeta, ani psycholog, nie zdołałby rozwiązać; ani przeszłość, ani obecne życie hrabiny Aurelii nie zdawały się ukrywać żadnej tajemnicy. Córka wielkiej rodziny książąt Staromirskich, oddała dobrowolnie rękę hrabiemu Romińskiemu, a chociaż świetność jego rodu niezupełnie odpowiadała stanowisku żony i trąciła świeżem zbogaceniem, za to ogromny majątek równoważył tę różnicę. Zresztą hrabia był w najwyższym stopniu dobrze wychowanym, wykwintnym i dystyngowanym, a żadna chmura nie powstała nigdy widocznie na horyzoncie pożycia tej dostojnej pary. On słynął jako wzorowy małżonek, ona jako najlepsza żona, a syn jedynak, sześcioletni Henryś, dopełniał miary ich szczęśliwości. Ale ani widok syna, ani męża, niezdolne były wywołać silniejszego wzruszenia w hrabinie, ani zmienić marmurowej nieruchomości jej twarzy. Uśmiechała się do nich spokojnie, z tym stereotypowym uśmiechem, który wiecznie gościł na jej pięknych ustach, a przecież nie rozjaśnił spojrzenia i nie opromienił twarzy. Uśmiech ten widocznie nie pochodził z głębi serca: wdziewała go jak maskę i rzucała światu z jakąś straszną obojętnością, nie pozwalając domyślać się jaka była treść jej ducha, rozpacz, obojętność, znudzenie lub nicość zupełna.
Zazwyczaj Aurelia była milcząca, nie tak jednak, aby to mogło zwrócić uwagę lub pobudzić złośliwe spostrzeżenia. W towarzystwie szczególniej mogła służyć za wzór dystynkcyi i dobrego smaku, mówiła zawsze tyle i to właśnie, co powiedzieć należało, ganiła to, co świat potępiał, chwaliła, co on chwalił, przejęta była szlachetnem oburzeniem na to wszystko, co wychodziło po za normę przyjętych zasad. Jednem słowem, była ona najzupełniej na swojem miejscu, odpowiednio do stanowiska, jakie zajmowała.
Ma się rozumieć jednak, iż obiad w starożytnej sali pałacu głogowskiego, w gronie ściśle rodzinnem, usprawiedliwiał skargę Natalii, która bez ceremonii nazywała go nudnym. Hrabina i hrabia milczeli uparcie, Drylskiej nie wypadało wszczynać rozmowy, patrzała więc w talerz, jak w tęczę. Zresztą była tak zajęta sprzątaniem nieznacznie największej ilości dobrych kąsków, iż zapewne nie była w tej chwili zdolna do jakiegobądź innego zajęcia. Natalia jedna reprezentowała tutaj element życiowy, ale zmrożona obojętnością otoczenia, musiała przystosować się do ogólnego tonu, a jeśli kiedy próbowała rzucić jakie słówko lub zapytanie, odbierała lakoniczną odpowiedź, która od razu przecinała wszelką możność rozmowy.
Lokaje w wielkiej liberyi, pod przewództem kamerdynera, krzątali się uroczyście około stołu, uważni na każde skinienie państwa, tak, iż odgadywali ich żądania, nim wymówione zostały. Jedyną więc rozrywką biednej Natalii był portret, umieszczony naprzeciw niej, wyobrażający piękną damę, w wyszukanym stroju przeszłowiecznym. Cała jadalnia obwieszona była portretami familijnymi, nikt jednak nie wiedział dokładnie, czyje to były wizerunki.
Świeżo kreowany hrabia Romiński, ojciec Emiliana, nabył Głogów, razem ze wszystkimi zabytkami przeszłości, od zrujnowanej rodziny, co zmuszona była sprzedać go, i od razu stał się właścicielem długiego szerego przodków, których malowane twarze bynajmniej nie zmieniły wyrazu, patrząc na splendory, jakiemi nowonabywca otoczył ich rodzinne gniazdo. Przy odrobince więc dobrej woli, można było uważać portrety głogowskie za protoplastów dzisiejszych dziedziców, zresztą, o ten drażliwy przedmiot nikt się nie pytał i nikt nie myślał ruszać wizerunków dam i rycerzy z ich miejsc odwiecznych. Nadawały one bowiem jeszcze większą uroczystość wielkiej sali i zczerniałym dębowym lamperyom, wyrzynanym w bogate arabeski, które służyły im za ramy.
Natalia znała je na pamięć, taksamo jak twarz upudrowanej blondynki, z niebieską różą we włosach i z papugą na ręce, która służyła jej za vis à vis w czasie wszystkich milczących obiadów, jakie spożywała tutaj. Znała doskonale różnokolorowe kwiaty, haftowane na jej sukni, a nawet deseń koronki mogła była odrysować z zamkniętemi oczyma.
Ileż razy z nudów Natalia zwracała myślą ku tej damie swoje pytania, uwagi i żale! ileż razy spowiadała się z marzeń, a ona zalotnie przymrużonemi oczyma zdawała się jej czynić znaki porozumienia! Teraz jednak, ujrzawszy siostrę i szwagra, siedzących poważnie przy stole, i dwa tylko puste miejsca, swoje i Drylskiej, Natalia doznała jakiegoś dziwnego uczucia, jakby zawiedzionej nadziei, i razem odetchnęła swobodniej. Jeżeli za opóźnienie miała ją spotkać wymówka lub sarkazmy, nikt przynajmniej nie miał być tego świadkiem.
Jakoż wymówka się nie spóźniła i nastąpiła z matematyczną akuratnością w chwili właściwej. Hrabina Aurelia widząc wchodzącą siostrę, kiedy już druga potrawa była na stole, przywołała ją do siebie i w krótkich ale dobitnych słowach wykazała niestosowność postępku, zgubne skutki nieuwagi, nieobliczania się z czasem, które mogą wpłynąć na całe życie kobiety i spaczyć jej przyszłość. Słowem, wypowiedziała jej to wszystko, co Natalia słyszała przynajmniej trzy razy na tydzień.
Jednak hrabina czyniła to z niezachwianą powagą, powtarzała to, co mówiła wczoraj, bez niecierpliwości i żywszego akcentu, spokojnym, jednostajnym głosem, nie zmieniając uśmiechu ani wyrazu twarzy.
Natalia wysłuchała jej przykładnie jak zwykle, poczem usiadła na swojem miejscu, zwracając się machinalnie ku upudrowanej damie, której nieruchoma twarz zdawała się wyrażać szyderskie współczucie.
Emilian, przeciw zwyczajowi, nie dodał nic do słów żony; może myślał o czem innem.
Obiad upływał w milczeniu, jak zawsze, młoda dziewczyna jednak nie mogła spokojnie usiedzieć na miejscu dnia tego. Myśl jej była zajęta ważnym problematem. Kto był ten nieznajomy, stojący na wystawie? zkąd przybył? gdzie się podział? Z powierzchowności wyglądał na kogoś należącego do towarzystwa szwagra; cóż znaczyła jednak w takim razie nieobecność jego przy obiedzie? Wprawdzie mogła zapytać Emiliana, ale nie pomyślała o tem nawet; byłaby wolała umrzeć, niż zwrócić jego uwagę na tę okoliczność, lub narazić się na jakibądź żarcik z jego strony.
Po obiedzie podano kawę na wystawie, a gdy nie było nikogo obcego, hrabia wypijał od razu swoją filiżankę i odchodził do swego apartamentu; siostry wówczas zostawały same. Aurelia wzięła zwykłą robotę, jakiś dywan, przeznaczony do kościoła, zaczęty przed laty i daleki bardzo od ukończenia, i machinalnie zaczęła przesuwać igłą kolorowe włóczki z takim samym spokojem i powagą, jak gdyby spełniała najważniejszy obowiązek.
Natalia usiadła naprzeciwko niej, zwrócona ku drzwiom wchodowym, a przed jej niezmordowaną wyobraźnią zarysowała się postać, widziana w tem miejscu przed kilku godzinami. I znowu skroń jej spoczęła na ręku, a tajemnicze sylfy marzenia otoczyły ją zaczarowanem kołem.
Pięknie jej było w tej zaniedbanej postawie, z uśmiechem nadziei na wpół przymkniętych ustach, z tą wiarą w przyszłość, co zdawała się opromieniać jej czoło cichym majestatem niewinności i wdzięku. Nie wiedziała sama, jak długo była tak nieruchoma, gdy uczuła ów rodzaj niewytłómaczonego niepokoju, jaki sprawia wzrok ludzki silnie utkwiony. Podniosła oczy. Rzeczywiście od niejakiego czasu ręka Aurelii była nieruchoma, a spojrzenie jej przymglone zatrzymało się na siostrze.
— Czemu ty nic nie robisz? Natalko — wyrzekła.
Dziewczyna milczała.
— O czem myślałaś? — pytała dalej hrabina.
— Ja... ja...? — powtórzyła zmięszana — doprawdy nie wiem sama; nie myślałam o niczem.
— Kłamiesz Natalko, uśmiechałaś się; nie można uśmiechać się do niczego.
Tym razem szkarłatny rumieniec był całą odpowiedzią. Ale po chwili nabierając odwagi, odrzekła:
— Myślałam... myślałam, że kończę lat siedmnaście.
— I dlatego zarumieniłaś się tak gwałtownie? Nie mówisz mi całej myśli twojej; to źle, Natalio.
Pytanie było siostrzane, ukrywało może prawdziwą miłość, a przynajmniej współczucie, ale twarz Aurelii nie zdradzała żywszego wzruszenia, głos miał monotonne brzmienie, odejmujące wartość słowom. Przecież dziewczyna zachęcona niemi, wyrzekła:
— Kto wie? gdybym ci to powiedziała, złajałabyś mię pewno.
— Więc myślałaś coś złego?
— Może; myślałam, że nie jestem już dzieckiem, a wy tak obchodzicie się ze mną, jak gdybym niem wiecznie być miała.
— Czy to cię martwi, Natalio?
— Nie, to mię niecierpliwi.
Aurelia popatrzała przez chwilę na jej twarz, pełną dziecinnej energii, i spuściła głowę. Nie znajdowała odpowiedzi dla siostry, lub nie chciała jej wypowiadać.
— Więc czegożbyś chciała? — spytała po chwili milczenia.
Praktyczność kwestyi postawionej w ten sposób, znalazła Natalię zupełnie nieprzygotowaną do odpowiedzi.
— Ja nie wiem — odparła zmięszana.
— Widzisz więc, że na prawdę jesteś dzieckiem, a co gorsza, dzieckiem swawolnem i rozmarzonem. Strzeż się, to może doprowadzić cię tylko do nieszczęścia.
— Czemu?
— Bo życie nie sprawdza marzeń nigdy, nigdy, pamiętaj o tem.
— A jakże to wiesz? albożeś marzyła kiedy, ty Aurelio?
Wargi starszej siostry zadrgały lekko, nieznacznie pod uśmiechem, który z nich nigdy nie schodził; pochyliła głowę nad robotą i milczała przez chwilę.
— Nie chodzi tu o mnie, ale o ciebie, Natalio — wyrzekła po namyśle.
— A cóż chcesz, żebym robiła sama jedna w tym zaklętym pałacu, kiedy mi nawet myślić zabraniasz? — odezwała się dziewczyna, w której wybuchały długo tłumione bunty.
— Owszem Natalio, chciałabym, abyś myślała rozsądnie.
— Alboż ty pytasz się o myśli moje? Kto ci powiada, że właśnie nie są takie, jak być powinny?
— Ażeby myśleć, trzeba znać życie koniecznie, a pomimo, iż masz lat siedmnaście, nie widzę, abyś miała sposobność mu się przyjrzeć.
— To już nie moja wina.
— Życie jest smutne i brzydkie, wierz mi; nie spiesz się do niego, poznasz je aż nadto wcześnie.
— Wszyscy mi to powtarzają — zawołała dziewczyna, wstrząsając niecierpliwie głową — ale takim rzeczom nikt nie wierzy na słowo. Więc miałabym zawsze żyć tutaj, zamknięta, ażeby uniknąć jakiegoś tajemniczego nieszczęścia? A któż ci powiada, że mi tu nic nie brakuje, że mi nie duszno, nie tęskno? Są chwile, kiedy czuję, iż mię krępują niewidzialne więzy, i chciałabym je rozerwać jakimbądź kosztem; są chwile, kiedy wolałabym zobaczyć grom jakiś, niż tę wiecznie jednostajną spokojność.
Nigdy może w życiu Natalia nie wypowiedziała tak dobitnie głębi swojej myśli; starsza siostra słuchała jej nie przerywając i przesuwając niezmordowanie igłę po kanwie. Gdy skończyła, popatrzała na nią przez chwilę i wyrzekła:
— Uspokój się Natalio, nikt nie myśli tu na uwięzi zamykać twojego życia, chciałabym tylko, abyś poznała szczęście bez burzy i uniknęła rozbicia.
— Wy wszyscy jesteście tak pełni tajemnic.
— Ja — zawołała hrabina ze szczególnym wyrazem — nie rozumiem cię.
— Tak jest, pełno pytań tłoczy mi się na usta, a nikt na nie nie chce odpowiadać.
— To źle Natalio; próżna ciekawość do niczego nie prowadzi; nie potrzebujesz o nic pytać, ani się o nic troszczyć; niepokój twój jest grzechem, z którego powinnaś spowiadać się.
— Drylska mi tosamo powtarza.
— Drylska ma słuszność; panna dobrze wychowana powinna milczeć, słuchać i czekać.
— Czekać? na co? — podchwyciła gwałtownie.
— Na to, co starsi postanowią.
— A jakbym ja się na to postanowienie nie zgadzała?
— Żartujesz zapewne, Natalio; wiesz dobrze, iż to być nie może.
Głos hrabiny dźwięczał takim chłodem i stanowczością, że dziewczyna umilkła zawstydzona. Rzeczywiście, uniesiona ogniem dyskusyi, a może zachwycona niezwykłą cierpliwością siostry, zapędziła się zbyt daleko, wypowiadając to, o czem nie myślała wcale. Tkwił w niej dzisiaj jakiś pierwiastek burzliwy, z którego sobie sama sprawy zdać nie umiała.
— Próbowałam mówić z tobą, jak z istotą rozsądną — ciągnęła dalej Aurelia tym samym tonem — a ty mi odpowiadasz, jak kapryśne dziecko, bez zastanowienia. Starsi znają życie lepiej stokroć od ciebie, więc z pewnością to, co postanowią, uczyni cię szczęśliwą.
Słowa podobne Natalia słyszała aż nadto często. Wprawdzie w zasadach tych, które wpajano jej od dzieciństwa, łatwo było dostrzedz niejedną wadę rozumowania, niejeden uderzający brak logiki; jednak młoda dziewczyna sama zbyt mało była biegłą w dyalektyce, aby je zauważyć. Zresztą doktryny te tworzyły pewną całość i otaczały ją od lat pierwszych jakąś sztuczną atmosferą. Czasem, jak się sama wyrażała, atmosfera ta ją dusiła; czyniła rozpaczne usiłowania, szukając dla siebie zdrowszego pokarmu. Ale daremnie; po za nią nie znalazła nigdy nic innego, nie mogła mieć wyobrażenia o innym świecie, o innych myślach i pojęciach, niż te, które na wszystkie tony słowem i czynem powtarzano w koło niej. Aurelia, Emilian, Drylska, towarzystwo, jakie się zbierało w Głogowie, wszystko to stanowiło tylko rozmaite tony jednej gammy.
Żaden dźwięk dzisiejszych walk nie doszedł nigdy do uszu dziewczyny, chowanej w sztucznej cieplarni konwencyonalizmu. Jeśli więc podawała kiedykolwiek w wątpliwość wszechwiedzę starszych i dobijała się własnej indywidualności, oraz udziału we własnym losie, czyniła to na swoją odpowiedzialność, wiedziona nieujętym instynktem słuszności, nie zaś jakąś zewnętrzną pobudką.
— Gdybyś przynajmniej — szepnęła nieśmiało skarcona Natalia — pozwoliła mi przeczytać choć jednę z tych książek, których jest tyle u ciebie.
— A to na co? — przerwała surowo hrabina. Masz przecie „Bibliotheque de la jeunesse“, masz „Abrégé de Voyages“.
— Ależ to same książki dziecinne, albo naukowe, a jabym chciała...
— Czegoż?
— Chciałabym przeczytać jaką powieść — rzekła coraz niepewniejszym głosem, czuła bowiem, iż prośba jej odrzuconą będzie.
— Panny dobrze wychowane nie powinny czytać powieści.
— Dlaczego? moja Aurelko.
Hrabina wzruszyła ramionami.
— Uważam to pytanie za zbyteczne; wiedz jednak, że powieści rozbudzają wyobraźnię i rozmarzają umysł, a ty jak widzę, aż nadto do tego jesteś skłonna. Są to złe książki.
— A czemuż ty je czytasz i kupujesz? — zapytała naiwnie Natalia.
— To zupełnie co innego — odparła sucho starsza siostra.
— Ja tego nie mogę zrozumieć.
— Bo też niepotrzeba, ażebyś rozumiała; jest to fatalny zwyczaj, Natalio, chcieć wszystko pojąć, ze wszystkiego sobie zdać sprawę, to do niczego nie prowadzi.
— Ja myślałam przeciwnie, że to prowadzi do rozsądku, który mi zawsze zalecacie.
Odpowiedź to była wcale dowcipna, jak na niedoświadczoną dziewczynę, i mogła była zbić z tropu osobę mniej pewną siebie od hrabiny Aurelii, ale ta odpowiedziała bez namysłu.
— Mylisz się; rozsądek polega na tem, aby słuchać starszych, nie wtrącać się w to, co do nas nie należy, nie myśleć o tem, co nie potrzebne i nie mieć próżnych ciekawości.
Natalia mogła zapytać, gdzie granice rzeczy potrzebnych i niepotrzebnych i tym podobnie? Ale nie uczyniła tego; czuła instynktownie, iż najgorętsze jej pytania i prośby będą daremne i rozbić się muszą o puklerz chłodnej obojętności, którym siostra była uzbrojona. Po każdej podobnej rozmowie opadało ją zniechęcenie, poczucie samotności, sieroctwa i paląca tęsknota do jakiejbądż ludzkiej piersi, coby odpowiedziała jej echem zrozumienia lub współczucia.
W takich chwilach Natalia zwracała się myślą do umarłej matki, widziała ją przed oczyma wyobraźni taką, jakiej pragnęło jej serce, tuliła się rozżalona do jej łona, szukając odpowiedzi na pytania bytu, co drgały jej nieustannie na ustach.
W rzeczywistości zdarza się nieraz, iż pomiędzy rodzicami a dziećmi istnieje rozdźwięk równy temu, jaki młoda księżniczka Staromirska spotykała w koło siebie. Nieraz dzieci żyjących matek są stokroć więcej osierocone, niż te, które przynajmniej mogą swobodnie sercem przyrość do grobu i ukochać to, czego nie zaznały, czego smutna prawda nie odarła z żadnej ułudy. Ale matki umarłe, matki, których rysy jawią się tylko w mglistych wspomnieniach dziecinnych, z uśmiechem i pocałunkiem na ustach, pozostają na zawsze ideałem dla sieroty, aniołem opiekuńczym. Do niego zwracają się w dniach bolu i szczęścia, w zwątpieniach i rozkoszach.
Tak czyniła Natalia, szukając prawdy i światła. Te dwa pragnienia zrodziły się w niej dlatego może, iż nie spotkała w koło siebie czułej, troskliwej miłości, co jedna mogła uczynić jej znośną tymczasowość i uspokoić natrętną żądzę przyszłości.
Dziewczyna myślą uciekała w przyszłość w braku właściwego pokarmu dla umysłu i serca. Siostra zabraniając jej czytać powieści, nie zniweczyła wcale tym zakazem skłonności do marzeń, przeciwnie, Natalia pozbawiona książek, których pragnęła, z żądzą budzoną zawsze owocem zakazanym, tem polotniej bujała w krainie fantazyi, nie obciążonej rzeczywistością żadną, a romanse, jakie w braku gotowych, snuła z własnej wyobraźni, były stokroć szkodliwsze od tych, jakie przeczytać mogła.
Dotąd żyła w domu siostry jak w klasztorze, według tradycyi rodziny Staromirskich, która wówczas dopiero córkom swoim otwierała podwoje świata, gdy miała dla nich upatrzonego małżonka i zawarte pod tym względem układy familijne. Dziewczyna powinna była przechodzić z ciszy dziewiczych komnat, do których z daleka tylko dochodził odgłos zabaw, w ręce męża. Tym bowiem sposobem rodzina zapewniała sobie z jej strony bezwarunkowe poddanie w razie nawet, gdyby serce gotowe było zaprotestować przeciw układowi, uczynionemu bez jej współudziału.
Księżniczki Staromirskie nie mogły czynić wyboru, musiały los swój przyjąć gotowy; ku temu było skierowane całe ich wychowanie, ku temu zmierzała surowa samotność, w jakiej je trzymano, pokazując tylko świat z daleka, jako przynętę, obietnicę i nagrodę posłuszeństwa. Taktyce tej nie można było odmówić logiki; cel był zazwyczaj osiągany. Księżniczki Staromirskie nie stawiały oporu woli rodziny i czyniły świetne partye. Jakie zaś miało być ich dalsze życie, o to nie troszczono się zbytecznie, w przekonaniu, że stary ród obowiązuje, że bogactwo i znaczenie dla wysoko położonych istot powinno być szczęściem, a przynajmniej szczęście zastąpić. A potem spuszczano się na los, na okoliczności, na zasób religijnej rezygnacyi.
Los więc Natalii nie był wcale różny od losu innych dziewic jej domu, a jeśli znosiła go ze szczególną niecierpliwością, było to winą nieszczęśliwego charakteru, a może winą owych niewidzialnych prądów, co jak tchnienie boże przebiegają świat od końca do końca, wciskają się przez drzwi najszczelniej zamknięte, drgają w najbardziej przeciwnej atmosferze i przebijają na wskroś chińskie mury odosobnienia.
Zresztą inne może cierpiały tak, jak ona, buntowały się jak ona, a cierpienia ich i bunty pokryła mgła niepamięci. Może i z nią tak być miało. Któż przejrzał kiedy głębie serc zranionych? kto się domyślał konania ducha pod spokojnym pozorem, jakim świat powleka oblicza swoich wybrańców?
Natalia była zbyt młoda, aby o tem mieć pojęcie. Dla niej jeszcze pozór łączył się z istotą rzeczy, a ludzie byli tem, czem pokazać się chcieli.
W kilka dni później, w skrzydle głogowskiego pałacu, w którem znajdował się apartament hrabiego Emiliana, w poobiedniej godzinie, siedział gospodarz domu, a obok niego młody człowiek w podróżnem ubraniu, krewny jego, Leopold Romiński.
Hrabia Emilian czytał listy, wręczone mu przez nowoprzybyłego, który tymczasem rozparty na kozetce, palił cygaro, spoglądając obojętnie na otaczające przedmioty.
Był to człowiek lat może trzydziestu, o jasnych włosach, białej twarzy i niebieskich oczach. Ruchy jego i podróżne ubranie miały też piętno wykwintnej niedbałości, jakie odznacza zwykle ludzi dobrego towarzystwa, którym stanowisko społeczne nadaje pewność siebie. Innego charakteru zgoła brakło tej postaci, noszącej tylko powierzchowne światowe cechy, jak brakło wybitnych rysów jego twarzy, trudnej do spamiętania, gdyż przypominała tysiące innych, spotykanych co chwila. Nie można było nazwać go ani pięknym, ani brzydkim, bo czoło, oczy, nos, usta i broda odpowiadały zupełnie temu, co w pasportach i rysopisach oznacza się wyrazem „mierne“. Wszystko w nim było zwyczajne, począwszy od wzrostu, a skończywszy na najdrobniejszym szczególe postaci, na kolorze włosów, lub też kształcie ręki. Człowiek ten zarówno mógł przejść niepostrzeżony na ulicach, jak i w salonach, jeśli tylko jaka wybitna zewnętrzna okoliczność nie nadawała mu indywidualnego znaczenia. Leopold Romiński albowiem pod względem umysłowym odpowiadał zupełnie fizycznej stronie i posiadał właśnie tę dozę rozumu, dowcipu, wiedzy i uczucia, jakiej wymaga średnia miara ludzka; trzeba więc było gdzieindziej szukać jego wybitnej strony, i można ją było znaleść bez trudności, posiadał bowiem kilkunastomilionową fortunę.
Ma się rozumieć, przy tym magicznym blasku i osobistość młodego człowieka wyglądała zupełnie inaczej, niż z pozoru. Nie dziw więc, iż ci, co znali z tej strony Leopolda, uwielbiali w nim szczyt rozumu, kwintesencyę dystynkcyi, wielkie serce i wszystkie zgoła przymioty, jakie człowiek posiadać może. Kobiety zachwycały się jego pięknością, przyrównywały go do Apolla i Antinousa, znajdowały w jego oczach magnetyczne blaski, witały go i żegnały chórem westchnień. Był on lwem salonów, ulubieńcem świata i celem tysiącznych zabiegów.
Ztąd zapewne pochodziła pewna arogancya postawy, przebijająca nieustannie przez pozór skromności, jakiego wymaga światowe obejście, skoro tylko żywsze wzruszenie lub chwila zapomnienia pozwalały dostrzedz człowieka z za konwenansowej maski, nałożonej obyczajem.
Od pewnej chwili oczy hrabiego Emiliana tkwiły w nowo przybyłym ze zwykłym sobie wyrazem; list przeczytany trzymał w ręku.
— Jadę prosto z Paryża — wyrzekł Leopold, tłómacząc sobie spojrzenie krewnego jako zapytanie w tym względzie.
— Mówi o tem list księcia Staromirskiego, jak równie i o zamiarach twoich względem Natalii, które on zupełnie aprobuje.
Leopold skinął niedbale głową.
— Więc chcesz się żenić? — spytał po chwili Emilian, nie zdejmując z niego przenikliwego wzroku.
I znów Leopold puścił z ust kłąb błękitnawego dymu, z nowem potakującem skinieniem.
Emilian powstał, zapalił także cygaro i powoli począł przechadzać się po pokoju.
— Czy masz co przeciwko moim projektom? — spytał Leopold.
— Ja? — zawołał gospodarz domu z akcentem najczystszej prawdy — ja? a toż dlaczego?
— Bo nie odpowiedziałeś mi nic.
Hrabia wzruszył lekko ramionami.
— Daruj mi — wyrzekł z niejakiem wahaniem — podziwiam zawsze ludzi, którzy nie będąc do tego zmuszeni siłą namiętności, lub jaką inną koniecznością, rzucają się tak na lekko w burzliwe morze małżeństwa. A co do ciebie...
Leopold patrzał na swego krewnego ze wzrastającem zdziwieniem; wreszcie roześmiał się głośno.
— Daruj mi z kolei — rzekł — ale używasz tak tragicznych wyrazów: namiętność, burzliwe morze, iż na honor przestaję cię rozumieć. Ja nie biorę życia z tej strony.
— Może masz słuszność — odparł hrabia z niedostrzeżoną ironią.
— Nie żartuj — mówił dalej Leopold lekkim tonem — zdaje mi się, iż w gruncie rzeczy rozumiemy się doskonale i mamy jednakie zasady.
— Być może.
— Dla ludzi dobrze wychowanych, dla ludzi naszego świata i położenia, małżeństwo jest interesem, jak każdy inny.
— Interesem, czasami hazardownym.
— Bynajmniej; to zależy od punktu widzenia. Domyślasz się przecież, iż nie ofiaruję, jak arkadyjski pasterz, serca mojej przyszłej.
— Więc w końcu powiedz mi, dlaczego się żenisz?
— Dlaczego? wyborne pytanie! Naprzód dlatego, żeby mieć żonę; jest to konieczność społeczna.
— Bez której tylu ludzi się obchodzi.
— A potem... a potem, między nami mówiąc, naszym milionom nie zawadzi skoligacenie się z tak starożytną rodziną; a potem jeszcze, jeśli mam być zupełnie szczerym...
Zatrzymał się, spoglądając z pewnem zakłopotaniem na Emiliana, jakby oczekując zachęcenia z jego strony.
Hrabia uśmiechnął się ze skrytem politowaniem; jednak Leopold niezbyt przenikliwy, wziął ten uśmiech za dobrą monetę i mówił dalej:
— Zaczynam być ambitnym, cóż chcesz? Wszyscy powtarzają mi, iż mam zdolności, których szkoda zakopywać; nęci mię karyera dyplomatyczna. Książę Staromirski ma wielkie stosunki, obiecuje mi swoją protekcyę, więc rozumiesz...
— Tak, teraz rozumiem — odparł Emilian, który dotąd daremnie dobadywał się ukrytej przyczyny postanowienia swego krewnego. Teraz rozumiem cię w zupełności — powtórzył.
— I pochwalasz moje zamiary?
— Każdy jest najlepszym sędzią swoich czynów i wie najlepiej, czego mu żądać potrzeba. Co do mnie, pochwalę je, jeśli tylko ci się powiodą.
— Jakżeby mi się powieść nie miały?!
Był to wykrzyknik człowieka zepsutego łatwem powodzeniem, który o niczem nie wątpi. Emilian znowu popatrzał na niego, a potem zawołał zupełnie odmiennym tonem:
— Masz słuszność, wszystko ci się powieść powinno!
Leopold nie poznał się bynajmniej na szyderskim tonie krewnego, nie dlatego, żeby mu zupełnie brakło przenikliwości, ale wprost dlatego, iż przypuszczać nie mógł, aby ktoś nie brał na seryo tak znakomitej osobistości, jaką był on, Leopold Romiński. Mówił więc dalej, przysuwając się z coraz większem zaufaniem do hrabiego:
— Przyznam ci się, iż nie rozumiem dobrze twojego życia; z twoją fortuną, stanowiskiem, przepędzać większą część roku bezczynnie w Głogowie...
— Ja bo nie mam twoich wielkich zdolności — odparł Emilian. A zresztą, każdy pojmuje życie po swojemu.
— Zapewne, zapewne; sądzę więc, iż powinieneś z tego stanowiska być wyrozumiałym dla mnie. Nie pojmuję zamiłowania w willegiaturze i chciałbym załatwić jak najprędzej interes małżeński. Poświęcę na niego tyle tylko czasu, ile tego konieczność wymaga.
— O to łatwo nam będzie się porozumieć; ale nie widziałeś jeszcze twojej przyszłej.
— I cóż ztąd? Nie jestem ciekawy z natury. Książę pokazywał mi jej portret, wygląda wcale nieźle. Zresztą, cóż to znaczy? Nie przywiązuję wielkiej wagi do powierzchowności mojej żony.
— Czy chodzi ci o jej wewnętrzne przymioty?
— I o to nie. Naturalnie wiem, iż jako księżniczka Staromirska, odebrała jak najstaranniejsze wychowanie, będzie umiała znaleść się w świecie i szanować swoje stanowisko, więcej nie żądam. Sądzę, iż przyznasz mi słuszność.
Leopold był tak przekonany o racyonalności swoich zasad, iż pytał jedynie dla formy. I nie dziw; postępował on podług pewnej normy, aż nadto przyjętej w świecie, negował sercowy pierwiastek lub wykluczał go z małżeństwa; w każdym razie wypowiadał głośno to, co tylu innych po cichu wprowadza w praktykę.
Emilian nie próbował go nawrócić, bo może w głębi ducha należał do tej samej wiary, albo też nie uważał za stosowne wypowiadać swoich myśli. Nie ganił i nie potakiwał, a uznając zapewne przedmiot za wyczerpany, zwrócił się do materyalnych warunków małżeństwa.
— Zapewne — zapytał — ułożyliście się z księciem co do kwestyi posagowej.
Leopold skrzywił się trochę.
— Tak jest — rzekł. Książę daje córce niewiele, prawie nic, ale cóż chcesz? protekcya, wielkie imię. Zresztą, nie dziwię mu się; syn utrzymuje jeden świetność rodu, jest więc poniekąd słusznie, aby majątek zostawał przy nazwisku; tym tylko sposobem dawne rodziny mogą utrzymać swoje stanowisko. Książę przekonał mię w tym względzie, a przytem myśli on dla syna o świetnem małżeństwie, coś z krwi panującej. Korzyści tego połączenia i na nas spłyną, potrzeba więc zrobić ofiarę. W końcu niech świat pozna, iż hrabiowie Romińscy są w możności utrzymać księżniczki Staromirskie stosownie do ich położenia. Słowem, rzecz skończona, przyjąłem wszystkie warunki, zamieniliśmy słowo.
— Idzie więc tylko o dopełnienie formalności.
— Tak jest, i powtarzam ci jeszcze, chciałbym załatwić je jak najprędzej.
— Dziś przedstawię cię twojej przyszłej; w parę dni Aurelia napomknie siostrze o twoich zamiarach i oznajmi jej wolę ojca; oświadczysz się urzędownie, a zaraz potem wyjedziemy za granicę. Ślub może się odbyć w Paryżu lub w jakiem innem miejscu, gdzie książę zechce.
— Tak będzie najlepiej.
— Idź więc się ubrać i przygotować do prezentacyi.
Leopold uśmiechnął się z wyrazem człowieka, który nie wątpi, iż dość mu będzie ukazać się, aby podbić niepowrotnie serce młodej dziewczyny; powstał niedbale z kanapy i skierował się ku drzwiom.
— Ale muszę cię ostrzedz — zawołał Emilian — iż posądzam Natalię o trochę sentymentalizmu; postępuj stosownie.
— No, no, — rzekł ze wspaniałomyślnem pobłażaniem Leopold — postaramy się wyleczyć ją z tej wady.
Była to jedyna wzmianka, jaką poświęcili księżniczce; nikt nie podał w wątpliwość jej przyzwolenia, nie pomyślał o jej zdaniu, nie zapytał, jaki może być jej los przyszły? Rzucano ją nieznajomą życia w burzę świata, bez innego steru, prócz nazwiska i opieki człowieka, który głośno wyznawał, iż małżeństwo było dla niego prostym interesem. I czyniono to spokojnie, bez poczucia winy i wyrzutu sumienia.
Po odejściu Leopolda, Emilian przechadzał się czas jakiś po pokoju, z wyrazem szyderczego politowania, nie skrywanego teraz wcale. Zdawało się, jakby ta spokojna rozmowa obudziła w nim jakieś burze zamarłe, bo od czasu do czasu oko jego migało błyskawicą, ciało przebiegał dreszcz tajemniczy.
Nie było to jednak z pewnością współczucie dla biednej dziewczyny, której losem rozrządzano bez jej wiedzy, bo kiedy wreszcie stanął w otwartem oknie, szukając powietrza i światła, wzrok jego nie skierował się ku Natalii, przechadzającej się po parku, ale pobiegł w przestrzenie, z nieujętym wyrazem bolu i dumnego wyzwania.
Chwilę tak stał zapatrzony w zachodzące słońce, którego gorące promienie rzucały ogniste blaski na bladą zwykle twarz jego, aż w końcu roześmiał się z nieskończoną goryczą, wzruszył ramionami, jakby litując się nad własnem szaleństwem, i udał się do żony, aby oznajmić jej o zaszłych wypadkach.
Natalia tymczasem siedziała na ulubionej ławce pod dębem i swoim zwyczajem snuła te nieskończone wstęgi marzeń, które roztaczały się przed jej wyobraźnią w błękitnej przestrzeni nieba, lub w gładkiej powierzchni jeziora. W ręku trzymała książkę, jednę z książek, pozwolonych przez najsurowszą rodzinną cenzurę. Natalia nie czytała wcale; książka służyła jej za pozór, nie myślała nawet przewracać kartek, gdy niespodzianie usłyszała przy sobie szybkie kroki i przerywany zmęczeniem głos ochmistrzyni.
— Księżniczko — mówiła, zbliżając się do niej — księżniczka nic nie wie?
Tknięta ciekawością dziewczyna zwróciła się szybko do Drylskiej.
— Cóż się stało? — spytała.
— Mamy gościa, księżniczko, ale jakiego gościa!
Mówiąc to ochmistrzyni miała wyraz tak tajemniczy, iż Natalia zerwała się z miejsca.
— Czyżby mój ojciec? — zawołała z bijącem sercem.
— Ale gdzieżtam! Przyjechał hrabia Leopold, stryjeczny brat hrabiego Emiliana, i to prosto z Paryża.
Księżniczka milczała; nie rozumiała dobrze jeszcze, o co idzie.
— Ach, Drylsiu! — rzekła wreszcie — jeżeli tylko podobny do Emiliana...
— Wcale nie; jest on młody, piękny jak słońce, a bogaty, ale to bogaty, strasznie bogaty. Czy księżniczka się nie domyśla, po co przyjechał?
— Alboż ja mogę wiedzieć? — odparła z tajemnem wzruszeniem.
— No, to ja powiem. Tylko co hrabia Emilian był u hrabiny Aurelii, a ona przysłała po mnie i kazała zobaczyć, czy przypadkiem włosy księżniczki się nie potargały, suknia nie pogniotła, jak to kiedyś, cośmy obie taką burę dostały.
— No i cóż ztąd?
— Hrabia Emilian trzymał w ręku list i rozmawiał głośno; słyszałam wyraźnie imię księżniczki i hrabiego Leopolda, a list, przysięgłabym, że był od księcia Staromirskiego, bom z daleka poznała jego pismo. Kiedym weszła, umilkli nagle, ale mię zaraz ta ostrożność o toaletę nasunęła podejrzenie; hrabina zazwyczaj się o to nie troszczy tak bardzo. Zobaczy księżniczka, że w tem coś jest.
W tem coś jest! Słowa te odbiły się echem w myśli Natalii i nie słyszała więcej próżnych wyrazów Drylskiej. W tem coś jest! Krew zbiegła z jej twarzy do serca i ścisnęła je gorącą falą, a w wyobraźni przesunęły się chaotycznie wszystkie marzone obrazy przyszłości, wszystkie pragnienia, tęsknoty i smutki. Więc teraz one miały stać się rzeczywistością? Więc to życie, które przedstawiano jej pełne walk i burz, otwierało przed nią swoje tajemnicze szranki? Więc miała wreszcie wyrwać się z obsłon i więzów dzieciństwa, co jej tak bardzo ciężyły? Więc miała w końcu istnieć, działać, kochać...
Kochać? Zatrzymała się na tej myśli z jakąś niepojętą trwogą i słodyczą, jak gdyby czuła się pochwyconą przez potężną siłę, co unosiła ją na nieznane szlaki, czuła, iż w tem jednem słowie, pełnem rozkoszy, pełnem zachwytu, drgała tajemnica bytu; ono jedno dźwięczało jej w uszach, uderzało w tętnach serca. A dziwnym fenomenem słowo to przywodziło jej na myśl postać, widzianą przed kilku dniami, piękną, smutną i szlachetną, co tak uparcie utkwiła jej w pamięci.
Nie siliła się odgadnąć, jakim sposobem hrabia Leopold, świeżo przybyły, mógł znajdować się wówczas na wystawie pałacowej, ale czuła, że to był on, on z pewnością, on, którego miała pokochać, bo takim ukazywał się jej w snach niewyraźnych. Może chciał ją zobaczyć z daleka, nieznany, a potem dopiero zbliżyć się pod okiem i sankcyą rodziny. Ona z pewnością tak uczyniłaby na jego miejscu, ona musiałaby wiedzieć najprzód, czy serce jej uderzy, a oczy przylgną do istoty, w którejby chciała zamknąć swoją przyszłość.
Stała tak rozmarzona, gdy z tajemniczego zachwytu zbudził ją nagle głos Drylskiej.
— Jezus, Marya! — wołała — jak też księżniczka pobladła!
Rzeczywiście Natalia chwiała się i szukała oparcia; wzruszenie jej było zbyt silne, ale to już przechodziło pojęcie ochmistrzyni, która nie mogła zrozumieć nagłej niemocy swojej wychowanki.
— Niechże księżniczka się nie rozchoruje.
— Nie, nie, moja Drylsiu, nic mi nie będzie, bądź spokojna; chodźmy zobaczyć, czy czego nie brakuje mojej toalecie.
Wzięła jej ramię i skierowała się ku pałacowi; tym razem jednak nie biegła zwyczajem swoim przez trawniki, ale unikała nawet miejsc otwartych, jak gdyby lękała się być widzianą z okien pałacowych. Szła szpalerami, gdy nagle na jednej ze ścieżek, które je przerzynały, ujrzała znowu nieznajomego. Widząc ją przechodzącą, zatrzymał się i zwrócił na nią dwie czarne źrenice. Teraz dojrzała dobrze ich kolor i łagodny blask w nich płonący.
— Drylsiu — szepnęła, ściskając jej rękę — to on, jestem pewna, że to on.
Ochmistrzyni obróciła się szybko, ale spostrzegła tylko niewyraźnie postać męzką za gałęziami drzew. Mógł to być zarówno hrabia Leopold, jak ktokolwiek inny, nie zaprzeczyła więc księżniczce i w milczeniu doszły do jej pokoju.
Dnia tego Natalia nie spuściła się według zwyczaju na gust służącej, ale pierwszy może raz w życiu okazała się kapryśną. Długo siedziała przed lustrem, próbując na rozmaite sposoby ułożyć włosy, dobierając starannie kolory wstążek, przypinając i odrzucając je z kolei. Pragnęła wydać się piękną i od razu zrodziły się w niej nieznane dotąd instynkta kokieteryi. Aż kiedy wreszcie powstała od toalety, Drylska zawołała z prawdziwym zachwytem:
— Jakże księżniczka dziś ślicznie wygląda!
Rzeczywiście Natalia była piękniejsza niż zwykle, zorze nieznanych uczuć wykwitały jej na licach, dodawały wartości uśmiechowi i blasku wejrzeniu. Świat nowych myśli odbijał się na czole. Szczęśliwa i drżąca razem, wzruszona i trwożna, stała przed lustrem, przypatrując się sobie z natężoną uwagą, zapytując samej siebie, jaką wyda się jemu? Bo teraz przed nią jak pochodnie paliły się te dwie ciemne źrenice, które znów niespodzianie ujrzała przed chwilą.
Natalia mogła była zejść do salonu o zwykłej godzinie, przecież nie uczyniła tego, bo zarówno pragnęła jak lękała się chwili, w której miała spotkać się oko w oko z marzeniem swojem. Przechodziła się po pokoju ze wzburzoną piersią, nie rozumiejąc, nie słysząc może uwag i napomnień Drylskiej.
— Niechże księżniczka będzie spokojna, a broń Boże nie wyda się z tem, że wie, co się święci; trzeba być jak zawsze, zupełnie jak zawsze, nie zważać na gościa, nie przypatrywać mu się nawet — będzie na to dość czasu.
Rady ochmistrzyni były bardzo praktyczne, nieszczęściem jednak były najzupełniej stracone; Natalia rozmawiała z widmami swojej wyobraźni, zasłuchana cała w cudnym koncercie niewyraźnych dźwięków, które drgały w głębi jej łona.
W końcu ukazał się służący, wzywając księżniczkę do salonu.
Była to stanowcza chwila; zebrała siły i zeszła na dół. W salonie zwykle panował rodzaj półcienia, ciężkie materyalne firanki i żardynierki pełne rzadkich kwiatów ćmiły nawet w południe światło wielkich parapetowych okien, otwierających się na wystawę. Teraz cały pokój zalegał mrok tajemniczy. Natalia dostrzegła tylko niewyraźny profil trzech figur, zgromadzonych w rogu salonu, skierowała się tam, skłoniła się machinalnie, i zajęła zwykłe miejsce na taburecie przy oknie. Serce rozsadzało jej piersi, w uszach słyszała tylko niewyraźny szum krwi, uderzającej do głowy. Czuła, iż gwałtowny rumieniec oblewał jej lice, i błogosławiła ciemności, co kryła to pomięszanie.
Nagle zrozumiała, że dwie postaci zbliżyły się i stanęły przy taburecie, który zajęła, i tuż nad nię zabrzmiał głos Emiliana:
— Natalio, krewny mój, Leopold Romiński, pragnie ci być przedstawionym.
Podniosła głowę i ujrzała przed sobą szwagra, oraz zupełnie nieznanego mężczyznę. Siedziała zwrócona plecami do okna, więc reszta światła padała właśnie na niego i czyniła dość wyraźnemi rysy twarzy i kolor włosów, aby mogła dostrzedz, iż nie był to wcale ten, którego ujrzeć sądziła.
W tej chwili, jak gdyby na poświadczenie faktu, służba wniosła lampy, księżniczka mogła się przekonać, iż pomiędzy nowoprzedstawionym, a człowiekiem spotkanym dwukrotnie, nie było nawet śladu podobieństwa. Serce zamarło jej w piersi. Była to jakaś straszna omyłka, której rozwikłać nie umiała.
— Księżniczko — odezwał się Leopold — od dawna pragnąłem tej chwili...
Wypadło coś odpowiedzieć, dziewczyna skłoniła się, sama nie wiedząc, co czynić. Jakieś światy waliły się w głębi jej wyobraźni, rzeczywistość oblekała się żałobnym kirem. Jak wszystkie gwałtowne natury, przechodziła ona z dziwną szybkością z nadziei do rozpaczy.
Aurelia i Emilian przyszli jej w pomoc, rozmowa stała się ogólną, chociaż nowo przybyły miał w niej głos przeważny. Zdawało się, jakby gospodarz i gospodyni domu umyślnie zostawali na drugim planie; Leopold mówił o wszystkiem, o świecie, bez którego obejść się nie umiał, o podróżach, jakie odbywał, często bardzo zwracając się do Natalii. Słuchała go w milczeniu, przedmioty te nie były dla niej dostępne, tylko kiedy mięszało się do rozmowy nazwisko jej ojca, podnosiła na Leopolda wzrok niespokojny. Ono przypominało jej to, o czem chciała zapomnieć, przewidywane zamiary hrabiego, a w tej chwili zamiary te przejmowały ją przerażeniem.
Od czasu do czasu spoglądała na młodego człowieka, i doznawała dziwnego uczucia chłodu, nieledwie wstrętu; Leopold niepodobny był wcale do Emiliana, ale pomimo to równie daleki był jak on od dziewiczego ideału Natalii. Nie znajdowała w nim nic z tego, czego pragnęła i szukała. Pozbawiony wszechwładnej aureoli milionów, która zupełnie nie wywierała wpływu na rozmarzoną dziewczynę, okazywał się jej w prawdziwem świetle. Mroził ją wyraz jego oczu, uderzała pospolitość rysów i myśli.
Posiadała ona niesfałszowany instynkt czystego serca, lub też zawód doznany uczynił ją jasnowidzącą w tej chwili; bo nie zdając sobie z tego dokładniej sprawy, odgadła rzeczywistą wartość człowieka, który sięgał po jej rękę, i w głębi serca wydała na niego wyrok nieodwołalny.
Wszystko to rozegrało się w jej piersi wśród tego wieczoru, kiedy milcząca, z pochylonem czołem zdawała się słuchać fajerwerków umysłowych, wyprawianych na jej cześć przez Leopolda. On nie wątpił na chwilę, że zachwycił tę cichą, nieśmiałą dziewczynę, skoro raczył zwrócić na nią oczy, przemówić i odkryć przed nią skarby swego dowcipu.
Kiedy wieczorem Natalia znalazła się sama z Drylską, ta ostatnia, która podczas herbaty podziwiała w cichości doskonałość przyszłego męża swojej wychowanki, wybuchnęła głośną admiracyą.
Tutaj powodzenie Leopolda było zupełne, a jeśli nie potrafił on zdobyć serca Natalii, za to jak najkompletniej zjednał sobie jej ochmistrzynię. Nie było to zupełnie to samo, i wątpić należy, czy byłby zadowolony z tego nieszukanego efektu. Prawdopodobnie jednak wrażenia wywołane pozostały na teraz dla niego tajemnicą. Zasnął spokojny, pewny, że spoczywa na laurach.
Natalia nie odpowiedziała nic na głośne zachwyty Drylskiej; pilno jej było znaleść się samej i rozwikłać chaos uczuć wzburzonych, co rozsadzały jej piersi. Udała ból głowy, i nie słuchając więcej towarzyszki, powiedziała jej chłodne dobranoc.
Dopiero gdy zamknęła drzwi swego sypialnego pokoju, padła zmordowana na fotel przy oknie, i zostawała tak długo, zatopiona w myślach. Myśli te jednak były bezładne, co chwila zbaczały z obranej drogi, wpadając w jakieś manowce i bezdroża, nie mogły więc doprowadzić jej do żadnego logicznego rezultatu. I nie dziw. Nikt nie nauczył jej roztrząsać własnych wrażeń, obliczać się samej z sobą i wytknąć sobie jasnego kierunku życia. Nikt nie wskazał jej nigdy koniecznych praw, rządzących społeczeństwem. Natalia śniła o świecie, jak zaczarowana królewna, czekająca pięknego rycerza, co ją miał wyzwolić, i wyobrażała go sobie podobnym do marzeń dziecinnych, których nikt nie mógł sprostować, bo pozostały one zawsze niewyznane w głębi jej ducha.
Usposobienie to brzemienne było nieszczęściem; nieszczęścia tego jednak nikt nie odgadywał, nikt nie myślał zażegnać, pomimo czujnej pozornie troskliwości, jaka od kolebki otaczała młodą księżniczkę. Napróżno więc próbowała rozpoznać swoje uczucia; wkrótce zmordowana daremnemi usiłowaniami, zapatrzyła się w cudną noc letnią, której tajemnicze szmery dolatywały do niej przez okno otwarte.
Była to jedna z tych rzadkich nocy, co zdają się odkradzione południowym krajom: chłód wieczorny nie zdołał osłabić żarów dziennych, i gorąca atmosfera, nie poruszana wiatrem żadnym, napełniała serce i zmysły jakąś nieokreśloną miękkością; kwiaty zdawały się obumierać i wydając przenikliwe wonie, pełne tajemniczej rozkoszy, usposabiały do niebezpiecznych marzeń, do szalonych myśli.
Księżyc w pełni, złocisty jak we Włoszech, żeglował samotny na głębokim szafirze nieba, gasząc blaski gwiazd, co gdzieniegdzie tylko migotały nieśmiało, niby blade iskry, zgubione w przestworzu.
Park cały rozbrzmiewał radośnemi nótami ptasząt i owadów. Wydawały one cudny koncert zmięszanych głosów, dolatujący do uszu Natalii, jak niezmącony hymn szczęścia, miłości, życia. Słuchała go wpół wychylona, ogarnięta niepokonanem wzruszeniem, nie czując, jak łzy spływały jej z przymkniętych oczu i spadały po twarzy strumieniem. Byłyż to łzy cierpienia, lub szczęścia? Nie wiedziała sama.
Nagle wśród tych zmięszanych głosów usłyszała szelest kroków; cofnęła się od okna, tak, aby nie być widzianą, i spostrzegła męzką postać, co długim cieniem słała się na murawę trawnika. Postać ta szła wolnym krokiem, z głową pochyloną na piersi, pogrążona widocznie w głębokiej zadumie, kierując się ku pałacowi. Natalia spoglądała na nią ciekawa i drżąca nieznanem wruszeniem. Aż wreszcie, gdy była zaledwie o parę kroków od bocznych drzwi, prowadzących do przeciwległego skrzydła, podniosła głowę, i Natalia poznała piękne rysy nieznajomego, które na jawie i w marzeniach zdawały się jednako ją ścigać.
Noc tę przepędziła bezsennie. Wieczorem zamykając się w swoim pokoju, postanowiła rozważać swoje położenie i ułożyć, jak ma postępować nadal wobec prawdopodobnych zamiarów Leopolda; tymczasem biały ranek zastał ją równie niepewną i wahającą się, jak była wczoraj. Noc przemarzona nie mogła rozświetlić dla niej chaosu własnego ducha.
Czuła się zmordowaną, rozgorączkowaną, wabiła ją świeżość poranku; po cichu więc, aby nie zwrócić uwagi Drylskiej, spiącej w przyległym pokoju, zarzuciła na siebie ranne ubranie, wysunęła się na korytarz, lekko zeszła ze wschodów i bocznemi drzwiami dostała się do parku, nie spotkawszy żywej duszy.
Nie pierwszy to raz Natalia wymykała się ze ścisłej straży ochmistrzyni, aby użyć skrycie świeżego powietrza poranku, a te tajemnicze wycieczki bez celu miały dla niej cały powab zakazanego owocu. Biegła zwykle daleko od pałacu, tak, aby stracić go z oczu, i tam swobodnie kąpała się w rosie, poddawała rozgorzałe czoło promieniom słońca i mgłom poranku, puszczając się na wolę wiatrów.
Wkrótce z jej twarzy ożywionej powietrzem i ruchem, zniknęły ślady bezsennej nocy, a cisza natury ukoiła wczorajszą troskę. Młodość zakipiała w jej łonie pod tchnieniem swobody, i uczuła tę rozkosz życia, która na przekor wrogim okolicznościom odzywa się w danej chwili w każdej zdrowej piersi, jako przypomnienie nienaruszonych praw ludzkości.
Natalia przebiegała lekką stopą alee, rzucając w powietrze jakąś wesołą nótę, gdy zatrzymała się nagle. Nie była sama. Znajdowała się właśnie w jednej z najskrytszych i najrozkoszniejszych ustroni parku. Bystry strumek przerzynał dolinkę zasadzoną drzewami, ciemna zieloność świerków odbijała od białej kory smukłych brzoz, rosnących pomiędzy niemi, a czerwone korale jarzębin świeciły bogatemi gronami w około. Nad strumieniem wznosiła się skała, obwieszona dzikimi bluszczami, których sploty spadały na poręcze wązkiego mostu, rzuconego w tem miejscu strumienia.
Ustroń tę znała dobrze Natalia i lubiła ją bardzo. Szmer biegącej wody szeptał jej do ucha różne tajemnice, a bluszcze poruszane wiatrem, obwijały ją nieraz fantastycznymi splotami; marzyła wówczas, że jest rusałką, ondyną, że popłynie gdzieś z tą falą, lub uleci w powietrze.
Tutaj, wsparty o skalę, stał tajemniczy nieznajomy, widziadło jej snów, niepokój serca. Letni kapelusz spadł mu z głowy, jak gdyby on także potrzebował ochłodzić gorące czoło, i leżał u stóp jego, na mchach, zaścielających brzeg strumienia.
Ujrzawszy go z nienacka, stanęła jak wryta, nóta piosnki zamarła jej na ustach.
Na szelest, jaki uczyniła, on podniósł wzrok spuszczony, i znów uczuła na sobie palący blask dwóch czarnych źrenic. Oboje pochwyceni czarem tej chwili, milczeli, jakby lękając się, że słowo przerwać je musi i wrócić ich nagle do powszednich warunków życia, o których chcieli zapomnieć.
Natalia nie myślała się cofać; wlepiła w nieznajomego wielkie ciekawe oczy, w których drgały wszystkie pytania bytu, jakby wierzyła, że on objaśnić je może; on także patrzał na nią z owym nietajonym zachwytem, jaki po dwakroć dojrzała w jego spojrzeniu.
Wreszcie on upamiętał się pierwszy, oderwał się od skały, na której był oparty, i postąpił krok ku księżniczce.
— Pani — wyrzekł — winienem ci przeproszenie i podziękowanie.
Nie odpowiedziała nic, tylko ciągle patrzała; ruchy jego zdawały się jej dziwnie harmonijne, a brzmienie głosu wprawiało w drżenie jakieś tajemnicze struny ducha.
On mówił dalej:
— Tak, winienem cię przeprosić, pani, bo spłoszyłem z ust twoich nótę wesela, którą tak cudnie rzucałaś echom leśnym, podziękować, bo zdajesz mi się czarownem widziadłem, wywołanem siłą pragnień, nimfą lub rusałką zaklętą tych miejsc, co kryje się przed wzrokiem śmiertelnych.
Natalia wysłuchała go w milczeniu. Nie uderzyła ją wcale wyszukana przesada tego frazesu, ani niestosowność rozmowy samotnej z nieznajomym w tem odludnem miejscu. Konwencjonalne wychowanie, jakie odebrała, zatarło w niej zupełnie wrodzony instynkt taktu, a następstwem surowego przymusu była nienawiść ku wszystkim formom przyjętym, bez odróżnienia tych, co miały słuszną racyę bytu. A zresztą, poetyczne porównanie z leśnemi bóstwami, odpowiadało jej marzeniom, zdradzało jawne pokrewieństwo myśli, które ją w zachwyt wprawiało. Uśmiechnęła się mimowolnie, zbierając z rodzajem wstydu włosy, spływające jej na ramiona.
Nieznajomy wytłómaczył sobie opacznie ruch dziewczyny, bo mówił dalej:
— Przez litość, pani, nie odchodź jeszcze, zostań tak choćby chwilę, bo sądzić będę, że głos mój spłoszył cudne widzenie, a nie darowałbym sobie tego nigdy. Powiedz przynajmniej, żem cię nie obraził.
W głosie jego była prośba tak pełna pokory i smutku, iż Natalia nie myślała wcale jej się opierać i odparła szybko:
— Nie obraziłeś mię pan.
Młody człowiek odetchnął z głębi piersi, jakby te słowa zdjęły z niej ciężar wielki.
— Zdaje mi się — mówiła dalej ośmielona Natalia — iż nie pierwszy raz spotykamy się dzisiaj.
— Więc pani mię widziałaś? zapamiętałaś? — zawołał z zachwytem.
Umilkł, jakby lękał się więcej powiedzieć, ale wymowne spojrzenie jego otaczało ją wilgotnym blaskiem.
Tym razem Natalia zawahała się z odpowiedzią; pytanie to ściągało się do tajemnic jej serca i wywołało palący rumieniec na lica. Tak jest, ona pamiętała go zbyt dobrze. W tej chwili byłaby chciała ukryć się przed jego oczyma, a jednak stała w miejscu jak przykuta. Ten człowiek mówił do niej językiem jej ducha, którego pragnęła wiecznie, a nie słyszała nigdy dotąd.
Pomięszanie jej oddziałało na nieznajomego, który chcąc zapewne zatrzeć wywołane niebacznemi słowami wrażenie, wyrzekł znowu po chwili milczenia:
— Jakimże cudem spotkałem cię pani o tak porannej godzinie? Powinnaś spoczywać jeszcze, jak wszyscy mieszkańcy pałacu.
Nieznajomy znał więc dobrze przywyknienia domowe. Natalia zrobiła w myśli tę uwagę, ale zamiast odpowiedzieć, zapytała z kolei:
— A pan? wszak także byłeś tu razem ze słońcem.
— Dla mnie — wyrzekł z pewną powagą — jest to jedyna godzina swobody, staram się z niej korzystać.
Słowa te mieć mogły rozmaite znaczenie, nie zastanawiała się więc nad niemi. Wszak i ona i wszyscy pod tym dachem byli niewolnikami etykiety, co nie pozwalała im działać i mówić według woli.
— Ach! — zawołała nieuważnie — to tak samo, jak dla mnie.
Spojrzał na nią głębokim wzrokiem.
— Wątpię, pani — rzekł po chwili namysłu. Cóż między tobą a mną wspólnego być może? Przestrzeń, która nas dzieli, jest zbyt wielka.
Mówił to z wyrazem bolu i dumy. Natalia uczuła, iż wyrządziła mu mimowolną przykrość, czem jednak? tego nie mogła odgadnąć.
— Nie rozumiem pana — szepnęła — ani o jakiej przestrzeni chcesz mówić.
Ale on zapewne nadał jej wyrazom znaczenia, jakiego nie miały, bo złożył ręce jakby do modlitwy.
— Księżniczko! — zawołał — jam przeczuł od razu, że jesteś równie dobrą, równie wielką, jak piękną.
On to przeczuł; więc jej widok sprawił na nim to samo wrażenie, którego ona doznała. W tem wyznaniu leżała niebezpieczna słodycz i dziewczyna upajała się nią, przejęta drżeniem rozkoszy. Teraz nie pytała o znaczenie słów jego i nie pragnęła wiedzieć nic więcej, a przecież nie chciałaby przerywać rozmowy, z której trwania niezdolna była zdać sobie sprawy.
— Księżniczko — wyrzekł znowu młody człowiek — ta chwila zostanie mi na zawsze w pamięci, osłodzi ciężką dolę, rozświetli manowce życia, zwalczy smutki, zwątpienia; teraz wiem, że są anioły na świecie, sam widziałem jednego z nich.
Pochwycił kapelusz, leżący na ziemi, i nie czekając odpowiedzi, rzucił się szybko w przeciwległą ścieżkę i znikł jej z oczu.
Natalia długą chwilę stała w miejscu, zdumiona tem, co widziała, pod wrażeniem mistycznej adoracyi, której zdawała się być celem, patrząc w to miejsce, gdzie on stał przed chwilą. On; nie miała dla niego innego nazwiska, ale wiedziała teraz ona także, że to było żywe wcielenie jej marzeń, że to był ten, którego pragnęła całą siłą serca. Czemuż odszedł tak prędko? Miała mu tyle rzeczy powiedzieć, tyle uczynić zapytań!
Rzecz dziwna, najmniej troszczyła się o jego imię, położenie społeczne, lub tym podobne materyalne kwestye. Dla niej był to oczekiwany rycerz-kochanek, istota wyższa od świata całego, na teraz nie chciała wiedzieć więcej, przeciwnie, tajemnica dodawała mu uroku. Ona chciała pytać go tylko o myśli i uczucia, pewna, że odszukałaby w nich samą siebie.
Przesada nie stanowiła dla niej rażącego tonu, przeciwnie, odpowiadała doskonale pewnej stronie rozmarzonego umysłu, znajdowała się w harmonii z tajemniczemi aspiracyami dziewczyny, ze światem jej marzeń. Wprawdzie nazywał on ją raz rusałką, to znów aniołem, ale pomięszanie tych pojęć nie czyniło na niej wcale śmiesznego wrażenia, czuła bowiem, że pod tem czy owem nazwiskiem była dla niego wyższą istotą, celem czci i zachwytu.
Powolnie powracała do pałacu, unosząc z sobą wspomnienie tej chwili i lękając się każdego ludzkiego oka lub słowa, coby zamącić mogły harmonię, przepełniającą jej ducha.
O tej godzinie pałac pogrążony był jeszcze we śnie, ogrodnicy tylko krzątali się około klombów. Natalia wsunęła się cicho do swego pokoju, i ażeby mieć swobodę marzenia, rzuciła się na łóżko. Sen pochwycił ją z uśmiechem rozkoszy na ustach, ufną, szczęśliwą, niewątpiącą o niczem.
W kilka godzin dopiero przebudził ją głos Drylskiej, stukającej do drzwi,
— Księżniczko! księżniczko! — wołała — trzeba wstawać, dzisiaj niedziela.
Słowa te powróciły jej uczucie rzeczywistości, zgubionej w snach różanych.
Niedziela zwykle obchodzona była uroczyście w Głogowie. Kapelan, a w braku jego, zakonnik z poblizkiego klasztoru, odprawiał mszę w pałacowej kaplicy, na którą zbierali się wszyscy domownicy bez wyjątku. Należało koniecznie być gotową, aby nie ściągnąć na siebie niezadowolenia Aurelii, a nawet Emiliana, przestrzegającego ściśle form religijnych.
Formom tym Natalia nie myślała wcale uchybiać, posiadała bowiem ową dziecinną wiarę, zgoła nieświadomą zwątpienia. W modlitwie nieraz znajdowała ulgę i pociechę. Zapewne wiara ta, niewypróbowana niczem, nie stanowiła trwałego gruntu, ani pokarmu dla ducha, i nie wytrzymałaby żadnej burzy życia, żadnej pokusy, nie zlała się ona z myślami dziewczyny; było to raczej marzenie zaświatowe, harmonizujące poniekąd z ziemskiemi jej marzeniami, niż nienaruszona ostoja obowiązku.
Teraz jednak pospiech Natalii miał jeszcze inną przyczynę, a tą była tajemna nadzieja, że w kaplicy spotka nieznajomego. Ubrała się więc spiesznie i słysząc dzwonek, jedna z pierwszych zajęła swoje miejsce w ławce przy ołtarzu. Ławka ta postawiona była w ten sposób iż mogła z niej dostrzedz wchodzących.
Najprzód ukazała się Aurelia, dalej Emilian z Leopoldem; ten ostatni usadowił się niedaleko miejsca, które Natalia zajmowała z Drylską. Naprzeciwko niej, z drugiej strony ołtarza, była nizka ławeczka, postawiona tam dla małego syna hrabiostwa Romińskich. Miejsce to dotąd było puste.
Natalia z bijącem sercem słuchała każdego odgłosu, i mimowolnie spoglądała ku drzwiom wchodowym, aż wreszcie usłyszała chód męzki, a przy nim drobne, lekkie dziecinne kroki. Podniosła głowę. Naprzeciwko niej nieznajomy prowadził za rękę Henrysia i sadowił go na zwykłem miejscu. Był to więc nowy nauczyciel, o którym Emilian wspominał nawiasowo. Nauczyciel — nic więcej.
Nie pomyślała o tem nigdy, a jednak była to rzecz tak prosta, tak łatwa do zrozumienia. Dziecko miało osobny swój stół i służbę, z rodzicami widywało się w oznaczonych godzinach, niewmięszane wcale do ich życia. Nic więc dziwnego, iż dotąd Natalia nie spotkała się z nauczycielem; objął on swoje miejsce w wigilię dopiero, chociaż przed tygodniem widział się z Emilianem. Drylska zaś, zajęta przyjazdem paryzkiego gościa, nie doniosła swojej wychowance o tak mało znaczącym wypadku.
Ten lub inny, cóż to mogło obchodzić księżniczkę? Zresztą, przed kilkudziesięciu laty ochmistrzyni sama dla siebie zwracała uwagę na młodych nauczycieli, teraz jednak czasy te minęły od dawna i Drylska nie miała żadnej przyczyny zajmować się mieszkańcami przeciwległego skrzydła pałacu.
Natalia pochyliła głowę w cichej modlitwie; nie mogła zdać sobie sprawy z odebranego wrażenia, ale wrażenie to było silne i gwałtowne. Dotąd nie podawała nigdy w wątpliwość przesądów stanowych, wśród których wzrosła i wychowała się. Przedmiot ten, jak wiele innych, nigdy nie zwracał jej uwagi, nie znała innego świata, niż ten, co ją otaczał, nie była więc w stanie porównywać i rozbierać. Jednakże nieznajomy posiadał w wysokim stopniu te przymioty, które miały być wyłącznym przywilejem jednej społecznej klasy. Porównywała go ukradkiem z hrabią Leopoldem, i w tem pobieżnem nawet spojrzeniu niezaprzeczona wyższość leżała po stronie nauczyciela.
Był to więc dla niej problemat, budzący dziwne myśli, podkopujący cały gmach jej pojęć i wpojonej wiary.
I znów pomimowolnie zapytywała samej siebie, czy przypadkiem nie był to rycerz przebrany, szukający w ten sposób środka przybliżenia się do niej? W każdym razie, kimkolwiek on był, czuła, iż wywierał na nią wpływ niepojęty. Pod jego wejrzeniem myśl jej unosiła się w gorącej modlitwie, duch ulatywał w boskie krainy zachwytu. Wszystkie małe troski, przykrości i smutki pierzchały z serca. Była silna, niezachwiana, gotowa świat cały wyzwać do walki, gotowa jak lwica bronić uczuć swoich.
Msza się skończyła, a ona modliła się jeszcze z wezbraną piersią i okiem płonącem. Słyszała tylko w koło siebie szmer głosów i kroki odchodzących, a kiedy się podniosła, była prawie sama z Drylską. Rzuciła w koło długie, tęskne spojrzenie; nauczyciel Henrysia wyszedł ze swoim uczniem, a na jego miejscu spotkała we drzwiach hrabiego Leopolda, i widok jego pochwycił ją u progu kaplicy, jak nieubłagana realność życia.
Położenie ich dwojga nie zmieniło się pozornie od wczoraj ani na jednę linię, a jednak zdawało jej się, iż pomiędzy tem wczoraj a dzisiaj upłynęły wieki, stało się coś niepowrotnego, co oddzielało ją stanowczo od tego człowieka. Za nic w świecie nie chciałaby z nim zamienić jednego słowa, i zaledwie odpowiadając na ukłon jego, przeszła z Drylską i skierowała się do siebie.
Przecież konieczność spotykania się z Leopoldem była nieuniknioną, szczególniej przy umyślnych ułatwieniach, czynionych mu przez gospodarzy domu. Przy obiedzie miał on miejsce obok Natalii, a później na przechadzce w parku szedł koło niej nieodstępny, niezrażony monosylabami, jakiemi mu odpowiadała. Daremnie młody hrabia błyskał przed nią iskrami dowcipu i otwierał jej szerokie perspektywy na ten świat, którego tak gorąco pragnęła; wszystko to nie zdołało zaciekawić księżniczki. Hrabia zachwycał się pięknościami parku, prosił, aby mu w nim służyła za przewodniczkę, a Aurelia z Emilianem szli o kroków kilka, jakby chcąc im zostawić swobodę wzajemnego porozumienia. Ale Natalia okazała się niegościnną i zamiast zapuszczać się w cieniste gaje, nieustannie kierowała się ku pałacowi, chociaż ostrzeżony szmerem strumienia gość chciał się zwrócić do owego tajemniczego mostu pod skałą i już stąpił na ścieżkę, która doń prowadziła.
Jednak sama myśl znalezienia się z Leopoldem w tem samem miejscu, gdzie dziś rano przepędziła tak pamiętną chwilę, wydawała się jej świętokradztwem; odwróciła się szybko, prawie gniewna, a Leopold musiał za nią podążyć.
Nie rozumiał on wcale fantazyi młodej dziewczyny, bo chociaż jako jeden z ludzi, co o niczem nie wątpią, daleki był bardzo od przypuszczenia prawdziwego stanu jej serca, przecież postępowanie Natalii znajdował dziwnem, a nieśmiałość zbyteczną. A przytem zwykle nieśmiałość jest skromną, wahającą. Tymczasem księżniczka wymawiała swoje krótkie odpowiedzi, tonem tak stanowczym, jak gdyby widziała w nim wroga, i rzucała mu z pod nasuniętych brwi wcale nie przyjaźne spojrzenia.
Widocznie rzeczy nie szły tak, jak iść były powinny, a Aurelia, która z pewnym niepokojem śledziła postępowanie siostry, korzystając z pierwszej lepszej sposobności, nasuniętej przez Emiliana, wzięła siostrę pod rękę i uprowadziła ją ku pałacowi, w czasie gdy mąż jej zaproponował Leopoldowi obejrzenie wierzchowych koni. Pozór nasunął się sam z siebie opowiadaniem gościa o zagranicznych wyścigach.
Młody hrabia był milczący; gospodarz domu zdawał się tego nie uważać wcale, wstrzymywał się jednak oględnie od zahaczenia o drażliwy przedmiot, który ich obydwóch zajmował, aż wreszcie odezwał się Leopold:
— Czy wiesz Emilianie, że moja przyszła wygląda jak twierdza, zamierzająca bronić się do ostatka; może się jednak uspokoić; nie myślę jej zdobywać na przebój; lubię tylko te serca, co mi się dobrowolnie poddają.
— Nie wątpię, iż musisz być zepsuty powodzeniem; przecież nie możesz żądać, aby księżniczka Natalia rzuciła ci się od razu na szyję.
Leopold uśmiechnął się z miną pełną tajemnych tryumfów, ale odparł:
— Nie rzucając mi się na szyję, według twojej metaory, mogłaby patrzyć na mnie przyjaźniej i chętniej odpowiadać.
— Daruj, mój drogi, ale zdaje mi się, iż nie starałeś się nigdy o pannę dobrze wychowaną, a zatem nie masz pojęcia o tego rodzaju kobietach. Natalia jest bardzo młoda, nawykła do samotności, a przytem wie dobrze, co winna samej sobie, zamiary twoje są dla niej dotąd tajemnicą, nie może więc i nie powinna przyjmować cię inaczej, niż to czyni.
— Tak uważasz? — szepnął trochę zakłopotany Leopold.
— Musisz sobie z góry powiedzieć — ciągnął Emilian tonem mentora — iż na gruncie, na którym się obecnie znajdujesz, twoje dawne doświadczenie może ci przynieść daleko więcej szkody niż pożytku.
Nietrudno było tym sposobem hrabiemu pokonać rodzące się podejrzenia krewnego, znalazł bowiem sprzymierzeńca w jego miłości własnej. Leopold zupełnie uspokojony, oglądał wierzchowce głogowskie okiem prawdziwego znawcy, a żadna serdeczna troska nie zawitała mu więcej do myśli.
Tymczasem Aurelia z Natalią kierowały się ku pałacowej wystawie. Księżniczka przeczuwała coś stanowczego w postawie siostry i w głębi ducha oburzała się z góry na to, co miała usłyszeć, gotując się odeprzeć stanowczo rady i rozkazy.
Hrabina w milczeniu przeszła przez salon i dopiero w swoim gabinecie usiadła na fotelu, wskazując siostrze miejsce obok siebie. Na twarzy jej nie znać było żadnego żywszego uczucia, tylko nieokreślone znużenie, piętnujące jej postać całą, odbijało się teraz wyraźnie w ociężałych powiekach, w mdłem spojrzeniu, w ruchu rąk, które zwieszały się na kolana z rodzajem bezsilności.
— Natalko! — wyrzekła, usiłując daremnie ożywić brzmienie głosu.
Dziewczyna milczała, tylko zwróciła na nią wzrok, w którym paliły się tysiące sprzecznych uczuć.
— Natalko! — powtórzyła hrabina po chwili przerwy, widocznie oczekując odpowiedzi na tę dwukrotną interpelacyę, a nie odbierając jej, mówiła dalej:
— Chciałam właśnie z tobą pomówić.
— Ze mną? — powtórzyła Natalia z udanem zdziwieniem.
— Z tobą. A najprzód powiedz mi, czy zwróciłaś uwagę na hrabiego Leopolda?
— Nie — odparła sucho Natalia.
Odpowiedź ta drasnęła hrabinę, jak ton fałszywy.
— Dziwi mię to bardzo — mówiła dalej. Skarżyłaś się niedawno na samotność, co cię otacza, a skoro mamy gościa, odsuwasz się, jakby naumyślnie.
— Nie wiedziałam, iż powinnam przypatrywać się ze szczególną uwagą młodym ludziom, przeciwnie, uczono mię zawsze, iż to jest dla panny rzeczą nieprzyzwoitą.
— Są wyjątki, Natalio.
— Należało mię o tem uprzedzić.
— Hrabia Leopold jest człowiekiem nadzwyczaj światowym, rozumnym, dystyngowanym; czy nie spostrzegłaś tego?
— Ażeby czynić podobne spostrzeżenia, trzeba przedewszystkiem módz porównywać; ja muszę ci wierzyć na słowo.
— Więc nie chcesz mi powiedzieć swojego zdania?
— A zkądże ja mogę mieć zdanie?
Nastąpiła chwila ciszy. Hrabina musiała spostrzedz przekorne usposobienie siostry, bo wyrzekła z podwojonym chłodem:
— Masz słuszność, spieramy się o próżne słowa.
— Czy to wszystko, co chciałaś mi powiedzieć? — szepnęła Natalia, powstając.
— Nie, zaczekaj jeszcze.
I znów milczała czas jakiś.
— Natalio — wyrzekła znowu — skoro nie chcesz wypowiedzieć mi swoich myśli, posłuchaj mię uważnie. Hrabia Leopold przyjechał tu w celu starania się o twoją rękę, i z upoważnieniem ojca.
Księżniczka słysząc tak wyraźne określenie położenia, pobladła.
— A czy mię — odparła zaciskając zęby — spytają o przyzwolenie?
Aurelia popatrzała na nią przez chwilę, a potem wyrzekła:
— Wszakże powiedziałaś sama, że nie masz zdania i mieć go nie możesz. Mówiąc to, miałaś słuszność w zasadzie. Nie dziw się więc, iż starsi, znający świat i ludzi, postanowią o tem za ciebie.
— A jak ja nie zechcę? — zawołała dziewczyna, przywiedziona do ostateczności.
— Namyśl się wprzód, co mówisz, Natalio. Jakież możesz dać powody do odmówienia doskonałej partyi, która zapewni ci w świecie miejsce zaszczytne? Hrabia jest młody, przystojny, i niczem nawet pod względem powierzchowności nie zdołasz upozorować dziecinnego kaprysu. Nie zasługuje on na żadne uznanie.
Księżniczka załamała ręce gwałtownie.
— Na miłość boską — szepnęła Aurelia — bez tych min tragicznych! Prawdziwie nie wiem, gdzie ich mogłaś zaczerpnąć. Uspokój się, wszyscy pragną twojego szczęścia, pracują, aby ci je zapewnić.
— A dlaczegoż nie zapytają mię, w jaki sposób chcę być szczęśliwą?
— Jeszcze raz powtórzę ci twoje własne słowa: ty nie możesz mieć o tem zdania.
— Więc dlaczego wychowano mię w ten sposób?
Aurelia spiorunowała ją wzrokiem.
— Zapominasz się nadto — wyrzekła. Zdaje mi się, iż śmiesz krytykować rodziców i opiekunów. Chowano cię jak należało, i wydadzą zamąż jak należy, bo w końcu nie wiem, czego mogłabyś żądać więcej i co ci się roi po głowie?
— Aurelio! Aurelio! ja chciałabym kochać, ja chciałabym być kochaną!
Słowa te wymówiła dziewczyna bez namysłu, jako wykrzyk serca, zanim obrachowała sama ich znaczenie. Słysząc je hrabina podniosła czoło, wzrok jej się ożywił, jakby uderzeniem iskry elektrycznej. Trwało to jednak zaledwie jedno mgnienie oka, poczem powróciła do dawnej postawy.
— Więc kochaj hrabiego Leopolda — rzekła.
— Alboż on mię kocha?
— Zdaje się, skoro stara się o ciebie. Czy sądzisz, iż zabrakłoby mu żony?
— Kochał mię więc na niewidziane, skoro oświadczył się ojcu — podchwyciła księżniczka uszczypliwie.
Ale hrabina nie zmięszana wcale tą uwagą, mówiła dalej.
— Prawdziwie, nie mogę pojąć, Natalio, zkąd ci się biorą owe romansowe myśli, ani w jaki sposób wyobrażasz sobie życie. Czas błędnych rycerzy i zaklętych dziewic przeminął niepowrotnie, jeśli istniał kiedykolwiek. Zaczynam posądzać Drylską, iż ona to przewraca ci w głowie.
— Drylska! o, zaręczam ci, iż ona myśli tylko o różańcu i obiedzie.
Hrabina nie raczyła zwrócić uwagi na tę przerwę, i mówiła dalej:
— W każdym razie są to jakieś mieszczańskie idee, które nie wiem zkąd mogły dostać się do ciebie. W naszym świecie nikt się nie kocha według twego pięknego wyrażenia.
— A dlaczegoż powiedziałaś mi, że hrabia Leopold mię kocha?
Aurelia znowu wzruszyła ramionami, wcale niezbita z tropu zbyt logicznemi uwagami siostry.
— Nadajesz wyrazom znaczenie, którego dla mnie nie mają — rzekła spokojnie. Bezwątpienia hrabia Leopold ma dla ciebie ten rodzaj szacunku i przywiązania, zupełnie wystarczający, aby nadać ci swoje nazwisko, powierzyć ci przyszłość swojego domu i uczynić cię uczestniczką świetnego życia, jakie prowadzi w pierwszych stolicach europejskich.
— Jakżeż on może mieć dla mnie szacunek, nie znając mię wcale?
— Zna nazwisko, jakie nosisz, zasady, w jakich byłaś wychowaną, i jest tak szlachetny, że mu to wystarcza — odparła starsza siostra.
Natalia umilkła. W mowie Aurelii wiele rzeczy zwróciło jej uwagę; nie rozumiała wprawdzie wszystkiego dokładnie, ale nawykła do tradycyi rodowych, nie śmiała zaprzeczyć. Mimowolnie też myśl jej zatrzymała się na przyszłości, jaką jej obiecywano, olśniona nadzieją świata, którego tak gorąco pożądała. Wprawdzie marzyła go innym, jednak w chwili zamknięcia przed sobą tych podwoi, które otwierały się ku niemu, zawahała się. Siostra zdawała się tak pewną swego, tak stanowczo odpierała jej najgwałtowniejsze uwagi, iż musiała ona także mieć pewną słuszność za sobą. Zresztą odzywała się o marzeniach dziewczyny z tak widocznem lekceważeniem, iż rumieniec, w którym wstyd mięszał się z oburzeniem, wystąpił na jej czoło. Spuściła głowę, zachwiana do głębi.
— Aurelia zrozumiała odniesione korzyści i nie omieszkała ich wyzyskać.
— Pamiętaj Natalio, iż jesteś księżniczką Staromirską; nazwisko to jest dla ciebie chlubą, zaszczytem, ale wzajem też kładzie obowiązki. Powinnaś z tej strony zapatrywać się na życie. Zresztą, nie masz potrzeby troskać się o nic; przyszłość otwiera się przed tobą jasna, szczęśliwa, byłabyś prawdziwie niewdzięczna i niegodna łask Opatrzności, tworząc sobie urojone zmartwienia.
Mówiła to wszystko z taką siłą przekonania, iż biedna Natalia gotową była zapytać samej siebie, czy rzeczywiście nie była niewdzięczną względem Opatrzności, która pozwoliła jej urodzić się księżniczką Staromirską, a na domiar szczęścia dawała jej możność zostania hrabiną Romińską.
Szczęście jednak, to rzecz tak lotna, tak niepochwytna, iż niepodobna wytłómaczyć go drugim. Na przekor więc dowodzeniom siostry, nie czuła ona wcale, aby ten gość niebiański uweselił jej serce.
Natalia nie była zbyt biegłą w rozumowaniu, chociaż wrodzona logika kazała jej nieraz podawać w wątpliwość nieomylność tych, co nią rozrządzali, i wykazywała nieraz niekonsekwencye ich mowy i postępowania, niezdolną jednak była jasno sformułować sobie tego. Myśli jej były tak chwiejne, tak niewypróbowane, że w każdej walce musiała być pokonaną, pokonaną powierzchownie, jeśli nie w głębi ducha.
Dlatego też podniosła na hrabinę oczy pełne wątpliwości i zapytań.
— Aurelio — szepnęła — czy zechcesz odpowiedzieć mi szczerze?
— Bez wątpienia, jeśli kwestya, jaką chcesz zrobić, zasługuje na to.
— Więc ty na prawdę jesteś pewną, iż w naszym świecie nikt się nie kocha?
— Powtarzam ci, jeśli przez miłość rozumiesz jakieś niedościgłe westchnienia i ideały, to muszę odpowiedzieć ci przecząco, jeśli zaś chcesz mówić o wzajemnym szacunku, przyjaźni, zaufaniu...
— Wiem, wiem, — przerwała smutnie księżniczka, której te wyrazy wydały się lodowato-zimne — chcesz mówić o uczuciu, jakie Emilian ma dla ciebie, lub ty dla niego.
Te niespodziane słowa dziwnie dotknęły Aurelię; powieki jej zadrgały, brwi się zbiegły.
— Ja kocham męża! — zawołała pospiesznie — zkąd ci podobna wątpliwość?
Pośpiech ten mógł zarówno świadczyć o miłości hrabiny, jak o chęci przekonania siostry.
— O, ja nie wątpię — pochwyciła Natalia — tylko mi powiedz, Aurelio: kiedyś, kiedyś, gdy byłaś młodą jak ja, czy to ci starczyło zupełnie?
Dziewczyna mówiła to z rodzajem swobodnego wylania, nie zwracając wcale uwagi na siostrę, bo inaczej nie byłaby dokończyła tych słów niebacznych.
Hrabina podniosła się z miejsca, dumna, sztywna, chłodna jak marmur.
— Jesteś zupełnie szaloną — wyrzekła drżącemi ustami — jeśli drugim przypisujesz swoje niedorzeczne marzenia.
Natalia spojrzała, nie rozumiejąc ani wzruszenia, ani oburzenia Aurelii.
— Nie gniewaj się na mnie — zawołała — nie chciałam cię obrazić.
Hrabina wzruszyła pogardliwie ramionami.
— Nie obraziłaś mię wcale — odparła lodowatym tonem — tylko zbyt długo słuchałam twoich majaczeń; mam ich dość, chodźmy do salonu, a pamiętaj być grzeczniejszą niż dotąd dla Leopolda.
Natalia była posłuszna. Nawyknienie, konieczność, przymus moralny, wywarły wpływ na nią, czuła tylko w głębi serca jakąś dwoistość: raz była ową poranną Natalią, oddychającą pełną piersią wonią poranku, z sercem bijącem, wolną, szczęśliwą, to znów ową konwencyonalną istotą, co idąc za radami siostry, odpychała wszystkie sny i żądze młodości, i rzucała się z zamkniętemi oczyma w niezbadaną przepaść przyszłości.
Która z nich miała zwyciężyć? która posiadała prawo bytu?
Zagadnienia tego nikt z otaczających nie mógł jej rozświetlić; daremnie zwracałaby się do nauczycielki, do siostry; obie nie były w stanie czy w chęci ją rozumieć. Czuła, iż mogła jedynie rachować na własne serce, a serce to było zachwiane i zmącone.
Przecież w tej chwili potrzebowała więcej niż kiedykolwiek jasno przejrzeć samą siebie, stanęła bowiem na rozdrożu. Wiedziała dobrze, iż od wyboru, jaki uczyni, miała zależeć jej cała przyszłość, a jednak była sama, niepewna nawet, czy posiada de facto prawo wyboru, czy potrafiłaby iść wbrew woli rodziny, przetrwać gniew ojca, siostry i chłodne sarkazmy Emiliana.
Natalia przepędziła dzień ten przykładnie, według siostry; hrabia Leopold nie miał więcej powodu się skarżyć, słuchała go uważnie, odpowiadała z uśmiechem, ale gdy wieczorem została sama z sobą, opanowało ją straszne zwątpienie, czuła instynktownie, iż przekroczyła jakieś moralne prawo, wyryte niestartemi głoskami w głębi jej ducha, bo myśl znużona wymykała się woli, a serce wzbierało gorzkiemi uczuciami.
Nierada z siebie i drugich, dnia tego nie czuwała w oknie otwartem, nie śledziła postaci, mogących błądzić po parku przy świetle księżyca, tylko z rodzajem gniewu rzuciła się na łóżko, szukając we śnie zapomnienia troski. Na cóż zresztą miała rozmarzać się daremnie, myśleć o tem, co być nie mogło?
Sny jej pomimo to były gorączkowe, i nie dziw; zmącone żywioły życia znajdowały w nich odbicie; kto wie, może właśnie to, co uparcie odpychała z myśli, uparciej jeszcze powracało do niej w sennych widziadłach.
Hrabina Aurelia dotąd rozciągała pilną kontrolę nad postępowaniem, rozmowami i towarzystwem siostry, jednak to nie było dostateczne; owe niewidzialne prądy, którym daremnie ludzie stawiali tamy, przemawiały do uszu dziewczyny szmerami liści, wonią kwiatów, blaskiem gwiazd i marzeniami nocy. Oto były te prawdziwe wrogi, co psuły tak wzorowo prowadzone wychowanie i burzyły zasady społecznego porządku tam nawet, gdzie żaden inny wpływ zewnętrzny przedrzeć się nie mógł.
Zamiast wywoływać obraz hrabiego Leopolda, myśl Natalii przedstawiała jej nauczyciela, którego nazwiska nie wiedziała nawet, a który jako człowiek nie powinien był, nie mógł dla niej egzystować.
Tak jak wczoraj, wymknęła się Natalia niepostrzeżona ze swego pokoju i biegła przez mgły ranne do skały nad strumieniem. Czy chciała go widzieć znowu i prowadzić dalej zerwaną rozmowę? Najprędzej sama nie zdawała sobie z tego sprawy; napadła ją pokusa powtórzenia sceny wczorajszej i nie potrafiła jej się oprzeć.
Zapomniała tylko, iż żadna miniona chwila bez zmiany powtórzyć się nie może, a każde wczoraj jest niepowrotne. Zapomniała, iż kto się nie cofa, postępuje, a życie jest równią pochyłą, po której nieostrożni staczają się nieustannie tam, gdzie nigdy zajść nie sądzili — do otwartych przepaści.
Szczęściem lub nieszczęściem przypadek czuwał nad nią: gaik nad rzeką był pusty. Natalia nie wyznała samej sobie, kogo tu szukała, a przecież gdy obejrzała się w koło i ujrzała się samotną w tem miejscu pełnem wspomnień palących, uczuła, że ją napada nieprzezwyciężona tęsknota i smutek. Stanęła tam, gdzie on stał wczoraj, piękny i smutny, jak marzenie. Zdawało się jej w tej chwili, że opuściło ją wszystko, sny, marzenia, nadzieje, a życie cale było twardym, ubitym, pustym gościńcem, bez jednego zielonego punktu, gdzieby wzrok zmordowany mógł spocząć, a po nim postępowały same chłodne, sztywne postacie: jak Aurelia, Emilian, Leopold, dążąc nie wiedzieć gdzie i po co.
Długo tak zostawała pogrążona w nieokreślonych myślach czy żalu, gdy nagle wzrok jej padł na mchy wilgotne, i ujrzała wśród nich spoczywający jakiś obcy błyszczący przedmiot. Schyliła się szybko i podniosła małą błękitną książeczkę, zamkniętą na bronzową klamrę. Obejrzała ją skwapliwie, widocznie leżała tu od dawna, bo cała przejęta była rosą nocną, nie tak dawno jednak, aby rdza osiadła na bronzowej, zamykającej ją skówce, bo ta błyszczała pod promieniami słońca.
Była to książeczka do zapisywania pobieżnych myśli, wrażeń lub rachunków, jak świadczył ołówek w niej zatknięty. Na błękitnej morowej oprawie wyryte były litery R. K.
Gdy te nie odpowiadały żadnej znanej osobie w pośród mieszkańców pałacu, Natalia przebiegła ich myślą daremnie, i zaciekawiona, otworzyła książeczkę, nim miała czas zastanowić się, co robi, bo nieznajoma cyfra stosowała się zapewne do nauczyciela Henrysia, którego nazwiska nie wiedziała.
Na pierwszej zaraz kartce stał pięknym rondem wysztychowany napis: „Poezye, myśli i notaty Romualda Kaliny“.
Na tym tytule dziewczyna zatrzymała się bez tchu prawie, pożerając oczyma litery, składające to dźwięczne może, jednak wcale niearystokratyczne nazwisko; teraz była pewna, do kogo zgubiony przedmiot należał, a z nim posiadała skarb: nietylko imię nieznajomego, ale jeszcze jego myśli, jego poezye.
— Romuald! jakież to śliczne imię! — mówiła do siebie — jak ono pasuje do jego postawy! Powinnam była odgadnąć, że się tak nazywa. Romuald Kalina - powtarzała, jakby lubując się wyrazami, które wymawiała.
Co większa, Romuald Kalina był poetą. Fakt ten wywarł na księżniczkę nadzwyczajne wrażenie, poezye bowiem znała tylko z arcydzieł, które dawano jej do przeczytania przy lekcyach literatury, a był to jej najulubieńszy przedmiot. Dla miłości tych poezyi, dawanych skąpo i w ściśle wybieranych fragmentach, Natalia uczyła się przykładnie najbardziej suchych dat i nomenklatur; poezye raz czytane pamiętała doskonale i mogła była z pamięci zacytować te wszystkie, które kiedykolwiek wpadły w jej ręce.
Ztąd wypadało, iż poeta był także dla niej wyższą istotą; nic dotąd nie sprofanowało go w jej wyobraźni, nikt nie ostrzegł jej, iż prócz wielkich nazwisk, co stały się chlubą swego narodu, istnieje nieraz ich parodya, w elukubracyach niepoznanych geniuszów powiatowych. O tem wszystkiem ona nie zasłyszała nigdy, a sam ten wyraz „poeta“ przejmował ją dreszczem zachwytu.
Nie omyliły jej więc przeczucia; teraz rozumiała, jaka potęga przemówiła do niej z samego oblicza i spojrzenia nieznanego człowieka: to był jeden z wybrańców bożych, jeden z tych, co czują i cierpią za miliony, zasypiające spokojnie w gnuśnej bezczynności, jeden z tych, których misyą jest budzić do życia.
Z bijącą piersią ukryła skarb, co tak niespodzianie dostał się w jej ręce; teraz czuła się w prawie przeczytać tajemniczą książeczkę, jeśli nie zatrzymać jej zupełnie; wszak to, co ona zawierała, było własnością wszystkich. Pieściła się z jej powierzchownością, nie śmiejąc czytać jej jeszcze. Paląca ciekawość ma swoje trwogi. Spoglądała na nią jak na list zapieczętowany, od drugiej osoby, oddalając chwilę rozdarcia koperty, aby dłużej poić się rozkoszą marzenia. A przytem lękała się, aby kto nie nadszedł niespodzianie, nie zeszedł jej, zatopionej w czytaniu, aby ktokolwiek nie przywłaszczył sobie jej znajdy, lub sam właściciel nie upomniał się o nią.
Znowu więc po cichu powróciła do siebie, zamknęła drzwi na klucz, i dopiero wśród ciszy i samotności pożerać zaczęła zapisane karty, które przypadek wsunął jej w ręce.
Poezye, myśli i notaty Romualda Kaliny nie zawierały nic nadzwyczajnego, nic takiego przynajmniej, coby mogło głębiej wzruszyć lub zaciekawić myślącą istotę. Poezye te były zapewne w rodzaju tych, które co tydzień odrzucają niemiłosiernie nasze pisma peryodyczne, dając autorom sumaryczną odpowiedź: „Poezye pod tytułem itd. drukowane nie będą.“ Nie było w nich bowiem ani ożywczej iskry geniuszu, ani nowej myśli; utwory te nie grzeszyły przeciw logice i prawidłom formy, miały nawet może wartość dla autora lub osób, do których były zwrócone, nie przechodziły jednak niczem średniej miary, tak samo jak i inne fragmenta, mieszczące się w błękitnej książeczce.
Natalia jednak nie miała nigdy sposobności rzucić okiem na pisma peryodyczne i nie wiedziała wcale, że poezya od dawna zeszła z płomienistych wyżyn, na których się mieściła, mieszając się niejako do codziennego życia.
Błękitna książeczka miała pozór bardzo elegancki, widocznie autor wybrał ją starannie, a wnętrze jej nie miało wcale owego bezładu, jaki cechuje rzucane luźnie myśli. Przeciwnie, tak samo jak i tytuł, wysztychowane były wszystkie zapisane karty, nigdzie nie można było znaleść najlżejszej omyłki lub przekreślenia. Szczegóły te jednak, świadczące o pewnej pretensyonalności autora, nie uderzyły wcale Natalii, tak samo, jak nie odczuła moralnych skali tych utworów.
Mogły one jednak dać wiele do myślenia i rzucały światło na usposobienie młodego nauczyciela; były to jednak subtelne odcienie, zgoła niepojęte dla istoty tak mało znającej świat i ludzi, jak księżniczka. Romuald Kalina musiał być człowiekiem średniej umysłowej miary i średnich zdolności, posiadał zapewne wykształcenie, a nawet artystyczne poczucie, ale obok tego przebijała się wszędzie jakaś emfaza, jakaś przesada tonu i kolorytu, sprawiająca przykre wrażenie. Rzekłbyś, iż we wszystkich pragnieniach, myślach, uwagach, aspiracyach autora, brakło prawdy lub poczucia noty właściwej. Uczucia jego może nie były fałszywe, nie pisał tego, czego nie czuł, tylko musiał czuć nieco odmiennie niż pisał, lub też naciągać się sztucznie do tonu a priori obmyślonego.
W każdym razie poezye jego nosiły cechę wysokiego idealizmu; kłócił się on ze światem, z naturą ludzką, z urządzeniami społecznemi, wyrażał przy lada sposobności pogardę swoją ku nędznej mamonie, ku materyalnemu użyciu, a nadewszystko ku zgubnemu kierunkowi wieku, niosącemu fałszywą cywilizacyę na czarnych skrzydłach lokomotyw, a którego sztandarem zamiast godła pokuty i zbawienia, powinien być komin fabryczny z rozwianym dymem. Poeta czuł się samotny w tym świecie, narzekał na srogość losu, na nieczułość ludzi, na swoje sieroctwo, wzdychał do bratniej duszy, coby odczuła jego cierpienia i odpowiedziała westchnieniom jego echem swoich westchnień.
Żale te rozrzucone były wszędzie po trosze, najwybitniej jednak wyraziły się w wierszu do nieznanej kochanki.
Oto kilka fragmentów z błękitnej książeczki, które lepiej niż wszystkie opisy mogą dać poznać Romualda Kalinę.

Fragment 1.

Przebiegam cudny park, zachwycając się szmaragdową zielonością murawy i cieniem olbrzymich drzew, błądząc wśród nich zadumany, pytając jak Hamlet: po co tak nędzne jak ja stworzenia mają się włóczyć pomiędzy niebem a ziemią, niespokojne, nieszczęśliwe, nie mogąc znaleść sobie właściwego miejsca, ani zadowolić się tem, co posiadają? Znużony, rzuciłem się pod dąb rozłożysty, i tonąłem w marzeniach lepszego świata, gdy nagle zbudził mię ze snów złotych przeraźliwy świst lokomotywy. Więc i tutaj dochodzi barbarzyńska cywilizacya utylitarna, aby wyrugować piękno i poezyę z dzieł bożych! Nigdzie więc nie znajdę zakątka, gdziebym mógł zapomnieć o ludziach — niestety! niestety!

Fragment 2.
Świat jest podły, zły, nikczemny, nie rozumie poezyi; jestem pośród niego fałszywym dźwiękiem, nie pasuję do jego uciech, do jego prac i myśli. Eugeniusz został prawnikiem, Adryan inżynierem, Marceli doktorem, widziałem ich; szczęśliwi, chociaż zapracowani, swobodnie patrzą w przyszłość. Pytali mię, czem ja będę? Czem? Nie mogę przecież, jak moi szkolni koledzy, jąć się tych suchych, formułkowych nauk, co zabijają ducha. Powiedziałem im, że chcę być poetą, ale alboż oni to rozumieją? Eugeniusz powiedział mi, że to przyszłość ciężka; Adryan zapytał, czym pewien swego talentu? Marceli, a za nim i inni powtórzyli, że potrzeba nauki, wielkiej nauki. Głupi! jak gdyby poezya nie płynęła z serca! Świat podły, zły, nikczemny! niestety! niestety!

Fragment 3.
Do nieznanej kochanki.

Gdzie jesteś?... Szukam ciebie po szerokim świecie,
Gdzież jesteś, ty nieznana, piękna, wymarzona,
Ty barwisty i wonny życia mego kwiecie?
Zjaw mi się, przybądź wreszcie... serce w walce kona,
Oschłe, zwiędłe, znękane, ku tobie się chyli,
O tobie jednej marzy wśród pustyni świata,
Wśród ludzi, których próżno pokochać się sili,
Szukając przyjaciela, druha, albo brata.
Widzę ciebie, lecz tylko widzę w snu godzinie,
Zjawiasz mi się jak anioł, jak anioł ulatasz,
Włos płowy jako fala na ramiona płynie,
A ty go drobną dłonią napróżno zaplatasz.
W twoich błękitnych oczach święta łza litości
Migocze niby gwiazda... Czoło promieniste
Pochyla się nademną, niby duch miłości.
A mnie tęcze stubarwne i łuny ogniste
W sercu płoną. Ja nie wiem, czy jestem na ziemi,
Czyś mię uniosła w niebo skrzydłami swojemi.


Natalia czytała to wszystko ze wzdętą piersią, z pełnemi łez oczyma; uczucia zawarte w tych utworach, znajdowały echo w jej sercu i pojęciach. Tęsknota, smutek, pragnienia bez nazwy, były to rzeczy, które znała doskonale; nie dziwiła się więc, iż młody poeta doświadczał ich także. Stanowiło to pomiędzy nimi rodzaj braterstwa i czuła się dumną z tego.
Nie dziwiły ją też skargi na ludzi; wszakże była to zwykła zwrotka w rozmowach z siostrą; wszakże o przewrotności świata mówili jej wszyscy bez wyjątku, ostrzegając o niebezpieczeństwach życia.
Ale przytoczony wiersz do nieznanej kochanki sprawił na niej największe wrażenie. Wszak było to dotąd bezruchome widmo; czyż ona zrealizować go nie mogła? Bo czyż ona także nie nosiła w sercu niewcielonego marzenia, przeczucia tej nieznanej istoty, co miała także wypowiedzieć jej słowo życia i rozwiązać tajemnicze zagadki przyszłości?
Wiersz ten był dla niej rodzajem objawienia; nie wątpiła, iż ona to właśnie miała stać się ideałem poety. Spoglądała z rozkoszą na swoje jasne włosy; one nawet odpowiadały tej płowej fali, opisanej przez niego. Rozrzuciła je na ramiona i stanęła przed lustrem, próżno usiłując objąć dłonią ich bogactwo. Wówczas przypomniała sobie, iż właśnie w ten sposób ukazała mu się wczorajszego ranka.
I znów z bijącem sercem zajrzała w błękitną książeczkę. Wiersz do nieznanej kochanki był jednym z pierwszych tam wpisanych, a co większa, ponieważ te wszystkie utwory opatrzone były ściśle datą i oznaczeniem miejscowości, w której się zrodziły, przekonała się z łatwością, iż Romuald Kalina przeczuł nawet zewnętrzne cechy jej piękności, a to przekonanie przejęło ją nieopisaną rozkoszą.
Nie przyszło jej wcale na myśl podać w wątpliwość prawdy uczuć i myśli poety; samo podejrzenie w tym względzie wzięłaby za rodzaj świętokradztwa, wierzyła w nie jak w ewangelię.
Natalia była jak owe dzieci, chowane na ścisłej dyecie, które zdrowa nawet potrawa otruć może. Z jej umysłem działo się coś podobnego. Dość niewinne w gruncie elukubracye, zawarte w błękitnej książeczce, stały się dla jej ducha zabójczym pokarmem, zdecydowały o przyszłym jej losie.
Siedziała jeszcze w oknie, trzymając znaleziony skarb w ręku, gdy ujrzała, jak nauczyciel małego Henrysia wybiegł spiesznie do parku, i przechodząc przez aleę ze spuszczoną głową, zdawał się szukać czegoś skwapliwie. Zapewne więc spostrzegł zgubę.
Księżniczka spoglądała na to z cichym uśmiechem na ustach. W dobrej wierze gotowa była przysiądz, iż zdarzony wypadek był umyślnem zrządzeniem Opatrzności, ażeby porozumiały się dwa serca dla siebie stworzone. Patrzała więc, gdy zagłębiając się w cieniste alee, dążył zapewne śladem wczorajszej przechadzki, i nie ruszała się z miejsca; myśl jej biegła za nim, jakby chciała powiedzieć mu tysiące rzeczy tajemniczych, nieznanych.
Poezye jego dosięgły swego przeznaczenia, trafiły tam, gdzie były posłane, po cóż ich szukał daremnie? Czemuż ona nie miała na swoje usługi niewidzialnego sylfa, coby mu to poszepnął do ucha?
Zaledwie ta niebaczna myśl zrodziła się w jej głowie, ujrzała Romualda, wracającego z próżnej wycieczki. Zguba błękitnej książeczki wprawiała go w widoczny niepokój; szedł zniechęconym krokiem i spoglądał w około jak człowiek, co straciwszy jakąś nadzieję, napróżno zapytuje siebie, jak ma teraz postąpić? Błędny wzrok jego padł na otwarte okno Natalii. Wówczas ona zerwała się z miejsca i podnosząc nad głową błękitną książeczkę, pokazała mu ją wdzięcznym ruchem.
Nauczyciel stanął jak wryty, nie rozumiejąc dobrze, co to miało znaczyć, nie śmiejąc wierzyć własnym oczom, ani wyrazowi twarzy księżniczki, zdawał się oczekiwać, aż powróci mu zgubę, ale ona przycisnęła ją do piersi i ukryła się zarumieniona w głąb pokoju.
Teraz dopiero uczuła, iż uczyniła krok stanowczy, nieobrachowany w następstwa; dała niejako prawo nad sobą Romualdowi Kalinie, niebaczna na dzielące ich zapory, na świat, a przedewszystkiem na położenie, w jakiem się obecnie znajdowała, będąc prawie narzeczoną hrabiego Leopolda.
Niestety! od kilku godzin najzupełniej zapomniała o jego istnieniu, o tem, że siostra odkryła przed nią zamiary jego, a ona upoważniła je swojem wczorajszem postępowaniem. Położenie jej było i tak dość trudne, bez tego powikłania, które sama spowodowała, łącząc w pewny sposób przewrotność z nieszczęściem. Ona nie powinna była czytać błękitnej książeczki, a przynajmniej nie powinna była nią się lubować i dać poznać właścicielowi, że ją miała w ręku.
Przecież pomimo te błyski trzeźwiejszych myśli, Natalia była w jakiemś dziwnem upojeniu; przyszłość zdawała jej się daleką, niepewną, teraźniejszość absorbowała ją zbyt silnie, a jedyną teraźniejszością dla niej było to nowe uczucie, co zstąpiło do jej serca na skrzydłach poezyi. Wiersz Romualda Kaliny objaśnił jej tajemnicę marzeń: kochała.
Miłość jej nie mogła być spokojną, był to raczej prąd, łamiący wszystkie zapory, uczucie, w które wcieliły się wszystkie pragnienia i odepchnięte aspiracye dziewczyny, niż bujny rozkwit prawidłowo rozwiniętej istoty. Taka miłość bywa nieoględna, szalona i ślepa.
Przecież te ognie i wybuchy kryć się musiały pod spokojną powierzchownością, nałożoną obyczajem. Głębszy badacz byłby może postrzegł ciemny płomień, migocący w oczach Natalii, żywszy koral ust i przezroczystą bladość czoła: ale ponieważ nikt nie przypatrywał jej się ze szczególną uwagą, oznaki te przeszły niepostrzeżone. Księżniczka powróciła pozornie do swojej zwykłej postawy. W towarzystwie posiadała wszystkie wdzięki dobrze urządzonej machiny, lub nastrojonej pozytywki. Aurelia mogła sobie powinszować, iż stanowczością swoją nawróciła siostrę na drogę rozsądku, a hrabia Leopold nie marzył pewno o tak doskonałej narzeczonej. Natalia była z nim zupełnie taką, jaką być była powinna, powściągliwą w słowa, spojrzenia, uśmiechy, jak przystało na skromną, nieśmiałą dziewicę, nie tak znowu, aby go to zrazić mogło, przeciwnie, zdawało się, jakoby Natalia pragnęła pozyskać jego szacunek i przyjaźń, według uświęconych wyrażeń siostry. Słuchała słów jego z przykładną uwagą, odpowiadała krótko, ale uprzejmie, okazując zawsze nadzwyczajną względność dla jego zdania.
Nikt też nie pytał, co się działo w jej wnętrzu, czy ta powolność kryła rezygnacyę lub bunt, czekający chwili stosownej do wybuchu.
— Masz słuszność — mówił hrabia Leopold do Emiliana — nie poznałem się od razu na wartości księżniczki. Bądź co bądź, nie ma nad córki świetnych rodów, nad tradycyjne wychowanie; co to za godność, co to za powaga! Przyznasz sam, że to stanowi ogromną gwarancyę tak w obecności, jak i na przyszłość. Z kobietą tego rodzaju można nie lękać się ani mezaliansu, ani jakiegobądź niestosownego postępku. Niechnoby jaki chłystek spróbował do niej się przybliżyć lub wystąpić z niestosownem słowem!
Mąż Aurelii zapewne w zupełności podzielał zdanie swego krewnego, bo nieomieszkał mu przytakiwać; przecież na ustach jego tkwił uśmiech, zdający się świadczyć, iż Emilian mało w co wierzył na świecie i nie czynił w tym względzie wyjątku ani dla cnoty, ani dla dumy kobiecej.
Hrabia Leopold, niezbyt bystry z natury i niewątpiący nigdy o raz wygłoszonem zdaniu, mówił dalej:
— Im więcej się zastanawiam, tem bardziej się przekonywam, iż jedynie takie kobiety, jak twoja żona, jak Natalia, dają mężowi gwarancyę.
— Gwarancyę czego? — spytał zniecierpliwiony Emilian.
Kuzyn spojrzał z pewnem zdziwieniem i ciągnął dalej ze zwykłą flegmą:
— Gwarancyę spokoju i szczęścia domowego. Wszak mówiliśmy o kwestyi małżeńskiej. Kobiety chowane w ścisłej niewiadomości, w osamotnieniu, których nie rozmarzył ani świat, ani szkodliwsze od niego książki i poezye, zachowują całą świeżość wrażeń i przynoszą mężowi nieograniczoną miłość i wiarę. Wyobraźnia ich się nie błąka, od razu kochają z wyboru rodziny i za jej sankcyą tego, kogo powinny.
— Widzę, że jesteś pewien serca Natalii; tem lepiej.
— Ma się rozumieć; za kogoż mię bierzesz? Przecież od trzech dni staram się je pozyskać. Czy znajdujesz, że to nie dość?
— Bynajmniej; masz ku temu wszystkie potrzebne przymioty.
— Ależ staram się, mój kochany, staram się na seryo, i nawet moja przyszła podoba mi się coraz więcej. Ma coś w oczach i w uśmiechu prawdziwie powabnego, a przytem ta skromność, ta duma. No, mogę się przyznać, że ją znajduję chwilami czarującą, a jak wiesz, znam się trochę na kobietach. Ta będzie hardą i łagodną, namiętną i potulną, jestem tego pewien. Posądziłeś ją o sentymentalizm, ależ myliłeś się, myliłeś się okropnie.
— Być może; zapewne poznałeś ją lepiej odemnie. Nic dziwnego, dziewczęta lubią zwykle wydawać się innemi, niż są w istocie.
— Bo też zkąd Natalia byłaby sentymentalną? Dobre wychowanie nie poddaje się żadnemu z tych zgubnych wymysłów dzisiejszych; kobieta nie powinna być ani sentymentalną, ani filozofką, ani pozytywną, ani zgoła mięszać się do rzeczy, które do niej nie należą; obowiązki względem świata, kiedy w nim wysokie zajmują stanowisko, aż nadto wypełniają jej życie. Trzeba więc, ażeby umiała słuchać i panować nad sobą, bo musi być posłuszną mężowi i formom towarzyskim, w tem powinno zamykać się jej całe wychowanie.
Leopold mówił to wszystko tonem niezachwianej pewności.
— Cieszę się — odparł zawsze ironicznie Emilian — iż masz już gotowy systemat wychowania; jak kiedy zostaniesz ojcem, nie będziesz potrzebował trudzić więcej myśli nad tym przedmiotem.
— Tak jest, mam o wszystkiem wyrobione pojęcie, i uważam, że tak być powinno.
— Bez wątpienia, czy jednak nigdy nie zawiodła cię ta mądrość życia? czy nigdy nie znalazłeś się w nieprzewidzianych okolicznościach, do którychby się ona przystosować nie dała?
— Nigdy, i przyznam ci się, nie wierzę w nieprzewidziane okoliczności; to zdarzyć się tylko może ludziom, co źle obrachowują lub kombinują wypadki.
— Jednakże...
— Nie rozumiem cię; zdefinjuj mi, proszę, co może nas spotkać nieprzewidzianego?
— To, co przenosi doniosłość naszych obliczeń.
— A więc widzisz; trzeba tylko dobrze obliczać — mówił niezrażony niczem Leopold.
— Naturalnie, jeśli kto posiada nieomylność.
Słowa te wypowiedział Emilian z takim uśmiechem, iż kuzyn nie mógł omylić się na ich znaczeniu. Nie obraził się jednak i ciągnął dalej, jak człowiek pewny siebie.
— Żartuj sobie jak chcesz, jednak nieomylność jest to pewnik, na którego miejsce nic dotąd wymyślić nie zdołano; ma ona tę olbrzymią zaletę, iż od razu przecina wszelkie dyskusye i utrzymuje społeczeństwo w karbach właściwych. Co do mnie, nie wyrzekam się jej wcale i myślę utrzymać na swoją korzyść nieomylność małżeńską.
— Ale czy pozwoli na to duma księżniczki Staromirskiej, duma, która cię właśnie tak bardzo zachwyca?
— Żona powinna mieć dumę dla wszystkich, nie względem męża. Taka jest moja zasada.
— Byle to było zasadą Natalii; rozumiesz dobrze, iż ja nic nie mam przeciwko temu.
— Zdaje się, iż ty także nie masz powodu uskarżać się; twoja żona jest żywem wcieleniem dystynkcyi, wdzięku i rozumu, tego kobiecego rozumu, co nie sięgając po za swoją sferę, ma tak wiele powabu. Jakiś wielki autor francuzki powiedział, iż rozum kobiety zasadza się właśnie na tem, aby go nie mieć wcale.
Trzeba przyznać, iż ta wyrafinowana pochwała Leopolda sformułowana była w szczególny sposób i mogła nawet uchodzić za ostrą przymówkę. Cytata wybrana nie była szczęśliwa. Emilian jednak nie podniósł tej kwestyi. Unikał on wszelkich osobistych aluzyi, i teraz przestając na admiracyi Leopolda dla jego żony, nie myślał wcale protestować przeciw sposobowi, w jaki się ta admiracya wyrażała.
W czasie, gdy Leopold czynił te pełne trafności uwagi o swojej przyszłej, Natalia siedziała w swoim pokoju, zatopiona nad błękitną książeczką, odczytując po raz setny jej karty, jakby w nich szukała rozwiązania trudnego problematu swego losu. Od czasu, gdy skarb ten znajdował się w jej ręku, nie widziała się z Romualdem, a raczej widziała go tylko z daleka, idącego z Henrysiem. Wiedziała, że ze swoim uczniem codzień o pewnych godzinach przychodził do apartamentów Aurelii lub do salonu, że go tam spotkać może, ale w godzinach tych naumyślnie zamykała się u siebie, czuła, iż cierpiałaby na jego podrzędnem stanowisku, iż człowiek, którego ona znała i kochała, różnym był od biednego nauczyciela. Ten był przykuty pracą dla chleba do mozolnych zatrudnień, tamten wolny, swobodny, bujał w przestrzeniach fantazyi.
Po tem wszystkiem, co zaszło pomiędzy nimi, etykietalne spotkanie pod okiem świadków byłoby męką, a na tę mękę nie chciała ani jego ani siebie narażać. Przecież sto razy odczytawszy poezye, myśli i notaty Romualda Kaliny, zrozumiała, że jej to wystarczyć nie zdoła. Była pewną, iż spotkanie nad strumieniem wywołało jakąś nową nótę, sobie należną, i tę pragnęła usłyszeć.
Nazajutrz rano wraz ze wschodzącem słońcem ukazała się w parku. Wiedziała, iż go zastać może, czuła, iż on musi oczekiwać na nią i tęsknić do niej, jak ona do niego. Biegła więc bez tchu prawie ku gajowi z brzóz, świerków i jarzębin, nad most, rzucony na rzece pod skałą.
Nie omyliła się; stał tak jak dnia pierwszego, z bladem czołem, podniesionem ku wschodzącemu słońcu, z oczyma pełnemi blasków. Ramiona jego skrzyżowane na piersiach, zdawały się wstrzymywać gwałtowne serca bicie. Podobny był do cichego posągu, w którego rysy mistrz wlał piorunnego ducha. Cisza ta była pozorna, zwodnicza; w jednej chwili posąg mógł się ożywić i wybuchnąć ogniem namiętności.
Jakże on był piękny w tej chwili! hardy, śmiały, spokojny, jak gdyby gotów był wyzwać do walki świat cały, pogardzony i nienawistny!
Księżniczka wstrzymywała oddech, zapatrzona. Romuald w tej chwili był taki właśnie, jakim go marzyła, jakiego pragnęła. Ale on ją usłyszał, przeczuł może, bo zwracając się ku niej, ukląkł na murawie, witając ją ze czcią, jaką się ma dla niebianki.
Długi czas usta ich nie wymówiły słowa. Natalia ogarniona czarem tej chwili, tego miejsca, daremnie siliła się przerwać milczenie, panujące pomiędzy nimi. Milczenie to było wymowne, szalone, jak te dwa serca, wzajem oddające się sobie, bez pamięci na wszystko, co ich dzieliło, bez obrachunku z siłami własnemi, bez wiedzy nawet, czy zdolne są sobie odpowiedzieć. Nie było wątpliwości w ich myśli, czuli, iż wzajem należą jedno do drugiego, na mocy praw wyższych od wszystkich światowych względów. Przynajmniej takie było przekonanie Natalii. Zamiary i nadzieje Romualda może nie formułowały się tak wyraźnie, może nie sięgały dalej, niż w obecną chwilę.
On pierwszy przemówił.
— Więc zrozumiałaś mię pani? więc zlitowałaś się nademną?
— Tak — odrzekła stłumionym głosem, zapatrzona w niego, zasłuchana w dźwięki jego mowy.
Pochylił się, jakby chciał ucałować jej stopy, ale ona cofnęła się szybko i podała mu rękę, dając znak, aby powstał.
— Pani — szeptał Romuald — to zanadto szczęścia. Chciałbym umrzeć u nóg twoich. Jam nie marzył nigdy...
Nie pytała się, o czem marzył, nie potrzebowała słów. Zdawało się jej, iż rozumie wszystkie jego myśli, wie naprzód, co wymówi. Cisza była dla niej równie błogą jak rozmowa. Wszak on musiał pojmować ją, jak ona jego, i odczuwać wszystko to, co wypowiedzieć nie była w stanie.
— O tak — mówił dalej Romuald — Petrarka miał Laurę, Dante Beatricze, a ja, ja równie jak oni szczęśliwy, ja mam księżniczkę Natalię!
Żadne pochlebstwo nie mogło lepiej trafić do serca dziewczyny. Czytając utwory tych arcymistrzów, zazdrościła zawsze roli ich gwiazd przewodnich; to właśnie było marzeniem jej życia i stanowiło najpotężniejszy urok Romualda. Niezdolna więc była w tej chwili zwrócić uwagi, iż on stawiając ją w poetycznych niebiosach sztuki, sobie także przyznawał w nich niepoślednie miejsce, mieszcząc się bez ceremonii po największych poetach chrześciaństwa. Zresztą fakt ten zdawał jej się bardzo naturalnym, nie uderzył jej jako próżna pycha, ale słuszne poczucie własnej wartości.
— Tak, tak, — zawołała z siłą przekonania – chcę być twoją Beatricze.
Romuald pochylił głowę jak człowiek, przerażony ogromem swojego szczęścia. W tej chwili on także dosięgnął szczytu marzeń: piękna, dumna, arystokratyczna dziewica, zdobyta wszechwładną potęgą jego geniuszu, zstępowała ku niemu i wyznawała głośno, czem był dla niej. Bo trzeba przyznać, iż położenie społeczne Natalii stanowiło tutaj większą część jej uroku, a każda inna, równie piękna, równie rozkochana, płowowłosa istota, nie wywołałaby ani tego entuzyazmu, ani tej radości, jaką wzbudzała księżniczka.
Jednak, ażeby rozeznać ten aliaż mniej wzniosłych uczuć, trzeba było daleko więcej bystrości i znajomości ludzi, niż ona ją posiadała, tem bardziej, że i sam Romuald nie znał prawdziwego stanu swego serca. Był on zanadto szczęśliwy, ażeby analizować doznawane wrażenia; zresztą, były one tej natury, iż zapewne nie chciałby przed samym sobą nazywać ich po imieniu i zbyt ściśle dochodzić ich znaczenia.
— Więc ty mię kochasz? Beatricze, Natalio! — zawołał, ulegając prawom natury, nienasyconej żadną słodyczą.
— Kocham — odpowiedziała bez wahania z rodzajem dumy i rozkoszy, topiąc w niego wzrok promienny.
— Ty, księżniczko Staromirska, ty kochasz biednego, nieznanego nauczyciela?
— Kocham cię! — zawołała z prostotą. Ktokolwiek byłbyś, księciem udzielnym, czy synem chłopa, mnie to wszystko jedno, ja cię kocham.
— Ach! — zawołał, wzruszony tem szlachetnem wyznaniem — bądź pewna, iż okażę się godnym ciebie.
— Alboż ja wątpię? — rzekła.
— Ty bo jesteś aniołem, spostrzegłem to od razu.
— Nie, nie, — szepnęła — jam tylko kobieta, która cię pojąć potrafiła.
— Takie kobiety każą wierzyć w aniołów, Natalio. Człowiek, któryby zawiódł tak święte zaufanie, musiałby być zbrodniarzem.
Milczała, nie rozumiała może słów jego, w piersi jej nie było obawy ani niepokoju. Jeśli lękała się czego, to jedynie świata, rodziny, nigdy serca kochanka; przewidywała w przyszłości walki, boleść, śmierć może, ale nie przyszło jej na myśl, aby cierpienie mogło od niego pochodzić, aby on mógł być jego sprawcą. Przeciwnie, widziała w nim tarczę i obronę, przy jego boku ufniej spoglądała w niepewne jutro swego losu, wszak w potrzebie miała na kim się oprzeć, nie mogła więc już nigdy być samotną, opuszczoną. Gotowa była iść ręka w rękę przez świat szeroki z wybrańcem swoim. Gotowa była z rozkoszą znosić dla miłości jego mierność, pracę, ubóstwo, nędzę nawet.
Prawda, iż o tych wszystkich rzeczach nie miała zbyt jasnego pojęcia; przecież ważyła się bez trwogi na wszystkie znane i nieznane bole życia, na wszystko, co ją spotkać mogło, byle pozostać wierną swemu sercu.
Kiedy szła tutaj, ofiara jej była spełniona w myśli, w postanowieniu; nie niosła Romualdowi pół serca, niosła życie całe. Nie pozwalała sobie grzesznej, tajemnej igraszki, rozkosz tej chwili gotowa była życiem okupić. Dla tego też nie rozumiała przysięgi i zaklęć jego, wierzyła w nie, nim zostały wymówione.
— Romualdzie — szeptała wsparta na jego ramieniu — patrz, jak świat cichy, piękny, promienisty, jak cudna harmonia natury otacza nas w koło. Odetchnijmy razem pełną piersią, balsamicznem powietrzem poranku; ten świat do nas należy, nie jesteśmy więcej wśród niego zabłąkanym dźwiękiem bez echa, nie jesteśmy już samotni i stęsknieni, ziściły się marzenia naszych piersi, serce odpowiedziało sercu, rozumiemy teraz tajemnicę życia, rozlaną wszędzie, zbliżającą kwiaty do kwiatów i zakreślające drogi światom w przestrzeni — kochamy.
On słuchał jej upojony. W tej przelotnej chwili uczucia ich były równej miary, myśli czyste i jasne wznosiły się w niebo hymnem wdzięczności.
— Natalio, czemuż ta chwila skończyć się musi? Czemu nie możemy umrzeć tak razem?
— Nie mówmy o tem, co będzie, nie mieszajmy próżno błogich momentów, których nam dotąd los uskąpił; nie lękaj się; gdy przyjdzie cierpieć, nie zabraknie mi męztwa, teraz pozwól mi być szczęśliwą. Chciałabym oprzeć głowę na twojej piersi i spłakać wszystkie łzy dawne, wszystkie dawne bole, aby nie wnieść ich do naszego raju.
— Albożeś cierpiała kiedy? ty Natalio? ty dziecię szczęścia i przepychu?
Wstrząsnęła czołem z nieujętym wyrazem, z uśmiechem, w którym tęsknoty przeszłości mięszały się z rozkoszą obecnej chwili.
— Nie posiadałam ani jednego serca, na którembym zapłakać mogła.
— Byłaś sierotą, jak ja, dlatego mię zrozumiałaś.
— W takim razie błogosławię sieroctwo moje i wszystkie bole minione, jeśli one uczyniły mię do ciebie podobną. Ale teraz ty musisz mię kochać bardzo, bardzo, za wszystkich tych, co mię nie kochali.
— Natalio, czyż wątpisz?
— Nie, ja nie wątpię, jam pewna, wiem, że mogę rachować na ciebie, w każdej chwili na śmierć i życie.
— Na śmierć i życie! — powtórzył z przekonaniem.
— Więc nie mówmy więcej o tem, co będzie. Starczy jeszcze na to czasu.
Nie sprzeciwiał jej się, a co prawda, nie wiedział dobrze, do czego zmierzała i nie śmiał o to zapytać. Nie odgadł w zupełności czystego ducha Natalii. Czy chciała być dla niego tylko Beatryczą, gwiazdą niedościgłą, czy też ziemską towarzyszką życia? Jedno i drugie gotów był przyjąć z wdzięcznością; drugie wprawdzie dogadzało więcej jego miłości własnej, przecież gdyby miał poprzestać na pierwszem, z pewnością nie umarłby z rozpaczy.
W pałacu mówiono głośno o hrabi Leopoldzie, domyślano się, iż wkrótce księżniczka zostanie jego żoną, a echa te dolatywały nawet do skromnego nauczyciela. Zresztą on sam z okien swoich mógł widzieć Natalię, przechadzającą się z nim i rozmawiającą poufale. Wszystko to mogło nasuwać mu rozmaite tłómaczenia jej postępowania.
W każdym razie trzeba było mieć serce dziecięcej czystości, lub stać na najwyższym stopniu duchowego rozwoju, aby zrozumieć ją dokładnie.
A oni zamieniali szalone słowa i przysięgi, nieznani sobie zupełnie, na wiarę przeczuć, spojrzeń, kilku rymów, nie wiedząc zgoła, co zastaną w głębi tego serca, które zagarniali wzajem pod swoje panowanie. Przysięgali wierząc, iż dotrzymają.
Rozeszli się, gdy słońce osuszając ranne rosy, ostrzegło ich; iż czas ubiega, rozmarzeni, pijani tem wszystkiem, co usłyszeli i wypowiedzieli, by znów nazajutrz zejść się w tem samem miejscu.
Dni Natalii liczyły się na poranki; reszta czasu był to żywy automat, spełniający z precyzyą sztucznego mechanizmu swoją rolę.
Los sprzyjał kochankom. Pałac cały budził się późno, miejsce schadzki było odludne, nigdy więc żadna przeszkoda lub wzrok ludzki nie zmącił im godzin zachwytu, jakie spędzali razem, powtarzając po tysiąc razy owe używane słowa, zaklęcia, wykrzykniki, które od początku świata stanowią zaklęte tło rozmów kochanków. Powtarzali to, co przed nimi wypowiedziały miliony innych ust, z głębokiem przekonaniem, iż oni jedni tak czuli, kochali i w ten sposób wypowiadali swą miłość.
Stara to a zawsze nowa historya, jak coroczna wiosna, budząca do życia obumarłe rośliny i owady, i w każdej piersi odnajdująca echo.
Jeśli choć raz byliście w tym wypadku, czytelnicy, dziwić się nie będziecie, iż po tygodniu takich schadzek kochankowie nic wcale nie wiedzieli więcej wzajem o sobie, niż dnia pierwszego, nie porozumieli się co do przyszłości, nie ułożyli żadnego planu. Ale za to Natalia poznała niezmiernie wiele poezyi Romualda, które nie znalazły miejsca w błękitnej książeczce, i powtarzała je na pamięć; codzień odbierała od niego sonet lub odę, napisaną w nocy na jej cześć, i słuchała nieskończonych zwierzeń niepoznanego geniuszu.
Zresztą oboje patrzali na świat przez pryzmat tęczowych marzeń, i mieli chorobliwy wstręt do rzeczywistości ludzi, nieumiejących jasno patrzyć w życie i mierzyć się z jego koniecznościami.
Mogło to trwać bardzo długo w zwyczajnych okolicznościach, bez niebezpieczeństwa dla obojga; w miłości tej bez porównania większą rolę grała wyobraźnia, niż namiętność. Księżniczka była zbyt czysta i dumna, aby upoważnić kochanka do najlżejszej poufałości, jemu zaś gdyby nie uczciwość, to poezya nie pozwalała myślą nawet profanować swego ideału. Oni kochali się i rozmawiali ze sobą, jak duch Beatryczy z poetą, odbywającym czyścową pielgrzymkę.
Zapewne koleją rzeczy ludzkich zawszeby tak nie pozostało, miłość ta jednak nie miała czasu przejść zwykłych faz, i sielanka nad strumieniem pod siłą wrogich wpływów, miała przedwcześnie przemienić się w dramat.
Księżniczka względem Leopolda zachowywała się wzorowo, on też po kilku dniach, poświęconych nudnym obowiązkom starającego się, uznał, iż zadość uczynił wszystkim wymaganiom świata i umyślił przystąpić do oświadczenia Natalii swoich uczuć i zamiarów.
Zapewne była ona przygotowana do tego rozmową z siostrą, zapewne też zrezygnowała się na los, co ją czekał, bo kiedy w czasie zwykłej poobiednej przechadzki po parku znalazła się sam na sam z młodym hrabią, nie zmięszała się i nie unikała rozmowy, której on szukał.
Znajdowali się właśnie przy owej ławce pod dębem, naprzeciwko pałacu. Leopold upatrzył to miejsce jako bardzo dogodne dla swoich zamiarów, tu bowiem mogli być widziani z okien i wystawy, ale nikt słyszeć ich nie mógł.
— Księżniczko — rzekł, zatrzymując się i wskazując jej ławkę brzozową — czy nie zechcesz spocząć?
Natalia obejrzała się, szukając siostry i szwagra, jak przystało na dobrze wychowaną pannę.
— Pani — mówił dalej hrabia. — przypadek zdarzył, iż jesteśmy sami. Pragnąłem tego dawno, teraz chciałbym... ośmielę się korzystać z tej chwili.
Natalia zawahała się minutę. Był to więc moment stanowczy. Podniosła wzrok na przeciwległe okna, i wahanie jej zamieniło się w jakieś postanowienie, bo w milczeniu usiadła na ławce. Była bardzo blada.
Hrabia stał przed nią.
— Czy nie odgadujesz pani — rzekł wreszcie — tego, co mam powiedzieć?
Wstęp ten jak na człowieka światowego był bardzo niezręcznym, są jednak położenia, w których darować to można najbardziej światowym ludziom, a takiem położeniem jest bez zaprzeczenia urzędowe oświadczenie w warunkach, w jakich je Leopold dopełniał.
W każdym innym razie na takie zapytanie księżniczka byłaby odpowiedziała dumnem milczeniem, lub szyderczem zapewnieniem, iż nie umie rozwiązywać zagadek; teraz jednak wlepiła w hrabiego spojrzenie łagodne i zdawała się go zachęcać, aby mówił dalej.
— Księżniczko — ciągnął ośmielony Leopold — od dawna już słysząc o tobie, pragnąłem cię poznać; a poznać i pokochać, czyż to nie jedno? Rodzina twoja pochwala moje zamiary, od ciebie więc pani jednej zależy uczynić mię najszczęśliwszym z ludzi, oddając mi swą rękę.
Skończył i patrzał na nią, czekając odpowiedzi. Natalia milczała, jakby próżno usiłując wydobyć głos z piersi ściśniętej jakiemś wielkiem wzruszeniem.
Leopold sądził zapewne, że to było wahanie lub nieśmiałość dziewicza, więc począł znowu:
— Czyż znasz mię za mało, księżniczko, aby zawierzyć mi swoje życie? Posiadam zaufanie twego ojca, a życie całe nie wystarczy mi, aby okazać ci moją miłość.
Zdawało się, jakby te słowa zbudziły ją z duchowego letargu, lub dodały siły.
— Panie hrabio — rzekła, siląc się na spokojność, chociaż głos drżał jej na ustach — odpowiedź moja będzie dłuższa niż sądzisz; zechciej usiąść.
Wskazywała mu miejsce obok siebie. Leopold chociaż zdziwiony, był posłuszny, uważając to za kaprys, pozwolony w tej chwili; głos księżniczki łagodny, błagalny prawie, nie odejmował mu wcale nadziei.
— Życzenie twoje, księżniczko, jest dla mnie rozkazem — odparł, spełniając jej wolę z rycerskim pośpiechem.
— Czy mogę być zupełnie szczerą? — spytała po chwili milczenia.
— Proszę, błagam o to! — podchwycił z żywością coraz więcej zaciekawiony Leopold; szczerość jest najlepszym środkiem porozumienia.
— Więc mogę w zamian liczyć, iż zechcesz hrabio mówić ze mną równie otwarcie.
— Niezawodnie — odparł nieco zmięszany tym poważnym wstępem.
— Dajesz mi pan na to swoje słowo?
Ten nacisk obudził w hrabi jakieś nieokreślone podejrzenia, a następstwem ich była odpowiedź:
— Przysięgam ci na to, księżniczko.
Było to mniej i więcej, niż żądała Natalia. Bądź jak bądź, Leopold szanował słowo, dane nawet kobiecie, przysięga zaś była dla niego rzeczą daleko elastyczniejszą. Przecież ona niewtajemniczona w te arkana światowej mądrości, poprzestała na niej.
— A więc hrabio — rzekła, podnosząc na niego kryształowe spojrzenie — dlaczego powiedziałeś przed chwilą, że mię kochasz?
Pytanie to do reszty zaniepokoiło go; spodziewał się raczej każdego innego.
— Jak to, księżniczko? prawdziwie, nie rozumiem — mówił zmięszany.
— Przecież mamy mówić szczerze.
— Niezawodnie; ja szczerze też powtarzam, iż jesteś pani zachwycającą; nie sądziłem, abyś mogła powziąć jakiekolwiek podejrzenie w tym względzie.
— Porozumiejmy się co do znaczenia wyrazów — szepnęła z kolei zmieszana Natalia. Moja siostra objaśniła mię, iż ludzie naszego towarzystwa, mający takie jak pan stanowisko w świecie, zazwyczaj gruntują małżeństwo na szacunku, na przyjaźni.
— Bez wątpienia, księżniczko, bez wątpienia, ależ oprócz tego...
— Hrabio, ja potrzebuję wierzyć, że tak jest — przerwała gwałtownie — chciałam właśnie odwołać się do szacunku, do przyjaźni twojej.
Mówiąc to, mimowolnie złożyła ręce. Leopold słuchał zdziwiony i chłodny, myśląc, iż rozmowa ta zaczynała zupełnie wychodzić po za granice konwenansów i brzmiała bardzo niestosownie w ustach tak dobrze wychowanej, tak skromnej i naiwnej dziewicy. Przecież musiał coś odpowiedzieć, i rzekł:
— Słucham cię, pani.
— Tak jest — mówiła dalej Natalia — chociaż nie miałam sposobności zasłużyć na nie. Hrabio, jestem ci wdzięczna, bardzo wdzięczna, wdzięczna nieskończenie, jednak obiecałam być szczerą.
Widocznie więcej powiedzieć nie mogła; palący rumieniec wystąpił jej na twarz, pochyliła głowę, spuszczając ku ziemi łez pełne oczy.
— Czy to ma znaczyć, iż nie miałem szczęścia podobać się pani? — spytał strwożony tym długim wstępem.
— O, nie, — szepnęła — ja pana wzajem poważam i szacuję bardzo, tylko...
— Tylko nie sądzisz pani, aby to było dostatecznem w małżeństwie?
— Ja nie wiem, ale żoną hrabiego zostać nie mogę, gdyż...
Niezdolna była więcej powiedzieć, łzy głos jej zalały.
— Uspokój się pani — mówił przerażony Leopold.
— Hrabio, odmowa moja nie może czynić ci ujmy, ja sama tracę najwięcej. Nie mogę zostać twoją żoną, gdyż kocham innego.
Natalia wypowiedziała to od razu, jakby nie dowierzając własnym siłom i odwadze, gdyby znowu zatrzymała się w połowie wyznania.
Widocznie jednak czyniąc je, znała bardzo mało męzkie serce, gdyż hrabia uczuł się podwójnie obrażony, a cała litość, jaką wzbudziło wzruszenie księżniczki, pierzchła od razu. Więc on, hrabia Leopold Romiński, świetny, poszukiwany, admirowany tak powszechnie, on, o którego względy ubiegały się nieraz widocznie, w sposób kompromitujący, piękne panny i panie, on został pogardzony przez dziewczynę, nieznającą świata, a co większa, dziewczyna ta przenosiła kogo innego i wyznawała mu to jakby na urągowisko. Tego było za wiele.
Przez chwilę trwało pomiędzy nimi przykre milczenie, aż wreszcie Leopold wyrzekł, powstając z miejsca:
— Sądzę, księżniczko, iż nie masz mi nic więcej do rozkazania.
Słowa jego były pełne wyszukanej grzeczności, ale ton, jakim je wymawiał, był ostry, zdradzał wewnętrzne niezadowolenie.
— Przeciwnie — odparła Natalia błagalnym głosem — posłuchaj mię pan do końca.
Hrabia usiadł z miną człowieka, niemogącego pojąć niesłychanej fantazyi, której się poddawał. Czyniąc to jednak, nie mógł wstrzymać się od przymówki:
— Prawdziwie nie pojmuję, czem zasłużyłem na tak szczególne zaufanie?
— Objaśnię to zaraz — odrzekła z prostotą, która powinna była rozbroić gniew jego.
Ale miłość własna obrażona bywa nieubłagana; słuchał jej więc z brwią namarszczoną, z przyciśniętemi usty.
— Hrabio — mówiła stłumionym głosem — cała nadzieja moja jest w tobie.
— Jeszcze raz, nie rozumiem cię, księżniczko.
— Boże! a jednak to tak proste, hrabio. Rachuję na przyjaźń, na szacunek, jaki powziąłeś ku mnie, ofiarując mi swoją rękę, i do niej się odwołuję.
Słowa te dowodziły głębokiej naiwności Natalii. Hrabia miał bowiem dla niej w zapasie przyjaźń, szacunek lub miłość w razie, gdyby została jego żoną, teraz zaś nie czuł się wcale obowiązany do tych pięknych sentymentów. Wiara Natalii stawiała go więc w przykrem położeniu, tak samo, jak gdyby ktoś odebrawszy list z podpisem „najniższy sługa“, zażądał na mocy tego zapewnienia rzeczywistej usługi. Dowodziło to znowu zupełnej nieznajomości świata i ludzi, bo któż bierze na seryo podobne zapewnienia, lub wierzy w gotowość do ofiar, w przyjaźń i szacunek obrażonego konkurenta? Rzeczy te wiedzą wszyscy; przecież on Natalii tego wytłómaczyć nie mógł i musiał rad nie rad przystać na jej logikę.
— A więc słucham, słucham, — wyrzekł z rodzajem rezygnacyi.
Ona tak bardzo potrzebowała współczucia i pomocy, iż zawołała, nie zwróciwszy uwagi na oschłość jego tonu:
— Nie omyliłam się! wiedziałam dobrze, iż pan jesteś szlachetny.
Hrabia nie mógł protestować; skłonił się tylko w milczeniu, okazując tym sposobem gotowość do wysłuchania żądań czy zwierzeń księżniczki.
— Za przyjazdem twoim, hrabio, zwracałam się do siostry, przedstawiając jej moje położenie, a przynajmniej przedstawiając, iż pragnę pozostać wolną. Odpowiedziano mi, iż ojciec dał słowo, a ja słowa ojcowskiego dotrzymać muszę. Jestem sierotą; ojciec mój daleko, nie znam go prawie, przypomniał sobie moją egzystencyę, aby rozrządzić moim losem mimo mojej woli. Odepchnięta, zrażona, w tobie hrabio złożyłam wszystkie nadzieje.
— Prawdziwie, księżniczko, nie pojmuję, w czem moge ci być użytecznym? bo przecież nie przypuszczasz pani, abym nalegał wbrew tak wyraźnie objawionej woli na dotrzymanie danego mi przez księcia Staromirskiego słowa. Jakkolwiek cierpię na tem, tego przypuszczać nie możesz.
— Hrabio, ja żądam więcej... abyś sam zrzekł się tego słowa.
— To niepodobna, pani — zawołał. Pod jakimże pozorem?
— Pod pierwszym lepszym: znalazłeś mię pan brzydką, ograniczoną, czem chcesz zresztą — dodała ze smutnym uśmiechem.
— To niepodobna, księżniczko — powtórzył — dałem słowo, i co do mnie, każdej chwili gotów jestem go dotrzymać.
— Jak to? pomimo wszystko, com powiedziała? — zawołała z dumą.
— Porozumiejmy się, księżniczko. Minęły czasy gwałtów i zmuszań, nikt nie powlecze cię przed ołtarz; ale rodzina twoja wiedzieć musi, iż odmowa od ciebie pochodzi.
— Więc powtórzysz pan naszą rozmowę?
— Nie widzę potrzeby powtarzać zwierzeń, któremi mię raczyłaś pani obdarzyć, chociaż co do mnie, nie wpłynęło to wcale na dotrzymanie danego słowa, powiem tylko, iż nie miałem szczęścia się podobać.
Natalia załamała ręce.
— Jeszcze raz, hrabio — spytała, podnosząc oczy, jakby do głębi chciała zbadać jego ducha — ożeniłbyś się ze mną, chociaż wiesz, iż serce moje do mnie nie należy?
— Bez wahania, księżniczko.
— A to dlaczego?
— Czy wolno mi być szczerym?
Skinęła głową, patrząc na niego z mięszanina oburzenia i ciekawości.
— Najprzód miłość, która się kryje — bo nie widzę tu żadnego współzawodnika — i którą ty pani kryć musisz przed rodziną, wygląda bardziej na kaprys dziewiczy, niż na rzeczywiste niebezpieczeństwo; jest to coś niemożliwego.
Krew uderzyła do twarzy Natalii, a Leopold zdawał się lubować tą małą zemstą za doznany zawód.
— Przy twojem sercu i rozumie, księżniczko, ufam, iż ocenisz prędzej lub później niestosowność podobnej miłości, a wówczas...
— Chwila ta nie nastąpi nigdy.
— Pozwól mi pani mieć nadzieję, iż tak źle nie będzie — rzekł z grzecznem lekceważeniem — a wówczas, jeżeli księżniczka Staromirska zechce obdarzyć mię swoją ręką, ja wierzyłbym święcie, iż taksamo jak dzisiaj umiała być szczerą, w przyszłości dotrzymałaby zaprzysiężonej wiary. A teraz zdaje mi się, iż nie mamy sobie więcej nic do powiedzenia.
Rzeczywiście przedmiot był wyczerpany. Leopold pochwycił bardzo zręcznie sposobność odwetu i dał Natalii ostrą naukę, którą jednak potrafił uniewinnić w jej oczach ostatniemi słowami, tchnącemi bardzo rycerskim duchem.
Pomimo tego dziewczyna nie była spokojna; czuła ona, iż przy dobrej woli mógł coś więcej dla niej uczynić, a przynajmniej okazać większe współczucie dla jej serca i położenia.
Teraz należało przygotować się do walki, wiedziała bowiem, iż siostra i szwagier badać będą przyczynę jej odmowy, bo nie przeszło jej przez myśl, aby hrabia zdradził tajemnicę sobie powierzoną.
W każdym razie, co bądź ztąd wypaść miało, Natalia była dumna z tego, co uczyniła; sumienie wskazywało jej, iż powinna była tak postąpić, czuła, iż cokolwiek przecierpieć jej z tego powodu przyjdzie, przyjmie to z pogodnem czołem. Krok uczyniony był pierwszy do urzeczywistnienia miłości, płonącej w jej piersi, czynił ją niejako godną Romualda, podnosił we własnem przekonaniu. Nie była więcej dzieckiem, którem rządzą samowładnie; dała dowody, iż posiada samoistność, iż wie, czego żąda i potrafi działać stosownie. Chwila ta stanowiła epokę w jej życiu.
Jak łatwo domyślić się można, ani Natalia ani hrabia nie spieszyli się z ogłoszeniem rezultatu swojej rozmowy. Natalii pozostawało tylko czekać cierpliwie burzy, jaka niechybnie wybuchnąć musiała. Hrabia miał nieco trudniejsze zadanie; powinien był przygotować się do drogi i wytłómaczyć krewnym powód nagłego wyjazdu. Pierwsze należało do jego kamerdynera, drugie jednak koniecznie osobiście spełnić musiał. Przeszedłszy się więc czas jakiś po parku, ażeby dać sobie czas uporządkować myśli i wrażenia, skierował się ku wystawie, gdzie właśnie znajdowali się Emilian i Aurelia.
Mąż trzymał w ręku gazetę, żona siedziała nad wiekuistą robotą kanwową; oboje zdawali się oczekiwać w błogim spokoju końca konferencyi pomiędzy młodą parą, bynajmniej nie wątpiąc o jej pomyślnym rezultacie.
Leopold wszedł na wystawę, usiadł, i nie chcąc pierwszy zaczynać rozmowy, sięgnął także po gazety.
— No i cóż? — zapytał wówczas gospodarz domu.
Młody hrabia uśmiechnął się z pewnym przymusom.
— To, że najdalej jutro wypada mi wyjechać; księżniczka Natalia odmówiła mi swojej ręki.
— Jak to? to być nie może! — zawołali jednozgodnie Emilian i jego żona.
— Niestety! jest to dla mnie smutna rzeczywistość — odparł spokojnie Leopold.
— Nie musiałeś jej dobrze zrozumieć — zauważył gospodarz domu — młode panny są czasem tak nieśmiałe w podobnej materyi.
— Przeciwnie, księżniczka nie wydała mi się wcale nieśmiałą, i zaręczam ci, tłómaczy się aż nadto jasno.
Mąż i żona spojrzeli po sobie z nietajonem zdziwieniem.
— To chyba jakieś nieporozumienie — zawołał Emilian. Aurelio, czy mogłaś podejrzewać to, co się stało?
Hrabina wzruszyła ramionami z wyrazem, świadczącym aż nadto o najzupełniejszej nieświadomości w tym względzie.
— To rzecz niesłychana! Trzeba jej zapytać, trzeba wytłómaczyć — mówił Emilian.
— Gdzież ona jest teraz? — spytała Aurelia.
Gotowa była spełnić od razu radę mężowską, ale Leopold oparł się temu.
— Przepraszam — rzekł z pewną stanowczością — rzecz ta do mnie jednego należy. Spytałem księżniczki otwarcie, czy chce zostać moją żoną? Ona równie otwartą dała mi odmowę, iż rzeczy powinne tak pozostać. Wdzięczen jej jestem poniekąd za tę szczerość; nie życzę sobie mieć żony, coby idąc za mnie, czuła się godną pożałowania ofiarą, jak nie sądzę, aby książę Staromirski chciał odgrywać rolę Jeftego; zdaje mi się więc, iż najlepiej uczynię, żegnając jutro wasz dom gościnny, oraz okrutną księżniczkę Natalię, i jadąc szukać łaskawszych bogów.
Mówił to, kryjąc rzeczywistą urazę pod lekkim szyderczym tonem, któremu zadawało kłamstwo widoczne ściągnięcie brwi.
— Miałbyś słuszność — odparł Emilian, gdyby Natalia nie była dzieckiem. Alboż ona sama wie, czego chce, czego nie chce? alboż może o sobie stanowić?
— Wiesz co? — rzekł z pewnym namysłem Leopold — pierwszy raz w życiu przychodzi mi wątpliwość, czy podobne małżeństwo dać może gwarancyę na przyszłość? Ale nie o to teraz idzie. Zaręczam ci, iż księżniczka właśnie wie doskonale, czego chce i czego nie chce; miałem sposobność się o tem przekonać.
— Jakiż powód odmowy dać ci mogła?
Tak zagadnięty Leopold zawahał się chwilę, jednak po krótkim namyśle odparł:
— Najprostszy w świecie, chociaż przyznaję to, wcale niepochlebny dla mojej miłości własnej: nie miałem szczęścia jej się podobać.
— Ależ to nie ma najmniejszego sensu! — zawołał zniecierpliwiony Emilian. Dlaczegożbyś jej się nie podobał? Jest to widocznie jakiś kaprys rozmarzonej głowy.
— Być bardzo może; w każdym razie nie myślę się temu kaprysowi sprzeciwiać, ani dobijać się dłużej o dobro, którego mi odmówiono.
— Nie pojmuję cię, Leopoldzie — wyrzekł seryo Emilian — sądziłem, iż rzeczy tak ważne, jak związki małżeńskie, nie powinny być zrywane dla lada dziecinnej fantazyi.
Mówił to w dobrej wierze. Zezwolenie Natalii na projektowane małżeństwo zdawało mu się rzeczą najmniejszej wagi; w jego przekonaniu ona nie liczyła się wcale za osobę; było to dotąd zero, przed którem dopiero życie miało postawić liczbę właściwą i ustanowić jej istotną wartość.
Nacisk jego wywołał podejrzenie w umyśle Leopolda. Kto wie, czy w domu nie wiedziano o miłostce Natalii? kto wie, jakiego rodzaju była ta miłostka? i czy nie dlatego właśnie chciano go czemprędej z nią ożenić?
Podejrzenia te były haniebne, ale życie uczy podejrzliwości, a on żył wiele; dlatego też milczał uparcie.
— Nie pojmuję cię doprawdy — powtarzał Emilian — któremu ta cała sprawa widocznie była przykra — chyba Natalia miała jakąś inną przyczynę odmowy.
— Być może; ja jednak nie pytałem o więcej. Cóż chcesz? nie znam głupszego położenia, niż zostać mężem kobiety, która z góry oświadczyła ci, że jej się nie podobasz. I za nic w świecie się w niem nie postawię.
— Ależ powód, powód! tam musi być jakiś powód!
— To już nie do mnie należy.
— Czyż nie dała ci sposobności jakiego domysłu?
— Od chwili, gdy księżniczka odmówiła mi swojej ręki, nie mam najmniejszego prawa wdzierać się w jej tajemnice.
— Jesteś tak urzędowy.
— A ty tak dziwnie natarczywy. Doprawdy, nie poznaję cię Emilianie.
Słowa te zamknęły usta hrabiemu. Zrozumiał, iż pomiędzy Leopoldem a Natalią zaszło coś więcej niż prosta odmowa, i to zwróciło myśl jego w inną stronę.
Małżeństwo to było stanowczo zerwane; jakkolwiek mogło dogadzać widokom familijnym obudwóch stron, nie było się co łudzić w tym względzie. Fakt ten rzucił pewny chłód pomiędzy dwoma krewnymi, jakby każdy z nich czuł potrzebę obwinienia drugiego o zły obrót tej sprawy. Podobne rzeczy pozostawiają zazwyczaj głębokie, chociaż tłumione urazy.
Leopold poszedł wydać rozkazy do podróży; było mu nieskończenie pilno porzucić Głogów, tembardziej teraz, kiedy nie miał jasnego wyobrażenia, jaką tu rolę odegrał.
Hrabina Aurelia nie mieszała się wcale do rozmowy, toczącej się przy niej; ze zwykłym pozornym spokojem słuchała słów zamienianych; tylko czasem igła zatrzymywała się w jej ręku i palce drżały lekko; przecież na jej marmurowej twarzy nie odbiło się żadne żywsze wzruszenie.
Po wyjściu Leopolda, mąż zbliżył się do niej i stanął naprzeciwko, przypatrując się tej posągowej postaci z jakimś nieokreślonym wyrazem.
— I cóż powiesz na to, co się stało? Aurelio — rzekł po długiej przerwie.
Hrabina wzruszyła ramionami po raz drugi, ale opuszczając robotę na kolana, podniosła na Emiliana zagasłe spojrzenie, jakby pytając, dlaczego czyni jej to zapytanie?
— Powinnaś przecież znać swoją siostrę — mówił dalej głosem spokojnym z pozoru, w którym przecież zdawały się drgać jakieś burzliwe echa.
Hrabina milczała ciągle, tylko powoli powieki jej się opuściły, głowa zwisła na piersi.
— W waszym rodzie kobiety są romansowe, wiesz o tem przecie.
— Dlaczego mi to mówisz? — szepnęła błagalnym głosem Aurelia.
Hrabia roześmiał się sucho.
— Dlaczego? Prawdziwie nieoszacowane pytanie. Dlatego, ponieważ Natalia także mogła zająć swoje czułe serce jakim aptekarzem, inżynierem, doktorem. Nie dowierzam tej waszej starej dewotce Drylskiej; zdaje mi się, iż musi mieć kieszenie i wspomnienia pełne romansów.
Emilian mówiąc to, nie domyślał się, iż był tak blizki prawdy; przecież mówił to bez celu, lub też mierząc swoje słowa gdzieindziej, niż można było sądzić z pozoru.
Aurelia też nie próbowała bronić ani siostry, ani Drylskiej; siedziała przygnębiona, nieruchoma pod szyderczym wzrokiem męża. Ten jednak nie zwracając na to uwagi, mówił dalej:
— Natalia przynajmniej dowiodła, że ma sumienie, uczciwość. Nie oddała z zimnem wyrachowaniem swej ręki bez serca, nie obiecywała, czego nie mogła dotrzymać, nie kłamała uczucia, aby zdobyć sobie świetną partyę. I trafiła właśnie na Leopolda. Oto zwykła sprawiedliwość losu. Prawdziwie byłoby to śmiesznie, gdyby...
Nie dokończył zaczętego frazesu, a raczej dokończył go wybuchem szyderczego śmiechu.
Hrabina słuchała go w milczeniu, przyciskając złożone ręce do piersi.
— Więc nigdy mi nie przebaczysz? — szepnęła wreszcie.
— Przebaczyć ci? żartujesz zapewne, Aurelio; mógłby cię ktoś usłyszeć i zdumieć się tem słowem. Przebaczyć ci! alboż nie jesteś wzorową żoną? alboż nie jesteśmy wzorowem małżeństwem? Przecież mówimy teraz o Natalii, tylko o Natalii.
Nie próbowała przerywać mu więcej, jak istota zrezygnowana na los nieuchronny, a hrabia ciągnął dalej:
— Bądź jak bądź, jestem bardzo niekontent z tego, co się stało. Rad byłem, jak najprędzej pozbyć się odpowiedzialności, którą ściąga opiekowanie się romansowemi pannami. Natalia ze swoim rezolutnym charakterem nabawić nas może kłopotu.
— Alboż masz jakie posądzenia? poszlaki? — spytała niespokojna Aurelia.
— Zabawna jesteś; czyż mężczyzna ma być w takich rzeczach domyślniejszy od was kobiet, u których przecież przebiegłość jest rzemiosłem? Jestem tylko tego przekonania, iż Natalia musiała mieć powód do odrzucenia Leopolda i jego milionów, skoro inne w tem położeniu dla takich rzeczy poświęcają wszystko, nawet najdroższe uczucia.
Hrabina zrozumiała doskonale doniosłość tej odpowiedzi, bo blade jej wargi zadrżały, milczała jednak.
— Dlatego też — mówił Emilian — nie zwracając uwagi na te objawy wzruszenia — zechciej wybadać siostrę, a jeśli tego nie potrafisz, rozciągnij nad nią i nad Drylską baczną uwagę; nie życzę sobie bowiem wcale, aby któregoś pięknego poranku księżniczka Staromirska została panią poczthalterową lub doktorową, i obdarzyła mię tego rodzaju szwagrem.
— Co za myśl! — zawołała z niekłamanem oburzeniem hrabina.
— Czy doprawdy myśl ta zdaje ci się tak bardzo dziwaczną? — spytał Emilian z przyciskiem. Prawda, zazwyczaj księżniczki Staromirskie tak dalece się nie zapominają; jeśli darzą plebejuszów swą miłością, to rękę zachowują dla równych sobie. Ale Natalia odmówiła Leopoldowi, to daje do myślenia. Wreszcie wszystko doskonali się na świecie; od czegoż byłby postęp?
— Miej raz litość nademną — rzekła hrabina, nie mogąc znieść dłużej jego sarkazmów.
— Litość! — zawołał — zkąd te tragiczne wykrzykniki? Przecie słyszałem przed kilku dniami, jak strofowałaś za nie siostrę. Przedewszystkiem mówmy spokojnie, Aurelio, jak przystoi ludziom dobrze wychowanym, ludziom, którzy się szanują.
— Uczynię jak każesz.
— Alboż wydaję jakie rozkazy? Doprawdy, wystawiasz mię jak tyrana z melodramatu. Sądzę, iż ciebie taksamo jak mnie ochodzi Natalia i jej przyszłość.
— Będę nad nią czuwała, chociaż prawdziwie nie widzę żadnego niebezpieczeństwa. Towarzystwo, jakie widujemy...
— Tu chodzi właśnie o ludzi, których się nie widuje, a w dzisiejszych czasach jest ich wszędzie pełno, jak grzybów po deszczu. Zresztą Drylska mię niepokoi; te wszystkie stare sługi waszego domu są tak do zbytku wierne i przywiązane, iż gotowe pójść w piekło za swoją panią. Zdaje mi się, iż wiesz o tem cokolwiek.
Na te ostatnie słowa blady rumieniec wystąpił na lica hrabiny, oczy zdawały się nabierać blasku. Ale te oznaki oburzenia czy wzruszeń minęły szybko, Aurelia znów machinalnie sięgnęła po robotę, która zsunęła się z jej kolan, i zaczęła przesuwać igłą w palcach, jakby urągając mężowi martwym spokojem.
Emilian chwilę jeszcze patrzał na nią gwałtownym wzrokiem, a potem oddalił się szybko.
Hrabina zostawszy sama, czas jakiś siedziała nieporuszona nad robotą. Patrząc na nią, zajętą w ten sposób, można było sądzić, iż wszystko, co zaszło, nie zdołało poruszyć obojętności jej zmartwiałego serca; wyszywała kolorowemi włóczkami róże i gwoździki, namyślając się zapewne, jak ma postąpić, gdyż w końcu poruszyła srebrny dzwonek, stojący na stole, i wchodzącemu lokajowi kazała prosić do siebie Natalii.
Księżniczka była przygotowana na to wezwanie i nie kazała wcale czekać na siebie. Miała ona ten rodzaj odwagi, jaką daje rozpaczne położenie. Czuła dobrze, iż przecięła sobie drogę odwrotu, a teraz jakim bądź kosztem musiała postępować naprzód. Zresztą, trudności obecne były niczem w porównaniu stanowczej rozmowy z Leopoldem, i w porównaniu z tem, co przewidywała w przyszłości. Teraz była ona niejako upojona uczynionem wyznaniem, pragnęła cierpieć dla swojej miłości, to podnosiło ją we własnem przekonaniu i czyniło godną Romualda.
Stanęła przed siostrą z podniesionem czołem, z oczyma płonącemi, z twarzą zarumienioną. Nie była to skruszona grzesznica, żałująca popełnionej winy, ale istne wcielenie ducha buntu.
Aurelia za pierwszem spojrzeniem zrozumiała ogromną zmianę, zaszłą w siostrze, i przeraziła się nią, zmiana ta bowiem świadczyła o głębokiem przetworzeniu moralnem, zaszłem w niej od dni kilku. Tak szybkiego przetworzenia miłość jedna dokonywać umie. Miałyżby być trafne złośliwe domysły Emiliana? Ta myśl przeraziła hrabinę i od razu zmieniła z Natalią dotychczasową taktykę.
Księżniczka spodziewała się zastać siostrę rozgniewaną, spodziewała się wymówek i oskarżeń, które gotowała się znieść heroicznie; tymczasem Aurelia przywołała ją bliżej i wskazała miejsce obok siebie.
— Natalio — odezwała się po chwili — hrabia Leopold wyjeżdża jutro rano.
Przyjęła tę wiadomość obojętnem milczeniem, a nawet wystawiła usta w ten sposób, jak gdyby świetny konkurent wzbudzał w niej więcej daleko pogardy, niż współczucia. Może chciała pobudzić prędzej wymówki siostry, bo w duchu już przygotowała się na męczeństwo.
Hrabina jednak rzekła spokojnie:
— Rozrządziłaś swoim losem wbrew radom i woli twoich najbliższych, byłaś nieposłuszną ojcu, odrzuciłaś świetne zamężcie, przygotowane przez nasze dwie rodziny, i obraziłaś człowieka, który starał się o twoją rękę. Nie wiem, czy zdałaś sobie jasno sprawę z tego wszystkiego, czyniąc ten krok nierozważny?
— Zdałam czy nie, stało się — odparła Natalia.
— Tak, stało się, zawsze jednak lepiej, żebyś wiedziała dokładnie, w jakiem postawiłaś się położeniu. Położenie to jest złe. Najprzód na długo bardzo, jeśli nie na zawsze, zagrodziłaś sobie świat.
— Obejdę się bez świata — szepnęła nierozważnie.
Aurelia podniosła na nią wzrok chłodny i badawczy.
— Czy tak? — rzekła zwolna — przed kilku dniami jednak mówiłaś wprost przeciwnie.
Natalia zaczerwieniła się gwałtownie, zrozumiała bowiem błąd popełniony.
— Przyznasz sama — ciągnęła dalej spokojnie Aurelia — iż tak szybkie i radykalne zmiany przekonań nie dają żadnej gwarancyi trwałości; dlatego nie powinnaś się dziwić, jeśli nie braliśmy ich na seryo. Podobało ci się jednak zrobić krok stanowczy, nienagrodzony i nieobrachowany w następstwach; odpowiedzialność za to na ciebie jedną spaść musi.
— Wiem o tem — odparła porywczo.
— Pamiętaj, iż cokolwiek cię spotka, nie możesz skarżyć się na nikogo, tylko na samą siebie. My czyniliśmy dla twej przyszłości wszystko, co ci mogło przynieść szczęście, w naszem przekonaniu przynajmniej.
— Wiem o tem.
— Nie dość jeszcze. Pomimo wszystkiego, nie jest w twojej ani w naszej mocy zerwać łączący nas węzeł rodzinnej solidarności; mamy więc prawo zapytać, jakie miałaś powody odrzucenia ręki hrabiego Leopolda, oraz co czynić zamierzasz?
Kwestya ta była postawiona zimno, beznamiętnie, z rodzajem logiki, która więcej niż gwałtowne wybuchy zaniepokoiła Natalię. Zrozumiała, iż domyślają się czegoś, a może już wiedzą wszystko, i podniosła na siostrę trwożne spojrzenie.
Starsza, wytrawniejsza, lub nawykła do kłamstwa, byłaby starała się zmylić pozory jakiemkolwiek racyonalnem tłómaczeniem swoich postępków, ale ona nie była w stanie tego uczynić.
— Czy nie możesz odpowiedzieć na moje pytanie? — badała dalej Aurelia.
— Ja odpowiedziałam ci już przed tygodniem — szepnęła księżniczka — nie pójdę zamąż bez miłości.
— Powiedziałam ci już, że podobne marzenia nie mają najmniejszego sensu i nie mogą się urzeczywistnić.
— Ja temu nie potrafię wierzyć.
Było to znowu niebaczne słowo, z serca dobyte, które wymknęło się jej na usta. Zwróciło ono uwagę Aurelii i zapytała skwapliwie:
— A to z jakiej przyczyny? któż ci daje prawo sądzić, iż ty jedna masz słuszność wbrew wszystkim?
Pytanie było podstępne, Natalia jednak nie była tak dalece naiwną, aby zdradzić swoją tajemnicę, i zamiast odpowiedzi, uśmiechnęła się tylko zaledwie dostrzegalnym uśmiechem.
— Jesteś zarozumiała, jak widzę — rzekła podrażniona hrabina — i sądzisz, że masz więcej rozumu niż ci, co cię otaczają.
— Ja nic nie sądzę, tylko dopóki nie przekonam się, iż ty masz słuszność w swoich rozpacznych poglądach, postanowiłam nie iść zamąż.
— Jakże się możesz o tem przekonać? Dla kobiety, dla panny szczególniej, szranki życia są zamknięte zupełnie. Prawdziwie Natalio, jesteś szalona.
Księżniczka milczała, bo i zresztą cóż mogła odpowiedzieć?
— Czy myślisz — mówiła dalej Aurelia — iż krok nierozsądny, uczyniony dzisiaj, wyemancypował cię z pod naszej władzy? iż czyniąc go, zdobyłaś sobie nadal prawo bezkarności? W takim razie omyliłaś się bardzo. Przeciwnie, dowiodłaś, iż potrzebujesz baczniejszej niż dotąd uwagi, skoro nie wiedzieć gdzie zaczerpnęłaś tak fałszywych przekonań, tak zgubnych idei.
Natalia zachowała urągliwe milczenie.
W takich warunkach rozmowa ta nie mogła do niczego doprowadzić; hrabina przekonawszy się o tem, zaprzestała próżnego badania. Tylko postawa siostry zostawiła w niej podejrzenie, iż rzeczywiście miała ona skryte powody swego postępowania, a przynajmniej był ktoś, co podżegał jej buntownicze usposobienie. Naturalnie, pierwsze posądzenie paść musiało na Drylską. Wieczorem więc zacna nauczycielka wezwana była do hrabiny.
Ochmistrzyni, której polityka, jakeśmy to widzieli, zasadzała się na podzielaniu zdań wszystkich bez wyjątku, znalazła się z tego powodu w wielkim kłopocie. Hrabiego Emiliana bała się jak ognia, a hrabiny mało co mniej, albowiem jej dumna powaga nadzwyczaj imponowała całej służbie. Więc chociaż nie pamiętano, aby kiedykolwiek rozgniewała się na kogo, lub nawet głos podniosła, lękano się jej wyniosłego obejścia i lodowatej oziębłości.
Drylska wiedziała już przez służbę o zaszłej katastrofie, a raczej tylko o wyjeździe hrabiego, czuła więc dobrze, iż w powietrzu wisiało coś złego, a chociaż sumienie jej było czyste, przecież z pewną obawą znalazła się w pokoju pani domu.
Pokój to był wielki, poważny, z ciemnem obiciem i draperyami, harmonizujący widocznie z usposobieniem swojej mieszkanki, która, w białem nocnem odzieniu wyglądała wśród niego jak widmo. Drylska zaniepokojona wsunęła się do pokoju nieśmiało, i stanęła przy drzwiach instynktownie, jakby rada była wymknąć się ztąd jak najspieszniej.
Hrabina Aurelia wpół siedziała, wpół leżała na jednym z tych wygodnych szezlongów czy foteli, wymyślonych do tej nieokreślonej postawy. Rysy jej pozbawione uśmiechu, który wyraźnie przywdziewała razem ze strojem, zdawały się teraz bardziej jeszcze zmęczone. Może też dzień ubiegły był dla niej cięższy niż zwykle, bo piękne przygasłe oczy okrążała ciemna obwódka.
Na skrzypnięcie drzwi odwróciła głowę z widocznem wysileniem.
— A... pani Drylska — wyrzekła.
Ochmistrzyni skłoniła się głęboko.
— Niech pani Drylska siada — szepnęła hrabina.
Ochmistrzyni zagadnięta w ten sposób, wysunęła sobie taboret i wykonała odebrany rozkaz, ciesząc się w myśli, iż konferencya nie zapowiadała się tak groźnie, jak to w okolicznościach obecnych sądziła. Czekała więc w milczeniu dalszych komunikacyi.
— Pani Drylska — poczęła wreszcie Aurelia — jest od dzieciństwa przy księżniczce.
— Tak jest, pani hrabino, od lat pięciu wieku księżniczka jest pod moim wyłącznym dozorem.
— Więc pani Drylska powinna dobrze znać swoją wychowankę.
— Ma się rozumieć — odparła ochmistrzyni z rodzajem niewinnej bezczelności, czuła bowiem, iż w żaden sposób nie wypadało jej inaczej odpowiedzieć.
— W takim razie — podchwyciła Aurelia — należało nas ostrzedz.
— Ostrzedz? o czem? pani hrabino.
— Ależ o dziwacznem usposobieniu księżniczki.
— Daruje mi pani hrabina, ale ja nie zauważałam go nigdy.
— To bardzo źle; pani Drylska dlatego właśnie jest przy mojej siostrze, aby na nią zwracała uwagę.
Słysząc ten jawny wyrzut, ochmistrzyni aż podskoczyła na swojem miejscu i przez krótką chwilę namyślała się, jaką ma przybrać postawę. Uznała jednak za stosowne udrapować się togą powagi i obrażonej godności.
— Czy mogę zapytać pani hrabiny — rzekła tonem pełnym namaszczenia — o co właściwie jestem oskarżona?
— Ach, Boże! pani Drylska nie jest wcale oskarżona; chciałam tylko zasięgnąć pewnych informacyi.
— Informacyi? pani hrabino — odparła ochmistrzyni, trzymając się ciągle obronnie.
— Tak jest; zdaje mi się, iż możemy mówić otwarcie?
Ochmistrzyni westchnęła tylko, wznosząc pobożnie oczy w sufit, jak gdyby go chciała wziąć za świadka zacności swoich uczuć i dowieść tem samem, jak bardzo zasługiwała na zaufanie.
— Pani Drylska wiedzieć musi — mówiła Aurelia — iż moja siostra odrzuciła hrabiego Leopolda Romińskiego.
— Pani hrabino! czy to być może!? — zawołała Drylska — taka świetna partya! tak znakomita rodzina! a przytem sam pan hrabia tak młody, tak piękny, tak ujmujący. Ja mówiłam księżniczce, że to szczęście prawdziwe, szczęście ją spotyka.
Hrabina wysłuchała bardzo chłodno tego wybuchu admiracyi i rzekła sucho:
— Gdyby hrabia nie posiadał tych wszystkich przymiotów, nie przeznaczalibyśmy go za męża dla księżniczki. Ja zapytuję tylko pani Drylskiej, czy nie wie, jaki mógł być powód jej odmowy?
Słowa te gdyby czarem zmitygowały zapał nauczycielki i sprowadziły ją znowu na tor zwyczajny.
— Pani hrabino, ja nie wiem — odparła. Widać taka była wola boża; małżeństwo to nie było zapisane w księdze przeznaczeń.
— To już nie nasza rzecz, pani Drylska; do tej księgi nikt z nas nie zaglądał; ja pytam tylko o powody Natalii.
— Przyznać muszę, iż w tym względzie księżniczka nie zasięgała mojej rady — odparła nauczycielka, znów zbita z tropu w swoich argumentach — inaczej pani hrabina może być pewna...
— Nie wątpię o tem — przerwała Aurelia, nieciekawa wcale osobistych poglądów ochmistrzyni. Jeszcze raz, tu idzie o Natalię.
— Pani hrabino, ja tego wiedzieć nie mogę; księżniczka jest bardzo dumna.
Zapewnienie to podobało się Aurelii, przecież wyrzekła:
— To znaczy, iż pani Drylska nie posiada jej zaufania.
— Niestety... to jest... prawdziwie nie wiem, jak to pani hrabina rozumie.
— W sposób najprostszy: widzę, iż pani Drylska nie zna jej myśli, poglądów i zapatrywania się na rzeczy. A zapatrywanie to wymaga bardzo wielu sprostowań. Księżniczka jest egzaltowana, romansowa, i to właśnie mam za złe pani Drylskiej.
— Pani hrabino, zdaje mi się, iż ja nigdy nie dałam powodu...
— Nie o to teraz idzie — przerwała pani domu — złe musi być zakorzenione od dawna i dowodzi wielkiej niedbałości pani Drylskiej oraz lekceważenia swoich obowiązków. Jak można było nie zwrócić całej baczności na tak ważny fakt i dozwolić rozwinięcia się tej determinacyi, energii, tak zgubnej w kobiecie. Co większa, księżniczka wszystko bada nieustannie, wszystkiego chce dociekać.
— Pod tym względem muszę przyznać pani hrabinie — odparła zmięszana nauczycielka — iż często bardzo strofowałam księżniczkę, szczególnie w ostatnich czasach.
— Strofować, to nie dość.
— Cóż miałam uczynić?
— Przekonać ją, koniecznie przekonać. Oto do czego doprowadziło ją to zgubne pobłażanie.
— Niech pani hrabina raczy się zastanowić, iż księżniczka ma stały charakter, a nawet śmiem to powiedzieć, nie daje się łatwo przekonać.
— Otóż to właśnie nieszczęście, pani Drylska, tu leży główna wada jej wychowania.
— Bóg świadkiem jednak, pani hrabino, robiliśmy co było można, ale z księżniczką niełatwa sprawa. Bóg wie, co przychodziło jej do głowy, rzucała zawsze osobliwe kwestye, poruszała materye, o których nikt nie myślał, i zadawała pytań co niemiara. A nadewszystko nikomu nie chciała wierzyć na słowo.
Aurelia lepiej niż każdy inny miała sposobność przekonać się o tem, przecież nie uważała za stosowne przyznać się przed panią Drylską do swoich porażek, i zapytała zbaczając do innej materyi:
— Czy pani Drylska w ostatnich czasach nie spostrzegła żadnej zmiany w swojej wychowance?
— I owszem, pani hrabino, ale ponieważ zmiany te właśnie datowały od przyjazdu hrabiego, przypisywałam je jego obecności. Księżniczka była ciągle zamyślona, tak dalece, iż najczęściej nie słyszała do siebie zwróconych pytań; wzdychała, szeptała coś pół głosem, czego nie mogłam dobrze usłyszeć, zdaje mi się jednak, że to były wiersze.
— Wiersze? — powtórzyła zdziwiona Aurelia — byłby to symptomat zakochania.
— Tak i ja to sobie tłómaczyłam. Co większa, w dzień przyjazdu hrabiego nie mogłyśmy księżniczce dogodzić w ubraniu, z niczego nie była kontenta, wszystko było nieładne, słowem, byłam przekonana, iż pragnie się podobać, a nawet w ogrodzie uchwyciła mię gwałtownie za rękę i zawołała: „to on!“ tak wzruszonym głosem, iż obejrzałam się natychmiast.
— I cóż? — pytała zaciekawiona hrabina.
— Niestety, już było za późno, dostrzegłam tylko jakąś postać, przesuwającą się pomiędzy drzewami. Zdawało mi się, że to musiał być pan hrabia.
— Czy pani Drylska jest pewna — spytała z osobliwym przyciskiem Aurelia — że moja siostra, mówiąc to, myślała o hrabi?
— A o kimżeby myśleć mogła? — zawołała ochmistrzyni z tak prawdziwem zdumieniem, iż wszelkie podejrzenia Aurelii co do współudziału jej w jakiejś tajemnej intrydze, od razu zniweczone zostały.
— O kimżeby myśleć mogła? — powtórzyła po chwili, wlepiając w panią domu pytające spojrzenie — wszak księżniczka nie zna nikogo, nikogo nie widuje.
— Czy pani Drylska jest tego zupełnie pewna?
— Ach, pani hrabino, jak tego, że żyję.
Aurelia odetchnęła głęboko, jak gdyby z temi słowami spadł jej z piersi ciężar tłoczący; nie wypowiedziała przecież swoich obaw wyraźnie, sądziła zapewne, iż ubliżały one i jej samej i Natalii. Była to widocznie mara żółciowej wyobraźni Emiliana. Dlatego też wyrzekła po chwili łagodniej, zwracając się do nauczycielki:
— Stało się złe wielkie, ale teraz nie ma już na nie rady; trzeba tylko czuwać z podwójną bacznością nad księżniczką, znajduje się ona na niebezpiecznej drodze. Niech pani Drylska zwraca na nią pilne oko, stara się poddawać rozsądne myśli i studzić tę gorącą wyobraźnię.
— Pani hrabina może być pewna! — zawołała z zapałem ochmistrzyni.
— Radabym też wiedzieć, co to za wiersze powtarzała Natalia? Niech pani Drylska przepatrzy z niechcenia jej pokój, czy nie zakradły się tam jakie niebezpieczne książki.
Odebrawszy to ostatnie polecenie, zacna ochmistrzyni powstała, widząc dobrze, iż konferencya jest skończoną, ukłoniła się równie nizko, jak to uczyniła przy wejściu, i otrzymawszy w zamian niedbałe kiwnięcie głową, wysunęła się z pokoju.
Teraz dążyła na na górę i wprost udała się do pokoju swojej wychowanki; drzwi jednak przeciw zwyczajowi znalazła na klucz zamknięte, widziała tylko światło na stole i słyszała szelest przewracanych kartek. Zastukała więc.
— Księżniczko, to ja, niech księżniczka otworzy.
— Moja Drylsiu, ja już śpię — odezwał się głos Natalii.
Ochmistrzyni nie nalegała, tylko schyliła się szybko do dziurki od klucza i według szlachetnego zwyczaju, którym bez najmniejszego wstrętu posługiwała się w potrzebie, zaczęła podpatrywać, co się działo w pokoju.
Natalia była już w nocnem ubraniu, siedziała przy stoliku, bawiąc się zwojami włosów, które uwolnione z siatek i więzów, spływały prawie aż do ziemi. W ręku trzymała błękitną książeczkę, powtarzając półgłosem czytane wyrazy, jak gdyby lubowała się ich brzmieniem.
Postać jej oświecona w pełni odbijała się w wielkiem stojącem zwierciadle, a od czasu do czasu Natalia uśmiechała się do swego obrazu z wyraźnem zadowoleniem.
Drylska z tej całej pantominy nie mogła zrozumieć nic więcej nad to, że księżniczka znajdowała się ładną i była z tego kontenta. Fakt ten zresztą nie miał w sobie nic zadziwiającego, nic, coby przenosiło umysłową skalę nauczycielki. Piękność była to potęga, której wartość cenić umiała, chociaż los nie obdarzył jej hojnie w tym względzie. Ale za to cała jej uwaga skierowała się na błękitną książeczkę, w której wychowanka zdawała się być całkiem zatopioną. Instynkt jakiś ostrzegł ją, że tu może właśnie leży węzeł tajemnicy jej postępowania.
Książeczki tej nie znała Drylska wcale, nie widziała jej nigdzie, nie pojmowała więc, jakim sposobem znajdowała się ona w posiadaniu Natalii. Teraz jednak ciekawość swoją musiała odłożyć na później, nie mogła bowiem nawet przyznać się do niej bez wyjawienia jednocześnie niezbyt zaszczytnego faktu zaglądania przez dziurkę od klucza i podsłuchiwania u drzwi zamkniętych. A chociaż miała na swoje tłómaczenie giętką zasadę, iż cel uświęca środki, były jednak pewnego rodzaju środki, które wolała zostawić w tajemnicy.
Przekonawszy się więc, że więcej nic podpatrzyć nie zdoła, bo Natalia widocznie nie myślała przerywać swego zajęcia, odeszła na palcach, wstrzymując oddech, i spokojnie spać się położyła.
Nazajutrz jeszcze szary zmrok pierwszego poranku ciężył nad ziemią, kiedy księżniczka znalazła się w parku. Po tem wszystkiem, co zaszło, potrzebowała widzieć Romualda, spojrzeć mu w oczy i w nich zaczerpnąć siły na dalsze walki, łatwe do przewidzenia. Zresztą, po raz pierwszy czuła konieczność określenia jasno przyszłości porozumienia się w tym względzie. Obawiała się też, aby nie śledzono jej baczniej, nie odkryto schadzek nad strumieniem, lub nie utrudniono ich pilnym dozorem.
Domyślała się, że wieść o wyjeździe hrabiego Leopolda musiała dojść za pośrednictwem zawsze gadatliwej służby do nauczyciela, że on także wcześniej niż zwykle oczekiwać jej będzie.
Nie omyliła się; Romuald był już na umówionem miejscu, a posłyszawszy szelest jej kroków, wybiegł naprzeciwko i pochwyciwszy jej rękę, zawołał z niepokojem pełnym nadziei i wdzięczności:
— Natalio, przepędziłem noc bezsenną; cóż to się stało? na Boga!
Patrzała na niego przez chwilę z wyrazem szczęścia i dumy.
— A ja — szepnęła — czy sądzisz, żem spała dzisiaj?
— Biedny aniele, cierpiałaś!
— Nie — odparła z promiennem wejrzeniem — byłam szczęśliwa, myślałam o tobie.
— I odrzuciłaś stanowczo hrabiego? — zapytał, nie pojmując jej dobrze.
— Alboż mogłam inaczej uczynić, Romualdzie? alboż nie należę do ciebie?
Tem pytaniem zdradził się, iż nie był dostrojony do miary jej uczuć, ale Natalia była nadto upojona, aby zwrócić uwagę na ten odcień. Szalona miłość, której się poddała, jest zawsze ślepą i głuchą.
— Boże! — zawołał z odcieniem niepokoju — naraziłaś się na wymówki, gniewy, zapytania.
— Tak jest, siostra zaręczyła mi, iż nigdy szczęśliwą nie będę. Alboż ona zna szczęście? Biedna Aurelia, trzeba jej przebaczyć. Ona nie wie, iż za jedną chwilę, spędzoną z tobą, za jeden taki ranek nad strumieniem, ja dałabym życie i wieczność.
— O tak! — zawołał zachwycony — te chwile są boskie, niemarzone nawet; ty darzysz mię rajem na ziemi.
Odpowiedziała mu spojrzeniem zachwytu. Ale niebawem wspomnienie rzeczywistych trudności, jakiemi byli otoczeni, przyszło jej na myśl.
— A jednak — szepnęła — lękam się, aby lada chwila nie odebrano nam tego szczęścia. Gdyby ktokolwiek domyślał się naszych schadzek, cóżbyśmy uczynili?
Zwróciła na niego wzrok pytający.
— Nie wiem — rzekł — po co przypuszczać to, co może nie nastąpić.
Pierwszy raz nie zadowoliła jej ta odpowiedź.
— Przecież tak zawsze pozostać nie może — szepnęła. Nie trzeba, aby zła chwila zastała nas nieprzygotowanych. Zapominasz, iż lada godzina dowiedzieć się mogą o wszystkiem, rozłączyć nas.
— To niepodobna; żadna siła ludzka tego dokazać nie potrafi. Natalio, nikt na świecie nie zdoła cię mi wydrzeć.
Ręce ich połączyły się gwałtownym uściskiem, ale to nie rozwiązywało wcale trudności ich położenia.
— Trzeba pomyśleć o przyszłości — rzekła — czuję, że nam coś zagraża.
Romuald obejrzał się z rodzajem trwogi, jakby upatrując w koło wrogów niewidzialnych.
— Dotąd — mówiła dalej Natalia — mogliśmy być spokojni, teraz zaczną śledzić, dlaczego odrzuciłam świetne zamęzcie? Wszystko odkryć się musi.
Na ustach jego było pytanie: czemu, skoro przewidywała złe skutki, nie zażegnała katastrofy? Nie wymówił go jednak, może nawet nie potrafiłby sformułować słowem przelotnej myśli, co mu się nasunęła.
— Czy myślisz, że lękam się tej chwili? — szepnęła znowu dziewczyna. Wiem, iż w piersiach naszych jest siła, co potrafi wszystko zwalczyć i zwyciężyć.
— Bez wątpienia, Natalio — powtórzył porwany jej uczuciem — skoro czas przyjdzie, zastaniesz mię gotowym. Tylko dlaczegoż miałby nadejść tak szybko?
— Im prędzej, tem lepiej — zawołała. Czyż sądzisz, że mi nie jest boleśnie milczeć, ukrywać się, kłamać? Jam dumna z mojej miłości, chciałabym ogłosić ją światu całemu, powiedzieć wreszcie, że cię kocham, że jestem kochaną przez ciebie.
Myśl ta zapewne napełniała Romualda rozkoszą, tylko jako cokolwiek doświadczeńszy od księżniczki, upatrywał przy tej rozkoszy nadzwyczaj wiele trudności, których się ona nie domyślała. Nie wypadało mu jednak w żaden sposób z tem się odzywać. Kto wie jednak, czy to praktyczne zapatrywanie się na kwestyę sercową nie wywołało słów następnych:
— Nie będziemy mogli tu dłużej pozostać.
— Ma się rozumieć. Czy sądzisz, iż żałować będę Głogowa? O nie, mię tu nikt nie kochał. Jeśli zatęsknię po czem, to po tej skale, przy której ciebie ujrzałam po raz pierwszy, to może po moim pokoiku, gdzie przepłakałam tyle smutnych nocy, tyle rozkosznych przemarzyłam.
— I ty poszłabyś za mną? Natalio! — zapytał, jakby nie dowierzając, aby to stać się mogło. Porzuciłabyś ten świetny pałac i rodzinę, zaparłabyś się tradycyi rodowych, aby podzielać twardą, pracowitą dolę, jaką jedynie mógłbym ci ofiarować? Czy zastanowiłaś się nad tem dobrze? czy wiesz, co mi musisz poświęcić?
— Boże! — zawołała dziewczyna — więc ty mi nie dowierzasz? więc ty jeszcze potrzebujesz mię o to pytać?
Był żal, nieledwie obraza w jej głosie; patrzała na niego wzrokiem, w którym drżały wymówki pełne słodyczy.
— Daruj mi, Natalio — odparł smutnie — chciałbym zgotować ci pasmo dni złotych, chciałbym oszczędzić ci nawet myśli bolesnej, a tu muszę narzucać ci same ofiary i poświęcenia.
— Ja ciebie nie rozumiem. Jedyną ofiarą dla mnie byłoby nie widzieć ciebie; z tobą wszystko będzie mi błogie, słodkie, rozkoszne.
— O tak, tak, masz słuszność, Natalio; razem wszędzie będziemy szczęśliwi, na przekor światu i ludziom, którzy nas prześladować będą, bądź pewna.
— Alboż nas świat i ludzie obchodzić mogą? czyż nie jesteśmy sobie światem nawzajem? Ja czasem chciałabym cierpieć dla ciebie, bo wówczas cierpienie byłoby rozkoszą.
Mówiła to z rodzajem mistycznej egzaltacyi, która tworzy męczenników.
— Zapominasz o mnie — przerwał Romuald — ja nie chcę, nie mogę pozwolić, żebyś ty cierpiała.
— A więc myślmy o szczęściu, mów mi o cichym, nizkim domku, gdzie będziemy razem, zawsze razem. Mnie tak mało potrzeba, nic prawie. Ty będziesz pisał, ja będę patrzała na ciebie, i śledziła myśli na twojem czole. A czy sądzisz, że nie potrafię także pracować?
— Ty? — zawołał — ty, księżniczka Staromirska, miałabyś pracować?! Więc sądzisz, iż jestem tak nieudolny, że nie potrafię zdobyć ci powszedniego chleba? Dotąd przecież samotny, zgorzkniały, zbolały, potrafiłem sobie wystarczać, teraz siły moje zdwoją się tą myślą, iż pracuję dla ciebie.
Zapewne Natalia nie była w stanie wyobrazić sobie dokładnie realnego życia, które bujna fantazya przedstawiała jej trochę w idealnych kształtach; przecież była przewidywała jakieś radykalne zmiany w swoich nawyknieniach i gotowała się przyjąć je z uśmiechem. Pilno jej było zajrzeć w oczy rzeczywistości.
— Gdzież my pojedziemy? — pytała — gdzie będziemy mieszkać?
Nad tą kwestyą Romuald jeszcze nie zastanawiał się wcale.
— Ach! — zawołał — świat wielki. Ale czy sądzisz, że rodzina twoja zezwoli kiedykolwiek na małżeństwo księżniczki Staromirskiej z Romualdem Kaliną?
— Nie będziemy pytali, uciekniemy ztąd, skryjemy się.
Wstrząsnął głową; znał trudności i niebezpieczeństwa ucieczki, których ona nie pojmowała.
— A jeśli nas znajdą? — szepnął.
Spojrzała mu w oczy z przerażeniem.
— Czyż nie ma kraju, gdziebyśmy się schronić mogli?
— Nie myśl, że odstraszają mię trudności, chcę tylko, abyś wiedziała, że wszędzie prześladowanie ścigać nas będzie.
— I ty go się nie zlękniesz?
— Ja? — odparł oburzony — myślałem o tobie jednej, Natalio, nic o sobie.
Powiedział to z przekonaniem, a jednak któżby śmiał zaprzysiądz, że troskliwość jego zupełnie pomijała własną osobę? Zresztą los ich był tak ściśle złączony, iż cierpienia i radości musiały być wspólne, i niepokojąc się o nią, musiał zarazem niepokoić się o samego siebie. Ale ona uwierzyła mu bez wahania; hieroglify ludzkich twarzy i myśli były dla niej niezrozumiałe jeszcze.
— Romualdzie — szepnęła, garnąc się pieszczotliwym ruchem pod jego obronę — ufajmy przyszłości; to być nie może, aby dwoje ludzi silnie złączonych, nie znalazło sobie miejsca pod słońcem.
— Znajdziemy je, nie wątp, gdzieś daleko, zmienimy nazwiska, skryjemy się w tłumie i zatopieni w sobie, nie poczujemy nawet gorzkich kropli, które zawistny świat wmieszać usiłuje do każdej słodyczy.
Upajał się niejako własnymi wyrazami, spoglądając na tę piękną, młodą, ufną istotę, oddającą mu się tak zupełnie. Romuald był zanadto dzieckiem swojego wieku, aby nie znać jego wad i niedostatków; wiedział dobrze, iż pośród dzisiejszego społeczeństwa, czysta miłość rozwija się rzadko, jak kwiat aloesu, umiał więc cenić skarb, który znalazł tak niespodzianie i kochał Natalię, ile tylko serce jego kochać było zdolne, a lubo przewidywał jaśniej od niej trudności położenia, zawsze z równem pragnieniem marzył o chwili, co ich kiedyś połączyć miała.
Długo jeszcze zamieniali przysięgi i budowali te świetne zamki na lodzie, nie wątpiąc, że wystawią je w rzeczywistości i dźwigną gmach swego szczęścia na przekor wszystkiemu, co stało pomiędzy nimi. Dziś jednak nie postanowili nic ostatecznie, bo i czegoż mieli się spieszyć, wzywając wrogie losy, dopóki nie nagliła ich do stanowczego kroku jaka nieubłagana konieczność. Wszak tajemnica mogła się utrzymać, trwogi ich może były przedwczesne, burza spowodowana oświadczynami Leopolda, mogła bez gromu przepłynąć nad ich głowami. Roztropność nakazywała czekać.
Wcześniej jednak niż zwykle rozeszli się tego ranka. Księżniczka zwyczajem swoim jak myszka skradała się ku pałacowi, spoglądając z pewnym niepokojem na pozamykane zwykle o tej godzinie żaluzye, gdy najniespodziewaniej w świecie ujrzała na wystawie stojącego Emiliana.
Pomiędzy szpalerami i gajami parku a pałacem, rozciągał się wielki trawnik, tak, iż niepodobna była niewidzianej dostać się do niego z tej strony przynajmniej. Natalia cofnęła się szybko w głąb ogrodu, namyślając się, co ma uczynić, gdy Emilian spostrzegłszy ją zapewne, zwrócił się prosto ku niej.
Natalia mogła uciec jak spłoszona łania i z pewnością szwagier nie byłby jej dogonił, uważała jednak tę politykę za niebezpieczną i mogącą sprowadzić najgorsze następstwa, ucieczka bowiem znamionowała poczucie się do winy, a kto wie, czy nie pociągnęłaby za sobą śledztwa, badania i odkrycia schadzek nad strumieniem. Ze zwykłą więc rzutkością swego charakteru postanowiła stawić czoło burzy i postąpiła śmiało naprzód. Jakoż niebawem znalazła się oko w oko z Emilianem, który zapewne na pożegnanie Leopolda, spieszącego na stacyę kolei, o parę mil odległą, wstał o tej niezwykłej godzinie.
— Więc wzrok mię nie mylił — zawołał hrabia, zatrzymując szwagierkę — panna Natalia o tak porannej porze błądzi po aleach parku, jak istna heroina z melodramatu, i to sama jedna!
Biedna księżniczka zamyślała dać żartobliwą odpowiedź, dziwiąc się nawzajem tak wczesnej przechadzce szwagra, ale na te słowa, a szczególniej na spojrzenie jego, odbiegła ją odwaga.
— Wszak i hrabia używa rannej przechadzki — szepnęła zapłoniona.
— To wcale co innego — odparł dobitnie Emilian — ja dopełniałem obowiązków gościnności względem kogoś, co ma słuszne powody żalić się na przyjęcie, jakiego tu doświadczył.
— Prawdziwie, czas tak piękny... obudziłam się... nie sądziłam, aby mię kto zobaczył — tłómaczyła się niewyraźnie.
— Wszystko to nie upoważniało cię wcale do tak ekscentrycznych wycieczek. Zresztą gdzież Drylska?
— Drylska spała tak smaczno, iż nie miałam serca jej budzić.
— Hm, więc Drylska ma sen tak twardy? To nie należy wcale do obowiązków, jakie spełniać powinna: a panna Natalia znowu ma zbyt litościwe serce, szkoda tylko, że nie zawsze i nie dla wszystkich.
Księżniczka milczała; czuła ona dobrze aluzyę szwagra, tylko nie chciała jej zrozumieć.
— Tylko co wyjechał ztąd mój kuzyn — mówił dalej Emilian — który powziął o twojem sercu zupełnie przeciwne wyobrażenie.
— To już trudno — zawołała ośmielona dziewczyna — dla wszystkich serca mieć niepodobna.
Hrabia popatrzał na nią ze zwykłym swoim ironicznym uśmiechem.
— Ha! — rzekł — mógłbym zaprotestować w imieniu Leopolda, iż użyłaś niewłaściwego wyrażenia; nie należy on koniecznie do wszystkich. Ale mniejsza o niego. Chciałbym tylko wiedzieć, czy jedynie dla Drylskiej zachowujesz skarby swojej czułości?
Słowa te wymówione na chybił trafił, sprawiły tak dziwne wrażenie na księżniczce, iż szwagier zauważyć je musiał. W jednej chwili zarumieniła się i zbladła, zimny pot wystąpił na jej czoło.
— Hrabio Emilianie — wyszeptała — nie pojmuję... nie rozumiem...
Twarz szwagra z ironicznej stała się surową; wyraźne symptomata pomięszania księżniczki nie uszły jego bystrego oka.
— Cóż to znowu pannie Natalii? — spytał niemiłosiernie — zkąd ta zmiana? czyżbym dotknął przypadkiem jakiej serdecznej rany?
— Zimno mi trochę — wyrzekła, niby nie słysząc tego ostatniego przypuszczenia, a czując, iż drży cała — tak stoimy tutaj...
— To dziwna — zauważył hrabia — stoimy właśnie na słońcu, a promienie jego zaczynają już dogrzewać. Jednakże takie ranne wycieczki są niebezpieczne i mogą się dać we znaki; zdaje mi się, iż panna Natalia powinnaby przynajmniej rozumieć ich niestosowność. Bardzo to pięknie w białej szacie z rozpuszczonymi włosami bujać po rosie wśród gajów, jak rusałka; bardzo to poetycznie, nie przeczę, ale niestety, czas poezyi i rusałek przeminął, a panna Natalia naśladując je, naraża się na dziwaczne komentarze, gdyby przez kogo bądź, a nawet przez służbę spotkaną była o tej godzinie. Prawdziwie, możnaby nie wiedzieć co pomyśleć.
Wzruszył ramionami z wyrazem tak pogardliwego szyderstwa, iż księżniczka słuchała tej dotkliwej nauki wpół martwa.
— Zapewne to nie pierwszy raz panna Natalia odbywa te dziwaczne spacery? — pytał hrabia, zwracając na dziewczynę badawcze spojrzenie.
Nie czekał jednak odpowiedzi, jak gdyby nie chcąc jej zmuszać do kłamstwa, i mówił dalej:
— Proszę przecież bardzo, aby to było po raz ostatni; proszę i rozkazuję w potrzebie, a Drylska niech pamięta, iż ma obowiązek towarzyszyć wszędzie księżniczce, a jeśli go nie dopełnia, to nie widzę, na co tak bardzo jest przydatna, i natychmiast zastąpię ją kim innym; proszę więc zanadto nie powodować się dobrem sercem, bo to może protegowanym panny Natalii wyjść na złe.
Powiedziawszy to wszystko oschłym, stanowczym tonem, nieznoszącym odpowiedzi, hrabia uwolnił wreszcie Natalię od swojej obecności. Poszła na górę spłoszona i drżąca jak ptak raniony, szczęśliwa jednak, iż mogła uniknąć dłuższych badań.
Tym razem nie myślała skradać się ostrożnie przez pokój ochmistrzyni, owszem, z pewnym pośpiechem otworzyła drzwi, nie dbając o to wcale, iż ją obudzi. Jakoż Drylska postrzegła swoją wychowankę powracającą, i przetarła oczy, myśląc, iż ją jeszcze sen łudzi.
— Na miłość boską, księżniczko, co to znaczy? — zawołała.
Natalia zamiast odpowiedzi rzuciła się na fotel przy łóżku i gorzko płakać zaczęła.
To do reszty przestraszyło Drylską. Teraz przypatrując się baczniej Natalii, postrzegła jej zroszone ubranie i zerwała się na łóżku.
— O Boże! — krzyknęła — zkąd księżniczka powraca?
— Nieszczęście, moja Drylsiu, nieszczęście!
— Jakie nieszczęście? co się stało?
Trudno to było bardzo Natalii opowiedzieć, tem bardziej, iż nie myślała wtajemniczać ochmistrzyni w swoje sercowe sprawy; przecież wypłakać się i wyżalić musiała.
— Spotkałam Emiliana.
— Pana hrabiego! sama jedna w parku o tej godzinie! o ja nieszczęśliwa! — zawołała przerażona kobieta, załamując ręce. Po co księżniczka tam chodziła? czemu mię nie zawołała?
— Moja Drylsiu, stało się już.
— Tak, stało się, ale co pan hrabia powiedział? co ze mną będzie?
— Alboż to twoja wina? tłómaczyłam cię jak mogłam.
Drylska rozumiała dobrze, iż na pewne wykroczenie żadne tłómaczenie nie pomoże; przyszła jej na myśl wczorajsza rozmowa z hrabiną i uczuła się zgubioną.
— Co to też księżniczka wyrabia? — zawołała. Same niedorzeczności, a tymczasem wszystko to na mnie spada.
— Na ciebie, moja Drylsiu? — spytała zdziwiona.
— Tak, na mnie. Moja wina, że księżniczka odrzuca milionową partyę, moja wina, że myśli Bóg wie o czem, moja wina, że stawia tysiące kwestyi, które nie podobają się hrabinie Aurelii; że jest smutna, zamyślona, wszystko moja wina. A na domiar złego, trzebaż, aby sam hrabia spotkał księżniczkę na dzisiejszym spacerze. Co to z tego wyniknie?
Natalia płakała ciągle; słowa szwagra, powracając jej do pamięci, budziły tysiące obaw; obracała je w myśli na wszystkie strony, coraz groźniejsze nadając im znaczenie. Ochmistrzyni tymczasem nie zważając na to, mówiła dalej:
— Oj księżniczko, księżniczko, chciałam właśnie wczoraj o tem wszystkiem powiedzieć, ale cóż, księżniczka myślałaś właśnie o niebieskich migdałach i nie chciałaś mię puścić. Hrabina Aurelia bardzo rozgniewana.
— Wiem o tem, moja Drylsiu, wszyscy się na mnie gniewają.
— Bo też jak można było zrobić taką niedorzeczność i odmowić hrabiemu Leopoldowi?
— Nie mów mi o nim; dobrze iż raz sobie pojechał.
— A toż dlaczego? Nie pojmuję, czemu nie podobał się księżniczce? Taki młody, śliczny, hrabia i taki bogaty?
Natalia wstrząsnęła głową z oburzeniem.
— Doprawdy, hrabina Aurelia ma słuszność, kiedy powiada, że księżniczce Bóg wie co w głowie siedzi. Ja sama to uważam.
— Ty, moja Drylsiu? — podchwyciła Natalia z pewnym przestrachem.
— Tak jest; księżniczka cały dzień, a może i całą noc siedzi z rozpuszczonymi włosami, powtarzając półgłosem jakieś tam wiersze.
— Wiersze? — zawołała cała w ogniach, tak, iż ochmistrzyni domyślić się musiała, że trafiła na punkt drażliwy.
— O, jak się to księżniczka zarumieniła! A taż błękitna książeczka?
— Na miłość boską, co ty mówisz?!
Pomięszanie jej było tak gwałtowne, iż nie usiłowała nawet go ukryć. Oddziałało ono na ochmistrzynię; czuła, iż trafiła na trop tajemnicy, której wyświecenie zbawić ją mogło. Dlatego ciągnęła dalej, nie zważając wcale na błagalny wyraz, zawarty w głosie Natalii.
— Sądziłam — rzekła — iż ta błękitna książeczka pochodzi od hrabiego Leopolda, dlatego nic nie mówiłam.
Natalia wiedziała dobrze, iż nigdy skarbu swego nie wydobyła przed Drylską, nie mogła więc pojąć, jakim sposobem ta posiadała jej tajemnicę, bo nie podejrzewała wcale zwyczaju, którym ochmistrzyni posługiwała się z tak dobrym skutkiem.
— O, niech się księżniczka darmo nie zapiera, a lepiej powie mi wszystko — rzekła niezręcznie nauczycielka, usiłując korzystać z tej chwili.
Słowa te oprzytomniły Natalię.
— Ja się niczego nie zapieram — rzekła dumnie.
— I nic mi księżniczka nie powie?
— Nie mam też nic do powiedzenia.
Drylska rzuciła jej z pod oka złe spojrzenie; nie nalegała więcej, wiedziała, iż to byłoby zupełnie daremne, a potem zajęta była układaniem w obecnych okolicznościach planu obrony i postępowania.
Nie ulegało wątpliwości, iż uczyniła ważne, chociaż niezupełne odkrycie, należało tylko zeń skorzystać.
Drylska więc zaczęła się czemprędzej ubierać, a gdy księżniczka także, powróciwszy do swego pokoju, przywołała swoją pannę służącę, ochmistrzyni nieznacznie wysunęła się na kurytarz i udała się do apartamentów hrabiny Aurelii.
Hrabina tylko co się przebudziła, kazała więc natychmiast wpuścić ochmistrzynię.
— Cóż to się stało? pani Drylska — zapytała, siadając na łóżku.
Nauczycielka tymczasem ułożyła twarz i całą postać; miała minę tajemniczą, widoczne było, że coś wie, że zdołała coś odkryć i z tą ważną tajemnicą pospieszyła tak rano.
— Pani hrabina miała słuszność wczoraj — rzekła spuszczając oczy.
— Miałam słuszność? — powtórzyła przerażona Aurelia, przypominając sobie cały szereg przypuszczeń, któremi nie podzieliła się z nauczycielką. Niech pani Drylska mówi wyraźnie.
— W ręku księżniczki znajdują się złe książki.
— A toż jakim sposobem? — spytała surowo hrabina — jakież to książki? któż ich dostarcza?
Te zbyt szczegółowe badania nie zmięszały wcale ochmistrzynię.
— Ja tego nie wiem, pani hrabino.
— To źle, pani Drylska powinna to wiedzieć.
— Śmiem zwrócić uwagę pani hrabiny, iż nie zawsze jestem z księżniczką, szczególniej też w ostatnim tygodniu odebrałam nawet wyraźny rozkaz zostawiania jej więcej swobody. Książkę mógł ktoś podsunąć nieznacznie, lub też księżniczka sama.
— Cóż to za książki?
— Właściwie, pani hrabino, widziałam jedną tylko, oprawną w błękitną morę, z brązowymi brzegami.
— Ale cóż to za książka?
— Przyznam się pani hrabinie, iż tego nie wiem.
— Więc jakimże sposobem pani Drylska wie, jak ona wygląda?
Nauczycielka odchrząknęła.
— Wczoraj powracałam do siebie, zastanawiając się nad uwagami, uczynionemi przez panią hrabinę. Przyznaję to, byłam mocno wzruszona, bo chociaż pełniłam gorliwie obowiązki na mnie włożone, wymawiałam sobie gorzko moją niewiadomość. Chciałam natychmiast pójść do księżniczki i w poufnej rozmowie starać się ją wybadać, ale drzwi jej były zamknięte. Ujrzawszy światło w pokoju, chciałam wejść. Księżniczka odpowiedziała mi z pewną niecierpliwością, iż chce spać. Przecież głos zdradzał raczej chęć pozbycia się mię, niż senność; to wzbudziło moje podejrzenie tak dalece, iż, sama nie wiedząc, co uczynić, zajrzałam przez dziurkę od klucza. Zdawało mi się, iż w tak wyjątkowych okolicznościach mogłam to uczynić.
Mówiąc to, spojrzała niespokojnie na Aurelię, chcąc się przekonać, jak ona ten krok hazardowny uważać będzie; ale Aurelia odparła spokojnie:
— Ma się rozumieć. Trzeba było tylko uważać, aby księżniczka nie domyśliła się tego, bo najprzód byłby to dla niej zły przykład, a potem mogłoby to nadwerężyć szacunek, jaki dla nauczycielki mieć powinna.
— Tak też zrobiłam, pani hrabino — zawołała uradowana Drylska tą niespodzianą pochwałą — i wówczas to ujrzałam w rękach księżniczki błękitną książeczkę, o której mówiłam.
— Trzeba ją było dostać — wyrzekła z niezwykłą żywością Aurelia.
— Myślałam nad tem właśnie noc całą, pani hrabino, gdy rano usłyszałam, jak księżniczka cicho otworzyła drzwi od mego pokoju; była ubrana jak do wyjścia.
— Sama? o tak niezwykłej porze? to niepodobna, pani Drylska.
— Niestety, pani hrabino, niepodobieństwo to się spełniło; księżniczka na palcach wysunęła się na kurytarz, a potem widziałam przez okno, jak wbiegła do parku.
— I czemuż pani Drylska jej nie zatrzymała?
— Chciałam to uczynić, pani hrabino, tylko pomyślałam sobie, iż była to szacowna sposobność przejrzenia według rozkazu pani hrabiny pokoju księżniczki i dostania owej tajemniczej książeczki.
— I cóż? — spytała Aurelia.
— Niestety, pani hrabino, to rzecz niepojęta: nie znalazłam nigdzie śladu błękitnej książeczki, księżniczka musiała ją mieć z sobą.
— Tak więc pani Drylska niczego się nie dowiedziała i puściła Natalię samą jedną do parku — wyrzekła Aurelia z wymówką, która zawsze i wszędzie spotyka każde niepowodzenie.
— Zdawało mi się jednak, iż dobrze uczyniłam — kłamała dalej ochmistrzyni, bo jakeśmy to widzieli, ułożyła ona wcale zręczne tłómaczenie swojego niedbalstwa. Właśnie chciałam iść odszukać księżniczki, gdy powróciła.
— I nie powiedziała nic pani Drylskiej o swoim spacerze?
— Powiedziała, iż chciała użyć świeżego powietrza.
Aurelia przez chwilę namyślała się z czołem zachmurzonem.
— W tem wszystkiem jest coś, czego nie rozumiemy — wyrzekła wreszcie.
— I ja tak sądzę, pani hrabino — zawtórowała jak echo ochmistrzyni.
— Tajemnicy tej trzeba dojść koniecznie — zakonkludowała pani domu.
— Bez wątpienia, dojdziemy jej, pani hrabino.
— Więc Natalia nosi bezustannie tę książeczkę przy sobie?
— Tak sądzę, pani hrabino, skoro nawet wychodząc na ten poranny spacer, nie zostawiła jej w swoim pokoju.
— Niechże pani Drylska nie spuszcza ani na chwilę z oka księżniczki, a jeśli nie uda się książki pochwycić, trzeba przynajmniej przekonać się naocznie, że księżniczka nosi ją w kieszeni. Proszę mię o tem zawiadomić.
Na tem skończyła się audyencya hrabiny. Drylska ze lżejszem sercem powróciła na górę, nieco uspokojona co do skutków swego przekroczenia, które tak zręcznie upozorować potrafiła, i weszła jak mogła najciszej do pokoju swojej wychowanki, aby spełnić dalsze rozkazy hrabiny. Czuła dobrze, iż w tym względzie powinna rozwinąć nadzwyczajną czujność i energię, gdyż tutaj chodziło o byt, o to szacowne miejsce, zajmowane od lat tylu, a które przecież łatwo utracić mogła.
Księżniczka kończyła właśnie ubranie, włosy jej były uczesane, a służąca podawała suknię. Drylska korzystając z tej chwili, zbliżyła się do porzuconego rannego ubrania, pod pozorem zrekognoskowania szkody, zrządzonej rosą. w rzeczywistości zaś, aby wsunąć nieznacznie rękę do kieszeni i zobaczyć, co ona zawiera. Natalia jednak przeczuła ten manewr i nie zważając na czekającą z suknią służącą, podbiegłszy do ochmistrzyni z rąk prawie odebrała jej przemokłą szatę. Widocznie zawierała ona skarb jakiś i skarbu tego nikomu dać się dotknąć nie chciała.
Rzeczywiście była tam błękitna książeczka, dziewczyna nie rozłączała się z nią w dzień ani w nocy; odwracając się więc szybko od Drylskiej, wyjęła ją i wsunęła w kieszeń świeżo włożonej sukni, nie dbając o to, że dostrzeżona być mogła, lecz nie mogąc inaczej uczynić.
Wypadki tłoczyły się nad jej głową, zewsząd otaczały ją niebezpieczeństwa, a położenie było tak rozpaczliwe, iż nie dawała sobie nawet czasu zastanowić się nad niem. Chroniła tylko instynktowo to największe dobro swoje od obcej ręki, nie pytając nawet, czy na długo obronić je zdoła.
Skoro Drylska wiedziała, iż Natalia posiada błękitną książeczkę, nie była ona bezpieczną w jej rękach. Byłaby chciała teraz zwrócić ją Romualdowi, ale to było niepodobieństwem. Natalia nie miała w domu żadnej powiernicy lub zaufanej istoty, którejby mogła tak ważną misyę powierzyć; trzeba więc było czekać sposobnej chwili do pozbycia się dowodu i świadka miłości.
Nie była w stanie odważyć się na jej zniszczenie, chociaż była to jedyna rzecz, którą jej uczynić wypadało. Ale namiętność ma swoje niepohamowane prawa; karty te miały dla niej tak wielki urok, iż nie byłaby nigdy potrafiła podnieść na nie świętokradzkiej ręki. Miała rodzaj fanatycznego przywiązania do tego martwego przedmiotu; przedstawiał on dla niej symbol wzajemnej miłości, porozumienia i opatrznościowego zrządzenia losu, który dał im sposobność poznania się wzajem.
Gdyby była przypadkiem nie znalazła błękitnej książeczki, kto wie, co byłoby wypadło; kto wie, czy ulegając namowom otaczających i sile okoliczności, nie dałaby niecofnionego słowa hrabiemu i nie zgłuszyła w samej sobie głosu, wołającego ją na inną drogę.
Ona to powróciła jej do pamięci właściwy ton duchowy, któremu już gotowa była się przeniewierzyć; ona wskazała, iż przeczucia jej serca nie były próżnem marzeniem, skoro odzywały się taksamo w innej ludzkiej piersi, że miała prawo szukać ich urzeczywistnienia chociażby po za obrębem konwencyonalnego świata, który otaczał ją zaklętem kołem. Uważała ją więc poniekąd za talizman, wierzyła, iż pod jego wpływem los jej odmienić się musi i zaczarowane pałace marzeń staną się wreszcie rzeczywistością.
Dzień ten odznaczał się w głogowskim pałacu szczególnym przymusem; wprawdzie zazwyczaj życie w nim nie płynęło wcale swobodnie, przecież dnia tego zdawały się unosić w atmosferze groźne żywioły moralnych burz. Rozstrój był widoczny na wszystkich twarzach.
Emilian i Aurelia milczeli jak dwa sfinksy, postawa Drylskiej zdradzała wyraźnie przerażenie, Natalia starała się jak najmniej miejsca zajmować i niczem nie zwracać na siebie uwagi; służba nawet chodziła na palcach, przeczuwając drażliwe usposobienie państwa.
Tym sposobem obiad odbył się wśród głuchej ciszy; po obiedzie księżniczka chciała pospołu z ochmistrzynią wysunąć się do swoich apartamentów, ale wzrok hrabiny Aurelii przykuł ją do miejsca. Natalia więc nie śmiała naruszać domowych zwyczajów, według których należało jej poobiedną godzinę przepędzić z siostrą.
Ażeby nie narazić się na żaden wyrzut, Natalia się uzbroiła jedną z tych bezpożytecznych robótek, któremi kobiety tak chętnie zabijają czas, i usiadła w milczeniu, na pozór cała zaabsorbowana poruszaniem szydełka. Pomimo to jednak od czasu do czasu spoglądała z pod oka na siostrę z nieokreśloną trwogą.
Wśród zwykłego wyrazu znużenia, cechującego twarz hrabiny, widoczne były symptomata niepokoju, niecierpliwości nawet; oczy jej zwykle przyćmione, migotały przelotnymi blaskami, a ciemne brwi łączyły się prawie nad nosem w jedną linię groźnem ściągnięciem.
Fakt ten nie miał w sobie nic dziwnego; ludzie apatyczni bądź to skutkiem charakteru, bądź okoliczności, nie są wcale skłonni do pobłażania dla tych, co ośmielą się zamącić im zwykły spokój.
Ale Natalia nie wiedziała o tem wcale, nie miała pojęcia, o ile siostra była uwiadomiona o zbrodniach, przez nią popełnionych, i poruszała machinalnie szydełko, rozmyślając nad sposobami, dania wiadomości Romualdowi o swojem smutnem położeniu. Czuła dobrze, iż wyjść jutro rano do parku było niepodobieństwem i problemat ten najzupełniej pochłaniał wszystkie jej umysłowe władze, gdy nagle przerwał ciszę ostry głos Aurelii:
— Panna Natalia dziś bardzo zamyślona.
Biedna dziewczyna zadrżała, słysząc te zimne słowa, i podniosła na siostrę oczy, obciążone tak wielkim łagodnym smutkiem, iż wzrok ten powinien ją był przebłagać.
— Cóż tak absorbuje pannę Natalię? czy ranne wycieczki do parku, czy też błękitna książeczka? — mówiła niewzruszona hrabina.
Na te słowa robota wypadła z rąk księżniczki, oniemiała, jak gdyby w nią grom uderzył, blada, z rozszerzonemi źrenicami, słuchała dalej, niezdolna odpowiedzieć.
— A propos — ciągnęła szyderczo dalej starsza siostra — cóż to za tajemnicza błękitna książeczka? zkąd ona pochodzi? radabym ją zobaczyć.
Nastała chwila ciszy, wśród której oddech zamierał w piersiach Natalii.
— Cóż znaczy to tragiczne milczenie? — wyrzekła znowu hrabina — czy panna Natalia nie raczy mi odpowiedzieć?
Dziewczyna chciała być posłuszną, poruszała ustami, ale nie wyszedł z nich dźwięk żaden.
Aurelia zniecierpliwiona, nie rozumiejąc milczenia swojej siostry, powstała gwałtownie i zbliżyła się do niej z wyrazem groźby i rozkazu.
— Gdzież jest ta książeczka? chcę ją widzieć! mam do tego prawo! — zawołała.
Nie był to z pewnością sposób zdobycia zaufania. Natalia podniosła się także, śmiertelnie blada, i stanęła naprzeciw siostry, gotowa bronić swego skarbu.
— Chcę widzieć tę książeczkę, proszę mi ją pokazać! rzekła stanowczo hrabina.
Ale na ten wyraźny rozkaz dziewczyna wstrząsnęła głową.
— Proszę mi ją pokazać natychmiast! — powtórzyła hrabina, zdziwiona tym niepojętym uporem. Rozkazuję jako starsza siostra, która ci matkę zastępuje.
— Ty nie zastępujesz mi matki, matka byłaby inną dla mnie! — zawołała rozżalona dziewczyna.
— Natalio — odrzekła siostra — nie przyprowadzaj mię do ostateczności; ty musisz oddać mi tę książeczkę.
— Nigdy! — odparła księżniczka, zaciskając drobne ręce.
— Jak to? śmiesz opierać się memu rozkazowi? Musisz ją oddać dobrowolnie, albo...
— Nigdy, nigdy! — powtórzyła z energią rozpaczy.
Położenie stało się trudne. Pomimo wszystkich gróźb, Aurelia nie mogła użyć gwałtu przeciw siostrze, i księżniczka czuła to dobrze, skompromitowała się więc daremnie nieusłuchanym rozkazem. Upór Natalii jednak należało złamać koniecznie, inaczej groził on zupełnem rozprzężeniem rodziny; samowola młodej dziewczyny i tak już przekroczyła wszelkie możliwe granice.
— Natalio! — zawołała raz jeszcze groźnie hrabina, przystępując do siostry, jak gdyby chciała sama odebrać to, czego ona dobrowolnie oddać nie chciała.
Dziewczyna zadrżała od stóp do głowy; chciała się cofnąć, zabrakło jej siły, chciała krzyknąć, głos zamarł jej w piersi, i zwyciężona wzruszeniami dnia tego, padła jak martwa na ziemię.
Było to niespodziane rozwiązanie trudności, jakiego nie mogła spodziewać się hrabina. Pierwszą jej myślą było sięgnąć do kieszeni Natalii i wydobyć ową nieszczęśliwą książeczkę, ktorą biedna dziewczyna broniła z tak rozpaczliwą siłą. I teraz nawet ręce jej zaciskały się koło niej instynktownie. Nietrudno jednak było Aurelii zwyciężyć ten ostatni wysiłek. Teraz dopiero posiadłszy żądany przedmiot, zwróciła uwagę na siostrę.
Księżniczka nie dawała znaku życia, trzeba było czemprędzej przywołać Drylskiej.
Ochmistrzyni poznała od razu, że wychowanka jej uległa prostemu zemdleniu, spowodowanemu nadmiarem wzruszeń; uspokoiwszy więc troskliwość hrabiny, zajęła się jej trzeźwieniem.
Aurelia lepiej niż Drylska wiedziała, co spowodowało nagłą słabość siostry; dlatego też zostawiwszy ją staraniom nauczycielki, uznała, iż najlepiej uczyni, nie drażniąc ją próżno swoim widokiem w chwili, gdy oczy otworzy, i oddaliła się z pokoju.
Hrabina Aurelia nie miała złego serca i z pewnością kochała siostrę, o ile tylko kochać była zdolna, ale kochała ją po swojemu, naginając gwałtem, prawie z okrucieństwem do swego sposobu widzenia i pojmowania rzeczy. Nie dziw, postępowała ona z nietolerancyą wszystkich silnych przekonań, które wierzą, iż po za ich sferą nie ma szczęścia ani zbawienia. W skutkach więc swoich miłość jej równała się nienawiści.
Nie weszła nigdy w potrzeby serca młodej dziewczyny, nie chciała słuchać jej marzeń, ziębiąc systematycznie każdy żywszy wybuch uczucia, każdą myśl samodzielną. Nie potrafiła jednak zażegnać burzy, tylko straciła jej świadomość, ster tej inteligencyi wypadł jej z dłoni. Natalia nie przestała myśleć i marzyć, tylko zamknęła się w sobie.
Może też hrabina miała szczególne powody lękać się dla siostry niebezpiecznych wybryków wyobraźni, może chciała ją prowadzić drogą, jaką uznawała za najlepszą do portu szczęścia; w takim razie sposób postępowania był bardzo niezręcznie obrany.
Zresztą tu szło o rzeczy stokroć ważniejsze, niż osobiste szczęście księżniczki; szło o honor rodzinny, o przekonanie sfery, którym naturalnie pojedyńcze indywidua muszą być poświęcone.
Dlatego to zapewne Aurelia zostawiwszy siostrę staraniom Drylskiej, z czystem sumieniem udała się do swojego pokoju dla przepatrzenia tajemniczej błękitnej książeczki, która według jej mniemania wszystko złe spowodowała. Skutek zaś rozpatrzenia był taki, iż kazała natychmiast prosić do siebie Emiliana.
Fakt podobny zdarzał się niezmiernie rzadko; hrabia i hrabina Romińscy należeli bowiem do tych przykładnych stadeł, które nie potrzebują być nieustannie razem, i zapewne muszą posiadać zadziwiającą jedność myśli, bo nie mają nigdy powodu komunikować ich sobie wzajemnie. Wezwanie więc hrabiego przez hrabinę było rzeczą, wychodzącą zupełnie po za obręb zwyczajów domowych, i zdziwić musiało zarówno kamerdynera, który je zanosił, jak małżonka, co je odbierał.
Emilian zwyczajem ludzi dobrze wychowanych, nie kazał ani chwili czekać na siebie i stawił się niebawem w gabinecie żony.
Aurelia była niezmiernie wzburzona, i zamiast jak zwykle spoczywać w fotelu, przechadzała się po pokoju, a widząc wchodzącego męża, postąpiła ku niemu i podała w milczeniu błękitną książeczkę.
Hrabia wziął ją, otworzył, przejrzał, i złożywszy z pogardliwym ruchem, zapytał?
— Cóż to są za brednie? Sądzę, iż nie na to mię przywołałaś, ażebym przełknął te niesmaczne elukrubracye poetyczne.
— Książeczkę tę znalazłam u Natalii.
— U Natalii? a to jakim sposobem? do kogoż ona należy?
— Do kogo? Zdaje mi się, że to jest wypisane wyraźnie.
Hrabia otworzył drugi raz książeczkę, na której tytuł nie zwrócił uwagi, i przeczytał głośno tak starannie rondem wypisane wyrazy: „Poezye, myśli i notaty Romualda Kaliny“.
— Romualda Kaliny? — powtórzył z namysłem — zdaje mi się, iż tak się nazywa nauczyciel mego syna.
Przez chwilę małżonkowie patrzali na siebie w milczeniu.
— I jakże te niedorzeczności pana Kaliny dostały się do rąk księżniczki? — zapytał z gniewem Emilian.
Znowu była chwila ciszy, bo Aurelia faktu tego wytłómaczyć nie mogła.
— Czy nie to przypadkiem — szepnęła hrabina — było powodem odrzucenia Leopolda?
Hrabia wzruszył ramionami.
— Na honor — rzekł — to rzecz osobliwsza! Jednego dnia przybywa do Głogowa hrabia Romiński i jakiś bakałarz przybłęda, i trzeba, aby ten ostatni zawrócił głowę księżniczki Staromirskiej. Mów co chcesz, Aurelio, to dowodzi jakiejś rodowej skłonności do mezaliansów, przynajmniej sercowych.
— Zdaje mi się, że Natalia nie zna go nawet — szepnęła hrabina, zaciskając usta.
— Zdaje ci się, a ja spotkałem dzisiaj rano Natalię, biegnącą jak łania przez park, i nie zaręczę ci wcale, czy tam nie było gdzie nauczyciela. Takim ludziom dowierzać nie można, są zawsze na wszystko gotowi. Ależ tak prędko, tak prędko!
— Nie, to nie do uwierzenia! — powtarzała Aurelia.
— Wszystko jest do uwierzenia dla ludzi, co znają świat — odparł sentencyonalnie hrabia. Zdaje mi się, iż wczoraj jeszcze ostrzegałem cię, co się święci. Nauczyciele, inżynierowie, doktorowie, to jedna i taż sama rasa ludzi; powinnabyś o tem wiedzieć, Aurelio, i nie dowierzać tak ślepo pozorom. Czyż nie znasz, co się za nimi ukrywa?
Mówił to z całą goryczą i szyderstwem, nieopuszczającem go nigdy, kładąc przycisk osobliwy na niektóre wyrazy, jak gdyby podkreślał je w duchu. Aurelia jednak zajęta siostrą, mniej zwracała uwagi na ironiczne przycinki męża; ważność chwili nie pozwoliła jej zatrzymywać na nich myśli, więc wyrzekła znowu:
— Trzeba będzie śledzić Natalię, przekonać się, czy traf lub rozmysł podał jej tę książeczkę w ręce?
— A to na co? — wyrzekł pogardliwie hrabia. Bądź przekonana, że jeśli ona nie zna dotąd rzeczywiście pana Kaliny, o czem wątpię, pozna go niebawem, a z pewnością znając go lub nie znając, kocha całą potęgą pensyonarskiej wyobraźni, to bije z jej twarzy. Zresztą może to już taki los kobiet waszego domu. Nie widzę jednak wcale, co nas obchodzić może, jakie były stosunki tej czulej pary? Tu chodzi właśnie o to, aby te stosunki stanowczo rozerwać. Im mniej będzie eksplikacyi, tem lepiej. Twórca tych niedorzeczności — dodał, wskazując pogardliwie błękitną książeczkę — musi posiadać porządną dozę szaleństwa. Jesteśmy prawdziwie nieszczęśliwi, że podobnych ludzi potrzebujemy do naszych dzieci i wprowadzamy do domu tę egipską plagę. A przecież rekomendowano mi tego Kalinę z najlepszej strony. Ale takim ludziom nigdy nie można dowierzać, to rzecz dowiedziona.
Hrabia mówił te urywane zdania przechadzając się po pokoju i przerywając sobie co chwila, jak gdyby namyślał się, co miał czynić?
— Cóż zamierzasz? — spytała wreszcie Aurelia.
— Rzecz bardzo prosta: zamierzam natychmiast odprawić Imci pana Kalinę z jego poezyami, i dopilnować sam, aby wyjechał jutro ze świtem; ty zaś czuwaj nad Natalią, aby nie popełniła jakiego szaleństwa.
— Cóż mogłaby uczynić? — wyrzekła naiwnie hrabina, nie pojmując zapewne, aby miłość mogła unieść księżniczkę Staromirską do jakiego bezpowrotnego kroku.
Emilian wzruszył ramionami i zastanowił się przed swoją żoną.
— Rzucasz mi prawdziwie nieoszacowane kwestye, Aurelio — wyrzekł z goryczą. Pamiętaj, że nie wszyscy posiadają twoją rozwagę, zastanowienie się, panowanie nad sobą, nie wszyscy potrafią zatrzymać się na połowie niebezpiecznej drogi. Natalia jest rzutną i szczerą, dowiodła tego aż nadto postępowaniem swojem z Leopoldem; więc trzeba się mieć na baczności. Ona nie byłaby zdolna oszukać pozorami miłości uczciwego człowieka, coby jej zawierzył.
Hrabina nie potrafiła nic odpowiedzieć na te słowa, w których przebijała się skryta, nieukojona boleść. Zresztą hrabia nie czekał na odpowiedź; rzuciwszy żonie ten ostatni wyrzut, wyszedł z jej pokoju, i wróciwszy do siebie, kazał przywołać nauczyciela.
Wezwanie to nie w smak poszło Romualdowi. Hrabia zazwyczaj przychodził o tej godzinie do syna i przesiadywał u niego czas jakiś, a w pewnych położeniach każde naruszenie istniejącego porządku sprawia wrażenie. Położenie Romualda miało swoje rozkosze i niebezpieczeństwa. Wprawdzie marzył on całe życie o nieznanej kochance, któraby z promyka spłynęła ku niemu, był więc dumny i szczęśliwy zarazem miłością księżniczki; przecież upojenie dotychczasowego powodzenia nie uczyniło go wcale głuchym ani ślepym na ewentualne następstwa, jakie oboje ich spotkać mogły. Zresztą chwila obecna miała tyle uroków, tyle niewyczerpanych jeszcze słodyczy, iż miłość jego daleka była od fazy, w którejby sielankowe jej rozkosze starczyć mu nie mogły. Lękał się więc jakiejbądź zmiany i z prawdziwym niepokojem stawił się przed ojcem swego ucznia.
Za wejściem Romualda, hrabia, który przechadzał się po pokoju, spojrzał na niego z rodzajem ciekawości, jak gdyby widział go po raz pierwszy, lub chciał zbadać bystrym wzrokiem prawdziwą wartość tego człowieka.
Kalina był niezaprzeczenie pięknym chłopcem, Emilian musiał nawet przyznać w duchu, iż posiadał on pewien wdzięk i szlachetność postawy, nadającą mu wcale nie codzienną powierzchowność. Szlachetność ta miała może coś przesadzonego, przypominała czemś nieokreślonem dobrego aktora, ale niemniej uderzała za pierwszem wejrzeniem, i razem z melancholicznym blaskiem czarnych oczu, mogła uczynić wrażenie.
— Doprawdy — pomyślał Emilian — byłem djabelnie nieuważny, żem mu się wprzódy nie przypatrzył; przecież, któżby się spodziewał, iż on będzie śmiał?...
Myśl ta była w rażącej sprzeczności ze zdaniem, wygłoszonem tak niedawno, iż ludzie znający świat, wszystkiego spodziewać się powinni, oraz z wyobrażeniem Emiliana o ludziach tego gatunku, co Romuald Kalina, którzy na wszystko gotowi się odważyć; ale zbytnia konsekwentność nie jest zwykle udziałem człowieka, inaczej nie popełnialibyśmy nieustannie tysiąca błędów, tak łatwych do przewidzenia.
— Pan hrabia mię wezwał — wyrzekł dźwięcznym głosem Romuald, zniecierpliwiony milczeniem swego pryncypała.
— Tak jest, panie Kalina; chodzi tu nawet o rzecz dość ważną... dla pana.
— Dla mnie? — powtórzył zmięszany — mogęż zapytać, o co właściwie?
— I owszem, właśnie dlatego kazałem prosić pana Kaliny.
Przez chwilę patrzał mu w oczy, ale nauczyciel pozostał niezbadany.
— Uważam — ciągnął dalej Emilian — iż dalszy pobyt pana Kaliny w Głogowie jest zupełnie bezpotrzebny i chciałem go o tem uprzedzić.
Wiadomość ta była tak nagła i objawiona, tak bez żadnej ogródki, iż usłyszawszy ją nauczyciel, skamieniał; po chwili jednak uczuł wyrządzoną sobie obrazę, czoło jego pobladło, źrenice zamigotały ogniem.
— Panie hrabio — rzekł — pragnąłbym usłyszeć, w czem nie dopełniłem przyjętych obowiązków?
— Zdaje mi się — odparł chłodno Emilian — iż nie mam żadnej przyczyny tłómaczyć się panu Kalinie z moich postępków; niech to będzie fantazya z mojej strony — dodał szyderczo — ale pan Kalina musisz natychmiast Głogów opuścić. Ma się rozumieć, roczną pensyę wypłacam bez sporu, bo zdaje mi się, iż taki był warunek naszej umowy; oto jest kwit do kasy, przygotowany przezemnie. Wydałem także rozkazy, aby konie jutro rano odwiozły go do K., najbliższej stacji kolei. Pozostaje mi więc tylko życzyć szczęśliwej drogi.
Romuald wysłuchał tego wszystkiego, tylko na wspomnienie pieniędzy krew oblała mu czoło; czuł, iż nie zasłużył na nie, a jednak nie mógł odmówić; położenie, w jakiem się znajdował, w jakie mógł być wplątany, nie pozwalało mu rzucić w oczy hrabiemu tego rodzaju dobrodziejstwa. Zresztą, chciał przynajmniej dowiedzieć się, jak dalece rodzina Natalii była uwiadomiona o ich wzajemnych stosunkach, i dlatego wyrzekł:
— Panie hrabio, mam prawo przynajmniej zapytać, dlaczego tak nagle jestem oddalony?
— Zbytnia ciekawość — odparł Emilian — bo ja znowu mam prawo nie odpowiedzieć, jeśli mi się tak podoba. Radzę więc panu Kalinie, nie dopytywać się tak bardzo; odpowiedź może być nieprzyjemna, taka, jakiej się pan nie spodziewasz. W końcu, jeśli już koniecznie o to idzie, pan Kalina pisze poezye, a ja wcale sobie nie życzę mieć przy synu moim poety.
— Panie hrabio — zawołał — pan nie mówisz mi wszystkiego.
— A gdyby i tak było? — odrzekł powolnie Emilian. W każdym razie, zdaje mi się, iż powiedziałem dość, abyś pan zrozumiał, że powinieneś natychmiast Głogów opuścić.
— Tego rozkazu nie będzie pan hrabia potrzebował powtarzać z pewnością -- wyrzekł oburzony nauczyciel.
I zwyciężony wyruszeniem, nie dbając o to, co dalej nastąpi, zwrócił się do drzwi, zostawiając nietknięty kwit do kasy, oddawany mu przez hrabiego.
— Panie Kalina, zapominasz pan o kwicie.
— Nie chcę pańskich pieniędzy! — zawołał obrażony nauczyciel.
Emilian popatrzał za nim przez chwilę ze szczególnym uśmiechem, potem zadzwonił na lokaja.
— Idź — rzekł, oddając mu kwit — zanieś to panu Kalinie i zaprowadź go do kasy, a gdy będzie wypłacony, przyjdź mi o tem powiedzieć.
Jak widzimy, nie brał on na seryo bezinteresownego postępku Romualda; zresztą miał on prawo do wynagrodzenia za zawód doznany i mógł się powołać na uczynioną umowę. Są jednak delikatne odcienie, niepozwalające korzystać z pewnych praw; z tego więc powodu hrabia był ciekaw, co uczyni nauczyciel.
W sercu nie miał on ani urazy, ani gniewu ku niemu. Romuald Kalina postępował w duchu swego położenia, jak on znowu, hrabia Romiński, czynił, co mu wypadało, aby zniweczyć jego zamiary. Obadwaj byli w swojem prawie.
Bądź co bądź, Emilian z pewną niecierpliwością oczekiwał powrotu lokaja, a gdy wreszcie ten przyniósł oznajmienie, iż suma należna nauczycielowi, wypłacona została, uśmiechnął się pogardliwie. Od tej chwili w jego przekonaniu Romuald został osądzony. Czy słusznie jednak? Pytanie to nie postało w myśli Emiliana.
Być może, iż nie miał on jasnego wyobrażenia o koniecznościach, rządzących nieraz połoniami ludzkiemi. Gdyby zresztą nauczyciel był wziął bez wahania kwit jego, jako rzecz należną sobie z prawa, fakt ten nie miałby żadnej doniosłości. Wahanie jego przeciwnie świadczyło o wewnętrznej walce, o dysharmonii pomiędzy myślą a czynem, a tem samem dawało niejako miarę wartości człowieka, który dla jakichbądź względów postąpił wbrew pierwotnemu zamiarowi.
Emilian w życiu trzymał się zasady, iż trzeba zawsze wiedzieć dokładnie, z kim się ma do czynienia. Być może więc, iż naumyślnie w stanowczej rozmowie drażnił nauczyciela, chciał wiedzieć, jak mu odpowie.
Romuald Kalina miał prawo na swojem stanowisku równie wyniośle traktować hrabiego, zachowując zimną, konwencyonalną postawę człowieka, który zmuszony odbierać rozkazy, poniżyć się jednak nie pozwoli. Romuald nie powinien był pytać o wyjaśnienia, które musiały stać się drażliwe; pierwsze słowa hrabiego były aż nadto dostateczne, ażeby sam nie chciał dłużej pozostać pod jego dachem, na jego chlebie.
Popełnił więc błąd podwójny: powiedział zbyt wiele i zbyt mało zarazem, w kwestyi moralnej taksamo jak w kwestyi pieniężnej nie umiał utrzymać się na właściwem stanowisku i obronić swojej godności. Dla człowieka wytrawnego jak Emilian, te dwa fakta były wymowne.
Wydawszy więc rozkazy, aby jutro równo ze świtem odwieziono nauczyciela do stacyi kolei, hrabia uspokoił się zupełnie co do tego przedmiotu i powrócił do zwykłych zatrudnień.
Hrabina tymczasem po rozmowie z mężem udała się do siostry.
Starania Drylskiej prędko powróciły ją do przytomności, ale pierwsza myśl Natalii, gdy otworzyła oczy, była dla tego drogocennego przedmiotu, który jej wydrzeć usiłowano. Sięgnęła do kieszeni, nie znalazła błękitnej książeczki i zwróciła się do ochmistrzyni z wyrazem rozpaczy.
Drylska domyśliła się zapewne z tego ruchu i twarzy księżniczki, co zaszło pomiędzy nią a siostrą, dotknięta jednak w swojej godności, milczała. Młoda dziewczyna zrozumiała widać, iż wszelkie usiłowania odzyskania własności były daremne, bo pozostała pogrążona w ponurem milczeniu, przyjmując z zupełną obojętnością gorliwe starania nauczycielki.
Rzeczywiście, jeżeli Drylska nie chciała i nie mogła pocieszyć swojej wychowanki, krzątała się niezmordowanie około jej zdrowia. Sama rozpięła suknie, rozsznurowała gorset, obwinęła ją kaszmirowym peignoirem i położyła na sofie, potem przyniosła jej wody pomarańczowej. Natalia jak dziecko dała powodować sobą; na teraz działalność jej była złamana, myśli błąkały się nieposłuszne woli, niezdolne objąć jeszcze tego, co się stało. Czuła to jedno, iż wyrządzono jej ciężką krzywdę, pozbawiono największego dobra, iż w życiu jej stał się jakiś przełom, i że była strasznie nieszczęśliwa. Leżała tak cicha, blada, martwa z pozoru, nie odpowiadając na natrętne pytania Drylskiej, cała zatopiona w swoim żalu, gdy weszła Aurelia.
— Jakże się masz teraz, Natalio? — spytała, zbliżając się do siostry.
Twarz hrabiny odzyskała już zupełnie zwykły wyraz; spoglądała na Natalię oczyma, w których nie malowało się nic prócz znużenia.
Ale na jej widok, księżniczka zamiast odpowiedzi, wybuchnęła spazmatycznym płaczem; wszystko powróciło jej do pamięci.
— Aurelio! — zawołała wśród łkania — Aurelio! dlaczegożeś mi to uczyniła?
Hrabina wzruszyła lekko ramionami i dała Drylskiej znak, aby zostawiła ją samą z siostrą, potem usiadła przy niej i zdawała się oczekiwać aż się uspokoi.
Natalia jednak uspokoić się nie mogła i powtarzała rozżalona:
— Dlaczegożeś mi to uczyniła?
— Moja Natalko, jesteś doprawdy wielkiem dzieckiem — zaczęła znowu hrabina łagodnie.
— Nie, nie jestem dzieckiem — przerwała.
— Skoro cię mała rzecz tak bardzo obeszła — kończyła spokojnie Aurelia.
— Ach, to nie jest dla mnie mała rzecz!
— Doprawdy, nie pojmuję cię Natalio.
— Ty bo mię nigdy pojąć nie chciałaś, nie rozumiałaś mię nigdy, nie weszłaś w potrzeby mego serca. Sądziłaś może, iż uspokoisz jego bicie swoim wiecznie jednostajnym chłodem. Sądziłaś, że mię uczynisz czem chciałaś, żywym automatem, konwencjonalną istotą, ruszającą się, oddychającą, myślącą podług miary, sądziłaś, że zabijesz we mnie porywy młodości i wszystko, co stanowi rozkosz życia.
— Sądziłam to, co i dziś sądzę, Natalio, iż mam obowiązek czuwać nad twoim nierozsądkiem, niedoświadczeniem.
— I cóż mi przyjdzie z twojego rozsądku, z twojego doświadczenia?
— Widzę — odparła Aurelia — iż w tej chwili niepodobna z tobą mówić; przyjdzie czas, w którym oddasz mi sprawiedliwość.
— Gdybyś ty mię kochała — zawołała dziewczyna — inaczej postępowałabyś ze mną. Gdybym ja miała matkę...
— Gdybyś miała matkę, ona także nie mogłaby pozwolić na twoje wybryki i szaleństwa; ona musiałaby także skarcić je, jak ja karcę.
— Onaby mię kochała, wysłuchałaby przynajmniej.
— Jeżeli o to ci idzie, gotowam cię wysłuchać cierpliwie, chociaż nie sądź, abym mogła pochwalić dziwactwa twego postępowania.
— Dziwactwo, szaleństwo, fantazya, u was nie ma innego wyrazu.
— Nie moja w tem wina; czemuż nie chcesz dać się prowadzić właściwą drogą i słuchać tych, co ci są prawdziwie życzliwi?
— Wybyście mię gotowi zabić z życzliwości.
— Uspokój się, Natalio, porzuć te wymówki, które do niczego nie mogą doprowadzić. Ktośby pomyślał, iż wyrządzono ci prawdziwą krzywdę, odbierając książeczkę, pełną niedorzecznych wierszy, nie wiedzieć przez kogo napisanych.
Gdyby Aurelia osypała wyrzutami lub nawet obelgami swoją siostrę, nie byłaby doprowadziła jej nigdy do stanu, w jaki wprawiły ją te proste słowa. Uczuła coś nakształt tego, co czuć musi wierny chrześcianin na widok sprofanowanej relikwii, na odgłos bluźnierstwa.
Długi czas spoglądała na hrabinę, szukając próżno w myśli odpowiedzi; zdławił ją wyraźnie zbytek oburzenia.
— Alboż ty jesteś w stanie zrozumieć — zawołała wreszcie — te natchnione wyrazy? alboż ty wiesz, co to jest miłość, serce, prawdziwe uciemiężone uczucia, polotne myśli, niekrępowane niczem?
Z kolei hrabina słysząc to głośne wyznanie wiary, spojrzała na siostrę z prawdziwem przerażeniem. Natalia przekraczała wszystkie granice tolerancji i czyniła jej położenie zupełnie niemożebnem.
— Doprawdy — wyrzekła lodowatym tonem, podnosząc się z miejsca — chciałam postępować z tobą łagodnie, sądziłam, że mam do czynienia z chorem, rozżalonem dzieckiem, a nie z dziką waryatką. Widzę, że jesteś kompletnie szaloną.
— Wiem, wiem, że u was każda prawda nazywa się szaleństwem.
— Nie myślę wcale wdawać się w żadne rezonowania, chciałabym tylko zapytać, zkąd poczerpnęłaś te wszystkie niedorzeczności, które powtarzasz mi od dni kilku? czy przypadkiem nie od autora błękitnej książeczki? To byłoby godne jego i ciebie zarazem.
Natalia była zanadto rozdrażniona, aby mierzyć swoje słowa, lub zważać na ich następstwa.
— Tak jest — zawołała — wiem teraz, że po za waszym zimnym światem konwencjonalizmu istnieje świat inny, prawdziwych uczuć i myśli; wiem, że po za przyjaźnią i szacunkiem małżeńskim, o których mówisz mi zawsze, jest miłość.
Wyznanie to przejęło zimnym dreszczem hrabinę, wskazując, jak złe głęboko zapuściło korzenie w niedoświadczonem sercu siostry. W każdym innym razie słysząc z jej ust podobne rzeczy, Aurelia byłaby bez wahania wyszła z pokoju, nie zadając sobie nawet pracy odpowiedzi; teraz jednak czuła, iż korzystając z gwałtownego wzruszenia Natalii, mogła się wiele dowiedzieć, i dlatego wyrzekła znowu:
— Bredzisz, jak w gorączce. Prawdziwie, miałam o tobie lepsze wyobrażenie; nie sądziłam, aby księżniczka Staromirska tak łatwo zapomniała o swojej własnej godności i stanowisku, jakie zajmuje, aby głupie wiersze jakiegoś tam nauczyciela od razu przewróciły jej w głowie.
— Czemuż więc urodziłam się księżniczką Staromirską? — zawołała dziewczyna, przyprowadzona do ostateczności lekceważeniem przedmiotów czci swojej — to nie moja wina! Czemu pomimo to serce moje uderza? czemuż nie zdołaliście go wyziębić lodowatą atmosferą, jaka otaczała mię od kolebki? czemuż pomimo wszystkie starania wasze, myślę i czuję?
Niestety, pytania te hrabina także mogła sobie uczynić, próbowała więc znowu drogi rozumowania.
— Przypomnij sobie Natalio — odparła, zdobywając się na zimną krew wobec gwałtownych wybuchów księżniczki — iż widząc twoje szalone usposobienie, chcieliśmy czemprędzej dać ci poznać świat rzeczywisty, przyspieszając małżeństwo twoje...
— Z hrabią Leopoldem! - przerwała — z tą znudzoną lalką, który z uśmiechem na ustach śmiał mówić mi, iż mię znajduje zachwycającą!
Natalia powiedziała to z akcentem obrażonej dumy i miała słuszność, czuła bowiem dobrze, iż zasługiwała na coś lepszego, niż grzeczne frazesy obojętnego w gruncie panicza. Duma ta jednak według hrabiny była bardzo źle skierowaną, dlatego odpowiedziała z przekąsem:
— Zapewne panna Natalia woli ogniste wyznania poetycznego bakałarza?
Na to wyraźne pytanie księżniczka nie mogła odpowiedzieć; nie wstrzymywała jej rozwaga, ale raczej instynkt jakiś, chroniący od sarkazmów. Odpowiedzieć, było to narazić swoje bożyszcze na szyderstwo; milczała więc, zaciskając dłonie rozpacznie.
— Wielki Boże! — zawołała hrabina — cóżby się stało gdybyśmy nie czuwali nad tobą! Znajdowałaś się nad brzegiem przepaści, Natalio.
Aurelia powiedziała to z prawdziwem przerażeniem, widząc teraz dopiero całą grozę niebezpieczeństwa, jakie zagrażało ich domowi.
Księżniczka miała ochotę ją błagać, aby pozwoliła jej rzucić się w tę przepaść, gdzie widziała dla siebie jedyne szczęście, aby zechciała zapomnieć o jej istnieniu. Ale nie uczyniła tego, czuła, iż to byłoby daremne. Siostra zresztą budziła w niej teraz tylko wstręt i oburzenie; nie mogła znieść jej litośnego współczucia i dotkliwych przycinków, jakich nie szczędziła nauczycielowi.
Była to ze strony hrabiny niezręczna taktyka; szyderstwo bowiem nic a nic nie ziębiło czci ani miłości Natalii, a podniosło w jej oczach Romualda do godności męczennika.
Widząc więc, iż zamiast uspokoić, drażni tylko siostrę, Aurelia zostawiła ją staraniom Drylskiej, sama zaś wyszła dowiedzieć się od męża, co postanowił względem nauczyciela.
Długi czas Natalia leżała na sofie milcząca, nie odpowiadając wcale na nieustanne pytania ochmistrzyni. Powoli myśli jej zaczęły przychodzić do ładu, rozważała nowe położenie, w jakiem się znalazła, napróżno szukając zeń wyjścia. Teraz dopiero z powrotem sił fizycznych, wzmógł się dręczący niepokój. Bez wątpienia siostra i szwagier wiedzieli o wszystkiem, dalszy więc ciąg istnienia, jakie prowadziła od tygodnia, był niepodobieństwem. Co miało nastąpić dalej?
Pytanie to stawało przed nią w całej grozie. Jakim sposobem potrafi znowu zejść się z Romualdem? bo nie przypuszczała, aby jakabądź ludzka siła rozdzielić ich mogła. Jedynem niepodobieństwem dla niej było nie widzieć go więcej.
A tymczasem mijały godziny, mrok zapadał, gwiazdy zapalały się na niebie i świeciły wśród błękitów spokojnie i jasno, jak gdyby urągając swym migotliwym blaskiem niepokojom ich ducha.
Natalia zerwała się z miejsca, dusiła ją atmosfera zamkniętego pokoju, piersiom brakowało powietrza. Myśli biegły ku Romualdowi; czuła dobrze, iż dzień ten tak burzliwy dla niej, dla niego także nie mógł upłynąć spokojnie, że z nim także stało się coś, czego ona wiedzieć nie była w stanie.
Powstała z miejsca i zaczęła szybkimi krokami przebiegać swój pokoik, pragnąc rozwalić te ściany, zniweczyć zapory. Zdawało jej się, że jest tu żywcem zamurowana, odcięta od reszty świata, i dręczona wzrastającą trwogą, zbliżyła się do okna. Jak wiemy, okno to wychodziło na obszerny trawnik, rozciągający się z tej strony pałacu, z boku jednak były cieniste szpalery, których głębię zalegała cisza i ciemność.
— Duszno mi — szepnęła księżniczka, opierając się o przymknięte okno.
Drylska przestraszona, otworzyła je szeroko, a Natalia odetchnęła pełną piersią, spoglądając na cichą półsenną naturę, spowitą cieniem nocy, jakby zapytywała gwiazd, kwiatów i liści, dlaczego ona jedna wśród spokoju świata, stanowi fałszywą nótę? dlaczego, kiedy te miliony świateł zawieszonych w przestrzeni, krążą drogą zakreśloną z góry, kiedy ptaki i owady unoszą się swobodnie w kierunku dowolnie wybranym, ona jedna obdarzona uczuciem i myślą, zmuszona jest iść wbrew sercu swemu, wbrew duchowym potrzebom, wbrew woli? I w milczeniu załamała ręce, czuła, że tak dalej być nie może.
Nie dla niej jednej godziny wieczoru upływały w ten sposób. Romuald powrócił do siebie od hrabiego w stanie rozdrażnienia łatwym do pojęcia; i on także zadawał sobie wszystkie pytania, które ją dręczyły. Rozdrażnienie zaś jego było tem większe, iż czuł dobrze, że wobec hrabiego nie odegrał roli, jaką pragnąłby był odegrać. Ale niestety! konieczność stanęła mu na zawadzie w wykonaniu pierwotnego planu. W myśli swojej powinien on był rzucić w oczy pryncypałowi pieniądze, jakie mu ofiarował; nieszczęściem jednak musiał je przyjąć, nie miał bowiem czem nawet na kolei opłacić swojej podróży. Romuald Kalina lubił zbytek, którego w pojęciach swoich nie mógł oddzielić od estetyki życia, i wydawał zwykle co miał, na tysiące niepotrzebnych przedmiotów, z prawdziwie poetyczną nieoględnością.
Upewniwszy się więc o korzystnem miejscu nauczyciela w Głogowie, nie troszcząc się o przyszłość, pozbył się do reszty pieniężnych zapasów. Winy zaś przykrego położenia, w jakiem się znalazł, nie myślał upatrywać w sobie samym, tylko w niesprawiedliwości losu, który dając mu pańskie gusta i usposobienia, nie dał mu zarazem potrzebnych środków.
Z tego powodu gdyby mu kiedykolwiek przyszło opowiadać zajście z hrabią Romińskim, Romuald byłby twierdził bez zajęknięcia, iż rzucił mu w oczy ofiarowane pieniądze, i czyniąc to we własnem przekonaniu, nie popełniałby kłamstwa, gdyż wolą jego było rzeczywiście tak postąpić, to zaś, co się dalej stało, nie stało się z jego winy, lecz wypłynęło z siły okoliczności.
Tym sposobem Romuald Kalina poetyzował wiele rzeczy, nietylko w koło siebie, ale i w sobie samym, poetyzował z dobrą wiarą nietylko uczucia, wrażenia, ale i uczynki swoje, nie domyślając się bynajmniej, iż to w zwyczajnej prozie życia nazywało się po prostu kłamstwem. Działo się to u niego za sprawą jakiejś nieudolności opowiedzenia rzeczy naturalnie; wyobraźnia mięszała się do realnych wypadków, podnosząc je do miary upragnionej przez niego. Faktowi temu był on tem mniej winien, iż w najlepszej wierze wyznawał pogardę dla każdego fałszu, a prawdę czcił jako najwyższą z cnót ludzkich, i byłby sam najmocniej zdziwiony, gdyby mu kto dowiódł, że jej nie posiada.
Dotąd jednak nikt nie uczynił mu podobnej uwagi i spokój jego sumienia był najzupełniej nienaruszony, mógł więc dowoli napawać się admiracją dla własnej bezinteresowności, bo w gruncie serca był bezinteresownym i szlachetnym; w ten sam sposób jak powiadają, iż piekło brukowane jest dobremi intencjami; szlachetność jego i bezinteresowność były to także intencje, którym brak hartu woli i wyrobienia nie pozwolił nigdy stać się czynem. A że on sam był najlepszym sędzią swoich intencyj, nie można mu było brać za złe niewinnej rozkoszy, jakiej doznawał w ich rozpamiętywaniu.
Teraz jednak nie miał czasu oddawać się jej bezwarunkowo, albowiem mięszały mu ją doraźne troski przyszłości.
Dotąd obecność najzupełniej starczyła Romualdowi Kalinie, a nawet dodać należy, iż miała ona dla niego niewysłowiony urok. Do tego uroku przyczyniła się nietylko sielanka nad strumieniem, ale nadto i arystokratyczna wspaniałość rezydencji w Głogowie, łatwość i wygoda życia. Romuald chociaż wychowany w mierności, graniczącej z ubóstwem, miał wrodzony pociąg do wszystkich wykwintów i błyskotek. Natalia zachwycała go nietylko pięknością, prostotą i miłością swoją, lecz także zachwycała go tem nadewszystko, iż była księżniczką Staromirską. Nęciła go też tajemnica, jaką osłaniać się musieli, a może nadewszystko ten szczery zapał, którym przejmowały ją jego poezye. Serce jego i miłość własna znajdowały tu więc wszystko, czego pragnąć mogły, tak dalece, iż po widzeniu się z hrabią, nauczyciel znalazł się nagle w położeniu praojca rodu ludzkiego w chwili, gdy anioł z ognistym mieczem zatrzaskuje za nim wrota raju.
Wprawdzie hrabia Emilian nie miał najmniejszego podobieństwa z groźnym wysłańcem karzącego Jehowy, jednak Głogów był to także raj, z którego niespodzianie Romuald ujrzał się wygnanym. Pomiędzy nim jednak a grzesznym Adamem zachodziła różnica, iż pierwszy człowiek z pokorą przyjmował potępiający go wyrok, gdy tymczasem Romuald pałał cały gniewem i zemstą, i gdyby to było możebne, byłby z rozkoszą zgniótł w ręku szyderczego pryncypała, przed którym pomimo wszystkie poetyczne illuzje, jakiemi karmić się lubił, czuł w głębi ducha, iż odegrał bardzo niefortunną rolę.
To wszystko jednak nie rozwiązywało wcale kwestji przyszłości. Trzeba przecież przyznać, iż gdy uczuł w kieszeni zapewnienie bytu na czas jakiś, pierwsza myśl Romualda była dla Natalii. Księżniczka stanęła mu w myśli z całem oddaniem pierwszej miłości, z całem urokiem swego uczucia. Miałże ją utracić? Ta sama myśl była dla niego nieznośną.
Nie był jednak w stanie wysnuć jakiegobądź planu na przyszłość, majaczyły mu tylko w głowie projekta porwania, ucieczki; ale te dotąd nie miały dosyć wyraźnych kształtów, były to po prostu zamiary, jakie tworzą wszystkie zakochane, prześladowane pary, a które rzadko, albo nigdy prawie nie mogą wejść w wykonanie.
Najważniejszą teraz rzeczą było uwiadomić księżniczkę o jutrzejszym rannym wyjeździe, bo domyślał się, że była pilnie strzeżona. W obecnych okolicznościach zadanie było prawie to niepodobne do wykonania. Romuald zbyt krótko był w Głogowie, aby znać zwyczaje domowe, tem bardziej, iż on i jego uczeń żyli zupełnie odosobnieni. Zresztą podobnego zlecenia nie mógł nikomu powierzyć, należało jakimbądź kosztem spełnić je samemu.
Nauczyciel musiał więc zdać się na traf, który tak często sprzyja zakochanym, tembardziej, iż rachował na to, że i Natalia, z równą jak on skwapliwością, oczekiwać musi sposobności porozumienia się wzajem. Romuald nie miał żadnego osnutego planu, tylko rozumiał, iż działać należy pod osłoną nocy.
Zanim więc nadeszła, nauczyciel upakował swoje rzeczy, poczynił wszystkie przygotowania do jutrzejszej podróży, potem wcześniej niż zwykle udał się na spoczynek, aż upatrzywszy dogodną porę, niepostrzeżony, bocznem wejściem, wszedł do parku, i skradając się przez ciemne alee, dostał się do szpaleru, leżącego najbliżej okna Natalii.
Okno to znał dobrze: tutaj ujrzał po raz pierwszy w rękach jej błękitną książeczkę, tutaj przyciskając ją do piersi, dała mu pierwszy znak porozumienia. Nieraz skryty w gajach ogrodu, spoglądał ku niemu stęskniony, i widział wpośród bluszczów, co je oplatały, płowo włosą głowę swojej rusałki, pochyloną pod ciężarem zadumy.
Teraz ujrzał ją także, było to jedyne miejsce, gdzie mogła rzucić okiem na świat zakwefiony, nie opuszczała go więc wcale.
Światło płonęło w pokoju księżniczki, a ona sama osłoniona fałdami peignoiru, wspierając rozgorzałą twarz na złożonych rękach, była tak piękna i smutna, iż Romuald zaledwie zdołał powstrzymać okrzyk zachwytu, miłości, szczęścia. Ale niestety! przy Natalii stała Drylska, jak widmo złowieszcze, i nie zdawała się wcale myśleć o porzuceniu tego stanowiska.
Było to prawdziwie rozpaczliwe położenie: był on tak blizko ukochanej, iż cicho nawet wymówione słowo musiałoby dojść do jej uszu: widział najmniejszy jej ruch, a jednak nie wolno mu było niczem zdradzić swojej obecności. I mogli tak pozostać noc całą przy sobie, rozdzieleni niepodobieństwem, aż przyjdzie ranek i z nim nieubłagana godzina rozstania.
Może ona odczuwała obecność jego, może po przez ciszę i ciemność dolatywały do niej gwałtowne serca bicia, które rozrywały mu piersi, może wzrok jego magnetycznym promieniem pociągał jej źrenice ku głębi szpaleru, gdzie przecież rozpoznać nie mogła wysmukłej męzkiej postaci, wyciągającej ku niej ramiona. Czas jakiś w pokoju księżniczki panowała głucha cisza.
— Która to godzina? — szepnęła wreszcie Natalia, zniecierpliwiona widać nieodstępną obecnością ochmistrzyni.
— Już blizko dwunasta, księżniczko — odparła Drylska — trzebaby się położyć.
— Nie chce mi się spać — wyrzekła sucho.
Ochmistrzyni z niedowierzaniem spojrzała na swą wychowankę.
— Ależ księżniczko, po tem omdleniu księżniczka potrzebuje spoczynku.
Słowa te trafiły Romualda w samo serce. Ona cierpiała, była w niebezpieczeństwie może z jego przyczyny, a on o tem nie wiedział! Już gotów był popełnić jakieś szaleństwo, szczęściem Natalia odparła:
— Widzisz, że teraz jestem zupełnie zdrowa.
— Ja wiem, że księżniczka nigdy nikogo słuchać nie chcesz — mówiła dalej Drylska — bo czy to zdrowo, tak całą noc stać w otwartem oknie?
I znowu Romuald zadrżał w swojej kryjówce, czy nie odciągnie Natalii z tego miejsca, czy nie odbierze mu jej widoku, lub nie zamknie okna. Uspokoiły go znowu słowa ukochanej:
— To odejdź, jeśli myślisz, że ci to zaszkodzić może.
— Pewno, że zaszkodzi; cały dzień bolały mnie zęby.
— To idź do swego pokoju, mnie zupełnie potrzebna nie jesteś.
Drylska miała niezmyśloną ochotę usłuchać tej rady; widać jednak rozkazy, jakie odebrała, i wzgląd na szacowne posiadane miejsce, które tak łatwo przez niedbalstwo jednej chwili utracić mogła, kazały jej nie odstępować wychowanki, bo odparła:
— Pójdę wziąć ciepły szal.
Mówiąc to, zniknęła z okna, w którym pozostała tylko biała postać Natalii.
Romuald skorzystał z minuty, jaka mu była zostawiona, szybko wybiegł z ukrycia, i ujrzała przy mdłym blasku gwiazd jego ukochane oblicze. Nie mogła widzieć wyrazu jego twarzy, odgadła tylko z rąk załamanych, z kartki papieru, którą jej pokazywał, iż spotkało ich jakieś nieszczęście, o którem musiał ją zawiadomić bez zwłoki.
W podobnym razie, najmniej doświadczona istota znajduje wybieg stosowny. Natalia zaledwie miała czas dać mu znak, aby czekał cierpliwie, gdy Drylska powróciła, uzbrojona szalem i chusteczką na głowę, wytrwać chociażby noc całą na swojem stanowisku. Widok ten przyprowadził księżniczkę do prawdziwej rozpaczy, potrafiła jednak ukryć swoje wrażenie, a nawet spokojną rozmową uśpić czujność swego argusa. Stanowczość chwili dodawała jej siły. Później mogła spokojnie oddać się smutkowi i marzeniom, teraz należało działać koniecznie.
Po niejakim czasie gdy zmiarkowała, że służba rozeszła się lub uśpiła, Natalia zażądała herbaty, a nawet uskarżała się na ból głowy. Na górze spała zawsze pokojówka, przeznaczona do usług księżniczki i ochmistrzyni; dziewczyna ta miała sen twardy, Natalia zmiarkowała więc łatwo, iż nim ją Drylska rozbudzi i wytłómaczy swój rozkaz, zyska kilka minut drogiego czasu, tembardziej, iż okno od garderoby wychodziło na dziedziniec, mogła więc tym sposobem nietylko niepostrzeżona list odebrać, ale może nawet i odpowiedzieć nań natychmiast.
Fortel udał się wybornie. Drylska nie podejrzewając nic wcale, oddaliła się spokojnie, aby zadość uczynić życzeniom swej wychowanki, której łaski pragnęła mocno odzyskać. Zaledwie drzwi zamknęły się za nią, Natalia wychyliła się z okna, dając znać, iż chwila sposobna nadeszła, i natychmiast bilecik zwinięty w kulę, rzucony wprawną ręką, padł na środek pokoju.
Pochwyciła go gorączkowo, rozwinęła i przeczytała. Było tam tylko słów kilka: gwałtowność położenia uczyniła Romualda lakonicznym przeciw zwyczajowi.
— Natalio — pisał — jestem ztąd oddalony, muszę wyjechać jutro ze świtem; co mam uczynić? Czekam twoich rozkazów.
Wiadomość zawarta w tych krótkich wyrazach, była piorunującą, i mogła drugi raz przyprawić Natalię o zemdlenie; przecież zdołała się przemódz, uczuła, iż teraz trzeba było zebrać siłę, energię, nie zaś rozpaczać daremnie.
Rzuciła się ku oknu, i ujrzała znowu nieruchomą postać Romualda, wpatrzoną w nią jak w tęczę.
— Czekaj — szepnęła, wychylając się ku niemu — czekaj, pilnują mię, ale znajdę chwilę, i potrafię rzucić ci odpowiedź, nie odchodź póki jej nie odbierzesz.
Złożył ręce i pochylił czoło na znak zupełnego poddaństwa, i znowu ukrył się w cieniu.
Natalia nauczona smutnem doświadczeniem, zapaliła przy świecy kartkę odebraną, i patrzała, dopóki płomień nie zniszczył jej w zupełności, potem zebrała starannie popioły, które zdradzić ją mogły, i rzuciła je z wiatrem.
Uskuteczniwszy to, dopiero powróciła na swoje miejsce przy oknie, była jednak tak przezorna, iż ukryła przy sobie ołówek i kartkę papieru, nie pisała przecież, myśli jej nie były dość jasne, odebrane wrażenie nie sformułowało się jeszcze postanowieniem.
Teraz patrzała w gwiazdy błękitnemi oczyma, niezdolna zdać sobie sprawy z tego, co dalej czynić miała. Wiedziała to jedno, że on odjeżdża, a bez niego ten pałac, ten park, a nawet świat cały, byłby dla niej wielką pustynią, bez niego nie pojmowała więcej życia, bez niego ona istnieć nie mogła, tak samo jak i on bez niej. Bo ani na jedną chwilę nie podała w wątpliwość uczuć Romualda; on z pewnością cierpiał tyle co ona, srożej może. Miłość jego zdawała się niewzruszoną opoką, na której bezpiecznie przyszłość budować mogła, i prędzej stokroć przestałaby wierzyć samej sobie, niż jemu.
Drylska znalazła ją cichą, spokojną, pogrążoną w myślach, lica jej były blade, wargi drżały, ręce złożone spoczywały na piersiach, jakby gwałtowne bicie serca powstrzymać chciała. W milczeniu wypiła przyniesioną herbatę, chociaż z trudnością przełknąć ją mogła. Konieczność ukrywania wrażeń była dla niej nieznośną, czuła potrzebę zebrania myśli, naradzenia się z sobą, a widoczna straż ochmistrzyni ciążyła jej jak kajdany.
Sądząc, że jej się pozbędzie, rzuciła się na łóżko, ale Drylska gotowała się zamknąć okno i przesiedzieć spokojnie w jej pokoju noc całą.
— Zostaw okno otwarte — zawołała — duszno mi, gorąco.
Drylska z niechęcią odstąpiła od swego zamiaru i powróciła na dawne miejsce na fotelu, nieopodal od łóżka księżniczki.
Natalia w milczeniu zacisnęła ręce, aż paznogcie wpiły się w ciało; przecież chcąc o ile możności uwolnić się od nadzoru, zamknęła oczy, aby nie widzieć przynajmniej ochmistrzyni, której teraz nienawidziła całą duszą.
Taktyka ta powiodła się lepiej od innych; po niejakim czasie oczy Drylskiej zaczęły się kleić, i głośny przyspieszony oddech zdradził, iż spała. Księżniczka uniosła się na poduszkach, nie dowierzając jeszcze własnym uszom, unikając najmniejszego szelestu, wstała z łóżka, i po kobiercu zaścielającym pokój, skradła się do okna.
Krótka noc letnia była już na schyłku, a złocista łuna, rozpościerając się na wschodniej części widnokręgu, gasiła gwiazdy, rzucając blade światło na ziemię rosą skąpaną. Przy tym niepewnym blasku Natalia dostrzegła Romualda, stojącego w jednemże miejscu, z okiem zwróconem w jej okno. Wówczas nakreśliła bez namysłu następujące wyrazy:
„Jedź, zatrzymaj się w K. dzień cały, a następnej nocy czekaj na mnie za parkiem głogowskim w miejscu, gdzie rzeka z niego wypływa. Świat przed nami; po dwunastej będę z tobą“.
Romuald widząc, że pisze, uspokojony ciszą, panującą w całym pałacu, podszedł pod okno. Natalia zdjęła z palca pierścionek, pamiątkę po matce, który zawsze nosiła, obwinęła go w swój bilecik i rzuciła z okna. On pochwycił go wlot, ucałował ze czcią namiętną i zniknął znowu w gęstwinie parku.
Natalia chwilę jeszcze stała w oknie, jakby odurzona tem co czyniła, potem po cichu cała drżącą, powróciła na łóżko i tym razem usnęła snem kamiennym, snem młodości, po strasznych wzruszeniach dnia tego.
Drylska sumiennie spełniła swój obowiązek, na krok nie odstąpiła księżniczki; doniosła o tem Aurelii, jakoteż i o tem także, iż w nocy tej nie zaszło nic nadzwyczajnego, iż żaden odgłos ze świata nie doszedł do księżniczki, i odebrała zasłużoną pochwałę. Rzeczywiście hrabia i hrabina mogli się poszczycić przebiegłością, z jaką rozłączyli młodą parę. Nie zostało wymówione w tej całej sprawie jedno słowo drażliwe, coby nawet w oczach domowników rzuciło jakikolwiek cień podejrzenia na młodą dziewczynę. Nauczyciel wyjechał rano, nie widząc się z nikim, a Natalia była tak zupełnie naturalną i spokojną, iż albo nie dowiedziała się wcale o tym wyjeździe, albo też on nie obchodził jej wcale.
Wprawdzie ciekawa Drylska nie omieszkała uwiadomić swojej wychowanki o oddaleniu Romualda, ale księżniczka przyjęła tę nowinę z największą obojętnością. Widocznie więc nie było tam żadnej skłonności lub intrygi; błękitna książeczka i epizod przez nią wywołany, były to oderwane fakta, świadczące tylko o poetycznem usposobieniu. Tak przynajmniej te rzeczy wytłómaczyła sobie każda z osobna: hrabina Aurelia i Drylska.
Po wyjeździe nauczyciela, wszystko w Głogowie przybrało zwykłą postać, tylko hrabina okazywała siostrze większą jeszcze niż zwykle oziębłość, i traktowała ją jak przestępcę, któremu wprawdzie darowano karę, ale który pomimo tego musi dać gwarancję poprawy, nim do dawnych praw przypuszczony będzie.
Kiedy Natalia obudziła się dnia tego, zdawało jej się z razu, iż wszystkie wypadki minionego dnia i nocy, były to tylko gorączkowe sny zmordowanej wyobraźni. Czyż rzeczywiście Romuald wyjechał? czy doprawdy stał całą noc pod jej oknem? czy ona sama w istocie rzuciła mu z pierścionkiem matki obietnicę przyszłości?
Takie były jej pierwsze myśli. Spojrzała dokoła. Drzwi od pokoju Drylskiej uchylone, pozwalały widzieć nietknięte łóżko ochmistrzyni, a na jej własnej ręce brakło pierścionka, który od dawna nosiła.
Wszystko to potwierdzało prawdziwość faktów, które próżno chciała podać w wątpliwość. Stało się, czas wahania przeminął, teraz należało działać. Ożywiona tą myślą, Natalia zadzwoniła na służące, a gdy Drylska przybiegła zapytać o jej zdrowie, odpowiedziała, iż czuje się tylko trochę osłabioną.
Łatwo było temu uwierzyć: twarz księżniczki nosiła wyraźne ślady wczorajszych wzruszeń, lub dzisiejszego niepokoju; ale prócz bladości i chwilowego zamyślenia, które nie zawsze przezwyciężyć mogła, obejście jej pozostało nie zmienne. Wiedziała, iż wszystkie oczy będą na nią podejrzliwie zwrócone, i postanowiła zapanować nad sobą. Była to konieczność, ostatni dzień skrytej męczarni, kłamstwa i konwencjonalnego uśmiechu.
Potrafiła rolę swoją odegrać doskonale, a jednak gdy spoglądała wkoło z myślą, iż porzuci na zawsze te miejsca, w których ubiegło jej dzieciństwo, nie ujrzy ich już zapewne nigdy, nigdy więcej, czuła w sobie budzące się nieznane i niespodziane uczucia. Przenikał ją dreszcz tajemniczy przed tą przyszłością, w którą rzucała się tak niebacznie, wiedząc, że ścigać ją będzie pogarda i przekleństwo swoich.
Nie zawahała się jednak ani minuty jednej, nie pomyślała o tem, iż cofnąć się może przed niespełnionem faktem. Dała słowo swoje, a gdyby i nie to nawet, czuła dobrze, że inaczej być nie może. Siła serca, jak nieubłagana ręka przeznaczenia, parła ją do stanowczego kroku. Dość długo milczała, dość długo buntowała się w głębi ducha na wszystkie krępujące ją więzy. Zresztą, jakaż tutaj mogła być jej przyszłość? miałaż zaprzeć się samej siebie i w końcu poślubić bez miłości hrabiego Leopolda, lub jemu podobnego?
Wszystkie wzburzone siły ducha Natalii wzdrygały się na moralne gwałty, jakie co chwila na niej spełniano; czuła się niewolnicą w tym pałacu i wiedziała, że z jednych więzów mogła tylko przejść w inne, a najwyższym szczytem dozwolonych marzeń mogło być jedynie szczęście, które było udziałem jej siostry i na którego wspomnienie przechodziły ją dreszcze trwogi.
Oprócz tego wszystkiego kochała, kochała z całym zapałem i wiarą młodego serca. Gdyby więc nawet wkoło niej kwitnął raj szczęścia, jeszcze porzuciłaby go bez wahania, ażeby pójść za nim, bodajby na cierpienia i męki.
Istoty takie jak Natalia, niezdolne są nic uczynić połowicznie; miłość nie była dla niej igraszką chwili, ale wszechwładną potęgą, której posłuszną być musiała. Występowała ona w całej swej starożytnej grozie, jak bóstwo, nieznoszące podziału i rządzące despotycznie sercem, co mu się raz poddało. Cóż więc wstrzymać ją mogło na obranej drodze?
Nie przyszły jej na myśl żadne skrupuły, nie pomyślała, iż porzucając dom, w którym się wychowała, popełnia grzech ciężki, winę, która ciężyć będzie na jej sumieniu i przyszłości. Nikt nie wskazał jej dotąd innych obowiązków, jak obowiązki względem świata i stanowiska, jakie zajmowała, nikt nie rozwinął w jej umyśle żadnego z tych pojęć, co służą za tarczę i obronę w trudnych położeniach życia.
We wszystkich tych co ją otaczali, widziała jedynie powagę form i konwenansów; świat, wśród którego wzrosła, oddawał wprawdzie Bogu co boskiego, z tem jednak wyraźnem zastrzeżeniem, by w zamian za tę cześć Bóg strzegł także jego doczesnego dobra. Była to niby wymiana usług, oparta na hierarchicznych pojęciach. Hrabia i hrabina Romińscy uważali, iż tworzą pewny szczebel pomiędzy najwyższą istotą a pospolitym plebsem śmiertelników.
Natalia była chowaną w zasadach ścisłej pobożności; nigdy nie przyszło jej do głowy powątpiewać o jakim bądź dogmacie, lub zaniedbać zwykłych praktyk religijnych. Modliła się często i gorąco z dziecinną wiarą, polecając Bogu swoje troski, cierpienia i nadzieje; przecież wiara ta nie wytworzyła w jej umyśle żadnych stałych zasad.
Forma była jedyną religią, jaką wyznawano wkoło niej, i ta ma się rozumieć nie mogła posiadać dość powagi i siły, by powstrzymać szalone serce na wodzy, lub uchronić ją od rozpacznego kroku, jaki uczynić zamierzyła.
Przeciwnie, sądziła w dobrej wierze, iż postępek jej był heroiczny, iż spełnia jakieś nadludzkie poświęcenie, jakąś wielką i godną uwielbienia ofiarę. Ale pomimo to serce jej biło w piersi coraz szybciej, coraz niespokojniej, ostrzegając może, iż stała na złej drodze.
Dzień ten przeminął szybko jak błyskawica, przynajmniej tak wydawało się Natalii, którą każda ubiegająca godzina zbliżała do fatalnej chwili. Ogarniało ją coraz wzrastające wzruszenie, a gdy przed wieczorem zobaczyła małego Henrysia, na którego zazwyczaj nie zwracała żadnej uwagi, ucałowała go serdecznie, aż łzy stanęły jej w oczach. A wieczorem, gdy przyszła siostrze powiedzieć „dobra noc“, gotową była rzucić się jej na piersi i rozpłakać się jak dziecko.
Nieszczęściem hrabina nie odczuła wzruszenia siostry, i pożegnała ją z tym majestatycznym chłodem, którym chciała dać jej poznać swoje najwyższe niezadowolenie i wyleczyć z nadmiaru uczucia. Było to fatalne nieporozumienie.
Nawet spoglądając na Emiliana, tak nienawistnego sobie, Natalia doznawała dziwnych wzruszeń. Dotąd czuła tylko, czem świat otaczający przeciw niej zawinił, w czem jej nie wystarczał; teraz zrozumiała, iż bezwiednie serce jej przyrosło do niego, zrozumiała, iż nie zdoła go opuścić bez bolu.
Dnia tego czulej niż zwykle rozmawiała z Drylską, aż wreszcie udając znużenie, które zresztą malowało się wyraźnie na jej twarzy, zamknęła drzwi dawnym zwyczajem i położyła się czemprędzej.
Ochmistrzyni niebawem poszła za jej przykładem; spała ona tej nocy jak żołnierz po wygranej bitwie, w tem błogiem przekonaniu, iż wszelkie niebezpieczeństwo minęło razem z wyjazdem nauczyciela, mogła więc powetować spokojnie noc wczorajszą, wśród której rozwinęła tak niezmordowaną czujność.
W następstwie tego błogiego przekonania, Drylska zasnęła jak kamień. Księżniczka tymczasem zaczęła z największą ostrożnością czynić przygotowania. Wśród dnia już zgromadziła niektóre przedmioty większej wartości do małej szkatułeczki, łatwej do wzięcia. Teraz ubrała się w ciemną suknię, kapelusz i podróżną okrywkę, i korzystając z pierwszego snu ochmistrzyni, przemknęła się przez jej pokój, zbiegła na dół i znalazła się w parku. Noc była ciemna, grube chmury zasłaniały widnokrąg.
Po raz pierwszy była tutaj o tej godzinie sama jedna. Serce rozsadzało jej piersi. Byłaż to trwoga tylko? Natalia nie miała czasu badać się w tym względzie. Dwunasta dawno już wybiła na wielkim zegarze. Biegła więc przez park wstrzymując oddech, nie mogąc pozbyć się myśli, że ją ktoś goni. Zdawało jej się, że jakieś podejrzane szmery odzywają się wśród gałęzi, że drzewa przybierają jakąś straszną postać i nikną za nią przez cieniste alee.
Tak dobiegła do mostu nad strumieniem i tu się zatrzymała chwilę, rzucając ostatnie pożegnanie miejscom, gdzie los jej się rozstrzygnął. Nie miała już odwagi obejrzeć się za siebie, szła dalej machinalnie ścieżką, wijącą się po nad krętem korytem strumienia, aż wreszcie drzewa parku rzednąć zaczęły i ujrzała wysoki parkan, który ogradzał go z tej strony. Była tam furtka zazwyczaj niezamknięta; Natalia rachowała na to, zresztą nie potrzebowała się troskać wcale, furtka była na oścież otwarta, stał w niej Romuald, zwrócony profilem ku niej, wytężając wzrok, by ujrzeć ją wśród ciemności.
Na ten widok zapomniała o trwogach i niepokojach, zapomniała o wszystkiem co wycierpiała, i z okrzykiem stłumionym rzuciła się do niego, szukając odpoczynku dla zbolałej piersi na jego sercu, bijącem gwałtownie.
Nie był to namiętny uścisk stęsknionych kochanków, raczej dwoje rozbitków tuliło się do siebie w chwili, którą sądzili chwilą ocalenia, z czystem uczuciem, niemającem nic wspólnego z ziemską żądzą.
— Natalio! to ty jesteś? ty doprawdy, ty znów ze mną! — powtarzał Romuald — jakby nie dowierzając samemu sobie, nie ufając szczęściu, które go spotkało.
— Ja na zawsze! — odparła tylko.
— Na zawsze! na zawsze! powtórz to jeszcze Natalio moja! to nie sen, nie złudzenie, ty jesteś ze mną?
— Oddałam ci życie w chwili, gdym cię pierwszy raz ujrzała, teraz dotrzymuję obietnicy — wyrzekła z prostotą prawdziwego uczucia.
— Natalio! — zawołał — czas jeszcze; ja nie chciałbym nadużywać twego serca, korzystać z chwili uniesienia; powiedz mi, czy nie żałujesz tego, co porzucasz? czy bez trwogi puszczasz się na mojej kruchej łodzi na burzliwe morze przyszłości?
— Ja! — zawołała z oburzeniem — ja mogłabym się wahać? ja z tobą chcę żyć i umrzeć z tobą tylko.
— A więc chodź, chodź ze mną — szepnął z uniesieniem — chodź, oprzej się na mnie, będę cię szanował jak anioła, kochał jak kochankę, bronił i osłaniał jak dziecko; chodź, zaufałaś miłości mojej, nie zawiedziesz się na niej nigdy.
I pociągnął ją z sobą upojoną po za granice parku, furtka zatrzasnęła się za nimi z głuchym łoskotem, jak gdyby martwe przedmioty mięszały się po swojemu w sprawy ludzkie. Rzeczywiście, razem z furtką od parku, zamykały się za Natalią wrota dawnego życia.
Z tej strony ogrodu ciągnęły się nieprzejrzane okiem równiny, łąki, a dalej uprawne pola, zasiane zbożami, których złote łany chyliły się już pod sierpy żniwiarzy. Romuald prowadził ją ścieżką wijącą się wśród nich, tak, że wybujałe kłosy żyta nieraz muskały jej twarz i włosy. Upajająca woń skoszonych sian unosiła się w ciężkiem powietrzu. Natalia zatrzymywała się co chwila, jakby omdlewając pod wrażeniami tej chwili. On opasywał ramieniem jej kibić, stosując krok swój do jej kroku.
— Jeszcze moment tylko odwagi — szeptał pochylając się ku niej — tuż zaraz dochodzimy do drogi.
— Alboż mnie jej brakuje? — odpowiadała chwytając pełną piersią balsamiczne powietrze pól i łąk.
Przecież on naglił ją czując potrzebę pośpiechu; byli zbyt blizko Głogowa, by oddychać swobodnie. Tak doszli wreszcie do drogi, prowadzącej do stacji kolei. Romuald dla większego bezpieczeństwa nie przepędził całego dnia w K., dokąd go odesłano, ale zatrzymał się o stację dalej, w punkcie ludniejszym, gdzie łatwiej było ślad zagubić. Ztamtąd najął prostą bryczkę, którą podjechał pod park Głogowski.
Co prawda, był to bardzo smutny ekwipaż, dla uwięzienia księżniczki Staromirskiej, nie mógł jednak uczynić inaczej, bezpieczeństwo wymagało nadewszystko, by nie zwracać uwagi, musiał więc zastosować się do tego, co było możebnem i nie szukać nadzwyczajnych środków, mogących utkwić w pamięci przechodniów i ułatwić tem samem rodzinie Natalii poszukiwania, jakich z pewnością czynić nie zaniedba.
Bał się nawet nająć poczty, jako będącej pod urzędową kontrolą, a tem samem najłatwiejszej do odszukania.
Nie wiem, czy Natalia zauważała rodzaj ekwipażu, który na nią oczekiwał; zapewne nie przyzwyczajona do realnych warunków bytu i ubóstwa, nie pojmowała trudności, jakie je otaczały, dla niej powozy i konie na zawołanie, były to rzeczy tak zwyczajne, że nie rozumiała wcale, iż tych niezbędnych przedmiotów zbraknąć może. Uczuła pewne zdziwienie, siadając do niewygodnej bryczki, ale nie dała tego wcale poznać po sobie; była z Romualdem, pod jego opieką, to wprawiało ją w jakiś stan trwożnego zachwytu i czyniło obojętną na zewnętrzne wrażenia.
Dla Romualda rozkosz tej chwili zupełnie zatruta została wiejskim wózkiem, końmi i furmanem; on chciałby ją był porwać na złocistym rydwanie, ciągnionym przez ogniste rumaki, chciałby ją był ułożyć wygodnie na miękkich poduszkach i tak unosić lotem strzały w świat szeroki.
Zamiast tego musiał ją co chwila podtrzymywać na wązkiem siedzeniu, słuchając głośnych wykrzykników, którymi wiejski woźnica zachęcał swoje niezbyt raźne konie. Na domiar złego, chmury zalegające horyzont groziły ulewą. Romuald raz wraz odwracał wzrok od księżniczki, by spoglądać w niebo z wyrazem nietajonej troski, aż wreszcie wielkie krople deszczu, spadając szybko jedna po drugiej, sprawdziły jego obawy.
Otulał Natalię czem miał pod ręką, chcąc ją zasłonić od zmoknięcia, które znosiła w milczeniu, i nachylając się do niej zaczął długie tłómaczenie, dlaczego musiał poprzestać na nędznym ekwipażu. Ale dziewczyna przerwała mu z niekłamaną niedbałością:
— I cóż to szkodzi? wszak jesteśmy razem.
Zastanowiła go prostota tej odpowiedzi; on cierpiał prawdziwie za nią i za siebie.
— Czy daleko jeszcze do stacji? — zapytał woźnicy.
— Oj! kawał jeszcze, kawał — odpowiadał zagadniony, zacinając konie.
— A ztamtąd gdzie pojedziemy? — szepnęła Natalia.
Pytanie to niejednokrotnie stanęło w myśli Romualda, przecież dotąd nie rozwiązał go ostatecznie.
— Gdzie? — powtórzył — ja nie wiem; tam gdzie zechcesz, gdzie każesz.
Odpowiedź ta pełna poddańczej pokory, nie zadowolniła jej jednak, czuła bowiem, iż on powinien był myśleć za nią i działać stanowczo w podobnej chwili.
— Mamy dwie drogi przed sobą — mówił dalej Romuald — możemy jechać do Warszawy albo za granicę; nieszczęściem tu i tam są trudności. Za granicę nie mamy paszportów, w Warszawie także trzeba mieć papiery i legitymacje. Zresztą w Warszawie najprędzej szukać nas będą.
— Więc tu i tam udać się nie możemy? — wyrzekła z pewnym przestrachem Natalia.
— Sądzę, iż byłoby najbezpieczniej zatrzymać się w jakiem większem mieście, niedaleko granicy, tam moglibyśmy przeczekać pierwsze chwile poszukiwania i postarać się o paszporta, bo za granicą tylko możemy znaleść księdza, któryby nas połączył.
Plan ten był jedyny, jaki wykonać mogli. Natalia zbyt mało miała pojęcia o praktycznem życiu i trudnościach, jakie ich otaczały, by mu się sprzeciwiać, lub dopomódz mu jakąbądź radą. Spieszyli więc do kolei pod strumieniami deszczu, który padał uparcie, aż wreszcie nad ranem stanęli w miasteczku. Pociąg ku granicy wychodził niebawem, przecież nie tak prędko, by Romuald ukrył przed okiem podróżnych i ciekawych swoją towarzyszkę, przemokłą, drżącą z chłodu i wilgoci.
W położeniu, w jakiem znajdowała się księżniczka, tłum kolejowy był dla niej prawdziwą męczarnią. Dotąd podróżowała z całą wygodą, otoczona tym rodzajem zdawkowego szacunku, jaki w podobnych razach towarzyszy ludziom, zajmującym wyższy szczebel w hierarchii społecznej. Służba uprzątała przed nią wszelkie drobne trudności, kamerdyner zawczasu zakupował bilety, a ona z rodziną przesiadała się zwykle tylko z powozu do wagonu, zaledwie z daleka ścigana zazdrośnym wzrokiem nieznajomych.
Teraz znalazła się tu w zupełnie odmiennych warunkach, do których przyuczyć się nie miała jeszcze sposobności i czasu. W przemokłej odzieży, spuszczając starannie koronkową woalkę na oczy, szła obok Romualda, cała strwożona, by nie zostać poznaną, potrącana przez tłum uwijający się dokoła.
On musiał ją zostawić samą na chwilę w pasażerskim pokoju, by ułatwić się z biletami, z rzeczami, jakie tu pozostawił; chwila ta wydała się biednej Natalii długą jak cała wieczność. Dzień był już zupełny, a jakkolwiek nie podnosiła woalki, piękność jej, młodość i postawa zdradzająca widoczny niepokój, zwracały powszechną uwagę.
Mężczyźni szczególniej przyglądali jej się z zajęciem i dwuznacznymi uśmiechami, których szczęściem nie była w stanie zrozumieć. A trzeba przyznać, iż młodzież nasza w podobnych razach nie odznacza się wcale dyskrecją.
— Patrz — mówił pan Adolf, lew prowincjonalny, do swego kolegi pana Leona, dość głośno, by księżniczka usłyszeć go mogła — co to za ładne stworzenie!
Pan Leon skierował na nią przez chwilę swój binokl, a potem wyrzekł:
— Biedna mała, jakąż ona ma spłoszoną minę.
— Zmokła jak młoda kuropatwa, ale prawdziwie jest zachwycająca.
— Zaczekajże, ona przypomina mi kogoś... Ach! jestem w domu, bardzo podobna do księżniczki Staromirskiej, na honor, rzecz dziwna, i gdybym ją spotkał gdzieindziej... to jest inaczej...
Położenie Natalii miało jeszcze tę niedogodność, iż znaną była z widzenia przez wielu nieznajomych sobie, a koronkowa woalka stanowiła bardzo niedostateczną zasłonę.
Szczęściem ci panowie nie przypuścili ani na chwilę, by to była rzeczywiście księżniczka.
— Trzeba uważać — mówił pan Adolf — gdzie ona wsiądzie; dla tak ładnej buzi ryzykowałbym się nawet na trzecią klasę, bo wygląda na trzecią klasę, nieprawdaż?
Natalia słuchała tego wszystkiego pół martwa, zwracając wytężony wzrok ku drzwiom wchodowym, aż wreszcie ukazał się w nich Romuald; zaledwie zbliżył się do niej, powstała i uchwyciła ramię jego nerwowym ruchem.
Szczęściem w tej chwili otworzono drzwi wiodące na platformę, ruch i zamięszanie zapanowało w pasażerskiej sali, oboje wyszli spiesznie i wsiedli do pierwszego otwartego wagonu.
Widocznie zapał pana Adolfa ostudzony został obecnością Romualda, bo nie myślał wcale ścigać Natalii. Zresztą, bądź to brakiem natłoku, bądź z powodu względności konduktora, który wprawności okiem ocenił kłopotliwe położenie młodej pary, i miał dla niej więcej współczucia od lwów prowincjonalnych, znaleźli się sami we dwoje w przegrodzie wagonu pierwszej klasy.
Teraz dopiero dziewczyna odetchnęła swobodnie; Romuald jednak nie domyślał się wcale bolesnej chwili, jaką tylko co przebyła. On przeciwnie wobec normalniejszych warunków podróży był tryumfujący, jak gdyby sam był twórcą tej kolei, unoszącej ich lotem pary w przyszłość niezbadaną.
— Wziąłem bilety do Włocławka — rzekł — miasto handlowe i blizkie granicy; ztamtąd łatwo nam będzie dostać się w Poznańskie.
Zatrzymał się; Natalia blada śmiertelnie, chyliła się na jego ramię. Nie mówiła mu nic, bo i cóż mogła powiedzieć? Lękała się dotknąć go boleśnie, aby nie pomyślał, iż żałowała uczynionego kroku.
— Boże! — zawołał Romuald przerażony — jakże jesteś blada! drżysz cała, przemokłaś, zaziębiłaś się!
— Nie, nie, — szepnęła znowu, uszczęśliwiona namiętną troskliwością, jaką jej okazywał — tylko nie odchodź odemnie, przez litość!
Przychodziły jej do głowy szalone, dziwaczne myśli; lękała się, iż skoro straci go z oczu, może utracić na zawsze; iż pomiędzy nią a nim powstaną jakieś nieprzewidziane, okropne przeszkody, które ich rozłączyć mogą. Czuła, iż teraz na całym szerokim i wielkim świecie on jeden był dla niej wszystkiem i wszystkich musiał zastąpić. To poczucie przejmowało ją rozkoszą i trwogą zarazem; ściskała silnie dłoń Romualda w swoich rękach, jak gdyby chciała się przekonać, że nic mu jej wydrzeć nie potrafi.
W milczeniu przejechali pierwszą stację, ale spojrzenia ich i uścisk dłoni były wymowniejsze niż słowa. Gdyby nie ta dziwna, niewytłómaczona trwoga, powstająca w najtajniejszych zakątkach jej ducha, Natalia byłaby szczęśliwa, szczęśliwa tem wszystkiem, co przecierpiała, co zniosła, co znieść była gotowa bez skargi i szemrania. Patrzała w jego wielkie, smutne, ogniste oczy, których zmienne blaski napełniały ją rozkoszą, słuchała dźwięku jego głosu, spoglądała na to wysokie czoło, ocienione puklami ciemnych włosów, gdzie wyczytywała powstające myśli, poiła się miłosnemi słowami, pełnemi czci i zachwytu, wdzięczności i obietnic.
W tych chwilach nie pomyślała wcale o Głogowie, gdzie musieli odkryć jej ucieczkę, nie pomyślała o życiu, które porzuciła bezpowrotnie; wszystko to znikało w słodyczach obecności. Czemuż musieli porzucić tę kolej, unoszącą ich tak szybko i daleko? czemuż nie mogli lecieć tak dalej i dalej w nieskończoność?!
Przybyli wreszcie do Włocławka; tym razem jednak Natalia ani na chwilę nie chciała porzucić ramienia Romualda, przeciskała się z nim przez tłum różnorodny, aż wreszcie znalazła się w pokoju hotelowym, jak w bezpiecznej przystani. Tak sądziła przynajmniej.
Przystań ta znowu była daleka od tego, czem Romuald byłby pragnął uczcić księżniczkę. Te ściany i posadzka wątpliwej czystości, okna bez firanek i powszednie sprzęty, odpowiadające zaledwie pierwszym potrzebom życia, wśród zgiełku i wrzawy hotelowej, było to jedyne schronienie, jakie mógł na teraz ofiarować swojej ukochanej.
Natalia jednak zdawała się zupełnie zadowoloną; z dziecinną ciekawością przyglądała się wszystkiemu, co ją otaczało, uśmiechając się do Romualda, co jak czarodziej samą obecnością swoją przeistaczał to pospolite miejsce w zaklęte pałace szczęścia.
Dzień ten przeminął jak sen; oni używali go podobni do nierozważnych dzieci, niepamiętni na grożące niebezpieczeństwa, na owo jutro, które dla nich było tak niepewne, zapatrzeni w siebie wzajem, powtarzając, jak w owych schadzkach nad strumieniem, to wszystko, co powiedzieli sobie już tyle razy.
Pierwszy wspólny posiłek był dla nich uroczystością; odgadywali swoje myśli i chęci. Z pewnością nigdy nikomu nie wydała się tak doskonałą najwytworniejsza uczta, jak dla nich oberżowy obiad, spożyty we dwoje.
Tworzyli nieskończone plany przyszłości, nie zważając, że plany te krzyżowały się i zbijały wzajem; marzyli o szczęściu, jak marzą zakochani, upojeni słodyczą tych niepowrotnych godzin.
Nad wieczorem księżniczka uczuła się znużoną. Romuald ułożył ją na najwygodniejszym fotelu, jaki mógł wynaleść, i na kolanach podawał jej herbatę, aby nie trudziła ręki, sięgając do stolika. Ona z uśmiechem przyjmowała te usługi. Wstęp do wspólnego życia wydawał jej się błogim, kochanek potrafił utrzymać się na wysokości jej marzeń ten dzień cały, a marzenia te były wybredne.
Rozeszli się wcześnie. Romuald widział, iż sen klei powieki Natalii. W hotelu podał ją za swoją siostrę. Nim jednak powiedział jej dobranoc, wziął w swoje jej rękę i wpatrywał się długo w jasne, promienne rysy dziewczyny, które miłość powlekała niewypowiedzianą miękkością.
— Natalio — szepnął — jam nadto szczęśliwy, ja się lękam swojego szczęścia.
Słowa te tknęły ją jakby złe przeczucie.
— A ja, ja, — zawołała powstając — czyż także szczęśliwą nie jestem?
— Powiedz mi — pytał namiętnie — czy nie żałujesz tego, coś uczyniła?
— Nie — pochwyciła. Gdybym drugi raz uczynić to mogła, postąpiłabym tak samo.
— I nie będziesz żałowała nigdy? mówił dalej, bo może sumienie nie dawało mu spokoju i kazało stawiać jej tę nieobrachowaną kwestję. Ale miłość o niczem nie wątpi, a najmniej o własnej trwałości.
— Nigdy! — odparła bez wahania, jak gdyby była w stanie zbadać tajniki przyszłego losu.
Poniósł do ust rękę, którą trzymał w swoich. Widocznie trudno mu było się z nią rozstać.
— A ty — szepnęła księżniczka — a ty nie pożałujesz także?
— Natalio! — zawołał obrażony — ja miałem prawo stawiać ci podobne pytanie, ale ty go nie masz.
— Mam zawsze prawo oddać ci wet za wet — odparła z uśmiechem, który zdawał mu się niebo otwierać.
I znów była cisza; patrzali na siebie wzajem.
— A więc do jutra, Natalio — wyrzekł wreszcie — spij spokojnie.
— Do jutra — powtórzyła.
Rozeszli się; on wszedł do swego pokoju, drzwi zamknął na klucz, księżniczka znalazła się samą. Znużenie i sen przemogły niewyraźne trwogi, które w niej powstawały, skoro traciła go z oczu. Zresztą słyszała kroki Romualda w przyległym pokoju, czuła się pod jednym z nim dachem, wkrótce więc usnęła, powtarzając w myśli słowa: „do jutra“, najzawodniejsze z ludzkich wyrazów.
Nie miała czasu zapytać samej siebie, czem właściwie dzień ten był dla niej? czy przeważały w nim słodycze, czy też trwoga i niepokój? Zapomniała o męczarniach, jakich doznała na pierwszej stacji kolei, nie zastanowiła się, iż podobne bolesne chwile coraz częściej spotykać ją muszą. Nie miała na to czasu. Zresztą nie przywykła była analizować swoich wrażeń; dotąd w życiu daleko więcej marzyła, niż myślała, i usnęła też w pośród marzenia, nie troszcząc się o przyszłość.
Położenie Romualda było bez porównania trudniejsze. Wziął on na siebie ciężar cudzego życia niebacznie, w chwili szału i gorączki, a teraz dopiero miał czas zastanowić się nad tem, co uczynił. Miał on szczególny rodzaj uczciwości; byłby poczytał sobie za grzech śmiertelny nadużycie swego obecnego położenia względem istoty, co z taką ufnością rzucała się mu w ręce; progu jej pokoju nie przestąpiłby za nic w świecie, dopóki prawa boskie i ludzkie nie złączyłyby rąk ich nierozerwalnym węzłem. Umiał panować nad ślepą namiętnością i nakazać zmysłom milczenie. Przecież nie wahał się niweczyć całej przyszłości Natalii i zniesławić jej w oczach świata, w oczach rodziny, która nie była zdolną uwierzyć po tem co zaszło, w czystość ich stosunków.
Jakiż w końcu los, jaką przyszłość mógł ofiarować księżniczce, sam będąc niepewien tego jutra, zdobywanego dotąd mozolną pracą nauczycielską, gdy i tę małżeństwo miało uczynić mu niemożliwą? Cóż miał czynić dalej? jak utworzyć rodzinę na tym niepewnym gruncie?
Pytania te przychodziły nie w porę na myśl Romualdowi; teraz, kiedy nie czas było się cofać, kiedy bądź co bądź życie jego i cała przyszłość należała do tego nierozważnego dziecka, co spało spokojnie w przyległym pokoju, nie domyślając się nawet żadnego niebezpieczeństwa.
Romuald zatrzymał się pode drzwiami Natalii; ściana, co ich oddzielała, była tak cienka, iż mógł dosłyszeć jej równy oddech. Słuchał go ze wzburzoną piersią, pełen namiętnych uczuć, ale pełen zarazem złych przeczuć, nad któremi powinien był zastanowić się wprzódy, nim odważył się na ten krok niecofniony.
Pomimo utrudzenia dnia, sen był daleki od jego oczu, ciężar jakiś przygniatał mu piersi. Otworzył okno, jakby szukając powietrza, i oparł się na niem, spoglądając przed siebie bezmyślnym wzrokiem.
Okno to wychodziło na ulicę. Niedaleko wznosił się gmach kolejowy, a ztamtąd dolatywały częste gwary, aż wreszcie z daleka dały się widzieć czerwone odblaski i grzywa dymu, przeplatana iskrami, zarysowała się na niebie wśród świstu i huku. Pociąg jakiś nadbiegał.
Romuald patrzał na to z rodzajem osłupienia, jak czynić zwykli ludzie pogrążeni w sobie; przedmioty zewnętrzne nie budziły w nim żadnej myśli.
Pociąg niebawem poleciał dalej, tylko gromadka ludzi od dworca kolei ukazała się na ulicy, a ztamtąd rozeszła w rozmaite strony miasta. Jedna tylko postać męzka pod oknami Romualda zdawała się dążyć prosto do bramy hotelu. Z razu nie zwrócił na nią uwagi, ulica i hotel należały do wszystkich; przypadkiem jednak twarz tego człowieka podniosła się na oświecone okno, spostrzegł nauczyciela i obadwaj cofnęli się instynktownie.
Był to hrabia Emilian.
Romuald nie miał tutaj wątpliwości żadnej, bo światło padało w pełni na przechodniów, ale hrabia mógł być omylony, mieszkaniec bowiem pokoju miał dla niego koniecznie rysy cieniem pokryte. Dlatego też cofnął się w głąb jak mogł najszybciej, a nawet widząc, iż Emilian zbliżył się do okna, ukrył się za szafę i stał tam wstrzymując oddech.
Hrabia jednem rzutem oka objął cały pokój. Być może, iż bystry wzrok jego postrzegł kryjówkę nauczyciela, nie mogł jednak dostać się tutaj gwałtem.
Po chwili więc kroki jego znów na ulicy słyszeć się dały. Romuald wychylił głowę ze swego schronienia i z bijącem sercem oczekiwał, co dalej nastąpi. Nie umiał nawet zdać sobie sprawy, dlaczego się schował? Czy spodziewał się ujść poszukiwań? czy działał w interesie Natalii, czy też własnym? Był to czyn instynktowny. Nim jednak rozstrzygnął tę kwestje, zastukano do drzwi jego, zastukano umiarkowanie, jak gdyby lękając się zbytnim hałasem zwrócić powszechnej uwagi. Przecież Romuald nie mógł się zdecydować otworzyć. Wówczas głos znany odezwał się pode drzwiami stłumionem brzmieniem:
— Panie Kalina, otwórz pan.
Romuald milczał.
— Panie Kalina, rozmówić się musimy, opór się na nic nie zda. Czegóż się pan obawiasz? widziałeś przecie dobrze, iż sam jestem.
Nauczyciel stał wahający się; przychodziła mu chęć wyskoczyć oknem, uciec i nie pokazać się więcej, zrozumiał jednak, iż nie mógł wten sposób porzucić księżniczki; więc wkońcu chwiejącym krokiem poszedł otworzyć.
Twarz Emiliana chociaż spokojna, była bardzo surowa, z ust jego zniknął na teraz zwykły szyderczy uśmiech; spojrzał na nauczyciela, który drżał i bladł pod jego wzrokiem, z wyrazem oburzenia, niemal pogardy.
— Przedewszystkiem — szepnął stłumionym głosem — gdzie jest Natalia? Dowiedziałem się w hotelu, iż jesteś pan tu z siostrą; kłamstwo na nic się nie przyda.
Rzeczywiście Romuald uczuł to zapewne, bo w milczeniu wskazał ręką drzwi boczne.
Emilian posunął się ku nim szybko, zobaczył, iż były zamknięte, i ostrożnie obrócił klucz w zamku.
— Panie hrabio — wyrzekł wreszcie Romuald — nie budź jej, miej litość.
Hrabia spojrzał na niego przez ramię, jak gdyby chciał powiedzieć: za kogoż mię pan bierzesz? — uchylił drzwi, postrzegł księżniczkę śpiącą snem dziecka, i zamknąwszy je napowrót, zwrócił się do nauczyciela.
— Panie hrabio! — zawołał Romuald — szanowałem ją jak siostrę, Bóg świadkiem.
Emilian nic nie odpowiedział; być może, iż gotów był mu uwierzyć, czoło jego straciło coś ze swojej surowości.
— A gdyby i tak było — rzekł po chwili, wzruszając ramionami właściwym sobie ruchem, czy kto da temu wiarę?
Romuald milczał; może prawda ta uderzyła go po raz pierwszy.
Hrabia czas jakiś przechadzał się po małym pokoju, jak gdyby namyślając się, co ma uczynić, aż wreszcie zatrzymał się przed nauczycielem, który stał, nie wiedząc, jaką ma przybrać postawę.
— Panie Kalina, potrzeba nam się rozmówić na serjo. Nie chciałbym, aby księżniczka usłyszeć nas mogła; chodź pan ze mną, tutaj ściany mogą mieć uszy.
— A gdzież pójdziemy? — spytał podejrzliwie Romuald, któremu snuły się po głowie najrozmaitsze przypuszczenia. Tutaj księżniczka jest pod moją opieką, i dopóki ja żyję, czuwać nad nią nie przestanę.
Na ten rycerski wybuch, dawny uśmiech pokazał się na ustach Emiliana, ale przez chwilę tylko.
— Bądź pan spokojny, panie Kalina; ani księżniczce, ani tobie nie zagraża żadne niebezpieczeństwo, daję ci na to moje słowo. Zresztą, wybierz sam miejsce rozmowy, bo sądzę, iż przyznasz, że mieć ją musimy.
Konieczność tę Romuald uznawał; po chwili więc namysłu zgodzili się kazać otworzyć dalsze pokoje. Hrabia sam zamknął okna od ulicy, upewnił się, iż obok nikt ich posłyszeć nie może, wówczas dopiero usiadł przy stoliku i wskazał naprzeciwko siebie miejsce nauczycielowi, który pomimo wszystko przyglądał mu się z pewnym niepokojem.
— Możesz pan być zupełnie bezpiecznym — wyrzekł wówczas Emilian, powracając do zwykłego szyderczego tonu — widzisz pan przecie, iż nie chciałbym czynić żadnego gwałtu. Sam możesz ocenić, że w obecnem położeniu jest to ostateczność, do której bez konieczności uciekać się nie myślę. Nie rozumiem więc, dlaczego wyglądasz pan tak, jakbyś mię się obawiał?
— Ja, panie hrabio, nie obawiam się niczego — zaprotestował Romuald, chociaż cała postawa zaprzeczała tym słowom.
— Nie pojmuję — ciągnął dalej Emilian — w jakim celu ukrywałeś się pan przed moim wzrokiem.
— Ja? — zawołał nauczyciel, obrażony widoczną przewagą hrabiego i tonem spokojnej wyższości, z jaką przemawiał — ja się nie ukrywałem; a jeślim uznał za stosowne nie pokazywać się w owej chwili, czyniłem to dla księżniczki, nie chciałam zdradzać naszego schronienia.
— Czy doprawdy byłeś pan tak dziecinny, iż sądziłeś, że ono trudnem będzie do wynalezienia? Gdyby powiedziała to do mnie Natalia, nie dziwiłbym się, ale pan, pan, to prawdziwie nie do uwierzenia.
Poważny wzrok Emiliana spoczywał na Romualdzie, jak gdyby chciał się dobadać głębi jego myśli.
— Rzeczywiście — odparł Kalina spuszczając oczy — schronienie było niedostateczne, nie było jednak w mojej mocy wynaleść bezpieczniejszego.
— Postąpiłeś pan lekkomyślnie — rzekł hrabia z pogardliwą litością — tak lekkomyślnie, iż miałbym słuszny powód sądzić, że jedynym celem tego wykradzenia było zniesławienie księżniczki.
— Panie hrabio — przerwał z niekłamanem oburzeniem Romuald — jakkolwiek mię pan potępić możesz, nie zasłużyłem na podobne oskarżenia.
— Alboż pan nie wiedziałeś, iż chcąc na serjo wykraść kobietę, będącą na tem stanowisku, co Natalia, trzeba przygotowań i środków, pomocy i protekcji, aby uciec tam, gdzieby was ramię sprawiedliwości dosięgnąć nie zdołało? czy pan zapomniałeś, że księżniczka jest małoletnią? W takich warunkach żaden ksiądz nie ośmieliłby się was połączyć, a ślub nawet, gdybyście go otrzymali, byłby nieważny w oczach kościoła. Przecież nie mogłeś się pan spodziewać, że rodzina Natalii nie upomni się o krzywdę, jej wyrządzoną, i zostawi ją obojętnie na pańskiej łasce. W takich warunkach postępek pański równa się zbrodni.
Romuald milczał jak skarcone dziecko, słuchając tego jasnego określenia położenia, w jakie się zawikłał, czuł bowiem w głębi ducha, iż hrabia miał słuszność, ale ostatnie słowa dotknęły go zbyt silnie.
— Ach! — zawołał, prostując się dumnie — zbrodnie podobne miłość uniewinnia.
— Mylisz się pan; miłość prawdziwa jest cierpliwa i wytrwała, szanuje spokój i dobrą sławę istoty ukochanej. Nie mów mi pan o prawach namiętności i tym podobnych rzeczach, to pana nie zdoła usprawiedliwić.
— Ja też usprawiedliwiać się nie myślę; com uczynił, uczyniłem z wyraźnego rozkazu księżniczki.
Był to szczególny sposób obrony, niezgadzający się wcale z rycerskiemi zachciankami Romualda, który tylko co gotów był bronić Natalii do ostatniej kropli krwi, a teraz bez ceremonii zrzucał na nią w oczach Emiliana odpowiedzialność za to, co się stało.
— Księżniczka! — podchwycił hrabia — alboż pan nie mogłeś ocenić, że to dziecko rozmarzone, że ona sama nie wiedziała, czego żądała? Pan sam wyegzaltowałeś ją, korzystając haniebnie z pobytu w moim domu.
— Nie, panie hrabio, nie byłbym nigdy pomyślał o księżniczce, gdyby ona nie ośmieliła mię sama, sama nie przemówiła pierwsza i nie dozwoliła nadziei.
Oskarżenie to, które wymknęło się Romualdowi, było w najwyższym stopniu niezręczne i nieszlachetne; nie zmniejszając bowiem wcale winy jego, rzucało bardzo podejrzany cień na Natalię; dlatego też Emilian odezwał się pogardliwie:
— I dlaczegoż pan nie oceniłeś stosownie dziecinnie nierozważnego postępowania? jak mogłeś budować przyszłość na podobnych danych? czemuż nie odstręczyłeś jej od siebie, lub wreszcie nie zwróciłeś na to mojej uwagi?
Na te ostatnie słowa krew uderzyła do twarzy Romualda.
— Panie hrabio — zawołał — tej roli odegrać nie mogłem.
— A jednak odgrywasz ją pan teraz, a odegrałeś stokroć gorszą i bardziej haniebną rolę uwodziciela.
Hrabia odzywał się coraz surowiej; odpowiedzi Romualda nie zyskiwały mu wcale szacunku jego, przeciwnie, widział w nich słabość i niedołęztwo, drapujące się próżno w jakieś łachmany szlachetności.
— Pan się zapominasz — szepnął nauczyciel.
— Przeciwnie — odparł chłodno Emilian — nie zapominam wcale, iż mówię do człowieka, który wyrządził śmiertelną krzywdę domowi memu, śmiertelną krzywdę księżniczce. I to jeszcze bez stałego zamiaru, z lekkomyślnością, godną dziecinnej igraszki. Bo pytam, skoro nie chciałeś pan po prostu zadość uczynić ślepej namiętności, na jakąż przyszłość rachować mogłeś?
Pytanie to było logiczne i wyraźnie wymagało takiejże odpowiedzi; dlatego też Romuald odpowiedział bez ogródki:
— Panie hrabio, chciałem dostać się za granicę, ożenić się i poświęcić całe życie dla jej szczęścia, dla nagrodzenia uczynionych mi poświęceń.
— Zaiste, gotowałeś pan świetny los księżniczce Staromirskiej — rzekł Emilian, uśmiechając się mimowolnie na naiwne wyznanie nauczyciela. Ależ to, co pan mógłbyś zapracować przez rok cały, przy największych wysileniach, nie starczyłoby jej na jeden tydzień. Ona wychowała się wśród zbytku, ona nie zna wartości pieniędzy, ona nic nie wie o realnych warunkach życia. Inaczej nie byłaby z pewnością tutaj, z panem.
— Los mój księżniczka sama podzielić zapragnęła; nie przedstawiałem go jej wcale w złudnych kolorach. Widać więc nie była tak szczęśliwa w pałacach i dostatkach, skoro przeniosła skarby uczucia nad inne dobra tego świata.
Tym frazesem Romuald chciał się pomścić za gorzkie prawdy, rzucone mu w oczy przez hrabiego; nie udało mu się to jednak, bo ten odparł chłodno:
— Zwyczajna to rzecz, iż zepsutym dzieciom zachciewa się Bóg wie czego. Te skarby uczucia, jak je nazywasz poetycznie, panie Kalina, znudziłyby jej się równie prędko, i wierz mi, żałowałaby wiecznie tego, co utraciła. Bo może sądzisz pan, iż księżniczka posiada jaki osobisty majątek, który zapewniłby wam przyszłość?
— Panie hrabio, rachowałem tylko na samego siebie — odparł pospiesznie, chociaż nie chcielibyśmy przysiądz, aby myśl ta nie nasunęła się Romualdowi jako rozwiązanie późniejszych trudności bytu.
Emilian zrobił pogardliwy ruch, jakby uważał to za bardzo niewiele, i mówił dalej:
— Bądź jak bądź, nie chcę właściwem imieniem kwalifikować pańskiego postępku, owszem, chcę, pragnę wierzyć, iż nie było tu żadnego brudnego wyrachowania; była to w każdym razie lekkomyślność nie do darowania, przy tem słowie obstawać muszę. Być może, iż nieuwaga księżniczki, fatalna sposobność, a nadewszystko poetyczne usposobienie twoje, panie Kalina, były tu głównymi sprawcami złego. Fakt ten, jakkolwiek starać się będę osłonić go i upozorować, zacięży boleśnie na całej przyszłości Natalii. Zdaje mi się więc, iż mam prawo wymagać, byś mi pan dopomógł w tym względzie.
— Dopomódz, panie hrabio? a to jakim sposobem? Ja gotów jestem życie moje poświęcić księżniczce.
— Życie twoje na nic się nie przyda, panie Kalina; zdaje mi się, iż ci to jasno dowiodłem; tu chodzi o co innego.
— Panie hrabio — rzekł prostując się nauczyciel — bez wątpienia nie jestem wcale równy księżniczce, ani majątkiem, ani tem mniej urodzeniem, zechciej jednak zważyć, iż ona mię kocha, że rzuciłem plamę na jej dobre imię, które tylko nazwiskiem swojem zmazać mogę, że jakkolwiek nie mam sobie nic względem niej do wyrzucenia, świat temu wierzyć nie zechce.
Emilian, jakeśmy to mieli sposobność zobaczyć, przywiózł tu bardzo pojednawcze usposobienie i dał tego dowody; chciał on jakimbądź kosztem uniknąć skandalu i zdobyć sobie współdziałanie Romualda; przecież na te ostatnie słowa nie mógł powstrzymać śmiechu.
— Panie Kalina — rzekł po chwili, hamując wybuch — nie wątpię wcale, iż pan byłbyś gotów poślubić księżniczkę, ale uważaj, iż ja odszukałem was po to tylko, ażeby temu przeszkodzić. Nie bierz mię proszę za opiekuna z komedji, który w ostatnim akcie uświęca swojem błogosławieństwem spełnione szaleństwa. Bo zresztą, jakiekolwiek idee wyznaje świat dzisiejszy, upłynie jeszcze dużo lat, nim pan Kalina będzie mógł osłonić nazwiskiem swojem księżniczkę Staromirską. Podobne małżeństwo gdyby było możebne nawet, stanowiłoby właśnie szczyt skandalu; świat powiedziałby bowiem, iż panna musiała być najkompletniej zgubioną, skoro rodzina mogła na nie zezwolić. Dajmy więc pokój poezjom i ideom przyszłości, a zastanówmy się raczej, co postanowić w obecnych okolicznościach.
Zapewne Romuald nie spodziewał się innej odpowiedzi, a propozycję swoją uczynił na chybił trafił, dlatego jedynie, iż zdawało mu się, że wypadało mu ją koniecznie uczynić; przecież na tak kategoryczne objaśnienie przestrzeni, jaka ich rozdzielała, krew zawrzała w nim gwałtownie.
— Jeśli zwróciłem pańską uwagę na złe, jakie zrządziłeś — mówił Emilian — to dlatego jedynie, iż sądziłem, że pan uznasz swoją winę i zechcesz ją naprawić.
— Winą naszą była miłość — odparł hardo nauczyciel — i ta trwa ciągle.
— Czy tak? — szepnął hrabia przez zęby — w takim razie pamiętaj pan, że Natalia ma lat siedmnaście, że zostaje pod moją opieką i że pański postępek podpada najzupełniej pod kodeks karny. Jest to ostateczność, nie przeczę, przecież nie będę się wahał do niej uciec, jeśli tego okaże się potrzeba.
Romuald wiedział dobrze, iż hrabia miał słuszność, i trzeba to przyznać, poetyczne uniesienie jego cofnęło się przed widmem więzienia, sądu itd. Wszystko to były arcyważne ewentualności, zdolne ostudzić nieco sztuczny zapał jego uczucia.
Emilian bystrem okiem śledził zmiany jego twarzy, a widząc go przerażonym i upadłym na duchu, rzekł:
— Uspokój się, panie Kalina, nie myślę wcale cię gubić, nie jest to wcale mojem zadaniem, inaczej nie potrzebowałbym szukać z tobą rozmowy. Skandal podobny byłby ostatecznością; nie zmuszaj mię do niego. Chciałem panu właśnie zaproponować co innego; proszę mi nie przerywać.
Romuald podczas tej całej rozmowy czuł się jakby pod pręgierzem. Zimna krew hrabiego, jego nieubłagana szydercza logika, wszystko to stanowiło puklerz, o który rozbijały się niemiłosiernie wszystkie poetyczne i sentymentalne argumenta, jakimi we własnem sumieniu usprawiedliwiał swoje postępki. Wiedział wprawdzie dobrze, iż popełnia szaleństwo, wykradając księżniczkę, teraz jednak wykazano mu jasno, że to szaleństwo było nieuczciwością, i gorzej jeszcze, bo kolosalnem głupstwem.
Otóż podobne odkrycie dla każdego bolesne być musi, ale dla miłości własnej poetycznego nauczyciela była to męczarnia nie do zniesienia. Każde słowo Emiliana zdzierało mu we własnych oczach aureolę wielkości, którą uwieńczył się w dobrej wierze. I na domiar złego czuł się zupełnie na łasce tego człowieka, w położeniu fałszywem, śmiesznem nieledwie.
W tej chwili jedyną rzeczą, która mogła była jeśli nie usprawiedliwić go, to przynajmniej wyjednać mu pewny szacunek i względność, to ślepa, nie pohamowana miłość, a ta niestety gorzała daleko więcej w głowie, i wyobraźni, niż w sercu Romualda, teraz zaś pod wpływem refleksji i trudnego położenia zmieniła się w jakiś rodzaj żalu dla kobiety, co go w nie wciągnęła.
Fenomenem miłości własnej, serce Romualda odwróciło się w tej chwili zupełnie od Natalii; on obwiniał ją w myśli o wszystko, co się stało, i przypominając sobie okoliczności całego romansu, doszedł do tego osobliwego przekonania, że on był w nim zupełnie niewinien, że on to właśnie padł ofiarą szalonej namiętności, lub może nawet wyuzdanej kokieterji. Gdyby nie księżniczka, byłby spokojnie pędził życie w Głogowie, i mając zapewniony chleb powszedni, byłby zapewne w wolnych godzinach snuł poemata i marzenia, któreby zyskały mu nieśmiertelność. Ona więc stanęła na wspak jego karjerze, zamąciła mu życie, pozbawiła wszystkich korzyści, jakie mógł osiągnąć, a na dobitek pociągnęła go do szaleństwa, które rzucało nieszlachetny cień na jego imię i gubiło go w opinii uczciwych ludzi. Nie miał więc dla niej żadnych obowiązków, powinien był tylko jak najspieszniej wyrwać się z jej sideł.
W tej chwili zapomniał wszystkich przysiąg swoich namiętnych, zapomniał prośb zamienionych, miłość własna obrażona była nieubłagana, a oburzenie musiało wynaleść przedmiot, na któryby mogło wylać się całe. Romuald więc zamiast potępić siebie, potępił Natalię i znienawidził ją prawie.
A tymczasem biedna dziewczyna spała snem spokojnym i żaden duch nie poszepnął jej, że ten, dla którego poświęciła wszystko, ten, któremu się oddała bez wahania, z całą wiarą pierwszej miłości, co przed chwilą jeszcze ślubował jej przyszłość, wydawał na nią wyrok we własnem sercu.
Wynikiem tych wszystkich refleksyj była następująca odpowiedź Romualda:
— Skoro nie mogę być inaczej użytecznym księżniczce, gotów jestem słuchać pana hrabiego.
Próbował jako tako ocalić swój honor, a Emilian nie myślał sprzeczać się o słowa; zresztą z dziwną trafnością zrozumiał on może proces, odbywający się w duchu nauczyciela, bo rzekł:
— Masz pan obecnie dwie drogi przed sobą: albo ustąpisz, albo trwać będziesz w uporze, narażając siebie i Natalię na skutki prawne swego postępku. Bo w takim razie ja natychmiast udaję się do władz miejscowych, za ich pomocą odbieram księżniczkę, zostającą pod moją opieką, a pana oddaję sprawiedliwości jako uwodziciela. W podobnych razach prawo stanowi karę więzienia od sześciu miesięcy do roku jednego. Widzisz pan, iż będąc na wszystko przygotowany, nie omieszkałem nawet poinformować się w tym względzie. Możesz więc być pewnym, iż postaram się o to, aby nie przyjęto żadnych okoliczności łagodzących i żeby spotkała pana jak najsurowsza kara. Fakt ten jednak tak dalece skompromitowałby Natalię, iż zapewne doszedłszy do pełnoletności, nie miałaby nic innego do uczynienia, tylko oddać panu swoją rękę. Ostrzegam pana jednak, iż nie posiada ona żadnego osobistego majątku, a ojciec wydziedziczyłby ją z największą pewnością; mielibyście więc przed sobą życie hańby i nędzy. Osądź, czy chcesz ją i siebie na to narażać. W przeciwnym razie, jeśli pan zgodzisz się dobrowolnie odjechać ztąd, puszczę wszystko co zaszło w niepamięć, a własny interes rodzinny może tu panu służyć za rękojmię. Co większa, wiem, iż pan posiadasz talenta, potrzebujące rozwoju; sądzę, iż najlepszym ku temu środkiem byłaby kilkoletnia podróż za granicę; chciałbym ją panu ułatwić... oto weksel na dwadzieścia tysięcy do mego bankiera, płatny na pańskie imię. Miałbyś pan więc sposobność wykształcić się i zapomnieć tego, co zaszło. Natalia, nie wątpię o tem, odzyska wkrótce spokój i szczęście. Chciej mi więc pan powiedzieć, jaką drogę wybierasz?
— Zdaje mi się, panie hrabio, iż tu nie ma wyboru. Czuję, iż powinienem się oddalić, poświęcić... Co zaś do pieniędzy...
— Nie rób żadnych ceremonij, panie Kalina — odparł Emilian, przypominając sobie małą scenę, odegraną przez nauczyciela w Głogowie. Jest to prawdziwa bagatela, ułatwiająca przyszłość, którą obecna okoliczność mogłaby trudną uczynić.
— Panie hrabio, nie wiem, czy powinienem — zawołał Romuald, którego od dawna paliła żądza podróży. Jak wszystkie bowiem mierne talenta, wyobrażał sobie, iż z włoskiego nieba spłynie mu gotowiuteńkie natchnienie, a arcydzieło stworzy się samo bez jego współudziału.
Hrabia uśmiechnął się nieznacznie; wiedział z góry, jak skończą się jego wahania.
— Bierz śmiało, panie Kalina — rzekł — nie jest to przecież odstępne za księżniczkę, byłoby to trochę za mało.
To ostatnie zdanie uspokoiło sumienie Romualda. Zresztą olbrzymia miłość własna pseudo-poety poszepnęła mu przekonanie, iż błękitna książeczka, której treść podbiła serce Natalii, mogła także zyskać mu admirację i protekcję Emiliana. W tej chwili był on gotów przypisać mu wszystkie cnoty i przymioty. Raz dlatego, by przyjąć od niego sumę, stanowiącą cel jego marzeń, powtóre, aby uspokoić się do reszty względem losu księżniczki. Los ten, co prawda, w głębi ducha dość mało go obchodził od czasu, jak wyrozumował sobie wielkość jej winy; wszakże przyzwoitość wymagała, aby się o nią troskał przynajmniej pozornie.
— Niestety! — rzekł po chwili namysłu — jakże mam pożegnać księżniczkę? czy nie zobaczę jej już więcej?
Nie pragnął on widzieć jej wcale, bo jeśli położenie jego trudne było wobec hrabiego, byłoby nierównie trudniejsze wobec Natalii; rzucił więc to pytanie, spodziewając się odmownej odpowiedzi.
— Ma się rozumieć — odparł hrabia — pożegnania tam, gdzie rozstanie jest nieuniknione, sprawiają tylko boleść daremną.
— A cóż pomyśli, co powie księżniczka?
Myśl ta uderzyła hrabiego. Aby odjazd Romualda zrobił pożądane wrażenie, trzeba było Natalię przekonać, iż porzucił ją dobrowolnie.
— Powinieneś pan do niej napisać.
Pozwolenie to podobało się pseudo-poecie; lubił on pisać, miał na wszystko gotowe okrągłe frazesa i używał ich z pewną zręcznością; zresztą było to gotowe pole do zrzucenia z siebie wszelkich pozorów winy i ukazania tej rycerskiej szlachetności, którą tak chętnie drapował się w słowach.
— Powinieneś jej pan napomknąć — mówił dalej hrabia — iż krok szalony, w jaki pana wciągnęła... bo mówiłeś mi pan sam, iż myśl tego wykradzenia poszła od niej.
— Tak było, panie hrabio.
— A zatem powiedz jej pan, iż szaleństwo to do niczego doprowadzić nie mogło, iż pan sam przekonałeś się o tem... iż nie chcesz gubić jej przyszłości i dlatego zostawiasz ją pod opieką kochających krewnych.
Wyrażenie to wydało się zbyt silne Romualdowi, a przynajmniej nasunęło mu na myśl ostatni obowiązek względem księżniczki.
— Panie hrabio! — zawołał — pan dajesz mi słowo, że tak jest w istocie, iż nie dacie uczuć boleśnie Natalii jej nierozważnego postępku?
— Cóż znowu? — odparł Emilian — wszakże minęły czasy, w których się nieposłuszne panny oddawało do klasztoru; nie będziemy jej więzili o chlebie i wodzie.
— Niestety! ona uskarżała się, iż nie jest kochaną.
— Być może, iż troskliwość nauczyciela wydała się zupełnie zbyteczną hrabiemu, bo po tem wszystkiem, co zaszło, nie przyznawał mu prawa opiekowania się księżniczką przecież nie dał tego wcale poznać po sobie.
— Pan wiesz dobrze — rzekł — iż egzaltowany charakter Natalii tworzył sobie z łatwością troski urojone; najlepszym dowodem prawdziwej miłości, jaką mamy dla niej, jest to właśnie, że jestem tutaj, że odszukałem ją tak spiesznie i pragnę całą siłą zatrzeć to smutne zdarzenie. Widzisz pan przecie, że nie jestem zdolen do roli domowego tyrana.
Postępowanie hrabiego mogło wypływać z najrozmaitszych pobudek, niemających nic wspólnego z miłością, a zapewnienie pobłażania nie dawały zgoła żadnej gwarancji; przecież Romuald poprzestał na nich, nie nalegając więcej, a nawet uwierzył im w zupełności, czego dowodem był list następujący:
„Natalio!
„Ty spisz, najdroższa, a sen dobroczynny ucieka od moich powiek, bo czyż mogę usnąć spokojny pod ciężarem wyrzutów, jakie mi czyni nieubłagane sumienie? — Tak, Natalio, krok, jaki uczyniliśmy oboje, jest nierozważny, szalony, zbrodniczy, nawet miłość usprawiedliwić go nie zdoła. Wprawdzie nie ja pierwszy podniosłem na ciebie oczy, nie ja uczyniłem projekt ucieczki, alem powinien był cię powstrzymać na drodze obowiązku i nie przyjąć ofiary twojej przyszłości. Natalio! srogo jestem ukarany za słabość moją, cierpieniem obecnej chwili, myślą, iż naraziłem cię na obmowy złośliwego świata, który czystych uczuć pojąć nie umie.
„Nie sądź, ażebym bez walki mógł się wyrzec najsłodszych nadziei, jakie obudziłaś we mnie. Nieszczęśliwy, samotny, zbolały, niezrozumiany, ujrzałem niebo w sercu twojem, i nieba tego wyrzec się muszę na zawsze, niestety! Czy jesteś w stanie pojąć gorycz tego słowa? Odjeżdżam, nie ujrzę cię nigdy więcej, nigdy więcej nie usłyszę z ust twoich wyrazu: kocham, nie wyczytam go już w oczach twoich. Stało się, chociaż późno przemówił głos obowiązku, usłuchać go muszę i ciebie nakłonić, ażebyś usłuchała go także.
„Ty stokroć jesteś szczęśliwsza odemnie; masz kochającą rodzinę, która cię przygarnie do łona, zapomnisz z łatwością chwili egzaltacji i szału, ale ja, ja, Natalio, pozostanę na zawsze wygnańcem z raju, jakiś mi ukazała. Najdroższa moja! bo w tej ostatecznej chwili mogę cię jeszcze tak nazwać, pamiętaj, iż szczęście można znaleść jedynie na drodze obowiązku, a obowiązkiem twoim jest kochać rodzinę, stosować się do jej rad i życzeń. Gdybyś to była zawsze rozumiała, oszczędziłabyś sobie i mnie wiele cierpień.
„Ale o sobie mówić ci nie chcę, nie chcę zatruwać ci życia wspomnieniem nieszczęśliwego, który wszędzie uniesie w sercu palącą strzałę pamiątek. Cokolwiek jednak cierpieć mogę, przebaczam ci nadzieje, jakieś mi dawała, miłość obudzoną w mojem sercu, i tę rozpaczną myśl ucieczki, w jakiej ci dopomogłem. Przebaczam i błagam Najwyższego, aby zlał na ciebie wszystkie dobra, odjęte mi na zawsze, aby cię nawrócił na drogę rozsądku i cnoty. Bądź szczęśliwą tyle, ile tego życzy

Romuald Kalina.“

Romuald pisząc to, tak bardzo rozczulił się nad swoim losem, iż kończąc go, rzeczywiście miał łzy w oczach. Czuł się doprawdy ofiarą srogiego losu i nieubłaganego obowiązku, a nawet na serjo przebaczał Natalii.
Skończywszy, podał list hrabiemu, który zwyczajem swoim przechadzał się po pokoju, czekając, aż nauczyciel ukończy pisanie. Był to szczególny dokument, świadczący o pewnym braku zdrowego zmysłu w głowie pseudo-poety.
Z razu Emilian zmarszczył brwi na poufały ton listu, który pomimo wszystko, był dla niego rażący. Przecież odczytawszy z uwagą emfatyczne frazesa, jakimi był napełniony, i doszedłszy do wspaniałomyślnego przebaczenia, uznać musiał, iż to było arcydzieło w swoim rodzaju, i że nic lepiej od podobnego listu nie mogło uleczyć Natalii z nierozważnej miłości. Pod tym względem Romuald przeszedł wszelkie oczekiwania i wykonał wyrok, wydany na siebie, z rzadką sumiennością. A co najdziwniejsza, wykonał go sam, nie domyślając się tego.
Bądź jak bądź, hrabia był z niego zadowolony; było to więcej nierównie, niż mógł żądać. Skończywszy go, spojrzał jeszcze raz na młodego człowieka, jakby badał, czy on rzeczywiście pisał go na serjo, ale spotkawszy wzrok jego łzawy i twarz pobladłą uczynioną ofiarą, a nadewszystko na bohaterską postawę, jaką przybrał, musiał pod tym względem stracić wszelką wątpliwość.
Romuald zdawał się skromnie oczekiwać jego wyroku.
— Panie hrabio — rzekł naiwnie — pisałem to, com czuł, co zdawało mi się moim obowiązkiem napisać.
— Nie wątpię o tem - rzekł Emilian, z trudnością tłumiąc wybuch śmiechu. Nie dodał nic więcej, chociaż Romuald zdawał się oczekiwać, wyraźniejsze} pochwały, zwrócił mu list, dopilnował zapieczętowania i zapisania koperty.
— A teraz, panie Kalina — rzekł — trzeba ci jechać.
Słowa te wywołały znowu nerwowy wybuch czułości Romualda; skoro bowiem zrzucił z siebie ciężar myślenia o przyszłych warunkach realnego bytu, cała miłość do Natalii powróciła doń w swej wymarzonej sile, a to tem bardziej, iż teraz czuł się niejako w obowiązku z nią wystąpić. Miłość ta bowiem zwiększała jego ofiarę i pasowała go na bohatera. Zresztą, może być, iż w owej chwili nie pomyślał o tem, co mu wypadało lub nie wypadało uczynić. Było to rzeczą aż nadto zrozumiałą, iż pokochał tę istotę tak szczerą, wielką i prawdziwą w egzaltowanem uczuciu, która w dobrej wierze brała jego szczudła za istotną miarę ducha, i korzyła się przed wymarzoną wielkością. Może zapytywał siebie, czy spotka drugi raz w życiu podobną kobietę i podobną miłość?
Skromność wprawdzie nie była wcale główną cnotą Romualda, nie wątpił, iż należy mu się bezwarunkowa admiracja wszystkich czułych serc, a jednak zawahał się w odpowiedzi. Bądź jak bądź, zamykała się za nim niepowrotnie jedna faza życia, pełna brylantowych kart i błyskawicznych nadziei, pełna zachwytów, marzeń, poezji. Chwila podobna dla każdego gorzką być musi.
Pseudo-poeta zakrył rękami zbladłe czoło i zatonął w myślach, nie widząc wcale, iż Emilian patrzał na niego z nieukrywanem szyderstwem.
— Panie Kalina — powtórzył w końcu hrabia z odcieniem niecierpliwości w głosie — pociąg do Warszawy niedługo odchodzi, trzeba panu myśleć o podróży.
Na tę powtórzoną radę Emiliana, który potem wszystkiem, co zaszło, miał prawo rozporządzać Romualdem, młody człowiek odrywając z wysileniem dłonie od twarzy, ukazał mu wzrok załzawiony.
— Ach! panie hrabio — zawołał — miej litość nad nami!
Wykrzyknik ten nie miał i mieć nie mógł żadnego racjonalnego znaczenia, boć przecie niepodobna było Romualdowi żądać na serjo, aby rodzina Natalii odstąpiła od swoich zasad. W gruncie serca nie miał on wcale tej nadziei, było to więc jedno próżne słowo więcej, frazes, jak tyle innych, rzuconych na wiatr.
Hrabia też nie myślał na nowo dyskutować całej sprawy, bo należał on właśnie do ludzi niecierpiących daremnej mowy; umysł jego nadewszystko logiczny, z trudnością pojmował kapryśne zwroty Romualda, dlatego też zamiast odpowiedzi na jego patetyczny wykrzyknik, wyjął chłodno z kieszeni zegarek, którego nieubłagana wskazówka pokazywała spóźnioną porę.
Łzy pseudo-poety nie budziły w nim żadnego współczucia, a nawet czyniły na nim komiczne wrażenie. Miał słuszność po części; nie zasługiwały one na nic innego, a przecież były prawdziwe.
Romuald też powrócił do poczucia rzeczywistego. Powstał gwałtownie, przetarł ręką czoło i począł bezładnie rzucać do otwartej walizki wydobyte z niej rzeczy.
Te przygotowania podróży nie trwały długo. Za chwilę nauczyciel był gotów. Teraz jednak zapomniał zupełnie, iż sam dobrowolnie zgodził się na to rozwiązanie sentymentalnego epizodu, odegranego z księżniczką, zapomniał nieledwie o liście, pełnym praktycznych nauk, napisanym do niej przed chwilą, a szczególniej zapomniał o wekslu dwudziestotysięcznym, co z rąk hrabiego przeszedł do jego pugilaresu. Widział tylko w Emilianie nieubłaganego tyrana, którego przemocy ulegać był zmuszony, i za to znowu nienawidził go w duszy. Naturalnie zaś nienawiść ta obejmowała całą społeczną sferę, do której hrabia należał, i od razu uczyniła z pseudo-poety najzajadlejszego z demagogów.
Może też istotną przyczyną tej nienawiści była wyższość hrabiego. Romuald uczuł doskonale, iż pomimo wszystkie piękne frazesa, nie uczynił na antagoniście swoim żadnego wrażenia, a raczej, iż wrażenie to wypadło dla niego najzupełniej ujemnie, więc miłość własna obrażona w żółć się zamieniła. Teraz daremnie wyszukiwał w myśli sposobu pomsty lub jakiegokolwiek słowa, któremby jak Pars uciekający wzajem mógł zranić przeciwnika.
Romuald Kalina zbyt mało znał Emiliana, aby sformułować sobie o nim jakie bądź trafne zdanie; nie posiadał zaś dość bystrości, aby spostrzedz, że pod pozorem szyderstwa jego kryła się jakaś wielka boleść.
Postępował obok niego w ponurem milczeniu ku dworcowi kolei, pragnąc jak najprędzej wyjść z pod kontroli i nieubłaganej logiki, której hrabia w każdem słowie dawał dowody, a która mu straszliwie ciążyła. Jak na złość jednak pociąg nie nadchodził, poniewolnie więc zostali z sobą, przechadzając się po platformie, prawie zupełnie samotni, wśród ciemności, gdzieniegdzie tylko rozprószonych płonącą latarnią.
Milczeli, nie czując po tem co zaszło żadnej ochoty do zamieniania myśli swoich. Zresztą położenie dla obudwóch było jednako nieprzyjemne. Hrabia odgrywał przykrą rolę więziennego dozorcy. Romuald zaś czuł w obecności jego nieufność ku sobie, za którą przecież nie miał najmniejszego prawa się obrażać. Panował więc między nimi przykry przymus, przerwany wreszcie zbliżeniem pociągu. W ostatniej wreszcie chwili przemówił nauczyciel, widząc, że chwila odjazdu nadeszła nieodzownie.
— Panie hrabio — szepnął z prawdziwem wzruszeniem — odjeżdżam więc ufny w słowo twoje, iż będziesz dobrym dla księżniczki.
Emilian skłonił głowę w milczeniu. Ma się rozumieć, nie myślał on nigdy o żadnej ostateczności względem dziewczyny, powierzonej jego opiece, słowa te wydały mu się więc, jak wiele innych słów Romualda, zupełnie bezpotrzebne.
Nauczyciel jednak mówił dalej, wytłómaczywszy sobie milczenie to jako obietnicę, może dlatego, że mu tak uczynić wypadało.
— Ja wierzę słowu pańskiemu, ale księżniczka zależy więcej od siostry, a lękam się, aby pani hrabina nie miała pobłażania dla jej nierozwagi.
Frazes ten, wymówiony przez Romualda bez obmyślanego celu, wywarł jednak na Emilianie szczególne wrażenie. Podniósł głowę i wlepił w nauczyciela oczy, które zabłysły w tej chwili jakimś nieokreślonym blaskiem.
— Dlaczego pan się lękasz? zkąd wnosisz? co wiesz o mojej żonie? — zapytał przerywanym głosem.
Romuald chciał odpowiedzieć, ale w tej chwili konduktor zamykał wagony, zabrakło mu więc czasu; wskoczył do wagonu i pociąg ruszył. Przez okno tylko dostrzegł hrabiego, który stał chwilę w miejscu słupem wrosły. Traf posłużył mu w ostatnim momencie, dotknął jakiejś tajemnej rany, której istnienia nie domyślał się wcale.
Odkrycie to osłodziło mu chwilę wyjazdu, tak samo jak gniew ku hrabiemu osłodził rozstanie z Natalią. Gniew jest silnym antydotem przeciwko żalowi, wobec niego milkną wszystkie inne uczucia, szczególniej w nizkich naturach, które poddają mu się bez walki i bez sprawiedliwości.
Romuald rzucił się w głąb wagonu, znużony sprzecznemi wrażeniami dnia tego. W krótkim czasie przeszedł on tak wiele, iż cały pobyt w Głogowie i poznanie Natalii mógł uważać za sen gorączkowy. Teraz miał czas rozmówić się sam z sobą i ocenić swoje postępowanie; przecież ogarnął go jakiś dziwny wstręt do rozpamiętywania tej tak blizkiej fazy życia. Wstręt ten znaczy zapewne, iż pomimo wszystkie sofizmata, sumienie protestowało w nim przeciw popełnionym uczynkom; ale wstręt ten był oraz rękojmią, iż wspomnienie księżniczki i żal po niej ulotni się szybko z tego samolubnego serca. Zresztą nie miałże przed sobą perspektywy podróży, swobody, sławy? Pomału myśli jego skierowały się ku przyszłości i wśród tych marzeń zasnął swobodnie. Tymczasem pociąg leciał szybko, z każdą chwilą zwiększając przestrzeń, dzielącą go od Natalii i cofającą jej postać w dalsze zapomnienie.
A ona? ona zasnęła uśmiechniona, ufna, szczęśliwa, jak dziecko pod matki opieką, pewna, iż jutro zbudzi się do nowego dnia miłości. Sen jej był bez marzeń, wszak marzenie stało się rzeczywistością, o czemże marzyć mogła? czyż Romuald nie był przy niej, z nią, na zawsze?
A jednak zbudziła się pośród nocy, przejęta dziwnem uczuciem trwogi i niepewności. Była to właśnie chwila, w której odchodził pociąg do Warszawy. Z bijącem sercem usiadła na łóżku, usiłując powrócić do rzeczywistości.
W pokoju było ciemno, tylko latarnia, kołysząca się zwolna przy drzwiach hotelowych, rzucała tutaj skośne promienie i oświecała niepozornym blaskiem cały pokój.
Natalia spojrzała w około i uśmiechnęła się sama do siebie; izdebka ta była pełna wspomnień, przemawiała do niej szczęściem dnia wczorajszego i nadzieją jutra; przecież pomimo tego, jakiś niewidzialny ciężar tłoczył jej piersi, ogarnęła ją tęsknota dziwna i uczucie samotności. Wstrzymując oddech, nasłuchiwała przez minutę, czy z przyległego pokoju nie doleci jej szmer jakiś, ale panowała tam cisza grobowa, chociaż przez szpary widziała dobrze, iż paliło się światło.
Romuald spał zapewne, nie mogła o tem wątpić.
Próbowała uspokoić tą myślą niewytłómaczoną trwogę, ogarniającą ją coraz silniej. Cóżby dala za to, aby usłyszeć choćby westchnienie senne, lub odgłos jego kroków, przy których wczoraj usnęła? Była cisza.
Mogła wprawdzie przemówić, zawołać, ale instynkt jakiś zatrzymywał jej słowa na ustach. Spróbowała innego środka. Wstała, ubrała się na prędce i zaczęła przechadzać się po pokoju. On powinien ją był usłyszeć; przecież nic nie zdradzało ludzkiej obecności w przyległym pokoju. Czyż Romuald spał snem kamiennym?
Zniecierpliwiona odezwała się głośniej pode drzwiami — nikt nie odpowiedział. Teraz ogarnął ją prawdziwy przestrach, po raz pierwszy uderzyła ją wyraźna myśl nieszczęścia. Nieszczęścia tego nieumiała określić ani wytłómaczyć silniej sobie, czuła je przecież w powietrzu, co ją otaczało, w tej złowrogiej ciszy, panującej dokoła.
Niezdolna pohamować się dłużej, spojrzała na drzwi oddzielające ją od Romualda, przypominając sobie z trwogą, że drzwi te z jego strony zostały na klucz zamknięte, i zastukała do nich gwałtownie. I znowu odpowiedziała jej ta głucha, okropna cisza. Ale stukając, oparła się na klamce, drzwi otworzyły się szeroko, i ujrzała, że pokój Romualda był pusty.
Stanęła wpół martwa na progu, pytając samej siebie, co to wszystko znaczyło? Łóżko było nietknięte, okno otwarte, świeca dogorywała na stole, zresztą nic, wcale nic, coby świadczyło, że on mieszkał tutaj.
Z razu nie zrozumiała, co to być mogło? Patrzała w koło błędnym wzrokiem, jak człowiek, który własnym oczom wierzyć nie może, aż wreszcie dostrzegła, że drzwi przeciwległe były także uchylone; rzuciła się ku nim, sama nie wiedząc, co czyni, szukając jeszcze wątpliwości lub pewności jakiej. Tak przebiegła dwa lub trzy pokoje, wszędzie było pusto i cicho. Szła dalej osłupiała, przerażona, ze wzdętą piersią i szeroko otwartemi źrenicami. W końcu w ostatnim pokoju na stole, przy świecy dopalającej się także, ujrzała porozrzucane materjały piśmienne, na łóżku nierozebranem leżał podróżny necessaire Emiliana i podręczna walizka, którą znała dobrze. Ujrzała i stanęła jak rażona gromem. Nieszczęście, którego się lękała, spełniło się, miało nazwę.
Ale gdzież on był w tej chwili? gdzie byli obadwaj? czy miejsce to było widownią gwałtu, zbrodni? Nie była w stanie jasno określić samej sobie możliwych następstw, marzyły jej się tylko pojedynki, porwania, marzenia te jednak nie miały wyraźnych kształtów; zresztą, ona przewidywała wszystko w świecie — prócz tego właśnie, co się stało.
Pierwsza myśl jej była dla Romualda, nic dla siebie, nie zastanowiła się nawet nad tem, co z nią być mogło, troszczyła się tylko o niego. Troska ta stała się tak palącą, iż dłużej znieść jej nie była w stanie, jakim bądź kosztem musiała dowiedzieć się, co się stało. Otworzyła drzwi na korytarz i słuchała, korytarz był pusty, wkoło panowała cisza uśpionego domu. Uwiesiła się u dzwonka wiszącego przy drzwiach, ale odgłos jego rozległ się tylko w oddali, nie budząc żadnego echa.
Położenie to było rozpaczliwe; nieprzytomna prawie, zaczęła biegać po pokoju, jakby pytając martwych przedmiotów o to, co się tu stało, gdy nagle wzrok jej padł na list zapieczętowany, leżący między papierami na stole. Pochwyciła go namiętnie, poznała rękę Romualda. List ten pisany był do niej, pisany i zostawiony w pokoju Emiliana. Był to fakt niepojęty, fakt złowrogi.
Czas jakiś trzymała go w drżących rękach, nie mając odwagi otworzyć, nie pojmując prawie co się z nią działo. Los jej zawarty był w tem piśmie, a ona nie miała odwagi mu zajrzeć w oczy. Niepewność to jeszcze nadzieja, lękała się ją utracić.
Jak długo trwało jej wahanie, nie umiała nigdy zdać sobie sprawy, aż wreszcie usłyszała na ulicy szmer jakiś. Zadrżała cała ciałem, i jak spłoszona łania, cofnęła się do swego pokoju, drzwi zamykając na klucz za sobą. Nie chciała, aby jaka bądź żywa dusza, postrzegła ją w podobnej chwili.
Tam dopiero zapaliła świece i czytać zaczęła. Przebiegła go oczyma raz, drugi i trzeci, wyraźnie nie podobna jej było zrozumieć od razu listu Romualda, może wola jej opierała się oczywistości, może serce nie chciało uwierzyć świadectwu zmysłów. Więc on, on opuszczał ją dobrowolnie, więc on wymawiał jej nieledwie wszystko, co uczyniła dla niego, i jakby na szyderstwo, kończył odezwę swą przebaczeniem i nauką moralną! Natalia konwulsyjną ręką zgniotła w palcach jego pismo i przycisnęła obie dłonie do czoła.
Czuła, że jej się ziemia z pod nóg usuwa, że świat cały kręci się i wiruje w szalonym zamęcie. Gorycz podobnej chwili ci tylko pojąć są w stanie, co po nad wszystko wynieśli jedno ludzkie serce, złożyli mu w ofierze skarby swego ducha, względy ludzkie i przyszłość całą, i których to jedno serce zawiodło.
Nie była jeszcze w stanie objąć ani swego położenia, ani jego zdrady. Stało się z nią coś strasznego, była zbyt młoda, aby znać wartość słów namiętnych, obietnic i przysiąg, zawiłe dylemmata charakterów ludzkich nigdy nie nasunęły się jej myśli. Szczera i zupełna w uczuciach swoich, nie była w stanie podejrzewać cudzej wartości. Kochała całem sercem, czemuż wzajem ukochaną być nie mogła? Niezdolna była pogodzić faktu nikczemnego odstępstwa Romualda z poezjami jego, ze słowami pełnemi sztucznego zapału, odwagi i siły. Nigdy dotąd nie zmierzyła tych przepaści, co dzielą myśli od słów, a słowa od czynów. To, co się stało, przechodziło może jej wyobraźnię, pomiędzy nią a Romualdem stanęło stokroć więcej niż przemoc rodzinna, niż wszystkie przeszkody, jakie świat i ludzie postawić im mogli — stanęła wola jego.
To był pierwszy grom, uderzający w jej piersi. Nie dość na tem: on potępiał to, co sam wywołał; to, co budziło w nim zachwyt i szalone wybuchy wdzięczności, teraz wprowadzone w czyn, zwało się nierozwagą, szaleństwem, zbrodnią nieledwie. Odczytywała własne słowa jego, nie mogąc ich zrozumieć. Przeniewierstwo, fałsz, zdrada, zdania i uczucia zmieniające się razem z podmuchami wiatru, te wszystkie powszedniości życia stanowiły dla niej straszliwą nowość, przeciwko której oburzało się jej sumienie, serce i wszystkie szlachetne instynkta.
A on uczyniwszy to, śmiał jeszcze dawać jej moralne nauki, on, co pociągnął ją do tego szalonego kroku! Niestety! to także była powszedniość życiowa, o której nie miała pojęcia; wszak ludzie codzień zrzucają na drugich własne grzechy, a nawet często nie przebaczają ich ze wspaniałomyślnością, jakiej dawał dowód Romuald Kalina w ostatnich słowach swego listu. Winą Natalii było to tylko, iż dotąd widziała świat i ludzi przez pryzmat wymarzonych uczuć, a nie w realnem świetle prawdy, iż sądziła innych według samej siebie i cudze serca według własnej miary. Winę podobną zazwyczaj opłaca się szczęściem i godnością życia; są to rzeczy, które każdy od kolebki wiedzieć powinien, bo na tym świecie biada ufnym, kochającym i łatwowiernym.
Bądź jak bądź, nauka ta przychodziła dla niej zbyt gwałtownie, i dlatego kruszyła zamiast wzmacniać, zabijała zamiast uzbroić. Natalia nie powiedziała sobie, iż stała się tu wielka omyłka, iż wzięła emfazę za prawdę, pychę za wielkość, gorączkę wyobraźni za miłość i lalkę za człowieka. Te racjonalne wyniki przenosiły o wiele jej zdolność rozumowania. Nie miała ani tego spokoju, ani siły ducha, aby osądzić sprawiedliwie samą siebie. Przeciwnie czuła się pokrzywdzoną, czuła, iż za czyste kwiaty pierwszej miłości, odpłacono jej haniebnem odstępstwem, że miłość jej odepchnięto, zdeptano, sponiewierano, że po rozkosznym śnie dni kilku, była znowu samotną na wieczność, wobec rodziny, którą jakby na szyderstwo Romuald zwał kochającą.
Wszystko to było więcej niżeli znieść była w stanie. W myśli jej działa się straszna przemiana, złudzenia jej opadły listek po listku, jak kwiat szronem zwarzony, a natomiast nie powstało przekonanie żadne, coby osłodzić mogło nagość życia. Zamiast uwierzyć, iż się omyliła, wolała raczej zburzyć cały gmach wiary, nadziei, tkwiący w jej sercu, i rzucić światu wzajem wyzwanie i szyderstwo. Myśl rozszalała bólem wybuchnęła bluźnierstwem. I jak niegdyś bohater Romy na polach farsalskich, Natalia wykrzyknęła, iż wiara, miłość, cnota, są to słowa tylko, słowa bez znaczenia żadnego na tej nikczemnej ziemi.
Porównanie biednej zawiedzionej dziewczyny, z bohaterem ginącego społecznego porządku, śmiesznem z pozoru wydać się może, a jednak boleść ich była jednaka, oboje stracili to, w co wierzyli, czemu poświęcili życie, i oboje sformułowali to w jednaki sposób.
Logicznem następstwem podobnej formuły było samobójstwo bohatera. Natalia nie miała chłodnej rozwagi, co wyprowadza podobne wyniki, ona po prostu cierpiała szalenie, coś rozprzęgało się w jej mózgu, coś pękało w piersi, sądziła, że ktoś wydziera jej najtajniejsze struny serca, targa je i skręca niemiłosierną ręką, że usunęło się z głębi jej istoty to wszystko, co stanowiło wartość życia, że teraz rozciągała się przed nią bezbrzeżna pustynia bytu, po której postępować dalej nie miała już siły i odwagi.
Ale zarazem ogarnął ją szał jakiś przeciw wszystkiemu co ją otaczało dawniej, i na samą myśl powrotu do Głogowa i szyderczego przyjęcia, jakie ją tam czekało, krew ścinała się w jej żyłach. Teraz miała tylko jedno pragnienie: uciec ztąd chociażby na koniec świata, chociażby za światy, byle uniknąć spotkania z tymi ludźmi, których nienawidziła całą potęgą wrzącego serca. Pod wpływem tej myśli znikła wszelka refleksja, ona opanowała samowładnie zrozpaczoną dziewczynę, zostawiając jej jedynie tę instynktową przebiegłość, jaką posiadają obłąkani do uskutecznienia najszaleńszych zamysłów.
Uczyniwszy ten rodzaj postanowienia, Natalia odzyskała zimną krew, niezbędną do jego wykonania. Obejrzała się wkoło i słuchać zaczęła. W bocznych pokojach panowała cisza, Emilian albo nie powrócił jeszcze, albo też spać musiał.
Spojrzała przez okno, noc była na schyłku, trzeba było z niej korzystać. Na korytarzu lękała się z kim spotkać, nie wiedziała zresztą czy brama od ulicy nie była zamknięta, otworzyła więc po cichu okno; było tak nizkie, iż z łatwością spuściła się na ulicę, przymknęła je na powrót jak mogła najszczelniej, zasunęła firankę, aby nie budzić podejrzenia i cicho skradając się pod murem, iść zaczęła w kierunku przeciwnym kolei. Rozumiała bowiem, iż tam najmniej musiało być ruchu.
Pierwszy to raz w życiu księżniczka Staromirska znalazła się sama jedna wśród nocy, w obcem mieście. Znajdując się w podobnem położeniu, byłaby uczuła strach śmiertelny, dziś jednak napadła ją ta zupełna obojętność na zewnętrzne przedmioty ludzi zrozpaczonych. Szło jej o to jedynie, aby uniknąć wzroku Emiliana, Aurelii, Drylskiej nawet, aby nie powrócić do Głogowa. Prócz nich, nie lękała się niczego, a niebezpieczeńtwo każde przyjęłaby śmiechem szyderstwa.
Mijała ludniej zabudowane ulice, kierując się instynktownie na przeciwny koniec miasta. Czasem pies zawarczał, czasem odezwały się kroki spóźnionego przechodnia, wówczas chroniła się za węgieł domu, i znów szła bez myśli wyraźnej, bez żadnego planu, jak liść miotany burzą, byle dalej, byle dalej.
Tak po długiem błądzeniu wśród ciemności, znalazła się prawie za miastem. Coraz rzadsze domy, otoczone parkanami ogrodów, rozrzucone gdzieniegdzie, łączyły miasto z polami. Na piaszczystych błoniach pobrzeża Wisły wznosiły się gdzie niegdzie grupy wierzb lub topoli, jak widma wśród szarego mroku poranku.
Tumany mgły srebrzyły się nad rzeką, kryjąc z daleka jej mętne fale przeźroczystą sukienką. Gwiazdy pogasły, jedna tylko jutrzenka przyświecała blado na wschodzie, zkąd rozchodziły się powoli promienie dnia nowego, szare i smutne. Powietrze przesiąkłe rosą było chłodne, ptaki leniwo otrząsały mokre piórka, gotując się do śpiewu rannego, gdzieniegdzie tylko w polach odzywały się skowronki, a od strony rzeki słychać było dzikie kaczki, lub czajka spłoszona zakrzyczała nad gniazdem.
Natalia patrzała na to osłupiałym wzrokiem. Świat zewnętrzny mógł być teraz pięknym, posępnym, lub też zajaśnieć łuną blasków, jej to było wszystko jedno, w głębi jej piersi zgasło słońce szczęścia, a serce zranione niezdolne było uderzyć w tej chwili jakiembądź uczuciem. Droga, którą szła, prowadziła prosto ku Wiśle; tu usiadła na kamieniu, zarówno fizycznie, jak moralnie znużona, zapytując samej siebie, co dalej uczyni?
Tuż koło niej wznosił się w głębi ogrodu biały domek, cały umajony winogradem, co zarzucał bogate pędy aż nad dach, otaczając białe jasne szyby girlandami liści i zwieszając się po nad drzwiami w lekkie festony. Dom ten był wysunięty ku Wiśle, a odnoga rzeki okrążała ogród pełny kwiatów i wodnych roślin, przeglądających się w jej nurtach. Z boku wznosiła się imponująca kępa białodrzewów, pod których olbrzymie cienie zdawał się tulić ten cichy dom uśpiony. Ku rzece spuszczała się murawa, wśród której rysowały się klomby krzewów i ścieżki wysypane żwirem. Wszędzie znać było staranną rękę, kierowaną smakiem, wszędzie wdzięk i prostota łączyły się w obraz pełny harmonii.
W wielkich nieszczęściach są chwile osłupienia, jakby letargu ducha, wśród których myśl zdolna jest oderwać się od własnej doli i spocząć na otaczających przedmiotach, dopóki jakimś psychologicznym procesem niedotknie się krwawej rany i ból w niej nie ocknie się z nową siłą.
Natalia znajdowała się w podobnej chwili; siedząc na kamieniu nad brzegiem wiślanej odnogi, toczącej szare nurty tuż pod jej stopami, spoglądała przez żerdzie parkanu na ten mały światek tak cichy, tak spokojny, roztaczający się przed jej oczyma. Kwiaty przywodziły jej na myśl delikatną kobiecą rękę, która pielęgnowała je z miłością, na tych trawnikach może bawiło się grono raźnych dzieci, tu na tej ławce pod białodrzewem zasiadał może ojciec rodziny z książką w ręku. A te ściany domku, z lśniącemi szybami, musiały być cichem, spokojnem schronieniem na jesienne wichry, na zimowe zawieje. Pewnie tam wesoły ogień strzelał na kominie, gromadząc rodziców i dzieci pod światło lampy. Powoli figury te wymarzone przez nią przybierały widome kształty, aż uczuła znowu w sercu zrywającą się burzę rozpaczy. Czyż nie o takiem życiu marzyła z Romualdem?... a on ją odepchnął!
W ucieczce swojej trzymała jeszcze w ręku list jego konwulsyjnie ściśnięty. Pamiętała go aż nadto dobrze, wszystkie wyczytane wyrazy wyryły się w jej mózgu ognistemi zgłoskami i zostawiły w sercu ślady palącego bolu; a jednak rozwinęła list, chciała odczytać go raz jeszcze, i nie miała siły, tylko spoglądała na kartkę papieru, leżącą na jej kolanach, jak człowiek rozciągnięty na łożu tortur spoglądać musi na narzędzia męki.
List ten zniweczył od razu gmach jej przyszłości, a teraz cóż począć miała? Pytanie to powracało uporczywie w każdej przytomniejszej chwili. Czuła niezwyciężony wstręt, gorycz, zniechęcenie, które odbierały jej energię i łamały siłę. Na co zdała się walka, cierpienie? czyż warto było żyć? dźwigać dalej nieznośne teraz brzemię bytu?
Myśl ta nasunęła się Natalii i opanowała ją gwałtownie. W tej chwili zdało jej się, iż śmierć była jednem logicznem rozwiązaniem jej położenia. Do rodziny powrócić nie chciała, cóż więc miała uczynić? w jakim celu kryć się lub uciekać? po co? na co?
Wkrótce myśl ta stała się upartą jak pokusa, a fale rzeki toczące się pod jej stopami nastręczały tak łatwy sposób wykonania tej szalonej myśli. Czyż tylko przypadek przyprowadził ją tutaj? czy nie była to raczej jakaś niewidzialna ręka, wskazująca, że tu jedynie mogła znaleść jeśli nie szczęście, to spokój przynajmniej, spokój wiekuisty?
Hamletowskie pytania bytu nie przesunęły się w jej wyobraźni, nie znała Szekspira, ale za to była wychowana w zasadach katolicyzmu i posiadała szczerą wiarę. Wiara ta jednak nie była tego rodzaju, aby powstrzymać ją mogła na drodze samobójstwa, i jak nie starczyła, aby zwyciężyć miłość, tak dziś nie potrafiła odepchnąć pokusy; widziała ją tak wykrzywianą w zasadach, iż nie mogła jej połączyć z żądzą obowiązku. Mówiono wiele Natalii o obowiązkach względem rodu, z którego pochodziła względem stanowiska, jakie zajmowała, ale nigdy o tych powszechnych ludzkich obowiązkach, które każdy zawsze i wszędzie wedle sił i możności spełniać powinien. A Wisła pod jej stopami szeptała cichym szmerem jakieś tajemnicze zaklęcia, jakby głosy siostrzanych dziewic wód odzywały się do niej, obiecując wieczny sen, ciszę, zapomnienie; jakby bratnie duchy wabiły ją w otchłanie, gdzie skryć się mogła bezpiecznie przed szyderstwem i poniewierką, przed zawodem i zdradą.
Pochylała się coraz bardziej nad chłodną falą, pociągnięta niezbadanym urokiem przepaści, bo wody te kolorem swoim i kipiącym prądem zdradzały głębie, zdawały się szeptać i błagać, pociągać i namawiać, szydzić i grozić.
Natalia powstała z miejsca, jakby pociągnięta magnetyczną siłą. Stała chwilę nad samym brzegiem, odgłos fali szumiał jej w uszach, w oczach grały jej zmienne połyski, wkoło niej samej stał się zamęt straszny. Może w tej chwili nie wiedziała jasno, co czyni, zamknęła oczy, wyciągnęła ramiona... plusk wody rozległ się głośno, wielkie kręgi rozpostarły po mokrej płaszczyźnie daleko, szeroko. I znów rzeka płynęła spokojnie, tylko przez parę sekund niewyraźne drganie fali wskazywało miejsce, gdzie istota ludzka dobrowolnie pogrążyła się w przepaść śmierci.
A jakby na szyderstwo w tej samej chwili słońce zajaśniało na wschodzie wśród purpurowej łuny obłoków w całym blasku młodzieńczej potęgi, rzucając na świat operlony rosami poranku wesołe, ciepłe promienie. Chóry ptasząt zbudzonych witały je wesołymi glosami. Niebo i ziemia zdawały się wspólnie radować, urągając niejako wiekuistym spokojem swoim boleści i śmierci ludzkiej.
Natalia jednak nie była sama w chwili, gdy rzuciła się w Wisłę. Od jakiegoś czasu drzwi szklanne, prowadzące z domku, obwieszonego winogradem, do ogrodu, otworzyły się zwolna, i gospodarz jego zapewne zaczął troskliwie obchodzić kwiatowe klomby, hodowane ze staraniem zamiłowania.
Był to człowiek młody jeszcze, przechylający się już w wiek dojrzały i noszący na pięknej twarzy cechy tych dwóch sprzecznych z pozoru wyrazów. Postawa jego wyniosła miała pewność, cechującą ludzi, którzy jasno i wyraźnie wiedzą, gdzie dążą, nie zbaczając wcale z raz obranej drogi. Czoło szerokie nosiło na sobie piętno pogody myśli, chociaż ryły się na niem zmarszczki i brózdy, świadczące o niejednej walce, o bolesnych chwilach, zniesionych mężnie. Jasne włosy, odrzucone w tył głowy, bogate, nieco kędzierzawe, odsłaniały kontury czoła, wymodelowanego w posągowe kształty, i nadawały jakąś potęgę postaci, której panującym wyrazem była spokojna siła. Brwi dużo ciemniejsze barwą od włosów, rysowały się wyraźnym łukiem nad oczyma, których źrenice miały blask zmącony i przyćmiony, jak gdyby wzrok tego człowieka zwrócony był w głąb myśli własnej. Czasami tylko strzelały z nich promienie, świadczące, że w piersi jego tlały wiecznie, niby w kraterze wulkanu, płonące uczucia, i gotowe wybuchnąć w chwili właściwej. Usta nacechowane uśmiechem nieco bolesnym, pomimo całej łagodności swojej, kryły się pod jasnym zarostem; nos delikatnie wyrzeźbiony, harmonizował z ogólnym wyrazem tej twarzy, pociągającej i pięknej, przy hartownej sile, jaka ją cechowała.
W tej rannej godzinie sam jeden w ogrodzie wśród budzącego się świata, przyglądał mu się z cichym zachwytem myśliciela, co pojmuje tajniki natury i umie objąć syntetycznym wzrokiem jej harmonję, zarówno w najdrobniejszym szczególe kwiatu, otwierającego ku słońcu kielich napojony rosą, jak i w ogólnym, wspaniałym obrazie wschodzącego dnia.
Człowiek ten przechadzał się zwolna, zamyślony i poważny, oddychając pełną piersią rzeźwiącem powietrzem poranku, gdy wzrok jego padł na kobietę, siedzącą na kamieniu nad rzeką przy parkanie ogrodu. Zbliżył się ku niej, ale była tak zamyślona, iż nie słyszała go wcale; z łokciami na kolanach i czołem opartem w dłoniach, ściskając w nich jakiś list pomięty gwałtownie, zapatrzona w głębie wód, zdawała się obcą zupełnie otaczającemu światu, jak posąg zamknięta w sobie.
Postać to była niecodzienna; piękne włosy księżniczki, skręcone w grube warkocze, zwieszały się na ramiona, odsłaniając delikatne zarysy szyi, mającej białość perłowej macicy. Twarzy widzieć nie mógł, tylko ubiór świadczył wyraźnie, że należała do wyższych klas społecznych. Zresztą postawa pełna zaniedbania, zarówno jak i obecność jej w tem miejscu, o tej godzinie, była wymownym dowodem, iż zagnała ją tutaj jakaś moralna burza.
On przyglądał jej się czas jakiś z głębokiem współczuciem, jakie wzbudzają nieszczęśliwi u tych, co zaznali cierpienia. Było rzeczywiście coś rozpaczliwego w tej młodej, delikatnej dziewczynie, patrzącej z natężeniem w zmącone nurty Wisły. On może miał ochotę przybliżyć się do niej, a nie śmiał. Boleść była może dla niego majestatem, może znał jej wszystkie tajniki i wiedział z doświadczenia, iż są chwile, kiedy najłagodniejsze słowo, kiedy samo spojrzenie lub tylko głos ludzki, równa się męczarni. Szanował więc tajemnicę tego cierpienia, jakąbądź była jego przyczyna; bo czy istota ta walczyła z nim, lub też poddawała mu się bez oporu, nie miał prawa żadnego do jej ufności, a współczucie wziąć mogła za prostą ciekawość. Może jednak odgadywał myśl samobójstwa z jej postawy, może znał tajemniczą pokusę śmierci dla tych, których życie zawiodło, bo nie poruszał się z miejsca, gotowy w potrzebie rzucić się na pomoc, lub odejść niepostrzeżony, gdyby potrzebny nie był.
Kiedy Natalia powstała, chciał zbliżyć się do niej, ale gdy zobaczył, jak szybkim, rozpacznym ruchem rzuciła się w rzekę, przygotowany był na to także, bo w mgnieniu oka, nie namyślając się chwili, zrzucił ubranie, które mu ruchy utrudniać mogło, i skoczył za nią do Wisły.
Czas jakiś było pusto na brzegu i z ruchu fal niktby nie mógł odgadnąć, że tam w jej głębi dwie istoty ludzkie walczyły ze śmiercią, nikt nie przyglądał się z bijącem sercem odgrywającemu się dramatowi, tylko promienie słońca odbijały się wesoło w rozigranej wodzie, tylko ptaki śpiewały całą piersią i owady brzęczały, wzbijając się w powietrze.
Wreszcie fala zapluskała, zakipiała gwałtownie, i ukazała się nad nią kędzierzawa głowa mężczyzny, który jedną ręką unosząc za włosy Natalię i utrzymując ją nad powierzchnią, drugą pruł nurt rzeki, kierując się ku brzegowi. Głowa jego ociekająca wodą, była jednak jak zawsze spokojna, nie było znać na niej żadnego wysilenia, gdy zdążał ku brzegowi, wybierając bystrym wzrokiem dogodne miejsce do złożenia swego ciężaru.
Dopłynął, stanął na lądzie i zemdloną Natalię położył na murawie.
Nie dawała znaku życia, on przecież nie szukał bicia serca, zapewne według czasu, jaki przebyła pod wodą, miarkując, iż niebezpieczeństwo nie musiało być groźne, tylko ze spokojną siłą wziął ją na ręce tak łatwo, jakby to było kilkoletnie dziecię, i niósł szybko i ostrożnie do wnętrza domu.
Domownicy spali jeszcze, wszędzie panowała cisza; on przebiegł wchodowy pokój, położył ją na sofie, a potem oddalił się na minutę i powrócił, a za nim ukazały się dwie kobiece postacie, poprawiając szybko narzucone ubranie. Jedna była młoda i piękna jak świeżo rozwinięta róża, a spoglądała na bohatera chwili z niewysłowionym wyrazem miłości, troskliwości i dumy. Druga zgarbiona wiekiem, była to widocznie jedna z tych starych, tradycyjnych sług, co wypiastowawszy dziecię na kolanach, służą mu wiernie do grobu.
Obie zbliżyły się do zemdlałej Natalii bez czczej ciekawości, z wyrazem współczucia; snać one zarówno jak on szanowały nieszczęście.
— Moja dobra Anno — mówił gospodarz domu, zwracając się do starej kobiety — przygotuj ciepłe łóżko w niebieskim pokoju, a ty Cesiu pomóż mi ją rozebrać.
— Ach, mój Boże! taka młoda! taka śliczna! — zawołała Anna, nie mogąc oprzeć się pokusie spojrzenia na wyratowaną dziewczynę. Bóg wyraźnie paniczu natchnął cię, żeś wstał tak rano, aby ją ocalić.
Powiedziawszy te słowa, poszła spiesznie wykonać rozkazy jego. Młoda kobieta zaś poczęła rozpinać suknię Natalii.
— Marceli — szepnęła z pewnem przerażeniem — czy jesteś pewien, że ona żyje?
Zbliżył się, spojrzał uważnie w jej twarz, odchylił zamknięte powieki, potem położył rękę na sercu.
— Żyje z pewnością — odparł — zresztą zaledwie parę minut była pod wodą.
Kobieta odetchnęła spokojniej.
— I nie był tam nikt, nikt więcej, coby mógł był nieść jej pomoc?
— Nikt.
— Więc gdyby ciebie tam nie było, ona musiałaby umrzeć? — szepnęła, spoglądając na młodą dziewczynę ze łzami w oczach.
— Ona chciała umrzeć, Cecyljo — odparł stłumionym głosem.
— Marceli — zawołała, zwracając ku niemu promienne wejrzenie — jak to można szukać śmierci?!
Spojrzał na nią z nieokreślonym wyrazem, świadczącym, że pojmował wiele rzeczy, niemal wszystko co ludzkie, nawet pokusę samobójstwa, położył jednak palec na ustach, wskazując jej dziewczynę, jakby nie był zupełnie pewnym, że ona słyszeć ich nie może.
Młoda kobieta tymczasem gorliwie krzątała się koło chorej, a czyniła to zręcznie, spokojnie i przytomnie.
— Ale ty się przeziębisz, Marceli — mówiła zwracając się do męża, który zajęty Natalią, zapomniał, że sam był zmoczony i nieubrany. Idź się przebierz; Anna właśnie pali na kominku, by ogrzać łóżko dla chorej; zostaw ją naszym staraniom. Wszak jestem twoją uczennicą i wiem, co czynić wypada,
Uśmiechnął się i poszedł wykonać jej rozkaz, wprzód jednak pocałował ją; ona przylgnęła do ust jego, jakby się od nich oderwać nie mogła, a potem patrzała za nim przez chwilę zwilżonemi oczyma.
Anna tymczasem przygotowała łóżko, rozpaliła ogień na kominku w niebieskim pokoju, tam z pomocą Marcelego przenieśli Natalię, a w czasie gdy on suszył się i przebierał, kobiety czyniły starania, jakich stan jej wymagał.
Nie było potrzeby posyłać po doktora, ani do apteki; Marceli sam był lekarzem, a w podręcznej szkatułce jego znalazły się wszystkie lekarstwa, używane w podobnych razach.
Stara Anna ze szczególnem rozczuleniem przypatrywała się chorej, kilka razy ocierała z wody jej płowe włosy, co znowu jakby lekka fala zwieszały się wkoło łóżka. Rysy Natalii zdawały się w niej budzić jakieś dalekie wspomnienia, z których samej sobie sprawy zdać nie umiała; ręce jej drżały dziwnem wzruszeniem, wzrok zachodził łzami, aż wreszcie zwróciła się do Marcelego, szepcąc urywanym głosem:
— Paniczu, paniczu, czy wiecie, kogoście wyratowali?
— Nie, Anno, nie mogłem jej o to pytać i dalej czynić tego nie myślę, widzę tylko, że jest to biedne, zrozpaczone dziecko, które musiało doznać krzywdy jakiej.
— Paniczu, przysięgłabym, że ją znam, i wy także znaliście ją dobrze, tylko nie pamiętacie.
— Ja? — odparł zdziwiony niepojętem wzruszeniem, malującem się na twarzy starej kobiety — ja?... nie; musisz się mylić.
— Oj nie mylę się, nie mylę; toć to te same włosy, które nieraz czesałam i zawijałam w loczki, toć to te usta, co śmiały się tak rozkosznie, i te rączęta, co wyciągały do starej Ani; nie mylę się, nie.
— Anno — szepnął nagle z poważnym wyrazem — co chcesz powiedzieć?
— Paniczu, rozumiecie wy mię dobrze, a jeżeli nie wierzycie, patrzcie: oto blizna pod włosami, gdy upadła na kamień w ogrodzie i zbroczyła krwią niebieską sukienkę; oto czerwona malinka na lewej łopatce, a ot ospa, którąście sami tak wysoko szczepili, by nie zrobić znaku na rączce. Paniczu, rozumiecie mię dobrze, a ja przysięgnę, że tu leży księżniczka Natalia Staromirska.
Słuchając jej, Marceli podbiegł do łóżka i jedne po drugich sprawdzał znaki, o których mu stara mówiła. Na twarzy jego wybiło się także dziwne, niepojęte wzruszenie, rysując wyraźniej brózdy na czole i ściągając ciemny łuk brwi. Ale to wszystko trwało bardzo krótko.
— A gdyby i tak było, Anno — wyrzekł zwolna — to i cóż ztąd?
— Nic, paniczu — odparła spuszczając oczy jakby zawstydzona — tylko serce bije na widok dziecka, które się wypiastowało.
Marceli wziął w rękę bieliznę, którą zdjęto z Natalii; cyfry haftowane na niej potwierdzały domysły starej kobiety. Położył ją napowrót w milczeniu, popatrzał przez chwilę na chorą i szepnął:
— Pamiętaj Anno, że ona jest nieszczęśliwa; niech się nie domyśla, iż wiem, kto ona jest, dopóki sama nie zechce nam tego powiedzieć.
Przeszedł się po pokoju raz i drugi, potem zatrzymał się przed żoną, która słuchała w milczeniu tej rozmowy.
— Cecyljo — rzekł z niewypowiedzianą słodyczą w głosie — dziwne są zrządzenia losu; on sprowadził pod nasz dach księżniczkę Staromirską.
Jakiż węzeł tajemniczy mógł istnieć pomiędzy wielką arystokratyczną rodziną, a cichym prowincjonalnym doktorem? czemuż nazwisko Natalii, rzucone tutaj, sprawiło tak wielkie wrażenie? Była to jedna z tych zagadek, które na każdym kroku stawia nam życie.
Anna ze stłumionem łkaniem cisnęła do ust alabastrowe ręce dziewczyny, zwieszające się z łóżka bezwładnie wśród mokrych promieni włosów. Marceli spoglądał na nią w cichej zadumie, zatopiony w wewnętrznym świecie; tylko Cecylii wzrok badał męża z pewnym niepokojem i szedł na przemian od niego do zemdlałej.
Zrozumiał wreszcie to nieme, trwożne, niesformułowane pytanie i uśmiechnął się łagodnie.
— Czegoż się lękasz? — wyrzekł zwolna.
— Nie lękam się — szepnęła kobieta — a jednak... jednak są imiona, które cię niepokoją, wiem o tem.
— Te imiona należą do przeszłości niepowrotnej — odparł stanowczo. Czy sądzisz, że gdyby to nawet było w mojej mocy, chciałbym do niej powrócić?
I gdy to mówił, wzrok jaśniał mu taką siłą prawdy i miłości, iż kobieta rzuciła się bez wahania w otwarte jego ramiona.
— Nie, nie! — zawołała. Wiem o tem, masz słuszność, Marceli; nikt nie kochałby cię, jak ja kocham.
— I ja nie. Kochałem i nie kochałbym nikogo jak ciebie, wiesz to dobrze na wzajem. Ale jesteśmy teraz samolubni, Cesiu; patrz, nasza chora otwiera oczy.
Rzeczywiście Natalia przychodziła do siebie. Przywołana do życia staraniem otaczających, podniosła ociężałe powieki i spojrzała dokoła zdziwionym wzrokiem. Pamięć nie powróciła jej w zupełności, nie mogła więc pojąć, jakim sposobem znalazła się w tym obcym świecie, co to byli za ludzie, stojący obok jej łóżka i krzątający się koło niej tak gorliwie. Stara kobieta na klęczkach oblewała łzami jej rękę, Cecylja lekko unosiła jej głowę, Marceli wlewał jej w usta jakiś napój, a szlachetna twarz jego pełna poważnej słodyczy, i wzrok jego pogodny zdawał się mówić: odwagi, odwagi! — jakby przeczuwał, iż właśnie takiego słowa potrzebowała.
Chciała mówić, chciała o coś zapytać, ale on uczynił jej znak milczenia, a Cecylja uśmiechnęła się do niej tak słodko, iż dziewczyna uczuła, że razem z tym uśmiechem i spojrzeniem wracała jej ufność i wiara. Nie zdając sobie sprawy z doznanego wrażenia, była posłuszną.
Jednak pomimo starań Marcelego, wywiązała się gwałtowna gorączka, spowodowana więcej jeszcze moralnemi wstrząśnieniami, jakich doznała, niż ostatnim wypadkiem. Natalia dwa tygodnie zostawała pomiędzy życiem a śmiercią; ale otoczyła ją niezmordowana, troskliwa, rozumna opieka. Koleją te trzy istoty, które widziała nieustannie koło siebie w marzeniach maligny, nie odstępowały jej łóżka. Pod tym skromnym dachem, pomiędzy ludźmi nieznajomymi, co ją ocalili od śmierci, znalazła stokroć więcej współczucia i serca, niż we własnej rodzinie. Zresztą pobyt jej tutaj otoczyła tajemnica zupełna. Mało kto zaglądał do cichego domku, leżącego na ustroniu za miastem. Choroba Natalii nie zmieniła jego fizjonomii.
Marceli odwiedzał swoich chorych jak zwykle, a służba domowa nie rozgadywała wypadku, którego nawet nie znała doniosłości. Marceli nieraz pielęgnował chorych, zebranych na drodze, nie pytając, zkąd przybywali, pobyt więc u niego Natalii nie miał nic nadzwyczajnego. O wypadkach towarzyszących jej przybyciu, o tem, że Marceli sam wyratował ją z fal wiślanych, nikt nie wiedział prócz Cecylji i Anny; tajemnica więc utrzymała się właśnie dlatego, że nie potrzebowano jej zalecać.
Troskliwość około chorej także nie wzbudzała niczyjego zdziwienia; Marceli znany był pod tym względem z dziwactw swoich; żebrak czy książę, skoro znajdował się pod jego dachem i potrzebował pomocy, znajdował ją tam zarówno.
Natalia więc unikała tutaj zupełnie poszukiwań, których była celem, dla rodziny przepadła jak kamień w wodę.
Gdy hrabia Romiński przekonany naocznie o odjeździe Romualda, powrócił do hotelu, namyślał się czas jakiś, co ma uczynić. Mógł wprawdzie obudzić Natalię, ale środek ten wydał mu się trochę brutalnym, wolał więc czekać, aż biedna dziewczyna obudzi się sama, tem bardziej, że przeczuwał aż nadto łzy i rozpacze, jakie ją czekały. Gdy jednak sen Natalii przeciągał się nad wszelkie spodziewanie, a pociąg, na który rachował, miał odchodzić niebawem, hrabia zdecydował się na krok stanowczy. Nie chcąc mięszać do spraw swoich służby hotelowej, sam zastukał do drzwi pokoju, który zajmowała, a zniecierpliwiony milczeniem, które mu odpowiedziało, przekonał się, iż sprawdzając tutaj obecność księżniczki, zapomniał klucza w zamku obrócić.
Powtórzyła się więc niejako odwrotnie nocna scena, którą odegrała Natalia; tak jak ona o ucieczce Romualda, Emilian przekonał się, iż dziewczyna potajemnie musiała mieszkanie swoje opuścić. Wprawdzie tutaj wrażenie wywołane tym wypadkiem, było zupełnie innej natury, ale jeśli hrabia nie rozpaczał, nie zwątpił o świecie całym i nie pobiegł szukać śmierci, wypadek ten obszedł go głęboko z rozmaitych powodów. Najprzód czuł całą moralną odpowiedzialność, ciążącą na nim jako opiekunie siostry swojej żony, rozumiał dobrze śmieszność, potwarz lub ohydę, jaka stosownie do dalszego losu Natalii spaść na niego miała. W końcu, pomimo szyderczej powierzchowności, nie miał on wcale złego serca, a szczerość uczuć nierozważnej dziewczyny budziła w nim współczucie.
W każdym razie położenie jego było kłopotliwe. Trzeba było natychmiast przedsięwziąć poszukiwania, a każdy krok podobny mógł tylko zwiększyć rozgłos tej smutnej sprawy i niepowrotnie zgubić księżniczkę. Wysilał więc daremnie myśl swoją na wynalezienie właściwej drogi postępowania, przeklinając w duchu swoją nieostrożność, iż zajęty Romualdem, zaniedbał pilnowania Natalii.
Pierwsze podejrzenie jego padło na nauczyciela. Kto wie, czy nie potrafił jakim tajemnym znakiem uwiadomić księżniczki, i czy korzystając z ciemności, nie wsiadła ona do innego wagonu w tym samym pociągu? Może w tej chwili razem pędzili ku Warszawie, śmiejąc się w duchu, iż tak zręcznie wyprowadzili go w pole, a co większa, zyskali środki materjalne dalszej ucieczki, i środków tych on sam im dostarczył.
Na podobne przypuszczenie krew uderzyła do czoła hrabiego. Bądź jak bądź, nie jest nigdy przyjemnie czuć się oszukanym, a on miał nadto wiele dumy, by bez szemrania przyjąć tę rolę. A jeszcze też być oszukanym przez niedoświadczoną dziewczynę i pseudo-poetę, którego z pierwszego wejrzenia osądził za człowieka bez wielkiego rozumu i charakteru. To było nadto boleśnie.
Teraz Emilian zapytywał samego siebie, czy mniemana dobroduszność i powolność Romualda nie była tylko zręczną zasadzką, w jaką tak łatwo dał się złapać, on, hrabia Romiński!
Przebiegając jednak myślą minione wypadki, nie mógł pojąć, kiedy owo porozumienie kochanków nastąpić mogło?
Tutaj przypomniał sobie list Romualda, zostawiony na stole, i szukać go począł. Listu nie było nigdzie. To otworzyło inny tor podejrzeniom. Natalia mogła usłyszeć głos jego, domyślić się co nastąpiło, w końcu o wszystkiem dowiedzieć się z listu, i sama z własnego natchnienia pospieszyć za nauczycielem. Inaczej gdzieżby była?
Te racjonalne przypuszczenia, jeśli pod pewnym względem uspokoiły Emiliana, z drugiej strony pogorszały o wiele skandal wypadku. Korzystając więc z pierwszego pociągu, podążył do Warszawy, nie omieszkując na głównych stacjach wypytywać się o wysiadających podróżnych z ostatniego pociągu. Był to środek kompromitujący i niedostateczny, wiedział o tem dobrze, przecież rachował na traf szczęśliwy, a w końcu na nieostrożność i wybitną charakterystykę młodych ludzi. Ale poszukiwania jego okazały się najzupełniej bezskuteczne.
Hrabia w śmiertelnej trwodze przybył do Warszawy. Tutaj nazwisko jego, majątek i stosunki ułatwiały mu o wiele trudne działania. Policja śledziła tajemnie Romualda Kalinę i odkryła łatwo jego mieszkanie. Nauczyciel bowiem jawnie bardzo stanął w hotelu, a nawet argusowe oczy nie mogły w jego postępowaniu dostrzedz cienia tajemnicy. Zdawał się on wyłącznie oddany myśli podróży za granicę, widywał tylko dawnych kolegów lub znajomych, nie odwiedzał żadnej kobiety, nie odbierał i nie pisywał listów, i chodził obleczony mgłą smutku, jak człowiek, który pragnie, aby domyślano się, iż kryje w głębi serca jakąś nieuleczoną ranę. — Albo też nie wiedział nic zgoła, co się stało z Natalią, albo ukrywał się z mistrzowską zręcznością.
W każdym razie Emilian nie uważał za stosowne widzieć się z nim lub porozumiewać. Jeśli nauczyciel istotnie posiadał tajemnicę zniknięcia księżniczki, nie było sposobu zmusić go do jej odkrycia, w przeciwnym zaś wypadku hrabia miał słuszne powody nie dowierzać jego taktowi i dyskrecji.
Przecież gdyby Romuald rzeczywiście nic nie wiedział, co mogło stać się z nieszczęśliwą dziewczyną? Myśl ta jak zmora trapiła Emiliana. Nauczyciel w końcu wyjechał za granicę. Posłano za nim na zwiady, ale z Krakowa, dalej z Wiednia i Tryestu nadeszła telegraficzna depesza, iż nigdzie nie spotkał się z księżniczką. Widocznie więc posądzano go niesłusznie.
Zawiedziony z tej strony hrabia raz jeszcze był we Włocławku, i zaniechawszy tajemnicy, jawne czynił poszukiwania. Przecież tu także nie mógł powziąć żadnej wiadomości; zleciwszy więc tylko agentom swoim dalsze starania, powrócił do Głogowa ze słabą nadzieją, aby kiedykolwiek mógł odzyskać Natalię. Prędzej daleko można się było spodziewać wynalezienie jej trupa.
Głogów sposępniał jeszcze bardziej; wypadek ten przeraził hrabiego i hrabinę i odjął ich domowi tę odrobinę życia, jaką posiadał. Oboje czuli dobrze, iż byli poniekąd winni tego, co się stało, i wzajem mieli o to żal do siebie. Na domiar złego, wypadek ten nie mógł być ukryty i rozniósł się po świecie z niepojętą szybkością wieści złych lub uwłaczających dobrej sławie bliźniego. Zniknięcie księżniczki Staromirskiej, przy romantycznych okolicznościach, jakie mu towarzyszyły, był to zbyt miły kąsek dla ciekawości prowincjonalnej, ażeby jak najpilniej nie dochodzono wszystkich szczegółów.
Szczegóły te były dość kompromitujące same przez się, bo niewiadomo jak i przez kogo dowiedziano się o schadzkach z nauczycielem nad brzegiem strumienia, o ucieczce z nim po wymówieniu mu miejsca w Głogowie, a nawet historji błękitnej książeczki, wydartej przemocą siostrze przez samą hrabinę.
Ma się rozumieć, wieści te przechodząc z ust do ust, przybierały potworne rozmiary, stosownie do stopnia zażyłości lub nieprzyjaźni dla hrabiowskiego domu; czyniono doń przydatki i komentarze, obmawiano, tłómaczono, sądzono, aż wreszcie utworzyła się baśń straszliwa, rzucająca cień ohydy zarówno na Emiliana, jak na Aurelię, i czyniącą raz z Natalii niewinną ofiarę niecnych podstępów, a z Romualda rycerza uciśnionej sieroty, to znów potępiająca ją razem z całym jej rodem. A przy tej sposobności przypominano sobie wypadki dawno zagrzebane w niepamięci, które towarzyszyły zaślubinom starszej księżniczki Staromirskiej. Wprawdzie były to tylko głuche wieści, teraz jednak nabierały one wagi i znaczenia. Wszak był tam jakiś młody doktor rodziny, co w sam dzień zamęźcia wyjechał nagle bez pożegnania, wszak działy się przy tem ślubie dziwne rzeczy, a pierwszym uczynkiem hrabiego Emiliana było oddalenie od żony starej mamki, która nie odstępowała jej od dzieciństwa.
Mamki tej zarówno jak doktora nie widziano więcej w okolicy, chociaż mówiono, że hrabia żałując swojej porywczości, chciał ją potem odszukać.
Wszystkie więc te dawne sprawy powróciły do pamięci i na języki ludzkie z powodu zniknięcia Natalii. Napomykano, że w tej rodzinie umiano od dawna pozbywać się tych, co stali na zawadzie. Wprawdzie dawniej chodziło o mamkę, teraz o młodą księżniczkę, ale czy dla tak błahej różnicy można się zatrzymywać na drodze ciekawych przypuszczeń? Dość, że hrabia w niektórych oczach stał się prawie zbrodniarzem, a najbezstronniejsi nie wiedzieli, co sądzić o tem dziwnem zdarzeniu.
Emilian zanadto znał świat i ludzi, aby się nie domyślać tego, co mówiono, nadto posiadał on tę przenikliwość, co z oczu wyczytuje myśl człowieka. Zresztą świat miał prawo dopytywać się o księżniczkę; ze wszystkich stron dochodziły złośliwe poszepty, ukryte pod maską troskliwości, ubolewania i przyjaźni. Głuche szmery przemieniły się w jawne kwestje, w groźne odezwy rodziny, a na te trzeba było odpowiedzieć koniecznie.
Tak dnia jednego wszedł Emilian do pokoju żony z paką świeżo odebranych listów w ręce. Wszystkie one były jednobrzmiące, wszystkie ściągały się do zdarzonych wypadków i dopytywały o Natalię.
Na twarzy Aurelii apatyczna obojętność przemieniła się teraz w jawne przygnębienie, piękne jej chłodne rysy stały się wyrazistsze, machinalnie jeszcze przesuwała palcami igłę w swoim wiecznym dywanie, ale myśl jej wyraźnie była gdzieindziej. Co chwila ręka zatrzymywała się nieruchoma, wzrok biegł w dal, jakby szukając czegoś.
Widząc wchodzącego męża, pochyliła się nieznacznie nad robotą, wargi jej zadrgały. Zaszłe wypadki zamiast wspólnem nieszczęściem zbliżyć małżonków, oddaliły ich więcej jeszcze od siebie.
Emilian rzucił listy na stół i zaczął przechadzać się po pokoju; Aurelia milczała, niby nie zważając na niego.
— Przeczytaj to, Aurelio — rzekł wreszcie hrabia.
Posłuszna położyła na kolanach robotę i zaczęła przebiegać oczyma listy jeden po drugim. Skończywszy, podniosła wzrok na niego, jakby pytając, co ma dalej czynić?
— I cóż odpowiemy na to? — wyrzekł Emilian, formułując głośno myśl niewyrażoną przez żonę.
Ona załamała ręce na kolanach z rozpaczliwym wyrazem.
— I cóżeśmy temu winni? — zawołała wreszcie. Jeżeli Natalia była pod naszą opieką, czyniliśmy co było w naszej mocy.
Hrabia wstrząsnął głową z nieujętym wyrazem, nieprzekonany wcale argumentami żony.
— Wszędzie, gdzie stało się nieszczęście, musiała być wina — odparł krótko.
— Doprawdy? — odrzekła hrabina — słysząc ciebie, mógłby kto pomyśleć, że sama siostrę popchnęłam w przepaść...
— Postępowaliśmy z nią niewłaściwie — przerwał Emilian.
Ona wzruszyła ramionami.
— Ja nie wiem — mówiła dalej. Z tego wszystkiego, co zaszło, widzę wyraźnie, iż Natalia miała w charakterze zaród melancholii, może obłąkania, miała jakąś dziwną skłonność do egzaltacji, żadnego faktu nie brała naturalnie; mów co chcesz, a ja mam przekonanie, iż to, co uczyniła, uczyniła bezprzytomnie, w przystępie szaleństwa; innego tłómaczenia dać na to nie umiem.
— Wybornie! — zawołał Emilian szyderczo — coraz lepiej! Nie dość spełnić złe, trzeba ostatecznie potępić. Jeśli Natalia nie czuła się tutaj szczęśliwą, była szaloną; jeśli nie starczyła jej praktyczna mądrość Drylskiej et Comp. była szaloną; to tak łatwo powiedzieć.
Było tyle goryczy w jego słowach, iż Aurelia odezwała się z pewną obawą:
— Ja cię nie rozumiem.
Milczał przez chwilę, wpatrując się w jej przygasłe oczy.
— Masz słuszność — rzeki — nie trzeba żądać od ludzi więcej, niż uczynić są w stanie. Ale Natalia nie była szalona, była po prostu nieszczęśliwa.
— Dlaczegoż?
— Dlaczego? dziwne pytanie, Aurelio. Nie wszyscy mają jednakie potrzeby i mogą zadowolić się tem co błyszczy. Chociaż siostry, nie byłyście do siebie podobne wcale.
Hrabina spuściła głowę, dotknięta naciskiem, jaki położył na te ostatnie słowa; po chwili jednak odezwała się znowu, jakby przezwyciężając tajemne wzruszenie:
— Dlaczegoż w takim razie nie działałeś stosownie?
— Alboż to do mnie należało? — zawołał niecierpliwie — była to twoja siostra; miałem prawo sądzić, iż znając życie jak ty je znasz, Aurelio, potrafisz najlepiej z nią postępować i ustrzedz ją od rozbicia, które stało się naszym udziałem.
Ostatnie słowa wymówił tak ponuro, iż hrabina przerażona umilkła.
— Omyliłem się — ciągnął dalej — kobieta, co umie kłamać, co wszystko dla pozoru poświęcić gotowa, musi być zarówno złą siostrą, jak złą żoną.
Aurelia jęknęła głucho.
— Ach! — zawołała boleśnie — czyż zawsze przypominać mi musisz? Przecież nie byłam tak winną, jak sądzisz; chwilę szału, nierozwagi, okupiłam latami pokuty. Emilianie, od czasu kiedyś mię poślubił, nie zasłużyłam nigdy na gniew twój, na cień wymówki.
Ale on był nieubłagany i mówił dalej:
— Przypominać... czy sądzisz, że są rzeczy, które na jedną chwilę zapomnieć można? czy sądzisz, iż od dnia owego zdrada twoja kiedykolwiek nie była mi na myśli? Nie byłaś tak winną, jak sądziłem!... Nieoszacowane wyrazy! Czy sądzisz, że w fałszu jest jakie stopniowanie? Od czasu gdy dowiedziałem się, iż uśmiech twój kłamie, słowo kłamie, serce kłamie, nie mogłem uwierzyć ci nigdy. I cóż mi ztąd? Czy byłaś rzeczywiście jego kochanką, czy też zwodziłaś go, jak mię zwodziłaś, ja nie mogę ci wierzyć nigdy, nigdy więcej. I tego właśnie darować niepodobna.
— Boże! Boże! — zawołała kobieta — ja nie zasłużyłam na podobne potępienie.
— Zasłużyłaś dawniej, jak zasługujesz dzisiaj, twierdząc, że siostra twoja była szalona; ja także byłem dawniej szalony, według ciebie.
— Ale cóż mamy uczynić?
— Spełniliśmy złe, trzeba mieć odwagę przyznać się do niego i powiedzieć prawdę; omyliliśmy się co do charakteru i usposobienia Natalii, sądziliśmy ją według siebie.
Cała duma Aurelii oburzyła się na te słowa.
— Ja przynajmniej — zawołała — nie miałam jej w ręku, jak ty, owej nieszczęśliwej nocy we Włocławku.
— Sądziłem, że ona jest do ciebie podobna — odparł hrabia — i nie weźmie zbytecznie na serjo cierpień sercowych, że się zadowolni tym romansowym wybrykiem.
— Czy krewnym naszym — szepnęła zaciskając wargi — takie dasz tłómaczenie i wytoczysz przed nimi ten nieszczęsny list, za który cierpię lat tyle?
Śmiertelna bladość wystąpiła na czoło Emiliana na to wyzywające wspomnienie faktu, którego wypowiedzieć nie chciał.
— Nie, Aurelio — odparł, hamując z trudnością drżenie głosu — wiesz dobrze, iż tego nie uczynię mówię; to po raz ostatni, by jasno określić nasze wzajemne położenie. Jak dawniej tak i dzisiaj duma zamyka mi usta i nie pozwala rzucać na pastwę złośliwości świata najtajemniejszych bolów mego życia. Co do ciebie, nie wierzę, ażebyś cierpiała; wszak miałaś dwie drogi przed sobą, wszakże sama dobrowolnie, z uśmiechem i rumieńcem oblubienicy, oddałaś mi swą rękę. Nakazałaś milczenie sercu, zaprzedałaś się dla stanowiska, dla blasku, dla bogactwa; wszak tego nie zabrakło ci dotąd, miałaś wszystko, czego zażądałaś, byłaś królową salonów, piękność twoją podnosiły najwykwintniejsze stroje, nie mam sobie nic do wyrzucenia przeciw tobie; a jeśli sam nie znalazłem w małżeństwie tego, czegom szukał, twoje ideały przynajmniej zostały urzeczywistnione. Jeśli kto tutaj został oszukany, to nie ty Aurelio, przyznaj to sama.
Mówił to z goryczą, zebraną w piersi latami milczenia, jak gdyby słuszny gniew jego hamowała pogarda. Pierwszy to raz pomiędzy nimi przyszło do słów jawnych, do wymówek, nieosłonionych niczem. Kobieta pochyliła głowę pod potępieniem, które na nią spadało, a jednak wyrzekła z cicha:
— A gdybym oszukała się ja także? gdybym błąd mój poznała za późno?
— To już nie moja wina, na tę omyłkę ja nic poradzić nie mogę; byłoby to za nadto żądać od człowieka, ażebym zerwał nasz związek, który starałem się przez lat tyle otoczyć szacunkiem w oczach świata, abym odszukał wybrańca twego serca, oddał mu cię w ręce, sam niejako skazując się na pośmiewisko. Jeżeliś się omyliła, omyłka twoja jest niepowrotna.
— Nie rozumiesz mię, Emilianie, nie chciałeś nigdy zrozumieć.
— Być może, nie powinno cię to przecież dziwić: dałem dowód, iż nie umiem czytać w kobiecych sercach, inaczej nie byłbym się tak łatwo dał oszukać. Bądź jak bądź, ty najmniej masz prawo się na to skarżyć.
— Ja się nie skarżę, a jednak... jednak, Emilianie, gdybyś ty był innym!...
— Czy żałujesz, że straciłem dawną łatwowierność? To trudno; sama uczyniłaś mię tem, czem jestem. Dawniej, przysięgam ci, byłem inny; wówczas, kiedym cię poznał, Aurelio, ufałem ci całem sercem, kochałem cię. Może to śmiesznie przyznać, ale tak było w istocie. Na skinienie twego małego paluszka gotów byłem popełnić największe szaleństwa. Było to bardzo śmieszne, bo przecież nie miałem już lat dwudziestu, a jednak patrząc na ciebie, marzyłem jak prawdziwy poeta.
— Dość, dość, — szepnęła kobieta — zakrywając sobie oczy rękoma — nie mów mi o tem.
— Czemu? wszak wiesz dobrze, iż to minęło; ale wówczas przypominałem, na honor, trubadurów średniowiecznych. Kiedym cię zobaczył po raz pierwszy, przyszło mi na myśl, że domowe ognisko musi mieć swoje słodycze, powstały we mnie jakieś nieznane żądze i marzenia. Było to tem mniej do wybaczenia, iż głowa moja zaczynała przeświecać łysiną; jednak pomimo to, doprawdy miałem i ja porządną dozę szaleństwa. Być może, iż nie dorównywałem panu Kalinie, lub jemu podobnym, bo ci ludzie posiadają jakiś sekret zdobywania serc kobiecych, sekret wyłączny, sobie tylko właściwy. Wówczas jeszcze nie wiedziałem o tem, ufałem przyszłości i tobie, Aurelio. A przecież znałem świat, jak każdy inny nurzałem się nie w jednej kałuży, piłem z jego zatrutego kielicha. Tylko spoglądając na ciebie, zapomniałem o tem wszystkiem. Myślałem: świat jest zły, przewrotny, fałszywy, codzień karmi nas zdradą, niechże wśród wielkiej komedji życia będzie jedna istota ludzka, z którą będę mógł iść na szczerze ręka w rękę, niech zaufam jednemu sercu, niech na jednych ustach spotkam prawdę...
— Jeszcze raz, Emilianie, przez litość, nie powtarzaj mi tego!
— Było to właśnie największem szaleństwem — ciągnął dalej mąż, nie zważając na jej błagalną przerwę. Zapomniałem, że właśnie największą komedją być powinno pożycie małżeńskie. Ty przywołałaś mię do rzeczywistości i odtąd byłem zupełnie na swojem miejscu, powinnaś mi to przyznać przynajmniej.
— Tak, odtąd byłeś bez miłosierdzia — szepnęła żona.
— Tu nie ma mowy o miłosierdziu, Aurelio, pomiędzy mną a tobą nie było go żadnej potrzeby; miłosierdzie tyczy się kalek, żebraków, ubogich, tym rozdawaliśmy jałmużnę, jak tego położenie nasze wymaga; po co mieszasz ten wyraz do naszej rozmowy?
— Bo ja go potrzebowałam — daremnie.
— Jeszcze raz mylisz się, Aurelio; pomiędzy mężem a żoną potrzebne są wzajemne względy, i tutaj nie mamy sobie nic do wyrzucenia, tak sobie pochlebiam przynajmniej; chyba, że masz na myśli tę kobietę... Przyznaję to, zbłądziłem, trzeba mi wybaczyć; cóż chcesz, nie dochodzi się od razu do doskonałości.
— Nie, na teraz nie myślałam o niej, tylko o sobie samej.
Mówiąc to, pochyliła się na krześle, jak gdyby gotowa upaść przed nim na kolana i żebrać przebaczenia za wielką winę przeszłości. Może potrzeba było tylko jednego spojrzenia, jednego słowa zachęty, ażeby lodowy puklerz obojętności, otaczający ją zwykle, stopił się we łzach żalu, żeby na gruzach jej zmąconych uczuć zakwitło nowe uczucie, dawno może tlejące w tem znękanem sercu. Ale on dumny i szyderczy jak zwykle, wzgardliwie ruszył ramionami, nie chcąc czy nie mogąc zrozumieć wartości tej chwili.
— Jesteś prawdziwą kobietą, Aurelio, a wy kobiety wiecznie żądacie czegoś innego, niż to, co macie w ręku. Źle czy dobrze, wybrałaś raz na zawsze, umiejże na tem poprzestać.
— Nie! — zawołała — ja także milczałam zbyt długo, cierpiałam zbyt długo, ja także raz wybuchnąć muszę.
Emilian patrzał na nią chłodny, chmurny, nieporuszony.
— Z dniem każdym — mówiła kobieta — to życie, jakie wiodłam, jakie wybrałam, skoro tak chcesz koniecznie, wydawało mi się bardziej czcze, bardziej jałowe; to była tajemnica znudzenia, które mię pożerało. Daremnie wmówić w siebie chciałam, że mam wszystko, czego żądać mogę; to wystarczało mi coraz mniej, to nie wystarczało mi zupełnie.
— Więc czegoż żądasz?
— Serca twego, a choćby trochę litości, współczucia!
— Zapominasz, iż straciłaś prawo, ażebym ci wierzył.
W głosie jego był nieubłagany spokój; kobieta łamała ręce w bezsilnej rozpaczy.
— Dwanaście lat! — zawołała — dwanaście lat pokuty za chwilę jedną!
— A ja — odparł — czy sądzisz, że byłem na różach? przecież nie skarżę się napróżno. Byłoby lepiej dla nas obojga, bez wątpienia, gdyby się drogi nasze były nie spotkały, ale na co daremnie mówić o tem, co być nie może? przeszłości nikt cofnąć nie zdoła.
— Więc ty mi nigdy nie przebaczysz?
Wzruszył ramionami z pewną niecierpliwością.
— Przestań Aurelio — wyrzekł poważnie — przebaczyłem ci oddawna; czy nie jesteś żoną moją? czy nie dotrzymuję święcie ślubnego kontraktu? inaczej słowa tego zrozumieć nie umiem. Jeśli żądasz, ażebym zapomniał tego co się stało, to nie jest w mojej mocy. Są rzeczy, któreś niepowrotnie zabiła sama w mojem sercu i one zmartwychpowstać nie mogą. Musimy więc poprzestać na tem co jest, co być musi, bo nie może być odmienione.
— Ja byłam tak młoda, tak niedoświadczona.
— Być może; dawno przeminął czas roztrząsania stopnia twojej winy, mówimy o niej daremnie.
Była w jego mowie jakaś niezwykła, stanowcza łagodność, do której nie była przyzwyczajona i co uderzyło ją jako nowy symptomat. Emilian pierwszy raz po tylu latach mówił wyraźnie o przeszłości. Przeszłość ta nie została dlatego wymazana z pamięci obojga, tylko może myśleli o niej z mniejszą goryczą; nieszczęście spadłe na dom ich sprawiło pewny kryzys w stosunkach tak z dawna zadraźnionych, przyprowadzając ich do wybuchu, który bądź co bądź ulgę stanowił.
— Zaczęliśmy tę rozmowę od Natalii — rzekł w końcu Emilian po długiej, milczącej przechadzce.
— Od Natalii — powtórzyła Aurelia, zbudzona do rzeczywistości — i cóż my uczynimy?
— Z dniem każdym ubiegającym bez wieści — mówił smutnie hrabia — zmniejsza się szansa odnalezienia nieszczęśliwej dziewczyny. Ja straciłem nadzieję.
— Ja tego powiedzieć nie mogę.
— Gdzieżby była? — podchwycił Emilian z żywością — gdzieżby być mogła? jakież możesz wynaleść tłómaczenie na to tak długie milczenie?
— Ja sądzę tylko, że gdyby stało się nieszczęście, wieść o tem dojśćby nas musiała.
Hrabia wstrząsnął głową; tłómaczenie to z pozorem słuszności nie mogło wytrzymać krytyki rozsądku. Na świecie wie się wiele rzeczy, wiele więcej nawet niż to, co rzeczywiście się zdarzyło, słowem, wie się wszystko, oprócz tego właśnie, co nigdy nie wyszło na jaw. Do takich wypadkowych tajemnic mógł należyć los księżniczki.
— Zdaje mi się — rzekł — iż pozostaje nam tylko odpowiedzieć bez ogródki na pytania rodziny; niech razem z nami czynią poszukiwania, może będą od nas szczęśliwsi.
Gdy to się działo w głogowskim pałacu, Natalia w cichym domku Marcelego pasowała się pomiędzy życiem a śmiercią. Ale młodość jej posiadała niezmierny zasób siły, umiejętna pomoc nauki i niezmordowana troskliwość otaczających zwyciężyły gwałtowne zapalenie mózgu. Natalia obudziła się jednego ranka bezwładna, ale przytomna, i pierwszy raz zapytała samej siebie, jakie to były te postacie nieodstępne, co wśród majaczeń maligny odpędzały od niej złośliwe mary gorączki, dając jej pomoc i ochłodę? Nie znała ich zarówno, jak nie znała skromnych ale wesołych ścian pokoiku, w którym spoczywała.
Było to rano, przez okno, osłonione szarą płócienną firanką, wpadały promienie słoneczne, nie tak gwałtownie, by wzrok raziły, ale dość, by rozweselić martwe sprzęty, rzucając na nie gorąco-złotą barwę. Wiatr przez otwarte okno szeleściał płótnem story, wnosząc do pokoju ogrodowe wonie. Ptaki napełniały raźnym świegotem powietrze.
Był to znowu ranek letni, jak ten, w którym Natalia rzuciła się w Wisłę. Teraz budząc się z letargu choroby, odzyskiwała pomału pamięć minionych wypadków, pamięć ta jednak była zupełnie pozbawiona niepokoju i goryczy. Przeciwnie, czuła się ogarniona jakąś bezsilnością, przeważającą się jednak więcej ku pewnemu zwierzęcemu wrażeniu dobrobytu niż cierpienia. Głowa jej była ciężka, członki zdawały się z ołowiu, nie miała woli ani mocy poruszać nimi, ale za to nie doznawała żadnego bolu.
Przy łóżku jej w fotelu siedziała młoda, piękna kobieta, i z głową opartą na poręczy drzemała, zmordowana zapewne całonocnem czuwaniem. Natalia przyglądała jej się uważnie; przecież twarz ta, snująca się nieustannie w czasie choroby w tym pokoju, była dla niej najzupełniej nieznana.
Wreszcie śpiąca na szmer jakiś otworzyła oczy i spotkawszy przytomny zupełnie wzrok chorej, uśmiechnęła się do niej tak słodko i tak łagodnie, że Natalia czuła dobrze, iż jest tutaj pod przyjaznym dachem.
Młoda kobieta cicho, ostrożnie, jak ptaszek wybiegła z pokoju, i powróciła niebawem, prowadząc z sobą Marcelego. On wziął chorą za rękę, badał stan pulsu, dotknął jej czoła i skroni, a przekonawszy się, iż gorączka zupełnie ją opuściła, usiadł na miejscu opuszczonem przez żonę.
Natalia spoglądała na niego wzrokiem ludzi powracających do przytomności, u których przy ubezwładnieniu sił fizycznych, siły ducha także pozostają w uśpieniu.
— Gdzie ja jestem? — spytała wreszcie z budzącą się ciekawością.
— To panią najmniej obchodzić powinno — odparł Marceli ze swobodnym uśmiechem — jesteś pani u przyjaciół, którzy cierpieli bardzo nad twoją chorobą, a dzisiaj cieszą się, że niebezpieczeństwo minęło.
— To ja długo chorowałam? — pytała znowu starając się zebrać myśli.
— Długo czy krótko, to wszystko jedno, byleś pani prędko przyszła do zupełnego zdrowia; tylko żeby to nastąpiło, trzeba być spokojną, o nic się nie pytać, o niczem nie myśleć, tylko słuchać naszych rozkazów. Wszak będziesz nam pani posłuszna?
— Ach! będę — szepnęła, przejęta dziwną ufnością do tego nieznanego człowieka, co przemawiał do niej z taką serdeczną prostotą.
— A więc ja obiecuję pani, że za tydzień najdalej usiądziesz na tym fotelu, a wówczas będziesz mogła pytać do woli, a my odpowiemy ci na wszystko.
— Na wszystko? — zapytała, czując, iż z chaosu przeszłości powstawały jakieś drażliwe punkta, które objaśnić pragnęła.
— Na wszystko — powtórzył bez wahania Marceli, rozumiejąc jej niepewne myśli — na wszystko bez wyjątku, skoro będziesz miała pani siły po temu.
— Wszystko — powtórzyła pół głosem zamyślona, bo z każdym słowem rozjaśniały się jej wspomnienia.
— A teraz Cesiu — mówił Marceli do żony — przynieś pani lekkiego rosołu; zaręczam, że go bardzo potrzebuje.
Kobieta szybko wykonała ten rozkaz i powróciła niebawem z filiżanką rosołu, który wydał się Natalii lepszym od najwykwintniejszych przysmaków.
Od tej chwili jak dziecko żyła ona czysto fizycznem życiem, siły wzmacniały się szybko, przecież pozostała jej pewna ociężałość, strzegąca od zbyt gwałtownych wzruszeń. Razem z siłami budził się instynkt zachowawczy, zgłuszony cierpieniem, i Natalia, co dobrowolnie szukała śmierci, teraz z rodzajem szczęścia powracała do zdrowia.
Wielkie fizyczne wstrząśnienia są częstokroć dobrodziejstwem dla zrozpaczonego ducha, stanowią przeciwwagę moralnych cierpień i dają czuć z każdą chwilą budzącego się życia, rozkosze lekceważone wskutek przyzwyczajenia. Bądź jak bądź, pomimo wszystkie cierpienia i bole, życie to jest dobrodziejstwem; kto o tem zwątpi w ciężkiej chwili próby i bluźnierczemi usty wzywa śmierci, niech przypomni sobie chwile rekonwalescencji po jakiej ciężkiej chorobie i owo uczucie nieporównane z niczem rozkoszy, które wówczas przepełnia piersi.
Natalia była w tym stanie tak dalece, że minione cierpienia, miłość dla Romualda i jego odstępstwo, wszystko to zdawało się jej snem przykrym, w którego realność z trudnością uwierzyć mogła. Nie pytała o to, co dalej uczyni. Przyszłość nie stanęła przed nią jako nierozwiązany problemat, nie miała jeszcze sił o niej myśleć, a to co posiadała, starczyło zaledwie na używanie obecności.
Była to chwila ciszy i wytchnienia. Według obietnicy uczynionej Marcelemu, powracała do zdrowia, nie troszcząc się wcale o jutro. Prawda, iż kółko społeczne, w które los ją rzucił, mogło wpłynąć na spokój jej ducha. W skromnych ścianach domku doktora panowała niezmącona niczem atmosfera harmonii miłości i pracy. Natalia nie pytała się, kto są ci ludzie, wiedziała dobrze, iż była przez nich kochaną. Kiedy uczuła się silniejszą, kiedy usiadła na łóżku i żądała posilniejszego pokarmu, sprawiała tem ogólną radość otaczającym.
Poważna twarz Marcelego uśmiechała się do niej z rodzajem wdzięczności, Cecylia całowała ją jak siostrę, a stara kobieta, która jej usługiwała, klękając przy łóżku, przyciskała do ust jej ręce, jakby dziękując za to, że żyć raczyła. Nawet mała pięcioletnia córeczka doktora, dziwnym trafem nosząca także imię Natalii, stawała na progu pokoju, do którego wchodzić jej nie pozwalano, i drobną rączką posyłała jej całusa.
Słowem, księżniczka powracała do tych powszednich, naturalnych uciech bytu, których pozbawiona była od dzieciństwa w sztucznej atmosferze głogowskiego pałacu, i oddychała tutaj nowem życiem. Kwiaty w ogrodzie, pielęgnowane staranną ręką Marcelego, zdawały się jej stokroć piękniejsze niż te, które ogrodnik sadził pod jej oknami, a skromny pokoik, pełny prostych sprzętów, ale rozjaśniony promieniami słońca i słońcem uśmiechnionych twarzy ludzkich, był dla niej daleko milszy od wspaniałych apartamentów, pełnych znudzenia i posępności, w jakich przebywała dotąd.
Sądziła, iż z powracającem życiem powrócą jej do serca męki wycierpiane i znowu obudzi się w niej żądza śmierci, a przynajmniej poczucie niepodobieństwa dalszego bytu. Tymczasem stało się inaczej. Ku wielkiemu swemu zdziwieniu spoglądała w przyszłość z jakąś nową, nieznaną dawniej ufnością, a o przeszłości myśleć mogła bez tego palącego bolu, który pozostał jej w pamięci. Postać Romualda przesuwała się w mgle wspomnień niewyraźna, zatarta i obojętna. Nie pragnęła widzieć go więcej, nie uciekała pamięcią do chwil minionych, przeciwnie, na tym punkcie doznawała jakiegoś nieokreślonego uczucia, jak gdyby dotykała świeżo zabliźnionej rany. Była to przykrość tylko, nie cierpienie.
Faktu tego samej sobie wytłómaczyć nie mogła. Czyż ta wielka szalona miłość, co popchnęła ją do tak ostatecznych kroków, była tylko marą wyobrażeń, fantazją niespokojnego serca? To pytanie samo dowodziło nadzwyczajnego postępu i fazy moralnego zdrowia, w którą wchodziła.
Nadszedł też dzień, gdzie według przepowiedni Marcelego mogła usiąść na fotelu przy łóżku, a mąż i żona gotowi byli odpowiadać na pytania, jakie im zadać pragnęła. A jednak Natalia nie spieszyła się z niemi, czuła bowiem dobrze, iż oni w zamian mieli prawo badać ją także, dowiedzieć się nazwiska, położenia społecznego, jakie zajmowała, powodu opuszczenia i rozpaczy. Dotąd powiedziała im tylko chrzestne imię swoje, to wystarczało do codziennych potrzeb; teraz czuła, że im winna wiele więcej, i zamiast pytać, gotowa była odpowiadać. Siedziała więc zamyślona, z czołem wspartem na dłoni, gdy Marceli przerwał panującą ciszę.
— Panno Natalio — rzekł ze swoim jasnym, szczerym, pogodnym uśmiechem — mogę się założyć, iż odgaduję myśli twoje.
Spójrzała na niego trochę smutnie.
— Widzę — mówił dalej — iż sądzisz się pani w obowiązku opowiedzieć nam jakąś bolesną chwilę swego życia, i to czyni ci nieokreśloną przykrość. Uspokój się, panno Natalio, i nie czyń tego, dopóki serce twoje nie będzie potrzebowało wylania. Żądać ufności, byłoby to kazać ci zbyt drogo opłacić małą przysługę, jaką los pozwolił nam ci wyświadczyć.
— Małą przysługę? — podchwyciła — wy ocaliliście mi życie!
— Nie myśl pani o tem; dla nas było to bardzo małą rzeczą, dla ciebie może być wielkiem złem, lub wielkiem dobrem, według tego, jak go użyjesz.
— Więc pan nawet nie zapytasz, kto jestem? kogo przyjęliście pod swój dach gościnny?
— Nie mam do tego prawa, panno Natalio; a zresztą, cóż to dla nas znaczyć może? Nazwisko jest to etykieta, przyczepiona do ludzkiej istoty; najczęściej nie mówi nam ona nic, lub mówi fałszywie, bo staje się echem sądów świata, zasługujących na wiarę u tych tylko, co nie poznali ich rzeczywistej wartości. Nawykłem więcej nierównie ufać temu, co wyczytam z twarzy bliźniego, niż wierzyć w to, co o nim usłyszę. A twarz pani powiedziała nam wyraźnie, że jesteś dobrą i szlachetną.
Mówił to z prostotą przekonania, aż Natalia przerwała mu z uśmiechem, który po raz pierwszy od dni wielu ukazał jej się na ustach.
— A gdybyś się pan omylił?
— Nie omyliłem się z pewnością — powtórzył, patrząc na nią z ojcowskiem uczuciem.
— Jak to? nie omyliłeś się pan nigdy w życiu?
— Nigdy, byłoby to za wiele powiedzieć — odparł — omyłka jednak podobna idzie na szkodę tych, co oszukują, nie zaś tych, co oszukani zostali.
— Nie pojmuję pana — zawołała.
— A jednak to bardzo proste: ja tracę tylko w takim razie szacunek dla drugich, oni tracić go muszą dla samych siebie.
— A zawód doznany? — szepnęła mimowolnie, stosując te słowa do swego własnego położenia.
— Zawód? — powtórzył Marceli z nieujętym wyrazem w głosie. Dla dzieci jest to nauka życia, ludziom trafia się on rzadko bardzo, skoro zrozumieją z doświadczenia, iż praktyczna mądrość bytu zasadza się właśnie na pojęciu obowiązków naszych względem bliźnich, a na zredukowaniu obowiązków ich względem nas samych do minimum możliwości.
— Niesprawiedliwym jesteś dla bliźnich, Marceli — rzekła Cecylia, mieszając się do rozmowy, której słuchała w milczeniu.
— Nie — odparł, biorąc jej rękę — nie mówię tutaj o tobie; my jesteśmy wzajem dla siebie dopełnieniem własnej istoty.
Przycisnęła usta do ręki jego i zamilkła, trzymając ją w swoich, a Natalia podchwyciła z żywością:
— Więc dlatego gotowi jesteście odpowiadać na moje pytania, nic nie badając w zamian? Tym sposobem stawiasz mię pan na równi z owymi bliźnimi, od których nic wymagać nie można pod karą zawodu.
— Nie, panno Natalio — wyrzekł z pewną powagą Marceli — widziałem dobrze, iż byłaś nieszczęśliwą, a życie nauczyło mię szanować nieszczęście jak świętość.
— I pan nie wiesz, kto jestem?
— Być może, iż się domyślam, ale domysły swoje zachowam w tajemnicy, dopóki pani tego żądać będziesz; one nie upoważniają mię do niczego.
— Ach! — zawołała z wybuchem — pan jesteś dobry! bardzo dobry! Nieprawdaż, pani? — dodała, zwracając się do Cecylii. Nie dość na tem, żeście mię uratowali od śmierci, chcecie jeszcze pogodzić mię z życiem!
— Panno Natalio, widziałem, jak wpadłaś w Wisłę; to co uczyniłem, każdy inny uczyniłby na mojem miejscu; nie ma w tem żadnej zasługi.
— Każdy inny uczyniłby to inaczej. Ale dlaczego nie mówisz pan rzeczy, jak były? Ja sama rzuciłam się w Wisłę.
— Widziałem fakt tylko, nie pobudki.
— To dziwna — szepnęła. Pamiętam, iż wówczas patrzałam na ten domek i myślałam, że ludzie, co tu mieszkają, muszą być dobrzy i szczęśliwi, czułam, jak gdyby serce ciągnęło mię tutaj.
— I czemuż pani nie zastukałaś do drzwi naszych? — zawołał — byłabyś oszczędziła nam wiele niepokoju w czasie tej strasznej choroby.
Była jakaś dziwna tkliwość w tych słowach, która nie uszła jej uwagi; mówił o minionem niebezpieczeństwie z dreszczem trwogi, jak gdyby życie jej miało dla niego nadzwyczajną wartość.
— Tego przecież uczynić nie mogłam — wyrzekła — już i tak zbyt długo jestem dla was ciężarem.
— Nie myśl o tem, panno Natalio. Żadna istota dobrej woli nie jest ciężarem nikomu, bo każda znajdzie obowiązki do spełnienia, i szukając wsparcia u drugich, sama im wsparciem być może. Pracy na świecie jest wiele, więcej niż rąk.
— Nie widzę — odparła z mimowolnym uśmiechem — bym wam w czemkolwiek pomocną była.
— Pracą pani był teraz powrót do zdrowia; przeszłaś straszne walki, które wymagają spoczynku; duch twój zarówno jak ciało musi odzyskać równowagę.
— Tak — szepnęła — byłabym doprawdy szczęśliwa, gdybym pozostać mogła zawsze tutaj w ukryciu pomiędzy wami.
— Panno Natalio, życie nasze jest ciche, skromne, pracowite. Bóg widzi, iż otwartem sercem podzielimy je z tobą, dopóki tylko smakować ci będzie; jeśli więc nie masz żadnych obowiązków do spełnienia na świecie — pozostań z nami; wszak widzisz dobrze, iż uważamy cię za siostrę.
— Ach! — zawołała — ja nie mam obowiązków dla nikogo, nikt mię nie kochał!
— A ty, pani, czy kochałaś kogo? — spytał z łagodną powagą.
Zakryła twarz rękoma, bo powrócił jej do pamięci list Romualda, co jak grom uderzył w jej serce. List ten uniosły szare fale rzeki, przecież treść jego została na wieki wyryta w jej sercu.
On zrozumiał, iż dotknął tem słowem świeżej rany, i mówił dalej, jakby nie zważając na uczynione wrażenie:
— Czy kochałaś pani tych, co cię otaczali?
— Chciałam — zawołała — chciałam ich kochać, a oni mię odepchnęli. Nigdy pomiędzy nimi nie czułam się tak swobodną, tak ufną, jak tutaj.
— Panno Natalio, ludzie rozmaicie miłość pojmują. Czy jesteś pewna, że nie pozostawiłaś po za sobą żalu, pustki, może rozpaczy? czy jesteś pewna, że ci, co odpychali cię zimnem obejściem, nie płaczą dzisiaj, myśląc o tobie?
Wstrząsnęła głową, bo chociaż wątpiła nieraz o sercu Aurelii, chociaż bała się Emiliana, nie mogła twierdzić na pewne, że tak nie było, jak mówił Marceli. Słowa jego budziły w niej nowe myśli i wątpliwości względem samej siebie.
— Ja nie wiem — szepnęła z pewnem pomieszaniem.
— Zastanów się nad tem, pani, bo jeśli nie wszyscy spełnili obowiązki swoje względem ciebie, ty nie powinnaś iść ich śladem, ty powinnaś nie mieć sobie nic do wyrzucenia przeciw nikomu. Mógłbym być ojcem twoim, panno Natalio, dlatego mam prawo przemawiać w ten sposób; nie patrz na to, czem są czyny innych, ale na to, jakimi twoje być mają.
— Masz pan słuszność — zawołała, porwana prostą wymową tych słów, płynących z serca — a jednak...
Zatrzymała się, nie chcąc dokończyć, czuła bowiem, iż obowiązkiem jej było powrócić do rodziny, a obowiązku tego nie miała siły spełnić jeszcze.
On zrozumiał ją zapewne, bo wyrzekł z uśmiechem:
— Są w życiu trudne chwile do przebycia, są bolesne konieczności, wiem o tem aż nadto, z sumieniem jednak zarówno jak z koniecznością targować się nie można.
— Więc pan mi doradzasz? — spytała, wlepiając w niego oczy.
— Nic nie doradzam — przerwał — doradzać nie mam prawa; człowiek najlepiej sam drogę swoją rozróżnić może, sam wiedzieć, co winien sobie i drugim. Dlatego też najmniej według faktów istotę rzeczy sądzić można; fakt jest wypadkową najrozmaitszych danych, fakt sam jest niczem bez pobudek, i względnie do rzeczywistej istoty człowieka, pozostaje zawsze pozorem.
— Tak! — zawołała, rozumiejąc tę doktrynę pełną miłosierdzia i mądrości — szczęśliwi ci, co żyją i rozwijają się pod pana kierunkiem!
— Nie kieruję nikim, panno Natalio, a z każdym dzielę się chętnie tem, co uważam za prawdę.
— Gdybym ja pana była znała wcześniej, gdyby ktokolwiek do mnie przemówił był w ten sposób...
— Sądzisz może pani, iż życie twoje byłoby poszło odmiennym torem? — rzekł z uśmiechem. Zdaje mi się, iż się mylisz. Dzisiaj słowa moje mają dla ciebie znaczenie, którego wczoraj nie miały; przychodzą w porę właściwą. Oby mogły pomódz ci do osiągnięcia spokoju i szczęścia, jakiego potrzebujesz, jakiego pragnę dla ciebie.
Słuchała z rodzajem rozkoszy dźwięku jego głosu, w którym drgało uczucie, ale słowo „szczęście“ dotknęło ją dziwnie; teraz jeszcze nie mogła go tylko sformułować dokładnie dla samej siebie.
— Nie mów mi pan o szczęściu — rzekła — dla mnie już go nie ma.
Uśmiechnął się z niedowierzaniem.
— Masz pani zaledwie lat siedmnaście i wątpisz o przyszłości! Przyniesie ci ona z pewnością jeszcze niejednę chwilę bolu i chwilę rozkoszy, ale szczęście spoczywa w głębi naszej własnej piersi, a nie w zewnętrznych okolicznościach; nikt, nawet najukochańsza istota, nawet spełnienie marzeń dać nam go nie jest w stanie, jeśli nie wyrobimy go w samych sobie pracą ducha, bojowaniem myśli i sumiennem wykonywaniem obowiązków.
— Łatwo to panu mówić! — zawołała niebacznie — masz wszystko, czego człowiek żądać może.
Jakaś gwałtowna błyskawica wspomnień zamigotała mu w oczach.
— Czy sądzisz pani — zapytał głosem, w którym drgały namiętne echa tłumionych wybuchów — że życie moje płynęło swobodnie, jak strumień po kwiecistej łące? że zawsze było, czem jest dzisiaj?
— Ja nie wiem — szepnęła zmieszana — słuchając pana, sądziłam, że tak być musiało.
— Panno Natalio — wyrzekł z jakąś dziwną, przejmującą powagą i nieco drżącym głosem — niech cię Bóg ustrzeże od losu, który był moim udziałem. Przechodziłem przez śmiertelne bole zawodu, rozpaczałem ja także, ja także bluźniłem w życiu, a to co posiadam, wywalczyłem latami wytrwałej pracy. Zrozumiałem wreszcie, że bezcelne cierpienie jest grzechem, że zawód wypływa zawsze z naszej własnej winy, więc służyć powinien za naukę i przestrogę przyszłości; że rozmarzenie młodzieńcze nie jest jeszcze miłością, a świat się nie kończy z sercową przegraną. Stawka życia jest stokroć bogatsza. Marzenia nasze, to słuszne przeczucie tego, co stanowi nienaruszone prawo ludzkości, ale urzeczywistnienie ich nie przychodzi darmo na skinienie gorączkowej woli. Na miłość, jak na wszystko bez wyjątku, zapracować potrzeba. Wówczas dopiero można na niej oprzeć życie, jak my oparliśmy je wzajem na sobie z Cecylią, my, co jedno drugiego nie zawiedziemy nigdy.
Słowa zaczęte wzburzoną myślą, zakończył ze spokojem silnego przekonania, patrząc z miłością i dumą w twarz żony, która słuchała go zapatrzona.
— Marceli — szepnęła — ty nikogo tak jak mnie kochać nie mogłeś!
— Nikogo! — odparł. Gorączka wyobraźni, żądza chwili, szalone marzenia, nieoparte na żadnej podstawie, wszystko to nie jest miłością, chociaż przywłaszcza sobie jej imię. Ten tylko kocha prawdziwie, kto wie, dlaczego tak czyni, którego namiętność nie cofnie się przed analizą rozumu.
Oko jego płonęło, jasne czoło zdawało się wznosić dumnie i panować nad zewnętrznym światem tak samo, jak nad własnem sercem. Było coś zwycięzkiego w jego spojrzeniu.
Natalia słuchała go zdumiona. Prawdy usłyszane pierwszy raz uderzyły jej umysł; jakże nikłą, bladą, bezrozumną według płomiennego obrazu miłości, skreślonego przez Marcelego, wydała jej się postać Romualda! Ten, którego widzieć chciała olbrzymem, teraz wyglądał nie ledwie na karła. A jednak, gdyby była słowa podobne usłyszała w Głogowie, czy byłaby im dała wiarę? czy też teraz przychodziły one w porę właściwą i dlatego budziły echo w jej sercu? Problematów tych nie była w stanie rozwiązać. Czuła tylko niewyraźnie, iż krzywda jej wyrządzona nie była tak wielka, jak sądziła z razu, iż jeśli pomiędzy nią a otaczającym światem zachodziły nieporozumienia, bezwzględna słuszność nie leżała po jej stronie.
Przeświadczenie to jednak było bolesne; Romuald pociągał ją za sobą w swoim upadku i przejmował rodzajem wstydu; wyznawała więc bóstwo fałszywe, cierpiała za to, czem pogardzić musiała. Marceli mówił tak, jak gdyby znał historję jej serca; każde słowo jego trafiało w cel właściwy.
— A jednak — zawołała po długiej chwili, wpatrując się w niego prawie z przerażeniem — czy można pogardzać tem, co się kochało?
— Jest to największa boleść życia — odparł cicho — przecież nie wolno nam się przed nią cofnąć. Ten tylko może nazwać się człowiekiem, kto ma odwagę iść do głębi każdej myśli, każdego zwątpienia, kto nie ulęknie się prawdy żadnej.
— Są myśli, co sercu zdają się świętokradztwem.
— Panno Natalio, są serca młode, rozmarzone, szalone, skłonne do bałwochwalstwa, i tych koniecznym losem jest zawód; ale biada im, jeśli tego nie zrozumieją, jeśli zamiast uznać własną winę, szukać jej będą po za sobą.
— Więc pan nie wahałbyś się pogardzić, potępić, znienawidzić? — zapytała gwałtownie.
Nieokreślony uśmiech przemknął po twarzy Marcelego.
— Są to gorączkowe słowa — wyrzekł poważnie. Ja wolałbym litować się i przebaczyć.
— Przebaczyć! — podchwyciła, podnosząc głowę, bo krzywda jej była zbyt świeża, w sercu nie było przebaczenia.
— Porozumiejmy się co do znaczenia wyrazów; są litości, są przebaczenia, co zabijają miłość; kochać można tych tylko, co na to zasługują, i ty pani z pewnością nie kochałabyś nikczemnika.
— Pan wiesz moją tajemnicę? — zapytała.
— Tajemnica twoja, pani, jest łatwa bardzo do odgadnienia; w twoim wieku rozpacz może mieć jedną tylko przyczynę: musiałaś źle umieścić swoje serce, skoro samotna i zbolała szukałaś schronienia w nurtach Wisły. Są ludzie, dla których powieść ta jest zwyczajną powieścią; pomyśl o tem, jeśli to może dodać ci odwagi; są ludzie, co jak ty zawiedli się, cierpieli i walczyli.
Te ostatnie słowa wymówił tak miękko, jak gdyby chciał wlać w nią siłę i wytrwanie. Czuła dobrze, iż mówił o sobie, i ta wielka, jasna, spokojna indywidualność ukazała się jej jak drogowskaz wśród zmąconych żywiołów życia.
— Tak — zawołała — czuję to, powinnam pana słuchać we wszystkiem.
— Słuchaj sumienia twego, panno Natalio, a stokroć lepiej uczynisz. Uspokój się, namyśl, obrachuj sama z sobą, a nadewszystko strzeż się gorączkowych postanowień. Pamiętaj jednak, iż powinnaś dom ten za swój własny uważać, że zostajesz tutaj pod moją opieką, i nikt prócz mnie nie ma żadnych praw nad tobą, dopóki progu tego nie przestąpisz dobrowolnie.
Powstał, zbliżył się, wziął w swoje jej drobną, aksamitną rączkę, popatrzał w jej twarz, jakby to mógł uczynić ojciec lub brat starszy.
— Ale późno już — rzekł — tak długa rozmowa musiała panią zmęczyć; sił swoich nadużywać nie należy. Proszę się położyć, usnąć i nie troszczyć się przyszłością; trudności życia rozwiązują się nieraz łatwiej, niżbyśmy to sądzić mogli.
Ścisnął jej rękę i wyszedł z pokoju. Dwie kobiety zostały same, ale przez okno otwarte na ogród, słyszały kroki jego, oddalające się zwolna.
Serce Natalii było wezbrane, czuła się przenikniona czcią i wdzięcznością dla tego człowieka, co spoglądał przed siebie z niezmąconą ufnością wielkiego serca.
— Cecylio! — zawołała, rzucając się z wylaniem na szyję młodej kobiety — ty go musisz bardzo kochać!
— Bardzo?... to zdaje mi się jeszcze zbyt słabym wyrazem — odparła, oddając uścisk Natalii, jak gdyby wdzięczna jej była za to, że go ocenić potrafiła.
— Jak ty jesteś szczęśliwa! niezmiernie szczęśliwa!
— Prawda, szczęśliwsza niż wymarzyć można.
— Powiedz mi jednak — pytała dalej młoda dziewczyna — czy ta przeszłość, o której mąż twój wspomina bez wahania, nie mąci ci nigdy obecnej chwili?
— Nigdy! — odparła.
— I nie chciałabyś wymazać jej z jego pamięci?
— Nie, bo przecież właśnie ta przeszłość uczyniła go tem, czem jest dzisiaj.
— Prawda; a jednak on wówczas kochał inną kobietę!
— I cóż ztąd? Nie mogę być o nią zazdrośna; ona dała mu poznać rozpacz, a ja szczęście.
— I ty wiesz, kto ona była?
— Może i wiem, ale nazwisko nic nie ma do faktu.
— Bo widzisz, ja tej kobiety pojąć nie umiem. Jak to można zawieść takie serce? Ty musisz jej nienawidzić.
— O nie! — zawołała Cecylia — przeciwnie; zapominasz, że jej właśnie winnam swoje szczęście. Przecież muszę się nad nią litować, ona je utraciła dobrowolnie, niepowrotnie. Czy można wydać na samą siebie straszniejszy wyrok?
Serce Natalii ścisnęło się mimowoli na wspomnienie tej nieznanej kobiety, potem jednak przyszło jej na myśl, że tamta przynajmniej czuła bóstwo prawdziwe, gdy sama ona... Bolesne poczucie wielkiej spełnionej omyłki ciążyło na niej coraz silniej; stanowcze choć łagodne słowa Marcelego powoli torowały sobie drogę wpośród chaosu, w jakim była pogrążona. Światełko przekonania ukazało się w nim teraz i miało wzrastać, rozpłomieniać się z każdą chwilą, aż dopóki nie ogarnęło jej umysłu.
Cecylia jak dziecko ułożyła ją w łóżku, zamknęła okno, zapaliła nocną lampkę, bo wieczór zapadł od dawna, i dopiero przekonawszy się, że usnęła, wyszła na palcach z pokoju.
Dom był pusty. Stara Anna uśpiła małą dziewczynę, Marcelego nie było w swoim pokoju, Cecylia stanęła we drzwiach ogrodu i zobaczyła w pół mroku letniej nocy postać jego snującą się wśród drzew.
— Czekałem na ciebie — rzekł zbliżając się do niej, i biorąc za rękę, pociągnął ją z sobą na brzeg rzeki. Spóźniłaś się, a przecież rozumiałaś pewno, że potrzeba mi twojej obecności.
Mówił to z namiętnym wyrazem, odbijającym dziwnie przy spokojnej powadze, cechującej go zwykle.
— Czy sądzisz — odparła z promiennym uśmiechem — że mniej niż ty pragnęłam tej chwili? ale byłam przy Natalii.
Objął ją ramieniem, przycisnął do siebie, i tak przechadzali się czas jakiś w milczeniu, dłoń w dłoni, spojrzenie zatopione w spojrzeniu, pod migotliwym blaskiem bladych gwiazd.
— Marceli — szepnęła kobieta, przytulając się do niego — biedni są ci, co nie kochają; oni nie pojmą nigdy wartości życia.
— Boża skarbnica szczęścia jest dla każdego otwarta — odparł mąż. Któż winien, iż zamiast czerpać w niej pełną dłonią, ludzie szukają fałszywych uczuć i odwracając usta od zdrowych pokarmów, konają z duchowego głodu?
— Któż winien? — powtórzyła zamyślona — a jednak mimowolnie przychodzi na myśl, czemuż wszyscy zrozumieć tego nie chcą lub nie mogą? dlaczego istnieją, cierpienia i bole, zdrady i zawody?
— Stosujesz to do Natalii — rzekł. Ja także myślałem o niej. Czy wiesz, że rodzina jej czyni nieustanne poszukiwania, że hrabia Romiński był tu już kilka razy?
— I nikt nie wie, że się u nas znajduje?
— Dotąd nie; traf posłużył mi dziwnie szczęśliwie; miejsce to jest odludne, szczególnym trafem nikt nie był świadkiem wypadku, a tak często w domu naszym znajdują się chorzy, iż obecność tutaj Natalii nie zwróciła dotychczas niczyjej uwagi. Lada dzień jednak rzecz wydać się może.
— Cóż wówczas uczynimy?
— Nie wiem — odparł — pomyślę o tem, gdy czas nastąpi, ale to wiem dobrze, iż nie oddam jej rodzinie, dopóki tego sama nie zapragnie.
— Czyż rodzina ta byłaby bez miłosierdzia?
— Nie wiem, zbyt dawno straciłem ją z oczu. Zresztą, nie znam istotnego stopnia winy Natalii, ani stosunków jej z siostrą i szwagrem, z tego jednak, co sądzić mogę, stosunki te nie były wcale serdeczne, bo inaczej biedne to szlachetne dziecko nie byłoby nigdy doszło do podobnej ostateczności.
— I oni jej poszukują?
— Poszukują niezmordowanie; dlatego też zapytywałem samego siebie, czy nie należałoby mi uwiadomić ich, a przynajmniej uspokoić co do jej życia. Uczyniłbym to może, gdybym miał do czynienia z innymi ludźmi, ale któż mi zaręczy, że postąpią jak należy, że siłą nie zechcą wydrzeć ztąd księżniczki i że ona może bezpiecznie pod dach ich powrócić? Dopóki wierzą w jej śmierć, jestem niejako panem położenia; lękam się stracić mojej przewagi.
— Jednak, jeżeli oni ją kochali pomimo pozorów, jeżeli wyrzucają sobie to, co się stało? — wyrzekła kobieta.
Marceli milczał czas jakiś, ważąc w myśli trudności, jakie go otaczały; nie mógł przecież nic zdecydować bez porozumienia się z Natalią, postanowił więc czekać.
Dni upływały w spokoju i ciszy w domku nad Wisłą, chora zupełnie przyszła do zdrowia, ona także wychodziła do ogrodu, cieszyła się wonią kwiatów, zielonością łąk, i spoglądała świeżem okiem na te skarby piękna, rozrzucone wszędzie, na które dotąd tak mało zwracała uwagi, i radowała się do nich, jakby odrodzona na nowo.
Stara Anna z dziwnem rozrzewnieniem śledziła jej kroki, często przychodząc bez przyczyny ucałować jej ręce i kolana, a mała Natalka przylgnęła całem sercem do swojej imienniczki. Co wieczór, gdy dziecię udało się na spoczynek, a starsi zasiedli ścieśnionem kółkiem na ławce w ogrodzie, lub przy otwartem oknie w saloniku, rozmowy ich stawały się szczersze, poufalsze. Dziewczyna przełamała wreszcie wstyd, zamykający jej usta, i opowiedziała dziecinny romans, którego o mało nie przypłaciła życiem.
Długo lękała się dotykać tego przedmiotu, a jednak, rzecz dziwna, opowiedziała go prawie bez bolu. Miłość jej wymarzona przeminęła nieledwie jak sen, nie miała ona czasu zrość się z życiem i opanować najskrytsze myśli, najtajniejsze fibry istnienia; grom rozczarowania od razu zdruzgotał pałace marzeń i od razu dał poznać wartość człowieka, na którym życie oprzeć zamierzała.
Zdrowa atmosfera moralnych wyżyn, jaką oddychała tutaj, dopełniła jej uleczenia. Kto wie, może teraz nawet, gdyby owa błękitna książeczka, tak gorzko opłakana, wpadła napowrót w jej ręce, byłaby ją zapewne odczytała obojętnie i postrzegła rzeczywistą wartość tych wielkich słów, w które oblekały się pospolite myśli.
Czas dla Natalii nie upływał daremnie; długie godziny dnia zapełniała czytaniem, a doktor dostarczał jej książek, które umysł jej spragniony chciwie pożerał. Dojrzewała pod ożywczym wpływem wiedzy i geniuszu, rozwijała się jak kwiat w przyjaznej słonecznej atmosferze, która ją otaczała.
Powoli też rozjaśniały się pojęcia obowiązku i życiowej pracy, jakie pragnął w niej zaszczepić Marceli; zrozumiała, iż miejsce jej było tam, gdzie ją los postawił, iż nie mogła wyłamać się bezkarnie z pod praw rodziny. Czas złagodził zbyt ostre wspomnienia chwil minionych i obudził w niej nawet pewną tęsknotę ku tym, co otaczali ją od dzieciństwa. Zrozumiała ostatecznie, że ani siostra ani szwagier nie byli źli dla niej, a jeśli nie schlebiali jej szaleństwu, jeśli starali się rozłączyć ją z Romualdem, fakta pokazały, iż mieli słuszność, iż lepiej niż ona sama rozumieli jej dobro.
Marceli ani Cecylia nie wszczynali z nią rozmowy w tym względzie, zostawiając jej zupełną swobodę postępowania. Czuła zresztą dobrze, iż zespoliła się z ich domem, ochotnie pomagała Cecylii w domowych zajęciach, pielęgnowała kwiaty w ogrodzie, a kiedy Marceli powracał wieczorem do domu, zmęczony dalekiemi nieraz wycieczkami, obie na wyścigi przyrządzały mu herbatę i otaczały tem wszystkiem, co mogło mu sprawić przyjemność.
— Księżniczko — rzekł raz, gdy ona stała przy nim, podając mu książkę, którą czytał rano — pomyśl, coby też powiedziała twoja rodzina, widząc cię krzątającą się na przyjęcie wiejskiego doktora.
— Rodzina moja — zawołała — powinna wdzięczność moją zrozumieć, a gdyby inaczej było...
— To i cóż? — zapytał żartobliwie.
— To ja zastrzegam sobie z góry niepodległość zasad wszak one do mnie należą, wszak ja powinnam być za nie odpowiedzialna, nie prawdaż?
— Tak jest, panno Natalio — odparł, biorąc książkę z jej rąk i kładąc ją na stole. Bądź jak bądź, powinniśmy czynić to, co do nas należy, jakkolwiek świat by sądził nasze działania.
— Pan tak czyniłeś zawsze? — spytała, patrząc mu w oczy, w których błyszczało postanowienie jakieś.
— Starałem się, tak mi się zdaje przynajmniej; ale nie mówimy tutaj ani o mnie, ani o tobie, pani.
— Przeciwnie — szepnęła, wspierając się na fotelu. Czy pamiętasz pan, jak kiedyś, kiedym pierwszy raz wstała z łóżka po chorobie, mówiłeś mi o obowiązkach, radziłeś badać własne sumienie i usłuchać jego głosu?
— Pamiętam to — odrzekł.
— Ja posłuchałam pana; odtąd myślałam nad sobą długo, poważnie.
— I cóż postanowiłaś pani?
— Postanowiłam powrócić do siostry. Zdaje mi się, żem tak powinna uczynić.
Zamiast odpowiedzi, powstał i przez chwilę przechadzał się po pokoju, zapominając o znużeniu, na które się co tylko uskarżał.
— Masz pani słuszność — rzekł wreszcie — masz słuszność; ani ja, ani żona moja odwodzić cię nie będziemy od tego kroku; a jednak smutno mi to usłyszeć. Dla nas takie rozstanie będzie bolesne.
— A dla mnie? — zawołała z wybuchem. Tutaj zrodziłam się do nowego życia, tu zrozumiałam to wszystko, co stanowi wartość bytu, tu zaczerpnęłam siły potrzebnej do spełnienia obowiązku... Ale my nie możemy rozstać się na zawsze.
Wstrząsnął głową.
— Nie łudź się pani pod tym względem; pomiędzy domem moim a hrabią Romińskim stosunki są niemożebne; sercem tylko zostaniem na zawsze złączeni, nie wątp o tem nigdy, nigdy, panno Natalio.
Chciała zapytać, dlaczego to mówił? dlaczego wydawał ten wyrok nieodwołalny? ale spotkała na czole jego chmurę, w oczach błyskawicę, która zatrzymała jej słowa na ustach. Pomimo słodyczy i otwartości swojej, człowiek ten budził w około rodzaj poszanowania, co nie dozwalało dobadywać się tajników jego ducha.
Teraz głos mu drżał lekko, gdy wymawiał te słowa.
— Rodzina twoja — mówił dalej, nie zważając na własne wzruszenie — od bardzo dawna troszczy się o ciebie, czyni poszukiwania, obiecuje nagrody za jaką bądź wiadomość. Dotąd nie chciałem zdradzić twojej tajemnicy.
Słysząc to, Natalia pobladła. Postanowienie jej było silne, a jednak myśl pierwszego spotkania z obojętną Aurelią, z szyderczym Emilianem, przejmowała ją trwogą.
— Więc cóż mi wypada uczynić teraz? — szepnęła. Rządź pan mną, radź; gotowam wrócić do Głogowa, ale jak to uczynić?
— Nie troszcz się o to, panno Natalio — wyrzekł stłumionym głosem — wina twojej długiej nieobecności, twego milczenia, na mnie jednego spaść powinna; ja jeden wiedziałem o staraniach, których ty byłaś celem; jeślim je chował w tajemnicy, miałem ku temu powody, za które odpowiedzialną być nie możesz. Uczyniłaś postanowienie, zostaw mi jego wykonanie; sam oddam cię w ręce hrabiego.
— Ale pan je pochwalasz? — spytała niespokojnie, nie mogąc sobie wytłómaczyć wzruszenia, z jakiem mówił — powiedz pan, że je pochwalasz.
— Pochwalam w zupełności — odrzekł. Postępujesz prostą drogą, panno Natalio, a wierz mi, cokolwiekby ci wycierpieć przyszło, jest to jedyna droga, godna ciebie.
Nastąpiło długie milczenie Ona stała jak wryta, wsparta na poręczy fotelu naprzeciw miejsca, gdzie siedział. Światło lampy padało w pełni na jego głowę, rysowało bogate rzuty włosów i szlachetne zarysy czoła, teraz obciążonego mgłą smutku. Próbował otworzyć książkę, przyniesioną przez Natalię, ale ręce jego daremnie przerzucały karty, na których myśl się nie zatrzymywała. Odsunął ją zniechęcony, nie mogąc zapanować nad wzruszeniem.
W tej chwili weszła Cecylia. Natalia pobiegła do niej i z długo wstrzymywanemi łzami rzuciła się w jej objęcia.
— Ach! — szeptała — może to ostatni wieczór spędzamy razem.
Cecylia spojrzała na męża; on smutnem skinieniem głowy potwierdził słowa dziewczyny.
— Panno Natalio — rzekł wreszcie, zbliżając się do niej — nie roztkliwiajmy się daremnie; są rzeczy, które stać się muszą. Tutaj jednak działa nasza własna wola — czas się cofnąć jeszcze.
— Nie — odparła księżniczka — ja się nie cofam, tylko pozwól mi pan płakać; te łzy przynoszą mi ulgę, tutaj wiem, że jestem kochana i zrozumiana.
— Czy sądzisz, że miłość nasza towarzyszyć ci nie będzie, gdziekolwiek pójdziesz? — mówiła Cecylia.
— Ta myśl będzie dla mnie wsparciem, siłą, pociechą — odparła Natalia przez łzy, które jej głos tłumiły.
— A więc odwagi, panno Natalio. Teraz wiesz dobrze, iż nie jesteś sama na świecie — mówił do niej Marceli. Odwagi! Spojrzyj spokojnie w przyszłość, a jeśli to ma być rzeczywiście ostatni wieczór spędzony razem, nie zasmucajmy go daremnemi łzami.
Natalia i Cecylia uściskały się raz jeszcze. Marceli próbował się uśmiechnąć, ale było coś bolesnego w tym uśmiechu. Poszli do ogrodu, przecież i tutaj woń jesieni leżała w powietrzu, mgła przysłaniała gwiazdy, tylko blady sierp księżyca na nowiu wisiał bez blasku jak jasna plama na pochmurnem niebie, a wielkie cienie białodrzewów rysowały się na horyzoncie jak niewyraźne widma.
Nazajutrz rano hrabia Emilian odebrał telegram następującej treści:
„Księżniczka Natalia żyje. Jeśli hrabia Romiński pragnie zasięgnąć wiadomości o jej schronieniu, niech będzie we Włocławku jutro wieczorem w hotelu N.“
Nazwisko, którem podpisany był telegram, nie było obce hrabiemu; wzdrygnął się, wyczytawszy je znienacka, może nie dowierzał własnym oczom lub wspomnieniom. Nazwisko to było pospolite bardzo, nosiło je wiele rodzin, spotykało się we wszystkich klasach społecznych. Dlaczegoż koniecznie wiadomość miała pochodzić od jedynego człowieka, którego hrabia Emilian widzieć nie chciał?
Wiadomość ta przecież była zbyt ważna, by się wahać można. Bądź jak bądź, zkądkolwiek pochodziło źródło, bodaj od śmiertelnego wroga, niepodobna było opuścić sposobności podobnej.
Ale nie, to być nie mogło, podobieństwo nazwiska uwodziło go zapewne; człowiek, o którym myślał nieustannie, musiał być daleko, daleko bardzo; nigdy żadna wieść nie dochodziła o nim znikąd, było to więc zapewne złudzenie wyobraźni.
Dlaczegoż zresztą ten, co posiadał wiadomość o pobycie księżniczki, nie zgłosił się sam osobiście do Głogowa, lub nie dał swego adresu? dlaczego naznaczył na miejsce schadzki właśnie to miejsce, co było świadkiem nieszczęścia?
Hrabia był ostrożny i przywykły do tej ćmy pasożytnej, kręcącej się przy wielkich panach z wolą wyzyskania każdej zdarzyć się mogącej sposobności. Czy więc to niekompletne doniesienie nie było po prostu łapką na jego kieszeń? czy nie chciano wyłudzić daleko większej sumy niż tę, którą ofiarowywał? czy w końcu była to wiadomość prawdziwa lub zmyślona?
Wszystko to przesuwało mu się w myśli, gdy obracał w ręku po sto razy odebrany telegram.
Naturalnie jednak, chociaż chmurny, niespokojny, rozdrażniony, wybrał się w podróż, aby na czas oznaczony znajdować się w miejscu schadzki. Przecież nadzieje jego były tak wątłe, iż wcale nie wspomniał Aurelii o tajemniczym celu wycieczki. Pomimo lata ubiegłe, pomimo wszystko, co zaszło między nimi od tej mrocznej przeszłości, nie był w stanie wymówić przy niej pospolitego nazwiska, którem podpisany był telegram, ani wspomnieć człowieka, który je nosił.
Jakkolwiekbądź, o zmroku hrabia znajdował się znów w tym samym hotelu we Włocławku, a nawet w pokoju, gdzie przed dwoma miesiącami miał ostateczną rozmowę z Romualdem Kaliną. Cóż miały dzisiaj znowu usłyszeć te ściany, w których raz już rozegrały się losy Natalii?
Na wszelki przypadek przywiózł z sobą znaczną sumę pieniężną, ale nie zapomniał i o rewolwerze; pugilares i broń były w jego kieszeni, bo jakieś ciemne przeczucie lub instynkt nienasyconej zemsty szeptały mu, że to drugie może mu także być potrzebne.
Hrabia sądził się uwikłany w jakieś podstępy i tajemnice, gotował się więc do obrony i przewidywał wszystko, oprócz tego właśnie, co było. Mógł wprawdzie wziąć kogo z sobą na wszelki wypadek; przecież mogły zajść okoliczności, wymagające tajemnicy, a hrabia z niczem zwierzać się nie lubił; zresztą był odważny i nie myślał nigdy zasłaniać się w potrzebie, i lubił niejako zaglądać w oczy każdemu położeniu.
W niecierpliwem oczekiwaniu przebiegał gorączkowo hotelowy pokój, gdy usłyszał na korytarzu zbliżające się kroki pewne i śmiałe; kroki te zatrzymały się pod jego drzwiami, drzwi otworzyły się niebawem, a na progu ukazała się wysoka postać męzka.
— Czy tu mieszka hrabia Emilian Romiński? — spytał nowo przybyły.
Pytanie to nie było wcale bezpotrzebne. Hrabia zatopiony w myślach, zapomniał kazać zapalić światła, teraz więc znajdowali się obadwaj w półmroku pokoju, do którego wpadał tylko blask rzadkich latarni ulicznych.
Zamiast odpowiedzi, Emilian zapalił świece, postawione na stole, i spojrzał z nieufną ciekawością w twarz gościa, stojącego nieruchomie na progu.
Byłże to ten człowiek, którego zobaczyć nie chciał, a którego rysy wyryte były w głębi jego wspomnień ognistymi znakami?
Był to on i nie on zarazem. Namiętny, gwałtowny młodzieniec, jakiego znał dawniej, przemienił się w dojrzałego człowieka, a ten prócz zewnętrznych cech, mało miał bardzo podobieństwa z tamtym. Wprawdzie było to toż samo zuchwałe czoło, toż błyskawiczne spojrzenie, też usta skore do słów niepowrotnych, ale na czole osiadła pogoda, w oczach zamyślenie, na ustach uśmiech pełny łagodności i smutku, a z całej postaci jego biła jakaś powaga, nakazująca poszanowanie nawet śmiertelnemu wrogowi.
Hrabia był zwrócony ku niemu; ręka, którą trzymał jeszcze tlejącą zapałkę, drżała. Postąpił ku drzwiom i stając naprzeciw Marcelego, szepnął:
— Więc spotykamy się znowu?
Nie podali sobie ręki, nie powitali się żadnem innem słowem, nie było pomiędzy nimi świadka, coby zmuszał ich do odegrania jakiej bądź komedji pozorów.
— Jeśli spotykamy się — odparł Marceli — nie ma w tem mojej winy; mogłem bezpiecznie sądzić, iż po dwunastu latach wspomnienie o mnie, a nawet nazwisko zostało pogrzebane w niepamięci.
Hrabia słuchał w milczeniu. Mowa ta mogła mu się wydać szyderstwem, chociaż otwarta i spokojna twarz doktora zadawała widoczne kłamstwo temu przypuszczeniu.
— Zresztą — mówił dalej — nie byłem panem okoliczności, które spowodowały to spotkanie.
Słowa te oprzytomniły hrabiego. On był zapomniał, po co tutaj przybył, po co był wezwany; widział tylko człowieka, który odebrał mu szczęście życia, a myśl jego, nieposłuszna woli, uciekała w przeszłość. Teraz dopiero zrozumiał, że miał obowiązek do spełnienia, że człowiek ten z konieczności był jego gościem i posiadał ważną tajemnicę, którą mu odkryć przychodził.
— Chciej pan usiąść — wyrzekł z tą lodowatą grzecznością, pod jaką ludzie dobrze wychowani umieją taić najwyższą niechęć, lub niedarowaną obrazę. Przyjechałem wezwany przez pana właśnie dla tych okoliczności. Pan wiesz, gdzie się znajduje księżniczka Natalia?
— Księżniczka znajduje się u mnie.
— U pana?! — zawołał gwałtownie hrabia, wytrącony z kolei temi prostemi słowami — u pana! odkądże to?
— Od chwili ucieczki z tego hotelu.
— Więc blizko dwa miesiące pan, pan przechowywałeś ją u siebie?
— Uspokój się, panie hrabio; jakkolwiek dom mój był bardzo skromnem schronieniem dla księżniczki Staromirskiej, pobyt jej tam w towarzystwie mojej żony i dzieci nie mógł jej w niczem uwłaczać.
Hrabia słuchał go zdumiony. Zuchwałość tego człowieka przechodziła wszystko, co mógł wyobrazić sobie lub znieść spokojnie.
— Przyznam się — rzekł przerywanym głosem — iż to fakt nie do uwierzenia. Byłaż to zemsta, wywarta niegodnie na niewinnem dziecku? byłaż to zmowa? czyż przeszłość mięszała się z obecnością?
Pogardliwy uśmiech zarysował się na ustach Marcelego.
— Panie hrabio — rzekł z chłodnym spokojem — nie rozumiem cię zupełnie. Do nikogo na świecie nie chowam zemsty w sercu, a gdyby tak było, zajrzałbym prosto w oczy tym, co mi zawinili. Nie pojmuję, o jakiej zmowie chcesz mówić, w czem przeszłość mogłaby się mięszać z obecnością; wiem tylko, żem do tego niezdolny, a przeszłość pogrzebałem od dawna.
Prostota i pewność siebie tego człowieka była tak wielka, iż hrabia musiał nakazać milczenie podejrzeniom swoim; poznał zresztą, iż to był zły sposób dobadywania się tajemnicy, i dlatego wracając do pierwotnego tonu, wyrzekł znowu po chwili wewnętrznej walki:
— Więc chciej mię pan objaśnić o biegu tych niepojętych wypadków.
— Przybyłem właśnie z tym zamiarem — odrzekł Marceli.
— Słucham pana.
— Przed dwoma miesiącami wyszedłem przed wschodem słońca do ogrodu mego, położonego nad samą Wisłą, gdy spostrzegłem kobietę, rzucającą się w nurty rzeki. Wydobyłem ją bezprzytomną. To była księżniczka Natalia.
Słuchając tego opowiadania, zawartego w kilku słowach, zimny dreszcz przebiegł hrabiego. Spojrzał na zbawcę biednej dziewczyny i zobaczył na jego czole surowy wyraz. Widocznie doktor potępiał tych, co doprowadzili ją do tej rozpacznej ostateczności. Więc śmiał z winowajcy przedzierzgnąć się w oskarżyciela!
— I pan, pan sam ją uratowałeś? — zawołał hrabia, rozumiejąc jednak, iż należało się coś Marcelemu za ten heroiczny postępek, chociażby wdzięczność przynajmniej, a myśl ta zaciążyła hrabiemu srodze.
On widać odgadł wszystko, bo odparł:
— Była to rzecz bardzo prosta i łatwa do wykonania. Pływając dobrze, nie narażałem się bynajmniej; ludzkość nakazywała uczynić to dla każdego, a zresztą nie mogłem mieć pojęcia, że to księżniczka Staromirska potrzebowała pomocy, że to ona tak bardzo zwątpiła w Boga i w ludzi, iż dobrowolnie szukała śmierci.
Na te słowa gorący rumieniec oblał twarz hrabiego. Samo podziwienie, wyrażone przez doktora, wydawało mu się gorzką przymówką; przecież nie wypowiadając swoich uczuć, znowu zapytał chłodno:
— Czy znane są panu wypadki, które spowodowały to rozpaczne postąpienie księżniczki?
— Po części, panie hrabio; zresztą dowiedziałem się o nich bardzo późno. Pierwszą myślą moją było naturalnie ratować, nie badać.
— Więc pan nie wiedziałeś, kto była wyratowana kobieta? — spytał podejrzliwie Emilian.
Marceli milczał przez chwilę, jakby był z nienacka zaskoczony tem zapytaniem, ale po chwili podniósł głowę i spojrzał prosto w oczy Emiliana.
— I owszem, panie hrabio — odparł — twarz księżniczki z lat dziecinnych została mi w pamięci; poznałem ją po bliźnie, ukrytej pod włosami, po znakach szczególnych, które widziałem dawniej, a domysły moje stwierdziły cyfry, któremi znaczone były rzeczy, jakie miała na sobie.
— I jakimże sposobem — wybuchnął znowu hrabia — przekonawszy się o tem, nie uwiadomiłeś pan rodziny, jak to dzisiaj uczyniłeś? rodziny, która przebyła ten czas w niepewności i w śmiertelnym niepokoju!
— Z razu miałem tę myśl, jednak po rozwadze wstrzymały mię względy, które nie zyskają zapewne pańskiego uznania, a które dla mnie były stanowcze.
— Jakież to względy, jeśli zapytać można?
— Panie hrabio, istota młoda i piękna, obdarzona wszystkiem, co życie ponętnem uczynić może, nie szuka śmierci z rozkoszy; pomyślałem więc, iż nim uwiadomię rodzinę księżniczki o jej pobycie u mnie, a zatem oddam ją w jej ręce, powinienem zbadać przyczyny, które ją do samobójstwa skłoniły, i usunąć je, o ile to mogło być w mocy mojej.
— Był to więc rodzaj zaocznej sprawy, wytoczonej domowi memu — rzekł Emilian, zaciskając wargi.
— Możesz pan to nazwać jak mu się podoba; czyniłem to, co uważałem za swój obowiązek.
— Obowiązek! — powtórzył nieco szyderczo hrabia — jak widzę, słowo to dzisiaj weszło w modę; od jakiegoś czasu je słyszę powtarzane na wszystkie tony; szkoda tylko, że ci, co je zawsze mają na ustach, najmniej w czyn je wprowadzają.
— Nie rozumiem pana — rzekł dumnie Marceli — i nie dałem nigdy najmniejszego prawa wątpić o mojej uczciwości. Wypełniałem zawsze to, do czegom się zobowiązał, a pan, panie hrabio, możesz o tem sądzić lepiej, niż każdy inny.
— Pan, pan, — zawołał gorączkowo Emilian — powracasz do przeszłości?
— Dlaczegożby nie? Czem przeszłość ta była dla mnie, ja to wiem jeden; przecież jeśli zostawiła mi ona w pamięci wiele bolu, ból ten nie był zmięszany z wyrzutami sumienia.
— A więc mówmy o niej, skoro gwałtem powraca nam na usta; mówmy o tej przeszłości, którą przeklinałem lat tyle, którą daremnie chciałem wymazać z myśli; niech raz usłyszę, jaką ona była.
Hrabia powstał wymawiając te słowa, i stanął naprzeciw Marcelego z wyzywającym wzrokiem, z ustami zaciśniętemi zbyt długo tłumionym gniewem.
— Czy być może — rzekł doktor powoli — byś hrabia nie znał tej dawnej powieści?
— Kogoż miałem o nią zapytać? kogo? Czy tej kobiety, co była powiernicą waszą? którą wypędziłem za list, schwytany w jej ręku? czy też... Usta, które raz skłamały, nie mogły mieć u mnie wiary.
— I dzisiaj, po tylu latach, hrabia chcesz mię o to zapytać?
— Dlaczegożby nie? Pan także byłeś pokrzywdzony i oszukany — możesz mieć prawo zemsty.
— Więc zemsta miałaby być rękojmią prawdy! Ale bądź pan spokojny; mogę powtórzyć śmiało, iż w sercu nie chowam do nikogo zemsty ani obrazy — to wszystko minęło od dawna.
— Więc pan mi odmawiasz tej powieści? — pytał hrabia z hamowaną gwałtownością.
Marceli spoglądał na niego ze smutnem zdziwieniem, jakby zapytywał, co ten wybuch miał znaczyć?
— Miałbym prawo odmówić jej panu — rzekł wreszcie — nie potośmy się zeszli, by wygrzebywać z popiołów rzeczy, które zapomniane być powinny.
— Mów pan za siebie; ja nie umiem zapominać tak łatwo; zresztą na mnie pozostał cały ciężar przeszłości.
— Ciężar ten powinien być lekkim do dźwigania, jak młodzieńcze urojenia, jak nierozważne sny dziecinne, które rzeczywistość rozwiewa.
— Ach! — zawołał hrabia szyderczo — są to wszystko pięknie brzmiące frazesa, frazesa i nic więcej, a ja chciałbym raz wiedzieć prawdę.
— Choćbym ci ją powiedział, panie hrabio, któż zaręczy, że mi uwierzysz? Jakąż wagę większą od innych mogą mieć dla ciebie moje słowa?
Wręcz, i otwarcie uczynił to pytanie, na które Emilian nie mógł odpowiedzieć.
— Zresztą mniejsza o to — mówił dalej Marceli — nie sądź pan, że w tej przeszłości jest coś, coby kogokolwiek hańbić mogło. Skoro wywołałeś te widma dni i uczuć minionych, wierz mi lub nie, ale słuchaj, nie mam nic do zatajenia.
Mówił to z siłą przekonania, wlepiając w gorączkową twarz hrabiego jasne, spokojne wejrzenie. Fale wspomnień przypływały do niego w tej chwili i unosiły go całą potęgą w tę przeszłość zapomnianą i zwyciężoną. Tak jak przed dwunastu laty, był wobec tego człowieka, w którym wówczas widział wroga, a co i dzisiaj zdawał się odpychać wszelką możliwość pojednania. Tak jak wówczas mierzyli się oko w oko, obaj dumni i nieugięci. Mógł z łatwością pomyśleć, że szereg wypadków, który rozdzielał go od tamtego czasu, był snem tylko, i sądzić, że traf jakiś postawił go znowu na dawnem rozdrożu życia. Ale w piersi nie odnajdował namiętnych uczuć tej chwili, serce uderzało równo, silnie i swobodnie, a w głowie zamiast chaosu rozpaczy, panowała trzeźwa siła świadomego siebie uczucia i hartownej woli.
— Słuchaj pan — powtórzył z nakazującym ruchem, jak gdyby także jemu ciężył długi przymus tej rozmowy. Kiedym cię poznał, panie hrabio, byłem bardzo młody, może nie tak latami — liczyłem rok dwudziesty piąty — jak sercem, wyobraźnią. I nie dziw; dotąd praca zajmowała mi wszystkie chwile życia, nie miałem czasu myśleć o samym sobie, pamiętać, że byłem młody; pracowałem na chleb powszedni i na przyszłość zarazem. Jest to codzienna powieść; jeśli o niej wspominam, to nie dlatego, by uniewinniać się z popełnionego szaleństwa, tylko żeby wytłómaczyć, jakim sposobem wyrobiły się warunki, które mię do niego popchnęły.
Hrabia słuchał go z natężoną uwagą, chociaż widać było po gwałtownem ściągnięciu rysów twarzy, jak bardzo kosztowała go rozmowa, którą przecież sam wywołał. Zdawało się, iż z rodzajem okrucieństwa rozkrwawiał własne rany i zadawał sobie dobrowolne męczarnie. Ton jednak Marcelego stanowił tak zupełny kontrast z tem, co słyszał zwykle, w każdem słowie jego panowała tak przekonywająca potęga, że pomimo całej nienawiści niepodobna mu było ich lekceważyć.
— Byłem więc młody i szalony — ciągnął dalej doktor — a co gorsza, miałem niepohamowaną wolę każde marzenie urzeczywistnić i każdą myśl wcielić w czyn. Wierzyłem święcie we wzniosłe wyrazy ludzkiej mowy, i nie dziw, one znajdowały odbicie w mojej piersi. Posiadałem więc wszystkie warunki, aby sobie i drugim zgotować nieszczęście; byłem w nieustannem nieporozumieniu ze światem, bo brałem na serjo to, co on żartem mówi i w żart obraca, a nie domyślałem się bynajmniej tego nieporozumienia. Traf zdarzył, dostałem się do domu księcia Staromirskiego. Widywałem codzień księżniczkę Aurelię i — hrabia wiesz resztę — po kochałem ją, jak się kocha pierwszą miłością; widywaliśmy się codziennie... wśród ciszy wiejskiej...
— A ona? a ona?
— Ona? — odparł spokojnie Marceli bez goryczy w głosie — bawiła się moją miłością, jak dzieci bawią się cackiem, najmniej troszcząc się o to, ile cacko to drugich lub ją samą nawet kosztować może. A ja?... ja brałem jej każdy uśmiech za obietnicę, najmniejsze słówko rzucone za wyznanie, i na tym kruchym fundamencie budowałem zaczarowane zamki nadziei. Księżniczka była zaręczona, wszyscy wiedzieli o tem, oprócz mnie; nie byłem przypuszczony do tajemnic domowych, nie umiałem ich odgadywać i nie widziałem w tem nic niepodobnego, by biedny nieznany doktor mógł z czasem otrzymać rękę księżniczki.
— Ależ ona musiała to panu obiecywać?
— Alboż śmiałem mówić o przyszłości? Nadzieje te snułem w najtajniejszych zakątach serca, pojąc się trucizną jej piękności, jej głosu, jej spojrzenia, gotując się do tytanicznych walk, do olbrzymich prac, do poświęceń bez końca... Wówczas przyjechałeś, panie hrabio, a ja... ja oszalałem zupełnie.
Zatrzymał się, jakby samo wspomnienie chwil przecierpianych było mu przykre, lub też litował się nad własnem zaślepieniem.
— Wówczas, przyznaję to — mówił po chwili wewnętrznej walki — nienawidziłem cię, panie hrabio, całą potęgą mego serca; snułem zamysły mordu, porwania, śmierci dla nas wszystkich... Brałem to, jak widzisz, straszliwie na serjo.
— Tak, pamiętam — mówił Emilian — spotkałem pana przypadkiem w ogrodzie, rzuciłeś pan na mnie spojrzenie śmiertelnej nienawiści, niepojętej dla mnie zupełnie; jeśliś pan był szalony, jam był ślepy; później dopiero zrozumiałem aż nadto, co znaczyło to spojrzenie.
— Nienawiść moja nie tyczyła się wcale osoby twojej, panie hrabio, której nie znałem; byłeś pan opatrznościowem narzędziem, niweczącem nie nadzieje, tych mieć nie mogłem — ale przywidzenia, ale nici marzeń. Jeśli one niepodobne były do urzeczywistnienia, jeśli dziecko nawet to widzieć mogło, jam nie widział... Jeszcze raz: nie myślę się uniewinniać, opowiadam fakta.
Rzecz widoczna, iż starał się opowiadać je w krótkości, kładąc jak najmniej nacisku na to, co przecierpiał, ból jego nie wchodził wcale do tej powieści, nie obchodził hrabiego, krył go więc z rodzajem dumy. Unikał także wymówienia imienia Aurelii, bo pojmował, że dziś jeszcze imię to w jego ustach być musiało dla niego nieznośne.
— I cóż dalej? — pytał Emilian zaledwie słyszalnym głosem.
— Dalej, panie hrabio, w paroksyzmie szału szukałem sposobności zobaczenia księżniczki; pierwszy raz wówczas wypowiedziałem jej wszystko, i musiałem posiadać wymowę prawdy, bo wzbudziłem jej litość.
— Litość? — roześmiał się hrabia z goryczą — powiedz pan raczej miłość!
— Nie, panie hrabio — odparł z mocą — inaczej pojmuję miłość. Pragnąłem śmierci, wzywałem jej z rozpaczą, księżniczka ulękła się, ulitowała nad mojem szaleństwem; takie było znaczenie listu, który pan przejąłeś w rękach starej Anny.
— Listu, w którym zaklinała pana, byś żył dla jej miłości, byś pamiętał, że w pielgrzymce życia serce jej towarzyszyć ci będzie, że... że... słowem to wszystko, co się pisze w podobnym razie, kiedy tyranja męża staje na wspak uczuciu. Bóg widzi jednak, daleka była odemnie myśl, że odgrywam rolę tyrana, tak dalece, iż długi czas czytałem list ten, nie mogąc dobrze zrozumieć, coby on znaczył.
— Treść tego listu lepiej odemnie znana jest panu hrabiemu — odparł chłodno Marceli — nie odebrałem go bowiem nigdy, mogę tylko dać słowo uczciwego człowieka, iż był to pierwszy i ostatni znak współczucia, jaki był mi dany. Tego, co zaszło, dowiedziałem się tylko od Anny.
Czoło hrabiego sposępniało znowu na wspomnienie starej mamki.
— Postąpiłem może zbyt porywczo względem tej kobiety — rzekł z widocznym przymusem. Całą jej winą było, iż spełniała wiernie odebrane rozkazy. Później, gdym przyzwyczaił się do swego położenia, żałowałem, żem nie zapewnił jej przyszłości, bo zatrzymać jej w domu nie byłem w stanie. Kazałem jej poszukiwać... napróżno... zniknęła bez wieści.
— Możesz pan być spokojny co do losu tej kobiety; od owej chwili jest ona u mnie.
— U pana? — powtórzył znowu hrabia głosem, w którym zdziwienie mięszało się z pewnym gniewem.
— Tak jest, ja bowiem chociaż pośrednio byłem sprawcą jej nieszczęścia, chciałem je ile mogłem nagrodzić. Odtąd Anna nie odstępowała mię wcale. Gdybyś pan hrabia chciał ją zbadać...
Ale Emilian przerwał mu niecierpliwem skinieniem ręki. Może po raz pierwszy przychodziło mu podejrzenie, że Aurelia nie była tak winna jak sądził, iż zgrzeszyła więcej może lekkomyślnością niż fałszem, przecież nie mógł tego uznać od razu.
— Masz pan słuszność — rzekł Marceli po chwili milczenia — zbyt długo zatrzymywaliśmy się na przeszłości; zdaje mi się, iż czas byłoby powrócić do istotnego przedmiotu naszej rozmowy.
Hrabia spojrzał niepewnym wzrokiem. Dla niego przeszłość ta realniejszą była od obecności, nie mógł od niej oderwać myśli swojej. Przecież po chwili zapanował wysileniem woli nad wrzącemi wspomnieniami, i przybierając znowu chłodny ton pierwotny, rzekł:
— Tak, powróćmy do Natalii. Cóż mi pan masz więcej powiedzieć na usprawiedliwienie tak długiego milczenia?
— Przepraszam pana hrabiego, nie myślałem usprawiedliwiać się w tym względzie. Księżniczka zostawała pod moim dachem, dopóki to sama uznawała za stosowne. Najprzód zatrzymywała ją niebezpieczna choroba, później rekonwalescencja, a wreszcie własna wola.
— I Natalia dowiedziała się zapewne o dawnych stosunkach, jakie łączyły pana z naszym domem? — wyrzekł Emilian z nieskrywaną goryczą.
— Nie widziałem żadnej potrzeby uwiadamiać jej o tem — odparł Marceli — rozkazałem nawet Annie, aby nie wydała się mimowolnie.
Hrabia odetchnął swobodnie.
— Zapewne także — rzekł — płocha miłostka księżniczki z nauczycielem, która stała się powodem tej całej katastrofy, musiała znaleść w panu współczucie; pan Romuald Kalina był także bardzo młody i miał czułe serce.
— Mógłbym odpowiedzieć — rzekł dobitnie Marceli — iż domysły pana hrabiego są obraźliwe dla mnie, ale przyszedłem tutaj przygotowany na wszystko; nie mogę wymagać, byś pan miał o mnie dobre wyobrażenie, a zresztą mało mi na tem zależy; oszczędź więc sobie, panie hrabio, próżnych przymówek. Pytaj, będę odpowiadał, domysły zaś do niczego nie prowadzą. Zdaje mi się, iż dotąd nie możesz mieć najmniejszego prawa podejrzewać mojej dobrej wiary.
Było w tych słowach tyle spokojnej godności, iż Emilian szybko zmiarkował niestosowność swego postępowania. Przywykł on od tak dawna do szyderczego tonu, iż mimowoli prawie ironia nasuwała mu się na usta przy każdem głębszem wzruszeniu, jako maska, po za którą się chował. Tutaj jednak maska była niepotrzebna, należało ją z góry odrzucić. Zresztą, pomimo całej nienawiści, jaką miał do Marcelego, człowiek ten imponował mu swojem obejściem, a jeszcze na domiar złego, przez uratowanie i pielęgnowanie Natalii miał prawo do wdzięczności. Nie odzywał się wprawdzie z tem prawem, jednak ciążyło ono na hrabim tem silniej, widział bowiem dobrze, że miał do czynienia z jednym z tych rzadkich ludzi, których zasługi spłacić się nie dadzą żadną z monet, mających kurs ogólny. Widocznie ten prowincjonalny doktor nie przyjąłby ani pieniędzy, ani podziękowań, ani hrabiowskiej przyjaźni, gdyby mógł mu ją ofiarować. Dług ten musiał wiecznie długiem pozostać, i to właśnie do rozpaczy doprowadzało Emiliana.
— Więc — zapytał po chwili — pan możesz mi zaręczyć, że księżniczka nie miała żadnych stosunków ze swoim uwodzicielem?
— Żadnych, i co większa, mieć ich nie pragnęła; on sam zabił się w jej w sercu.
— Pan go potępiasz?
— Nie mam do tego prawa, wiem tylko, że uczciwy człowiek do ostatniej kropli krwi nie powinien opuścić kobiety, która zawierzyła mu swą przyszłość; zdaje mi się, iż pan hrabia masz to samo przekonanie.
— Z pewnością nie mam zamiaru go bronić, przecież działał on pod naciskiem musu.
— W takich razach przymus nie istnieje, ja go nie pojmuję przynajmniej; ale nie o to teraz idzie. Zdaje mi się, iż księżniczka oprócz bolu zawodu nie zachowała innego wspomnienia o tym smutnym fakcie, mogącym się tak tragicznie zakończyć.
— Więc pan posiadasz jej ufność?
— Starałem się o to, panie hrabio, inaczej nie byłbym mógł wybadać jej serca.
— I dlatego to jedynie pan nie donosiłeś nam nic o jej chorobie, niebezpieczeństwie, bo wszak chorowała niebezpiecznie?
— Bardzo niebezpiecznie na zapalenie mózgu, spowodowane prawdopodobnie więcej jeszcze gwałtownością moralnych wstrząsnień, niżeli ostatnim wypadkiem.
— Więc ona mogła umrzeć tutaj, bez nas, i ten wzgląd nie uczynił na panu wrażenia?
— Przeciwnie, panie hrabio, ważyłem się w myślach, ale znajdowałem, żeście stracili niejako prawo nad nią własną winą. Księżniczka byłaby utonęła z pewnością, gdyby wypadek nie uczynił mię świadkiem jej samobójstwa, a wówczas tak samo śmierć jej byłaby pozostała w niepewności, chybaby fale rzeki wyrzuciły gdzie martwe ciało. Los więc poniekąd uczynił mię panem tajemnicy i oddał mi w ręce tę znękaną istotę. Wszak ona chciała do grobu uciec przed waszą opieką. Nie mogłem o tem zapomnieć, czułem się niejako odpowiedzialnym za to życie, które wyratowałem.
— Więc czemże dzisiaj zasłużyliśmy na ufność pańską?
— Dzisiaj księżniczka sama uznała, iż należy jej powrócić do rodziny. Na mnie więc ciężył obowiązek wytłómaczyć to długie milczenie, któremu ona zupełnie winna nie była; długi czas nawet nie wiedziała gdzie się znajduje i nie mogła wcale wiedzieć o czynionych poszukiwaniach dla jej odszukania. Chciałem wytłómaczyć ci to wszystko, panie hrabio, by oszczędzić ile możności księżniczce bolesnych wspomnień i pytań; dlatego zamiast sam odwieść ją do Głogowa, lub po prostu przysłać swój adres, naznaczyłem to miejsce schadzki. Oto wszystko, co miałem do powiedzenia.
Powstał, wyrzekłszy te ostatnie słowa, jak gdyby misja jego kończyła się razem z niemi.
— Jeszcze chwilę — rzekł Emilian, zatrzymując go na miejscu skinieniem ręki. Zachowując tyle moralnych względów dla księżniczki, zapomniałeś pan o smutnym rozgłosie, jaki długie daremne poszukiwania nasze nadały tym wszystkim wypadkom, o komentarzach, jakie świat czynić nad niemi nie omieszka. Jakimże sposobem ubarwimy w jego oczach to kilkomiesięczne zniknięcie?
— Niestety, panie hrabio, to przechodzi zupełnie kompetencję prowincjonalnego doktora; przyznaję nawet, iż rzecz ta była u mnie na drugim planie, i nie dziw, nie mam bowiem ze światem nic wspólnego, myślałem tylko o zdrowiu ciała i zdrowiu ducha, które tutaj jest tak silnie z niem złączone.
— Ale przecież pan przynajmniej jako ojciec rodziny powinieneś zrozumieć krzywdę, jaką fakt podobny wyrządził księżniczce.
— Być może; powtarzam to, panie hrabio, nie znam się ze światem i nie mogę pod tym względem być w niczem pomocny. Co do mnie, sądzę tylko, iż prawda jest zawsze najlepszą polityką; zresztą, pan lepiej odemnie wiedzieć musisz, jak ci postąpić należy.
Mówił to z pewnem lekceważeniem dla troski Emiliana, nie starając się wcale ukryć tego uczucia.
— A teraz, panie hrabio — rzekł powstając po raz drugi — jeśli chcesz mi towarzyszyć, gotów jestem zaprowadzić pana do księżniczki.
Mógł wprawdzie sam odprowadzić ją tutaj i oddać w ręce hrabiego, ale chciał mu zapewne okazać prawdę słów swoich i przekonać naocznie, pod jaką opieką znajdowała się Natalia.
— Chodźmy — odparł hrabia, podbity stanowczością tego człowieka, przy którym w tej długiej rozmowie na każdym punkcie zostało się zwycięztwo.
Szli w milczeniu przez całe miasto, aż na odludne przedmieście, gdzie stał domek obwieszony winogradem, w głębi kwiecistego ogrodu, pod cieniem olbrzymich białodrzewów. Nie zamienili ze sobą ani jednego słowa; dopiero gdy uderzyło ich w oczy światło, bijące z okien, za któremi przesuwały się dwie kobiece postacie, Marceli rzekł do swego towarzysza:
— Panie hrabio, księżniczka Natalia jest to miękka, dziecinna prawie natura; bądź pan dobrym dla niej, nie pożałujesz tego. Moja opieka nad nią kończy się tutaj.
I gdy to mówił, głos jego drżał wzruszeniem. Emilian spojrzał zdziwiony na tego człowieka, co dotąd ukazywał mu się tylko dumnym, nieugiętym, a w tej ostatniej chwili zdradzał miększe uczucia. Nie miał jednak czasu odpowiedzieć, bo drzwi wchodowe otwarły się, a w nich ukazała się Cecylia.
— Ach, jakże późno przychodzisz! — zawołała, nie zważając, że mąż jej miał towarzysza. Od dawna przygotowałyśmy ci herbatę.
Powiedziawszy to, dopiero spostrzegła Emiliana, który stał w cieniu, przyglądając się uważnie temu cichemu światu, co się przed nim otwierał.
— Moja żona... hrabia Romiński... — rzekł spokojnie doktor, wprowadzając nowo przybyłego.
W saloniku Natalia według swego zwyczaju krzątała się koło herbaty, mała dziewczynka czepiała się jej sukni, pokazując z po za niej jasną główkę, uśmiechnioną do ojca, którego głos usłyszała w sieni. Ale kiedy zamiast Marcelego wszedł hrabia, schowała się czemprędzej zawstydzona. Natalia także spojrzała ku drzwiom, i o mało filiżanka, którą trzymała, nie wypadła jej z ręki. Zatrzymała się na środku pokoju, drżąca, niepewna, spoglądając ku niemu trwożnemi oczyma, gotowa ze łzami rzucić się w jego objęcia, lub też zamknąć w hardem milczeniu.
— Natalio! — przemówił łagodnie Emilian.
To jedno słowo przełamało lody. Księżniczka zwróciła się ku niemu z okrzykiem dziecinnej radości, tuląc się w jego ramiona.
— Niedobra! — mówił hrabia, gładząc jej jasne włosy i przypatrując się pogodnej twarzy — niedobra, nabawiłaś nas tyle niepokoju!
— Czy doprawdy? — szepnęła dziewczyna — troszczyliście się o mnie? czy ja zasłużyłam na to?
— Zasłużyłaś czy nie, a jednak tak było — odparł Emilian, ogarniony coraz bardziej niespodzianem wzruszeniem. A potem dodał poważniej:
— Nie powinnaś była wątpić do tyla o naszem sercu, Natalio; jest to krzywda, której ci nie możemy darować tak prędko.
— Ach! — zawołała z przekonaniem — popełniłam wiele win i muszę się starać o ich przebaczenie; poznałam to dobrze; późno może, ale nie nadaremnie.
— Nie spieszyłaś się z powrotem do nas, a jednak kochaliśmy cię, Natalio, my także, może nie umieliśmy ci tego pokazać.
— Ja byłam tutaj tak szczęśliwa, przecież zatęskniłam do was; tylko lękałam się — nie śmiałam.
Mówiąc to, obejrzała się dokoła: Marcelego ani Cecylii nie było w pokoju.
— Byłaś tutaj szczęśliwa — podchwycił hrabia zamyślony, spoglądając na nizkie ściany tego domku, którego atmosfera zdawała się przepełniona ciszą, harmonią i miłością.
— O tak — odparła dziewczyna — oni wyratowali mi życie, oni pielęgnowali jak siostrę, oni nauczyli, jaką być powinnam.
Mimowolnie brwi Emiliana ściągnęły się na te słowa.
— I ty ich bardzo kochasz? — zapytał.
— Kocham, naturalnie; jakżeby mogło być inaczej?
Milczał przez czas jakiś, spuszczając ku ziemi wzrok zmącony, jak gdyby walczył sam z sobą.
— Masz słuszność — rzekł wreszcie po długiej chwili — tak być powinno.
I znowu była cisza, wśród której zdawał się zapominać o jej obecności, ogarniony wspomnieniem, myślami, czy wyrzutami sumienia. Zdawał się na coś oczekiwać, kogoś szukać.
— Natalio — rzekł znowu, przypominając sobie godzinę ubiegającą — czas nam pospieszać, pociąg odchodzi wkrótce, a siostra twoja nie wie nic jeszcze o tem, żeśmy cię odzyskali. Idź pożegnaj twych zbawców.
Wyszła posłuszna, on pozostał sam jeden, badając cichą, wdzięczną i poważną powierzchowność mieszkania tych nienawistnych ludzi. Od czasu gdy tu wszedł, nienawiść jego miękła, ustępowała innym uczuciom, niepojętym dla niego samego. Spokój i prostota panująca tutaj, co odbiła się tak wyraźnie w usposobieniu Natalii, przemawiała do niego całym urokiem. Pomimo wszystkich uprzedzeń swoich przyznać musiał, iż postępowanie prowincjonalnego doktora, pomimo hardej oryginalności jego, było bezinteresowne i szlachetne. A Emilian do tyla znał się na ludziach, iż nie próbował nawet mówić z Marcelim o żadnej nagrodzie. Bądź jak bądź, pomimo nienawiści swojej, był on zdolny go ocenić.
Natalia tymczasem pobiegła do sypialnego pokoju; tam był Marceli z Cecylią. Ze łzami w oczach rzuciła się na szyję młodej kobiety, łzy te jednak były słodkie.
Marceli wyciągnął ku niej obie ręce i z głębokiem uczuciem ścisnął je w swoich.
— Panno Natalio — szepnął zniżonym głosem — trzeba nam się rozstać, nieprawdaż? Bądź szczęśliwa i pamiętaj o nas. Nie chcę i nie żądam żadnych powierzchownych oznak, które pomiędzy nami są niemożebne.
Chciałaby go zapytać, dlaczego? ale odpowiedział jej z góry skinieniem ręki, jakby nie chciał lub nie mógł tykać tego przedmiotu.
— Rachuję na pamięć serca twego — mówił dalej — i wiem, że ta nas nie zawiedzie nigdy. Zresztą jestem spokojny o ciebie, panno Natalio, hrabia Emilian cię kocha i sądzę zasługuje na twoją ufność.
— O tak — zawołała dziewczyna — okazał mi się dzisiaj dobrym jak nigdy, a ja się tak lękałam jego szyderstw.
— Mógłbym ci powiedzieć, panno Natalio, iż nieraz w życiu lękamy się najprzód tego, co w rzeczywistości wcale straszne nie jest; ale nie czas teraz na rozbieranie podobnych kwestyj. Bywaj zdrowa, bywaj szczęśliwa, a jeśli kiedy spotkasz się z zawodem, nie wątp dlatego o wszystkich sercach ludzkich. A teraz idź pani, hrabia niecierpliwić się może.
Zwróciła się ku drzwiom, przecież nie mogła tak łatwo rozstać się z nimi, szczególniej z tą myślą, że to było na zawsze. Pobiegła do łóżeczka małej Natalki i ucałowała ostrożnie jej zamknięte oczka. W tej chwili do pokoju wsunęła się stara Anna, i łkając cisnęła do ust ręce księżniczki.
— Oj paniczu, paniczu, — szeptała, zwracając mowę do Marcelego — dom ten będzie pusty strasznie, gdy wypuścicie z niego dziecko nasze. Czuję to, nie zobaczę jej już nigdy, nigdy więcej, a przecież poznałam ją po tylu latach.
Natalia nie miała czasu zrozumieć doniosłości tych słów, bo on oderwał prawie od niej starą kobietę i poprowadził ją ku drzwiom salonu, odgadywała jednak niewyraźnie, że pomiędzy nią a tą rodziną istniał jakiś ukryty węzeł.
Marceli cofnął się od drzwi.
— Anno — szepnął z wyrzutem — o małoście się nie zdradzili; ona nie powinna wiedzieć.
Kobieta sobie ocierała oczy fartuchem.
— Darujcie paniczu — rzekła — ciężko to utrzymać słowa i łzy na widok dziecka, które się wypiastowało. Wy także macie oczy wilgotne.
Cecylia chciała wybiedz raz jeszcze, pożegnać księżniczkę, ale mąż ją zatrzymał.
— Zostań — wyrzekł — nie mamy już do niej żadnego prawa; po co próżno stawać na drodze hrabiego?
Emilian ujrzawszy Natalię gotową do wyjścia, zawahał się przez chwilę, jak gdyby on także oczekiwał na coś. Zrozumiał jednak szybko, iż gospodarz domu nie zechce narzucać mu dalej swojej obecności, że nie chciał uważać go za gościa. I nieprzełamana duma tego człowieka uczyniła na nim znowu dziwne wrażenie. Przy nim bowiem zostawało zwycięztwo, i gdyby Emilian chciał się z nim rozliczyć, musiałby przyznać, iż dług zaciągnięty był tak wielki, iż z trudnością kiedykolwiek mógł być spłacony.
Dziś i dawniej Marceli wykonywał to, co on, hrabia Romiński, powinien był wykonać; on czuwał nad księżniczką, uratował jej życie, powrócił jej zdrowie ducha i ciała, on wreszcie dał przytułek i schronienie starej mamce, wypędzonej w chwili gniewu przez Emiliana, który tego nieraz żałował. I za to wszystko nie przyjął nic, nawet podziękowania. A jeśli przez jedną minutę zniżył się do prośby, prośba ta miała na celu księżniczkę. Bądź jak bądź, nie były to codzienne fakta, i pomimo wszystko hrabia musiał opuścić domek nad Wisłą z szacunkiem dla jego mieszkańców, jakkolwiek szacunek ten był mu przykry.
Podróż do Głogowa odbyła się w milczeniu. Hrabia był głęboko znużony tym wieczorem w którym przeżył niejako po raz drugi najboleśniejsze chwile swego życia. Wieczór ten pozostawił w jego umyśle pełno wątpliwości, pełno niepokoju i zmącenia; potrzebował rozejrzeć się sam w sobie.
W serce jego wpadło wiele nowych pierwiastków, ale te potrzebowały czasu, ażeby się rozwinąć. Teraz nie był on w stanie zdać sobie jasno sprawy z tego co działo się w jego wnętrzu, czuł się jednak zmienionym. Zacierały się w nim dawne burze, szyderstwo schodziło z ust, a do serca wkradały się nieznacznie miększe uczucia.
Sam już dał ich dowód w rozmowie z Natalią, w powitaniu biednej dziewczyny, której pragnął oszczędzić nawet wspomnienia przeszłości. Czy uczynił to z powodu prośby Marcelego, czy też z poczucia własnych win względem niej, lub też dobrze zrozumianej polityki? trudno było odgadnąć, dość, że ta pierwsza chwila stała się pojednaniem i wzbudziła ufność księżniczki.
— Emilianie — rzekła wreszcie, gdy na ostatniej stacji kolei się przesiedli do czekającego na nich powozu — czy Aurelia bardzo na mnie zagniewana?
— Miałaby prawo się gniewać — odparł hrabia — wyrządziłaś nam wielką boleść, Natalio, ale sobie stokroć większą jeszcze. Nie chciałbym próżno wspominać przeszłości, bo to do niczego nie prowadzi, skoro sama dowolnie błąd swój poznałaś.
— O tak — szepnęła spuszczając oczy, bo zrozumiała od dawna, iż największem nieszczęściem, które jej grozić mogło, był właśnie Romuald i ta ślepa miłość, co przedstawiała jej tę smutną indywidualność w złudnych kolorach ideału.
— Słuszne oburzenie nasze — mówił hrabia — zamieniło się niebawem w niepokój, w śmiertelną trwogę, a teraz widząc cię znowu, zapomnimy o wszystkiem. Nie chodzi tu więc o nas, tylko o świat, którego prawa przekroczyłaś w sposób skandaliczny, i który nie omieszka cię za to ukarać.
— Świat! — powtórzyła księżniczka — ja go nie znam, zdaje mi się jednak, iż teraz jestem o wiele rozsądniejsza, mędrsza i spokojniejsza niż przedtem.
— Być może, Natalio; nieszczęście jest twardą, ale skuteczną szkołą; te kilka tygodni nauczyły cię zapewne wielu rzeczy, których cię nauczyć zaniedbano. Świat jednak nie zechce tego pojąć, on zawsze sądzi z pozoru.
— Rozumiem — odparła — przekroczyłam jego prawa i powinnam to odpokutować, poddaję się z góry temu wyrokowi, chciałabym tylko uczyć się, pracować, bo pojęłam teraz, jak wiele mi brakuje; chciałabym być użyteczną sobie i drugim. Sądzę, iż tego nie weźmiecie mi za złe.
Mówiła to nieśmiało, podnosząc na niego oczy, jak gdyby niedowierzała, iż zmiana zaszła w jego obejściu, sięgała innych zasad. Przecież on odparł poważnie:
— Zdaje mi się, iż po tem, co zaszło, Natalio, jest to jedyna droga, jaka ci pozostaje.
Umilkła zdziwiona. Zmiana była o wiele radykalniejsza, niż sądziła; tyczyła się też ona i zmiany położenia. Księżniczka była zgubiona w oczach ludzkich, dziś więc wolno jej było bezkarnie czynić to wszystko, co dawniej było zabronione. Życie jej nie mogło pójść już ową koleją rutyny, wyznaczoną od wieków, nie mogła rachować na świetne małżeństwo, na wielkie położenie w świecie, którego kiedyś rodzina dla niej pragnęła.
Siostra, szwagier, mogli być przekonani o jej niewinności, ale wiedzieli dobrze, iż wiary tej nikt nie podzieli. Była to sprawa niepowrotnie przegrana, a los dalszy Natalii był to olbrzymi znak zapytania. Jedna chwila nierozwagi zniszczyła całe nadzieje, jakich była celem. A jednak można było zapytać, czy fakt ten stanowił istotne nieszczęście? czy też bronił jej od wielu zawodów i cierpień, jakie ją czekać mogły wśród życia, które jej przeznaczano w związku konwencjonalnym, w pustej i czczej atmosferze świata?
Fakt ten zniweczył ciążące na niej fatum urodzenia i strącił do rzędu zwyczajnych śmiertelników, którym wolno w pocie czoła wybierać sobie dowolnie mozolną drogę bytu. Położenie to odpowiadało stokroć lepiej badawczemu usposobieniu dziewczyny, niż złociste więzy, w których ją chowano. Myślała więc o przyszłości, nie czując dobrze tego, co straciła, a szczęśliwa tem, co zyskiwała.
Wkrótce pałac głogowski i drzewa otaczające zarysowały się na horyzoncie. Było to bardzo rano jeszcze, zapewne wszyscy w nim spoczywali, pogrążeni we śnie. Widok ten jednak przywołał podróżnych do realnych warunków bytu.
— Cóż stało się z Drylską? — spytała księżniczka, przypominając sobie dopiero teraz ochmistrzynię, którą tak znakomicie w pole wywiodła.
— Drylskiej — odrzekł Emilian — lękałem się oddalać dla tego wszystkiego, co powiedzieć mogła. Przysięgała się, iż była niewinna; nie bardzo temu wierzyłem, chociaż znowu nie miała żadnego interesu w kłamstwie, a nie podejrzewam jej wcale, by działała przez poświęcenie; w każdym razie zależeć będzie od ciebie mieć ją przy sobie lub kogo innego. Sądzę jednak, iż lepiej ją zatrzymać, jeśli ci to przykrości nie zrobi.
— Ona lub kto inny — zawołała Natalia — wszystko mi to jedno; odtąd przysięgłam sobie, iż nie będę nigdy miała nic do ukrycia.
— A cóż ty jej powiesz? — spytał z pewnym niepokojem Emilian — co powiesz, jeśli ktokolwiek będzie śmiał zapytać? Wreszcie, gdzież przebyłaś ten przeciąg czasu?
Dziewczyna spojrzała na niego zdziwiona; zrozumiała znowu, że pod tym gwałtownym wykrzyknikiem kryła się jakaś tajemnica.
— Odpowiem co zechcesz — szepnęła — chociaż...
— Chociaż co?
— Czy nie najłatwiej byłoby powiedzieć prawdę? — spytała.
Uderzyła go prostota tej odpowiedzi, chociaż nazwisko zbawcy Natalii nie mogło przejść mu przez usta. I raz jeszcze rzucił prześladowczemu losowi pytanie, dlaczego był to właśnie ten człowiek? Zrozumiał jednak szybko, iż nie wolno mu się było wahać, iż najmniejszy cień tajemnicy w tym względzie zaciążyćby musiał groźnie na Natalii. Trzeba mu było wypić ten jeszcze kielich goryczy.
— Masz słuszność — odparł powoli — powiesz prawdę, prawda najmniej przynosi ci ujmy.
Ale nie wymówił tych słów bez śmiertelnego bolu. Cała duma jego oburzała się w piersi. — Więc znowu nazwisko tego człowieka miało powrócić na wszystkie usta, znowu miano wygrzebywać z popiołów niepamięci dawne powieści, których się domyślał aż nadto.
Pozostał więc milczący, dopóki powóz nie zatoczył się przed ganek.
Przecież pomimo doznanego wstrząśnienia odprowadził sam Natalię do jej apartamentu. O tej godzinie Aurelia spała jeszcze; chciał zresztą wprzódy zobaczyć się z żoną, nimby nastąpiło spotkanie się sióstr.
Na niespodzianą wiadomość powrotu księżniczki, Drylska wyskoczyła z łóżka i pobiegła z oznakami radości, do których mieszała się ciekawość, naprzeciw swej wychowance.
Spodziewała się zapewne widzieć ją we łzach i rozpaczy, jak ofiarę odebraną przemocy; Natalia tymczasem powitała ją ze spokojnym uśmiechem, odpowiedziała dość obojętnie na gwałtowne wykrzykniki ochmistrzyni, i weszła do swego pokoju.
Wszystko tu było na dawnem miejscu, wszystkie sprzęty i martwe przedmioty, porzucone w dzień ucieczki, zdawały się ją witać dawnem obliczem. Stanęła w tem oknie, gdzie przemarzyła tyle nocy i ranków, zkąd upatrywała z dala Romualda. Wspomnienia cisnęły się tłumnie do jej myśli, ale nie poruszyły serca; przeszłość ta była niepowrotnie umarła, i z pewnością, gdyby on sam stanął przed nią w tej chwili, jak stał w dniach owych pod skałą nad strumieniem, byłaby się cofnęła obojętnie. Ideał jej młodocianego serca umarł i własną ręką wykopał dla siebie mogiłę zapomnienia; przekonała się, że ten, którego kochała, nie istniał wcale w rzeczywistości; był to zwodniczy sen, nic więcej.
A przecież pomimo tego strasznego zawodu co śmiercią opłacić chciała, powracała tu z wiarą i nieokreśloną nadzieją w sercu, i nad jej ziszczeniem zapragnęła pracować całą potęgą woli. Wiedziała teraz, że wysokie aspiracje ludzkiej piersi nie powinne być próżnem marzeniem, że każdy ma tu na świecie posłannictwo do spełnienia, i że to właśnie jest zadaniem życia. — Miała więc czem je zapełnić.
Na teraz o innej przyszłości nie myślała dla siebie i nie troszczyła się o nią wcale; szersze poglądy odwróciły jej wyłączną uwagę od marzeń samolubnych. Nie pragnęła już więcej być dla kogoś bóstwem, aniołem, gwiazdą opiekuńczą jak Beatrix, czuła dobrze, iż nie miała do tego żadnego prawa. Chciała tylko w małem swojem ściśle określonem kole stać się opieką i światłem dla tych wszystkich, którzy go potrzebowali. Sama doznawszy wsparcia bratniej dłoni, wyciągała swoją nawzajem ku cierpiącym.
Czy wśród tych wszystkich wysokich zamiarów nie wślizgały się jakie osobiste nadzieje? czy Natalia nie pomyślała, iż domowe szczęście, jakie widziała w domku nad Wisłą, mogło być także jej udziałem? Była ona zbyt młoda, by zwątpić o przyszłości, jednak te dalekie nadzieje nie mięszały jej wcale swobody obecnej chwili, nie były one źródłem troski lub niepokoju. Natalia zostawiała przyszłość losowi, a sama zwracała myśli swoje do obowiązków obecnej chwili.
Hrabia Emilian długo przechadzał się samotny, czekając obudzenia się żony, aż wreszcie skoro otworzono okiennice i podniesiono story w jej pokoju, zażądał ją zobaczyć.
Aurelia wiedziała już od swoich kobiet o powrocie Natalii, i niecierpliwie wyglądała męża. Zarzuciła więc czemprędzej ranne ubranie i odprawiwszy służące, prosić go kazała.
Hrabia w wigilję dnia tego widział żonę, a jednak zobaczywszy ją, doznał dziwnego wrażenia: zdawało mu się, iż spotykali się w odmiennych niż dotąd warunkach. Spoglądał na nią z jakiemś szczególnem wzruszeniem.
— Odszukałeś Natalię? — zawołała Aurelia.
— Tak jest — odparł krótko.
Podniosła na niego niepewne oczy, lękając się jakiego nieszczęścia, i spotkała na jego twarzy wyraz niewidziany dawno, jakby łagodnego smutku — może przebaczenia.
— I cóż? — spytała.
— Znalazłem ją w zdrowiu, życiu i spokoju, zaręczam ci to, bez śladu szaleństwa, które chciałaś w nią wmówić.
— Ale gdzież była? gdzie? — pytała niecierpliwie hrabina.
— Gdzie? — powtórzył zwolna, zakładając ramiona na piersi i spoglądając na żonę nieujętym wzrokiem — gdzie? Nie odgadłabyś tego nigdy w świecie, Aurelio.
Umilkła, jakby przeczucie jakieś ostrzegało ją, że tutaj los Natalii wiązał się z jej własnym losem.
— Znalazłem ją pomiędzy widmami przeszłości — rzekł po chwili ponuro — znalazłem ją pomiędzy tymi, których sam dawno miałem za umarłych. Czy nie domyślasz się, u kogo?
— Emilianie! — zawołała — mów wyraźniej, przez litość!
— Więc cię to tak bardzo obchodzi? — zapytał ze smutnem szyderstwem.
— Boże! — szepnęła, załamując ręce — od lat dwunastu wymawiasz mi co dzień, co chwila jedyny błąd mego życia, list, który napisałam, przysięgam ci, powodowana więcej litością niż uczuciem. A ty dziwisz się memu pytaniu. — Niechby już raz mara stała się ciałem, niechbyś zajrzał jej w oczy i przekonał się, czy kłamię.
— Spotkałem i zajrzałem jej w oczy — odparł głucho Emilian, uderzony słowami żony, które przywiodły mu na pamięć równobrzmiące wyrazy doktora.
Nastąpiła cisza. Aurelia nie śmiała dalej badać, tylko opuściła załamane dłonie w postawie pełnej smutku i zniechęcenia.
Czy smutek ten spowodował on sam, czy Marceli? Hrabia byłby dał życie, by się o tem przekonać.
— Uspokój się, Aurelio — przemówił zwolna — nie złamałaś na zawsze jego życia, nie pozostałaś jak bóstwo wiecznie czczone w jego sercu. Ten człowiek ożenił się dawno, jest szczęśliwy, zupełnie szczęśliwy, może ci to poświadczyć Natalia, która dwa miesiące przebyła pod jego dachem.
— I cóż ztąd? -zawołała hrabina, podnosząc głowę — czy sądzisz, żem nie wymawiała sobie nieszczęścia, sprawionego moją płochością? żem nie pragnęła, by o mnie zapomniał?
— Więc możesz być spokojna — odparł głosem, w którym przebijało się dawne szyderstwo — jeśliś zawiniła, to nie przeciw niemu.
— Czy wina moja jest przez to mniejsza? — szepnęła.
— On — ciągnął dalej hrabia z goryczą — stara się światu oddać dobrem za złe; ratuje tonących, dogląda chorych, z żony swojej uczynił siostrę miłosierdzia, a nawet daje schronienie pokrzywdzonym niesłusznie, jak istny rycerz dziewiętnastego wieku. Tam znalazłem Natalię.
— Tam! — zawołała — i zkądże wiedziałeś?
— On mi o tem doniósł.
— I widziałeś go?
— Widziałem.
I znowu znękana opuściła głowę na piersi, a wśród ciszy słyszała oddech jego szybki i gwałtowny.
— Aurelio! — zawołał po długiej chwili — od lat dwunastu nie mogłem darować ci doznanego zawodu. Cios, którym mię list twój ugodził, był nazbyt gwałtowny; może byłem niesprawiedliwy... powinnaś mi to przebaczyć — cierpiałem.
— Przebaczyć ci! — szepnęła kobieta, nie dowierzając usłyszanym słowom i podnosząc na niego niepewne oczy, w których głębi zdawały się wiecznie migotać łzy niespłakane i niewygasłe ognie, pod powłoką narzuconego gwałtem spokoju.
I znowu spotkała na jego twarzy łagodny wyraz zamyślenia i smutku.
— Aurelio! — mówił Emilian — ten człowiek stokroć więcej odemnie wycierpiał, a jednak przebaczył; nie chciałbym być niższym od niego. Zrozumiałem przez ten czas wiele rzeczy, których nie rozumiałem dotąd.
Wzrok jej rozjaśniał się nadzieją, złożyła ręce w milczeniu jakby do modlitwy.
— Późno nam już zaczynać nowe życie — ciągnął dalej hrabia — przecież Aurelio spróbujmy przebaczyć sobie na wzajem. Czuję to dzisiaj... dla ciebie także byłem bez miłosierdzia... widzę to dobrze.
— Czy nie dostrzegasz nic więcej, Emilianie? — zawołała powstając i topiąc w niego źrenice pełne łez i blasku.
— Aurelio! — szepnął olśniony.
— Czy nie widzisz, że cię kocham, że cię kochałam zawsze? — zawołała, kryjąc twarz na jego piersi, bijącej gwałtownie.
I znowu z domku nad Wisłą spłynęło najwyższe błogosławieństwo na pałac głogowski: pojednanie i miłość.
Działalność człowieka dobrej woli może być olbrzymia; stanowi ona wśród społeczeństwa światłe ogniska, rozrzucone tu i ówdzie, co same wiedzieć nie mogą, jak daleko dosięgają ich promienie.
Od dnia tego zmieniła się zupełnie postać pałacu w Głogowie. Chociaż zaludniały go też same osoby co dawniej, przecież zawitał pomiędzy nie gość niewidzialny: spokój serca, i odbił się na wszystkich twarzach i ustach. — W ponurych niegdyś ścianach salonu rozlegały się nieraz wesołe głosy, obiad nie upływał już w głuchem milczeniu. A jeśli kiedy dawne szyderstwo zawitało na usta Emiliana, nie nosiło już ono piętno nieuleczonej goryczy. Nieznośny przymus ustąpił miejsca swobodzie.
Z razu ciążyła nad rodziną hrabiów Romińskich reprobacja świata, ale zamknięci w domowych ścianach, szczęśliwi zadowoleniem wewnętrznem, nie poczuli tego nawet.
Tak dnia jednego siedzieli ścieśnionem kołem na wystawie pałacu, używając ostatnich dni lata, gdy pomiędzy listami przyniesionymi z poczty, znalazł się jeden zaadresowany do hrabiego prześlicznym rondem i noszący dalekie, zagraniczne pieczątki. Emilian uśmiechnął się i czytać począł:
„Panie hrabio!
„Kilka miesięcy upływa od wyjazdu mego z kraju, przecież pomimo to myśl moja i serce pozostały przy ukochanej istocie. W dzień i w nocy prześladuje mię obraz księżniczki, której, czuję to, na zawsze odebrałem szczęście. Tak, ona zapomnieć mię nie zdoła nigdy; oby przynajmniej boleść jej zamieniła się w łagodny smutek, oby smutek ten nie zagroził jej życiu.
„Panie hrabio, jeśli zasłużyłem u ciebie na współczucie, spełniając bez wahania mój obowiązek, racz uspokoić moją troskliwość, racz donieść mi, jak ona cierpi? co robi? Widzę ją ztąd, jak smutna i blada przechadza się po opustoszałym dla niej ogrodzie, jak z pochylonem czołem szuka wspomnień rozpierzchłych i przywołuje w myśli chwile spędzone razem, chwile minione niepowrotnie.
„Gdy przed oczyma memi stanie ten obraz, źrenice zachodzą łzami — nie nad sobą, panie hrabio, ale nad nią, i wymawiałbym sobie gorzko wzbudzone uczucie, gdyby ono jeszcze, pomimo cierpienia, nie było w tym powszednim świecie jedyną świetlaną zorzą. Są cierpienia droższe niż spokój, są bole rozkoszne sercu; panie hrabio, spytaj księżniczki, a ręczę, że jej poetyczna dusza nic nie zaprzeczy.
„Przez litość, panie hrabio, wiadomości od niej! choćby to jedno słowo: ona żyje, ona cierpi, ona pamięta. Niech palący niepokój, który mię przejmuje, służy za uniewinnienie tego listu a razem za dowód, iż wiernie wykonałem to, com poprzysiągł; nie starałem się więcej odezwać do księżniczki, myśli moje i uczucia powierzam wietrzykom wieczornym, promieniom gwiazd drżącym na niebie, lub chmurom, płynącym ku północy; jeśli te wszystkie posły mówią jej o mnie — jam temu nie winien... myśli i serca krępować niepodobna.
„Jeszcze raz poruczam prośbę odpowiedzi szlachetnemu sercu pana hrabiego, a jednocześnie ośmielam się upraszać o nadesłanie mi błękitnej książeczki, którą pani hrabina odebrała niegdyś księżniczce; znajdują się w niej bowiem utwory, niemające duplikatu, a mam zamiar wydać zbiór moich poezyj, których pierwszy egzemplarz będę miał zaszczyt złożyć panu hrabiemu, jako dowód najgłębszego szacunku dla szlachetnego mecenasa literatury.
„Najniższy sługa
„Romuald Kalina.“
Emilian oddał ten list Natalii; odczytała go w milczeniu, a rumieniec oburzenia wybiegł na jej twarz.
— I ja — szepnęła, odrzucając go od siebie z wyrazem pogardy — i ja mogłam kochać tego człowieka! Tego samej sobie nie daruję nigdy.
Hrabia uśmiechnął się z dawnem szyderstwem.
— Czy rozumiesz, o co mu chodzi? — zapytał.
— Rozumiem doskonale: o błękitną książeczkę. Oddaj mu ją, Aurelio, odeszlij ją jak najprędzej.
— Jak to? — spytała hrabina — ty nie zemdlejesz teraz, rozstając się znowu z tym skarbem?
— Nie przypominaj mi tego — zawołała — byłam dzieckiem, zupełnem dzieckiem, ale czyja w tem wina?


KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.